Sypialnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia
Sypialnia połączona jest z niewielką łazienką i oba pomieszczenia urządzone są w dość prosty, skromny sposób (i wyjątkowo pozbawiony panującego wszędzie chaosu). Prócz stałego elementu dekoracyjnego w postaci pozostawionych tu czy tam kwiatów, jest jeszcze miękka, owcza skóra ułożona tuż przy łóżku i parę zdjęć ustawionych na komodzie, które mają dla Addy wartość sentymentalną, stanowią cenną pamiątkę z którą nie potrafiłaby się rozstać.
W rogu stoi szafa, tuż obok wysokie lustro. Okno zazwyczaj jest otwarte lub chociaż lekko uchylone, dzięki czemu w pomieszczeniu unosi się przyjemny zapach pobliskiego lasu. Przy łóżku, na podłodze, leży parę książek, jakaś gazeta (aktualna lub nie, nigdy nie wiadomo) i popielniczka.
W rogu stoi szafa, tuż obok wysokie lustro. Okno zazwyczaj jest otwarte lub chociaż lekko uchylone, dzięki czemu w pomieszczeniu unosi się przyjemny zapach pobliskiego lasu. Przy łóżku, na podłodze, leży parę książek, jakaś gazeta (aktualna lub nie, nigdy nie wiadomo) i popielniczka.
Zaabsorbowana tym, co miało miejsce w jej głowie, nie zwróciła dostatecznej uwagi na to, co działo się wokół. Nie wyczuła znajomego zapachu świeczki, nie dostrzegła światła przesączającego z sąsiedniego pomieszczenia do korytarza, nie skojarzyła otwartych drzwi z tym, że przecież sama mówiła ostatnio Michaelowi by w razie czego nie krępował się wchodzić pod jej nieobecność i czuł się jak u siebie. Nadmiar losowych teleportacji przyprawił ją w dodatku o paskudny ból głowy, kompletnie rozstroił; w uszach szumiała jej własna krew, otoczenie zdawało się rozmazywać, traciło ostrość, czuła się strasznie słabo. Przedmioty zlewały się ze sobą, przyjmując kształty wywołane wspomnieniami i wyobraźnią. Z tego wszystkiego zaczęło jej się wydawać, że to wcale nie jest rok 1958, że to nie gajówka we wschodnim Balmoral, ale mieszkanie w Londynie. Mieszkanie w którym ostatni raz postawiła stopę trzy lata temu.
Skuliła się i objęła kolana ramionami, starając się zająć jak najmniej miejsca; jakby ta praktyka miała sprawić, że nagle zniknie i wypatruje, choć nie będzie to kolejna nieszczęsna teleportacja. Zdezorientowany czkawką i nafaszerowany strachem umysł w pokrętny sposób zaczął odtwarzać koszmary z przeszłości, nigdy niezaleczone rany; sceny, które wracały do niej jak echo i przyklejały się do niej na nowo, jak uparty cień, którego nie sposób się pozbyć.
Kiedy pierwsza fala beznadziei i sklejonych bez ładu i składu wspomnień ustała ― odważyła się nieśmiało pomyśleć, że jakoś to będzie. Że powinna się ruszyć, że nie może tak siedzieć pod drzwiami, bo…
Skrzypnięcie zdradliwej deski tuż przed wąskim gardłem korytarza było jak najlepsza pożywka dla paranoi i strachu. Oba uczucia wybuchły natychmiast, ze zdwojoną mocą, już całkiem zasnuwając jej zdolność do racjonalnego myślenia, odcinając od tego, co “tu i teraz” i projektując w najlepsze to, co było, co już przeszła nie raz i nie dwa. Poruszyła bezgłośnie ustami, przypominając sobie słowa, które zazwyczaj wypowiadał Igor, kiedy kolejna awantura wisiała w powietrzu. Kiedy tylko szukał pretekstu.
“Coś się stało?”. Dźwięk rozszedł się po niewielkim pomieszczeniu, a jej odebrało mowę. Lodowaty kamień strachu zaciążył nieprzyjemnie w żołądku, równie zimne dreszcze spłynęły nagła falą po plecach, pozostawiając sobie wrażenie pustki i beznadziei. Nie słyszała tego głosu od dawna. Od bardzo dawna.
Poderwała głowę do góry i instynktownie wcisnęła się plecami w drzwi; jeszcze mocniej, z większą desperacją. Sylwetka majacząca w półmroku była zdecydowanie męska, łudząco znajoma, ale nie rozpoznała w niej Michaela. Kotwica zarzucona w przeszłości trzymała ją uparcie w tamtym miejscu i w tamtym czasie, więc zamiast aurora, widziała swojego męża. Igor Chernov powstał z martwych, upomniał się o nią, wrócił.
― P-przecież ty nie żyjesz ― jęknęła złamanym głosem i od razu znienawidziła się za tę słabość; strach przełamał gniew i poczucie niesprawiedliwości ― zapowiedź nadchodzącego buntu. Schemat zawsze był taki sam, historia po raz kolejny miała zatoczyć koło. ― Otrułam cię ― syknęła, jak rozjuszona żmija; głos ociekał nienawiścią i pogardą, której nie zaprezentowała Michaelowi nigdy, nawet podczas pamiętnego zerwania.
Tonks Chernov poruszył się, postąpił krok w jej kierunku, a ona już czuła, co nastąpi za chwilę. Ciało odezwało się widmem bólu w paru miejscach, zawroty głowy wzmogły się od nadmiaru emocji, ale mimo tego poderwała się na nogi błyskawicznie i odskoczyła pod parapet. Palce zacisnęły się na doniczce machinalnie, a ciśnięcie nią w znienawidzonego męża wydawało jej się tak naturalne, jak słońce wstające na wschodzie.
Nie trafiła. Kolorowa doniczka roztrzaskała się o ścianę, odłamki wraz z ziemią i smętnymi szczątkami zielonej sadzonki rozsypały się po podłodze. Nie groziła, nie prosiła by ją zostawił, wiedziała, że to nic nie da. Jedyną sensowną odpowiedzią był atak, próba obrony albo wyrządzenia mu równie dotkliwych szkód. Kiedy sięgnie po różdżkę? Kiedy użyje wobec niej magii? “Betula”, słowo znienawidzonej inkantacji, niemal dzwoniło jej w uszach.
Złapała za kolejną doniczkę; kiedy zrobił kolejny krok, odskoczyła pod wieszak pełen płaszczy i szalików, ale wtedy nastała jasność. Oślepiająca, dezorientująca, gwałtownie wyszarpująca ją z pętli przeszłości w którą nieumyślnie wpadła. Zmrużyła oczy, przesłoniła je dłonią, odruchowo skuliła ramiona, ale cios wcale nie nadszedł. Zamiast tego, do świadomości powoli przesączała się teraźniejszość; kłębowisko cieni w kącie okazało się być okazale rozrośniętą paprocią, a nie stojakiem na parasole z tamtego mieszkania. Kanciasty kształt pod oknem był zwykłą szafką na buty, a nie elegancką komodą na rękawiczki i szaliki, zwisający z sufitu sznurek był tylko nieszkodliwą doniczką, a nie tą okropną lampką, która nigdy jej się nie podobała. Smukła sylwetka ledwie parę kroków dalej nie należała do…
― Mike... ― Jego imię wybrzmiało słabo, jakby jeszcze nie do końca wierzyła w to co widzi. Zachwiała się, zaraz wsparła dłonią o parapet, odstawiła ciężko doniczkę na miejsce, ze zrezygnowaniem i widocznym zniechęceniem. Uniosła dłoń do twarzy, przyłożyła ją do czoła, zsunęła po chwili na oczy, potem na usta, nie do końca pewna, co teraz będzie. Unikała jego wzroku, nie ruszyła się z miejsca nawet o centymetr, bo bała się, że jeśli tylko puści ten nieszczęsny parapet, to runie na podłogę, jak szmaciana lalka pozbawiona sznurków. Czuła ulgę. Czuła wstyd. Czuła tlący się na dnie duszy strach i wiedziała ― dobrze wiedziała ― że nie zdoła teraz niczego ukryć, gładko zamaskować pozorną lekkością.
Oddałaby wiele, żeby nigdy jej takiej nie zobaczył.
Skuliła się i objęła kolana ramionami, starając się zająć jak najmniej miejsca; jakby ta praktyka miała sprawić, że nagle zniknie i wypatruje, choć nie będzie to kolejna nieszczęsna teleportacja. Zdezorientowany czkawką i nafaszerowany strachem umysł w pokrętny sposób zaczął odtwarzać koszmary z przeszłości, nigdy niezaleczone rany; sceny, które wracały do niej jak echo i przyklejały się do niej na nowo, jak uparty cień, którego nie sposób się pozbyć.
Kiedy pierwsza fala beznadziei i sklejonych bez ładu i składu wspomnień ustała ― odważyła się nieśmiało pomyśleć, że jakoś to będzie. Że powinna się ruszyć, że nie może tak siedzieć pod drzwiami, bo…
Skrzypnięcie zdradliwej deski tuż przed wąskim gardłem korytarza było jak najlepsza pożywka dla paranoi i strachu. Oba uczucia wybuchły natychmiast, ze zdwojoną mocą, już całkiem zasnuwając jej zdolność do racjonalnego myślenia, odcinając od tego, co “tu i teraz” i projektując w najlepsze to, co było, co już przeszła nie raz i nie dwa. Poruszyła bezgłośnie ustami, przypominając sobie słowa, które zazwyczaj wypowiadał Igor, kiedy kolejna awantura wisiała w powietrzu. Kiedy tylko szukał pretekstu.
“Coś się stało?”. Dźwięk rozszedł się po niewielkim pomieszczeniu, a jej odebrało mowę. Lodowaty kamień strachu zaciążył nieprzyjemnie w żołądku, równie zimne dreszcze spłynęły nagła falą po plecach, pozostawiając sobie wrażenie pustki i beznadziei. Nie słyszała tego głosu od dawna. Od bardzo dawna.
Poderwała głowę do góry i instynktownie wcisnęła się plecami w drzwi; jeszcze mocniej, z większą desperacją. Sylwetka majacząca w półmroku była zdecydowanie męska, łudząco znajoma, ale nie rozpoznała w niej Michaela. Kotwica zarzucona w przeszłości trzymała ją uparcie w tamtym miejscu i w tamtym czasie, więc zamiast aurora, widziała swojego męża. Igor Chernov powstał z martwych, upomniał się o nią, wrócił.
― P-przecież ty nie żyjesz ― jęknęła złamanym głosem i od razu znienawidziła się za tę słabość; strach przełamał gniew i poczucie niesprawiedliwości ― zapowiedź nadchodzącego buntu. Schemat zawsze był taki sam, historia po raz kolejny miała zatoczyć koło. ― Otrułam cię ― syknęła, jak rozjuszona żmija; głos ociekał nienawiścią i pogardą, której nie zaprezentowała Michaelowi nigdy, nawet podczas pamiętnego zerwania.
Nie trafiła. Kolorowa doniczka roztrzaskała się o ścianę, odłamki wraz z ziemią i smętnymi szczątkami zielonej sadzonki rozsypały się po podłodze. Nie groziła, nie prosiła by ją zostawił, wiedziała, że to nic nie da. Jedyną sensowną odpowiedzią był atak, próba obrony albo wyrządzenia mu równie dotkliwych szkód. Kiedy sięgnie po różdżkę? Kiedy użyje wobec niej magii? “Betula”, słowo znienawidzonej inkantacji, niemal dzwoniło jej w uszach.
Złapała za kolejną doniczkę; kiedy zrobił kolejny krok, odskoczyła pod wieszak pełen płaszczy i szalików, ale wtedy nastała jasność. Oślepiająca, dezorientująca, gwałtownie wyszarpująca ją z pętli przeszłości w którą nieumyślnie wpadła. Zmrużyła oczy, przesłoniła je dłonią, odruchowo skuliła ramiona, ale cios wcale nie nadszedł. Zamiast tego, do świadomości powoli przesączała się teraźniejszość; kłębowisko cieni w kącie okazało się być okazale rozrośniętą paprocią, a nie stojakiem na parasole z tamtego mieszkania. Kanciasty kształt pod oknem był zwykłą szafką na buty, a nie elegancką komodą na rękawiczki i szaliki, zwisający z sufitu sznurek był tylko nieszkodliwą doniczką, a nie tą okropną lampką, która nigdy jej się nie podobała. Smukła sylwetka ledwie parę kroków dalej nie należała do…
― Mike... ― Jego imię wybrzmiało słabo, jakby jeszcze nie do końca wierzyła w to co widzi. Zachwiała się, zaraz wsparła dłonią o parapet, odstawiła ciężko doniczkę na miejsce, ze zrezygnowaniem i widocznym zniechęceniem. Uniosła dłoń do twarzy, przyłożyła ją do czoła, zsunęła po chwili na oczy, potem na usta, nie do końca pewna, co teraz będzie. Unikała jego wzroku, nie ruszyła się z miejsca nawet o centymetr, bo bała się, że jeśli tylko puści ten nieszczęsny parapet, to runie na podłogę, jak szmaciana lalka pozbawiona sznurków. Czuła ulgę. Czuła wstyd. Czuła tlący się na dnie duszy strach i wiedziała ― dobrze wiedziała ― że nie zdoła teraz niczego ukryć, gładko zamaskować pozorną lekkością.
Oddałaby wiele, żeby nigdy jej takiej nie zobaczył.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Co...? - wyrwało mu się ze zdziwieniem i niepokojem. Serce ścisnęło się na dźwięk jej głosu, tak dziwnie bezradnego i załamanego, a rozum spróbował poszukać logicznych wyjaśnień jej zachowania - nie dostrzegł jeszcze, że to sama Adda tkwi uwięziona we wspomnieniach i emocjach, że jej słowa logicznie wynikają z ciężkiego dnia (ciężkich lat...), ale same w sobie logiczne nie są. Zapomniał o półmroku i o tym, że światło nie pada na jego twarz. Myśli pomknęły gdzie indziej - zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się, czy w Londynie uknuli nową, fałszywą wiadomość o jego śmierci. Uwierzyła w tamten artykuł "Walczącego Maga", ale po co mieliby pisać to samo od nowa? Ktoś rozsiał plotki w londyńskiej wiedźmie straży, w Plymouth? A może - ta ewentualność była logiczniejsza, straszniejsza - naprawdę zginął dziś jakiś jasnowłosy auror (prędko przejrzał w pamięci twarze kolegów), może Adda dowiedziała się o tym pierwsza z wywiadu w Londynie albo w Plymouth, może nie znała konkretów, ale nie mogła się z nim skontaktować i... (i nawet jeśli to fałszywy alarm, bo żył, to naprawdę zaniepokoił się hipotetyczną śmiercią kolegi; wszyscy poza Evansem byli z Michaelem raczej w przyjacielskich stosunkach, a nawet gdyby nie byli to każdy auror był na tej wojnie na wadze złota...)
...I stracił cenną sekundę na prędką analizę faktów, a z ciągu myślowego wyrwał go dopiero szept obcy i nienawistny.
Otworzył szerzej oczy, bo równie obca wydawała się wtedy, w styczniu (straszna wątpliwość, chyba nie popełnił tego samego błędu drugi raz...?), ale sens słów dotarł do niego odrobinę później niż ich ton i wtedy już wszystko stało się jasne.
Aurora, którego kochałam i męża, którego otrułam. Mówiła mu już to, ale utopił słowa w alkoholu i chyba nie chciał do nich wracać. Rozdrażniony i zraniony samym istnieniem tego człowieka, znalazł pewną pociechę w fakcie, że nie żyje. Znalazł w końcu wyjaśnienie dla ich nagłego zerwania - a choć nie wszystko rozumiał, to postarał się zrozumieć, zdołał wybaczyć. Spróbował uznać to za rozdział zamknięty dla siebie, ale w wirze wydarzeń ostatnich tygodni nie zdążył się zastanowić nad tym, jak to wpłynęło na nią, jak dalej wpływa.
Otrułam. Odbierał już życie, ale wiedział, że to wpłynęło i na niego. Pamiętał każdą śmierć, zwykle pamiętał też twarze. Zwykle były to zabójstwa jego zdaniem usprawiedliwione, a choć zabił już policjanta z którym chodził kiedyś na piwo, to eliminowani przestępcy nigdy nie byli kimś, z kim dzieliłby życie.
Nigdy nie krzywdzili personalnie jego, poza wirem walki, prywatnie.
(Pozwolił na to tylko Addzie).
Czuł zapach jej strachu, widział plecy wciśnięte w drzwi, przypomniał sobie jak cofnęła się zbyt gwałtownie, zbyt instynktownie, zbyt podobnie, gdy trzasnął pięścią stół w tym samym salonie, gdy chciał ją przestraszyć. Ukłucie winy.
-Nie, to ja, nie - bój się m n i e (czasem c h c i a ł, żeby się bali, w walce czerpał z tego dziwną satysfakcję, czasem zastraszał nawet przesłuchiwanych szmalcowników sugestywnymi aluzjami i wilczym uśmiechem; ale przeważnie bał się ludzkiego strachu i tego, że patrzą na niego jak na potwora, niebójsięmnie, ale - musiał sobie przypomnieć, że tym razem nie chodziło o niego, że bała się kogoś innego).
Z zaskoczenia po prostu postąpił krok do przodu, chyba licząc na to, że pozna go po głosie, że zaraz będą się z tego śmiać.
Mylił się.
Była szybka, o wiele szybsza niż się spodziewał - nigdy nie musiała przed nim uciekać. Nie spodziewał się ataku doniczki, na szczęście chyba niezbyt celnego - uchylił się, ale czy dość szybko? Właściwie, w ogóle nie spodziewał się ataku. Różdżkę zostawił na stole, ale co by było, gdyby sięgnęła po nią pierwsza, gdyby zostawił różdżkę w sypialni, gdyby ktoś w Londynie naprawdę rzucił na nią klątwę albo Imperio i...
(Nie, nie mógł tak myśleć, nie teraz).
Instynktownie cofnął się do różdżki, pod stół, wreszcie wpadając na konkretne rozwiązanie.
-Lumos. - wymamrotał prędko, a w myślach dodał zaraz niewerbalne Festivo (ot tak, dla uspokojenia - nie rozglądał się chwilowo po reszcie domu, patrzył tylko na nią, w porządku).
Kilka sekund paniki i dezorientacji minęło, własne imię go w tym utwierdziło - ale tym razem to jemu słowa uwięzły w gardle, w świetle wyraźnie widział jej przerażoną i skołowana minę, to jak nie panowała nad własną mową ciała ani równowagą (zawsze zdawała się nad tym panować, nawet gdy płakała przez niego w lesie), rozdartą bluzkę i zburzoną fryzurę.
Chciał podejść bliżej, przytulić ją, natychmiast, ale wcześniejszy obraz - Adda wciśnięta w drzwi, spanikowana, uciekająca - skutecznie go powstrzymał.
Pamiętał, jak sam zareagował, gdy zaszła go od tyłu w lesie, gdy przez mgnienie oka spodziewał się myśliwych lub szmalcowników.
Jak mógł nie pamiętać, by nie zrobić tego samego jej?
-Przepraszam, nie chciałem cię... zaskoczyć. - odezwał się prędko, ale słowa wydawały się jakieś głuche, jakby nienazwany duch Igora wciąż był pomiędzy nimi. -Mogę...? - machnął różdżką, by zapalić resztę świateł, opuścił drewienko, powoli postąpił krok do przodu, otworzył ramiona. Sygnał, albo może postąpiła kilka kroków, i już ją trzymał - podtrzymywał, z każdą sekundą mocniej.
-Ciężki dzień...? - szepnął w jasne włosy, chyba chcąc rozładować atmosferę, ale zarazem po raz kolejny uciekając od tematu. Irytującego ciernia, kogoś, o kim chciał zapomnieć - ale kogo nadal się bała? Mógłby pomilczeć, za kilka sekund tamto widmo odejdzie raz na zawsze, ale niepogrzebane trupy mają talent do wychodzenia z szaf.
-Jego tu nie ma. - wydusił w końcu, zanim zdążyła uniknąć tematu.
...I stracił cenną sekundę na prędką analizę faktów, a z ciągu myślowego wyrwał go dopiero szept obcy i nienawistny.
Otworzył szerzej oczy, bo równie obca wydawała się wtedy, w styczniu (straszna wątpliwość, chyba nie popełnił tego samego błędu drugi raz...?), ale sens słów dotarł do niego odrobinę później niż ich ton i wtedy już wszystko stało się jasne.
Aurora, którego kochałam i męża, którego otrułam. Mówiła mu już to, ale utopił słowa w alkoholu i chyba nie chciał do nich wracać. Rozdrażniony i zraniony samym istnieniem tego człowieka, znalazł pewną pociechę w fakcie, że nie żyje. Znalazł w końcu wyjaśnienie dla ich nagłego zerwania - a choć nie wszystko rozumiał, to postarał się zrozumieć, zdołał wybaczyć. Spróbował uznać to za rozdział zamknięty dla siebie, ale w wirze wydarzeń ostatnich tygodni nie zdążył się zastanowić nad tym, jak to wpłynęło na nią, jak dalej wpływa.
Otrułam. Odbierał już życie, ale wiedział, że to wpłynęło i na niego. Pamiętał każdą śmierć, zwykle pamiętał też twarze. Zwykle były to zabójstwa jego zdaniem usprawiedliwione, a choć zabił już policjanta z którym chodził kiedyś na piwo, to eliminowani przestępcy nigdy nie byli kimś, z kim dzieliłby życie.
Nigdy nie krzywdzili personalnie jego, poza wirem walki, prywatnie.
(Pozwolił na to tylko Addzie).
Czuł zapach jej strachu, widział plecy wciśnięte w drzwi, przypomniał sobie jak cofnęła się zbyt gwałtownie, zbyt instynktownie, zbyt podobnie, gdy trzasnął pięścią stół w tym samym salonie, gdy chciał ją przestraszyć. Ukłucie winy.
-Nie, to ja, nie - bój się m n i e (czasem c h c i a ł, żeby się bali, w walce czerpał z tego dziwną satysfakcję, czasem zastraszał nawet przesłuchiwanych szmalcowników sugestywnymi aluzjami i wilczym uśmiechem; ale przeważnie bał się ludzkiego strachu i tego, że patrzą na niego jak na potwora, niebójsięmnie, ale - musiał sobie przypomnieć, że tym razem nie chodziło o niego, że bała się kogoś innego).
Z zaskoczenia po prostu postąpił krok do przodu, chyba licząc na to, że pozna go po głosie, że zaraz będą się z tego śmiać.
Mylił się.
Była szybka, o wiele szybsza niż się spodziewał - nigdy nie musiała przed nim uciekać. Nie spodziewał się ataku doniczki, na szczęście chyba niezbyt celnego - uchylił się, ale czy dość szybko? Właściwie, w ogóle nie spodziewał się ataku. Różdżkę zostawił na stole, ale co by było, gdyby sięgnęła po nią pierwsza, gdyby zostawił różdżkę w sypialni, gdyby ktoś w Londynie naprawdę rzucił na nią klątwę albo Imperio i...
(Nie, nie mógł tak myśleć, nie teraz).
Instynktownie cofnął się do różdżki, pod stół, wreszcie wpadając na konkretne rozwiązanie.
-Lumos. - wymamrotał prędko, a w myślach dodał zaraz niewerbalne Festivo (ot tak, dla uspokojenia - nie rozglądał się chwilowo po reszcie domu, patrzył tylko na nią, w porządku).
Kilka sekund paniki i dezorientacji minęło, własne imię go w tym utwierdziło - ale tym razem to jemu słowa uwięzły w gardle, w świetle wyraźnie widział jej przerażoną i skołowana minę, to jak nie panowała nad własną mową ciała ani równowagą (zawsze zdawała się nad tym panować, nawet gdy płakała przez niego w lesie), rozdartą bluzkę i zburzoną fryzurę.
Chciał podejść bliżej, przytulić ją, natychmiast, ale wcześniejszy obraz - Adda wciśnięta w drzwi, spanikowana, uciekająca - skutecznie go powstrzymał.
Pamiętał, jak sam zareagował, gdy zaszła go od tyłu w lesie, gdy przez mgnienie oka spodziewał się myśliwych lub szmalcowników.
Jak mógł nie pamiętać, by nie zrobić tego samego jej?
-Przepraszam, nie chciałem cię... zaskoczyć. - odezwał się prędko, ale słowa wydawały się jakieś głuche, jakby nienazwany duch Igora wciąż był pomiędzy nimi. -Mogę...? - machnął różdżką, by zapalić resztę świateł, opuścił drewienko, powoli postąpił krok do przodu, otworzył ramiona. Sygnał, albo może postąpiła kilka kroków, i już ją trzymał - podtrzymywał, z każdą sekundą mocniej.
-Ciężki dzień...? - szepnął w jasne włosy, chyba chcąc rozładować atmosferę, ale zarazem po raz kolejny uciekając od tematu. Irytującego ciernia, kogoś, o kim chciał zapomnieć - ale kogo nadal się bała? Mógłby pomilczeć, za kilka sekund tamto widmo odejdzie raz na zawsze, ale niepogrzebane trupy mają talent do wychodzenia z szaf.
-Jego tu nie ma. - wydusił w końcu, zanim zdążyła uniknąć tematu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strach obmywał jej ciało łagodną, ale zimną falą. Wzbudzał dreszcze, mącił myśli, kruszył słowa, sprawiając, że szybkie dojście do siebie było po prostu niemożliwe. Nie teraz, nie w tym stanie. Grunt pod jej nogami pękł, uwalniając pogrzebane pod powierzchnią duchy przeszłości i widmo człowieka, którego bez wahania posłałaby ponownie do grobu, gdyby tylko odważył się powstać z martwych, choć kolejnym razem nie uciekłaby się do trucizny; teraz wydawała jej się zbyt mało osobista, zbyt lekka. Chciałaby mieć możliwość zaciśnięcia palców na gardle, wyduszenia z niego życia z pełną premedytacją i siłą. I choć z jednej strony czuła, że jest do tego zdolna, tak z drugiej zalewały ją wątpliwości. Czy popełnienie takiej zbroni nie uczyniłoby z niej potwora podobnego do niego? On też odbierał życia, lubował się w cudzej krzywdzie, w cierpieniu. Czasem wydawało jej się, że te straszne myśli to efekt wspólnie spędzonego czasu, owoc tego, co kładł jej do głowy.
― Nic się nie stało ― wymamrotała bez przekonania, wciąż unikając jego wzroku. Nie miała zielonego pojęcia, co mógłby teraz odnaleźć w jej oczach i nie chciała sprawdzać, nie chciała go martwić bardziej niż teraz. Obiecywała sobie wielokrotnie szczerość i chciała wytrwać w tym postanowieniu, ale czasem chęć radzenia sobie ze wszystkim samodzielnie była silniejsza. Wciąż czekało ją sporo pracy na tym polu.
Pokiwała bez przekonania głową, zgadzając się, by podszedł bliżej i nieśmiało ― jak nie ona ― wsunęła się w jego objęcia; z ukłuciem przyjemnego ciepła powitała to, co znajome. Otoczył ją zapach wrzosów i soli, ciepło drugiego ciała przebijało się przez materiał koszuli, wzbudzając w niej poczucie bezpieczeństwa. Objęła go ufnie, nieco desperacko, jakby szukała sposobu na to, by schować się w jego ramionach tak skutecznie, by nikt jej już nie znalazł. Teraz, znając prawdę, wiedział w końcu co kryło się za podobnym zachowaniem w przeszłości, że to nie był tylko zły dzień czy źle rozegrany dialog z podejrzanym. Że zawsze w takich chwilach było jeszcze to drugie dno.
Nie odpowiedziała mu od razu, w każdym razie nie słowami. Wcisnęła twarz w jego szyję i przymknęła oczy, po chwili poczuła łagodny, jednostajny ruch jego dłoni na plecach. Wzdrygnęła się w pierwszym momencie, ale każdy kolejny ruch z jego strony witała z coraz większym spokojem i przyjemnością; strach ustępował, podobnie jak skołowanie wywołane czkawką.
― Ciężki ― przyznała w końcu, zaciskając dłonie na jego koszuli. Przekręciła nieznacznie głowę, teraz oparła policzek o jego obojczyk; spojrzenie samo popłynęło w stronę okna. Ich wspólne odbicie było przyjemnym obrazkiem, kojącym. ― Dostałam czkawki i rzucało mną chyba po całej Anglii ― wyznała po chwili i podniosła głowę, odszukująć jego spojrzenie.
Kiedy wypowiedział kolejne słowa, znów się spłoszyła, zmarkotniała; wróciła do tulenia się.
― Czasem wraca ― wyznała po kolejnej chwili ciężkiego milczenia, próbując wprowadzić swoje postanowienia w życie. Poruszyła się nieznacznie, odruchowo wygładziła zmarszczkę materiału na jego ramieniu. ― Czasem, kiedy… kiedy jestem słaba. Kiedy stanie się na raz tyle rzeczy, że wypadnę z roli. Nie umiem… nie umiem się wtedy pozbierać ― szepnęła w jego szyję i objęła mocniej. Potrzebowała go dzisiaj jak nigdy wcześniej, nawet jeśli miałby tylko stać i słuchać, być. Byleby tylko trzymał ją przy sobie i nie puszczał.
― Myślałam, że jeśli go zabiję, to się uwolnię. ― Przymknęła znów oczy, a zmęczenie odsunęło od niej wszystkie bodźce niezwiązane z Michaelem. Było tylko ciepło drugiego ciała, spokojny oddech i miarowy rytm serca wyczuwalny pod opuszkami palców. ― Ale nadal mnie prześladuje, jest dokładnie tak, jak powiedział. Że nie da mi spokoju.
― Nic się nie stało ― wymamrotała bez przekonania, wciąż unikając jego wzroku. Nie miała zielonego pojęcia, co mógłby teraz odnaleźć w jej oczach i nie chciała sprawdzać, nie chciała go martwić bardziej niż teraz. Obiecywała sobie wielokrotnie szczerość i chciała wytrwać w tym postanowieniu, ale czasem chęć radzenia sobie ze wszystkim samodzielnie była silniejsza. Wciąż czekało ją sporo pracy na tym polu.
Pokiwała bez przekonania głową, zgadzając się, by podszedł bliżej i nieśmiało ― jak nie ona ― wsunęła się w jego objęcia; z ukłuciem przyjemnego ciepła powitała to, co znajome. Otoczył ją zapach wrzosów i soli, ciepło drugiego ciała przebijało się przez materiał koszuli, wzbudzając w niej poczucie bezpieczeństwa. Objęła go ufnie, nieco desperacko, jakby szukała sposobu na to, by schować się w jego ramionach tak skutecznie, by nikt jej już nie znalazł. Teraz, znając prawdę, wiedział w końcu co kryło się za podobnym zachowaniem w przeszłości, że to nie był tylko zły dzień czy źle rozegrany dialog z podejrzanym. Że zawsze w takich chwilach było jeszcze to drugie dno.
Nie odpowiedziała mu od razu, w każdym razie nie słowami. Wcisnęła twarz w jego szyję i przymknęła oczy, po chwili poczuła łagodny, jednostajny ruch jego dłoni na plecach. Wzdrygnęła się w pierwszym momencie, ale każdy kolejny ruch z jego strony witała z coraz większym spokojem i przyjemnością; strach ustępował, podobnie jak skołowanie wywołane czkawką.
― Ciężki ― przyznała w końcu, zaciskając dłonie na jego koszuli. Przekręciła nieznacznie głowę, teraz oparła policzek o jego obojczyk; spojrzenie samo popłynęło w stronę okna. Ich wspólne odbicie było przyjemnym obrazkiem, kojącym. ― Dostałam czkawki i rzucało mną chyba po całej Anglii ― wyznała po chwili i podniosła głowę, odszukująć jego spojrzenie.
Kiedy wypowiedział kolejne słowa, znów się spłoszyła, zmarkotniała; wróciła do tulenia się.
― Czasem wraca ― wyznała po kolejnej chwili ciężkiego milczenia, próbując wprowadzić swoje postanowienia w życie. Poruszyła się nieznacznie, odruchowo wygładziła zmarszczkę materiału na jego ramieniu. ― Czasem, kiedy… kiedy jestem słaba. Kiedy stanie się na raz tyle rzeczy, że wypadnę z roli. Nie umiem… nie umiem się wtedy pozbierać ― szepnęła w jego szyję i objęła mocniej. Potrzebowała go dzisiaj jak nigdy wcześniej, nawet jeśli miałby tylko stać i słuchać, być. Byleby tylko trzymał ją przy sobie i nie puszczał.
― Myślałam, że jeśli go zabiję, to się uwolnię. ― Przymknęła znów oczy, a zmęczenie odsunęło od niej wszystkie bodźce niezwiązane z Michaelem. Było tylko ciepło drugiego ciała, spokojny oddech i miarowy rytm serca wyczuwalny pod opuszkami palców. ― Ale nadal mnie prześladuje, jest dokładnie tak, jak powiedział. Że nie da mi spokoju.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Oczywiście, że nic się nie stało. W podobnej sytuacji sam powiedziałby jej to samo i samemu również unikałby jej wzroku. Przelotnie spróbował podchwycić jej spojrzenie, ale wkrótce się poddał - zresztą zbliżyła się na tyle blisko, że i tak nie byłby w stanie patrzeć jej w oczy.
Czy powinien udawać, że nic się nie stało, dać jej przestrzeń?
Przez moment go to korciło. Gdy czuł się zagubiony lub bezsilny, pragnął spokoju... ale gdyby inni zgodnie z jego życzeniem zostawili go samego, wycofałby się całkowicie. Gdyby Adda dała mu w czerwcu to, czego "pragnął", gdyby odpuściła - nie staliby tu teraz, razem.
Zawahał się, Adda wtuliła się mocniej, a to przywołało falę kolejnych wspomnień. Jej markotne dni, ciężkie dni w pracy, cisza jak na nią nietypowa, nieobecne spojrzenie. Zagłuszała wtedy jego niepokój, tuląc się równie mocno jak teraz. Zakładał wtedy, że dotyk pomaga (i chyba w istocie pomagał) bardziej niż rozmowa, więc nie pytał, nie drążył. Wierzył w każde jej drobne kłamstwo, chciał wierzyć, a ona chciała go uspokoić. Aż cichszych dni było coraz więcej, aż jej spojrzenie było coraz smutniejsze, aż ją stracił. Wtedy zdawało się, że bezpowrotnie.
Czy tamte wszystkie sytuacje, jej potrzeba bliskości i milczenia, jej sińce i zadrapania - miały wspólny mianownik? Próbował odsuwać od siebie wyrzuty sumienia, był taki ślepy, ale przecież dowiedział się, że tak. Nie wiedział, czy zdołaliby uniknąć tragedii gdyby po prostu spytał i drążył temat bardziej wytrwale i wiedział, że to niezdrowe to roztrząsać. Może domyśliłby się, że ktoś stresuje ją bardziej niż praca, ale może i tak zdołałaby go okłamać. We własnych wyobrażeniach po prostu rozwiązywał za nią ten problem, brał jego krew na własne ręce i sumienie, ale czy trzy lata temu byłby do tego zdolny? Pewnie tak, ale może nie równie prędko jak teraz - wtedy nie ubrudził sobie jeszcze rąk równie mocno jak na wojnie, a ciała Addy nie przecinała blizna, której widok odebrałby mu skrupuły. A może Igor domyśliłby się pierwszy - już raz skrzywdził Addę z powodu nieostrożnego zachowania nieświadomego niczego Michaela; co zrobiłby gdyby dowiedział się wcześniej, gdyby los był tak przekorny, że Tonks nie zdążyłby jej pomóc? Zastanawiał się już nad tym - sporo, od czerwca - i doszedł do wniosku, że może najlepiej być po prostu wdzięcznym za to, co mają teraz. Za to, że jest tutaj, żywa i zdrowa.
I przerażona. Czego jeszcze się bała?
-Czkawki? - powtórzył jak echo, a czoło przeszyła zmarszczka niepokoju. Myśli zmąciły nieprzyjemne własne wspomnienia, czkawka... -...czkawka potrafi rozstroić. - padł ofiarą tej przypadłości raz w życiu, niecały rok temu. W jesieni, po odbiciu Justine z Azkabanu. Nie wspominał tamtego dnia dobrze, prawdę mówiąc starał się wcale go nie wspominać - czuł się wtedy jeszcze bardziej zdezorientowany niż Adda przy drzwiach, może z powodu pokusy przemiany pod wpływem emocji, może przez bycie narażonym na działania dementorów w Azkabanie, a może po prostu zszedł z niego stres. A może tak po prostu działała na czarodziejów nagła teleportacja. Pytał nawet o to na kursie teleportacji łącznej, nie dostał jednoznacznej odpowiedzi o przyczynach tej przypadłości, ale w teorii po zdanym egzaminie powinien radzić sobie z takimi wypadkami lepiej.
-...to dlatego pachniesz trochę jak mój kurnik? - spróbował rozładować atmosferę, głos zabrzmiał trochę cieplej. Przesunął dłonią po jej ramieniu, kontrolnie. -Gdzie w Anglii? Nic się nie stało? Jesteś ranna? - upewnił się ciszej, poważniej, z tonu momentalnie zniknęło rozbawienie. Nie patrzył w okno, w ich odbicie. Patrzył na nią, materialną i obecną tuż obok. Kiedyś nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ją taką zobaczy - zostawały mu wspomnienia i sny i koszmary, równie rozmazane co dwie sylwetki w szybie.
Ciepły oddech na szyi, kurczowo zaplecione ramiona, ciężka cisza. Jeszcze cięższe, zaskakujące słowa. Chciał milczeć, słuchać, ale musiał zaprotestować:
-Nie jesteś słaba. - wyrwało mu się ze zdziwieniem, nigdy nie była. Nawet, gdy po wspomnieniu o otruciu męża stała zapłakana pod barem i zwlekała z teleportacją, nawet wtedy była uparta i zdolna sprawić, by myślał o niej całą noc. Nawet wtedy, gdy odkryła jego przerażający sekret z Norwegii i mimo tego wyznała przez łzy, że jej zależy. Właściwie, była silna szczególnie wtedy, zaskakując i płosząc i faszynując samego Michaela.
Przytulił ją, mocniej. Naiwnie łudził się, że to wystarczy, że zapewni ją, że nie musi się od razu pozbierać, że złe wspomnienia wracają tylko wtedy i...
...drgnął, słysząc kolejne, naprawdę niepokojące słowa. Jest dokładnie tak, jak powiedział, że nie da mi spokoju. Jakby był złym duchem, prześladującym ją omenem, a nie tylko wspomnieniami.
-Nie, nie. - zaprotestował, może nieco zbyt gwałtownie. -...wspomnienia i strach to nie duch, ani jakaś pieprzona zemsta zza grobu. - Tulił ją dalej, ale ton głosu miał wzburzony - zarejestrował to sam, porażony myślą, że ma nadzieję, że nie przemawia przez niego tylko egoistyczna zazdrość. Chciał się go pozbyć, a w barze w Dolinie chciał się w jakiś sposób rozliczyć z jego pamięcią - wytknął wtedy Addzie brunetów tak złośliwie, że skończyło się na wyznaniach i łzach - ale przecież potem odpuścił. Wzburzył się dlatego, że widział, jak to wpływało na Addę, w chwili samotności.
Samotności.
Też miał w samotności swoje demony.
-Kilka lat i kilka miesięcy temu... - wychrypiał łagodniej, niepewnie. Z wyraźnym wahaniem, świadom, że jego wyznanie jeszcze bardziej może ją zranić. Ale obiecali sobie szczerość. A gdyby mógł powołać się na przykład kogoś innego, to chyba podobne wyznanie by pomogło.
Tyle, że nie miał innego przykładu.
-...myślałem, że nie uwolnię się od "ciebie". - położył dłoń na jej głowie, uspokajająco. Tylko się nie przejmuj, to było dawniej. -Im bardziej starałem się odciąć od wspomnień, tym bardziej wracały w chwilach zmęczenia i zwątpienia i kompleksów. - szczególnie po pełni, ale postanowił oszczędzić jej szczegółów. -Tyle, że to nigdy nie byłaś ty. Nigdy. Przecież wiem i ja też już wiem. Tylko moja wyobraźnia. - musnął ustami lekko jej czoło, żeby się nie przejęła. -Były zresztą też dobre wspomnienia. - wymruczał, ale zbaczał z tematu. -Ty byłaś daleko, a teraz jesteś tutaj, ale czy to nie jest trochę podobne? Nie ma nikogo, kto nie dałby ci spokoju, tylko lęk i ciężki dzień - bo jego już nie ma.
Czy powinien udawać, że nic się nie stało, dać jej przestrzeń?
Przez moment go to korciło. Gdy czuł się zagubiony lub bezsilny, pragnął spokoju... ale gdyby inni zgodnie z jego życzeniem zostawili go samego, wycofałby się całkowicie. Gdyby Adda dała mu w czerwcu to, czego "pragnął", gdyby odpuściła - nie staliby tu teraz, razem.
Zawahał się, Adda wtuliła się mocniej, a to przywołało falę kolejnych wspomnień. Jej markotne dni, ciężkie dni w pracy, cisza jak na nią nietypowa, nieobecne spojrzenie. Zagłuszała wtedy jego niepokój, tuląc się równie mocno jak teraz. Zakładał wtedy, że dotyk pomaga (i chyba w istocie pomagał) bardziej niż rozmowa, więc nie pytał, nie drążył. Wierzył w każde jej drobne kłamstwo, chciał wierzyć, a ona chciała go uspokoić. Aż cichszych dni było coraz więcej, aż jej spojrzenie było coraz smutniejsze, aż ją stracił. Wtedy zdawało się, że bezpowrotnie.
Czy tamte wszystkie sytuacje, jej potrzeba bliskości i milczenia, jej sińce i zadrapania - miały wspólny mianownik? Próbował odsuwać od siebie wyrzuty sumienia, był taki ślepy, ale przecież dowiedział się, że tak. Nie wiedział, czy zdołaliby uniknąć tragedii gdyby po prostu spytał i drążył temat bardziej wytrwale i wiedział, że to niezdrowe to roztrząsać. Może domyśliłby się, że ktoś stresuje ją bardziej niż praca, ale może i tak zdołałaby go okłamać. We własnych wyobrażeniach po prostu rozwiązywał za nią ten problem, brał jego krew na własne ręce i sumienie, ale czy trzy lata temu byłby do tego zdolny? Pewnie tak, ale może nie równie prędko jak teraz - wtedy nie ubrudził sobie jeszcze rąk równie mocno jak na wojnie, a ciała Addy nie przecinała blizna, której widok odebrałby mu skrupuły. A może Igor domyśliłby się pierwszy - już raz skrzywdził Addę z powodu nieostrożnego zachowania nieświadomego niczego Michaela; co zrobiłby gdyby dowiedział się wcześniej, gdyby los był tak przekorny, że Tonks nie zdążyłby jej pomóc? Zastanawiał się już nad tym - sporo, od czerwca - i doszedł do wniosku, że może najlepiej być po prostu wdzięcznym za to, co mają teraz. Za to, że jest tutaj, żywa i zdrowa.
I przerażona. Czego jeszcze się bała?
-Czkawki? - powtórzył jak echo, a czoło przeszyła zmarszczka niepokoju. Myśli zmąciły nieprzyjemne własne wspomnienia, czkawka... -...czkawka potrafi rozstroić. - padł ofiarą tej przypadłości raz w życiu, niecały rok temu. W jesieni, po odbiciu Justine z Azkabanu. Nie wspominał tamtego dnia dobrze, prawdę mówiąc starał się wcale go nie wspominać - czuł się wtedy jeszcze bardziej zdezorientowany niż Adda przy drzwiach, może z powodu pokusy przemiany pod wpływem emocji, może przez bycie narażonym na działania dementorów w Azkabanie, a może po prostu zszedł z niego stres. A może tak po prostu działała na czarodziejów nagła teleportacja. Pytał nawet o to na kursie teleportacji łącznej, nie dostał jednoznacznej odpowiedzi o przyczynach tej przypadłości, ale w teorii po zdanym egzaminie powinien radzić sobie z takimi wypadkami lepiej.
-...to dlatego pachniesz trochę jak mój kurnik? - spróbował rozładować atmosferę, głos zabrzmiał trochę cieplej. Przesunął dłonią po jej ramieniu, kontrolnie. -Gdzie w Anglii? Nic się nie stało? Jesteś ranna? - upewnił się ciszej, poważniej, z tonu momentalnie zniknęło rozbawienie. Nie patrzył w okno, w ich odbicie. Patrzył na nią, materialną i obecną tuż obok. Kiedyś nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ją taką zobaczy - zostawały mu wspomnienia i sny i koszmary, równie rozmazane co dwie sylwetki w szybie.
Ciepły oddech na szyi, kurczowo zaplecione ramiona, ciężka cisza. Jeszcze cięższe, zaskakujące słowa. Chciał milczeć, słuchać, ale musiał zaprotestować:
-Nie jesteś słaba. - wyrwało mu się ze zdziwieniem, nigdy nie była. Nawet, gdy po wspomnieniu o otruciu męża stała zapłakana pod barem i zwlekała z teleportacją, nawet wtedy była uparta i zdolna sprawić, by myślał o niej całą noc. Nawet wtedy, gdy odkryła jego przerażający sekret z Norwegii i mimo tego wyznała przez łzy, że jej zależy. Właściwie, była silna szczególnie wtedy, zaskakując i płosząc i faszynując samego Michaela.
Przytulił ją, mocniej. Naiwnie łudził się, że to wystarczy, że zapewni ją, że nie musi się od razu pozbierać, że złe wspomnienia wracają tylko wtedy i...
...drgnął, słysząc kolejne, naprawdę niepokojące słowa. Jest dokładnie tak, jak powiedział, że nie da mi spokoju. Jakby był złym duchem, prześladującym ją omenem, a nie tylko wspomnieniami.
-Nie, nie. - zaprotestował, może nieco zbyt gwałtownie. -...wspomnienia i strach to nie duch, ani jakaś pieprzona zemsta zza grobu. - Tulił ją dalej, ale ton głosu miał wzburzony - zarejestrował to sam, porażony myślą, że ma nadzieję, że nie przemawia przez niego tylko egoistyczna zazdrość. Chciał się go pozbyć, a w barze w Dolinie chciał się w jakiś sposób rozliczyć z jego pamięcią - wytknął wtedy Addzie brunetów tak złośliwie, że skończyło się na wyznaniach i łzach - ale przecież potem odpuścił. Wzburzył się dlatego, że widział, jak to wpływało na Addę, w chwili samotności.
Samotności.
Też miał w samotności swoje demony.
-Kilka lat i kilka miesięcy temu... - wychrypiał łagodniej, niepewnie. Z wyraźnym wahaniem, świadom, że jego wyznanie jeszcze bardziej może ją zranić. Ale obiecali sobie szczerość. A gdyby mógł powołać się na przykład kogoś innego, to chyba podobne wyznanie by pomogło.
Tyle, że nie miał innego przykładu.
-...myślałem, że nie uwolnię się od "ciebie". - położył dłoń na jej głowie, uspokajająco. Tylko się nie przejmuj, to było dawniej. -Im bardziej starałem się odciąć od wspomnień, tym bardziej wracały w chwilach zmęczenia i zwątpienia i kompleksów. - szczególnie po pełni, ale postanowił oszczędzić jej szczegółów. -Tyle, że to nigdy nie byłaś ty. Nigdy. Przecież wiem i ja też już wiem. Tylko moja wyobraźnia. - musnął ustami lekko jej czoło, żeby się nie przejęła. -Były zresztą też dobre wspomnienia. - wymruczał, ale zbaczał z tematu. -Ty byłaś daleko, a teraz jesteś tutaj, ale czy to nie jest trochę podobne? Nie ma nikogo, kto nie dałby ci spokoju, tylko lęk i ciężki dzień - bo jego już nie ma.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przez chwilę brzmiał tak, jakby sam przeszedł podobne nieprzyjemności związane z losowymi teleportacjami Merlin-wie-dokąd. Adda poczuła kiełkującą ciekawość względem tego tematu, ale ta zaraz zniknęła, zgaszona pytaniem o pochodzenie zapachu. Mimowolnie wywołany ze wspomnień kurnik sprawił, że poczuła się nieco gorzej, w końcu tamta bitwa z kurami Lety była początkiem tego całego bajzlu z Igorem. To tam jej odbiło, tam straciła nad sobą panowanie, tam poczuła jego palące spojrzenie przyklejone do pleców.
― Tak, dlatego ― przyznała cicho. ― Najpierw wylądowałam u znajomej w kurniku i tam… powiedzmy, że nie zachowałam się zbyt ładnie. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. ― Kolejne pytania tylko sprawiły, że poczuła, jak wielka gula więźnie jej w gardle i nie pozwala mówić dalej. Milczała dłuższą chwilę, zaciskając palce na materiale jego koszuli.
― Kurnik w Dolinie Godryka, potem gabinet jakiegoś magomedyka, potem prawie utonęłam w dunie w czyimś ogrodzie. Potem na szczęście trafiłam do Everetta i przez chwilę łudziłam się, że to będzie koniec, ale nie. To wcale nie był koniec ― zakończyła ponuro, nagle czując absurdalną złość na siebie samą. Złość za to, że tak się rozsypała, że pozwoliła, by to wszystko ciągnęło się za nią cały dzień. Powinna się pozbierać. Powinna być odporna na takie rzeczy, powinna…
Westchnęła bezsilnie i po prostu odsunęła te myśli na bok. Nie miała siły na to, żeby się pozbierać. W zasadzie na nic nie miała już siły i jedyne o czym myślała, to długie posiedzenie w wannie, zmycie z siebie całego tego brudu, piachu, drobnych plam cudzej krwi. Jutro będzie lepiej. Jutro kto inny zostanie mianowany tyłkiem tego świata i kogo innego nawiedzi seria niefortunnych zdarzeń.
― Nic mi nie jest. Kury mnie trochę podrapały i boli mnie noga, ale poza tym wszystko w porządku ― dodała nieco pogodniej, uspokajająco. Ostatnie czego w tej chwili chciała, to to by się na poważnie zmartwił; choć po dłuższej chwili zastanowienia, na takie życzenia było już chyba za późno. ― …Ciszę się, że jesteś ― wyznała cicho, prawie potulnie, ale szczerze. Gdyby go tu nie było, musiałaby zmierzyć z tym wszystkim sama i nie miała zielonego pojęcia na jak długo by się odsunęła, by uporać się z wywleczoną z szafy przeszłością.
Wtuliła się w niego ochoczo, kiedy poczuła jak szczelnie i mocno zamyka ją w uścisku i w istocie, nie zamieniłaby tego momentu na żadną samotność i możliwość uporania się z tym wszystkim po swojemu. Zresztą, dokładnie wiedziała, jaki byłby scenariusz, gdyby miała możliwość zachować się tak jak zawsze. I mimo solennej obietnicy poprawy, zmiany niektórych nawyków, nie była pewna, czy akurat z tym dałaby sobie radę, czy przyszłaby do niego sama z siebie, opowiedziała o wszystkim. Chciała wierzyć, że tak.
Umilkła całkowicie, kiedy wychwyciła wzburzone nuty w jego głosie; chciał dobrze, była o tym przekonana, ale nie potrafiła przejść nad tym szczegółem do porządku dziennego. Wszystko, dosłownie wszystko co choć odrobinę kojarzyło jej się z Igorem, momentalnie zwracało jej uwagę i urastało do rangi jakiegoś strasznego problemu, jakby Michael sam zaraz miał się zmienić w jej oprawcę. W głębi ducha wiedziała, że przesadza, że to wyolbrzymienie spowodowane niewesołym dniem i natłokiem równie niewesołych myśli, ale odruchowo skuliła ramiona, jakby obawiając się tego, co nastąpi.
Może słusznie, bo jego kolejne słowa tym razem nie przyniosły jej nic poza bezbrzeżnym poczuciem beznadziei. Wiedziała, co mu zrobiła trzy lata temu, wiedziała, jak to musiało go zaboleć. Życzyła mu wtedy, żeby się szybko od tego uwolnił, żeby zapomniał, choć to życzenie było nieszczere ― nie zniosłaby myśli, że wyrzucił ją ze swojej pamięci, że odnalazł szczęście z kimś innym. Przygasła wyraźnie, ale nie odsunęła się, uznając, że nie ma na to siły. Że jeśli Michael życzy sobie ją teraz jeszcze dobić, to niech dobija.
Pierwotny wydźwięk słów rozmył się w gestach, w muśnięciu włosów dłonią, w krótkim dotyku warg na czole i zmusił ją do ponownej analizy. Sens tego, co chciał jej przekazać mgliście snuł się na krawędzi świadomości, był trudny do uchwycenia. Adda milczała przez długi czas i zdawać by się mogło, że jego słowa przejdą bez echa, albo co gorsza ― że teraz po prostu się od niego odsunie i całkiem zamknie w sobie.
― Strasznie pogmatwany ten twój przykład ― stwierdziła, siląc się na lekki ton. Ten jednak wyszedł dość kwaśno i Adda aż się skrzywiła, zirytowana samą sobą. ― Ale chyba wiem do czego zmierzasz. Problem polega na tym ― podniosła w końcu głowę, znajdując w sobie dość sił, by na niego spojrzeć ― że wszystko, co powodowało twoje złe wspomnienia związane ze mną, było kłamstwem. Wiesz, że to, co ci wtedy powiedziałam, było tylko dobrze odegraną rolą. A z nim… ― pokręciła głową zrezygnowana ― on to mówił na poważnie. Tłukliśmy się na poważnie. A ja nie mam zielonego pojęcia, jak pozbyć się tego wszystkiego z głowy, jak to przeboleć i w końcu odpuścić. Jak przestać się bać, że nagle zobaczę go gdzieś w Londynie, bo jednak cudem wywinął się śmierci. Culpam poena premit comes, Mike. Winie depcze po piętach kara i chyba podświadomie spodziewam się tego, że to on mi ją wymierzy. Tak jak trzy lata temu. Jak zawsze...
― Tak, dlatego ― przyznała cicho. ― Najpierw wylądowałam u znajomej w kurniku i tam… powiedzmy, że nie zachowałam się zbyt ładnie. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. ― Kolejne pytania tylko sprawiły, że poczuła, jak wielka gula więźnie jej w gardle i nie pozwala mówić dalej. Milczała dłuższą chwilę, zaciskając palce na materiale jego koszuli.
― Kurnik w Dolinie Godryka, potem gabinet jakiegoś magomedyka, potem prawie utonęłam w dunie w czyimś ogrodzie. Potem na szczęście trafiłam do Everetta i przez chwilę łudziłam się, że to będzie koniec, ale nie. To wcale nie był koniec ― zakończyła ponuro, nagle czując absurdalną złość na siebie samą. Złość za to, że tak się rozsypała, że pozwoliła, by to wszystko ciągnęło się za nią cały dzień. Powinna się pozbierać. Powinna być odporna na takie rzeczy, powinna…
Westchnęła bezsilnie i po prostu odsunęła te myśli na bok. Nie miała siły na to, żeby się pozbierać. W zasadzie na nic nie miała już siły i jedyne o czym myślała, to długie posiedzenie w wannie, zmycie z siebie całego tego brudu, piachu, drobnych plam cudzej krwi. Jutro będzie lepiej. Jutro kto inny zostanie mianowany tyłkiem tego świata i kogo innego nawiedzi seria niefortunnych zdarzeń.
― Nic mi nie jest. Kury mnie trochę podrapały i boli mnie noga, ale poza tym wszystko w porządku ― dodała nieco pogodniej, uspokajająco. Ostatnie czego w tej chwili chciała, to to by się na poważnie zmartwił; choć po dłuższej chwili zastanowienia, na takie życzenia było już chyba za późno. ― …Ciszę się, że jesteś ― wyznała cicho, prawie potulnie, ale szczerze. Gdyby go tu nie było, musiałaby zmierzyć z tym wszystkim sama i nie miała zielonego pojęcia na jak długo by się odsunęła, by uporać się z wywleczoną z szafy przeszłością.
Wtuliła się w niego ochoczo, kiedy poczuła jak szczelnie i mocno zamyka ją w uścisku i w istocie, nie zamieniłaby tego momentu na żadną samotność i możliwość uporania się z tym wszystkim po swojemu. Zresztą, dokładnie wiedziała, jaki byłby scenariusz, gdyby miała możliwość zachować się tak jak zawsze. I mimo solennej obietnicy poprawy, zmiany niektórych nawyków, nie była pewna, czy akurat z tym dałaby sobie radę, czy przyszłaby do niego sama z siebie, opowiedziała o wszystkim. Chciała wierzyć, że tak.
Umilkła całkowicie, kiedy wychwyciła wzburzone nuty w jego głosie; chciał dobrze, była o tym przekonana, ale nie potrafiła przejść nad tym szczegółem do porządku dziennego. Wszystko, dosłownie wszystko co choć odrobinę kojarzyło jej się z Igorem, momentalnie zwracało jej uwagę i urastało do rangi jakiegoś strasznego problemu, jakby Michael sam zaraz miał się zmienić w jej oprawcę. W głębi ducha wiedziała, że przesadza, że to wyolbrzymienie spowodowane niewesołym dniem i natłokiem równie niewesołych myśli, ale odruchowo skuliła ramiona, jakby obawiając się tego, co nastąpi.
Może słusznie, bo jego kolejne słowa tym razem nie przyniosły jej nic poza bezbrzeżnym poczuciem beznadziei. Wiedziała, co mu zrobiła trzy lata temu, wiedziała, jak to musiało go zaboleć. Życzyła mu wtedy, żeby się szybko od tego uwolnił, żeby zapomniał, choć to życzenie było nieszczere ― nie zniosłaby myśli, że wyrzucił ją ze swojej pamięci, że odnalazł szczęście z kimś innym. Przygasła wyraźnie, ale nie odsunęła się, uznając, że nie ma na to siły. Że jeśli Michael życzy sobie ją teraz jeszcze dobić, to niech dobija.
Pierwotny wydźwięk słów rozmył się w gestach, w muśnięciu włosów dłonią, w krótkim dotyku warg na czole i zmusił ją do ponownej analizy. Sens tego, co chciał jej przekazać mgliście snuł się na krawędzi świadomości, był trudny do uchwycenia. Adda milczała przez długi czas i zdawać by się mogło, że jego słowa przejdą bez echa, albo co gorsza ― że teraz po prostu się od niego odsunie i całkiem zamknie w sobie.
― Strasznie pogmatwany ten twój przykład ― stwierdziła, siląc się na lekki ton. Ten jednak wyszedł dość kwaśno i Adda aż się skrzywiła, zirytowana samą sobą. ― Ale chyba wiem do czego zmierzasz. Problem polega na tym ― podniosła w końcu głowę, znajdując w sobie dość sił, by na niego spojrzeć ― że wszystko, co powodowało twoje złe wspomnienia związane ze mną, było kłamstwem. Wiesz, że to, co ci wtedy powiedziałam, było tylko dobrze odegraną rolą. A z nim… ― pokręciła głową zrezygnowana ― on to mówił na poważnie. Tłukliśmy się na poważnie. A ja nie mam zielonego pojęcia, jak pozbyć się tego wszystkiego z głowy, jak to przeboleć i w końcu odpuścić. Jak przestać się bać, że nagle zobaczę go gdzieś w Londynie, bo jednak cudem wywinął się śmierci. Culpam poena premit comes, Mike. Winie depcze po piętach kara i chyba podświadomie spodziewam się tego, że to on mi ją wymierzy. Tak jak trzy lata temu. Jak zawsze...
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie wiem, co we mnie wstąpiło było trafnym podsumowaniem jego październikowej czkawki, kumulacji narastającego w nim przez kilka miesięcy stresu. Dosłownie mu wtedy odbiło, omal nie przemienił się w wilkołaka, a potem sięgnął po jakieś narkotyczne gówno i alkohol i było już tylko gorzej. Chyba nie czuł się gotowy żeby opowiadać o tym Addzie, wciąż łudząc się, że nie widziała jak patrzył kiedyś na "mężczyznę", którego udawała w pubie - właściwie, w typowy dla siebie sposób, na przemian melodramatycznie uznawał, że albo to wszystko zniszczy, albo pragmatycznie stwierdzał w duchu że sprawy zmiecione pod dywan się nie liczą.
Czegokolwiek Adda nie zrobiła w kurniku jakiejś swojej znajomej, na pewno nie było nawet w jednej dziesiątej tak żenujące - uznał, podświadomie zakładając niewinność de Verley (i wygodnie zapominając, że dwa miesiące temu uważał ją za podstępne zło wcielone). Może zdeptała jakiejś jajko, czy coś? Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem, nie dostrzegając powagi sytuacji i pocałował ją prędko w czoło.
-Nie przejmuj się. - zawyrokował, bo jajka były przecież cenne, ale nie aż tak. -Przecież to czkawka, nie miałaś wpływu na wejście do jej kurnika. Kury jakoś przetrwały? - roześmiał się, nieudolnie chcąc załagodzić własną uwagę. Może zrobiło się jej przykro, bo miał nadwrażliwy nos? Wcale nie śmierdziała przecież kurami, nie dla normalnych ludzi...
-Jacyś psychole mają w ogrodzie dunę? - zdziwił się i wzdrygnął, bo choć słyszał, że używa się jej do zabezpieczeń ogrodów to wydawało mu się to jakieś okrutne. Wyobraził sobie jakąś szlachecką posiadłość konserwatywnych arystokratów, którzy na przykład polują na intruzów i mugoli na sportu. (Prawdę mówiąc, od początku wojny spotykał na polach bitwy szmalcowników, a nie lordów, ale miewał bujną wyobraźnię, czasem).
Dostrzegł, że Adda jakoś zmarkotniała streszczając to wszystko, więc choć na usta cisnęły mu się kolejne pytania to ugryzł się w język - szczególnie, że usłyszał już najważniejsze. Nic się jej nie stało.
-To dobrze. Wszystko dobrze. - skwitował, starając się zabrzmieć uspokajająco. Opowieść była chaotyczna, wciąż nie wiedział jak i czy łączy się z Igorem - ale może po prostu się przestraszyła tej całej nieprzewidywalności i gamy obcych twarzy, a w takich chwilach demony wracały. Coś o tym wiedział. -Też się cieszę. - szepnął, przytulając ją mocniej. Nie widział jej nigdy takiej, gubił się trochę w tym co powiedzieć - i zagubił skutecznie, przywołując coś, o czym być może nie powinna wiedzieć. Trzymał dłoń wplecioną w jej włosy, pozwolił Addzie wtulić się we własną koszulę - być może wygodnie mógłby nie zauważyć, jak przygasła jej mina, ale nie mógł zignorować opadających barków i lekko przechylonej głowy.
-Spokojnie. - poprawił się z nutą paniki, orientując się, że metafora mu nie wyszła - co zresztą prędko potwierdziła sama Adda. -To było dawn...iej. - prawie skłamał, chcąc powiedzieć dawno, ale trzy lata temu to nie tak dawno, a obiecali sobie prawdę, a prawda wyglądała tak, że nie był w stanie o niej zapomnieć, nigdy. Był w stanie tylko próbować się z tym pogodzić, dzięki czemu - własnym zdaniem - zareagował na ponowne spotkania ze względną klasą, wypominając jej męża dopiero za trzecim razem. -Chodzi tylko o to, że nasza wyobraźnia zawsze podsuwa nam najgorsze myśli w chwilach stresu. - wypalił pierwsze co mu przyszło do głowy, choć parę miesięcy temu nigdy by nie sądził że to bezużyteczne motto usłyszane u magipsychiatry może się kiedyś przydać.
Chciał zobaczyć jej minę, nie przegapić dalszych sygnałów ostrzegawczych - zsunął więc dłonie na jej talię, nachylił się lekko, próbując znaleźć pozycję, w której wciąż będzie blisko, ale zarazem będzie w stanie spojrzeć jej w oczy.
Słuchał, próbował słuchać, choć tym razem to on zagubił się w metaforach. Zmarszczył lekko brwi, culpa co? -...culpam... to coś po francusku? - wtrącił cicho, bo nie brzmiało jak francuski, ale co on mógł wiedzieć. Na szczęście prędko przetłumaczyła, a on otworzył oczy, ze zdziwieniem.
-To jego wina i to jego kara. - zaprotestował ostro, gdy potwierdziła to, co przypuszczał. Wiedział jak potrafią człowieka zniszczyć wyrzuty sumienia i wiedział, że odbieranie komuś życia nie jest niczym prostym. Pamiętał twarze tych, których sam zabił i widywał ich w koszmarach - nawet mimo tego, że zasłużyli, że albo spełniał rozkazy albo działał w zgodzie z własną strategią. Podejrzewał, że i na Addzie zabicie człowieka - i to męża - zostawiło ślad, ale pod barem zakomunikowała mu to tak prędko, a potem tak uparcie milczała, ze próbował wierzyć, że nie, że jakoś doszła do siebie.
Jej lęk, wręcz namacalny, skutecznie podważył tą wiarę.
Zabił nasze dziecko i zabiłby ciebie - cisnęło mu się na usta, powiedziałby to w tej chwili kursantowi, ale nie był pewien czy była gotowa na tak bezpośrednie słowa. Po kolei.
Najpierw ustali fakty, bo w kilku kwestiach wciąż był zagubiony.
-Mówisz, że boisz się, że go zobaczysz, ale... - dobierał słowa powoli, ostrożnie. -...widziałaś go w trumnie, prawda? - upewnił się. Myślał, że tak, była w końcu profesjonalistką i chyba wiedziała jak zabija się człowieka, ale jeśli działała w afekcie... -I... dobrze dobrałaś dawkę tej... trucizny, prawda? - na truciznach nie znał się wcale, więc hipotetycznie istniała taka możliwość.
-Nawet jeśli nie, to wspólnie dalibyśmy radę wytropić go jeszcze raz. - podsumował jakże optymistycznie, ona była szpiegiem, a onzabójcą istotnych celów aurorem. -Nie bój się. - wiedział po sobie, że to nie takie proste, ale może chociaż jej się uda.
Czegokolwiek Adda nie zrobiła w kurniku jakiejś swojej znajomej, na pewno nie było nawet w jednej dziesiątej tak żenujące - uznał, podświadomie zakładając niewinność de Verley (i wygodnie zapominając, że dwa miesiące temu uważał ją za podstępne zło wcielone). Może zdeptała jakiejś jajko, czy coś? Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem, nie dostrzegając powagi sytuacji i pocałował ją prędko w czoło.
-Nie przejmuj się. - zawyrokował, bo jajka były przecież cenne, ale nie aż tak. -Przecież to czkawka, nie miałaś wpływu na wejście do jej kurnika. Kury jakoś przetrwały? - roześmiał się, nieudolnie chcąc załagodzić własną uwagę. Może zrobiło się jej przykro, bo miał nadwrażliwy nos? Wcale nie śmierdziała przecież kurami, nie dla normalnych ludzi...
-Jacyś psychole mają w ogrodzie dunę? - zdziwił się i wzdrygnął, bo choć słyszał, że używa się jej do zabezpieczeń ogrodów to wydawało mu się to jakieś okrutne. Wyobraził sobie jakąś szlachecką posiadłość konserwatywnych arystokratów, którzy na przykład polują na intruzów i mugoli na sportu. (Prawdę mówiąc, od początku wojny spotykał na polach bitwy szmalcowników, a nie lordów, ale miewał bujną wyobraźnię, czasem).
Dostrzegł, że Adda jakoś zmarkotniała streszczając to wszystko, więc choć na usta cisnęły mu się kolejne pytania to ugryzł się w język - szczególnie, że usłyszał już najważniejsze. Nic się jej nie stało.
-To dobrze. Wszystko dobrze. - skwitował, starając się zabrzmieć uspokajająco. Opowieść była chaotyczna, wciąż nie wiedział jak i czy łączy się z Igorem - ale może po prostu się przestraszyła tej całej nieprzewidywalności i gamy obcych twarzy, a w takich chwilach demony wracały. Coś o tym wiedział. -Też się cieszę. - szepnął, przytulając ją mocniej. Nie widział jej nigdy takiej, gubił się trochę w tym co powiedzieć - i zagubił skutecznie, przywołując coś, o czym być może nie powinna wiedzieć. Trzymał dłoń wplecioną w jej włosy, pozwolił Addzie wtulić się we własną koszulę - być może wygodnie mógłby nie zauważyć, jak przygasła jej mina, ale nie mógł zignorować opadających barków i lekko przechylonej głowy.
-Spokojnie. - poprawił się z nutą paniki, orientując się, że metafora mu nie wyszła - co zresztą prędko potwierdziła sama Adda. -To było dawn...iej. - prawie skłamał, chcąc powiedzieć dawno, ale trzy lata temu to nie tak dawno, a obiecali sobie prawdę, a prawda wyglądała tak, że nie był w stanie o niej zapomnieć, nigdy. Był w stanie tylko próbować się z tym pogodzić, dzięki czemu - własnym zdaniem - zareagował na ponowne spotkania ze względną klasą, wypominając jej męża dopiero za trzecim razem. -Chodzi tylko o to, że nasza wyobraźnia zawsze podsuwa nam najgorsze myśli w chwilach stresu. - wypalił pierwsze co mu przyszło do głowy, choć parę miesięcy temu nigdy by nie sądził że to bezużyteczne motto usłyszane u magipsychiatry może się kiedyś przydać.
Chciał zobaczyć jej minę, nie przegapić dalszych sygnałów ostrzegawczych - zsunął więc dłonie na jej talię, nachylił się lekko, próbując znaleźć pozycję, w której wciąż będzie blisko, ale zarazem będzie w stanie spojrzeć jej w oczy.
Słuchał, próbował słuchać, choć tym razem to on zagubił się w metaforach. Zmarszczył lekko brwi, culpa co? -...culpam... to coś po francusku? - wtrącił cicho, bo nie brzmiało jak francuski, ale co on mógł wiedzieć. Na szczęście prędko przetłumaczyła, a on otworzył oczy, ze zdziwieniem.
-To jego wina i to jego kara. - zaprotestował ostro, gdy potwierdziła to, co przypuszczał. Wiedział jak potrafią człowieka zniszczyć wyrzuty sumienia i wiedział, że odbieranie komuś życia nie jest niczym prostym. Pamiętał twarze tych, których sam zabił i widywał ich w koszmarach - nawet mimo tego, że zasłużyli, że albo spełniał rozkazy albo działał w zgodzie z własną strategią. Podejrzewał, że i na Addzie zabicie człowieka - i to męża - zostawiło ślad, ale pod barem zakomunikowała mu to tak prędko, a potem tak uparcie milczała, ze próbował wierzyć, że nie, że jakoś doszła do siebie.
Jej lęk, wręcz namacalny, skutecznie podważył tą wiarę.
Zabił nasze dziecko i zabiłby ciebie - cisnęło mu się na usta, powiedziałby to w tej chwili kursantowi, ale nie był pewien czy była gotowa na tak bezpośrednie słowa. Po kolei.
Najpierw ustali fakty, bo w kilku kwestiach wciąż był zagubiony.
-Mówisz, że boisz się, że go zobaczysz, ale... - dobierał słowa powoli, ostrożnie. -...widziałaś go w trumnie, prawda? - upewnił się. Myślał, że tak, była w końcu profesjonalistką i chyba wiedziała jak zabija się człowieka, ale jeśli działała w afekcie... -I... dobrze dobrałaś dawkę tej... trucizny, prawda? - na truciznach nie znał się wcale, więc hipotetycznie istniała taka możliwość.
-Nawet jeśli nie, to wspólnie dalibyśmy radę wytropić go jeszcze raz. - podsumował jakże optymistycznie, ona była szpiegiem, a on
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jej kulawy nastrój w jakiś magiczny sposób się go nie imał; to, co jej wydawało się końcem świata i tragedią, kompletnym przeciągnięciem struny, dla niego było niewiele znaczącym wydarzeniem ― trochę zabawnym, trochę niespodziewanym. Słysząc jak się śmieje ― cicho i miło, bez cienia drwiny w głosie ― zmusiła się do wzięcia głębszego wdechu, podjęła kolejną próbę spojrzenia na to wszystko obiektywnie, bez trawiącego ciała zażenowania własną osobą, bez strachu, jaki się do niej przykleił i nie odpuszczał. W istocie, kiedy dystansowała się od tych wszystkich emocji, kiedy wyszła z własnej głowy, to cała ta czkawka nie wydawała się aż tak poważną sprawą. Chciała zatłuc Letę deską, ale niech pierwszy rzuci jajkiem ten, kto nigdy nie stracił opanowania. Była świadkiem amputacji ręki, ale przecież trwała wojna, widziała już parę okropnych scen i ran, a ta miała chociaż sterylne otoczenie i szczęśliwe zakończenie. Trafiła do czyjegoś ogrodu i prawie utonęła w piasku, prawie wypełnił się omen w postaci londyńskiego ponuraka, ale przecież przeżyła, nic poważnego się nie stało. U Everetta widziała garboroga, ale ten przecież nie przypuścił na nią ataku, nie stało się kompletnie nic złego. Co więcej, przyjaciel zdołał ją wstępnie uspokoić; tamto spotkanie pomogło jej w ogóle dotrwać do tego upragnionego momentu w którym będzie mogła szukać ukojenia w ramionach Michaela.
Przymknęła oczy, pod powiekami nadal czuła piekące zmęczenie. Marzenia o wannie i przyjemnie chłodnej wodzie znów zamajaczyły na skraju świadomości.
― Chyba nie ucierpiały ― odpowiedziała w końcu, nieco weselej, chłonąc dobry nastrój aurora jak gąbka. ― To był jakiś młody psychol, w życiu bym nie powiedziała, że w ogrodzie ma pułapkę tego typu ― dodała, zdecydowanie lżejszym tonem i uśmiechnęła się pod nosem, głównie sama do siebie. Kiedy odsunęła od tego wydarzenia irracjonalny strach i skołowanie, to to wszystko zaczynało wyglądać całkiem zabawnie.
Nieco pozytywniejszy nastrój rozwiał się w jego kolejnych słowach, nieumiejętnej metaforze, niezamierzenie podciął nogi, kiedy wydawało jej się, że już utrzymuje równowagę. Nie poddała się od razu melancholii, choć wyrzuty sumienia pojawiły się naturalnie i równie naturalnie wywlekły z jej pamięci wspomnienie tamtego ostatniego spotkania i towarzyszący mu szklany brzęk tłuczonych kieliszków.
― Dawniej ― powtórzyła za nim głucho i spuściła wzrok, jej dłonie zsunęły się po jego barkach na tors. ― Może coś w tym jest ― stwierdziła po krótkiej chwili milczenia, marszcząc delikatnie brwi, jakby szukała w pamięci podobnych sytuacji pasujących do tego stwierdzenia.
Podniosła na niego oczy dokładnie w tym momencie, w którym pomylił łacinę z francuskim i parsknęła krótko, cicho. To było silniejsze od niej, od chmury przygnębienia wciąż osiadającej na jej duszy.
― Nie, Mike. To była łacina ― oświeciła go i przechyliła nieznacznie głowę w bok, przyglądając mu się z nową ciekawością. Cień, dotąd wyraźnie obecny, przyczajony na dnie zielonych oczu, zaczął powoli zanikać. ― Kiedyś aspirowałam na stanowisko sędziowskie w Wizengamocie, pamiętam jeszcze parę paremii prawniczych.
Jego wina i jego kara. Słowa wybrzmiały w nocnej ciszy wyraźnie i stanowczo, granica pomiędzy faktem, a sztucznie wzbudzonym poczuciem winy na powrót została wyrysowana w piaskach przeszłości, dając jej szansę na pozbieranie się i wzięcie głębszego oddechu. Ostrożne pytania Michaela pomagały jej w tym powrocie do rzeczywistości, pomagały dostrzec niezaprzeczalne fakty, które ze stresu i strachu niespodziewanie rozmyły się w niepamięci.
Skinęła powoli głową. Gdzieś w głębi ducha odezwał się cichy głosik pełen pretensji, by nie traktował jej jak nieopierzonego pisklaka ― znak, że zaczynała wracać do siebie.
Odetchnęła głęboko i spokojnie, powoli wypuściła powietrze nosem.
― Widziałam go w trumnie ― potwierdziła w końcu poważnym tonem. ― I dobrze dobrałam dawkę. ― Nie wierzyła, by Hector mógł się w tej kwestii pomylić.
Uśmiechnęła się ciepło w odpowiedzi na kolejne słowa i uniosła lekko na palcach, dotknęła czołem jego czoła, dłonie znów zaplotła na męskim karku.
― Już się nie boję. Już… jest lepiej ― szepnęła. ― Dziękuję. ― Przybliżyła się jeszcze odrobinę i musnęła jego usta wargami. W takich chwilach jak ta, zdawała sobie sprawę z wagi prawdziwego wsparcia i tego, jak wiele potrafi zdziałać w pokonywaniu demonów przeszłości. Gdyby go tu nie było, gdyby nie pojawił się sam, z własnej woli ― zapewne odwołałaby spotkanie i dużo dłużej taplała się w smutkach.
― Chciałeś mi zrobić niespodziankę? ― zagadnęła go łagodnie, dopiero teraz właściwie przypominając sobie, że czekał tu na nią, że zrobił użytek z podarowanego mu wcześniej kluczyka. Nawet nie zauważyła, jak się mimowolnie uśmiecha, jak działa na nią to tajemnicze, przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem. ― To zdradzę, że ci się udała…
Odsunęła się nieznacznie, w końcu ogarnęła spojrzeniem przedsionek; fragmenty stłuczonej doniczki i ziemia walały się po podłodze, gdzieś w kącie leżała porzucona roślina, ale mimo drobnego ukłucia winy ― nie miała kompletnie sił ani ochoty tego ogarniać. Choć wystarczyłoby przecież jedno zaklęcie, machnięcie różdżką, to jakoś niespecjalnie miała w ogóle ochotę po nią sięgać.
― Chcę zmyć z siebie ten głupi dzień ― mruknęła, przecierając oczy. ― Idziesz ze mną posiedzieć w wannie? Czy wolisz mi grzać łóżko? ― spytała z właściwą sobie zaczepną nutą i figlarnym uśmiechem.
Przymknęła oczy, pod powiekami nadal czuła piekące zmęczenie. Marzenia o wannie i przyjemnie chłodnej wodzie znów zamajaczyły na skraju świadomości.
― Chyba nie ucierpiały ― odpowiedziała w końcu, nieco weselej, chłonąc dobry nastrój aurora jak gąbka. ― To był jakiś młody psychol, w życiu bym nie powiedziała, że w ogrodzie ma pułapkę tego typu ― dodała, zdecydowanie lżejszym tonem i uśmiechnęła się pod nosem, głównie sama do siebie. Kiedy odsunęła od tego wydarzenia irracjonalny strach i skołowanie, to to wszystko zaczynało wyglądać całkiem zabawnie.
Nieco pozytywniejszy nastrój rozwiał się w jego kolejnych słowach, nieumiejętnej metaforze, niezamierzenie podciął nogi, kiedy wydawało jej się, że już utrzymuje równowagę. Nie poddała się od razu melancholii, choć wyrzuty sumienia pojawiły się naturalnie i równie naturalnie wywlekły z jej pamięci wspomnienie tamtego ostatniego spotkania i towarzyszący mu szklany brzęk tłuczonych kieliszków.
― Dawniej ― powtórzyła za nim głucho i spuściła wzrok, jej dłonie zsunęły się po jego barkach na tors. ― Może coś w tym jest ― stwierdziła po krótkiej chwili milczenia, marszcząc delikatnie brwi, jakby szukała w pamięci podobnych sytuacji pasujących do tego stwierdzenia.
Podniosła na niego oczy dokładnie w tym momencie, w którym pomylił łacinę z francuskim i parsknęła krótko, cicho. To było silniejsze od niej, od chmury przygnębienia wciąż osiadającej na jej duszy.
― Nie, Mike. To była łacina ― oświeciła go i przechyliła nieznacznie głowę w bok, przyglądając mu się z nową ciekawością. Cień, dotąd wyraźnie obecny, przyczajony na dnie zielonych oczu, zaczął powoli zanikać. ― Kiedyś aspirowałam na stanowisko sędziowskie w Wizengamocie, pamiętam jeszcze parę paremii prawniczych.
Jego wina i jego kara. Słowa wybrzmiały w nocnej ciszy wyraźnie i stanowczo, granica pomiędzy faktem, a sztucznie wzbudzonym poczuciem winy na powrót została wyrysowana w piaskach przeszłości, dając jej szansę na pozbieranie się i wzięcie głębszego oddechu. Ostrożne pytania Michaela pomagały jej w tym powrocie do rzeczywistości, pomagały dostrzec niezaprzeczalne fakty, które ze stresu i strachu niespodziewanie rozmyły się w niepamięci.
Skinęła powoli głową. Gdzieś w głębi ducha odezwał się cichy głosik pełen pretensji, by nie traktował jej jak nieopierzonego pisklaka ― znak, że zaczynała wracać do siebie.
Odetchnęła głęboko i spokojnie, powoli wypuściła powietrze nosem.
― Widziałam go w trumnie ― potwierdziła w końcu poważnym tonem. ― I dobrze dobrałam dawkę. ― Nie wierzyła, by Hector mógł się w tej kwestii pomylić.
Uśmiechnęła się ciepło w odpowiedzi na kolejne słowa i uniosła lekko na palcach, dotknęła czołem jego czoła, dłonie znów zaplotła na męskim karku.
― Już się nie boję. Już… jest lepiej ― szepnęła. ― Dziękuję. ― Przybliżyła się jeszcze odrobinę i musnęła jego usta wargami. W takich chwilach jak ta, zdawała sobie sprawę z wagi prawdziwego wsparcia i tego, jak wiele potrafi zdziałać w pokonywaniu demonów przeszłości. Gdyby go tu nie było, gdyby nie pojawił się sam, z własnej woli ― zapewne odwołałaby spotkanie i dużo dłużej taplała się w smutkach.
― Chciałeś mi zrobić niespodziankę? ― zagadnęła go łagodnie, dopiero teraz właściwie przypominając sobie, że czekał tu na nią, że zrobił użytek z podarowanego mu wcześniej kluczyka. Nawet nie zauważyła, jak się mimowolnie uśmiecha, jak działa na nią to tajemnicze, przyjemne ciepło rozlewające się pod mostkiem. ― To zdradzę, że ci się udała…
Odsunęła się nieznacznie, w końcu ogarnęła spojrzeniem przedsionek; fragmenty stłuczonej doniczki i ziemia walały się po podłodze, gdzieś w kącie leżała porzucona roślina, ale mimo drobnego ukłucia winy ― nie miała kompletnie sił ani ochoty tego ogarniać. Choć wystarczyłoby przecież jedno zaklęcie, machnięcie różdżką, to jakoś niespecjalnie miała w ogóle ochotę po nią sięgać.
― Chcę zmyć z siebie ten głupi dzień ― mruknęła, przecierając oczy. ― Idziesz ze mną posiedzieć w wannie? Czy wolisz mi grzać łóżko? ― spytała z właściwą sobie zaczepną nutą i figlarnym uśmiechem.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Chyba? - parsknął śmiechem, bo wydało mu się to absurdalne. -Wiesz, jeśli ty bałaś się kur, to wystarczy odwiedzić je w kociej postaci... - wymruczał jej do ucha, samemu zdobywając się na wyżyny lekkości. Do tej pory straszenie zwierząt w nieludzkiej postaci kojarzyło mu się z własną klątwą - z czymś, czego się wstydził, o czym wolał nie myśleć. Kury chyba jej nie wyczuwały, ale widział jak reagował na niego kot Kerrie, zwłaszcza po pełni - nabierając paranoicznego przeświadczenia, że nawet zwierzę wyczuwa w nim potwora. Tak naprawdę, kot pewnie wyczuwał jego nerwowość przed i po pełni, a także do niedawna negatywne nastawienie do kotów, ale Michael nie wpadł na ten wniosek i będzie mu to musiał wyjaśnić ktoś znający się na kocich sprawach nieco lepiej.
Skupienie się na problemach Addy było jednak całkowicie inne od zadręczania się własnymi. Przy niej, gdy czuł obok ciepło jej ciała, a jasne loki łaskotały go w nos, łatwiej było zdobyć się na żarty. Zwłaszcza, że jakimś cudem udało mu się ją rozśmieszyć i rozluźnić i śmiać się nawet z Dumy jakiegoś psychopaty.
Do czasu. Zboczyli na poważniejsze tematy, ale i te udało mu się jakoś ułagodzić. Przytrzymał jej dłoń na swoim torsie, spoglądając na blondynkę z troską i nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Może powinien cofnąć słowa sprzed chwili i udawać, że nic się nie stało? Udało mu się odsunąć tą pokusę. Zapewne obydwoje chcieliby cofnąć czas, ale wydarzyło się zbyt wiele, by zmiatać to pod dywan. Próbował zresztą to robić, ignorować dawne rany, uciekać od prawdy, uciekać od Addy. Próbował tuż po ich spotkaniu, przez uparte kilka tygodni, ale tylko się wtedy pokłócili, poranili, milczeli, a on wciąż nie umiał o niej zapomnieć. Szczerość, choć często trudna i bolesna, zaprowadziła ich do jej Gajówki, pozwoliła na nowo odnaleźć bliskość. Nie chciał z niej rezygnować, jeśli wiązałoby się to ze zrezygnowaniem z Addy - nie miał zamiaru zadręczać ją tym, że go zraniła (zranili się zresztą nawzajem), ale chyba nie było sensu udawać, że było lepiej niż było. Dawniej zdawało się być dobrym słowem-klucz, zdawało się ją uspokoić. Dawniej to nie teraz. Z napięciem obserwował jej pochmurną minę, próbował to naprawić słowami, aż...
...osiągnął sukces, ale nie tym, czym zamierzał. Łacina? Uniósł brwi, zamrugał, spróbował zrobić mądrą minę - nie lubił nie wiedzieć, ale przynajmniej ton jej głosu był lżejszy, a spojrzenie pojaśniało.
-Francuski ma chyba trochę wspólnego z łaciną. - mruknął na własną obronę. -A sędzią to możesz być za pół wieku, widziałaś kiedykolwiek w Wizengamocie kogoś młodego... - nachylił się bliżej, uśmiechnął wilczo. -...i ślicznego? - nie był pewien, czy mógł już jej skraść namiętniejszy pocałunek, czy wciąż była roztrzęsiona lub roztrząsająca demony przeszłości - musnął ją więc ustami w czoło, badając grunt pod dalsze czułości.
Spoważniał, wszak mówili o trupie - i na szczęście spoważniał szybciej niż w barze z Billym, gdy śmierć Igora budziła pijacką wesołość. Tym razem nie lekceważył już pamięci rywala, widząc jak jego pieprzony duch wpływa na Addę i na moment dając się ponieść upiornym lękom, w których Chernov nadal żył i kuszącym fantazjom, w których zabija go ponownie.
Najwyraźniej nie musiał.
-Zarzucasz mi pogmatwane przykłady, a sama brzmiałaś jakbyś nie widziała go w trumnie. - upomniał ją łagodnie, desperacko chcąc zepchnąć rozmowę na lżejsze tony - ale nie był w stanie, nie do końca. Jego spojrzenie pozostało badawcze, nieco podejrzliwe, a instynkt śledczego pracował nawet mimowolnie. Zbyt długo pracował w zawodzie i zbyt dobrze ją znał, by nie wpaść na pewną oczywistą komplikację.
Jaką dawkę? Nie znasz się na alchemii, Adda. Mogła dostrzec w jego oczach pytanie, ale całą siłą woli powstrzymał cisnące się na język słowa.
Mieli czas. Nie będzie myślał o pieprzonym ponuraku, m i e l i c z a s.
Nie bała się już, potwierdziła to słowami, a przypieczętowała pocałunkiem - w (jej) słowa czasem wątpił, ale dotyk już nie kłamał. A on odwzajemnił go ochoczo, już nie tak nieśmiały jak kilkanaście dni temu, choć wciąż wygłodniały i stęskniony. Łaknął bliskości, a choć głos sumienia szeptał mu, że nie powinien, że nigdy nie powinien, że powinien ją szanować - to uciszył ten głos z łatwością. Tydzień temu wątpliwości rozwiał ponurak i poczucie uciekającego czasu, dzisiaj Michael uspokoił się sam - obietnicą pierścionka, świadomością tego, że przecież myśli o niej poważnie.
-Nie taką niespodziankę, ale chciałem. Dałaś mi klucz... - trochę przyznał, trochę się wytłumaczył, trochę speszony, a trochę rozkojarzony. Nie patrzył na doniczkę, choć może powinien. Patrzył tylko na Addę, a oczy miał roziskrzone.
-Co ty na to, żebym przygotował ci kąpiel w zamian za to, że posiedzimy tam razem? - podchwycił, wyraźnie zadowolony. -A potem - nachylił się niżej, by wyszeptać jej wprost do ucha -pójdziemy do łóżka.
I poszli.
/zt x 2
Skupienie się na problemach Addy było jednak całkowicie inne od zadręczania się własnymi. Przy niej, gdy czuł obok ciepło jej ciała, a jasne loki łaskotały go w nos, łatwiej było zdobyć się na żarty. Zwłaszcza, że jakimś cudem udało mu się ją rozśmieszyć i rozluźnić i śmiać się nawet z Dumy jakiegoś psychopaty.
Do czasu. Zboczyli na poważniejsze tematy, ale i te udało mu się jakoś ułagodzić. Przytrzymał jej dłoń na swoim torsie, spoglądając na blondynkę z troską i nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Może powinien cofnąć słowa sprzed chwili i udawać, że nic się nie stało? Udało mu się odsunąć tą pokusę. Zapewne obydwoje chcieliby cofnąć czas, ale wydarzyło się zbyt wiele, by zmiatać to pod dywan. Próbował zresztą to robić, ignorować dawne rany, uciekać od prawdy, uciekać od Addy. Próbował tuż po ich spotkaniu, przez uparte kilka tygodni, ale tylko się wtedy pokłócili, poranili, milczeli, a on wciąż nie umiał o niej zapomnieć. Szczerość, choć często trudna i bolesna, zaprowadziła ich do jej Gajówki, pozwoliła na nowo odnaleźć bliskość. Nie chciał z niej rezygnować, jeśli wiązałoby się to ze zrezygnowaniem z Addy - nie miał zamiaru zadręczać ją tym, że go zraniła (zranili się zresztą nawzajem), ale chyba nie było sensu udawać, że było lepiej niż było. Dawniej zdawało się być dobrym słowem-klucz, zdawało się ją uspokoić. Dawniej to nie teraz. Z napięciem obserwował jej pochmurną minę, próbował to naprawić słowami, aż...
...osiągnął sukces, ale nie tym, czym zamierzał. Łacina? Uniósł brwi, zamrugał, spróbował zrobić mądrą minę - nie lubił nie wiedzieć, ale przynajmniej ton jej głosu był lżejszy, a spojrzenie pojaśniało.
-Francuski ma chyba trochę wspólnego z łaciną. - mruknął na własną obronę. -A sędzią to możesz być za pół wieku, widziałaś kiedykolwiek w Wizengamocie kogoś młodego... - nachylił się bliżej, uśmiechnął wilczo. -...i ślicznego? - nie był pewien, czy mógł już jej skraść namiętniejszy pocałunek, czy wciąż była roztrzęsiona lub roztrząsająca demony przeszłości - musnął ją więc ustami w czoło, badając grunt pod dalsze czułości.
Spoważniał, wszak mówili o trupie - i na szczęście spoważniał szybciej niż w barze z Billym, gdy śmierć Igora budziła pijacką wesołość. Tym razem nie lekceważył już pamięci rywala, widząc jak jego pieprzony duch wpływa na Addę i na moment dając się ponieść upiornym lękom, w których Chernov nadal żył i kuszącym fantazjom, w których zabija go ponownie.
Najwyraźniej nie musiał.
-Zarzucasz mi pogmatwane przykłady, a sama brzmiałaś jakbyś nie widziała go w trumnie. - upomniał ją łagodnie, desperacko chcąc zepchnąć rozmowę na lżejsze tony - ale nie był w stanie, nie do końca. Jego spojrzenie pozostało badawcze, nieco podejrzliwe, a instynkt śledczego pracował nawet mimowolnie. Zbyt długo pracował w zawodzie i zbyt dobrze ją znał, by nie wpaść na pewną oczywistą komplikację.
Jaką dawkę? Nie znasz się na alchemii, Adda. Mogła dostrzec w jego oczach pytanie, ale całą siłą woli powstrzymał cisnące się na język słowa.
Mieli czas. Nie będzie myślał o pieprzonym ponuraku, m i e l i c z a s.
Nie bała się już, potwierdziła to słowami, a przypieczętowała pocałunkiem - w (jej) słowa czasem wątpił, ale dotyk już nie kłamał. A on odwzajemnił go ochoczo, już nie tak nieśmiały jak kilkanaście dni temu, choć wciąż wygłodniały i stęskniony. Łaknął bliskości, a choć głos sumienia szeptał mu, że nie powinien, że nigdy nie powinien, że powinien ją szanować - to uciszył ten głos z łatwością. Tydzień temu wątpliwości rozwiał ponurak i poczucie uciekającego czasu, dzisiaj Michael uspokoił się sam - obietnicą pierścionka, świadomością tego, że przecież myśli o niej poważnie.
-Nie taką niespodziankę, ale chciałem. Dałaś mi klucz... - trochę przyznał, trochę się wytłumaczył, trochę speszony, a trochę rozkojarzony. Nie patrzył na doniczkę, choć może powinien. Patrzył tylko na Addę, a oczy miał roziskrzone.
-Co ty na to, żebym przygotował ci kąpiel w zamian za to, że posiedzimy tam razem? - podchwycił, wyraźnie zadowolony. -A potem - nachylił się niżej, by wyszeptać jej wprost do ucha -pójdziemy do łóżka.
I poszli.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź