Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Sypialnia połączona jest z niewielką łazienką i oba pomieszczenia urządzone są w dość prosty, skromny sposób (i wyjątkowo pozbawiony panującego wszędzie chaosu). Prócz stałego elementu dekoracyjnego w postaci pozostawionych tu czy tam kwiatów, jest jeszcze miękka, owcza skóra ułożona tuż przy łóżku i parę zdjęć ustawionych na komodzie, które mają dla Addy wartość sentymentalną, stanowią cenną pamiątkę z którą nie potrafiłaby się rozstać.
W rogu stoi szafa, tuż obok wysokie lustro. Okno zazwyczaj jest otwarte lub chociaż lekko uchylone, dzięki czemu w pomieszczeniu unosi się przyjemny zapach pobliskiego lasu. Przy łóżku, na podłodze, leży parę książek, jakaś gazeta (aktualna lub nie, nigdy nie wiadomo) i popielniczka.
W rogu stoi szafa, tuż obok wysokie lustro. Okno zazwyczaj jest otwarte lub chociaż lekko uchylone, dzięki czemu w pomieszczeniu unosi się przyjemny zapach pobliskiego lasu. Przy łóżku, na podłodze, leży parę książek, jakaś gazeta (aktualna lub nie, nigdy nie wiadomo) i popielniczka.
3.07, wieczór
Ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia i najchętniej zwaliłby się na łóżko we Wrzosowej Przystani, ale przecież obiecał. A obiecując, nie spodziewał się wezwania do Plymouth, zbiegłego wilkołaka, pieprzonej komety...
Pewnie mógłby napisać jej list i pewnie by zrozumiała. Zarówno te parę słów, które nie zdradzałyby ani jego tożsamości ani jego przypadłości, jak i fakt, że jednak nie mógł. Zdawała się zresztą łagodniejsza i bardziej wyrozumiała niż przed laty, szczególnie odkąd porozmawiali. Czasami miał nawet wrażenie, że traktuje go jak jajko i pewnie sam na to zapracował, wielokrotnie płosząc się przy każdymdotyku gwałtowniejszym ruchu i tak dalej. Prosił zresztą, by nie zachodziła go od tyłu i takie tam i pewnie po prostu go posłuchała, więc nie rozumiał, czemu czuje się z tym tak... dziwnie.
Tak, mógłby wysłać list i pewnie nic by się nie stało. Powinien po prostu dać jej znać, że jest cały.
Był już wieczór, pewnie wróciła z Londynu, pewnie mógłby nawet wysłać patronusa.
Ale nie chciał, choć nie chciał też pokazywać się jej w tym stanie.
Chyba chciał dotrzymać obietnicy, po prostu. Tak jak wtedy, gdy przyszedł zbadać okoliczności śmierci Louisa, choć nadal ich nie zbadał. Mógłby to zrobić teraz, na przykład. Przecież nie był zbyt zmęczony, by rzucić Festivo - powtórzył sobie, podpierając się o drzwi wejściowe zanim zapukał do środka. Dobrze, że mógł się już tutaj teleportować, że nie musiał lecieć w środek szkockiego lasu na miotle.
Od razu wpuściła go do środka i chyba musiał wyglądać źle, bo kazała mu usiąść na kanapie i mówiła coś o herbacie. Słowa docierały do niego jak przez mgłę - rozumiał je, ale echo jej głosu splotło się z myślą o tym, że ją widzi. Że jest cała i zdrowa, a kometa nie uderzyła w szkocką gajówkę. Że jest ciepło i mógłby wreszcie usiąść i zamknąć oczy i...
...ale oprócz też myśli były też inne, nieprzyjemne i natrętne. Nie lubił roztrząsać każdej sytuacji i rozmowy, ale były takie, do których wracał bez końca - i zwykle wiązało się to zbólem niewygodą.
Ich ostatnia rozmowa w Londynie, każde słowo, które wtedy powiedziała.
Tamta noc w Norwegii, każdy błąd, który wtedy popełnił.
I - nowość, od której łatwiej było mu uciekać w gąszczu przedpełnionych emocji, a coraz trudniej gdy opadły - ich rozmowa w lasach Cairngoons. Jej pierwsza reakcja, ta spontaniczna i pełna zaskoczenia, której nie mogła wykalkulować pomimo wszystkich swoich zdolności.
Zniszczyłam ci życie - powiedziała wtedy, a zawsze (teraz, wyjaśniwszy rozmowę w Londynie wiedział już, że w istocie zawsze) miała przecież dobre serce.
-Adda...? - spytał cicho, gdy o stolik stuknęły spodki filiżanek.
Nie patrzył na nią - mógł udawać, że jest zmęczony. Nie musiał zresztą udawać, powieki same leciały mu w dół.
-...nie robisz tego wszystkiego... - nie sprecyzował, czego.
Może herbaty, a może pocałunku, a może...
-...z litości...?
Ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia i najchętniej zwaliłby się na łóżko we Wrzosowej Przystani, ale przecież obiecał. A obiecując, nie spodziewał się wezwania do Plymouth, zbiegłego wilkołaka, pieprzonej komety...
Pewnie mógłby napisać jej list i pewnie by zrozumiała. Zarówno te parę słów, które nie zdradzałyby ani jego tożsamości ani jego przypadłości, jak i fakt, że jednak nie mógł. Zdawała się zresztą łagodniejsza i bardziej wyrozumiała niż przed laty, szczególnie odkąd porozmawiali. Czasami miał nawet wrażenie, że traktuje go jak jajko i pewnie sam na to zapracował, wielokrotnie płosząc się przy każdym
Tak, mógłby wysłać list i pewnie nic by się nie stało. Powinien po prostu dać jej znać, że jest cały.
Był już wieczór, pewnie wróciła z Londynu, pewnie mógłby nawet wysłać patronusa.
Ale nie chciał, choć nie chciał też pokazywać się jej w tym stanie.
Chyba chciał dotrzymać obietnicy, po prostu. Tak jak wtedy, gdy przyszedł zbadać okoliczności śmierci Louisa, choć nadal ich nie zbadał. Mógłby to zrobić teraz, na przykład. Przecież nie był zbyt zmęczony, by rzucić Festivo - powtórzył sobie, podpierając się o drzwi wejściowe zanim zapukał do środka. Dobrze, że mógł się już tutaj teleportować, że nie musiał lecieć w środek szkockiego lasu na miotle.
Od razu wpuściła go do środka i chyba musiał wyglądać źle, bo kazała mu usiąść na kanapie i mówiła coś o herbacie. Słowa docierały do niego jak przez mgłę - rozumiał je, ale echo jej głosu splotło się z myślą o tym, że ją widzi. Że jest cała i zdrowa, a kometa nie uderzyła w szkocką gajówkę. Że jest ciepło i mógłby wreszcie usiąść i zamknąć oczy i...
...ale oprócz też myśli były też inne, nieprzyjemne i natrętne. Nie lubił roztrząsać każdej sytuacji i rozmowy, ale były takie, do których wracał bez końca - i zwykle wiązało się to z
Ich ostatnia rozmowa w Londynie, każde słowo, które wtedy powiedziała.
Tamta noc w Norwegii, każdy błąd, który wtedy popełnił.
I - nowość, od której łatwiej było mu uciekać w gąszczu przedpełnionych emocji, a coraz trudniej gdy opadły - ich rozmowa w lasach Cairngoons. Jej pierwsza reakcja, ta spontaniczna i pełna zaskoczenia, której nie mogła wykalkulować pomimo wszystkich swoich zdolności.
Zniszczyłam ci życie - powiedziała wtedy, a zawsze (teraz, wyjaśniwszy rozmowę w Londynie wiedział już, że w istocie zawsze) miała przecież dobre serce.
-Adda...? - spytał cicho, gdy o stolik stuknęły spodki filiżanek.
Nie patrzył na nią - mógł udawać, że jest zmęczony. Nie musiał zresztą udawać, powieki same leciały mu w dół.
-...nie robisz tego wszystkiego... - nie sprecyzował, czego.
Może herbaty, a może pocałunku, a może...
-...z litości...?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 16.02.23 19:02, w całości zmieniany 1 raz
Cały dzień targał nią niepokój. Najpierw nieprzespana noc w której było jej raz za gorąco, raz za zimno; nagłe napady obsesyjnych myśli i obaw dotyczących pracy. Znała ryzyko, wiedziała, że jeśli ktoś ją zdemaskuje i co gorsza złapie, to najprawdopodobniej będzie to jej koniec. Koniec zapewne nieciekawy, poprzedzony torturami i wyszarpywaniem wspomnień z pamięci przez jakiegoś legilimentę, pełen upokorzeń i bólu. Może powinna zrezygnować? Zająć się tylko podziemiem? W ten sposób byłoby… prościej. Bezpieczniej. Nie bywałaby tak często w Londynie, nie obracałaby się w tamtych kręgach ― straciłaby dojście do części informacji ― ale być może to było rozsądniejsze, niż rola kreta? Pewne informacje nigdy nie powinny wpaść w niepowołane ręce.
Cały dzień targała nią troska i zmartwienie, myśli zbyt często uciekały w wiadomym kierunku, przyklejały się do znajomej sylwetki. Czy pełnia przebiegła bezproblemowo? Nikt go nie niepokoił? Nikt nie znalazł? Nie miała nawet jak tego sprawdzić, cały dzień była uziemiona w Londynie, poza tym, wątpiła, by Rodzynka go znalazła przed wieczorem, a wtedy ― jeśli faktycznie nic się nie stało ― miał się przecież pojawić u niej, w gajówce. Może by się tak nie martwiła i nie zadręczała, gdyby nie ten jebany Ponurak, kometa i złodziej. Może zniosłaby ten dzień lepiej, gdyby przespała choć skrawek nocy.
Cały dzień czuła, że czyjeś spojrzenie przykleiło jej się do dupy i w paranoicznej obawie o własne bezpieczeństwo ― nie pojawiła się w Plymouth. Czasami miała obawy, jak każdy, ale to, co czuła dzisiaj stanowczo wybiegało poza normę, a dokuczające zmęczenie tylko pogłębiało irytację. W takim stanie łatwo byłoby popełnić błąd, więc kiedy w końcu znalazła się w domu, poczuła, jak zalewa ją ulga. Przetrwała dzień, wbrew wszelkim omenom i paranoicznym myślom ― nikt jej nie zdemaskował, żyła, była zdrowa, w jednym kawałku.
Kiedy przyszedł Michael ― coś uległo poprawie. Nieznacznej, wciąż czuła się skonana i wydawało jej się, że paranoję ma wymalowaną w oczach, ale na tyle istotnej, że udało jej się to wszystko zamaskować, ukryć. Nie chciała go martwić, zwłaszcza, że sam wyglądał jak ktoś, kto miał równie ciężki ― lub nawet gorszy ― dzień niż ona. Od razu odesłała go na kanapę, sama zajęła się zaparzeniem melisy, licząc na jej wyciszające i kojące działanie. Jeśli tej nocy także nie prześpi ― jutro może być z nią krucho.
Stuknęła w czajnik różdżką, w milczeniu obserwowała, jak rozlewa gorącą wodę do dwóch filiżanek i grzecznie wraca na podstawkę. (Może powinna od razu wysłać Michaela do spania?). Zabrała oba naczynia i nieśpiesznie przeniosła je na stolik przy kanapie, usiadła tuż obok aurora. Wydawał jej się mocno nieobecny, zgaszony, jakby dźwigał na barkach zdecydowanie zbyt dużo. I już-już chciała coś powiedzieć, ale zrobił to pierwszy.
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, trochę zbita z tropu; zbierała myśli, biła się sama ze sobą. Martwiło ją to, że tak to postrzega, że podejrzewa ją o działanie z litości, kiedy tak naprawdę wszystko co zrobiła ― zrobiła z innego powodu, innych uczuć. Nie wiedział o tym? Nie dostrzegał?...
― Chodź do mnie ― szepnęła, wyciągając ręce i przygarnęła go do siebie, otoczyła ramionami, potem oparła policzek o jego włosy, przymknęła oczy. Tak było dobrze.
― …Dziadek kiedyś mi powiedział, że każdy ma swoją specjalną osobę. Jedną, jedyną, która trafia się tylko raz w życiu ― zaczęła łagodnie i dość cicho, jakby nie miała sił na nic więcej. Jej dłoń odruchowo odnalazła drogę na jego bark, potem zsunęła się powoli w dół, na plecy, głaszcząc. Ciepło ciała przebijające się przez materiał koszuli niosło przyjemne uczucie ukojenia i spokój, pojawiła się też bardzo nikła, ale znajoma woń wrzosów i morza.
― Taką, której oddaje się ciało i duszę, robi specjalne miejsce gdzieś w sercu, poświęca się część myśli. Taką, której odda się ostatniego pączka i o której się nie zapomni. ― Przesunęła dłoń z pleców na jego kark, leniwie pogładziła rozgrzaną skórę opuszkami palców. ― Nie rozumiałam wtedy, o co mu chodzi, o czym właściwie do mnie mówi…
Już jakiś czas temu odkryła, że Michael gubi się w okrągłych zdaniach i zawiłych komunikatach, że czasami sens jej wypowiedzi dochodzi do niego później. Chciała to teraz wykorzystać, powiedzieć coś, co powinno ukoić jego lęki, wypalić podejrzenia, a czego nie miała odwagi powiedzieć mu wprost. Przynajmniej nie dzisiaj.
― Ale teraz… teraz wiem. Znalazłam tego kogoś, tę specjalną osobę, relację, która trafia się raz w życiu. ― Cofnęła się odrobinę i zsunęła dłoń z karku na szyję, ujęła go delikatnie pod brodę i podniosła mu głowę do góry. Miał takie zmęczone spojrzenie… ― To ty jesteś moją specjalną osobą, Mike ― wyznała cicho, na granicy szeptu. Nie dała komunikatowi wybrzmieć w ciszy zbyt długo, zaraz przykryła go kolejnymi słowami, które w końcu odnosiły się do jego pytania: ― Troszczę się o ciebie i martwię… ― znów poruszyła dłonią, przeciągnęła palcami wzdłuż linii jego szczęki, wspięła się na policzek, łagodnie musnęła łuk brwiowy, powoli odgarnęła parę jasnych pasm opadających mu na skroń ― Staram się być czuła i empatyczna… I wiem, że można pomylić te wszystkie stany, bo oddziela je cienka granica, którą łatwo przeoczyć. Ale to nie litość, Mike. Nie robię tego z litości.
Cały dzień targała nią troska i zmartwienie, myśli zbyt często uciekały w wiadomym kierunku, przyklejały się do znajomej sylwetki. Czy pełnia przebiegła bezproblemowo? Nikt go nie niepokoił? Nikt nie znalazł? Nie miała nawet jak tego sprawdzić, cały dzień była uziemiona w Londynie, poza tym, wątpiła, by Rodzynka go znalazła przed wieczorem, a wtedy ― jeśli faktycznie nic się nie stało ― miał się przecież pojawić u niej, w gajówce. Może by się tak nie martwiła i nie zadręczała, gdyby nie ten jebany Ponurak, kometa i złodziej. Może zniosłaby ten dzień lepiej, gdyby przespała choć skrawek nocy.
Cały dzień czuła, że czyjeś spojrzenie przykleiło jej się do dupy i w paranoicznej obawie o własne bezpieczeństwo ― nie pojawiła się w Plymouth. Czasami miała obawy, jak każdy, ale to, co czuła dzisiaj stanowczo wybiegało poza normę, a dokuczające zmęczenie tylko pogłębiało irytację. W takim stanie łatwo byłoby popełnić błąd, więc kiedy w końcu znalazła się w domu, poczuła, jak zalewa ją ulga. Przetrwała dzień, wbrew wszelkim omenom i paranoicznym myślom ― nikt jej nie zdemaskował, żyła, była zdrowa, w jednym kawałku.
Kiedy przyszedł Michael ― coś uległo poprawie. Nieznacznej, wciąż czuła się skonana i wydawało jej się, że paranoję ma wymalowaną w oczach, ale na tyle istotnej, że udało jej się to wszystko zamaskować, ukryć. Nie chciała go martwić, zwłaszcza, że sam wyglądał jak ktoś, kto miał równie ciężki ― lub nawet gorszy ― dzień niż ona. Od razu odesłała go na kanapę, sama zajęła się zaparzeniem melisy, licząc na jej wyciszające i kojące działanie. Jeśli tej nocy także nie prześpi ― jutro może być z nią krucho.
Stuknęła w czajnik różdżką, w milczeniu obserwowała, jak rozlewa gorącą wodę do dwóch filiżanek i grzecznie wraca na podstawkę. (Może powinna od razu wysłać Michaela do spania?). Zabrała oba naczynia i nieśpiesznie przeniosła je na stolik przy kanapie, usiadła tuż obok aurora. Wydawał jej się mocno nieobecny, zgaszony, jakby dźwigał na barkach zdecydowanie zbyt dużo. I już-już chciała coś powiedzieć, ale zrobił to pierwszy.
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, trochę zbita z tropu; zbierała myśli, biła się sama ze sobą. Martwiło ją to, że tak to postrzega, że podejrzewa ją o działanie z litości, kiedy tak naprawdę wszystko co zrobiła ― zrobiła z innego powodu, innych uczuć. Nie wiedział o tym? Nie dostrzegał?...
― Chodź do mnie ― szepnęła, wyciągając ręce i przygarnęła go do siebie, otoczyła ramionami, potem oparła policzek o jego włosy, przymknęła oczy. Tak było dobrze.
― …Dziadek kiedyś mi powiedział, że każdy ma swoją specjalną osobę. Jedną, jedyną, która trafia się tylko raz w życiu ― zaczęła łagodnie i dość cicho, jakby nie miała sił na nic więcej. Jej dłoń odruchowo odnalazła drogę na jego bark, potem zsunęła się powoli w dół, na plecy, głaszcząc. Ciepło ciała przebijające się przez materiał koszuli niosło przyjemne uczucie ukojenia i spokój, pojawiła się też bardzo nikła, ale znajoma woń wrzosów i morza.
― Taką, której oddaje się ciało i duszę, robi specjalne miejsce gdzieś w sercu, poświęca się część myśli. Taką, której odda się ostatniego pączka i o której się nie zapomni. ― Przesunęła dłoń z pleców na jego kark, leniwie pogładziła rozgrzaną skórę opuszkami palców. ― Nie rozumiałam wtedy, o co mu chodzi, o czym właściwie do mnie mówi…
Już jakiś czas temu odkryła, że Michael gubi się w okrągłych zdaniach i zawiłych komunikatach, że czasami sens jej wypowiedzi dochodzi do niego później. Chciała to teraz wykorzystać, powiedzieć coś, co powinno ukoić jego lęki, wypalić podejrzenia, a czego nie miała odwagi powiedzieć mu wprost. Przynajmniej nie dzisiaj.
― Ale teraz… teraz wiem. Znalazłam tego kogoś, tę specjalną osobę, relację, która trafia się raz w życiu. ― Cofnęła się odrobinę i zsunęła dłoń z karku na szyję, ujęła go delikatnie pod brodę i podniosła mu głowę do góry. Miał takie zmęczone spojrzenie… ― To ty jesteś moją specjalną osobą, Mike ― wyznała cicho, na granicy szeptu. Nie dała komunikatowi wybrzmieć w ciszy zbyt długo, zaraz przykryła go kolejnymi słowami, które w końcu odnosiły się do jego pytania: ― Troszczę się o ciebie i martwię… ― znów poruszyła dłonią, przeciągnęła palcami wzdłuż linii jego szczęki, wspięła się na policzek, łagodnie musnęła łuk brwiowy, powoli odgarnęła parę jasnych pasm opadających mu na skroń ― Staram się być czuła i empatyczna… I wiem, że można pomylić te wszystkie stany, bo oddziela je cienka granica, którą łatwo przeoczyć. Ale to nie litość, Mike. Nie robię tego z litości.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zdążył wstąpić do domu, choć mógłby tutaj lecieć prosto z Plymouth lub Lancashire. Wziął po południu prysznic, kolejny tego dnia. Zaraz po pełni też. Zwykle nawet zapominał, że to robił - poranna toaleta była równie prędka jak golenie - ale raz w miesiącu stał pod wodą długo i szorował skórę boleśnie, niemal do krwi, tak jakby mógł zmyć z siebie całą noc. Zapach lasu i potu, fantomowe ślady futra, całą tą obrzydliwą obcość.
Niezależnie od tego, jak bardzo próbował, niezależnie od tego ile czasu spędzał wśród morza i wrzosów - zawsze czekała kolejna pełnia, jak wiszący nad głową miecz Damoklesa (kolega opowiadał mu kiedyś o tym historię i o dziwo ją zapamiętał).
Czekały też obowiązki. Biuro Autorów, gdzie z wymuszonym uśmiechem wracał po urlopie. Rodzina, przed którą udawał, że wszystko w porządku. Wojna, na której nie mógł tracić skupienia. Kolejny dzień, który musiał przeżyć - najpierw z powodu okrucieństwa losu, a potem dlatego, że był potrzebny.
Dzisiaj Adda. Wychodził z łazienki, prostował obolałe plecy i udawał, że wszystko jest w porządku.
I czuł się taki zmęczony, coraz bardziej zmęczony.
Spiął lekko mięśnie, gdy go dotknęła. Skóra po pełni była wrażliwa, pamiętał jeszcze zimno łańcuchów, pamiętał jak trudno było mu oswoić się z czyimkolwiek dotykiem i jak obawiał się nawet jej zanim poznała prawdę, ale to Adda - przypomniał sobie i przymknął oczy żeby nie pokazywać jej zmęczenia ani słabości i teraz było łatwiej i po chwili poczuł się prawdziwie bezpiecznie. Miała chłodne dłonie, albo może to on był rozpalony. Powinienem narąbać tu drewna - pomyślał, chociaż był lipiec. Głowa mu ciążyła - chyba chciał oprzeć czoło na jej ramieniu, ale po chwili półleżał na kanapie z policzkiem opartym o jej kolana, z jej dłonią wplecioną we włosy. Jej głos był melodyjny, trochę jak kołysanka. Mógłby nie skupiać się na słowach, ich sens początkowo umykał mu zresztą w zmęczeniu, pojedyncze zdania tonęły w zapachu frezji i gruszek.
Ale słuchał.
-Kiedy ostatnio widziałaś pączka? - wciął się nieobecnie, chyba próbując zażartować, rozładować atmosferę.
Chyba nie wyszło, może w Londynie mieli pączki. Może w ramach obowiązków zawodowych musiała iść do kawiarni z jakimś policjantem.
Otworzył oczy, gdy pod powiekami mignął mu wysoki brunet, gdy poczuł (nie tak znowu) irracjonalne ukłucie zazdrości. Wbił wzrok w ścianę.
Wtedy poczuł jej dłoń na podbródku, odruchowo odwrócił ku niej głowę, odwrócił się na plecy. Spojrzał na nią i na chwilę zapomniał o wszystkim innym.
Rozszerzył lekko oczy gdy wypowiedziała jego imię, ale nie dała tym szczególnym słowom wybrzmieć zbyt długo, w popłochu (a może mu się wydawało?) przykrywając je innymi.
Przykrył jej dłoń (tą wolną, leżącą na kanapie) własną.
Kometa lśniła za oknem, a w jej świetle lśniły oczy Addy.
-W lesie mówiłaś... - tym razem nie protestował ani nie przypominał, tylko chyba tłumaczył swoje podejrzenia. -Nie zniszczyłaś mi przecież życia, Adda. - szepnął ledwo słyszalnie, ale przynajmniej słowa wybrzmiały na głos, bo pamiętał, że nigdy nie powiedział tego na głos. Nie powiedział wtedy nic na ten temat, a milczenie czasem bywało przecież potwierdzeniem.
-To był mój błąd, błąd na akcji. - rozpamiętywany w nieskończoność, ale mógłby się przydarzyć w Anglii, Szkocji, Irlandii, nie tylko w Norwegii. -Ryzyko zawodowe, tylko takie, którego się nie spodziewałem. - usta drgnęły w posępnym, smutnym uśmiechu. Liczył się z bohaterską śmiercią albo z okaleczeniem (swoją drogą, kalectwo zniósłby pewnie prawie równie ciężko) albo z nieuchronną sinicą, ale nie z tym, że sam zostanie jednym z potworów, które tropił jego departament.
-Staram się być silny. Pokazać, że sobie radzę... - kontynuował, tym razem wbijając wzrok w sufit. -Współpracownikom, którzy wiedzą. Zakonowi, Zakon wie. Niektóre wilkołaki wsparły naszą sprawę, więc im też. - słyszał, że Rycerze też z nimi negocjowali, Londyn musiał wiedzieć, może Adda już wiedziała - a nawet jeśli nie, to mógł jej zdradzić. Nazwiska i lokację Tyneham nosił w sercu, świadom wagi tego sekretu i społecznego piętna na starających się o anonimowość sojusznikach. To on zdradził swój sekret przed całym Zakonem, on, on, on, twarz wilkołaków w organizacji, ale nie wymagał przecież tego od nikogo, nie chciał by inni nieśli ten sam ciężar. -Szczególnie im, ci starsi nie pamiętają już jak to nie jest oglądać się za ramię, a dla młodszych to jeszcze gorsze niż dla mnie... - nie mógł im pokazać, że ma jakiekolwiek wątpliwości, nie wtedy, gdy organizował dla nich azyl. Uparcie nie chciał pokazywać słabości nawet przed Oliverem, któremu mentorował - wiedząc, że jeśli tamten zacząłby podejrzewać (czy już zaczął, czy widział...?), że Mike sobie nie radzi, to samemu straciłby nadzieję. -A siostry już się swoje namartwiły. - to przed nimi najwytrwalej udawał, że już w porządku, że nie osunie się w podobnie milczącą depresję jak tuż po wypadku.
-Dla ciebie też chciałem... - przyjść tu triumfalnie, powiedzieć, że nic się nie stało, narąbać drewna. Pokazać, że to jeden dzień w miesiącu.
Ale to nie był jeden dzień w miesiącu.
-...ale to czasem takie męczące... - przymknął oczy, ze wstydem.
Niezależnie od tego, jak bardzo próbował, niezależnie od tego ile czasu spędzał wśród morza i wrzosów - zawsze czekała kolejna pełnia, jak wiszący nad głową miecz Damoklesa (kolega opowiadał mu kiedyś o tym historię i o dziwo ją zapamiętał).
Czekały też obowiązki. Biuro Autorów, gdzie z wymuszonym uśmiechem wracał po urlopie. Rodzina, przed którą udawał, że wszystko w porządku. Wojna, na której nie mógł tracić skupienia. Kolejny dzień, który musiał przeżyć - najpierw z powodu okrucieństwa losu, a potem dlatego, że był potrzebny.
Dzisiaj Adda. Wychodził z łazienki, prostował obolałe plecy i udawał, że wszystko jest w porządku.
I czuł się taki zmęczony, coraz bardziej zmęczony.
Spiął lekko mięśnie, gdy go dotknęła. Skóra po pełni była wrażliwa, pamiętał jeszcze zimno łańcuchów, pamiętał jak trudno było mu oswoić się z czyimkolwiek dotykiem i jak obawiał się nawet jej zanim poznała prawdę, ale to Adda - przypomniał sobie i przymknął oczy żeby nie pokazywać jej zmęczenia ani słabości i teraz było łatwiej i po chwili poczuł się prawdziwie bezpiecznie. Miała chłodne dłonie, albo może to on był rozpalony. Powinienem narąbać tu drewna - pomyślał, chociaż był lipiec. Głowa mu ciążyła - chyba chciał oprzeć czoło na jej ramieniu, ale po chwili półleżał na kanapie z policzkiem opartym o jej kolana, z jej dłonią wplecioną we włosy. Jej głos był melodyjny, trochę jak kołysanka. Mógłby nie skupiać się na słowach, ich sens początkowo umykał mu zresztą w zmęczeniu, pojedyncze zdania tonęły w zapachu frezji i gruszek.
Ale słuchał.
-Kiedy ostatnio widziałaś pączka? - wciął się nieobecnie, chyba próbując zażartować, rozładować atmosferę.
Chyba nie wyszło, może w Londynie mieli pączki. Może w ramach obowiązków zawodowych musiała iść do kawiarni z jakimś policjantem.
Otworzył oczy, gdy pod powiekami mignął mu wysoki brunet, gdy poczuł (nie tak znowu) irracjonalne ukłucie zazdrości. Wbił wzrok w ścianę.
Wtedy poczuł jej dłoń na podbródku, odruchowo odwrócił ku niej głowę, odwrócił się na plecy. Spojrzał na nią i na chwilę zapomniał o wszystkim innym.
Rozszerzył lekko oczy gdy wypowiedziała jego imię, ale nie dała tym szczególnym słowom wybrzmieć zbyt długo, w popłochu (a może mu się wydawało?) przykrywając je innymi.
Przykrył jej dłoń (tą wolną, leżącą na kanapie) własną.
Kometa lśniła za oknem, a w jej świetle lśniły oczy Addy.
-W lesie mówiłaś... - tym razem nie protestował ani nie przypominał, tylko chyba tłumaczył swoje podejrzenia. -Nie zniszczyłaś mi przecież życia, Adda. - szepnął ledwo słyszalnie, ale przynajmniej słowa wybrzmiały na głos, bo pamiętał, że nigdy nie powiedział tego na głos. Nie powiedział wtedy nic na ten temat, a milczenie czasem bywało przecież potwierdzeniem.
-To był mój błąd, błąd na akcji. - rozpamiętywany w nieskończoność, ale mógłby się przydarzyć w Anglii, Szkocji, Irlandii, nie tylko w Norwegii. -Ryzyko zawodowe, tylko takie, którego się nie spodziewałem. - usta drgnęły w posępnym, smutnym uśmiechu. Liczył się z bohaterską śmiercią albo z okaleczeniem (swoją drogą, kalectwo zniósłby pewnie prawie równie ciężko) albo z nieuchronną sinicą, ale nie z tym, że sam zostanie jednym z potworów, które tropił jego departament.
-Staram się być silny. Pokazać, że sobie radzę... - kontynuował, tym razem wbijając wzrok w sufit. -Współpracownikom, którzy wiedzą. Zakonowi, Zakon wie. Niektóre wilkołaki wsparły naszą sprawę, więc im też. - słyszał, że Rycerze też z nimi negocjowali, Londyn musiał wiedzieć, może Adda już wiedziała - a nawet jeśli nie, to mógł jej zdradzić. Nazwiska i lokację Tyneham nosił w sercu, świadom wagi tego sekretu i społecznego piętna na starających się o anonimowość sojusznikach. To on zdradził swój sekret przed całym Zakonem, on, on, on, twarz wilkołaków w organizacji, ale nie wymagał przecież tego od nikogo, nie chciał by inni nieśli ten sam ciężar. -Szczególnie im, ci starsi nie pamiętają już jak to nie jest oglądać się za ramię, a dla młodszych to jeszcze gorsze niż dla mnie... - nie mógł im pokazać, że ma jakiekolwiek wątpliwości, nie wtedy, gdy organizował dla nich azyl. Uparcie nie chciał pokazywać słabości nawet przed Oliverem, któremu mentorował - wiedząc, że jeśli tamten zacząłby podejrzewać (czy już zaczął, czy widział...?), że Mike sobie nie radzi, to samemu straciłby nadzieję. -A siostry już się swoje namartwiły. - to przed nimi najwytrwalej udawał, że już w porządku, że nie osunie się w podobnie milczącą depresję jak tuż po wypadku.
-Dla ciebie też chciałem... - przyjść tu triumfalnie, powiedzieć, że nic się nie stało, narąbać drewna. Pokazać, że to jeden dzień w miesiącu.
Ale to nie był jeden dzień w miesiącu.
-...ale to czasem takie męczące... - przymknął oczy, ze wstydem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Blask komety sączył się leniwie przez okno, miejscami przetknięty cieniami roślin okupujących parapet. Starała się nie zwracać na rozżarzoną kulę zbytniej uwagi, próbowała ją wyrzucić z pamięci, skupić się na czymś innym. Na kimś innym; na cieple jego ciała, miarowym oddechu, przyjemnie niskim głosie. Lubiła ten głos, jego ton i barwę, to jak potrafił ją wyciszyć i otulić melancholią albo sprowokować, nakręcić.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy ułożył się na jej kolanach, uniosła zabawnie brwi do góry, jakby bezgłośnie pytając: “nie za wygodnie ci czasem?”, a kierowana odruchem dłoń odnalazła drogę do jego twarzy. Jasne pasma przemknęły pomiędzy jej palcami raz, potem drugi i kolejny; nie mogła się powstrzymać, w zasadzie nawet nie chciała. Wolała go głaskać i dotykać, powoli oswajać ze sobą, pracować nad tym, żeby czuł się z nią komfortowo. Żeby się nie płoszył, nie wycofywał, nawet wtedy, kiedy…
Mimowolnie spojrzała na jego lewy bark, podejrzewając, co kryje się pod materiałem koszuli. Mądra książka pana ex-brygadzisty przyniosła jej w paru kwestiach oświecenie, pomogła zrozumieć problemy z którymi się mierzył. Czy to właśnie ten bark nosił blizny po wilkołaczych zębach? Dlatego wtedy, pod słupem, tak się cofnął? Dlatego zastygał w bezruchu, ilekroć istniało ryzyko, że go tam dotknie? Owszem, czasem tak nie było, czasem się nie płoszył i nie unikał ― ostatnio było przecież coraz lepiej ― ale to nie była reguła. Wstydził się blizn? Wciąż nie przepracował związanej z nimi traumy? Minęło tyle czasu…
Uniosła nieznacznie brwi, kiedy nawiązał do lasu, a w zielonych oczach mignęło zaskoczenie i mimowolna ulga, kiedy powiedział, że to nie jej wina. Że mimo wszystkiego, co zdołała sobie wtedy wmówić, to nie jej wina. Jakaś część niej kłóciła się co prawda z tymi słowami, nadal chciała przejąć na siebie winę, ale ta racjonalna część jej umysłu już parę dni temu doszła do słusznego wniosku, że przekleństwo mogło go dosięgnąć wszędzie. Był ambitny, w przeszłości szybko piął się w górę, był głodny awansu, potwierdzenia własnej wartości i przynależności do świata magii. Nawet gdyby byli razem… nawet wtedy mógłby wyjechać do Norwegii. Nawet wtedy mógłby zostać skażony likantropią. Chciała wierzyć, że z jej strony nic by się nie zmieniło, że kochałaby go wciąż tak samo, ale… to było tylko gdybanie. Naiwna wiara w siłę własnych uczuć. Nigdy jednak nie stanęła przed tamtym wyborem, los pozbawił ją tej możliwości.
I dał im czas. Na dojrzenie, na zrozumienie, na poukładanie priorytetów.
Czy gdyby z nim została ― byłby w lepszej kondycji psychicznej? A może odtrąciłby ją tak samo, jak odtrącał na samym początku ich ponownej znajomości? Może i tak połamaliby sobie serca w inny sposób, bardziej drastyczny? Na te pytania nie miała poznać odpowiedzi i powoli pozwalała sobie odstępować od snucia kolejnych scenariuszy, które się nie sprawdzą. Od myślenia “co by było gdyby”. Teraz wolała myśleć o tym, co ma tu i teraz. Wolała się tym cieszyć i pielęgnować, bo jak sam zauważył podczas rozmowy w podziemnym Ministerstwie ― każda wspólna chwila mogła być tą ostatnią.
Dalszych słów się nie spodziewała; były odważne, odsłaniały część duszy, stawiały go w innym świetle. Zawsze był dumny, co prawda po ego z 1954 roku nie było nawet śladu, ale domyślała się, ile musiało go kosztować takie wyznanie. Otwarte przyznanie się do słabości, do tego, że bywają momenty w których nie daje rady. Odkąd go znała, sprawiał wrażenie silnego i pewnego siebie, w przeszłości cechował go łobuzerski urok młodego lwa chcącego się wykazać, nieznającego strachu. Czy wtedy też miewał takie momenty? Czy w przeszłości też czuł się czasem słaby…?
Nigdy nic jej nie powiedział.
― Mike… ― zaczęła, ale słowa z trudem przechodziły przez gardło ściśnięte ze wzruszenia. Znów go pogłaskała, bezwiednie, odruchowo, usiłując inaczej poukładać słowa. W głębi serca czuła, co chce mu powiedzieć, ale nadal nie czuła się dość pewnie, nadal nie miała w sobie tyle odwagi. A przecież to załatwiłoby sprawę. ― …Zawsze byłeś dumny i nigdy nie przyznałeś mi się do czegoś podobnego, więc podejrzewam, ile cię to teraz kosztowało. I nawet nie wiesz… nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Ale ― mimowolnie uniosła kąciki ust. Zawsze musiała mieć jakieś “ale” ― o wiele bardziej wolałabym, żebyś przy mnie pozwolił sobie na słabość. Na gorszy dzień. Na zmęczenie. Nie ma w tym nic złego ― dodała szeptem, zsuwając dłoń z jego włosów na ogolony policzek, pogłaskała go kciukiem. Milczała przez chwilę, przyglądając mu się z łagodnym uśmiechem. ― Czasem cię nie poznaję… czasem muszę cię odkryć na nowo. Ale przez większość czasu widzę w tobie swojego złotego lwa. Jest teraz dojrzalszy, w jego oczach błyszczy determinacja i zdobyte doświadczenie, a ciało, choć pokryte bliznami, jest dowodem na to, że walczy. Że się nie poddał i zdołał przeżyć, mimo wszystkich spadających na niego tragedii, mimo przeciwności losu. Nie musisz się starać, Mike, ty jesteś silny. Ale nawet lwy muszą czasem poleżeć w słońcu, odpocząć.
Zsunęła powoli palce na jego brodę, potem na szyję. Wyczuła pod skórą stabilny puls i powędrowała dalej, w stronę obojczyka. Musnęła palcami kołnierzyk koszuli, zapięty guzik, potem powoli przesunęła rękę dalej, na lewy bark. Spokojnie, powoli, tak, by miał czas na reakcje, na zatrzymanie jej dłoni, gdyby wolał, by go nie dotykała.
― Dlatego w okolicach pełni, to ja mogę być silna dla ciebie ― zaproponowała nieśmiało. Mogłaby to rozciągnąć, powiedzieć, że może okazywać słabość wtedy, kiedy tylko poczuje się gorzej, ale wydawało jej się, że jego duma może tego nie przełknąć. Że lepiej będzie zacząć pracę od najbardziej palącego punktu, jakim są pełnie i jego wyczerpanie, trauma związana z likantropią. Nie chciała, żeby źle ją odebrał. ― Przy mnie możesz odpocząć. Nabrać sił.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy ułożył się na jej kolanach, uniosła zabawnie brwi do góry, jakby bezgłośnie pytając: “nie za wygodnie ci czasem?”, a kierowana odruchem dłoń odnalazła drogę do jego twarzy. Jasne pasma przemknęły pomiędzy jej palcami raz, potem drugi i kolejny; nie mogła się powstrzymać, w zasadzie nawet nie chciała. Wolała go głaskać i dotykać, powoli oswajać ze sobą, pracować nad tym, żeby czuł się z nią komfortowo. Żeby się nie płoszył, nie wycofywał, nawet wtedy, kiedy…
Mimowolnie spojrzała na jego lewy bark, podejrzewając, co kryje się pod materiałem koszuli. Mądra książka pana ex-brygadzisty przyniosła jej w paru kwestiach oświecenie, pomogła zrozumieć problemy z którymi się mierzył. Czy to właśnie ten bark nosił blizny po wilkołaczych zębach? Dlatego wtedy, pod słupem, tak się cofnął? Dlatego zastygał w bezruchu, ilekroć istniało ryzyko, że go tam dotknie? Owszem, czasem tak nie było, czasem się nie płoszył i nie unikał ― ostatnio było przecież coraz lepiej ― ale to nie była reguła. Wstydził się blizn? Wciąż nie przepracował związanej z nimi traumy? Minęło tyle czasu…
Uniosła nieznacznie brwi, kiedy nawiązał do lasu, a w zielonych oczach mignęło zaskoczenie i mimowolna ulga, kiedy powiedział, że to nie jej wina. Że mimo wszystkiego, co zdołała sobie wtedy wmówić, to nie jej wina. Jakaś część niej kłóciła się co prawda z tymi słowami, nadal chciała przejąć na siebie winę, ale ta racjonalna część jej umysłu już parę dni temu doszła do słusznego wniosku, że przekleństwo mogło go dosięgnąć wszędzie. Był ambitny, w przeszłości szybko piął się w górę, był głodny awansu, potwierdzenia własnej wartości i przynależności do świata magii. Nawet gdyby byli razem… nawet wtedy mógłby wyjechać do Norwegii. Nawet wtedy mógłby zostać skażony likantropią. Chciała wierzyć, że z jej strony nic by się nie zmieniło, że kochałaby go wciąż tak samo, ale… to było tylko gdybanie. Naiwna wiara w siłę własnych uczuć. Nigdy jednak nie stanęła przed tamtym wyborem, los pozbawił ją tej możliwości.
I dał im czas. Na dojrzenie, na zrozumienie, na poukładanie priorytetów.
Czy gdyby z nim została ― byłby w lepszej kondycji psychicznej? A może odtrąciłby ją tak samo, jak odtrącał na samym początku ich ponownej znajomości? Może i tak połamaliby sobie serca w inny sposób, bardziej drastyczny? Na te pytania nie miała poznać odpowiedzi i powoli pozwalała sobie odstępować od snucia kolejnych scenariuszy, które się nie sprawdzą. Od myślenia “co by było gdyby”. Teraz wolała myśleć o tym, co ma tu i teraz. Wolała się tym cieszyć i pielęgnować, bo jak sam zauważył podczas rozmowy w podziemnym Ministerstwie ― każda wspólna chwila mogła być tą ostatnią.
Dalszych słów się nie spodziewała; były odważne, odsłaniały część duszy, stawiały go w innym świetle. Zawsze był dumny, co prawda po ego z 1954 roku nie było nawet śladu, ale domyślała się, ile musiało go kosztować takie wyznanie. Otwarte przyznanie się do słabości, do tego, że bywają momenty w których nie daje rady. Odkąd go znała, sprawiał wrażenie silnego i pewnego siebie, w przeszłości cechował go łobuzerski urok młodego lwa chcącego się wykazać, nieznającego strachu. Czy wtedy też miewał takie momenty? Czy w przeszłości też czuł się czasem słaby…?
Nigdy nic jej nie powiedział.
― Mike… ― zaczęła, ale słowa z trudem przechodziły przez gardło ściśnięte ze wzruszenia. Znów go pogłaskała, bezwiednie, odruchowo, usiłując inaczej poukładać słowa. W głębi serca czuła, co chce mu powiedzieć, ale nadal nie czuła się dość pewnie, nadal nie miała w sobie tyle odwagi. A przecież to załatwiłoby sprawę. ― …Zawsze byłeś dumny i nigdy nie przyznałeś mi się do czegoś podobnego, więc podejrzewam, ile cię to teraz kosztowało. I nawet nie wiesz… nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Ale ― mimowolnie uniosła kąciki ust. Zawsze musiała mieć jakieś “ale” ― o wiele bardziej wolałabym, żebyś przy mnie pozwolił sobie na słabość. Na gorszy dzień. Na zmęczenie. Nie ma w tym nic złego ― dodała szeptem, zsuwając dłoń z jego włosów na ogolony policzek, pogłaskała go kciukiem. Milczała przez chwilę, przyglądając mu się z łagodnym uśmiechem. ― Czasem cię nie poznaję… czasem muszę cię odkryć na nowo. Ale przez większość czasu widzę w tobie swojego złotego lwa. Jest teraz dojrzalszy, w jego oczach błyszczy determinacja i zdobyte doświadczenie, a ciało, choć pokryte bliznami, jest dowodem na to, że walczy. Że się nie poddał i zdołał przeżyć, mimo wszystkich spadających na niego tragedii, mimo przeciwności losu. Nie musisz się starać, Mike, ty jesteś silny. Ale nawet lwy muszą czasem poleżeć w słońcu, odpocząć.
Zsunęła powoli palce na jego brodę, potem na szyję. Wyczuła pod skórą stabilny puls i powędrowała dalej, w stronę obojczyka. Musnęła palcami kołnierzyk koszuli, zapięty guzik, potem powoli przesunęła rękę dalej, na lewy bark. Spokojnie, powoli, tak, by miał czas na reakcje, na zatrzymanie jej dłoni, gdyby wolał, by go nie dotykała.
― Dlatego w okolicach pełni, to ja mogę być silna dla ciebie ― zaproponowała nieśmiało. Mogłaby to rozciągnąć, powiedzieć, że może okazywać słabość wtedy, kiedy tylko poczuje się gorzej, ale wydawało jej się, że jego duma może tego nie przełknąć. Że lepiej będzie zacząć pracę od najbardziej palącego punktu, jakim są pełnie i jego wyczerpanie, trauma związana z likantropią. Nie chciała, żeby źle ją odebrał. ― Przy mnie możesz odpocząć. Nabrać sił.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Przymknął oczy, czując dotyk na policzku. Ledwo znalazł dzisiaj czas na ogolenie się - zrobił to tuż przed wyjściem, po powrocie z męczącego patrolu. Zawsze miał wrażenie, być może irracjonalne i fantomowe, że po pełni budzi się z większą szczeciną niż zwykle. Czasami, gdy był zmęczony, po prostu to ignorował. W jesieni zapuszczał nawet chwilę brodę.
Tyle, że dzisiaj szedł do Addy. Chciał pozbyć się z siebie wszelkich skojarzeń z nocą, szorując się pod prysznicem, goląc szczecinę, zmieniając koszulę. A i tak nie mógł od tego uciec, skóra piekła w miejscach, gdzie wrzynały się w nią łańcuchy; mięśnie i kości nadal bolały.
-Obydwoje nie pozwalaliśmy sobie na słabość. - zauważył sennie. Tym razem spokojnie i trochę na wpółprzytomnie, bez śladu pretensji z zeszłego miesiąca. Już to sobie wyjaśnili, nie chciał tego rozdrapywać - ale takie były fakty, krążące gdzieś w jego podświadomości.
Nigdy nie zauważył, że trapi ją coś poza pracą.
Nigdy nie domyślał się nawet, że nie wraca do bezpiecznego domu. Że się boi, że ktoś podnosi na nią rękę.
Nie wiedział, czy mógłby cokolwiek zmienić, dostrzec wcześniej. Uratować ją, tak jak książę na białym koniu, którym zawsze chciał być gdy czytał baśnie jako chłopiec. Może nie, może tamta sytuacja była patowa. Ale wiedział, że nawet jeśli przestanie o tym myśleć - to przecież nie przestanie czuć wyrzutów sumienia. Powinien, chciał wtedy przy niej być. Tak, jak ona chciałaby pewnie wesprzeć go w miesiącach po ugryzieniu.
Musieli nauczyć się żyć z własną niewiedzą, z własną nieobecnością.
-Byłaś taka sama - dumna, nieustępliwa, silna, zabawna, bezwstydna, mógłby wyliczać długo -i może to za to cię wtedy pokochałem. - wymamrotał, cicho i sennie. Chyba nie zarejestrował nawet, że powiedział to na głos - chciał urwać zdanie na byłaś taka sama, ale myśli pobiegły własnym torem.
Zresztą, nawet gdyby zauważył, nie zaniepokoiłby się, bo mówił przecież o wtedy. Musiała to wtedy widzieć, prawda?
A teraz - teraz nie był nawet świadom, przed jak wielką łamigłówką właśnie ją postawił. Był zbyt senny, żeby zrozumieć i się pilnować.
-Więc wiesz, niech to działa w dwie strony... - uśmiechnął się pod nosem. To pozwolenie na słabość. Wiedział, że o wielu rzeczach mu nie powie, o sprawach z jej pracy, o sekretach noszonych przez podwójnych agentów. Ale miał nadzieję, że prawdziwego niebezpieczeństwa i wątpliwości nie zatai już nigdy.
O ile będzie jakieś "nigdy", bo do dzisiaj nie wiedział, czy będzie dzisiaj. Dlatego przyszedł, dlatego chciał się jej pokazać, może dlatego pocałował ją przedwczoraj. Nie bał się śmierci w walce, w jakiś sposób honorowej, właściwej - ale panicznie bał się końca w trakcie pełni, końca, którego nie zapamięta.
Końca, którego już raz prawie doświadczył - i doświadczyłby, gdyby trafił na innego brygadzistę niż takiego z sumieniem.
Mówiła coś o lwach, a on odpływał, kołysany do półsnu jej łagodnymi słowami. Miłymi, ale sens rozmywał się na razie gdzieś w jej dotyku.
Dotyku, który zsuwał się niżej. To go trochę otrzeźwiło.
Nakrył jej dłoń własną - łagodniej, niż wtedy gdy wzdrygał się w popłochu, ale na tyle mocno, by zatrzymać rękę Addy na szyi. Nie był gotowy i bał się, że ona nie jest gotowa. Nie dziś, nie tak. Nie, gdy zobaczy nie tylko te blizny, które pozostały z nim na zawsze, ale i zaczerwienienia po łańcuchach. Splótł razem ich palce, otworzył oczy, podniósł jej rękę do ust. Prędki pocałunek w wierzch dłoni, doceniał, ale powoli.
Odpocząć. Pokiwał głową, ale umknął wzrokiem.
-Możesz. - szepnął cicho, onieśmielony. Speszony. Trudno przychodziło mu poproszenie o to.
Dopiero wtedy, gdy przełknął ślinę, znów spojrzał jej w oczy.
-A ty? - kto będzie w pełnię silny dla ciebie? -Też miałaś podły dzień...? - może nie spytałby po innej pełni, gdyby czekały na niego tylko zarzucone na szyję ramiona i ulga, ale nawet wycieńczony zauważył niepokój. Widział martwe ryby w Lancashire, słyszał doniesienia w Plymouth. Miała być dzisiaj w Londynie, jak było tam?
Tyle, że dzisiaj szedł do Addy. Chciał pozbyć się z siebie wszelkich skojarzeń z nocą, szorując się pod prysznicem, goląc szczecinę, zmieniając koszulę. A i tak nie mógł od tego uciec, skóra piekła w miejscach, gdzie wrzynały się w nią łańcuchy; mięśnie i kości nadal bolały.
-Obydwoje nie pozwalaliśmy sobie na słabość. - zauważył sennie. Tym razem spokojnie i trochę na wpółprzytomnie, bez śladu pretensji z zeszłego miesiąca. Już to sobie wyjaśnili, nie chciał tego rozdrapywać - ale takie były fakty, krążące gdzieś w jego podświadomości.
Nigdy nie zauważył, że trapi ją coś poza pracą.
Nigdy nie domyślał się nawet, że nie wraca do bezpiecznego domu. Że się boi, że ktoś podnosi na nią rękę.
Nie wiedział, czy mógłby cokolwiek zmienić, dostrzec wcześniej. Uratować ją, tak jak książę na białym koniu, którym zawsze chciał być gdy czytał baśnie jako chłopiec. Może nie, może tamta sytuacja była patowa. Ale wiedział, że nawet jeśli przestanie o tym myśleć - to przecież nie przestanie czuć wyrzutów sumienia. Powinien, chciał wtedy przy niej być. Tak, jak ona chciałaby pewnie wesprzeć go w miesiącach po ugryzieniu.
Musieli nauczyć się żyć z własną niewiedzą, z własną nieobecnością.
-Byłaś taka sama - dumna, nieustępliwa, silna, zabawna, bezwstydna, mógłby wyliczać długo -i może to za to cię wtedy pokochałem. - wymamrotał, cicho i sennie. Chyba nie zarejestrował nawet, że powiedział to na głos - chciał urwać zdanie na byłaś taka sama, ale myśli pobiegły własnym torem.
Zresztą, nawet gdyby zauważył, nie zaniepokoiłby się, bo mówił przecież o wtedy. Musiała to wtedy widzieć, prawda?
A teraz - teraz nie był nawet świadom, przed jak wielką łamigłówką właśnie ją postawił. Był zbyt senny, żeby zrozumieć i się pilnować.
-Więc wiesz, niech to działa w dwie strony... - uśmiechnął się pod nosem. To pozwolenie na słabość. Wiedział, że o wielu rzeczach mu nie powie, o sprawach z jej pracy, o sekretach noszonych przez podwójnych agentów. Ale miał nadzieję, że prawdziwego niebezpieczeństwa i wątpliwości nie zatai już nigdy.
O ile będzie jakieś "nigdy", bo do dzisiaj nie wiedział, czy będzie dzisiaj. Dlatego przyszedł, dlatego chciał się jej pokazać, może dlatego pocałował ją przedwczoraj. Nie bał się śmierci w walce, w jakiś sposób honorowej, właściwej - ale panicznie bał się końca w trakcie pełni, końca, którego nie zapamięta.
Końca, którego już raz prawie doświadczył - i doświadczyłby, gdyby trafił na innego brygadzistę niż takiego z sumieniem.
Mówiła coś o lwach, a on odpływał, kołysany do półsnu jej łagodnymi słowami. Miłymi, ale sens rozmywał się na razie gdzieś w jej dotyku.
Dotyku, który zsuwał się niżej. To go trochę otrzeźwiło.
Nakrył jej dłoń własną - łagodniej, niż wtedy gdy wzdrygał się w popłochu, ale na tyle mocno, by zatrzymać rękę Addy na szyi. Nie był gotowy i bał się, że ona nie jest gotowa. Nie dziś, nie tak. Nie, gdy zobaczy nie tylko te blizny, które pozostały z nim na zawsze, ale i zaczerwienienia po łańcuchach. Splótł razem ich palce, otworzył oczy, podniósł jej rękę do ust. Prędki pocałunek w wierzch dłoni, doceniał, ale powoli.
Odpocząć. Pokiwał głową, ale umknął wzrokiem.
-Możesz. - szepnął cicho, onieśmielony. Speszony. Trudno przychodziło mu poproszenie o to.
Dopiero wtedy, gdy przełknął ślinę, znów spojrzał jej w oczy.
-A ty? - kto będzie w pełnię silny dla ciebie? -Też miałaś podły dzień...? - może nie spytałby po innej pełni, gdyby czekały na niego tylko zarzucone na szyję ramiona i ulga, ale nawet wycieńczony zauważył niepokój. Widział martwe ryby w Lancashire, słyszał doniesienia w Plymouth. Miała być dzisiaj w Londynie, jak było tam?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Łagodne ruchy dłonią na moment ustały, dokładnie wtedy, kiedy otwarcie przyznał się do uczuć. Adda na chwilę poczuła, jak traci przysłowiowy grunt pod nogami, odwróciła płynnie głowę w stronę okna i szybko zamrugała, odpędzając wzruszenie. Te łzy zbierające się w kącikach oczu nie byłyby złe, smutne, ale i tak nie chciała się z nimi dziś ujawniać.
Poza tym ― uświadomiła sobie po pierwszej chwili uniesienia ― użył czasu przeszłego. Jak powinna to interpretować? Jako uczucie, które zaczęło się trzy lata temu i wciąż trwa? Czy może wygasło, dlatego jej o nim powiedział? Zacisnęła lekko wargi, gubiąc się w powodzi domysłów wymieszanych z własnymi pobożnymi życzeniami i pragnieniami dyktowanymi przez tłukące się w piersi serce.
Wróciła do niego spojrzeniem, podjęła przerwany wcześniej ruch. W normalnych okolicznościach złapałaby go za te słówka, pociągnęła dalej i nie dała spokoju, póki by jej tego nie wyjaśnił. Ale dziś… dziś nie miała serca go męczyć. Odpowiadał jej tak sennie i cicho, że czasem miała wrażenie, jakby mamrotał przez sen. Nie musiała znać odpowiedzi dziś ― bądź co bądź żyła w świecie domysłów od trzech lat. Parę dni więcej nie powinno zrobić jej różnicy.
― Mówiłam ci już, że nie chcę popełniać tamtych błędów ― powiedziała równie cicho, dopasowując się do tego spokojnej, sennej aury, która rozlewała się po gajówce z każdym jego słowem. Znów przesunęła opuszkami palców po jego skroni, po policzku, musnęła delikatnie wargi. ― Więc jeśli coś będzie mnie trapić, przyjdę z tym do ciebie. Zwłaszcza, że doszła nam kolejna wspólna sprawa. ― Niewiele było tematów o których nie mogłaby mu powiedzieć. Najbardziej wrażliwym była oczywiście praca, ale nie musiała przecież zdradzać każdego szczegółu sprawy, by móc zasięgnąć jego opinii, czy po prostu okazać słabość, poszukać u niego wsparcia.
Nie uwolniła dłoni, kiedy ją powstrzymał, nie miała zamiaru naciskać. Nie chciała na siłę przełamywać barier, wolała, by zrobił to w swoim czasie, kiedy poczuje się pewniej. Ona sama doceniłaby podobne podejście, gdyby istniało ryzyko, że zobaczy ją bez bluzki. Może nie miała takiego potężnego urazu do blizn, jak on do swojej, ale… ale nadal, kiedy patrzyła w lustro i widziała ślad po betuli, czuła widmo bólu kłujące skórę i posmak krwi w ustach.
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy przystał na jej propozycję i już chciała mu zaproponować by dopił melisę i poszedł spać, ale ubiegł ją, spytał o to, czy miała równie podły dzień. Westchnęła mimowolnie, nagle czując się starsza o pięć lat i zdecydowanie zbyt zmęczona. Pohamowała odruch przywdziania maski neutralności, pozwoliła sobie na przygnębienie wywołane dzisiejszymi wydarzeniami. Uśmiech zdawał się ważyć trzy kamienie, ale i tak próbowała złożyć wargi w miękkim uśmiechu. Dla niego.
― Paskudny ― przyznała cicho. ― Nie mogłam za bardzo spać, cały ranek dręczyły mnie ponure myśli o możliwym zdemaskowaniu. W samym Londynie jakiś złodziejaszek okradł mnie z łańcuszka, tej pamiątki po bracie. A jakby tego było mało, dopadł nas ponurak. ― Westchnęła ciężko, wolną dłonią potarła zmęczone oczy. ― Warczał strasznie, jeżył sierść na karku, a mnie tak wmurowało w miejsce, że gdyby nie ten złodziej… ― zawiesiła na moment głos, pokręciła głową. Nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby nie on. ― Uciekliśmy. Wmieszaliśmy się w większy tłumek ludzi kawałek od mostu westminsterskiego, pozornie było bezpiecznie, ale jakoś… nie wiem, Mike. Cały czas mnie to prześladuje. I jeszcze ta kometa…
Poza tym ― uświadomiła sobie po pierwszej chwili uniesienia ― użył czasu przeszłego. Jak powinna to interpretować? Jako uczucie, które zaczęło się trzy lata temu i wciąż trwa? Czy może wygasło, dlatego jej o nim powiedział? Zacisnęła lekko wargi, gubiąc się w powodzi domysłów wymieszanych z własnymi pobożnymi życzeniami i pragnieniami dyktowanymi przez tłukące się w piersi serce.
Wróciła do niego spojrzeniem, podjęła przerwany wcześniej ruch. W normalnych okolicznościach złapałaby go za te słówka, pociągnęła dalej i nie dała spokoju, póki by jej tego nie wyjaśnił. Ale dziś… dziś nie miała serca go męczyć. Odpowiadał jej tak sennie i cicho, że czasem miała wrażenie, jakby mamrotał przez sen. Nie musiała znać odpowiedzi dziś ― bądź co bądź żyła w świecie domysłów od trzech lat. Parę dni więcej nie powinno zrobić jej różnicy.
― Mówiłam ci już, że nie chcę popełniać tamtych błędów ― powiedziała równie cicho, dopasowując się do tego spokojnej, sennej aury, która rozlewała się po gajówce z każdym jego słowem. Znów przesunęła opuszkami palców po jego skroni, po policzku, musnęła delikatnie wargi. ― Więc jeśli coś będzie mnie trapić, przyjdę z tym do ciebie. Zwłaszcza, że doszła nam kolejna wspólna sprawa. ― Niewiele było tematów o których nie mogłaby mu powiedzieć. Najbardziej wrażliwym była oczywiście praca, ale nie musiała przecież zdradzać każdego szczegółu sprawy, by móc zasięgnąć jego opinii, czy po prostu okazać słabość, poszukać u niego wsparcia.
Nie uwolniła dłoni, kiedy ją powstrzymał, nie miała zamiaru naciskać. Nie chciała na siłę przełamywać barier, wolała, by zrobił to w swoim czasie, kiedy poczuje się pewniej. Ona sama doceniłaby podobne podejście, gdyby istniało ryzyko, że zobaczy ją bez bluzki. Może nie miała takiego potężnego urazu do blizn, jak on do swojej, ale… ale nadal, kiedy patrzyła w lustro i widziała ślad po betuli, czuła widmo bólu kłujące skórę i posmak krwi w ustach.
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy przystał na jej propozycję i już chciała mu zaproponować by dopił melisę i poszedł spać, ale ubiegł ją, spytał o to, czy miała równie podły dzień. Westchnęła mimowolnie, nagle czując się starsza o pięć lat i zdecydowanie zbyt zmęczona. Pohamowała odruch przywdziania maski neutralności, pozwoliła sobie na przygnębienie wywołane dzisiejszymi wydarzeniami. Uśmiech zdawał się ważyć trzy kamienie, ale i tak próbowała złożyć wargi w miękkim uśmiechu. Dla niego.
― Paskudny ― przyznała cicho. ― Nie mogłam za bardzo spać, cały ranek dręczyły mnie ponure myśli o możliwym zdemaskowaniu. W samym Londynie jakiś złodziejaszek okradł mnie z łańcuszka, tej pamiątki po bracie. A jakby tego było mało, dopadł nas ponurak. ― Westchnęła ciężko, wolną dłonią potarła zmęczone oczy. ― Warczał strasznie, jeżył sierść na karku, a mnie tak wmurowało w miejsce, że gdyby nie ten złodziej… ― zawiesiła na moment głos, pokręciła głową. Nawet nie chciała myśleć, co by było, gdyby nie on. ― Uciekliśmy. Wmieszaliśmy się w większy tłumek ludzi kawałek od mostu westminsterskiego, pozornie było bezpiecznie, ale jakoś… nie wiem, Mike. Cały czas mnie to prześladuje. I jeszcze ta kometa…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie zauważył, jak bardzo ją zaskoczył, jak bardzo ją speszył, jak nierozwiązywalna zagadkę właśnie jej zadał. Mówił sennie, mogłaby to wykorzystać gdyby chciała. Zmęczenie uśpiło jego czujność. W tym stanie, tuż po pełni, Adda też z łatwością mogłaby uśpić jego czujność. Pociągnąć za język, liczyć na kolejne półprzytomne wyznania. Nie zauważył nawet, że na krótki moment przerwała czuły gest - prędko (jak dla jego sennego umysłu) się opanowała, zachowywała jakby nigdy nic.
Tak często zachowywali się jakby nigdy nic.
-To dobrze. - szepnął, gdy obiecała, że nie będzie już niż taić, gdy przesunęła palce na jego wargi. Mogła poczuć pod opuszkami, że się uśmiechał.
Nawet wtedy, gdy przytrzymał jej dłoń. Nawet wtedy, gdy tak się speszył, gdy po raz kolejny tego dnia przełknął własną dumę.
Pomimo zmęczenia i kołaczącej się o czaszkę niepewności - kilka jej wyznań, choć pięknych, nie powstrzyma przecież całkowicie budowanych latami kompleksów - uśmiechałby się dalej. Dla niej.
Aż uśmiech spełzł z jego twarzy. Najpierw minimalnie, na wieść o złodzieju. Znała ten wyraz twarzy Michaela, lekkie zmarszczenie brwi, pragnienie sprawiedliwości.
A potem powiedziała słowo ponurak, a on poderwał się do pionu i usiadł obok, jak oblany kubłem zimnej wody. Skojarzenie ze znaczeniem tego przesądu zadziałało lepiej niż kubeł zimnej wody.
-To... - czuł jej strach, czuł własny strach. Wziął głęboki wdech, spróbował się uśmiechnąć, nie był w stanie.
Silniejsza niż strach była jedynie złość. Na to psisko, na tą sytuację, na to... wszystko.
-Dla mugoli to tylko pies. Wielki pies. - orzekł z zacięciem, z zapałem, marszcząc gniewnie brwi. Chwycił ją za dłonie. -Chyba w to nie wierzysz, prawda? - spróbował się roześmiać, ale też się nie udało. Usta drgnęły tylko w nieco rozpaczliwym grymasie. -Przecież to bez sensu, żeby przynosił takie wróżby czarodziejom, a mugolom nie. Naprawdę, gdybyś opowiedziała to mojemu ojcu, to by się śmiał. - mówił coraz szybciej i szybciej, czuł się oszołomiony po niedawnej senności i nagłym pobudzeniu, trudno było mu znaleźć logiczne argumenty. -A poza tym - olśniło go. -Mógł tam być dla złodzieja, nie powinnaś na niego patrzeć, ale nawet jeśli spojrzałaś, to przez niego, bo cię okradł - nie wiedział, jak to było, zmyślał, racjonalizował. Wypierał. -Na pewno to nie był pies? W świetle komety, wiesz? Zresztą, nawet jeśli to... - im szybciej mówił, im więcej mówił, tym bardziej stawało się jasne, że sam sobie nie wierzy.
Dopiero co się odnaleźli, czy naprawdę mieliby mieć tak mało czasu?
Sam jej mówił, że będą mieli mało czasu, ale hipotetycznie.
Przecież nie tak mało.
Ile czasu zmarnował, gniewając się na nią, nie dopuszczając do siebie jej wyjaśnień?
Ile czasu by zyskali, gdyby napisał do niej tak po prostu - po pijaku, bo czasem go korciło, ale nigdy nie upił się aż tak bardzo?
Ile czasu im zostało?
Miał ochotę jej powiedzieć, by po prostu rzuciła londyńskie Ministerstwo, upatrywać całego zła w pieprzonej stolicy - stolicy, która do niedawna była jego ukochanym domem - ale nie był w stanie, nie mógł.
Podchwycił jej spojrzenie i - nie chcąc, by zobaczyła w jego oczach bliźniaczy strach - zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy. Wpił się w jej usta, łapczywie i żarliwie, bez śladu nieśmiałości z przedwczorajszej nocy.
Tak często zachowywali się jakby nigdy nic.
-To dobrze. - szepnął, gdy obiecała, że nie będzie już niż taić, gdy przesunęła palce na jego wargi. Mogła poczuć pod opuszkami, że się uśmiechał.
Nawet wtedy, gdy przytrzymał jej dłoń. Nawet wtedy, gdy tak się speszył, gdy po raz kolejny tego dnia przełknął własną dumę.
Pomimo zmęczenia i kołaczącej się o czaszkę niepewności - kilka jej wyznań, choć pięknych, nie powstrzyma przecież całkowicie budowanych latami kompleksów - uśmiechałby się dalej. Dla niej.
Aż uśmiech spełzł z jego twarzy. Najpierw minimalnie, na wieść o złodzieju. Znała ten wyraz twarzy Michaela, lekkie zmarszczenie brwi, pragnienie sprawiedliwości.
A potem powiedziała słowo ponurak, a on poderwał się do pionu i usiadł obok, jak oblany kubłem zimnej wody. Skojarzenie ze znaczeniem tego przesądu zadziałało lepiej niż kubeł zimnej wody.
-To... - czuł jej strach, czuł własny strach. Wziął głęboki wdech, spróbował się uśmiechnąć, nie był w stanie.
Silniejsza niż strach była jedynie złość. Na to psisko, na tą sytuację, na to... wszystko.
-Dla mugoli to tylko pies. Wielki pies. - orzekł z zacięciem, z zapałem, marszcząc gniewnie brwi. Chwycił ją za dłonie. -Chyba w to nie wierzysz, prawda? - spróbował się roześmiać, ale też się nie udało. Usta drgnęły tylko w nieco rozpaczliwym grymasie. -Przecież to bez sensu, żeby przynosił takie wróżby czarodziejom, a mugolom nie. Naprawdę, gdybyś opowiedziała to mojemu ojcu, to by się śmiał. - mówił coraz szybciej i szybciej, czuł się oszołomiony po niedawnej senności i nagłym pobudzeniu, trudno było mu znaleźć logiczne argumenty. -A poza tym - olśniło go. -Mógł tam być dla złodzieja, nie powinnaś na niego patrzeć, ale nawet jeśli spojrzałaś, to przez niego, bo cię okradł - nie wiedział, jak to było, zmyślał, racjonalizował. Wypierał. -Na pewno to nie był pies? W świetle komety, wiesz? Zresztą, nawet jeśli to... - im szybciej mówił, im więcej mówił, tym bardziej stawało się jasne, że sam sobie nie wierzy.
Dopiero co się odnaleźli, czy naprawdę mieliby mieć tak mało czasu?
Sam jej mówił, że będą mieli mało czasu, ale hipotetycznie.
Przecież nie tak mało.
Ile czasu zmarnował, gniewając się na nią, nie dopuszczając do siebie jej wyjaśnień?
Ile czasu by zyskali, gdyby napisał do niej tak po prostu - po pijaku, bo czasem go korciło, ale nigdy nie upił się aż tak bardzo?
Ile czasu im zostało?
Miał ochotę jej powiedzieć, by po prostu rzuciła londyńskie Ministerstwo, upatrywać całego zła w pieprzonej stolicy - stolicy, która do niedawna była jego ukochanym domem - ale nie był w stanie, nie mógł.
Podchwycił jej spojrzenie i - nie chcąc, by zobaczyła w jego oczach bliźniaczy strach - zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy. Wpił się w jej usta, łapczywie i żarliwie, bez śladu nieśmiałości z przedwczorajszej nocy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
W głębi ducha wiedziała, że trochę go to rozbudzi; chyba nigdy dotąd nikt nie próbował na niej kradzieży, a przynajmniej nie w tłumie ludzi, nie w biały dzień. Zauważyła, że uśmiech nieco spełzł mu z twarzy, ale wciąż był obecny w oczach, więc kontynuowała swój krótki raport, aż doszła do kwestii ponuraka. Nieprzychylnego omenu, zwiastuna śmierci. Niepokoiło ją to, zasiało w duszy ziarno słusznego strachu, bo przecież prowadziła bardzo ryzykowną grę w której nietrudno było o potknięcie, o to, by z łowcy stać się ofiarą. Każdego dnia była świadoma tego, że jeśli się zdradzi, jeśli ją zdemaskują ― to będzie oznaczało koniec. Bardzo nieprzyjemny, upokarzający koniec pełen bólu i strachu. Starała się o tym nie myśleć, odsuwała od siebie podobne rozważania, skupiała się na tym co tu i teraz; na zamiłowaniu do ryzyka, na momentach, które wlewały w jej życie ciepło i radość.
Aż do dzisiaj. Aż do momentu w którym stanęła oko w oko z wielkim, czarnym brytanem błyskającym czerwonymi ślepiami.
Nie ruszyła się nawet o centymetr, kiedy Michael poderwał się do siadu i niemalże w panice złapał ją za ręce, zaczął gorączkowo wyrzucać z siebie kolejne słowa i tłumaczenia, jakby próbował przekonać samego siebie, że to nic takiego, że ponurak to tylko wymysł.
Słuchała go w milczeniu, a każde kolejne słowo sprawiało, że jej wargi samoistnie układały się w miękki, melancholijny uśmiech; że oczy stawały się nieco zbyt szkliste, by móc przejść wobec tego obojętnie. Wiedziała, że zginie na wojnie. Od samego początku to sobie powtarzała i najwidoczniej tak skutecznie, że właśnie spełniała się jej ponura przepowiednia, a los łaskawie przestrzegł ją przed końcem, stawiając na jej drodze ponuraka.
Było jej żal. Żal straconego czasu, błędnych decyzji, głupich fochów i upartego milczenia. Było jej żal tego, że ledwo co udało jej się to wszystko wyjaśnić, znaleźć odrobinę faktycznego szczęścia, a już dostała zapowiedź rychłego końca - tym razem ostatecznego. Czuła się potraktowana niesprawiedliwie przez los, ale dzisiaj nie miała siły się na to złościć, nie miała siły się wściekać. Po prostu siedziała, spoglądała w oczy człowieka, którego kochała od trzech lat i słuchała słów, w które chyba sam nawet nie wierzył, a którymi starał się przynieść jej pociechę, zracjonalizować omen.
Przełknięcie łez jeszcze nigdy nie było takie trudne.
― Nawet jeśli ten omen się spełni… ― zaczęła cicho, z wyraźną nutą smutku dźwięczącą na dnie głosu. ― To przynajmniej odejdę ze świadomością, że miałam swojego księcia z bajki. I że chociaż przez chwilę… ― głębszy, rozdygotany wdech ― wszystko było tak, jak powinno.
Nim zdobyła się na kolejne słowa, nim straciła panowanie nad zbierającym się w duszy żalem, Michael zrobił coś, czego nie do końca się po nim spodziewała. A przynajmniej ― nie spodziewała się dzisiaj. Zaskoczył ją tym pocałunkiem, zaskoczył ją tym żarem i łapczywością z jaką sięgnął jej warg, jakby faktycznie nie mieli więcej czasu, jakby została tylko ta noc; nic więcej i nic mniej.
Wiedziona naturalnym odruchem, objęła go za szyję, przylgnęła do niego ciałem i odwzajemniała pocałunki z taką samą namiętnością, z tęsknotą i pożądaniem, które nie znalazło ujścia od ich ostatniego spotkania w Londynie. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby iść dalej i choć teoretycznie nie chcieli popełniać dawnych błędów - to czy akurat łóżko było błędem?
Nie chciała teraz o tym myśleć, podobnie jak o szpetnej bliźnie po zaklęciu; zdecydowanie bardziej wolała upajać się tym, że była chciana, że pasował do niej jak żaden inny mężczyzna wcześniej ani później. Jej dłonie zbłądziły po jego ramionach, znów zahaczyła o ten nieszczęsny bark i…
― Mike. ― Oderwała się od niego z trudem i złapała głębszy oddech, próbując uspokoić tak siebie, jak i jego. ― Jesteś po pełni ― przypomniała mu cicho, opierając się czołem o jego czoło ― na pewno… chcesz iść w tym kierunku? Nie jesteś zbyt obolały? ― Uśmiechnęła się znowu, delikatnie i smutno. ― Aż tak mało chyba nam nie zostało, hm...?
Aż do dzisiaj. Aż do momentu w którym stanęła oko w oko z wielkim, czarnym brytanem błyskającym czerwonymi ślepiami.
Nie ruszyła się nawet o centymetr, kiedy Michael poderwał się do siadu i niemalże w panice złapał ją za ręce, zaczął gorączkowo wyrzucać z siebie kolejne słowa i tłumaczenia, jakby próbował przekonać samego siebie, że to nic takiego, że ponurak to tylko wymysł.
Słuchała go w milczeniu, a każde kolejne słowo sprawiało, że jej wargi samoistnie układały się w miękki, melancholijny uśmiech; że oczy stawały się nieco zbyt szkliste, by móc przejść wobec tego obojętnie. Wiedziała, że zginie na wojnie. Od samego początku to sobie powtarzała i najwidoczniej tak skutecznie, że właśnie spełniała się jej ponura przepowiednia, a los łaskawie przestrzegł ją przed końcem, stawiając na jej drodze ponuraka.
Było jej żal. Żal straconego czasu, błędnych decyzji, głupich fochów i upartego milczenia. Było jej żal tego, że ledwo co udało jej się to wszystko wyjaśnić, znaleźć odrobinę faktycznego szczęścia, a już dostała zapowiedź rychłego końca - tym razem ostatecznego. Czuła się potraktowana niesprawiedliwie przez los, ale dzisiaj nie miała siły się na to złościć, nie miała siły się wściekać. Po prostu siedziała, spoglądała w oczy człowieka, którego kochała od trzech lat i słuchała słów, w które chyba sam nawet nie wierzył, a którymi starał się przynieść jej pociechę, zracjonalizować omen.
Przełknięcie łez jeszcze nigdy nie było takie trudne.
― Nawet jeśli ten omen się spełni… ― zaczęła cicho, z wyraźną nutą smutku dźwięczącą na dnie głosu. ― To przynajmniej odejdę ze świadomością, że miałam swojego księcia z bajki. I że chociaż przez chwilę… ― głębszy, rozdygotany wdech ― wszystko było tak, jak powinno.
Nim zdobyła się na kolejne słowa, nim straciła panowanie nad zbierającym się w duszy żalem, Michael zrobił coś, czego nie do końca się po nim spodziewała. A przynajmniej ― nie spodziewała się dzisiaj. Zaskoczył ją tym pocałunkiem, zaskoczył ją tym żarem i łapczywością z jaką sięgnął jej warg, jakby faktycznie nie mieli więcej czasu, jakby została tylko ta noc; nic więcej i nic mniej.
Wiedziona naturalnym odruchem, objęła go za szyję, przylgnęła do niego ciałem i odwzajemniała pocałunki z taką samą namiętnością, z tęsknotą i pożądaniem, które nie znalazło ujścia od ich ostatniego spotkania w Londynie. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby iść dalej i choć teoretycznie nie chcieli popełniać dawnych błędów - to czy akurat łóżko było błędem?
Nie chciała teraz o tym myśleć, podobnie jak o szpetnej bliźnie po zaklęciu; zdecydowanie bardziej wolała upajać się tym, że była chciana, że pasował do niej jak żaden inny mężczyzna wcześniej ani później. Jej dłonie zbłądziły po jego ramionach, znów zahaczyła o ten nieszczęsny bark i…
― Mike. ― Oderwała się od niego z trudem i złapała głębszy oddech, próbując uspokoić tak siebie, jak i jego. ― Jesteś po pełni ― przypomniała mu cicho, opierając się czołem o jego czoło ― na pewno… chcesz iść w tym kierunku? Nie jesteś zbyt obolały? ― Uśmiechnęła się znowu, delikatnie i smutno. ― Aż tak mało chyba nam nie zostało, hm...?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Nie spełni się! - uciął krótko, stanowczo, aurorsko, jakby reprymendował kursanta po zbyt pośpiesznie rzuconym zaklęciu. Adda nie była jednak pokornym dwudziestolatkiem, a oni nie byli w pracy - mówiła dalej, mówiła rzeczy, o których nie chciał nawet myśleć. Aż się wzdrygnął, gdy użyła słowa odejdę. -Nie mów... tak. - poprosił ciszej, pokorniej i na moment przymknął oczy. Najchętniej ukryłby twarz w dłoniach, został sam ze swoimi emocjami, spróbował je uporządkować - ale nie chciał tak po prostu odgrodzić się od Addy. Mur powiek, próba introspekcji. Nienawidził tego, konfrontacji z trudnymi i niechcianymi uczuciami, ale musiał się tego uczyć zanim eskalują.
Zanim stanie się to, co po tym, jak stracił Just. Był wtedy zaskoczony, nie chciał myśleć o scenariuszu, w którym siostra nie wróci do domu. Gdy nie wróciła, po raz pierwszy w życiu zmienił się w wilkołaka pod wpływem emocji.
Wiedział, że teraz nie tak prosto wytrącić to z równowagi, ale dla bezpieczeństwa - przede wszystkim bezpieczeństwa otoczenia - nie mógł znów wypierać trudnej rzeczywistości. Musiał nie tylko wziąć pod uwagę scenariusz, w którym Addzie coś się dzieje - czy to złowróżebny wypadek, czy niebezpieczeństwo w ryzykownej pracy - co się na niego przygotować.
-Będzie - otworzył oczy, miał dziwną minę. Na wpół rozkojarzoną, na wpół zdeterminowaną. Co powinien zrobić? Powiedzieć jej, teraz? O przeszłości, o dawnych planach? O przyszłości, o planach, na które nie miał odwagi, bo wszystko toczyło się tak szybko? -Będzie - podkreślił dobitnie, tak jakby miała i mogła zrozumieć, o co mu chodziło.
Nie było tak, jak powinno. Ani wtedy, ani teraz.
Nie chciał się na tym zatrzymywać, na sekretnym romansie, na wykradzionych chwilach. Najpierw Igorowi, potem losowi.
-Tak, jak powinno.
Powinien tu wziąć pierścionek, słowa i obietnice same cisnęły się na usta - może przedwcześnie, może po prostu powinien ją pocałować, co prędko zrobił.
Nie myślał, zatonął w tym pocałunku, w kolejnej wykradzionej chwili, odwlekającej posępne myśli i obawy.
-Adda - - szepnął, gdy odsunęła się by złapać oddech. W pierwszej chwili nie skojarzył nawet, że pragnęła uspokojenia.
Uświadomiły mu to dopiero jej słowa.
Czy na pewno chciał iść w tym kierunku? - otworzył szerzej oczy, w jasnych tęczówkach mignęło zakłopotanie. Co to za kobiecy szyfr? Czy to oznaczało, że ona nie chciała?
-Adda, to nie tak... - wytłumaczył się, pośpiesznie, prawie wchodząc jej w słowo. Nigdy się jej z tego nie tłumaczył, ale wtedy była tylko przygodą, a on był tylko tym drugim i przecież nie miało tak być... -Poczekamy, jasne. - tak, jasne, tak. Cokolwiek chciała. Ich ciała nadal pamiętały dawne pożądanie, ale to nie znaczyło, że speszenie kwestią... mniej fizyczną ustąpiło. Wręcz przeciwnie. -Nie jesteś, nie byłabyś... jesteś kimś więc... - ej, ale wtedy spytała, czy nie był zbyt obolały.
N a t y c h m i a s t zapomniał o wcześniejszych skrupułach.
Oraz o tym, że faktycznie był senny i obolały.
-Nie jestem. - żachnął się. -Jasne, że nie jestem. - powtórzył jak zacięty, choć kwadrans temu obawiał się, że Adda zobaczy obolałą skórę i się zmartwi.
Tak, bo na pewno udowodni jej to słowami.
I jeszcze uśmiechała się smutno. Miał ochotę zapaść się pod ziemię, ale to sytuacja, w której prawdziwi mężczyźni się nie poddają.
Namiętność odrobinę ostygła, ale tęsknota nie.
-Po prostu... bądźmy dziś razem. Dzisiaj, nie przejmując się czasem. Jakkolwiek chcesz. - wychrypiał, okiełznawszy początkowy szok. Zaproponowała mu to samo, przedwczoraj. Zasnęli, po prostu.
Rozpiął kilka guzików koszuli (uparcie patrząc na parkiet), wciąż nie na tyle dużo, by odsłonić blizny - a potem wreszcie na powrót spojrzał jej w oczy, odważnie, choć mrugał odrobinę częściej niż zwykle. Chwycił Addę za nadgarstek, by delikatnie pokierować jej dłoń na klatkę piersiową, na serce. Pod lewym barkiem, blisko uchylonej koszuli.
Kiwnął lekko głową. Jakkolwiek chcesz.
Zanim stanie się to, co po tym, jak stracił Just. Był wtedy zaskoczony, nie chciał myśleć o scenariuszu, w którym siostra nie wróci do domu. Gdy nie wróciła, po raz pierwszy w życiu zmienił się w wilkołaka pod wpływem emocji.
Wiedział, że teraz nie tak prosto wytrącić to z równowagi, ale dla bezpieczeństwa - przede wszystkim bezpieczeństwa otoczenia - nie mógł znów wypierać trudnej rzeczywistości. Musiał nie tylko wziąć pod uwagę scenariusz, w którym Addzie coś się dzieje - czy to złowróżebny wypadek, czy niebezpieczeństwo w ryzykownej pracy - co się na niego przygotować.
-Będzie - otworzył oczy, miał dziwną minę. Na wpół rozkojarzoną, na wpół zdeterminowaną. Co powinien zrobić? Powiedzieć jej, teraz? O przeszłości, o dawnych planach? O przyszłości, o planach, na które nie miał odwagi, bo wszystko toczyło się tak szybko? -Będzie - podkreślił dobitnie, tak jakby miała i mogła zrozumieć, o co mu chodziło.
Nie było tak, jak powinno. Ani wtedy, ani teraz.
Nie chciał się na tym zatrzymywać, na sekretnym romansie, na wykradzionych chwilach. Najpierw Igorowi, potem losowi.
-Tak, jak powinno.
Powinien tu wziąć pierścionek, słowa i obietnice same cisnęły się na usta - może przedwcześnie, może po prostu powinien ją pocałować, co prędko zrobił.
Nie myślał, zatonął w tym pocałunku, w kolejnej wykradzionej chwili, odwlekającej posępne myśli i obawy.
-Adda - - szepnął, gdy odsunęła się by złapać oddech. W pierwszej chwili nie skojarzył nawet, że pragnęła uspokojenia.
Uświadomiły mu to dopiero jej słowa.
Czy na pewno chciał iść w tym kierunku? - otworzył szerzej oczy, w jasnych tęczówkach mignęło zakłopotanie. Co to za kobiecy szyfr? Czy to oznaczało, że ona nie chciała?
-Adda, to nie tak... - wytłumaczył się, pośpiesznie, prawie wchodząc jej w słowo. Nigdy się jej z tego nie tłumaczył, ale wtedy była tylko przygodą, a on był tylko tym drugim i przecież nie miało tak być... -Poczekamy, jasne. - tak, jasne, tak. Cokolwiek chciała. Ich ciała nadal pamiętały dawne pożądanie, ale to nie znaczyło, że speszenie kwestią... mniej fizyczną ustąpiło. Wręcz przeciwnie. -Nie jesteś, nie byłabyś... jesteś kimś więc... - ej, ale wtedy spytała, czy nie był zbyt obolały.
N a t y c h m i a s t zapomniał o wcześniejszych skrupułach.
Oraz o tym, że faktycznie był senny i obolały.
-Nie jestem. - żachnął się. -Jasne, że nie jestem. - powtórzył jak zacięty, choć kwadrans temu obawiał się, że Adda zobaczy obolałą skórę i się zmartwi.
Tak, bo na pewno udowodni jej to słowami.
I jeszcze uśmiechała się smutno. Miał ochotę zapaść się pod ziemię, ale to sytuacja, w której prawdziwi mężczyźni się nie poddają.
Namiętność odrobinę ostygła, ale tęsknota nie.
-Po prostu... bądźmy dziś razem. Dzisiaj, nie przejmując się czasem. Jakkolwiek chcesz. - wychrypiał, okiełznawszy początkowy szok. Zaproponowała mu to samo, przedwczoraj. Zasnęli, po prostu.
Rozpiął kilka guzików koszuli (uparcie patrząc na parkiet), wciąż nie na tyle dużo, by odsłonić blizny - a potem wreszcie na powrót spojrzał jej w oczy, odważnie, choć mrugał odrobinę częściej niż zwykle. Chwycił Addę za nadgarstek, by delikatnie pokierować jej dłoń na klatkę piersiową, na serce. Pod lewym barkiem, blisko uchylonej koszuli.
Kiwnął lekko głową. Jakkolwiek chcesz.
Can I not save one
from the pitiless wave?
To, z jakim uporem zapewniał ją o tym, że będzie tak, jak powinno, w niewytłumaczalny sposób dało jej nadzieję, pomogło odsunąć od siebie ponure myśli i wspomnienie przerośniętego, czarnego psa szczerzącego kły. Niepokój nie zniknął, wciąż tlił się na dnie jej oczu, kłębił się wśród myśli jak dym; nie odpuszczał. To, co przeszła dziś rano ― te wszystkie niewesołe wnioski na temat swojej pracy, sam ponurak i potem kometa ― na dobre znalazło swoją niszę w jej duszy; Adda podejrzewała, że irracjonalny strach i zmartwienie tak szybko jej nie opuści. Że może złagodnieć, momentami odchodzić, ale minie jeszcze wiele dni, nim pozwoli sobie o tym zapomnieć.
Początkowa fala strachu opadła, głównie za sprawą Michaela; jego obecność działała jak kojący balsam na poparzoną skórę, a dźwięczący w głosie upór pomagał jej podejść do ponuraka racjonalniej. Może rzeczywiście to był omen dla złodzieja, nie dla niej? Może dla kogoś w tłumie, a ona była tylko przypadkowym świadkiem, któremu los zapisał w kartach coś lepszego?
Po cichu liczyła, że tak właśnie jest. I że tym lepszym jest właśnie Michael; możliwość spędzenia z nim przyszłości.
Dała się porwać fali pożądania i nieomal zapomniała, że jeszcze chwilę temu ― przed informacją o ponuraku ― był zmęczony i senny, kompletnie nie w takim stanie, w jakim chciałaby żeby był, kiedy przyjdzie co do czego. To nie miało być na siłę, nie miało być dlatego, że nagle ogarnął ich strach związany z tym co będzie ― a czego nie będzie ― jutro. Mieli czas. Mieli czas, powtórzyła z uporem, głównie dla siebie samej, usiłując strącić widmo ponuraka w krótkotrwałą niepamięć.
Odsunęła się, ale chyba źle ją zrozumiał i ten brak zrozumienia, drobne zagubienie, odbiło się także w jej oczach. Jeśli chodziło o nią ― nie musieli na nic czekać. Mogłaby mu pozwolić na wszystko, dokładnie w tym momencie, i nie żałować absolutnie niczego. Mogłaby też wziąć głębszy oddech i wykazać się zrozumieniem, tak jak robiła to do tej pory, usiłując odnaleźć nowy sposób rozumienia go, odgadnąć szlaki, którymi podążały jego myśli. Czasem jej się udawało, ale czasem ― tak jak teraz ― mówiła lub robiła coś, co przynosiło skutek odwrotny do zamierzonego.
Przecież nie chciała mu wchodzić na ambicję, brać pod włos.
― Mike… ― zaczęła, chcąc to naprostować, wyjaśnić mu na spokojnie, że źle to zrozumiał, ale tym razem to on wziął sprawy w swoje ręce, zdecydował poniekąd za nich oboje. Jakkolwiek chcesz, wypowiedziane jego ochrypłym głosem, wciąż dźwięczało jej w głowie, mimo tego, że już dawno umilkł.
Obserwowała jego ruchy z rosnącym napięciem, prawie ekscytacją. Widmo ponuraka rzeczywiście odeszło, jakby przegnane ciepłem jego skóry, jej miękką fakturą. Już jakiś czas temu zastanawiała się, czy traktowanie go jak jajko wyjdzie im na dobre, ale starała się być wyrozumiała, troskliwa i czuła. Ale teraz, dokładnie teraz, kiedy czuła pod opuszkami linię jego obojczyka i kiedy miała pozwolenie na błądzenie nimi dalej, zaczęła zastanawiać się, czy powinna zmienić podejście. Łagodne słowa i zapewnienia były dobre na początek, ale skoro jego kompleksy sięgały trzech lat wstecz, skoro zakorzeniły się w nim tak głęboko, to przecież samymi słowami go nie wyleczy. Co mogło mu pomóc? Może…
Jej oczy błysnęły niebezpiecznie w świetle komety, a wargi samoistnie złożyły się do bardzo podejrzanego uśmieszku. Może powinna mu pokazać, że z blizną czy bez blizny, pożąda go tak samo.
Podjęła ruch, zahaczyła palcami o pierwszą z blizn, uważnie obserwując przy tym jego reakcję, starając się jakoś podświadomie zarazić go figlarnym nastrojem, przekonaniem, że blizny nie robią na niej wrażenia. Przesunęła palcami dalej, rozłożyła bardziej dłoń, by móc zbadać większy obszar na raz. Faktycznie, zbliznowaconej tkanki było sporo; skóra była momentami mocno zgrubiona, mniej elastyczna, dając świadectwo temu, jak głęboką i paskudną raną była kiedyś.
Badanie przez dotyk szybko przestało jej nie wystarczać, ciekawość brała górę. Sama rozpięła mu resztę guzików; zręcznie, szybko, z wprawą, i zaraz potem zsunęła mu koszulę z ramion. Blizna ― poszarpana, rozległa i paskudna ― robiła wrażenie. Adda przyglądała się jej przez chwilę, potem znów wznowiła dotyk, wodząc palcami po nierównych, poszarpanych liniach obejmujących cały bark.
― Prawie nie widać ― mruknęła miękko, figlarnie, trochę żartobliwie. Musiał złapać dystans do tej szramy, przestać się na niej tak fiksować. ― Poza tym ― przesunęła opuszkami po srebrnych śladach blizny, wróciła dłonią do jego twarzy; musnęła gładki policzek ― i tak mi się podobasz. Z blizną czy bez niej. Ona nic nie zmienia… ― wyszeptała w jego wargi, tuż przed tym, jak go pocałowała. Ten raz znów był inny, odbiegał od pozostałych; zabrakło mu tej gwałtowności sprzed chwili, ale nie cechował się także nieśmiałością i ostrożnością, z jaką całowała go przedwczoraj. I minęło zdecydowanie więcej czasu niż w obu tych przypadkach, nim się w końcu odsunęła. Nieznacznie, tylko by móc złapać głębszy wdech, odgarnąć swoje włosy, przerzucić je przez ramię na plecy.
W jej oczach przemknął cień pomysłu. Może powinna pokazać mu swoją bliznę? Nie umywała się do tej, która wykwitła na jego barku, ale była pamiątką, której nie miał szans poznać, ani tym bardziej zapamiętać.
Cofnęła dłonie z jego ramion i rozpięła dwa guziki swojej bluzki; lekkiej, zwiewnej, z prześwitującymi rękawami, potem zwinnie zdjęła ją przez głowę i rzuciła niedbale gdzieś na bok, pozostając w samym biustonoszu i spódnicy. Jej ciało nie uległo zbyt dużym zmianom; może wydawała się nieco chudsza niż wtedy, trzy lata temu, ale poza tym ― wszystko wydawało się być w porządku.
Przynajmniej dopóki trzymało się wzrok na wysokości ramion, może biustu. Niżej, tuż na końcowej linii żeber, wychylała się nieśmiało blizna; póki co cienka i ledwo widoczna, jak srebrna nitka wtopniona w skórę, ale gdyby podążyć jej śladem ― przez bok i wyżej, aż pod prawą łopatkę ― można byłoby wyczuć pod palcami, że im dalej, tym coraz gorzej. Brzegi blizny obejmującej bok były upiornie wystrzępione, jakby coś zdarło z niej skórę i nie pozwoliło się poprawnie zregenerować, ale tuż pod łopatką ślad po ranie nagle zdawał się łagodnieć, zmieniać w wąską kreskę ledwo wyczuwalną pod palcami.
― Nie tylko ty masz nowe pamiątki ― mruknęła, sięgając po jego dłoń i ułożyła ją na swoim biodrze. ― Pierwszą i największą właśnie widzisz. Ale jest jeszcze jedna, mniejsza ― dodała, zniżając ton do szeptu i nachyliła się, muskając wargami jego usta. ― Chcę, żebyś ją znalazł.
Początkowa fala strachu opadła, głównie za sprawą Michaela; jego obecność działała jak kojący balsam na poparzoną skórę, a dźwięczący w głosie upór pomagał jej podejść do ponuraka racjonalniej. Może rzeczywiście to był omen dla złodzieja, nie dla niej? Może dla kogoś w tłumie, a ona była tylko przypadkowym świadkiem, któremu los zapisał w kartach coś lepszego?
Po cichu liczyła, że tak właśnie jest. I że tym lepszym jest właśnie Michael; możliwość spędzenia z nim przyszłości.
Dała się porwać fali pożądania i nieomal zapomniała, że jeszcze chwilę temu ― przed informacją o ponuraku ― był zmęczony i senny, kompletnie nie w takim stanie, w jakim chciałaby żeby był, kiedy przyjdzie co do czego. To nie miało być na siłę, nie miało być dlatego, że nagle ogarnął ich strach związany z tym co będzie ― a czego nie będzie ― jutro. Mieli czas. Mieli czas, powtórzyła z uporem, głównie dla siebie samej, usiłując strącić widmo ponuraka w krótkotrwałą niepamięć.
Odsunęła się, ale chyba źle ją zrozumiał i ten brak zrozumienia, drobne zagubienie, odbiło się także w jej oczach. Jeśli chodziło o nią ― nie musieli na nic czekać. Mogłaby mu pozwolić na wszystko, dokładnie w tym momencie, i nie żałować absolutnie niczego. Mogłaby też wziąć głębszy oddech i wykazać się zrozumieniem, tak jak robiła to do tej pory, usiłując odnaleźć nowy sposób rozumienia go, odgadnąć szlaki, którymi podążały jego myśli. Czasem jej się udawało, ale czasem ― tak jak teraz ― mówiła lub robiła coś, co przynosiło skutek odwrotny do zamierzonego.
Przecież nie chciała mu wchodzić na ambicję, brać pod włos.
― Mike… ― zaczęła, chcąc to naprostować, wyjaśnić mu na spokojnie, że źle to zrozumiał, ale tym razem to on wziął sprawy w swoje ręce, zdecydował poniekąd za nich oboje. Jakkolwiek chcesz, wypowiedziane jego ochrypłym głosem, wciąż dźwięczało jej w głowie, mimo tego, że już dawno umilkł.
Obserwowała jego ruchy z rosnącym napięciem, prawie ekscytacją. Widmo ponuraka rzeczywiście odeszło, jakby przegnane ciepłem jego skóry, jej miękką fakturą. Już jakiś czas temu zastanawiała się, czy traktowanie go jak jajko wyjdzie im na dobre, ale starała się być wyrozumiała, troskliwa i czuła. Ale teraz, dokładnie teraz, kiedy czuła pod opuszkami linię jego obojczyka i kiedy miała pozwolenie na błądzenie nimi dalej, zaczęła zastanawiać się, czy powinna zmienić podejście. Łagodne słowa i zapewnienia były dobre na początek, ale skoro jego kompleksy sięgały trzech lat wstecz, skoro zakorzeniły się w nim tak głęboko, to przecież samymi słowami go nie wyleczy. Co mogło mu pomóc? Może…
Jej oczy błysnęły niebezpiecznie w świetle komety, a wargi samoistnie złożyły się do bardzo podejrzanego uśmieszku. Może powinna mu pokazać, że z blizną czy bez blizny, pożąda go tak samo.
Podjęła ruch, zahaczyła palcami o pierwszą z blizn, uważnie obserwując przy tym jego reakcję, starając się jakoś podświadomie zarazić go figlarnym nastrojem, przekonaniem, że blizny nie robią na niej wrażenia. Przesunęła palcami dalej, rozłożyła bardziej dłoń, by móc zbadać większy obszar na raz. Faktycznie, zbliznowaconej tkanki było sporo; skóra była momentami mocno zgrubiona, mniej elastyczna, dając świadectwo temu, jak głęboką i paskudną raną była kiedyś.
Badanie przez dotyk szybko przestało jej nie wystarczać, ciekawość brała górę. Sama rozpięła mu resztę guzików; zręcznie, szybko, z wprawą, i zaraz potem zsunęła mu koszulę z ramion. Blizna ― poszarpana, rozległa i paskudna ― robiła wrażenie. Adda przyglądała się jej przez chwilę, potem znów wznowiła dotyk, wodząc palcami po nierównych, poszarpanych liniach obejmujących cały bark.
― Prawie nie widać ― mruknęła miękko, figlarnie, trochę żartobliwie. Musiał złapać dystans do tej szramy, przestać się na niej tak fiksować. ― Poza tym ― przesunęła opuszkami po srebrnych śladach blizny, wróciła dłonią do jego twarzy; musnęła gładki policzek ― i tak mi się podobasz. Z blizną czy bez niej. Ona nic nie zmienia… ― wyszeptała w jego wargi, tuż przed tym, jak go pocałowała. Ten raz znów był inny, odbiegał od pozostałych; zabrakło mu tej gwałtowności sprzed chwili, ale nie cechował się także nieśmiałością i ostrożnością, z jaką całowała go przedwczoraj. I minęło zdecydowanie więcej czasu niż w obu tych przypadkach, nim się w końcu odsunęła. Nieznacznie, tylko by móc złapać głębszy wdech, odgarnąć swoje włosy, przerzucić je przez ramię na plecy.
W jej oczach przemknął cień pomysłu. Może powinna pokazać mu swoją bliznę? Nie umywała się do tej, która wykwitła na jego barku, ale była pamiątką, której nie miał szans poznać, ani tym bardziej zapamiętać.
Cofnęła dłonie z jego ramion i rozpięła dwa guziki swojej bluzki; lekkiej, zwiewnej, z prześwitującymi rękawami, potem zwinnie zdjęła ją przez głowę i rzuciła niedbale gdzieś na bok, pozostając w samym biustonoszu i spódnicy. Jej ciało nie uległo zbyt dużym zmianom; może wydawała się nieco chudsza niż wtedy, trzy lata temu, ale poza tym ― wszystko wydawało się być w porządku.
Przynajmniej dopóki trzymało się wzrok na wysokości ramion, może biustu. Niżej, tuż na końcowej linii żeber, wychylała się nieśmiało blizna; póki co cienka i ledwo widoczna, jak srebrna nitka wtopniona w skórę, ale gdyby podążyć jej śladem ― przez bok i wyżej, aż pod prawą łopatkę ― można byłoby wyczuć pod palcami, że im dalej, tym coraz gorzej. Brzegi blizny obejmującej bok były upiornie wystrzępione, jakby coś zdarło z niej skórę i nie pozwoliło się poprawnie zregenerować, ale tuż pod łopatką ślad po ranie nagle zdawał się łagodnieć, zmieniać w wąską kreskę ledwo wyczuwalną pod palcami.
― Nie tylko ty masz nowe pamiątki ― mruknęła, sięgając po jego dłoń i ułożyła ją na swoim biodrze. ― Pierwszą i największą właśnie widzisz. Ale jest jeszcze jedna, mniejsza ― dodała, zniżając ton do szeptu i nachyliła się, muskając wargami jego usta. ― Chcę, żebyś ją znalazł.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie było tak, jak wcześniej. Gdy nie myślał. Teraz miał wrażenie, że myśli zbyt dużo, choć mieszanka zmęczenia i pożądania szczęśliwie przyćmiewała najmniej spokojne z myśli. Niepokoje rozwiewał też uśmiech Addy, po części figlarny jak dawniej, po części czuły. To było nowe. Sposób, w jaki na niego patrzyła - nie rozumiał go jeszcze; w czerwcu brał jej spojrzenie za natręctwo lub litość; teraz nie potrafił tego jeszcze nazwać.
Teraz w jej jasnych oczach nie czaił się w końcu nieuchwytny cień Igora, cień nigdy niedostrzeżony i nienazwany zanim nie było za późno.
Teraz jej oczy błyszczały, odbijała się w nich ta dziwna kometa. Kometa niosąca zło i niepokój, ale w jej oczach wyglądała inaczej, hipnotyzująco pięknie. Wziął szybszy, płytszy oddech, gdy jej palce musnęły skórę pod koszulą. Skórę miejscami nadwrażliwą, otartą srebrem łańcucha, a miejscami znieczuloną zbliznowaconą tkanką.
Czasami, gdy leżał w delirium, wyobrażał sobie jej dłonie. Jej szept, jej ciepło, zapach jej perfum. Nienawidził potem siebie i jej za te marzenia, ale wracały, uporczywie.
Teraz się spełniały, ale nie był w stanie się w pełni nimi cieszyć, bał się i nienawidził tego strachu. Nie chciał bać się ani jej ani bliskości, chciał znowu być tamtym beztroskim aurorem i żeby wszystko było jak dawniej...
...nie, nie wszystko. Wtedy nie był nigdy w jej domu, na jej kanapie.
(Wtedy wracała do Igora, ale teraz wracała do Londynu, do Ministerstwa, teraz nad nim ciążył wyrok księżyca, a nad nią ponuraka).
Mówił jej, że mieli dużo czasu, ale nie wiedział ile mieli czasu. Nie chciał spędzić go w niepewności ani w lęku ani we wstydzie. Pozwolił jej wsunąć dłoń głębiej, zmusił się do wzięcia głębszego oddechu. Do patrzenia jej w oczy, to chyba trochę go uspokajało. Najchętniej przesunąłby dłońmi po jej ciele, uspokoił się w ten sposób, ale chyba podświadomie czekał na jej sygnał.
Podobasz mi się - trzy proste słowa sprawiły, że osiągnęła coś, czego żadna kobieta nie zdziałała jeszcze przy Michaelu, lwie salonowym z Biura Autorów.
Speszył się, wyraźnie.
Tylko Francuzki mogły to mówić w ten sposób, tak bezpośrednio, zdejmując z niego koszulę.
Tylko teraz, gdy nie widział jej tak dawno, gdy to wszystko wydawało się snem - mogło go to zawstydzić, ale w inny sposób niż blizny, przyjemny. Zamrugał, Adda przysunęła głowę bliżej, jej usta były tak blisko, jej słowa...
...zmarszczył lekko brwi, uśmiechnął się smutno.
(Nigdy wcześniej nie uśmiechał się tak smutno).
Naprawdę myślała, że chodzi tylko o kompleksy? O to, że jest paskudna? Była, ale blizny po czarnej magii też bywały, a ich by się nie wstydził, je nosiłby z dumą, jako dowód oddania pracy.
-Zmienia mnie w potwora. - poprawił ją zrezygnowanym szeptem, choć miło byłoby wierzyć, że nic nie zmienia, miło byłoby udawać, miło byłoby nie psuć jej nastroju choćby teraz.
Ale obiecali sobie żadnych niedopowiedzeń, a jego oddech utonął w jej ustach.
W młodości przewracał oczyma na baśnie, w których pocałunki zdejmowały klątwy, ale może było w nich ziarno prawdy. Pocałunek, długi i czuły, zdołał rozproszyć wreszcie wszystkie myśli; zdołał go rozluźnić. Napięcie ustąpiło, zakłopotanie też, a gdy się cofnęła - spoglądał już tylko na nią szerokimi źrenicami i rozanielonym wzrokiem i widziała jak na dłoni (jak zawsze, widziała to przecież zawsze) że jak zahipnotyzowany przesuwa oczyma za jej dłońmi, że patrzy już tylko na jej ciało, że myśli już tylko o niej, o niej, o niej.
-Adda... - przez sekundę jej nie dotykał, tylko patrzył, jak w dawnych snach. Trochę jakby lękał się, że jeden gest i się obudzą.
(Albo, że na trzeźwo, z nią - zapomniał już jak, że nie jest tym kim był dawniej, więc czemu miałoby być...)
Sama pokierowała jego dłonią, odczarowała chwilowe zawahanie. Blask komety odcinał się na jasnej skórze pomarańczowym światłem, blada blizna zdawała się w nim podobnie srebrna jak te jego - ale zauważył ją dopiero, gdy nakierowała tam jego palce. Najpierw patrzył na jej brzuch, na jej dekolt, na jej biustonosz. Przesunął dalej dłonią i dopiero wtedy zasłona czaru i pożądania znów na chwilę ustąpiła.
-To po czarnej magii... - odgadł, w jasnych oczach błysnął już nie strach, a gniew.
Powinien z nią być, powinien rozszarpać każdego kto...
Ale nie był, a jeśli coś spotka ją w Londynie - nie będzie.
Był z nią teraz. Mógł z nią być inaczej. Pocałunek znów uspokoił jego myśli, pomógł mu zepchnąć je na dalszy plan.
-Pewnie dziś znajdę. - odchylił głowę do tyłu, uśmiechnął się wilczo, drapieżnie. Wreszcie. Zobaczyła w jego oczach dawnego myśliwego. -Ale - przesunął dłonie na jej plecy, wymacał sprzączkę od biustonosza - to zawsze było trudne, musiał szarpnąć kilka razy. -chyba zgodzisz się, że powinienem mieć trochę inne priorytety. - wychrypiał, przyciągając ją do siebie i wolną ręką podwijając jej spódnicę, byle bliżej, wreszcie jak najbliżej.
-Jak ją przegapię, poszukam rano. - obiecał, muskając ustami jej ucho, a potem postarał się, by nie musiała - albo nie mogła - mówić już nic.
Teraz w jej jasnych oczach nie czaił się w końcu nieuchwytny cień Igora, cień nigdy niedostrzeżony i nienazwany zanim nie było za późno.
Teraz jej oczy błyszczały, odbijała się w nich ta dziwna kometa. Kometa niosąca zło i niepokój, ale w jej oczach wyglądała inaczej, hipnotyzująco pięknie. Wziął szybszy, płytszy oddech, gdy jej palce musnęły skórę pod koszulą. Skórę miejscami nadwrażliwą, otartą srebrem łańcucha, a miejscami znieczuloną zbliznowaconą tkanką.
Czasami, gdy leżał w delirium, wyobrażał sobie jej dłonie. Jej szept, jej ciepło, zapach jej perfum. Nienawidził potem siebie i jej za te marzenia, ale wracały, uporczywie.
Teraz się spełniały, ale nie był w stanie się w pełni nimi cieszyć, bał się i nienawidził tego strachu. Nie chciał bać się ani jej ani bliskości, chciał znowu być tamtym beztroskim aurorem i żeby wszystko było jak dawniej...
...nie, nie wszystko. Wtedy nie był nigdy w jej domu, na jej kanapie.
(Wtedy wracała do Igora, ale teraz wracała do Londynu, do Ministerstwa, teraz nad nim ciążył wyrok księżyca, a nad nią ponuraka).
Mówił jej, że mieli dużo czasu, ale nie wiedział ile mieli czasu. Nie chciał spędzić go w niepewności ani w lęku ani we wstydzie. Pozwolił jej wsunąć dłoń głębiej, zmusił się do wzięcia głębszego oddechu. Do patrzenia jej w oczy, to chyba trochę go uspokajało. Najchętniej przesunąłby dłońmi po jej ciele, uspokoił się w ten sposób, ale chyba podświadomie czekał na jej sygnał.
Podobasz mi się - trzy proste słowa sprawiły, że osiągnęła coś, czego żadna kobieta nie zdziałała jeszcze przy Michaelu, lwie salonowym z Biura Autorów.
Speszył się, wyraźnie.
Tylko Francuzki mogły to mówić w ten sposób, tak bezpośrednio, zdejmując z niego koszulę.
Tylko teraz, gdy nie widział jej tak dawno, gdy to wszystko wydawało się snem - mogło go to zawstydzić, ale w inny sposób niż blizny, przyjemny. Zamrugał, Adda przysunęła głowę bliżej, jej usta były tak blisko, jej słowa...
...zmarszczył lekko brwi, uśmiechnął się smutno.
(Nigdy wcześniej nie uśmiechał się tak smutno).
Naprawdę myślała, że chodzi tylko o kompleksy? O to, że jest paskudna? Była, ale blizny po czarnej magii też bywały, a ich by się nie wstydził, je nosiłby z dumą, jako dowód oddania pracy.
-Zmienia mnie w potwora. - poprawił ją zrezygnowanym szeptem, choć miło byłoby wierzyć, że nic nie zmienia, miło byłoby udawać, miło byłoby nie psuć jej nastroju choćby teraz.
Ale obiecali sobie żadnych niedopowiedzeń, a jego oddech utonął w jej ustach.
W młodości przewracał oczyma na baśnie, w których pocałunki zdejmowały klątwy, ale może było w nich ziarno prawdy. Pocałunek, długi i czuły, zdołał rozproszyć wreszcie wszystkie myśli; zdołał go rozluźnić. Napięcie ustąpiło, zakłopotanie też, a gdy się cofnęła - spoglądał już tylko na nią szerokimi źrenicami i rozanielonym wzrokiem i widziała jak na dłoni (jak zawsze, widziała to przecież zawsze) że jak zahipnotyzowany przesuwa oczyma za jej dłońmi, że patrzy już tylko na jej ciało, że myśli już tylko o niej, o niej, o niej.
-Adda... - przez sekundę jej nie dotykał, tylko patrzył, jak w dawnych snach. Trochę jakby lękał się, że jeden gest i się obudzą.
(Albo, że na trzeźwo, z nią - zapomniał już jak, że nie jest tym kim był dawniej, więc czemu miałoby być...)
Sama pokierowała jego dłonią, odczarowała chwilowe zawahanie. Blask komety odcinał się na jasnej skórze pomarańczowym światłem, blada blizna zdawała się w nim podobnie srebrna jak te jego - ale zauważył ją dopiero, gdy nakierowała tam jego palce. Najpierw patrzył na jej brzuch, na jej dekolt, na jej biustonosz. Przesunął dalej dłonią i dopiero wtedy zasłona czaru i pożądania znów na chwilę ustąpiła.
-To po czarnej magii... - odgadł, w jasnych oczach błysnął już nie strach, a gniew.
Powinien z nią być, powinien rozszarpać każdego kto...
Ale nie był, a jeśli coś spotka ją w Londynie - nie będzie.
Był z nią teraz. Mógł z nią być inaczej. Pocałunek znów uspokoił jego myśli, pomógł mu zepchnąć je na dalszy plan.
-Pewnie dziś znajdę. - odchylił głowę do tyłu, uśmiechnął się wilczo, drapieżnie. Wreszcie. Zobaczyła w jego oczach dawnego myśliwego. -Ale - przesunął dłonie na jej plecy, wymacał sprzączkę od biustonosza - to zawsze było trudne, musiał szarpnąć kilka razy. -chyba zgodzisz się, że powinienem mieć trochę inne priorytety. - wychrypiał, przyciągając ją do siebie i wolną ręką podwijając jej spódnicę, byle bliżej, wreszcie jak najbliżej.
-Jak ją przegapię, poszukam rano. - obiecał, muskając ustami jej ucho, a potem postarał się, by nie musiała - albo nie mogła - mówić już nic.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Speszył się, wyraźnie, a dla Addy było to jak zaproszenie do dalszej zabawy. Uśmiechnęła się drapieżnie, ciekawa, co jeszcze może na niego tak zadziałać, czym ją jeszcze dzisiaj zaskoczy. Nakręciła się sama, wystarczyło tylko, że umknął na chwilę wzrokiem, że jego wargi złożyły się w wyrazie lekkiego zawstydzenia, nadając aurorowi rozbrajającego uroku. Trzy lata temu chyba go takiego nie widziała. I choć zaraz zmarkotniał przez temat wilkołactwa i tego, czym się staje co pełnię, wcale nie dała się zbić z tropu. Objęła sobie za punkt honoru, by go wydobyć z tego dołka ― choćby tylko dziś, choćby na chwilę ― i zamierzała dopiąć swego.
― Je t'aime ― szepnęła mu do ucha, w odpowiedzi na tego “potwora”. Ton pozostawał na wpół zaczepny, na wpół wesoły; dzisiejszej nocy potrzebowałby czegoś więcej, by zepsuć jej nastrój. ― Je t'aime ― powtórzyła, pomiędzy jednym pocałunkiem, a drugim, odkrywając, że słowa w innym języku nie ciążą tak bardzo na języku, jak te, które by zrozumiał.
Jej starania odniosły zamierzony skutek; błękit w jego oczach jakby pojaśniał, wolny od trosk i problemów, wolny od myśli o przekleństwie. Nie dotykał jej jeszcze, tylko patrzył, wodził wzrokiem za jej dłońmi, znów nagle gubiąc rytm i pewność siebie, ale znała na to sposób.
― Dotykaj mnie ― zachęciła go, znów uciekając się do francuskiego; sięgnęła po jego dłonie ― Przypomnij sobie miękkość mojej skóry, zapach włosów.
Błękitne oczy na chwilę błysnęły gniewem, gdy jego palce odnalazły srebrny szlak blizny, ale równie szybko jak emocja się pojawiła, tak zniknęła, przegnana kolejnym pocałunkiem, kolejnym zaproszeniem. Spodziewała się, że znów się speszy, że podejdzie do sprawy nieśmiało i z wycofaniem, że pokaże się od strony dotąd jej nieznanej, ale to było najbardziej błędne założenie tego wieczoru. Michael rozbudził się wyraźnie, zmęczenie osiadające na jego barkach zniknęło jak ręką odjął; oczy błyszczały zawadiacko, a uśmiech stał się drapieżny, wręcz bandycki.
Jej świat w jednym momencie skurczył się do tu i teraz, do niego i do tej bliskości; nie liczyła się więcej ani kometa, ani ponurak, ani klątwa, nie było niczego, poza jego dłońmi na jej plecach, poza ciepłym oddechem otulającym szyję. Ochoczo pomogła mu z rozpięciem biustonosza, równie ochoczo i szybko pozbyła się reszty zbędnego ubioru, nie chcąc, by cokolwiek ją od niego oddzielało. Chciała poczuć skórę ocierającą się o skórę, jego ciepło, przesiąknąć jego zapachem. Wszystkie bodźce niezwiązane z Michaelem zdawały się dobiegać do niej jakby z oddali. Świst wiatru za oknem. Szmer liści. Tykanie zegara.
Nachyliła się znów do jego ucha i szepnęła miękko, słodko:
― Nie wypuszczę cię stąd, dopóki jej nie znajdziesz.
Narzucony na nagie ciało koc przyjemnie grzał, a pod policzkiem czuła unoszącą się spokojnie pierś. Błądziła leniwie palcami po jego barku, czasami zaprzestając ruchu, zapadając w dziwny półsen w którym wszystkie odgłosy i bodźce na chwilę gasły, pozostawiając ją w aksamitnej ciemności.
Budził ją dotyk; powolny ruch ręką w górę i w dół, muśnięcie palców na biodrze, na boku, na ramieniu, krótkie odgarnięcie kosmyka włosów z policzka. Ile zostało czasu do świtu? To był sen, czy jawa?
Wypowiedziane niskim, aksamitnym głosem pytanie o znaczenie jej wcześniejszych słów zatańczyło na krawędzi świadomości, ale szybko rozmyło się we mgle zmęczenia i nagłego skrępowania, a odpowiedź nie nadeszła. Kącik jej ust uniósł się lekko, jakby mimowolnie.
Z przyjemnością udała, że nie dosłyszała, że zmorzył ją sen.
| zt x2
― Je t'aime ― szepnęła mu do ucha, w odpowiedzi na tego “potwora”. Ton pozostawał na wpół zaczepny, na wpół wesoły; dzisiejszej nocy potrzebowałby czegoś więcej, by zepsuć jej nastrój. ― Je t'aime ― powtórzyła, pomiędzy jednym pocałunkiem, a drugim, odkrywając, że słowa w innym języku nie ciążą tak bardzo na języku, jak te, które by zrozumiał.
Jej starania odniosły zamierzony skutek; błękit w jego oczach jakby pojaśniał, wolny od trosk i problemów, wolny od myśli o przekleństwie. Nie dotykał jej jeszcze, tylko patrzył, wodził wzrokiem za jej dłońmi, znów nagle gubiąc rytm i pewność siebie, ale znała na to sposób.
― Dotykaj mnie ― zachęciła go, znów uciekając się do francuskiego; sięgnęła po jego dłonie ― Przypomnij sobie miękkość mojej skóry, zapach włosów.
Błękitne oczy na chwilę błysnęły gniewem, gdy jego palce odnalazły srebrny szlak blizny, ale równie szybko jak emocja się pojawiła, tak zniknęła, przegnana kolejnym pocałunkiem, kolejnym zaproszeniem. Spodziewała się, że znów się speszy, że podejdzie do sprawy nieśmiało i z wycofaniem, że pokaże się od strony dotąd jej nieznanej, ale to było najbardziej błędne założenie tego wieczoru. Michael rozbudził się wyraźnie, zmęczenie osiadające na jego barkach zniknęło jak ręką odjął; oczy błyszczały zawadiacko, a uśmiech stał się drapieżny, wręcz bandycki.
Jej świat w jednym momencie skurczył się do tu i teraz, do niego i do tej bliskości; nie liczyła się więcej ani kometa, ani ponurak, ani klątwa, nie było niczego, poza jego dłońmi na jej plecach, poza ciepłym oddechem otulającym szyję. Ochoczo pomogła mu z rozpięciem biustonosza, równie ochoczo i szybko pozbyła się reszty zbędnego ubioru, nie chcąc, by cokolwiek ją od niego oddzielało. Chciała poczuć skórę ocierającą się o skórę, jego ciepło, przesiąknąć jego zapachem. Wszystkie bodźce niezwiązane z Michaelem zdawały się dobiegać do niej jakby z oddali. Świst wiatru za oknem. Szmer liści. Tykanie zegara.
Nachyliła się znów do jego ucha i szepnęła miękko, słodko:
― Nie wypuszczę cię stąd, dopóki jej nie znajdziesz.
Narzucony na nagie ciało koc przyjemnie grzał, a pod policzkiem czuła unoszącą się spokojnie pierś. Błądziła leniwie palcami po jego barku, czasami zaprzestając ruchu, zapadając w dziwny półsen w którym wszystkie odgłosy i bodźce na chwilę gasły, pozostawiając ją w aksamitnej ciemności.
Budził ją dotyk; powolny ruch ręką w górę i w dół, muśnięcie palców na biodrze, na boku, na ramieniu, krótkie odgarnięcie kosmyka włosów z policzka. Ile zostało czasu do świtu? To był sen, czy jawa?
Wypowiedziane niskim, aksamitnym głosem pytanie o znaczenie jej wcześniejszych słów zatańczyło na krawędzi świadomości, ale szybko rozmyło się we mgle zmęczenia i nagłego skrępowania, a odpowiedź nie nadeszła. Kącik jej ust uniósł się lekko, jakby mimowolnie.
Z przyjemnością udała, że nie dosłyszała, że zmorzył ją sen.
| zt x2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Kiedy koszmar w końcu ustał, było już zdecydowanie późny wieczór. Słońce powoli kładło się na linii horyzontu, znikało za krągłymi koronami buków i dębów, znacząc niebo smugami zgaszonego oranżu i różu od czasu do czasu przetkanego wstęgą czerwieni lub pasmem bieli postrzępionych, niewyraźnych chmur. Niebo nasiąkało z wolna inkaustem, gasząc obecne na nim barwy, szykując świat do snu pod patronatem bladej tarczy księżyca i żarzącej się komety przybranej w barwy złota i karmazynu; upał zelżał wyraźnie, w powietrze wkradł się chłód nadchodzącej nocy. Las pachniał intensywnie, a na granicy zapach mieszał się z wonią dzikiej mięty i malw rosnących tuż pod oknem gajówki.
Adda teleportowała się z cichym trzaskiem tuż przed drzwi wejściowe i natychmiast wyciągnęła rękę, by podeprzeć się o ścianę z powodu nagłych zawrotów głowy. Czuła się okropnie zmęczona, nagłe epizody losowych teleportacji przyprawiły ją o ból głowy, a wydarzenia w których uczestniczyła w dniu dzisiejszym ― choć nie były przecież specjalnie drastyczne ― mocno nadszarpnęły jej siły. Odgrywanie różnych ról, udawanie kogoś innego, to wszystko miało swoją cenę, która zazwyczaj była dla niej niezauważalna. Lubiła wcielać się w inne osoby, lubiła wprowadzać ludzi w błąd, lubiła czarować słowami i obserwować reakcje, jakie nimi wywołuje. W sytuacjach stresogennych ― takich, jak chociażby tonięcie w jebanej zaspie piasku, czy nagła wizyta w gabinecie w którym na stole operacyjnym leży jej znajomy informator ― było oczywiście trudniej, ale nigdy nie za trudno. Sprawa skomplikowała się wyraźnie, kiedy nieświadomie poddała się w kurniku, kiedy do jej myśli niezauważalnie przesączyły się wspomnienia związane z Chernovem. Z tym, czego próbował ją nauczyć, z tym, co musiała oficjalnie popierać w Londynie. Nigdy nie wyparła tych słów i tych przekonań, którymi ją karmił, bo dobrze wiedziała, że wiarygodne kłamstwo musi mieć fundament, którego częścią będzie prawda ― inaczej przepadnie, zostanie wykryte.
Przekonania Igora gryzły się z tymi, które przyjęła za swoje; nigdy nie obchodził jej status krwi rozmówcy, nigdy nie dbała o stan posiadania drugiej osoby, ale przyjmując jego nazwisko, musiała też przyjąć wyznawane wartości. Czasem przychodziło jej to łatwo i bezboleśnie, przez co potem spoglądała na samą siebie z odrazą, czasem odpowiednie poglądy i zachowanie były wymuszone w inny sposób, a echo tamtych dni wracało do niej co jakiś czas, rozstrajając i niszcząc pewność siebie, wiarę w sprawczość własnych czynów. Mimo tego, że Chernov nie żył już od dobrych paru lat ― jego wspomnienie wciąż było żywe. Zakopane na samym dnie jej duszy, zepchnięte w najdalszy zakamarek pamięci, ale było. Tliło się tam, czekając na dogodną okazję, a kiedy ta się pojawiała, wspomnienie przybierało na sile, wypływało na wierzch świadomości.
Nigdy nikomu o tym nie powiedziała, nawet Hectorowi, w jakiś pokrętny sposób bojąc się, że go tym rozczaruje. Że spojrzy na nią tak, jak Igor ― mieli w końcu takie podobne oczy ― że dojrzy w niej kogoś bez wartości, niegodnego pomocy, jakiej jej udzielił przed laty. Rozum milkł w takich chwilach, odrzucał myśl, że przecież to nie tak, że nawet gdyby go rozczarowała, to nigdy nie pozwoliłby sobie na ruch czy gest, który miałby ją o tym uświadomić.
Po paru głębszych oddechach, które nie przyniosły nic prócz kolejnej fali przygnębienia, w końcu otworzyła drzwi i weszła do przedsionka. Zdziwiła się krótko, że były otwarte, ale podsumowała to tylko wzruszeniem ramion i zobojętnieniem ― być może zapomniała je zamknąć rano, jak wychodziła do pracy, a mieszkała na zbytnim odludziu by się martwić ewentualnymi złodziejami. Zamiast jednak ruszyć od razu w głąb gajówki, oparła się plecami o gładkie drewno drzwi i zsunęła na ziemię. Spódnica zaszeleściła cicho, kiedy usiadła na podłodze i powoli podciągnęła kolana pod brodę. Ramię naznaczone kurzymi pazurami wciąż piekło i bolało, czuła, że piasek powłaził jej pod ubranie i nieprzyjemnie ocierał się o skórę przy każdym ruchu. Jednego rękawa bluzki już w ogóle nie miała, w drugim materiał był poszarpany i poplamiony krwią należącą do tamtego pechowego informatora. Czuła się brzydka i zaniedbana, ale nie miała siły by się ruszyć, zmienić ubrania i się wykąpać, choć przecież czas naglił, a do spotkania z Michaelem zostało zdecydowanie mniej czasu niż więcej. (A może już była spóźniona? Przez ten cały cyrk kompletnie straciła poczucie czasu). Myśl o aurorze tym razem nie wzbudziła w niej nic poza wstydem i przygnębieniem. Nie chciała mu się pokazywać w takim stanie; nie, kiedy na karku wciąż czuła oddech zmarłego męża, a w duchu tliły się pieczołowicie budowane przez niego kompleksy. (Może powinna napisać do Michaela i wymówić się… czymkolwiek?). Objęła kolana ramionami i przyciągnęła je bliżej, oparła na nich czoło, skuliła się. (Obowiązki w Londynie brzmiały przecież całkiem wiarygodnie). Westchnęła po krótkiej chwili; ciężko i ze zrezygnowaniem, zawiedziona sama sobą. Przecież miała go już nie okłamywać. Przecież miała go od siebie nie odsuwać, kiedy pojawią się problemy. (A gdyby napisała, że źle się czuje? To nie byłoby wcale kłamstwo…).
Spróbowała sięgnąć po jedno ze wspólnych wspomnień, jakoś podnieść się nim na duchu ― w przeszłości przecież działało i tylko to momentami ratowało ją przed osunięciem się w czarną otchłań beznadziei. Myślami przywołała początek lipca i pierwszą noc, którą spędziła w jego objęciach; spróbowała odtworzyć uczucia, które jej wtedy towarzyszyły, chwycić się ich jak ostatniej deski ratunku i nie puścić, dopóki się nie pozbiera.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
10.07
Wrócił z Plymouth nieco wcześniej niż zakładał. Spisał raport z zabezpieczania granic i plan na kolejne dni szybko, tak jakby prędkość pracy korelowała z dobrym humorem. Kilka tygodni temu wcale by mu się nie śpieszyło. Zostałby na obiad w barze mlecznym, a potem snuł się po korytarzach Ministerstwa, wynajdując sobie nowe obowiązki. Nawet pracując w Londynie nie lubił wracać do pustego domu, leśniczówka z Mickleham kojarzyła się z wyrokiem. We Wrzosowej Przystani było dużo lepiej, dzięki obecności bliskich mury zaczynały przypominać dom, a nie tylko noclegownię, ale i tak ponure nastroje starał się przeżywać gdzie indziej, tak jakby to mogło sprawić, że Kerrie mniej się martwiła (nie mogło, wtedy pewnie martwiła się, że go nie ma).
W czerwcu, po pamiętnej kłótni w pubie, snuł się po podziemnym Ministerstwie jeszcze częściej - tym razem wcale nie po to, by zagłuszyć własne nastroje. Nie wiedział wtedy, jak porozmawiać z Addą, ale liczył, że na nią... wpadnie. Nieprzypadkowo, w końcu przed przypadkowym spotkaniem pod budką mijali się rzadko. Chyba był w tym dość skuteczny, bo mijali się często i widział po jej odwróconym spojrzeniu, że jest niezadowolona i że jego egoizm ją boli i że lepiej jakby po prostu zniknął jej z oczu, ale zamiast odpuścić - wpadał na nią jeszcze częściej.
Dzisiaj wiedział, że jest w Londynie, że nie ma czego szukać w Plymouth. Nie zwlekał z powrotem do domu, bo wrócił w wyśmienitym humorze. Zjadł z Kerrie kolację, próbował zarazić siostrę dobrym nastrojem choć trudno powiedzieć, czy skutecznie. A potem został sam w salonie, myślami wybiegając już do umówionego spotkania po zmroku.
Właściwie - pomyślał, najpierw nieśmiało, ale gdzieś w połowie myśli na twarzy pojawił się chytry uśmiech - czemu miałby czekać do zmroku?
Myśl o wybraniu się do niej bez zapowiedzi nadal wydawała się nieco nienaturalna, trzy lata temu nigdy nie był w jej domu - ale już dwa razy się przełamał, bez zapowiedzi i dwa razy wydawała się zadowolona. Nie zdążyła posprzątać, ale to nic. Nic nie kazało mu też myśleć, że posprząta dzisiaj i ze wcześniejsza wizyta w jakikolwiek sposób ją speszy.
Poza tym - uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej - Adda właśnie to zrobiłaby na jego miejscu.
Teleportował się do Gajówki i zapukał, kulturalnie, ale odpowiedziała mu cisza. Krótkie ukłucie niepokoju, jak zawsze gdy myślał o niej w Londynie, o Just na akcji, o Kerrie samej poza domem - ale szybko je zdusił, umówili się dobrą godzinę później.
Zresztą, zdąży ją zaskoczyć.
Obrócił klucz w dłoni, uśmiechając się jeszcze szerzej. Użyje go dziś po raz pierwszy i wydawało się to jakieś znaczące.
Wszedł do domu, skierował się do sypialni, ominął kreatywny bałagan na podłodze. Chwilę zastanawiał się, czy po prostu nie posprzątać jej ubrań, ale może lepiej niczego nie ruszać. Machnął różdżką i wyczarował Orchideusem bukiet gałęzi bzu. Magiczne kwiaty nie pachniały dla niego tak pięknie i intensywnie jak prawdziwe, może powinien jej kiedyś zebrać tych prawdziwych, ale jej nos chyba nie zauważy dziś różnicy.
Odczekał chwilę.
Zrobił sobie trochę czarnej herbaty, choć bardzo oszczędnie. Zagotował wodę na herbatę dla Addy.
Odczekał chwilę.
Wypił herbatę.
Pościelił łóżko, wmawiając sobie, że wcale się nie nudzi.
Położył się na łóżku, odczekał chwilę.
Uświadomił sobie, że jednak głupio witać ją w łóżku, trochę się speszył, pościelił znowu.
Zapalił w sypialni świecę, przejrzał się jeszcze w lustrze i wreszcie usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Zapach gruszek i frezji, jakieś obce zapachy. Jeden z nich metaliczny, boleśnie znajomy, ale na szczęście już na tyle stary, że przytoczony innymi - kakofonią chaosu.
Prędko wrócił do salonu, chcąc powitać ją z uśmiechem, niespodzianka! - ale zamiast eleganckiej kobiety w progu ujrzał skuloną w kłębek sylwetkę pod drzwiami.
Prędko postąpił kilka kroków do przodu, zapominając o tym, jak ciężko jego buty mogą brzmieć w salonie, zapominając o tym, że nie spodziewa się go w półmroku.
-...Adda? Coś się stało?
Wrócił z Plymouth nieco wcześniej niż zakładał. Spisał raport z zabezpieczania granic i plan na kolejne dni szybko, tak jakby prędkość pracy korelowała z dobrym humorem. Kilka tygodni temu wcale by mu się nie śpieszyło. Zostałby na obiad w barze mlecznym, a potem snuł się po korytarzach Ministerstwa, wynajdując sobie nowe obowiązki. Nawet pracując w Londynie nie lubił wracać do pustego domu, leśniczówka z Mickleham kojarzyła się z wyrokiem. We Wrzosowej Przystani było dużo lepiej, dzięki obecności bliskich mury zaczynały przypominać dom, a nie tylko noclegownię, ale i tak ponure nastroje starał się przeżywać gdzie indziej, tak jakby to mogło sprawić, że Kerrie mniej się martwiła (nie mogło, wtedy pewnie martwiła się, że go nie ma).
W czerwcu, po pamiętnej kłótni w pubie, snuł się po podziemnym Ministerstwie jeszcze częściej - tym razem wcale nie po to, by zagłuszyć własne nastroje. Nie wiedział wtedy, jak porozmawiać z Addą, ale liczył, że na nią... wpadnie. Nieprzypadkowo, w końcu przed przypadkowym spotkaniem pod budką mijali się rzadko. Chyba był w tym dość skuteczny, bo mijali się często i widział po jej odwróconym spojrzeniu, że jest niezadowolona i że jego egoizm ją boli i że lepiej jakby po prostu zniknął jej z oczu, ale zamiast odpuścić - wpadał na nią jeszcze częściej.
Dzisiaj wiedział, że jest w Londynie, że nie ma czego szukać w Plymouth. Nie zwlekał z powrotem do domu, bo wrócił w wyśmienitym humorze. Zjadł z Kerrie kolację, próbował zarazić siostrę dobrym nastrojem choć trudno powiedzieć, czy skutecznie. A potem został sam w salonie, myślami wybiegając już do umówionego spotkania po zmroku.
Właściwie - pomyślał, najpierw nieśmiało, ale gdzieś w połowie myśli na twarzy pojawił się chytry uśmiech - czemu miałby czekać do zmroku?
Myśl o wybraniu się do niej bez zapowiedzi nadal wydawała się nieco nienaturalna, trzy lata temu nigdy nie był w jej domu - ale już dwa razy się przełamał, bez zapowiedzi i dwa razy wydawała się zadowolona. Nie zdążyła posprzątać, ale to nic. Nic nie kazało mu też myśleć, że posprząta dzisiaj i ze wcześniejsza wizyta w jakikolwiek sposób ją speszy.
Poza tym - uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej - Adda właśnie to zrobiłaby na jego miejscu.
Teleportował się do Gajówki i zapukał, kulturalnie, ale odpowiedziała mu cisza. Krótkie ukłucie niepokoju, jak zawsze gdy myślał o niej w Londynie, o Just na akcji, o Kerrie samej poza domem - ale szybko je zdusił, umówili się dobrą godzinę później.
Zresztą, zdąży ją zaskoczyć.
Obrócił klucz w dłoni, uśmiechając się jeszcze szerzej. Użyje go dziś po raz pierwszy i wydawało się to jakieś znaczące.
Wszedł do domu, skierował się do sypialni, ominął kreatywny bałagan na podłodze. Chwilę zastanawiał się, czy po prostu nie posprzątać jej ubrań, ale może lepiej niczego nie ruszać. Machnął różdżką i wyczarował Orchideusem bukiet gałęzi bzu. Magiczne kwiaty nie pachniały dla niego tak pięknie i intensywnie jak prawdziwe, może powinien jej kiedyś zebrać tych prawdziwych, ale jej nos chyba nie zauważy dziś różnicy.
Odczekał chwilę.
Zrobił sobie trochę czarnej herbaty, choć bardzo oszczędnie. Zagotował wodę na herbatę dla Addy.
Odczekał chwilę.
Wypił herbatę.
Pościelił łóżko, wmawiając sobie, że wcale się nie nudzi.
Położył się na łóżku, odczekał chwilę.
Uświadomił sobie, że jednak głupio witać ją w łóżku, trochę się speszył, pościelił znowu.
Zapalił w sypialni świecę, przejrzał się jeszcze w lustrze i wreszcie usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Zapach gruszek i frezji, jakieś obce zapachy. Jeden z nich metaliczny, boleśnie znajomy, ale na szczęście już na tyle stary, że przytoczony innymi - kakofonią chaosu.
Prędko wrócił do salonu, chcąc powitać ją z uśmiechem, niespodzianka! - ale zamiast eleganckiej kobiety w progu ujrzał skuloną w kłębek sylwetkę pod drzwiami.
Prędko postąpił kilka kroków do przodu, zapominając o tym, jak ciężko jego buty mogą brzmieć w salonie, zapominając o tym, że nie spodziewa się go w półmroku.
-...Adda? Coś się stało?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź