Komnaty Manannana
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Komnaty Manannana
Komnaty Manannana urządzone zostały w raczej surowym stylu, wystrojem przypominają nieco kapitańską kajutę. Główną część pomieszczenia zajmuje szerokie łoże; w drugiej, wydzielonej części znajduje się kominek, nad którym zawieszono ruchomy obraz z walczącym ze sztormem okrętem. Okna sypialni wychodzą na morze.
Odkąd zobaczyłeś na angielskim niebie kometę, nie pływałeś na morzu. Sprawy w Norfolk wymagały twojej uwagi - do portów zawijały pierwsze statki z egzotycznymi towarami na nadchodzące Brón Trogain, a Twoja rodzina zaangażowała się w przygotowania i działania stabilizacyjne na terenie hrabstwa. Szalona Szelma wymagała napraw, a choć złamany maszt był stosunkowo prosty do zastąpienia, to statek ugrzązł w porcie na kilka długich dni, podczas których energia i nuda roznosiły cię w trakcie rozmów z ekonomistami.
Nie mogłeś odnaleźć sobie miejsca na lądzie. Nawet wieczorne toasty przy kubańskim rumie z zagranicznymi znajomymi nie zdołały poprawić ci humoru - miałeś nieustanne przeczucie, że świetlistą kometa była złym omenem i to przeznaczonym personalnie dla ciebie. Srebro na jednym z twoich ochronnych pierścieni zaśniedziało, niemalże z dnia na dzień, a magiczne sposoby nie były w stanie go doczyścić. W swojej sypialni zastałeś pęknięte lustro, a choć dziewka służebna zarzekała się, że to jej wina i błagała o łaskę, to nie mogłeś opędzić się od myśli, że to nie wypadek, a zwiastun pecha. Twój humor niewątpliwie pogarszał Earwyn, który od trzeciego lipca nie opuszczał cię ani na krok. Przez lata próbowałeś przyzwyczaić się do widma zamordowanego przyjaciela, ale miewałeś czasem od niego chwilę wytchnienia. Od kilku dni milczący Earwyn spoglądał na ciebie posępnie każdego poranka, zupełnie jak w tamtych ciemnych tygodniach tuż po własnej śmierci. Zupełnie jakby rana była równie świeża jak lata temu. W dodatku zdawało ci się, że jego widmo jest jakieś inne - o ostrzejszych rysach twarzy, roztaczające wokół siebie aurę chłodu, bardziej ekspresyjne. Zwykle twój dawny przyjaciel spoglądał na ciebie z niemym wyrzutem, ale ostatnio zaczął reagować na wydarzenia wokół ciebie. Przewracał oczyma za głowami nudnych rozmówców, zdawał się zazdrośnie irytować gdy kosztowałeś przywiezionych z zagranicy alkoholi i przysmaków, wodził spojrzeniem za ponętną dziewką służebną, a pewnego dnia uśmiechnął się (pierwszy raz od lat) kpiąco na targu w Cromer.
I wtedy poczułeś na sobie spojrzenie innych oczu, oczu o kolorze oceanu. Zamrowił cię kark, czas zwolnił na chwilę gdy szukałeś jej błędnym spojrzeniem. Czarna jak heban skóra, błysk białych zębów. Ruszyłeś w jej stronę, przepychając się przez tłum - kierowałeś się pierwszym instynktem, zbyt zdziwiony by pomyśleć o animagii. Odwróciła się prędko, powłóczysta tkanina zniknęła wśród ludzkich sylwetek, a Earwyn śmiał się bezgłośnie. Zniknęła i ona sama, choć szukałeś jej długo i uporczywie. Choć po porcie kręcili się afrykańscy marynarze, to nikt nie widział kobiety o hebanowej skórze - a zapytany o nią kapitan z Wybrzeża Kości Słoniowej spytał cię, kto o zdrowych zmysłach wziąłby kobietę na pokład.
Sen, który nadszedł tego wieczoru był ciężki i płytki. Niezależnie od tego, czy szukałeś jej nadal, czy próbowałeś zapić porażkę alkoholem, zmęczenie w końcu nadeszło. Earwyn złośliwie nie zniknął z twojej sypialni, a cienie za jego sylwetką zdawały się gęste, lepkie, hebanowe.
Gdy się obudziłeś, na twoim parapecie czekał skreślony w pośpiechu list.
Pływałeś z Długim Johnem od lat i znałeś jego koślawy charakter pisma. Wraz z trójką innych załogantów Szalonej Szelmy, został oddelegowany do pracy na Słonej Catherine w trackie napraw waszego statku. Kojarzyłeś, o której grocie może mówić - Grota Przemytników była jednym z miejsc, w którym przemytnicy wymieniali się z Traversami towarami. Odkąd do władzy doszedł Cronus Malfoy, większość statków swobodnie wpływała do waszego portu - ale Słona Catherine miała odebrać towar od kapitana, który osobiście podpadł komendantowi londyńskiej policji i wciąż nie chciał zawijać do angielskich portów.
Choć w przeszłości odwiedzałeś jedną z grót przemytników - tą najsłynniejszą, ruchomą, obecnie kontrolowaną przez żeglarzy przekabaconych przez rebeliantów - to nie znałeś nowej kryjówki przy Skalnym Wybrzeżu, znalezionej niedawno przez ludzi wiernym Traversom. Drogę między skałami kojarzył najdokładniej zaginiony Długi John, ale z przemytnikami regularnie kooperował jeden ze starszych marynarzy z wiosek na wybrzeżu. Gdy się u niego zjawiłeś, przekazał Ci zarówno orientacyjną mapę, jak i smutne wieści. Ciało Długiego Johna wyłowiono z morza, choć marynarz musiał szczęśliwie wydostać się na ląd skoro pożyczył i wysłał sowę. Nie utonął podczas ucieczki z groty.
W kieszeniach topielca znaleziono kamienie.
Naprawy Szalonej Szelmy wreszcie dobiegły końca, a w Norfolk pozostała reszta załogi. Wierni tobie i kompanom, stawią się na rozkaz jeśli zdecydujesz się odnaleźć grotę, w której John widział syreny - choć przy wybrzeżu nie widywano ich od lat. Wiedziałeś, że syreny są groźne i zwodnicze, a okoliczności śmierci kompana i szczerości ludzi w wiosce nie dawały ci spokoju - a na statku było dość miejsca, by prócz załogi zbadać wybrzeże w szerszym towarzystwie.
Sytuacja ma miejsce pomiędzy 7 a 12 lipca, datę w tych widełkach możesz wybrać dowolnie oraz powiadomić o wydarzeniach dowolne postaci. Jeśli zdecydujesz się zareagować na wiadomość wyślij rozpoczęty wątek wyślij Michaelowi - jestem mistrzem gry w wątku i zapraszam w razie pytań lub wątpliwości.
Nie mogłeś odnaleźć sobie miejsca na lądzie. Nawet wieczorne toasty przy kubańskim rumie z zagranicznymi znajomymi nie zdołały poprawić ci humoru - miałeś nieustanne przeczucie, że świetlistą kometa była złym omenem i to przeznaczonym personalnie dla ciebie. Srebro na jednym z twoich ochronnych pierścieni zaśniedziało, niemalże z dnia na dzień, a magiczne sposoby nie były w stanie go doczyścić. W swojej sypialni zastałeś pęknięte lustro, a choć dziewka służebna zarzekała się, że to jej wina i błagała o łaskę, to nie mogłeś opędzić się od myśli, że to nie wypadek, a zwiastun pecha. Twój humor niewątpliwie pogarszał Earwyn, który od trzeciego lipca nie opuszczał cię ani na krok. Przez lata próbowałeś przyzwyczaić się do widma zamordowanego przyjaciela, ale miewałeś czasem od niego chwilę wytchnienia. Od kilku dni milczący Earwyn spoglądał na ciebie posępnie każdego poranka, zupełnie jak w tamtych ciemnych tygodniach tuż po własnej śmierci. Zupełnie jakby rana była równie świeża jak lata temu. W dodatku zdawało ci się, że jego widmo jest jakieś inne - o ostrzejszych rysach twarzy, roztaczające wokół siebie aurę chłodu, bardziej ekspresyjne. Zwykle twój dawny przyjaciel spoglądał na ciebie z niemym wyrzutem, ale ostatnio zaczął reagować na wydarzenia wokół ciebie. Przewracał oczyma za głowami nudnych rozmówców, zdawał się zazdrośnie irytować gdy kosztowałeś przywiezionych z zagranicy alkoholi i przysmaków, wodził spojrzeniem za ponętną dziewką służebną, a pewnego dnia uśmiechnął się (pierwszy raz od lat) kpiąco na targu w Cromer.
I wtedy poczułeś na sobie spojrzenie innych oczu, oczu o kolorze oceanu. Zamrowił cię kark, czas zwolnił na chwilę gdy szukałeś jej błędnym spojrzeniem. Czarna jak heban skóra, błysk białych zębów. Ruszyłeś w jej stronę, przepychając się przez tłum - kierowałeś się pierwszym instynktem, zbyt zdziwiony by pomyśleć o animagii. Odwróciła się prędko, powłóczysta tkanina zniknęła wśród ludzkich sylwetek, a Earwyn śmiał się bezgłośnie. Zniknęła i ona sama, choć szukałeś jej długo i uporczywie. Choć po porcie kręcili się afrykańscy marynarze, to nikt nie widział kobiety o hebanowej skórze - a zapytany o nią kapitan z Wybrzeża Kości Słoniowej spytał cię, kto o zdrowych zmysłach wziąłby kobietę na pokład.
Sen, który nadszedł tego wieczoru był ciężki i płytki. Niezależnie od tego, czy szukałeś jej nadal, czy próbowałeś zapić porażkę alkoholem, zmęczenie w końcu nadeszło. Earwyn złośliwie nie zniknął z twojej sypialni, a cienie za jego sylwetką zdawały się gęste, lepkie, hebanowe.
Gdy się obudziłeś, na twoim parapecie czekał skreślony w pośpiechu list.
Przeczytaj
Kapitanie, Śpieszę do Norfolk, ale oby ten list mnie wyprzedził - sprawa nie cierpi zwłoki. Proszę o pomoc, o ratunek dla naszych. Słona Catherine jest stracona, w Grocie Przemytników przy Skalnym Wybrzeżu - mieliśmy tam spotkać transport, ale w środku nie było nikogo. Syreny, zalęgły się tam syreny. Uciekłem wpław, ta sowa jest z wioski na wybrzeżu, a reszta - one ich omamiły. Nie wiem, co z resztą. Płynęli na skały, ale może nie jest za późno - Długi John
Pływałeś z Długim Johnem od lat i znałeś jego koślawy charakter pisma. Wraz z trójką innych załogantów Szalonej Szelmy, został oddelegowany do pracy na Słonej Catherine w trackie napraw waszego statku. Kojarzyłeś, o której grocie może mówić - Grota Przemytników była jednym z miejsc, w którym przemytnicy wymieniali się z Traversami towarami. Odkąd do władzy doszedł Cronus Malfoy, większość statków swobodnie wpływała do waszego portu - ale Słona Catherine miała odebrać towar od kapitana, który osobiście podpadł komendantowi londyńskiej policji i wciąż nie chciał zawijać do angielskich portów.
Choć w przeszłości odwiedzałeś jedną z grót przemytników - tą najsłynniejszą, ruchomą, obecnie kontrolowaną przez żeglarzy przekabaconych przez rebeliantów - to nie znałeś nowej kryjówki przy Skalnym Wybrzeżu, znalezionej niedawno przez ludzi wiernym Traversom. Drogę między skałami kojarzył najdokładniej zaginiony Długi John, ale z przemytnikami regularnie kooperował jeden ze starszych marynarzy z wiosek na wybrzeżu. Gdy się u niego zjawiłeś, przekazał Ci zarówno orientacyjną mapę, jak i smutne wieści. Ciało Długiego Johna wyłowiono z morza, choć marynarz musiał szczęśliwie wydostać się na ląd skoro pożyczył i wysłał sowę. Nie utonął podczas ucieczki z groty.
W kieszeniach topielca znaleziono kamienie.
Naprawy Szalonej Szelmy wreszcie dobiegły końca, a w Norfolk pozostała reszta załogi. Wierni tobie i kompanom, stawią się na rozkaz jeśli zdecydujesz się odnaleźć grotę, w której John widział syreny - choć przy wybrzeżu nie widywano ich od lat. Wiedziałeś, że syreny są groźne i zwodnicze, a okoliczności śmierci kompana i szczerości ludzi w wiosce nie dawały ci spokoju - a na statku było dość miejsca, by prócz załogi zbadać wybrzeże w szerszym towarzystwie.
| stąd przychodzimy
Widział jej złość; gniew częściowo skrywany pomiędzy zaciśniętymi mocno wargami, emocje poruszające delikatnymi żyłami drgającymi tuż pod jasną skórą na szyi, zaciętość przelewającą się przez wypowiadane z naciskiem sylaby. Zadzierała podbródek, wlewała w głos opanowanie, ale – ku jego satysfakcji – nie mogła tak do końca utrzymać w ryzach targającego nią oburzenia, ukryć płonącego w ciemnych tęczówkach ognia. Jak mógłby go nie dostrzec – skoro zdawał się być idealnym wręcz odbiciem irytacji szarpiącej jego wnętrznościami? Znał wściekłość, wpadał w nią często, stosunkowo łatwo dając się wytrącić z równowagi; niektórzy nazywali go furiatem, bo rzeczywiście – miał w zwyczaju poddawać się uczuciom, przez moment pozwalając im rozgrzać do czerwoności nerwy, przemknąć przez ciało jak szatańska pożoga – wypalająca się jednak szybko, czasami tylko pozostawiająca po sobie dogasające pogorzelisko. Kiedy zobaczył ją przed parunastoma minutami, odrzucającą tkaninę okrywającej nagie ciało halki i rzucającą mu nieme wyzwanie, wpadł w furię – ale padające pomiędzy nimi zdania i chłód oblewającej ich wody zaczynały już ją ochładzać, sprawiając, że z jego jasnego spojrzenia znikała stopniowo złość, zastępowana zimną frustracją, przemieszaną z zadowoleniem – gdy zamiast odpowiedzieć na jego pytania, powtórzyła z naciskiem te same słowa. Było w tym obrazku coś fascynującego, co kusiło go, żeby sprawdzić, jak daleko mógłby ją popchnąć – a może zwyczajnie lubił igrać z ogniem, pchać się w sam środek morskiego sztormu, testować własne granice. – Powiedz mi zatem – powiedział, w tym jednym miała rację: nie miał pojęcia, jaka była jej rola wśród Rycerzy Walpurgii, w swojej arogancji nie był jednak gotów przyjąć do wiadomości, że mógłby się czegoś od niej nauczyć; że fakt, iż tkwiła w tym dłużej – będąc świadkiem wydarzeń, które miały miejsce podczas jego nieobecności – cokolwiek znaczył – co takiego widziałaś i usłyszałaś? Jakie tajemnice przede mną chowasz, oczekując, że uwierzę w ich istnienie na słowo? – zapytał, nie pozwalając jednak, by pomiędzy głoski wdarło się zaintrygowanie, zbyt poirytowany zawieszoną pomiędzy nimi sugestią, by spotkać się z nią w połowie drogi. Co mogła mu ofiarować, czego nie był w stanie wydrzeć od losu sam? Nie umknęły mu wymienione przez nią imiona, czy celowo wybrała te należące do Śmierciożerców – tych pozostających najbliżej Czarnego Pana? Zmrużył oczy, powstrzymując odruch nakazujący mu sięgnięcie do zawieszonego na szyi odłamka, okrucha potęgi, której niedawno sam był świadkiem. – Osiągnąć więcej? – powtórzył z niedowierzaniem. – Zdajesz sobie sprawę, że ta sama ścieżka, przed którą tak zawzięcie mnie ostrzegasz, w zaledwie trzy miesiące zaprowadziła mnie w szeregi czarodziejów odznaczonych przez samego ministra? Że przed paroma tygodniami obserwowałem, jak dzięki ofiarowanej przez niego – ciągnął, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo; mając rzecz jasna na myśli Czarnego Pana, nie Cronusa Malfoya – mocy upada mugolska twierdza? Jak poddaje się jej najpotężniejsza z morskich istot? – wymieniał, na wspomnienie wyłaniających się z ciemności cieni i szeptów ożywiających wrogą armię oczy mu rozbłysły; Melisande nie była w błędzie, jej oskarżenia nie były pozbawione podstaw – minęło już sporo czasu, odkąd w jego dni w istocie wdarła się stagnacja – ale nie miał zamiaru pozwolić na odebranie sobie tych zasług, coraz bardziej świadomy ceny, którą je okupił. Nie żałował, w pogoni za władzę związaną niepodzielnie z tą tajemniczą, starą magią był gotów zapłacić znacznie więcej. – Jeżeli chcesz, bym podążył za tobą w innym kierunku, będziesz musiała wysilić się na więcej niż czcze słowa – dodał. Nie ujmował jej inteligencji, wiedzy, doświadczeniu; zdawał sobie sprawę, że znajdując się blisko starszego brata mogła wiedzieć i widzieć więcej, ale jednocześnie: nie przywykł do dzielenia się zaufaniem, pamiętając wciąż ten jeden raz, kiedy zdecydował się to zrobić.
Nie zareagował na zdecydowane szarpnięcie, nie rozluźniając uścisku przytrzymującej ją dłoni, spoglądając jej prosto w oczy, gdy odsunęła się od niego, obdarzając go tnącym powietrze spojrzeniem. Czy wiedział, czego pragnęła? Nie; nie miał pojęcia, w którym kierunku popychało ją serce, do czego dążyła, o czym myślała, zasypiając w samotności komnat. Nie próbował nawet temu zaprzeczać, ich dzisiejsza rozmowa odpowiedziała na zawieszone pomiędzy nimi pytanie wystarczająco wyraźnie. – Potrafię – zapewnił butnie, również nie odwracając od niej wzroku, spoglądając na nią z góry. – Mam tego pewność – i ty też ją masz, w innym wypadku nie byłoby cię dziś tutaj – dodał. Czy próbowałaby tak usilnie postawić na swoim, gdyby nie była pewna, że mogła osiągnąć to, czego chciała? Czy próbowałaby wyrwać od niego zapewnienia, jeśli tliłoby się w niej podejrzenie, że były puste? Podciągnął wyżej kącik ust, na te pytania musiała odpowiedzieć sobie sama.
Śmiech, który wyrwał się z jej gardła, sprawił, że na moment grunt znów osunął mu się spod nóg, miał ochotę nią potrząsnąć – ale zamiast tego zamarł, zaciskając szczęki i czekając, aż ucichnie. A później – wysłuchując jej słów, kolejnych gróźb wysuwanych w jego stronę, każdej jednej na nowo rozbudzającej ostudzony już nieco gniew. I zdziwienie; jej zaciętością, determinacją, pewnością płonącą jasno pomiędzy zdaniami. Musiała myśleć o tym długo, ostrzeżenia – nawet jeśli pozbawione konkretów – nie brzmiały na utkane pod wpływem chwili. – Ten zamek będzie należał do mnie – to są twoje słowa, Melisande. Zapomniałaś już o nich? – wytknął jej, możliwe, że nie to miała na myśli – ale wątpił, by użyła tego wyrażenia przypadkowo, chciała go sprowokować – i teraz, tym razem, jej się to udało. – Powiedziałem ci już: nie musisz się bać. – Nie próbował jej wystraszyć, sądził, że to jedno było już między nimi jasne. – Nie groziłem ci śmiercią ani krzywdą – oszalałaś? – zapytał, w głosie zadźwięczała szczerość, zaskoczenie; czy rzeczywiście miała go za takiego? Pokręcił krótko głową, może w rozczarowaniu, może w niedowierzaniu. Chociaż dla swoich wrogów nie miewał litości, nie podniósłby przecież ręki na nią; była jego żoną, bez względu na padające między nimi słowa – była też lady Travers. – Ale nie tylko ty jesteś w stanie sprowadzić na mnie koszmar – przestrzegł, mógł odebrać jej wszystko, na czym jej zależało; zamknąć ją w zamkowych ścianach, zabronić wizyt w rezerwacie, znaleźć dziesiątki sposobów na utrudnienie jej życia. Nie planował tego robić, szkoda mu było na to czasu, nie odnalazłby w tym satysfakcji – ale jeśli by go do tego zmusiła, nie zastanawiałby się dwukrotnie. – Która strona więc ci odpowiada? – zapytał, również mimowolnie spuszczając z tonu, pozwalając, by ostatnie sylaby ucichły w szumie poruszającego się wokół nich morza.
A później – złagodniały też jego rysy, poddając się lekkiemu dotykowi ciepłych palców, odsuwających z jego twarzy kosmyk włosów – w geście smakującym tak obco, jak i dziwnie naturalnie, sprawiającym, że mimowolnie odetchnął swobodniej, wypuszczając spomiędzy warg wstrzymywane zbyt długo powietrze. Niepewność kryjąca się w spojrzeniu Melisande była nowością, z jakiegoś powodu rezonującą w nim samym; skłaniającą do zatrzymania się na moment, łagodniejszego przesunięcia dłoni na nagie plecy, zatrzymania na języku kolejnych, cisnących się na usta słów. Uśmiechnął się – nie wiedząc jeszcze, skąd wzięła się nagła potrzeba otoczenia jej ramionami. – Prawda – przytaknął wreszcie – nie tylko odpowiadając na tkwiące pomiędzy nimi pytanie, ale i zgadzając się ze wszystkim, co powiedziała, choć nie precyzując ostatecznie, jak wiele racji jej przyznawał. Może sam nie był gotów przyznać tego przed sobą; tego, jak dobrze brzmiała perspektywa posiada bezpiecznego portu, kogoś, kto czekałby na niego bez względu na to, jak daleko by odpłynął.
Może łatwiej było mu to pokazać niż powiedzieć, od zawsze był wszak człowiekiem czynu, skłamałby jednak mówiąc, że się nad tym zastanawiał, bo kiedy wreszcie spotkali się na wspólnym gruncie, nie myślał już o niczym. Będąc przy niej, z nią, w każdym znaczeniu tych słów – kochając się z nią inaczej niż do tej pory, i inaczej niż innymi, szukając nie tylko chwili zapomnienia i własnej przyjemności, ale czegoś więcej: bliskości, więzi, której jeszcze nie rozumiał, w nieprzemyślanym odruchu składając czuły pocałunek na zroszonym potem czole Melisande. Poruszając się w rytmie narzuconym przez nią, poddając się jej gestom, mimowolnie odrzucił od siebie wznoszone mozolnie bariery – a może to ona je od niego odciągnęła, tak subtelnie, że sam tego nie zauważył – aż do momentu, w którym zanurzał twarz w jej szyi, wstrząsany ostatnimi dreszczami, szukając w jej objęciach czegoś więcej niż oparcia, niż zapachu rozgrzanej skóry. Szeptane w uniesieniu słowa ledwie do niego docierały, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie ich powtórzyć – jednak równocześnie sięgały głęboko, żłobiąc ślady w umyśle, sprawiając, że przez moment miał wrażenie, że zrobiłby wszystko, o co by go poprosiła – że spełniłby każdą prośbę zatrzymującą się na jego uchu wraz gorącym, urywanym oddechem. Jego własna uciekła spomiędzy rozedrganych warg zanim zdążyłby ją powstrzymać, zachęcona tańcem palców przesuwających się po jego karku; tonął w tej prostej pieszczocie, tak samo, jak tonął w poruszających ich ciałami falach, znajomych, nieodzownie kojarzących się z domem – a jednocześnie innych, nowych.
Uśmiechnął się w reakcji na ciche potwierdzenie, bezwiednie podążając za dłońmi Melisande, unosząc głowę po to tylko, by pozwolić odszukać się jej wargom; pocałował ją raz jeszcze, wydając z siebie niezadowolony pomruk, gdy odsunęła się zbyt szybko. Otworzył oczy, krzyżując z nią spojrzenie, po chwili barwiące się rozbawieniem, gdy przyznała, że dotarli do punktu, w którym jej plan się urywał – ale tym razem jasne tęczówki nie zabarwiły się drwiną, a czymś, o co sam by siebie nie podejrzewał: ciepłem, opiekuńczością, z którą wreszcie pociągnął ją w stronę brzegu – ustawiając się tak, by zasłonić ją przed ewentualnymi spojrzeniami, choć zamkowe okna – szczęśliwie – pozostawały pogrążone w ciemności.
Odnalezienie odcinającego się od kamieni szkarłatu sukienki nie było trudne, prędzej w oczy rzuciła mu się jednak biel koszuli – którą osuszył zaklęciem, kolejnym ruchem nadgarstka transmutując ją tak, by wielkością i kształtem przypominała bardziej koc lub prześcieradło, na tyle duże, by móc bez trudu zarzucić je na ramiona Melisande. Taras, z którego zleciał w animagicznej postaci, majaczył gdzieś ponad nimi, ale powrót podobną drogą znajdował się poza ich zasięgiem; pozostawała im ścieżka prowadząca przez zamkowe korytarze, trasa, której nie miał zamiaru pozwolić jej przebyć piechotą. Nie pytał, w jaki sposób dotarła na plażę, ani gdzie znajdowały się jej buty – po otuleniu jej jasną tkaniną zwyczajnie biorąc ją w ramiona, gestem nakłaniając, by ramionami otoczyła jego szyję, sięgając po ostatnie resztki silnej woli, by nie dać się rozproszyć ciepłu przylegającego do niego ciała.
Nie odzywał się, prowadząc ich do komnat, po części nie chcąc zburzyć chwili, którą przed momentem ze sobą dzielili – a po części nie wiedząc (choć nie zdarzało mu się to często), co mógłby powiedzieć. Czuł się poruszony, wytrącony z równowagi, ale też spokojny (szczęśliwy?); póki co nie zastanawiając się nad żadnymi słowami, które padły pomiędzy nimi tego wieczoru, ledwie pamiętając okoliczności, jakie zaprowadziły go w morskie odmęty. Zresztą; trudno było mu się skupić na czymkolwiek poza otumaniającą bliskością Melisande, poza szkarłatem rozlanym na jej policzkach, i poza spojrzeniem, które posłała mu, kiedy wreszcie pchnął ramieniem drzwi prowadzące do jego komnat, i odstawił ją na kamienną, przykrytą dywanem posadzkę. – Nie musisz – odpowiedział od razu, dla niego była w tamtym momencie idealna; okryta jedynie miękkim półmrokiem rozlanym pomiędzy ścianami sypialni, przerzedzonym światłem komety wpadającym przez otwarte na oścież drzwi na taras. – Nie będzie ci chłodno – zapewnił; choć wieczorne powietrze wpadające do komnat rozrzedzało lipcową duchotę, to ciepło pościeli miało ochronić ją przed zimnem.
Uchwycił jej wyciągniętą rękę, bez protestów pozwalając jej na poprowadzenie się przez przestrzeń własnych komnat; podążając za nią do łóżka, nie poddając się jednak od razu miękkości poduszek, mimo że przyjemna, błoga senność ogarnęła go niemal natychmiast. Uniósł na nią spojrzenie, przez parę długich sekund przyglądając się jej twarzy, wilgotnym jeszcze włosom rozsypanym na bieli pościeli, spojrzeniu utkwionym w nim; sięgnął w jej kierunku, szorstkimi palcami przesuwając po skórze na jej ramieniu, zbyt zmęczony, by zastanawiać się, w jaki sposób się tu znaleźli. – Powiedz mi – odezwał się, przysuwając się bliżej; nie rozważając, dlaczego serce załomotało mu w klatce piersiowej odrobinę za mocno – co chciałabyś wiedzieć? – zapytał, przekrzywiając głowę – zatrzymując wzrok na jej tęczówkach, w tamtym momencie – gotów opowiedzieć jej o wszystkim, bez względu na to, o co by zapytała. Czy powinno go to przerazić? Być może; w jej spojrzeniu, miękkości wypowiadanych głosek, cieple bijącym z ciała i niedawnego wspomnienia przesiąkniętego zapachem morza, było jednak coś, co pozwalało na całkowite rozluźnienie myśli; skłaniając go do zaoferowania niezmąconej szczerości – nawet bez żądania tego samego w zamian.
Widział jej złość; gniew częściowo skrywany pomiędzy zaciśniętymi mocno wargami, emocje poruszające delikatnymi żyłami drgającymi tuż pod jasną skórą na szyi, zaciętość przelewającą się przez wypowiadane z naciskiem sylaby. Zadzierała podbródek, wlewała w głos opanowanie, ale – ku jego satysfakcji – nie mogła tak do końca utrzymać w ryzach targającego nią oburzenia, ukryć płonącego w ciemnych tęczówkach ognia. Jak mógłby go nie dostrzec – skoro zdawał się być idealnym wręcz odbiciem irytacji szarpiącej jego wnętrznościami? Znał wściekłość, wpadał w nią często, stosunkowo łatwo dając się wytrącić z równowagi; niektórzy nazywali go furiatem, bo rzeczywiście – miał w zwyczaju poddawać się uczuciom, przez moment pozwalając im rozgrzać do czerwoności nerwy, przemknąć przez ciało jak szatańska pożoga – wypalająca się jednak szybko, czasami tylko pozostawiająca po sobie dogasające pogorzelisko. Kiedy zobaczył ją przed parunastoma minutami, odrzucającą tkaninę okrywającej nagie ciało halki i rzucającą mu nieme wyzwanie, wpadł w furię – ale padające pomiędzy nimi zdania i chłód oblewającej ich wody zaczynały już ją ochładzać, sprawiając, że z jego jasnego spojrzenia znikała stopniowo złość, zastępowana zimną frustracją, przemieszaną z zadowoleniem – gdy zamiast odpowiedzieć na jego pytania, powtórzyła z naciskiem te same słowa. Było w tym obrazku coś fascynującego, co kusiło go, żeby sprawdzić, jak daleko mógłby ją popchnąć – a może zwyczajnie lubił igrać z ogniem, pchać się w sam środek morskiego sztormu, testować własne granice. – Powiedz mi zatem – powiedział, w tym jednym miała rację: nie miał pojęcia, jaka była jej rola wśród Rycerzy Walpurgii, w swojej arogancji nie był jednak gotów przyjąć do wiadomości, że mógłby się czegoś od niej nauczyć; że fakt, iż tkwiła w tym dłużej – będąc świadkiem wydarzeń, które miały miejsce podczas jego nieobecności – cokolwiek znaczył – co takiego widziałaś i usłyszałaś? Jakie tajemnice przede mną chowasz, oczekując, że uwierzę w ich istnienie na słowo? – zapytał, nie pozwalając jednak, by pomiędzy głoski wdarło się zaintrygowanie, zbyt poirytowany zawieszoną pomiędzy nimi sugestią, by spotkać się z nią w połowie drogi. Co mogła mu ofiarować, czego nie był w stanie wydrzeć od losu sam? Nie umknęły mu wymienione przez nią imiona, czy celowo wybrała te należące do Śmierciożerców – tych pozostających najbliżej Czarnego Pana? Zmrużył oczy, powstrzymując odruch nakazujący mu sięgnięcie do zawieszonego na szyi odłamka, okrucha potęgi, której niedawno sam był świadkiem. – Osiągnąć więcej? – powtórzył z niedowierzaniem. – Zdajesz sobie sprawę, że ta sama ścieżka, przed którą tak zawzięcie mnie ostrzegasz, w zaledwie trzy miesiące zaprowadziła mnie w szeregi czarodziejów odznaczonych przez samego ministra? Że przed paroma tygodniami obserwowałem, jak dzięki ofiarowanej przez niego – ciągnął, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo; mając rzecz jasna na myśli Czarnego Pana, nie Cronusa Malfoya – mocy upada mugolska twierdza? Jak poddaje się jej najpotężniejsza z morskich istot? – wymieniał, na wspomnienie wyłaniających się z ciemności cieni i szeptów ożywiających wrogą armię oczy mu rozbłysły; Melisande nie była w błędzie, jej oskarżenia nie były pozbawione podstaw – minęło już sporo czasu, odkąd w jego dni w istocie wdarła się stagnacja – ale nie miał zamiaru pozwolić na odebranie sobie tych zasług, coraz bardziej świadomy ceny, którą je okupił. Nie żałował, w pogoni za władzę związaną niepodzielnie z tą tajemniczą, starą magią był gotów zapłacić znacznie więcej. – Jeżeli chcesz, bym podążył za tobą w innym kierunku, będziesz musiała wysilić się na więcej niż czcze słowa – dodał. Nie ujmował jej inteligencji, wiedzy, doświadczeniu; zdawał sobie sprawę, że znajdując się blisko starszego brata mogła wiedzieć i widzieć więcej, ale jednocześnie: nie przywykł do dzielenia się zaufaniem, pamiętając wciąż ten jeden raz, kiedy zdecydował się to zrobić.
Nie zareagował na zdecydowane szarpnięcie, nie rozluźniając uścisku przytrzymującej ją dłoni, spoglądając jej prosto w oczy, gdy odsunęła się od niego, obdarzając go tnącym powietrze spojrzeniem. Czy wiedział, czego pragnęła? Nie; nie miał pojęcia, w którym kierunku popychało ją serce, do czego dążyła, o czym myślała, zasypiając w samotności komnat. Nie próbował nawet temu zaprzeczać, ich dzisiejsza rozmowa odpowiedziała na zawieszone pomiędzy nimi pytanie wystarczająco wyraźnie. – Potrafię – zapewnił butnie, również nie odwracając od niej wzroku, spoglądając na nią z góry. – Mam tego pewność – i ty też ją masz, w innym wypadku nie byłoby cię dziś tutaj – dodał. Czy próbowałaby tak usilnie postawić na swoim, gdyby nie była pewna, że mogła osiągnąć to, czego chciała? Czy próbowałaby wyrwać od niego zapewnienia, jeśli tliłoby się w niej podejrzenie, że były puste? Podciągnął wyżej kącik ust, na te pytania musiała odpowiedzieć sobie sama.
Śmiech, który wyrwał się z jej gardła, sprawił, że na moment grunt znów osunął mu się spod nóg, miał ochotę nią potrząsnąć – ale zamiast tego zamarł, zaciskając szczęki i czekając, aż ucichnie. A później – wysłuchując jej słów, kolejnych gróźb wysuwanych w jego stronę, każdej jednej na nowo rozbudzającej ostudzony już nieco gniew. I zdziwienie; jej zaciętością, determinacją, pewnością płonącą jasno pomiędzy zdaniami. Musiała myśleć o tym długo, ostrzeżenia – nawet jeśli pozbawione konkretów – nie brzmiały na utkane pod wpływem chwili. – Ten zamek będzie należał do mnie – to są twoje słowa, Melisande. Zapomniałaś już o nich? – wytknął jej, możliwe, że nie to miała na myśli – ale wątpił, by użyła tego wyrażenia przypadkowo, chciała go sprowokować – i teraz, tym razem, jej się to udało. – Powiedziałem ci już: nie musisz się bać. – Nie próbował jej wystraszyć, sądził, że to jedno było już między nimi jasne. – Nie groziłem ci śmiercią ani krzywdą – oszalałaś? – zapytał, w głosie zadźwięczała szczerość, zaskoczenie; czy rzeczywiście miała go za takiego? Pokręcił krótko głową, może w rozczarowaniu, może w niedowierzaniu. Chociaż dla swoich wrogów nie miewał litości, nie podniósłby przecież ręki na nią; była jego żoną, bez względu na padające między nimi słowa – była też lady Travers. – Ale nie tylko ty jesteś w stanie sprowadzić na mnie koszmar – przestrzegł, mógł odebrać jej wszystko, na czym jej zależało; zamknąć ją w zamkowych ścianach, zabronić wizyt w rezerwacie, znaleźć dziesiątki sposobów na utrudnienie jej życia. Nie planował tego robić, szkoda mu było na to czasu, nie odnalazłby w tym satysfakcji – ale jeśli by go do tego zmusiła, nie zastanawiałby się dwukrotnie. – Która strona więc ci odpowiada? – zapytał, również mimowolnie spuszczając z tonu, pozwalając, by ostatnie sylaby ucichły w szumie poruszającego się wokół nich morza.
A później – złagodniały też jego rysy, poddając się lekkiemu dotykowi ciepłych palców, odsuwających z jego twarzy kosmyk włosów – w geście smakującym tak obco, jak i dziwnie naturalnie, sprawiającym, że mimowolnie odetchnął swobodniej, wypuszczając spomiędzy warg wstrzymywane zbyt długo powietrze. Niepewność kryjąca się w spojrzeniu Melisande była nowością, z jakiegoś powodu rezonującą w nim samym; skłaniającą do zatrzymania się na moment, łagodniejszego przesunięcia dłoni na nagie plecy, zatrzymania na języku kolejnych, cisnących się na usta słów. Uśmiechnął się – nie wiedząc jeszcze, skąd wzięła się nagła potrzeba otoczenia jej ramionami. – Prawda – przytaknął wreszcie – nie tylko odpowiadając na tkwiące pomiędzy nimi pytanie, ale i zgadzając się ze wszystkim, co powiedziała, choć nie precyzując ostatecznie, jak wiele racji jej przyznawał. Może sam nie był gotów przyznać tego przed sobą; tego, jak dobrze brzmiała perspektywa posiada bezpiecznego portu, kogoś, kto czekałby na niego bez względu na to, jak daleko by odpłynął.
Może łatwiej było mu to pokazać niż powiedzieć, od zawsze był wszak człowiekiem czynu, skłamałby jednak mówiąc, że się nad tym zastanawiał, bo kiedy wreszcie spotkali się na wspólnym gruncie, nie myślał już o niczym. Będąc przy niej, z nią, w każdym znaczeniu tych słów – kochając się z nią inaczej niż do tej pory, i inaczej niż innymi, szukając nie tylko chwili zapomnienia i własnej przyjemności, ale czegoś więcej: bliskości, więzi, której jeszcze nie rozumiał, w nieprzemyślanym odruchu składając czuły pocałunek na zroszonym potem czole Melisande. Poruszając się w rytmie narzuconym przez nią, poddając się jej gestom, mimowolnie odrzucił od siebie wznoszone mozolnie bariery – a może to ona je od niego odciągnęła, tak subtelnie, że sam tego nie zauważył – aż do momentu, w którym zanurzał twarz w jej szyi, wstrząsany ostatnimi dreszczami, szukając w jej objęciach czegoś więcej niż oparcia, niż zapachu rozgrzanej skóry. Szeptane w uniesieniu słowa ledwie do niego docierały, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie ich powtórzyć – jednak równocześnie sięgały głęboko, żłobiąc ślady w umyśle, sprawiając, że przez moment miał wrażenie, że zrobiłby wszystko, o co by go poprosiła – że spełniłby każdą prośbę zatrzymującą się na jego uchu wraz gorącym, urywanym oddechem. Jego własna uciekła spomiędzy rozedrganych warg zanim zdążyłby ją powstrzymać, zachęcona tańcem palców przesuwających się po jego karku; tonął w tej prostej pieszczocie, tak samo, jak tonął w poruszających ich ciałami falach, znajomych, nieodzownie kojarzących się z domem – a jednocześnie innych, nowych.
Uśmiechnął się w reakcji na ciche potwierdzenie, bezwiednie podążając za dłońmi Melisande, unosząc głowę po to tylko, by pozwolić odszukać się jej wargom; pocałował ją raz jeszcze, wydając z siebie niezadowolony pomruk, gdy odsunęła się zbyt szybko. Otworzył oczy, krzyżując z nią spojrzenie, po chwili barwiące się rozbawieniem, gdy przyznała, że dotarli do punktu, w którym jej plan się urywał – ale tym razem jasne tęczówki nie zabarwiły się drwiną, a czymś, o co sam by siebie nie podejrzewał: ciepłem, opiekuńczością, z którą wreszcie pociągnął ją w stronę brzegu – ustawiając się tak, by zasłonić ją przed ewentualnymi spojrzeniami, choć zamkowe okna – szczęśliwie – pozostawały pogrążone w ciemności.
Odnalezienie odcinającego się od kamieni szkarłatu sukienki nie było trudne, prędzej w oczy rzuciła mu się jednak biel koszuli – którą osuszył zaklęciem, kolejnym ruchem nadgarstka transmutując ją tak, by wielkością i kształtem przypominała bardziej koc lub prześcieradło, na tyle duże, by móc bez trudu zarzucić je na ramiona Melisande. Taras, z którego zleciał w animagicznej postaci, majaczył gdzieś ponad nimi, ale powrót podobną drogą znajdował się poza ich zasięgiem; pozostawała im ścieżka prowadząca przez zamkowe korytarze, trasa, której nie miał zamiaru pozwolić jej przebyć piechotą. Nie pytał, w jaki sposób dotarła na plażę, ani gdzie znajdowały się jej buty – po otuleniu jej jasną tkaniną zwyczajnie biorąc ją w ramiona, gestem nakłaniając, by ramionami otoczyła jego szyję, sięgając po ostatnie resztki silnej woli, by nie dać się rozproszyć ciepłu przylegającego do niego ciała.
Nie odzywał się, prowadząc ich do komnat, po części nie chcąc zburzyć chwili, którą przed momentem ze sobą dzielili – a po części nie wiedząc (choć nie zdarzało mu się to często), co mógłby powiedzieć. Czuł się poruszony, wytrącony z równowagi, ale też spokojny (szczęśliwy?); póki co nie zastanawiając się nad żadnymi słowami, które padły pomiędzy nimi tego wieczoru, ledwie pamiętając okoliczności, jakie zaprowadziły go w morskie odmęty. Zresztą; trudno było mu się skupić na czymkolwiek poza otumaniającą bliskością Melisande, poza szkarłatem rozlanym na jej policzkach, i poza spojrzeniem, które posłała mu, kiedy wreszcie pchnął ramieniem drzwi prowadzące do jego komnat, i odstawił ją na kamienną, przykrytą dywanem posadzkę. – Nie musisz – odpowiedział od razu, dla niego była w tamtym momencie idealna; okryta jedynie miękkim półmrokiem rozlanym pomiędzy ścianami sypialni, przerzedzonym światłem komety wpadającym przez otwarte na oścież drzwi na taras. – Nie będzie ci chłodno – zapewnił; choć wieczorne powietrze wpadające do komnat rozrzedzało lipcową duchotę, to ciepło pościeli miało ochronić ją przed zimnem.
Uchwycił jej wyciągniętą rękę, bez protestów pozwalając jej na poprowadzenie się przez przestrzeń własnych komnat; podążając za nią do łóżka, nie poddając się jednak od razu miękkości poduszek, mimo że przyjemna, błoga senność ogarnęła go niemal natychmiast. Uniósł na nią spojrzenie, przez parę długich sekund przyglądając się jej twarzy, wilgotnym jeszcze włosom rozsypanym na bieli pościeli, spojrzeniu utkwionym w nim; sięgnął w jej kierunku, szorstkimi palcami przesuwając po skórze na jej ramieniu, zbyt zmęczony, by zastanawiać się, w jaki sposób się tu znaleźli. – Powiedz mi – odezwał się, przysuwając się bliżej; nie rozważając, dlaczego serce załomotało mu w klatce piersiowej odrobinę za mocno – co chciałabyś wiedzieć? – zapytał, przekrzywiając głowę – zatrzymując wzrok na jej tęczówkach, w tamtym momencie – gotów opowiedzieć jej o wszystkim, bez względu na to, o co by zapytała. Czy powinno go to przerazić? Być może; w jej spojrzeniu, miękkości wypowiadanych głosek, cieple bijącym z ciała i niedawnego wspomnienia przesiąkniętego zapachem morza, było jednak coś, co pozwalało na całkowite rozluźnienie myśli; skłaniając go do zaoferowania niezmąconej szczerości – nawet bez żądania tego samego w zamian.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Dlaczego miałaby? Opowiedzieć mu teraz tak po prostu o wszystkim co usłyszała, o wszystkim co zobaczyła i czego była świadkiem. Teraz, bo co - wystawiał takie żądanie, polecenie? Czekała długie miesiące, by z nią porozmawiał, by spróbował poznać, dowiedzieć się czego chcę, by zaprosił ją do wspólnej wędrówki a odpowiadała jej jedynie cisza i grzecznościowe zwroty. Teraz była kolej na jego ruch - myślała, zapominając kompletnie, że przecież chciała, żeby jej wysłuchał. Może gdyby nie targająca nią złość przypomniałaby sobie o tym. Ale ta rozpierała się w niej, mieściła, obijała w całym ciele, doprowadzając krew do wrzenia. Na krótką chwilę, słuchając tych słów słyszała w uszach tylko szum gniewu nic więcej, wlewający w nią upór, który sznurował jej usta. Zaciskała zęby pewna wypowiedzianych w jego stronę słów. Mięsień na policzku drgał jej dzisiaj częściej - a może tak często, jak nigdy wcześniej - a ciemne spojrzenie pozostawało zawieszone na nim. Ale kiedy zaczął mówić jej brwi najpierw się uniosły w krótkim niezrozumieniu, by zaraz się zmarszczyć. A zmarszczka ta pogłębiała się z kolejnymi wymienianymi oskarżeniami i tym, czego doświadczył. Oddychała ciężko, nieregularnie, przez nos, czując jak buzująca się w niej złość rośnie coraz bardziej. Bo Manannan nic nie rozumiał. Nie zrozumiał jej kompletnie. Milczała czując tą frustrację rozlewającą się po niej całej. A kiedy wspomniał o innych kierunkach coś w niej trzasnęło, głośno i wyraźnie.
- Autant de mots jetés à l'eau!*- wypadło z jej usta w niekontrolowanej złości, kiedy uniosła rękę uderzając nią w furii o wodę. Była wściekła. A kiedy wściekłość wylewała się poza miarę - kiedy zatracała kontrolę nad nią całkiem, a może nad sobą samą - bo nie tylko w momentach najwyższej złości francuski wymykał się na wierzch, nie pilnowała używanego języka tak dokładnie. Dorastała otoczona językiem miłości, uczyła się ich dwóch równolegle, a potem spędziła kilka lat, w szkole z ludźmi, dla których był on rodzimym językiem. Ona go za jeden z swoich uważała niezmiennie. Oddychała ciężko, przymykając na chwilę powieki zaciskając sztywne, opierające się palce w pięść. Wciskając paznokcie w środek dłoni. - Nie o zmianę twojego kierunku mi chodzi. - odpowiedziała w końcu otwierając oczy. Unosząc rękę, żeby zacisnąć ją gwałtownie na jego brodzie wciskając w nią palce. - A o sposób w jaki stawiasz kolejne kroki. Siedząc po nocach za dnia tracisz skupienie. Pomijając posiłki idziesz nierozważnie. I ani razu nie obejrzałeś się na mnie. - trzy pierwsze słowa wypowiedziała z ciężkimi, znaczącymi pauzami wspinając się odrobinę na palce ku niemu. Opadła na pięty, puszczając jego brodę odwracając spojrzenie skryte pod zmarszczonymi brwiami. Założyła dłonie na piersi.
Szarpnęła się, kiedy przyciągnął ją bliżej, ale miała wrażenie, że nie zrobiło to nim najmniejszego wrażenia - a może, że właściwie nawet go nie poczuł i nie zauważył. Rozplotła ręce tylko po to, by stworzyć między nimi dystans wyciągniętą ręką i odchylonymi plecami. Wyrzuciła kolejne słowa wprost na niego kpiąco, nieprzyjaźnie. Obserwowała go uważnie mrużąc oczy. Jej brwi drgnęły na pierwsze stwierdzenie. Usta wygięły się do dołu nieprzyjemnie, a dłonie po raz kolejny splotły na piersi. Przez chwilę mierzyła go spojrzeniem, odwracając na bok głowę, wywracając oczami. Wściekła, rozgrzana do czerwoności drażniącą ją pewnością. Czy był w stanie? Nie była całkiem pewna. Bardziej może na to liczyła. Może tego od niego oczekiwała. Może po prostu z nim utknęła. Jej podbródek uniósł się mimowolnie. Kolejno padające ostrzeżenie, dotyczące toczonej wojny przyciągnęło jej wzrok - najpierw tylko tęczówki, by po chwili znów odwróciła głowę, by na ostatnią wybrzmiewająca pod słowami groźbę roześmiać się lekko w niezmiennie towarzyszącej jej złości.
- Ten zamek będzie należał do mnie - łącznie z sercami jego mieszkańców. - odpowiedziała mu bez ciebie wątpliwości, dodając kawałek który pominął. Jej usta rozciągnęły się w widocznym zadowoleniu, jakby dostrzegała w swoich słowach coś, co on przeoczył. Coś co pozwalało mu wysnuć nieodpowiedni wniosek. Jej głowa przesunęła się ledwie o milimetry z lewej na prawą. Pochyliła ją lekko nie odrywając od niego tęczówek. Wszystko co powiedziała pamiętała dokładnie. - Doprawdy? “Nie chcesz wiedzieć jaki los spotkał człowieka, który próbował zbuntować moją załogę” - powtórzyła jego własne słowa odpłacając pięknym za nadobne. Też to potrafiła. Też słuchała tego, co mówił. - Więc źle zrozumiałam i ten z pewnością cieszy się urokami życia na jakiejś pięknej wyspie opływając w złota? Czy może oczekiwałeś, że trwożąca myśl coś ci pomoże? Nie boję się, Manannanie. Nie targa też mną szaleństwo. To jedynie fakty, które postanowiłam ci przypomnieć. Powiedziałam ci też, doskonale wiem, że nie tylko ja władam koszmarem. - niezachwianie, niezmiennie pewność obejmowało ją w mówionych teraz słowach. Odpuściła lekko, wypowiadając kolejne słowa. Mogli ze sobą toczyć walki, tylko czy nie szkoda na to było energii i czasu? Przesunęła tęczówkami po jego twarzy kiedy postawił pytanie. Wywracając w zniecierpliwieniu oczami. - Ile razy albo jakimi słowami będę musiała to powtórzyć, żebyś zrozumiał? - zapytała go w krótkim zniecierpliwieniu, które zadrgało w zgłoskach. - Twoja. - wskazała na niego brodą z zaciśniętymi ustami. - Prawa. - dodała wskazując też podbródkiem na przestrzeń obok niego. Zerkając w stronę pustego miejsca, które powinno należeć do niej. Do niej i nikogo innego. Jeśli nie zrozumiał tego wcześniej z padających słów, wskazała teraz dokładnie to, czego chciała i czego oczekiwał. To, gdzie chciała się znaleźć. Konkretnie, bez metafor, przydługich opowieści, czy założeń.
Czy mogli przebyć tą rozmowę we własnych komnatach? W spokoju, na poważnie, bez złości i irytacji dźwięczącej w zgłoskach? Czy oboje - albo tylko on lub ona - bali się tego ryzyka, które dziś wypadło samo, że nie istniała możliwość, by powiedzieć sobie to wszystko jakkolwiek inaczej? Nie wiedziała. Ale nie miało to znaczenia, bo sztorm który nimi zawładnął z każdym kolejnym słowem zdawał się tracić na mocy. Może to ona dobierała odpowiednio słowa - może po prostu była taka, odpowiednia, może to czego chciała pokrywało się z tym, czego on potrzebował. A może on odpuścił chcąc ją stąd zabrać, zanim ktokolwiek zobaczy ich w tutaj i w teraz. Ale mówili nadal a jej dłoń przesuwała się sama, łagodniejsza, nieprowadzona planowanym aktem, którym miała coś zyskać a niewyreżyserowaną potrzebą. W końcu całkowitą prawdą, której nigdy nie było w scenariuszu, którego uczyła się wcześniej. Ale improwizowała już całkiem niepewna niczego.
Prawda.
Owinęło ją lekko jak muzyka. Jej płuca nabrały krótki, odrobinę chaotyczny oddech. Brwi uniosły się najpierw w krótkim zdziwieniu, ale chyba tylko sercem, które obiło się inaczej niż wcześniej. Wargi w końcu wygięły łagodnie ku górze.
Skłamałby, gdyby powiedziała, że spodziewała się tego wszystkiego. Że zaplanowała dokładnie to wszystko od złości wrzącej w żyłach i jej i jego, gorącej emocji, przeistaczającej się w coś innego. Coś, czego nie poznała wcześniej, choć zdawało jej się, że jako żona, wiedziała już coś o intymnym tańcu, który przeznaczony był dla prywatnych komnat, nie zaś otwartych połaci morza i ciemnych, zamkowych okiennic. Poddała się po prostu fali, utrzymała kurs, który przyjęła, zawładnęła nią odkrywając miejsca w których nie była wcześniej. A co ważniejsze - odkrywając jego. Po raz pierwszy, naprawdę. Przynajmniej takie odniosła wrażenie - a może było to jedynie wewnętrze marzenie, które próbowała zakląć w rzeczywistość. Nie miała czasu, żeby zastanowić się nad tym. Bo każdy oddech, każdy dotyk, każdy ruch dwóch złączonych ze sobą ciał przynosił jej otumanione szaleństwo zmysłów i doznań. Zabierał ją daleko stąd, jednocześnie pozostawiając blisko niego, pozwalając na szeptanie kolejnych słów, choć nie miała pojęcia, jakim cudem była w stanie je złożyć i czemu nie odeszła jeszcze od zmysłów.
I kiedy stała tak, łapiąc oddech, próbując uspokoić rozszalały organ jedna myśl przemknęła jej przez głowę - że może pewne rzeczy wiedziało się od zawsze, trzeba było tylko odkryć je w odpowiednim czasie. Albo pozwolić sobie powędrować za potrzebą, tak jak ledwie kilka uderzeń serca wcześniej, czy jak teraz, kiedy jej dłoń uniosła się machinalnie. Skrzyżowała z nim spojrzenie, kiedy dźwignął ją za jej życzeniem. Przesunęła tęczówkami po twarzy, usta rozciągały się, rozbawione wypadającym mruknięciem. Słowa opuściły jej usta bez strachu, naturalnie, nie skrywane za żadną barierą, a jego wzrok, zdawał się najprostszym i najprawdziwszym zapewnieniem. Akceptacją. Nie znalazła w niej kpiny jak wcześniej. Pozwoliła się pociągnąć w cichym milczeniu po prostu robiąc to, czego chciał. Zadrżała lekko, kiedy owinął swoją transmutowaną koszulę wokół niej, łapiąc za jej brzegi, zadzierając na niego spojrzenie. Zadrżała, ale nie dlatego, że było jej zimno. To było coś innego, zadziwiającego w jakiś sposób, odkrywczego, miłego. Powinna chyba zainteresować się czerwonym materiałem i własną różdżką, ale nie potrafiła oderwać od Manannana zaintrygowanego spojrzenia, otrząsając się, dopiero, kiedy wziął ją w ramiona. Uniosła dłonie oplatając je wokół jego szyi.
- Suknia, mam w niej różdżkę. - mruknęła zachrypniętym, odrobinę ściśniętym głosem nie spoglądając jednak nawet ku niej. Milcząco na niego patrzyła, kiedy niósł ją wędrując korytarzami. Kiedy światło nocy wypadło przez okna i gasło między nimi kolejno, padając na profil. Kiedy jej myśli powracały do tego co zrobiła malując szkarłatem jej policzki, a wspomnienia jeszcze żywe nadal zdawały się ją otumaniać. I nie mogła nie zauważyć, że nigdy wcześniej, przez dwadzieścia sześć lat życia, nie czuła się w taki sposób. Tak złożony a jednocześnie prosty. Przypomniało jej się pytanie Deirdre o szczęście, padające wtedy w ogrodach baletu. Czy możliwym było, by o to właśnie tak naprawdę chodziło? O to wszystko jednocześnie?
Stanęła czując pod stopami miękkość dywanu wyraźnie, choć nadal czuła się dziwnie lekka. Kiedy jego odpowiedzi sięgnęły ku niej, jej usta rozciągnęły się w krótkim uśmiechu. Nie o zimno się bała, a o porzuconą na plaży przyzwoitość. Nie musisz, przyjęła jednak jako zgodę na to, by nie poszukiwać jej już dzisiaj. Dlatego puściła owijający ją materiał wyciągając ku niemu rękę. Dzisiaj zdawało się nad wyraz nowe, a chwilami przyjemnie bawiące. Ułożyła się, pociągając za sobą kawałek okrycia, ale to dociągnęła kawałek nad biodra. Umościła, układając głowę na ręce, wypowiadając prośbę i propozycję, pozostawiając mu wybór, tęczówkami błądząc po twarzy znajdującej się obok. Zerknęła na unosząc się w jej kierunku rękę, ale nawet jej nie odprowadziła. Przymykając na krótką chwilę powieki, kiedy przesunęła się po jej ramieniu, rozciągając łagodnie wargi w uśmiechu. Otworzyła je jednak na padające słowa, odnajdując jasne tęczówki. Przez chwilę badała je w milczeniu rozchylając lekko usta. W tej bliskości, tak odmiennej, sennej, było coś przyjemnego, spokojnego, bezpiecznego w jakiś sposób.
- Wszystko. - mruknęła bez głębszej analizy, unosząc rękę, która do tej pory leżała na jej boku. Lekkim, niepozbawionym gracji gestem zataczając nią niczym dyrygent wśród kolejnych wypuszczonych zgłosek. - Od początku do końca. - przekręciła głowę wracając spojrzeniem do niego, zwijając palce dłoni, na zewnątrz pozostawiając tylko wskazujący. - O każdym znaku, który nosisz na sobie… - dotknęła jednego z tatuaży, lekkim, ledwie wyczuwalnym naciskiem przesuwając palcem od jednego śladu do drugiego, wędrując po nich spojrzeniem. Przemknęła palcami po jego ramieniu, sięgając do ręki, dłoni, którą przysunęła pomiędzy nich. - ...każdym pierścieniu który masz na palcu… - zostawiła na nich niewidocznych ślad dotyku docierając do brakującego palca serdecznego, uderzyła w niego opuszkiem kilka razy, unosząc figlarnie spojrzenie by spojrzeć mu w oczu. - …gdzie ten zgubiłeś. - jej wargi rozciągnęły się w leniwym uśmiechu. - O twojej pierwszej wyprawie i każdej kolejnej. O tym, czy istnieje kraniec świata i co tam można znaleźć. O tym jak ukazała się w tobie magia. O tym co myślałeś, tego dnia w grudniu, kiedy pojawiłam się tu pierwszy raz. O tym w co wierzysz. Co tak właściwie znaczy kochać twoim zdaniem, albo czego ode mnie oczekujesz i pragniesz. Co lubisz, czego szczerze nie znosisz. Chcę usłyszeć o każdym twoim zwycięstwie i każdej porażce. Chcę wszystko wiedzieć. Naprawdę. - ostatnie ze słów wyszeptała choć wszystkich innych, rozedrganych pomiędzy nimi nie mówiła wcale głośno. Nie potrafiąc pozbyć się złudnego wrażenia jakby to wszystko było jedynie snem, niewypowiedzianym pragnieniem, odkrywającym Manannana całkiem innego a jednocześnie takiego samego. Wprawiając jej wnętrze w dziwne, całkowicie nowe i nieznane rozedrganie. Trudną do okiełznania euforię. Odwróciła spojrzenie unosząc palce, pozwalając im zatańczyć po brodzie w końcu wskazującym uderzając kilka razy w malinową wargę. - Opowiedz mi o tym buntowniku - czemu to zrobił i jak mu odpłaciłeś. Albo… opowiedz mi o swojej załodze. A ja ci powiem, czemu opłaci ci się zamienić miejscami Stevena i Dalhalla. Albo… powiedz mi czego obawiasz się najbardziej. Albo… - miała już kolejny pomysł, jeden, trzy, dziesięć, ale nagle zrozumiała, że tak nigdzie nie dojdzie. Rozszerzyła w lekkim zdumieniu oczy, a potem wypuściła prawie cierpiętniczo powietrze. - Dałeś mi wybór niemożliwy. - westchnęła zsuwając głowę z ręki, by opuścić ją w pościel, przymykając na chwilę oczy, chłonąc zapach. Wyrzucając niezadowolone mruknięcie przed siebie, by zginęło w materacu. Przekręciła głowę, jednym okiem spoglądając ku niemu. Przysuwając twarz bliżej, unosząc rękę, palcami dotykając jego brody, przemknęła po niej długimi palcami. - Cokolwiek. - wybrała w końcu rozciągając wargi w uśmiechu, pozwalając pociągnąć się samej sobie, przesunąć jeszcze odrobinkę głowę, tak żeby nosem, dotknąć tego należącego do niego. - Opowiedz mi cokolwiek o sobie. - powtórzyła ciemnymi tęczówkami błądząc leniwie po wybijającej się w półmroku twarzy.
*Tyle słów rzuconych w wodę! [wściekły bonus]
- Autant de mots jetés à l'eau!*- wypadło z jej usta w niekontrolowanej złości, kiedy uniosła rękę uderzając nią w furii o wodę. Była wściekła. A kiedy wściekłość wylewała się poza miarę - kiedy zatracała kontrolę nad nią całkiem, a może nad sobą samą - bo nie tylko w momentach najwyższej złości francuski wymykał się na wierzch, nie pilnowała używanego języka tak dokładnie. Dorastała otoczona językiem miłości, uczyła się ich dwóch równolegle, a potem spędziła kilka lat, w szkole z ludźmi, dla których był on rodzimym językiem. Ona go za jeden z swoich uważała niezmiennie. Oddychała ciężko, przymykając na chwilę powieki zaciskając sztywne, opierające się palce w pięść. Wciskając paznokcie w środek dłoni. - Nie o zmianę twojego kierunku mi chodzi. - odpowiedziała w końcu otwierając oczy. Unosząc rękę, żeby zacisnąć ją gwałtownie na jego brodzie wciskając w nią palce. - A o sposób w jaki stawiasz kolejne kroki. Siedząc po nocach za dnia tracisz skupienie. Pomijając posiłki idziesz nierozważnie. I ani razu nie obejrzałeś się na mnie. - trzy pierwsze słowa wypowiedziała z ciężkimi, znaczącymi pauzami wspinając się odrobinę na palce ku niemu. Opadła na pięty, puszczając jego brodę odwracając spojrzenie skryte pod zmarszczonymi brwiami. Założyła dłonie na piersi.
Szarpnęła się, kiedy przyciągnął ją bliżej, ale miała wrażenie, że nie zrobiło to nim najmniejszego wrażenia - a może, że właściwie nawet go nie poczuł i nie zauważył. Rozplotła ręce tylko po to, by stworzyć między nimi dystans wyciągniętą ręką i odchylonymi plecami. Wyrzuciła kolejne słowa wprost na niego kpiąco, nieprzyjaźnie. Obserwowała go uważnie mrużąc oczy. Jej brwi drgnęły na pierwsze stwierdzenie. Usta wygięły się do dołu nieprzyjemnie, a dłonie po raz kolejny splotły na piersi. Przez chwilę mierzyła go spojrzeniem, odwracając na bok głowę, wywracając oczami. Wściekła, rozgrzana do czerwoności drażniącą ją pewnością. Czy był w stanie? Nie była całkiem pewna. Bardziej może na to liczyła. Może tego od niego oczekiwała. Może po prostu z nim utknęła. Jej podbródek uniósł się mimowolnie. Kolejno padające ostrzeżenie, dotyczące toczonej wojny przyciągnęło jej wzrok - najpierw tylko tęczówki, by po chwili znów odwróciła głowę, by na ostatnią wybrzmiewająca pod słowami groźbę roześmiać się lekko w niezmiennie towarzyszącej jej złości.
- Ten zamek będzie należał do mnie - łącznie z sercami jego mieszkańców. - odpowiedziała mu bez ciebie wątpliwości, dodając kawałek który pominął. Jej usta rozciągnęły się w widocznym zadowoleniu, jakby dostrzegała w swoich słowach coś, co on przeoczył. Coś co pozwalało mu wysnuć nieodpowiedni wniosek. Jej głowa przesunęła się ledwie o milimetry z lewej na prawą. Pochyliła ją lekko nie odrywając od niego tęczówek. Wszystko co powiedziała pamiętała dokładnie. - Doprawdy? “Nie chcesz wiedzieć jaki los spotkał człowieka, który próbował zbuntować moją załogę” - powtórzyła jego własne słowa odpłacając pięknym za nadobne. Też to potrafiła. Też słuchała tego, co mówił. - Więc źle zrozumiałam i ten z pewnością cieszy się urokami życia na jakiejś pięknej wyspie opływając w złota? Czy może oczekiwałeś, że trwożąca myśl coś ci pomoże? Nie boję się, Manannanie. Nie targa też mną szaleństwo. To jedynie fakty, które postanowiłam ci przypomnieć. Powiedziałam ci też, doskonale wiem, że nie tylko ja władam koszmarem. - niezachwianie, niezmiennie pewność obejmowało ją w mówionych teraz słowach. Odpuściła lekko, wypowiadając kolejne słowa. Mogli ze sobą toczyć walki, tylko czy nie szkoda na to było energii i czasu? Przesunęła tęczówkami po jego twarzy kiedy postawił pytanie. Wywracając w zniecierpliwieniu oczami. - Ile razy albo jakimi słowami będę musiała to powtórzyć, żebyś zrozumiał? - zapytała go w krótkim zniecierpliwieniu, które zadrgało w zgłoskach. - Twoja. - wskazała na niego brodą z zaciśniętymi ustami. - Prawa. - dodała wskazując też podbródkiem na przestrzeń obok niego. Zerkając w stronę pustego miejsca, które powinno należeć do niej. Do niej i nikogo innego. Jeśli nie zrozumiał tego wcześniej z padających słów, wskazała teraz dokładnie to, czego chciała i czego oczekiwał. To, gdzie chciała się znaleźć. Konkretnie, bez metafor, przydługich opowieści, czy założeń.
Czy mogli przebyć tą rozmowę we własnych komnatach? W spokoju, na poważnie, bez złości i irytacji dźwięczącej w zgłoskach? Czy oboje - albo tylko on lub ona - bali się tego ryzyka, które dziś wypadło samo, że nie istniała możliwość, by powiedzieć sobie to wszystko jakkolwiek inaczej? Nie wiedziała. Ale nie miało to znaczenia, bo sztorm który nimi zawładnął z każdym kolejnym słowem zdawał się tracić na mocy. Może to ona dobierała odpowiednio słowa - może po prostu była taka, odpowiednia, może to czego chciała pokrywało się z tym, czego on potrzebował. A może on odpuścił chcąc ją stąd zabrać, zanim ktokolwiek zobaczy ich w tutaj i w teraz. Ale mówili nadal a jej dłoń przesuwała się sama, łagodniejsza, nieprowadzona planowanym aktem, którym miała coś zyskać a niewyreżyserowaną potrzebą. W końcu całkowitą prawdą, której nigdy nie było w scenariuszu, którego uczyła się wcześniej. Ale improwizowała już całkiem niepewna niczego.
Prawda.
Owinęło ją lekko jak muzyka. Jej płuca nabrały krótki, odrobinę chaotyczny oddech. Brwi uniosły się najpierw w krótkim zdziwieniu, ale chyba tylko sercem, które obiło się inaczej niż wcześniej. Wargi w końcu wygięły łagodnie ku górze.
Skłamałby, gdyby powiedziała, że spodziewała się tego wszystkiego. Że zaplanowała dokładnie to wszystko od złości wrzącej w żyłach i jej i jego, gorącej emocji, przeistaczającej się w coś innego. Coś, czego nie poznała wcześniej, choć zdawało jej się, że jako żona, wiedziała już coś o intymnym tańcu, który przeznaczony był dla prywatnych komnat, nie zaś otwartych połaci morza i ciemnych, zamkowych okiennic. Poddała się po prostu fali, utrzymała kurs, który przyjęła, zawładnęła nią odkrywając miejsca w których nie była wcześniej. A co ważniejsze - odkrywając jego. Po raz pierwszy, naprawdę. Przynajmniej takie odniosła wrażenie - a może było to jedynie wewnętrze marzenie, które próbowała zakląć w rzeczywistość. Nie miała czasu, żeby zastanowić się nad tym. Bo każdy oddech, każdy dotyk, każdy ruch dwóch złączonych ze sobą ciał przynosił jej otumanione szaleństwo zmysłów i doznań. Zabierał ją daleko stąd, jednocześnie pozostawiając blisko niego, pozwalając na szeptanie kolejnych słów, choć nie miała pojęcia, jakim cudem była w stanie je złożyć i czemu nie odeszła jeszcze od zmysłów.
I kiedy stała tak, łapiąc oddech, próbując uspokoić rozszalały organ jedna myśl przemknęła jej przez głowę - że może pewne rzeczy wiedziało się od zawsze, trzeba było tylko odkryć je w odpowiednim czasie. Albo pozwolić sobie powędrować za potrzebą, tak jak ledwie kilka uderzeń serca wcześniej, czy jak teraz, kiedy jej dłoń uniosła się machinalnie. Skrzyżowała z nim spojrzenie, kiedy dźwignął ją za jej życzeniem. Przesunęła tęczówkami po twarzy, usta rozciągały się, rozbawione wypadającym mruknięciem. Słowa opuściły jej usta bez strachu, naturalnie, nie skrywane za żadną barierą, a jego wzrok, zdawał się najprostszym i najprawdziwszym zapewnieniem. Akceptacją. Nie znalazła w niej kpiny jak wcześniej. Pozwoliła się pociągnąć w cichym milczeniu po prostu robiąc to, czego chciał. Zadrżała lekko, kiedy owinął swoją transmutowaną koszulę wokół niej, łapiąc za jej brzegi, zadzierając na niego spojrzenie. Zadrżała, ale nie dlatego, że było jej zimno. To było coś innego, zadziwiającego w jakiś sposób, odkrywczego, miłego. Powinna chyba zainteresować się czerwonym materiałem i własną różdżką, ale nie potrafiła oderwać od Manannana zaintrygowanego spojrzenia, otrząsając się, dopiero, kiedy wziął ją w ramiona. Uniosła dłonie oplatając je wokół jego szyi.
- Suknia, mam w niej różdżkę. - mruknęła zachrypniętym, odrobinę ściśniętym głosem nie spoglądając jednak nawet ku niej. Milcząco na niego patrzyła, kiedy niósł ją wędrując korytarzami. Kiedy światło nocy wypadło przez okna i gasło między nimi kolejno, padając na profil. Kiedy jej myśli powracały do tego co zrobiła malując szkarłatem jej policzki, a wspomnienia jeszcze żywe nadal zdawały się ją otumaniać. I nie mogła nie zauważyć, że nigdy wcześniej, przez dwadzieścia sześć lat życia, nie czuła się w taki sposób. Tak złożony a jednocześnie prosty. Przypomniało jej się pytanie Deirdre o szczęście, padające wtedy w ogrodach baletu. Czy możliwym było, by o to właśnie tak naprawdę chodziło? O to wszystko jednocześnie?
Stanęła czując pod stopami miękkość dywanu wyraźnie, choć nadal czuła się dziwnie lekka. Kiedy jego odpowiedzi sięgnęły ku niej, jej usta rozciągnęły się w krótkim uśmiechu. Nie o zimno się bała, a o porzuconą na plaży przyzwoitość. Nie musisz, przyjęła jednak jako zgodę na to, by nie poszukiwać jej już dzisiaj. Dlatego puściła owijający ją materiał wyciągając ku niemu rękę. Dzisiaj zdawało się nad wyraz nowe, a chwilami przyjemnie bawiące. Ułożyła się, pociągając za sobą kawałek okrycia, ale to dociągnęła kawałek nad biodra. Umościła, układając głowę na ręce, wypowiadając prośbę i propozycję, pozostawiając mu wybór, tęczówkami błądząc po twarzy znajdującej się obok. Zerknęła na unosząc się w jej kierunku rękę, ale nawet jej nie odprowadziła. Przymykając na krótką chwilę powieki, kiedy przesunęła się po jej ramieniu, rozciągając łagodnie wargi w uśmiechu. Otworzyła je jednak na padające słowa, odnajdując jasne tęczówki. Przez chwilę badała je w milczeniu rozchylając lekko usta. W tej bliskości, tak odmiennej, sennej, było coś przyjemnego, spokojnego, bezpiecznego w jakiś sposób.
- Wszystko. - mruknęła bez głębszej analizy, unosząc rękę, która do tej pory leżała na jej boku. Lekkim, niepozbawionym gracji gestem zataczając nią niczym dyrygent wśród kolejnych wypuszczonych zgłosek. - Od początku do końca. - przekręciła głowę wracając spojrzeniem do niego, zwijając palce dłoni, na zewnątrz pozostawiając tylko wskazujący. - O każdym znaku, który nosisz na sobie… - dotknęła jednego z tatuaży, lekkim, ledwie wyczuwalnym naciskiem przesuwając palcem od jednego śladu do drugiego, wędrując po nich spojrzeniem. Przemknęła palcami po jego ramieniu, sięgając do ręki, dłoni, którą przysunęła pomiędzy nich. - ...każdym pierścieniu który masz na palcu… - zostawiła na nich niewidocznych ślad dotyku docierając do brakującego palca serdecznego, uderzyła w niego opuszkiem kilka razy, unosząc figlarnie spojrzenie by spojrzeć mu w oczu. - …gdzie ten zgubiłeś. - jej wargi rozciągnęły się w leniwym uśmiechu. - O twojej pierwszej wyprawie i każdej kolejnej. O tym, czy istnieje kraniec świata i co tam można znaleźć. O tym jak ukazała się w tobie magia. O tym co myślałeś, tego dnia w grudniu, kiedy pojawiłam się tu pierwszy raz. O tym w co wierzysz. Co tak właściwie znaczy kochać twoim zdaniem, albo czego ode mnie oczekujesz i pragniesz. Co lubisz, czego szczerze nie znosisz. Chcę usłyszeć o każdym twoim zwycięstwie i każdej porażce. Chcę wszystko wiedzieć. Naprawdę. - ostatnie ze słów wyszeptała choć wszystkich innych, rozedrganych pomiędzy nimi nie mówiła wcale głośno. Nie potrafiąc pozbyć się złudnego wrażenia jakby to wszystko było jedynie snem, niewypowiedzianym pragnieniem, odkrywającym Manannana całkiem innego a jednocześnie takiego samego. Wprawiając jej wnętrze w dziwne, całkowicie nowe i nieznane rozedrganie. Trudną do okiełznania euforię. Odwróciła spojrzenie unosząc palce, pozwalając im zatańczyć po brodzie w końcu wskazującym uderzając kilka razy w malinową wargę. - Opowiedz mi o tym buntowniku - czemu to zrobił i jak mu odpłaciłeś. Albo… opowiedz mi o swojej załodze. A ja ci powiem, czemu opłaci ci się zamienić miejscami Stevena i Dalhalla. Albo… powiedz mi czego obawiasz się najbardziej. Albo… - miała już kolejny pomysł, jeden, trzy, dziesięć, ale nagle zrozumiała, że tak nigdzie nie dojdzie. Rozszerzyła w lekkim zdumieniu oczy, a potem wypuściła prawie cierpiętniczo powietrze. - Dałeś mi wybór niemożliwy. - westchnęła zsuwając głowę z ręki, by opuścić ją w pościel, przymykając na chwilę oczy, chłonąc zapach. Wyrzucając niezadowolone mruknięcie przed siebie, by zginęło w materacu. Przekręciła głowę, jednym okiem spoglądając ku niemu. Przysuwając twarz bliżej, unosząc rękę, palcami dotykając jego brody, przemknęła po niej długimi palcami. - Cokolwiek. - wybrała w końcu rozciągając wargi w uśmiechu, pozwalając pociągnąć się samej sobie, przesunąć jeszcze odrobinkę głowę, tak żeby nosem, dotknąć tego należącego do niego. - Opowiedz mi cokolwiek o sobie. - powtórzyła ciemnymi tęczówkami błądząc leniwie po wybijającej się w półmroku twarzy.
*Tyle słów rzuconych w wodę! [wściekły bonus]
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Francuskie słowa, podkreślone rozpryskującą się wokół Melisande wodą, nie przywołały go do porządku – przyglądał się targającej nią złości, dłoni uderzającej łagodne, obmywające ich fale, zastanawiając się jedynie, czy wymierzony w gniewie cios miał być pierwotnie skierowany ku niemu. Kącik ust drgnął mu w górę, nie tyle w rozbawieniu, co w niekontrolowanym grymasie; znał francuski na tyle, by wychwycić sens wypowiedzianego w uniesieniu zdania, nie potrafił jednak przypisać go do niczego, co sam powiedział – lub co powiedziała ona. Może naprawdę się rozminęli, w furii nie próbując nawet dotrzeć do porozumienia; ich bliskość wydawała się w tamtym momencie jedynie pozorna, stali obok siebie – ciało przy ciele – ale zderzające się ze sobą słowa nie zgrywały się we wspólnym brzmieniu, zbudowane na różnych doświadczeniach i obawach, na lękach i nadziejach, które nigdy nie padły pomiędzy nimi głośno. To był jego błąd – jeden z tych, do których nie był gotowy jeszcze się przyznać; nie teraz, nie dzisiaj.
Jego własne zdania zamarły mu na ustach, gdy Melisande przymknęła powieki, oddychając ciężko; czekał, aż spojrzy na niego ponownie, czując, jak jego własne emocje stopniowo cichną, a mięśnie rozluźniają się powoli, czy ze zmęczenia czy w kapitulacji – nie był pewien, choć ta druga opcja brzmiała mało prawdopodobnie: nie przywykł do składania broni. Palce chwytające niespodziewanie jego podbródek go zaskoczyły, zacisnął zęby odruchowo – nie wyrwał się jednak, zamiast tego decydując się na stawienie jej czoła, wpatrując się w parę ciemnych tęczówek tak intensywnie, jakby chciał dojrzeć, co kryło się po drugiej stronie. – Ty i te twoje posiłki – żachnął się, prychając z niedowierzaniem, całkowicie uchylając się przed sednem jej wypowiedzi, ale jednocześnie: robiąc to z pełną świadomością wyrzucanych z siebie głosek. Nie miał zamiaru się do tego przyznać – do powodu, który sprawiał, że z premedytacją unikał większych zgromadzeń, obawiając się, że nie będzie w stanie ukryć wzroku umykającego ku nie opuszczającej go na krok zjawie, w niezrozumiały dla niego sposób karmiącej się blaskiem zawieszonej ponad nimi komety; do koszmarów dręczących go za jej sprawą, ani do tego, jak bardzo momentami dokuczał mu ciężar noszonej na barkach odpowiedzialności. Za Traversów, za rozdarte wojną hrabstwo; za zdrajców kryjących się na ich podwórku, za okiełznanie potęgi schowanej w szeptanych do ucha słowach, zaklętych w noszonym na szyi kamieniu. Za wszystko to, co z własnej woli zdecydował się nieść samotnie, święcie wierząc, że zawierzenie komukolwiek innemu ściągnie na niego nieuchronną zgubę. Czy mógł się mylić? Czy zatracił się we własnym egocentryzmie? Pochylił się w jej stronę bezwiednie, nieświadomie, kiedy wspięła się na palce, ale ich wargi nie zetknęły się ze sobą; zamiast tego uciekła mu znowu, tak samo, jak zniknął uścisk dłoni na jego skórze, oddech zatrzymujący się na twarzy. Skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona stworzyły dystans, na który nie miał zamiaru pozwolić; przyciągnął ją bliżej, nie zdając sobie sprawy, że sam siebie ciągnie ku nieuchronnej porażce, nie zwracając uwagi na przepełnione złością szarpnięcie. Dopiero niosący się wiatrem śmiech zmusił mięśnie do drgnięcia, drażniąc go, targając zakończeniami nerwowymi; naprawdę ją to bawiło?
Przechylił głowę w reakcji na powtórzone słowa, wpatrując się w Melisande intensywnie – to właśnie powiedział, czyż nie? Parsknął cicho, prawie bezgłośnie, gwałtownie wydmuchując powietrze przez nos. – Dla ciebie wymyśliłbym inną karę – odpowiedział, zniżając głos niemal do szeptu. Earwyn zasłużył na śmierć w płomieniach, na utratę wszystkiego, co cenił; na to, by pochłonęło go morze. Odpłacił mu się dokładnie tym samym, co on mu zaserwował, a chociaż przemoc nie była mu obca, to nie miał żadnego powodu, by kierować ją przeciw Melisande. Nie miałoby to zresztą żadnego sensu, była jego żoną; nie chciał jej stracić, ale mógł ją okiełznać, zmusić do posłuszeństwa i do godnego reprezentowania Traversów – czy tego chciała, czy nie. – Dobrze więc – powiedział jeszcze jedynie, przelotnie podążając za nią spojrzeniem, zawieszając je na pustym miejscu po jego prawej stronie; był gotów dać jej szansę, pokazać, do czego tak naprawdę była zdolna – ale chciał też zamknąć jej usta, zniecierpliwiony sprzeczką popchnął ją więc do przodu, dalej w głębiny, z premedytacją obserwując wyraz jej twarzy, gdy grunt umykał jej spod stóp. Pokazując jej, być może, że bez niego miała utonąć – a może zwyczajnie łaknąc jej reakcji, pragnąc zetrzeć chociaż na moment iskrzącą w tęczówkach pewność siebie.
Na krótko, na parę niespokojnych uderzeń serca; niespodziewany gest wytrącił go z równowagi, zatrzymując powietrze w płucach, tak, jakby zanurzył się pod wodę – mimo że przez cały czas oboje pozostawali na powierzchni. Czy to planował: obejmując ją ramionami, zmuszając, by się go uchwyciła? Nie, powiedziałby w pierwszej chwili, a potem nie był już pewien, tak samo, jak nie był pewien niczego – oprócz tego, że nie chciał się od niej oddalać, że pragnął pozostać tu już zawsze – z nią, z ciepłem otaczającego go ciała, z opuszkami palców wędrującymi wzdłuż karku, gdzieś poza czasem, w miejscu, w którym sekundy odmierzały nie zegary, a urywane, mieszające się ze sobą oddechy. Uspokajające się jeszcze długo po tym, jak jego ciałem wstrząsnęły przyjemne dreszcze, i jak ucichły szeptane mu do ucha słowa Melisande. Magiczne, niezwykłe, bliskie i odległe jednocześnie.
Chłodny wiatr owiewający mokrą skórę nie wystarczył, żeby go otrzeźwić – szukając okrycia, a później owijając nim jej nagie ramiona, wciąż jeszcze czuł się odurzony, poruszając się nieco nieprzytomnie, jak w amoku. Sens słów Melisande nie dotarł do niego od razu, różdżka?, powtórzył bezgłośnie, zastanawiając się, po co była jej teraz potrzebna różdżka – zanim jednak zdążyłby zapytać, zrozumiał, że pozostawianie jej na plaży nie należało do najrozsądniejszych decyzji. Kiwnął krótko głową, pośród jasnej szarości kamieni bez trudu wyłapując czerwień sukienki (gdy już – z trudem – udało mu się oderwać zamglony wzrok od rumieńców znaczących kobiece policzki); podszedł do niej, by schylić się ostrożnie i ścisnąć w palcach karminowy materiał. Nie wypuścił przy tym z ramion Melisande, nie był więc w stanie zarzucić sobie tkaniny na ramię – sunęła na nimi cicho, prawie bezszelestnie, kiedy – bez jednego słowa – niósł ją przez opustoszałe korytarze, nie odnajdując właściwych słów, którymi mógłby zmącić gęstą ciszę uśpionego już dawno zamku.
Skłamałby mówiąc, że z tej drogi – odrealnionej, nieznośnie długiej i w tym samym momencie niezwykle krótkiej – zapamiętał cokolwiek; zamykając cicho drzwi do własnych komnat nie potrafił wyjaśnić, w jaki właściwie sposób się w nich znaleźli, ale też nie próbował – bo widok zsuwającej się z ramion Melisande koszuli wyparł z jego umysłu wszystkie myśli. Tym razem nie przyciągnął jej jednak do siebie, poddając się zmęczeniu przemieszanemu z wypełniającym sypialnię poczuciem intymności; spełnieniu, które nie opuściło jeszcze rozluźnionego przyjemnie ciała. Wyciągniętą ku niemu dłoń uchwycił bez zawahania, bez oporów pozwalając jej także poprowadzić się do łóżka, na którym ułożył się wygodnie, na boku, podpierając głowę na ugiętej w łokciu ręce – drugą leniwie przesuwając po gładkiej skórze Melisande, kreśląc ścieżkę wzdłuż odcinającego się na tle tarasowych drzwi ramienia. Mając wrażenie, jakby wszystko wokół nich ucichło – nie licząc ledwie możliwego do wychwycenia szumu rozbijających się o brzeg fal, i ich własnych oddechów, spowolnionych błogą sennością.
Roześmiał się cicho słysząc jej odpowiedź, na sekundę odrywając od niej spojrzenie, żeby w teatralnym zniecierpliwieniu unieść je w stronę sufitu – powracając nim zaraz potem, zwabiony ruchem płynących przez powietrze palców, dłoni kreślącej skomplikowane, niewidzialne kształty. Podążył za nimi, gdy opuszki musnęły zamknięty pod skórą atrament, czarne, rozmyte już nieco linie układające się w kształt jaskółki (symbolu, odznaczenia zdobytego za przepłynięcie pierwszych pięciu tysięcy mil morskich); otworzył usta, gotów jej odpowiedzieć, ale wędrówka przesuwających się po jego ciele palców trwała dalej. Nie przerywał jej więc, nie protestując, kiedy przyciągnęła bliżej jego dłoń, ani kiedy dotknęła każdego ze srebrnych pierścieni, przywiezionych z podróży talizmanów, których na ogół strzegł zazdrośnie, nie zdejmując ich nawet na chwilę. Muśnięcie koniuszka brakującego palca posłało nieokreślony, ale wcale nie nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, uniósł spojrzenie z powrotem na jej twarz – teraz już odczytując jej ciche słowa wprost z poruszających się warg. Zastanawiając się milcząco, czy byłby w stanie opowiedzieć jej to wszystko? Niektóre pytania wydawały mu się łatwe, inne: niemożliwe, tkliwe; sięgające wspomnień, które odsunął od siebie i pogrzebał, a które Melisande wyciągała na wierzch z taką lekkością, jakby przez cały czas tkwiły tuż pod cienką, poddającą się jej gestom powierzchnią. Wstrzymał oddech, nieświadomy, że to robi, na wspomnienie dawnego przyjaciela całe jego ciało spięło się nerwowo na moment – ale umykające spomiędzy malinowych ust westchnięcie pozwoliło mu na nowo się odprężyć, ciągnąc kąciki ust w górę. – To naprawdę nie było aż tak trudne pytanie – zaprotestował, instynktownie również zniżając głos do szeptu, choć nie miało to żadnego logicznego uzasadnienia: w bezpiecznej prywatności jego komnat i tak nikt by go nie usłyszał. Pomiędzy głoski wkradło się rozbawienie, ale kolejny żart zamarł mu na języku; idąc śladem Melisande, opuścił głowę na poduszkę, przesuwając się jednak tak, by nogą – niby przypadkiem – musnąć jej skrytą pod pościelą łydkę. Przymknął powieki, na sekundę zatracając się w dotyku jej palców na brodzie, uśmiechając się mimowolnie, gdy trąciła go nosem; otworzył oczy, przesuwając się lekko, odpowiadając na subtelną pieszczotę.
Cokolwiek?
Zastanawiał się przez moment, w milczeniu sięgając dłonią jej twarzy; muskając kciukiem policzek, a potem idąc dalej – odsuwając do tyłu ciemne włosy, wilgotne jeszcze od niedawnej kąpieli, teraz: rozsypane bezładnie po poduszce. Odbijające światło srebro pierścieni zamigotało w półmroku sypialni, ściągając jego uwagę na chwilę, na jedno uderzenie serca. Westchnął cicho, po czym obrócił się powoli na plecy – ostrożnie, nie odsuwając się zanadto; dłonie na chwilę unosząc w górę, żeby z lewej zsunąć jeden z pierścieni – cieńszy niż pozostałe, ale bogato rzeźbiony, w skomplikowane, pełne zawijasów wzory otaczające obrączkę. Noszony na serdecznym palcu, tym samym, któremu brakowało dwóch paliczków. – Przejmowaliśmy mugolski okręt – powiedział, w zamyśleniu – jakby sobie przypominał, choć w rzeczywistości pamiętał wszystko dokładnie: to, jaka była wtedy pogoda, i z której strony wiał wiatr. Obrócił głowę na poduszce, żeby na nowo odszukać parę ciemnych tęczówek – jednocześnie wyciągając w stronę Melisande dłoń, na której spoczywał pierścień. Mogła go zabrać, jeśli chciała. – Miał mieć na pokładzie artefakty skradzione z opuszczonej, czarodziejskiej wioski – dodał. Mieli nadzieję je odzyskać, ale też: wymierzyć sprawiedliwość zuchwalcom, niemagicznym, którzy wyciągali łapczywe ręce po to, co nie należało do nich. Kącik jego ust drgnął, uniósł rękę – wzrokiem uciekając w górę, na zraniony palec. Poruszył nim bezwiednie. – Złamany maszt przygniótł mi rękę do sterburty – zmiażdżył kości. Nasz uzdrowiciel został ranny w trakcie abordażu, zresztą: nie było czasu. A kiedy już był, to było za późno, rana była zasklepiona – wyjaśnił. Bez oporów, bez zawahania; wspomnienie nie należało do tych bolesnych, emocje okrzepły już dawno; brak paru kości nie doskwierał zbyt mocno, przez lata stając się okazją do wymyślania kolejnych historii opowiadanych przy szklance rumu, każdej bardziej nieprawdopodobnej od kolejnej. – Kiedy już było po wszystkim – ciągnął, celowo pomijając krwawą walkę – pod pokładem, oprócz skradzionych przedmiotów, znaleźliśmy… Klatkę. Szklany pojemnik, prostokątne akwarium. W środku była syrena, osłabiona, ledwie żywa. – Pamiętał jej imię, i to, jak spojrzała na nich z przestrachem wymieszanym z nadzieją – ale nie odnalazł właściwych słów, a może – nie ośmielił się tego zrobić. – Schwytali ją, kiedy wraz z ukochanym oddaliła się od swojego plemienia. Umarł, próbując ją ochronić, a ona – nie wiem, co właściwie planowali, zapewne sprzedać ją temu, który zapłaci najwięcej. – I właśnie dlatego – i z tysiąca innych powodów – nie mogli pozwolić mugolom na panoszenie się po tym świecie bez żadnej kontroli. – Wiesz, że trytony łączą się w pary na całe życie? – zapytał, odwracając się znów ku niej; zatrzymując wzrok na jej przytulonej do poduszki twarzy. – Tradycją tego plemienia było darowanie swojemu ukochanemu odciętego warkocza – druga osoba wplatała go we własne włosy, żeby nosić go już do śmierci. – Pamiętał, jak uwolniona syrena zaciskała na nim palce, nie wiedząc jeszcze, że zyskiwała wolność; a może – nie mając pojęcia, co powinna z nią zrobić. – Torlan na swoim nosiła pierścienie, jeden za każdy rok spędzony ze swoim mężem – ten – ciągnął, gestem wskazując na srebrną obrączkę – podarowała nam w podziękowaniu za ratunek – dodał. – Twierdziła, że jego magia chroni przed złośliwymi duchami przodków – przypomniał sobie, wyciągając dłoń, żeby musnąć palcami krawędź pierścienia.
– Dlaczego Steven i Dalhall? – zapytał po chwili, nie miał pojęcia: jak długiej. Uchwycił znów spojrzenie Melisande, przesuwając się, żeby widzieć ją lepiej. – I opowiedz mi o tym smoku – poprosił, nie zapominając – nawet przelotnie – o tej śmiałej deklaracji; gotów wysłuchać wszystkiego, co miała mu do powiedzenia, choć wraz z każdym oddechem czuł coraz większą potrzebę przyciągnięcia jej do siebie i pociągnięcia ich obojga w miękkie objęcia snu. – Proszę – mruknął po chwili; w oczach zatańczyły mu wesołe iskry.
Jego własne zdania zamarły mu na ustach, gdy Melisande przymknęła powieki, oddychając ciężko; czekał, aż spojrzy na niego ponownie, czując, jak jego własne emocje stopniowo cichną, a mięśnie rozluźniają się powoli, czy ze zmęczenia czy w kapitulacji – nie był pewien, choć ta druga opcja brzmiała mało prawdopodobnie: nie przywykł do składania broni. Palce chwytające niespodziewanie jego podbródek go zaskoczyły, zacisnął zęby odruchowo – nie wyrwał się jednak, zamiast tego decydując się na stawienie jej czoła, wpatrując się w parę ciemnych tęczówek tak intensywnie, jakby chciał dojrzeć, co kryło się po drugiej stronie. – Ty i te twoje posiłki – żachnął się, prychając z niedowierzaniem, całkowicie uchylając się przed sednem jej wypowiedzi, ale jednocześnie: robiąc to z pełną świadomością wyrzucanych z siebie głosek. Nie miał zamiaru się do tego przyznać – do powodu, który sprawiał, że z premedytacją unikał większych zgromadzeń, obawiając się, że nie będzie w stanie ukryć wzroku umykającego ku nie opuszczającej go na krok zjawie, w niezrozumiały dla niego sposób karmiącej się blaskiem zawieszonej ponad nimi komety; do koszmarów dręczących go za jej sprawą, ani do tego, jak bardzo momentami dokuczał mu ciężar noszonej na barkach odpowiedzialności. Za Traversów, za rozdarte wojną hrabstwo; za zdrajców kryjących się na ich podwórku, za okiełznanie potęgi schowanej w szeptanych do ucha słowach, zaklętych w noszonym na szyi kamieniu. Za wszystko to, co z własnej woli zdecydował się nieść samotnie, święcie wierząc, że zawierzenie komukolwiek innemu ściągnie na niego nieuchronną zgubę. Czy mógł się mylić? Czy zatracił się we własnym egocentryzmie? Pochylił się w jej stronę bezwiednie, nieświadomie, kiedy wspięła się na palce, ale ich wargi nie zetknęły się ze sobą; zamiast tego uciekła mu znowu, tak samo, jak zniknął uścisk dłoni na jego skórze, oddech zatrzymujący się na twarzy. Skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona stworzyły dystans, na który nie miał zamiaru pozwolić; przyciągnął ją bliżej, nie zdając sobie sprawy, że sam siebie ciągnie ku nieuchronnej porażce, nie zwracając uwagi na przepełnione złością szarpnięcie. Dopiero niosący się wiatrem śmiech zmusił mięśnie do drgnięcia, drażniąc go, targając zakończeniami nerwowymi; naprawdę ją to bawiło?
Przechylił głowę w reakcji na powtórzone słowa, wpatrując się w Melisande intensywnie – to właśnie powiedział, czyż nie? Parsknął cicho, prawie bezgłośnie, gwałtownie wydmuchując powietrze przez nos. – Dla ciebie wymyśliłbym inną karę – odpowiedział, zniżając głos niemal do szeptu. Earwyn zasłużył na śmierć w płomieniach, na utratę wszystkiego, co cenił; na to, by pochłonęło go morze. Odpłacił mu się dokładnie tym samym, co on mu zaserwował, a chociaż przemoc nie była mu obca, to nie miał żadnego powodu, by kierować ją przeciw Melisande. Nie miałoby to zresztą żadnego sensu, była jego żoną; nie chciał jej stracić, ale mógł ją okiełznać, zmusić do posłuszeństwa i do godnego reprezentowania Traversów – czy tego chciała, czy nie. – Dobrze więc – powiedział jeszcze jedynie, przelotnie podążając za nią spojrzeniem, zawieszając je na pustym miejscu po jego prawej stronie; był gotów dać jej szansę, pokazać, do czego tak naprawdę była zdolna – ale chciał też zamknąć jej usta, zniecierpliwiony sprzeczką popchnął ją więc do przodu, dalej w głębiny, z premedytacją obserwując wyraz jej twarzy, gdy grunt umykał jej spod stóp. Pokazując jej, być może, że bez niego miała utonąć – a może zwyczajnie łaknąc jej reakcji, pragnąc zetrzeć chociaż na moment iskrzącą w tęczówkach pewność siebie.
Na krótko, na parę niespokojnych uderzeń serca; niespodziewany gest wytrącił go z równowagi, zatrzymując powietrze w płucach, tak, jakby zanurzył się pod wodę – mimo że przez cały czas oboje pozostawali na powierzchni. Czy to planował: obejmując ją ramionami, zmuszając, by się go uchwyciła? Nie, powiedziałby w pierwszej chwili, a potem nie był już pewien, tak samo, jak nie był pewien niczego – oprócz tego, że nie chciał się od niej oddalać, że pragnął pozostać tu już zawsze – z nią, z ciepłem otaczającego go ciała, z opuszkami palców wędrującymi wzdłuż karku, gdzieś poza czasem, w miejscu, w którym sekundy odmierzały nie zegary, a urywane, mieszające się ze sobą oddechy. Uspokajające się jeszcze długo po tym, jak jego ciałem wstrząsnęły przyjemne dreszcze, i jak ucichły szeptane mu do ucha słowa Melisande. Magiczne, niezwykłe, bliskie i odległe jednocześnie.
Chłodny wiatr owiewający mokrą skórę nie wystarczył, żeby go otrzeźwić – szukając okrycia, a później owijając nim jej nagie ramiona, wciąż jeszcze czuł się odurzony, poruszając się nieco nieprzytomnie, jak w amoku. Sens słów Melisande nie dotarł do niego od razu, różdżka?, powtórzył bezgłośnie, zastanawiając się, po co była jej teraz potrzebna różdżka – zanim jednak zdążyłby zapytać, zrozumiał, że pozostawianie jej na plaży nie należało do najrozsądniejszych decyzji. Kiwnął krótko głową, pośród jasnej szarości kamieni bez trudu wyłapując czerwień sukienki (gdy już – z trudem – udało mu się oderwać zamglony wzrok od rumieńców znaczących kobiece policzki); podszedł do niej, by schylić się ostrożnie i ścisnąć w palcach karminowy materiał. Nie wypuścił przy tym z ramion Melisande, nie był więc w stanie zarzucić sobie tkaniny na ramię – sunęła na nimi cicho, prawie bezszelestnie, kiedy – bez jednego słowa – niósł ją przez opustoszałe korytarze, nie odnajdując właściwych słów, którymi mógłby zmącić gęstą ciszę uśpionego już dawno zamku.
Skłamałby mówiąc, że z tej drogi – odrealnionej, nieznośnie długiej i w tym samym momencie niezwykle krótkiej – zapamiętał cokolwiek; zamykając cicho drzwi do własnych komnat nie potrafił wyjaśnić, w jaki właściwie sposób się w nich znaleźli, ale też nie próbował – bo widok zsuwającej się z ramion Melisande koszuli wyparł z jego umysłu wszystkie myśli. Tym razem nie przyciągnął jej jednak do siebie, poddając się zmęczeniu przemieszanemu z wypełniającym sypialnię poczuciem intymności; spełnieniu, które nie opuściło jeszcze rozluźnionego przyjemnie ciała. Wyciągniętą ku niemu dłoń uchwycił bez zawahania, bez oporów pozwalając jej także poprowadzić się do łóżka, na którym ułożył się wygodnie, na boku, podpierając głowę na ugiętej w łokciu ręce – drugą leniwie przesuwając po gładkiej skórze Melisande, kreśląc ścieżkę wzdłuż odcinającego się na tle tarasowych drzwi ramienia. Mając wrażenie, jakby wszystko wokół nich ucichło – nie licząc ledwie możliwego do wychwycenia szumu rozbijających się o brzeg fal, i ich własnych oddechów, spowolnionych błogą sennością.
Roześmiał się cicho słysząc jej odpowiedź, na sekundę odrywając od niej spojrzenie, żeby w teatralnym zniecierpliwieniu unieść je w stronę sufitu – powracając nim zaraz potem, zwabiony ruchem płynących przez powietrze palców, dłoni kreślącej skomplikowane, niewidzialne kształty. Podążył za nimi, gdy opuszki musnęły zamknięty pod skórą atrament, czarne, rozmyte już nieco linie układające się w kształt jaskółki (symbolu, odznaczenia zdobytego za przepłynięcie pierwszych pięciu tysięcy mil morskich); otworzył usta, gotów jej odpowiedzieć, ale wędrówka przesuwających się po jego ciele palców trwała dalej. Nie przerywał jej więc, nie protestując, kiedy przyciągnęła bliżej jego dłoń, ani kiedy dotknęła każdego ze srebrnych pierścieni, przywiezionych z podróży talizmanów, których na ogół strzegł zazdrośnie, nie zdejmując ich nawet na chwilę. Muśnięcie koniuszka brakującego palca posłało nieokreślony, ale wcale nie nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, uniósł spojrzenie z powrotem na jej twarz – teraz już odczytując jej ciche słowa wprost z poruszających się warg. Zastanawiając się milcząco, czy byłby w stanie opowiedzieć jej to wszystko? Niektóre pytania wydawały mu się łatwe, inne: niemożliwe, tkliwe; sięgające wspomnień, które odsunął od siebie i pogrzebał, a które Melisande wyciągała na wierzch z taką lekkością, jakby przez cały czas tkwiły tuż pod cienką, poddającą się jej gestom powierzchnią. Wstrzymał oddech, nieświadomy, że to robi, na wspomnienie dawnego przyjaciela całe jego ciało spięło się nerwowo na moment – ale umykające spomiędzy malinowych ust westchnięcie pozwoliło mu na nowo się odprężyć, ciągnąc kąciki ust w górę. – To naprawdę nie było aż tak trudne pytanie – zaprotestował, instynktownie również zniżając głos do szeptu, choć nie miało to żadnego logicznego uzasadnienia: w bezpiecznej prywatności jego komnat i tak nikt by go nie usłyszał. Pomiędzy głoski wkradło się rozbawienie, ale kolejny żart zamarł mu na języku; idąc śladem Melisande, opuścił głowę na poduszkę, przesuwając się jednak tak, by nogą – niby przypadkiem – musnąć jej skrytą pod pościelą łydkę. Przymknął powieki, na sekundę zatracając się w dotyku jej palców na brodzie, uśmiechając się mimowolnie, gdy trąciła go nosem; otworzył oczy, przesuwając się lekko, odpowiadając na subtelną pieszczotę.
Cokolwiek?
Zastanawiał się przez moment, w milczeniu sięgając dłonią jej twarzy; muskając kciukiem policzek, a potem idąc dalej – odsuwając do tyłu ciemne włosy, wilgotne jeszcze od niedawnej kąpieli, teraz: rozsypane bezładnie po poduszce. Odbijające światło srebro pierścieni zamigotało w półmroku sypialni, ściągając jego uwagę na chwilę, na jedno uderzenie serca. Westchnął cicho, po czym obrócił się powoli na plecy – ostrożnie, nie odsuwając się zanadto; dłonie na chwilę unosząc w górę, żeby z lewej zsunąć jeden z pierścieni – cieńszy niż pozostałe, ale bogato rzeźbiony, w skomplikowane, pełne zawijasów wzory otaczające obrączkę. Noszony na serdecznym palcu, tym samym, któremu brakowało dwóch paliczków. – Przejmowaliśmy mugolski okręt – powiedział, w zamyśleniu – jakby sobie przypominał, choć w rzeczywistości pamiętał wszystko dokładnie: to, jaka była wtedy pogoda, i z której strony wiał wiatr. Obrócił głowę na poduszce, żeby na nowo odszukać parę ciemnych tęczówek – jednocześnie wyciągając w stronę Melisande dłoń, na której spoczywał pierścień. Mogła go zabrać, jeśli chciała. – Miał mieć na pokładzie artefakty skradzione z opuszczonej, czarodziejskiej wioski – dodał. Mieli nadzieję je odzyskać, ale też: wymierzyć sprawiedliwość zuchwalcom, niemagicznym, którzy wyciągali łapczywe ręce po to, co nie należało do nich. Kącik jego ust drgnął, uniósł rękę – wzrokiem uciekając w górę, na zraniony palec. Poruszył nim bezwiednie. – Złamany maszt przygniótł mi rękę do sterburty – zmiażdżył kości. Nasz uzdrowiciel został ranny w trakcie abordażu, zresztą: nie było czasu. A kiedy już był, to było za późno, rana była zasklepiona – wyjaśnił. Bez oporów, bez zawahania; wspomnienie nie należało do tych bolesnych, emocje okrzepły już dawno; brak paru kości nie doskwierał zbyt mocno, przez lata stając się okazją do wymyślania kolejnych historii opowiadanych przy szklance rumu, każdej bardziej nieprawdopodobnej od kolejnej. – Kiedy już było po wszystkim – ciągnął, celowo pomijając krwawą walkę – pod pokładem, oprócz skradzionych przedmiotów, znaleźliśmy… Klatkę. Szklany pojemnik, prostokątne akwarium. W środku była syrena, osłabiona, ledwie żywa. – Pamiętał jej imię, i to, jak spojrzała na nich z przestrachem wymieszanym z nadzieją – ale nie odnalazł właściwych słów, a może – nie ośmielił się tego zrobić. – Schwytali ją, kiedy wraz z ukochanym oddaliła się od swojego plemienia. Umarł, próbując ją ochronić, a ona – nie wiem, co właściwie planowali, zapewne sprzedać ją temu, który zapłaci najwięcej. – I właśnie dlatego – i z tysiąca innych powodów – nie mogli pozwolić mugolom na panoszenie się po tym świecie bez żadnej kontroli. – Wiesz, że trytony łączą się w pary na całe życie? – zapytał, odwracając się znów ku niej; zatrzymując wzrok na jej przytulonej do poduszki twarzy. – Tradycją tego plemienia było darowanie swojemu ukochanemu odciętego warkocza – druga osoba wplatała go we własne włosy, żeby nosić go już do śmierci. – Pamiętał, jak uwolniona syrena zaciskała na nim palce, nie wiedząc jeszcze, że zyskiwała wolność; a może – nie mając pojęcia, co powinna z nią zrobić. – Torlan na swoim nosiła pierścienie, jeden za każdy rok spędzony ze swoim mężem – ten – ciągnął, gestem wskazując na srebrną obrączkę – podarowała nam w podziękowaniu za ratunek – dodał. – Twierdziła, że jego magia chroni przed złośliwymi duchami przodków – przypomniał sobie, wyciągając dłoń, żeby musnąć palcami krawędź pierścienia.
– Dlaczego Steven i Dalhall? – zapytał po chwili, nie miał pojęcia: jak długiej. Uchwycił znów spojrzenie Melisande, przesuwając się, żeby widzieć ją lepiej. – I opowiedz mi o tym smoku – poprosił, nie zapominając – nawet przelotnie – o tej śmiałej deklaracji; gotów wysłuchać wszystkiego, co miała mu do powiedzenia, choć wraz z każdym oddechem czuł coraz większą potrzebę przyciągnięcia jej do siebie i pociągnięcia ich obojga w miękkie objęcia snu. – Proszę – mruknął po chwili; w oczach zatańczyły mu wesołe iskry.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Nie sądziła, że popchnie ją tak daleko - do momentu w którym francuskie zgłoski zakwitną między nimi niekontrolowanie. Panowała nad językami, które dla niej były tożsamo ważne. W domu zdarzało im się rozmawiać w języku miłości, bo w nim wyrastali, później kształcąc się w francuskiej szkole. Jednak kiedy znajdowała się wśród tych, którym nie przychodził on tak naturalnie trzymała się angielskich słów, nie chcąc powodować w nikim dyskomfortu. Więc zgłoski w innym języku uciekały jej jedynie w momentach, kiedy zatracała kontrolę nad emocjami. A Manannan, rozbudził w niej złość większą niż czuła chyba kiedykolwiek, kiedy zdawał się jej słuchać, ale nie słyszeć wyraźnie. Tyle słów, które wypowiedziała, które jasno zdawały się jej zdaniem określać to, czego chciała o co wnioskowała, na co on pozostawał zwyczajnie głuchy. Ze złością złapała go za brodę, odnajdując tęczówki należące do niego. Ale padające z jego słowa, prychnięcie im towarzyszące otworzyły szerzej jej oczy. W złości puściła jego brodę.
Niekontrolowane, nieprzykładne, warknięcie wydarło się z jej zasznurowanych warg kompletnie bez kontroli, kiedy wywracała w złości oczami. Pokręciła głową z rozczarowaniem, kiedy mięsień kolejny raz drgnął jej na twarzy. Mogłaby mu odpowiedzieć, dokładnie w tym samym tonie. Że ona i jej posiłki, mają rację. Bo wiedziała, że ją miała i ta świadomość, pozwoliła jej zadzierać brodę zaplatając dłonie na piersi. Nawet, jeśli nie znała powodów, wiedziała co widziała. Ale bezowocna dyskusja, przerzucanie się nic nie znaczącymi półsłówkami to nie było to, czego chciała.
- Nie kuś mnie, Manannanie, bo skora będę sprawdzić jak pokaźne masz zasoby wyobraźni. - uniosła brodę, marszcząc brwi i mrużąc oczy w wyzywającej pozie, nie odstępując, nie truchlejąc, nie korząc się przed wizją rozciągającej się przed nią możliwości kary. Nawet, jeśli przez padające własne słowa mogła pokusić go, o wyznaczenie jej jakiejś. Zdecydowała się na podjęcie tych kroków, by osiągnąć cel. By sięgnąć po to, co miało ją zadowolić - dokładnie tak, jak wpajała Imogen. Na mniej, nie zamierzała się zgodzić, niezależnie od tego ile zajmie jej droga ku temu co miało ją zadowolić. Wypowiedziała więc swoje postulaty jasno. Jasno - i głośno. Dokładnie, nie ubierając już nic w metafory, nie klucząc wokół nie poszukując ładniejszych określeń, ani nie czekając, aż sam zrozumie o co walczyła do tej pory, czując jak jej serce zamiera w nieznośnym oczekiwaniu na odpowiedź. Nie opuściła jednak spojrzenia ani brody, wpatrując się oczekująco w niego. Wypuszczając powietrze przez nos, zaciskając wargi tak mocno, że możliwie aż uwydatniły wszystkie mięśnie na jej szyi.
W pierwszej chwili miała wrażenie, że się przesłyszała. Oddychała ciężko, nie potrafiąc od razu uwierzyć w to, co usłyszała. Jakby jego słowa, były jedynie omamem wywołanym przez fale. Choć właśnie do tych, tej zgody, dążyła od samego początku; melodia dwóch wyrazów zabrzmiała tak nierealnie, że wytrąciła ją na krótką chwilę z równowagi, na ułamek sekundy rozszerzając jej oczy, kiedy serce obiło się chaotycznie w piersi, kiedy sens przedzierał się do niej i docierał właściwie, kiedy jej mimika zmieniała się, wargi układały w tryumfalny uśmiech, oczy mrużyły w zadowoleniu a broda pozostawała niezmiennie zadarta ku górze. Rozchylała pełne usta, żeby odpowiedzieć mu tożsamym wyrażeniem, jednak nim zdążyła, popchnął ją w fale. Ogarnęło ją zaskoczenie i panika. Wyrwana szybko, niespodziewanie, natychmiastowo z chwili tryumfu, którą chciała się napawać. Spojrzała na niego z jednoczesnym zaskoczeniem ale i wyrzutem mieszającymi się w niej po równo. Co tak właściwie chciał osiągnąć?
Nie była pewna, ale czuła doskonale, jak umyka jej pewność którą miała zawsze, gdy jej stopy twardo trzymały się podłoża. Na krótką chwilę, bo nie pozwolił by fale pociągnęły ją za sobą pozwalając oprzeć się o swoje ramiona. Skutecznie odciągając ją od wzburzenia, które nią ogarnęło. Rozgrzewając skórę, rozpalając jej wnętrze, poruszając buntujące się ciało, nie postępujące wedle jej własnej woli. Dostrzegając więcej, niźli była w stanie dostrzec, odczuwając więcej, niż poczuła przez ostatnie miesiące - a może w ogóle od dnia, kiedy się poznali. Nie umiała wskazać momentu w którym to się zmieniło. Czy była to jedynie krótka chwila, ten wieczór, czy może w jakiś sposób to wszystko budowało się w niej i rosło miesiącami? Nie wiedziała, początkowo przerażona tym, jak powoli traciła kontrolę, zamieniając ją na coś nowego i nieznanego. Trudnego do określenia słowami, ale kiedy zdecydowała się zaryzykować, pójść dalej niż kiedykolwiek wcześniej była odkryła rejony i krainy - zarówno jego jak i siebie samej - które nadal pozostawały jeszcze nie całkiem zbadane. Rozbudzając w niej coś innego, swoistego rodzaju głód, ale i ciekawość.
Może dlatego nie potrafiła odsunąć od niego zaintrygowanego spojrzenia, wypuszczając jedynie krótkie słowa - ostatni poryw logicznych myśli - na wspomnienie różdżki ukrytej w wszytej w suknię kieszeni. Nic więcej nie powiedziała, bo nic nie zdawało się wystarczająco odpowiednie by zburzyć ten chwilowy moment który należał tylko do nich. Tak zadziwiająco pociągający, właściwy, upajający, mimo otaczającej ciszy.
Ciszy, przetykanej wyraźnie obijającym się w jej klatce sercem. Bo coś było w tej nocy, w każdej chwili i spojrzeniu. We wzroku, który zawiesił na niej, kiedy puściła materiał otulającej ją koszuli. W niewypowiedzianej zgodzie, gdy podążył za nią, kiedy tyłem prowadziła go w stronę jego własnego łoża. W krótkim, czułym geście, palcach przesuwających się po jej ramieniu smakującym tak słodko, a jednocześnie nowo. Coś się kręciło w jej środku i skręcało - ale przyjemnie - powodując w niej trudne do opisania wzruszenie, ledwie utrzymujące ją samą przed kompletnie niezrozumiała potrzebą by dać mu upust w słonych łzach - lecz te, nie miałyby nieść znamion smutku a jego całkowitego przeciwieństwa. Czekała przecież tak długo. Mnogość wszystkiego co czuła była tak wielka, że aż trudna do zniesienia dla jej z reguły pragmatycznej natury i uczuć, które wzięła pod swoją własną kontrolę lata temu.
Rozciągnęła usta mocniej, kiedy z jego warg potoczył się śmiech. Zwyczajny, rozbawiony, odpowiadający na uniesione ku górze spojrzenie, ale kontynuowała zataczając ręką wzory, wytyczając ścieżki przez ciemny tusz na ciele, ku dłoni, którą przesunęła między nich. Zadowolona, w środku rozedrgana, kiedy nie umknął przed żadnym z gestów pozwalając jej na nie. Domyślała się - a może podejrzewała - że pierścienie z którymi się nie rozstawał miały dla niego duże znaczenie. Zadarła ciemne spojrzenie, kiedy dotknęła koniuszka brakującego palca nie przestając mówić. Nagle uświadamiając sobie, wraz z każdym słowem jak wiele nie wiedziała i jak wiele chciała się dowiedzieć.
- Nie rozumiesz. - szepnęła - a może mruknęła zerkając na niego jednym okiem, pokręciła lekko głową, przymykając na chwilę oczy, wypuszczając powietrze, wyciągając rękę. Nadal nie potrafiąc oprzeć się wrażeniu, że wszystko to jest jedynie snem, pragnieniem, które skończy się wraz z nastaniem dnia. Że od momentu w którym dostrzegła w nim potencjał który ją zadowalał, chciała być żoną, a nie marną pozorantką jedynie odgrywającą swoją rolę. Że spędziła miesiące, gotowa, otwarta, skora na rozmowę i na to by pokazać ile tak naprawdę jest warta. - Czekałam na ciebie, Manannanie. - jej palce przesunęły się po obleczonej zarostem brodzie. Tęczówki przesuwały po twarzy. Ale jej słowa, to była niczym niezmącona prawda. I te, które właśnie wypowiedziała i te, które mówiła do niego wcześniej. Została z nim związana, pewnie, nie jedynie majaczącą na horyzoncie obietnicą jak z Alphardem wcześniej. Miała spędzić z nim życie, a pewność stałości mogłaby pozwolić jej zawierzyć mu wcześniej. Ale nie chciała odsłonić się sama, jako jedyna, jak desperatka skomląca o cokolwiek. Jej duma, jej na to nie pozwalała - w jej postrzeganiu, to musiała być jego decyzja. Więc czekała. W niewygodnym milczeniu oczekiwała, aż w końcu po nią sięgnie. Mijały dnie, a potem miesiące, które jedynie nabudowywały gromadzące się w niej frustracje, wszystkie niewypowiedziane pytania, pretensje, które finalnie popchnęły ją do działania. Wielu powiedziałoby, że jej niewdzięczność wychodzi poza miarę, że niejedna dama chciałaby trafić właśnie na Manannana, który pozostawił jej wiele swobody i - na swój sposób - dbał o to, by miała wszystkie wygody. Ale do tego nawykła - to od zawsze miała. W małżeństwie poszukiwała więcej. Jako żona, chciała wybrzmieć bardziej. Musiała więc podjąć się działania, wyrwać z niego odpowiedzi, niezależnie od tego, które by dzisiaj otrzymała mogłaby podjąć się kolejnych kroków. Więc w końcu wypuściła między nich jedno słowo. Bo, zabawna prawda była taka, że to od czego dziś zaczną nie miało znaczenia. Każda jedna sprawa była równie ważna, niezależnie od tego jak trywialna, czy straszna mogła się wydawać. Chciała wszystkiego, potrzebowała w swoim odczuciu poznać go dokładnie, by móc wspierać go z niezawodnością, którą się szczyciła, ku której sięgała.
Nie pośpieszała go, cierpliwie czekając. Brązowymi tęczówkami leniwie błądząc po jego twarzy. Rozciągając kącik ust, kiedy jego kciuk przesunął się po jej policzku, kiedy odgarniał jej włosy. Nie poruszyła się z początku kiedy z westchnieniem obrócił się na plecy. Wzrok podążył za jego dłońmi unoszonymi ku górze, obserwując jak zsuwa jeden z pierścieni. Z krótkim ociąganiem przeniosła wzrok na niego kiedy zaczął mówić, przysuwając się trochę jeszcze, z milczącym zafascynowaniem obserwując jego profil, krzyżując spojrzenie, kiedy odwrócił głowę. Ręka wysunięta ku niej ściągnęła jej uwagę wraz ze znajdującym się na nim pierścieniem. Jej brwi uniosły się w krótkim zaskoczeniu, serce obiło w nieokreślonym uczuciu, wzrokiem powróciła do Manannana jakby nim samym chcąc się upewnić, że naprawdę mogła podnieść go z jego dłoni. Ale jasne tęczówki i gest zdawały się nie zaprzeczać niczemu, dlatego ułożyła na nowo głowę na ręce, wyciągając drugą dłoń, zawieszając ją na ułamek sekundy nad tą jego. Wypełniona wręcz ekstatycznym szczęściem, tak nieznanym jej do tej pory, czując się jakby naprawdę zgłębiała ekscytujące tajemnice, nie poznane przez nikogo wcześniej. Jeden z jej palców wsunął się krążek, a drugi podważył go lekko, kiedy zabierała go z jego dłoni nawet nie zauważając, że na krótką chwilę wstrzymuje oddech. Że coś tak prozaicznego, jednocześnie zdaje jej się tak odrealnione i niemożliwie prawie. Podsunęła ozdobę przed siebie, opierając łokieć o łóżko, przesuwając ciało tak, by ułożyć się wygodniej na brzuchu. Wzrok skupiając znów na nim, bez głębszego zastanowienia pozwalając palcom bawić się pierścieniem, wsuwając go na kolejne palce i zsuwając, obracając, dotykając, badając, zasłuchana w wypełniającej komnaty opowieści. Wsunęła sobie rękę pod głowę, układając ją na przedramieniu, a kiedy skierował ku niej pytanie, rozciągnęła wargi w uśmiechu, potakując ledwie widocznie głową, nie chcąc przerywać swoim własnym słowem. Pozwoliła ręce na której złożyła głowę przesunąć się ku jego głowie, wypuszczając palce na leniwe błądzenie między jego włosami. Pierścień, który pozwolił jej zabrać zatrzymując na jednym z palców, zwijając je w pięść, podsuwając blisko siebie by mieć pewność, że nigdzie jej nie umknie, nie straci czegoś tak cennego. Przesunęła spojrzenie na pierścień spoglądając na niego uważniej, dokładniej, chwilę dłużej, dopiero dzisiaj zyskując pełny obraz jego znaczenia. Wargi okraszał nienachalny uśmiech, który nie potrafił zejść z jej twarzy.
Uniosła spojrzenie, kiedy pytanie padło między nimi rozciągając jeszcze mocniej jej usta w zadowoleniu. Przyciągnęła jego uwagę, skusiła padającymi imionami. Uniosła się, kiedy wypadła między nich prośba. Najpierw odnalazła jego rękę przysuwając ją do siebie w milczeniu wsuwając na palec pierścień, który otrzymał od syreny. Łapiąc jego dłoń i unosząc ją lekko, by złożyć krótki pocałunek w tym miejscu - rozwianej tajemnicy, jednaj z wielu. A potem uniosła się jeszcze trochę.
- Mogę? - upewniła się w jakiejś abstrakcyjnej myśli niepewna, czy naprawdę chciał by zbliżyła się bardziej. Przysunęła się by na krótką chwilę zawisnąć nad nim i odnaleźć jego usta, ułożyć jedną z nóg, na nim. Dłonią przesunąć po klatce, odchylając się trochę.
- Wolałabym ci go pokazać. - wypowiedziała w końcu przekrzywiając trochę głowę, odrzucając na plecy ciemne włosy, które wymknęły się na przód. - A właściwie to ją - Edree. - mruknęła wracając do niego spojrzeniem. Jej oczy zalśniły rozbawieniem. - Mam niewiele dobrych historii. - mruknęła prawie że marudnie. - Pozwól, że zabiorę cię w podróż. Do tego dnia, byś mógł ją poczuć całkowicie. A dzisiaj… opowiem ci o twoich chłopcach. I możliwości, którą możesz wykorzystać jeśli uznasz za intratną. - zaproponowała w zamian, układając głowę na jego piersi. Na chwilę zamilkła, przesuwając palcami po ciemnych znakach na jego ciele. - Właściwie, to odpowiedź, mój miły, jest całkiem prosta. - orzekła, dźwigając głowę, rozciągając wargi w uśmiechu kiedy odnajdywała jego spojrzenie. Przechyliła odrobinę głowę do przodu. - Oboje chcieliby się znaleźć na miejscu drugiego. I oboje, mają ku temu potencjał, jednak targające nimi obawy nie pozwalają spróbować im sięgnąć po to, ku czemu ciągnie ich serce. Nie dlatego, że boją się zmiany… bardziej chyba twojego niezadowolenia. Gdyby przyszli do ciebie sami jakbyś zareagował? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Steven był pokładowym cieślą - sam jej to powiedział w czasie jednej z rozmów w porcie. Ale zawsze marzył, by stawiać czoła morzu na głównym pokładzie. Jednak wyniesione z domu umiejętności naturalnie zepchnęły go w tamtą stronę. Nie inaczej było z Dalhallem, który od urodzenia górował fizycznością nad innymi. - Możesz wykorzystać ich pragnienia dla własnej korzyści. - orzekła opuszczając głowę na jego pierś. - Ale odpowiednim będzie związać ich ze sobą - podobnym pragnieniem i określoną ramą czasu. - mówiła ze spokojem, tkając swoje rozważania niezależnie od tego, czy postanowi skorzystać z przedstawionego przez nią planu. - Dlatego propozycję zmiany, przedstawić należałoby im razem. Uzależnić od siebie wzajemnie. Jeśli tylko jeden się sprawdzi, zamiana na stałe nie będzie miała nigdy miejsca. Oboje muszą we… - zastanowiła się chwilę. - … wskazanym przez ciebie okresie czasu chociażby zrównać się z poziomem tych, których zastępują inaczej powrócą na swoje wcześniejsze miejsce. Najpierw należy dać im czas, by przyuczyli się wzajemnie w wolnych chwilach - ich pragnienia nie mogą znacząco wpływać na funkcjonowanie całości. Potem okres w którym doświadczyli by tego do czego ciągnie ich serce. Z początku… wyniki będą prawdopodobnie ledwie akceptowalne. Po… miesiącu? część może uznać cię za szaleńca... - orzekła z rozbawieniem, przesuwając głowę by na niego spojrzeć. - …ty zaś winieneś ich zawołać i zapytać, czy nadal chcą kontynuować tą zmianę. I jeśli żaden nie złamie się pod presją twojego autorytetu i ciężarem, który sami wzięli na swoje barki pozwolić im kontynuować w niezmiennym stanie. Ale nie musisz wstrzymywać się przed krytyką. Krytyką, nie złością. Niech wiedzą, co mają poprawić.- opuściła znów głowę, nie zaprzestając leniwego ruchu ręką, czując jak sen dobija się do niej coraz bardziej. - Wiedziałeś, że Dalhall ma cały notes projektów? - zapytała by zaśmiać się krótko. Bywała w porcie, znajdowała na to czas, z rozmysłem skupiała na sobie uwagę jego załogantów, choć jej stopa nigdy nie stanęła na Selmie, bez zaproszenia padającego z ust jej męża. Nie dlatego, że nie odważyłaby się na nią wejść. Chciała, by zabrał ją tam sam. - Pokazał mi je. Większość z nich raczej nie jest użyteczna, ale gdyby posiadł wiedzę, której potrzeba mógłbyś na tym zyskać. Dodatkowo, w razie potrzeby, mogliby się zastępować. Miałbyś zawsze potencjalnie jednego człowieka więcej w każdym miejscu, gdyby zaszła taka potrzeba. Ich lojalność i oddanie tylko by wzrosło. Już cię podziwiają i nie chcą zawieść - a darowana szansa, nawet jeśli powrócą na swoje początkowe miejsca, jedynie umocni to co czują. Możliwe że sam już to dostrzegłeś wcześniej, możliwe też że całość winna być inaczej rozłożona w czasie, nie wiem wiele o żegludze - nic może byłoby właściwsze prawdzie. Ale bilans zysków jawi mi się jako zdecydowanie dodatni, przy właściwie znikomej stracie. A ja rzadko bywam w błędzie. - mruknęła sennie przesuwając się jeszcze trochę. Poprawiając pościel, żeby znalazła się na nich obojgu, sama przylgnęła do niego bokiem, przesuwając dłoń po jego torsie, wędrówkę kończąc na wpleceniu placów we włosy na głowie. - Nie marnotrawiłam czasu. Mogę być łagodnością, przy twojej sile. Kolejnym... spojrzeniem... - szepnęła poddając w końcu walkę z opadającymi powiekami. Nie chciała zasypiać. Chciała dalej mówić i dalej słuchać, ale ilość emocji, które dzisiaj przeżyła i pora, odbierały jej świadomość mimowolnie pociągając ją bez jej zgody do krainy snów.
Dzisiaj, nie samotnej.
| ztx2
Niekontrolowane, nieprzykładne, warknięcie wydarło się z jej zasznurowanych warg kompletnie bez kontroli, kiedy wywracała w złości oczami. Pokręciła głową z rozczarowaniem, kiedy mięsień kolejny raz drgnął jej na twarzy. Mogłaby mu odpowiedzieć, dokładnie w tym samym tonie. Że ona i jej posiłki, mają rację. Bo wiedziała, że ją miała i ta świadomość, pozwoliła jej zadzierać brodę zaplatając dłonie na piersi. Nawet, jeśli nie znała powodów, wiedziała co widziała. Ale bezowocna dyskusja, przerzucanie się nic nie znaczącymi półsłówkami to nie było to, czego chciała.
- Nie kuś mnie, Manannanie, bo skora będę sprawdzić jak pokaźne masz zasoby wyobraźni. - uniosła brodę, marszcząc brwi i mrużąc oczy w wyzywającej pozie, nie odstępując, nie truchlejąc, nie korząc się przed wizją rozciągającej się przed nią możliwości kary. Nawet, jeśli przez padające własne słowa mogła pokusić go, o wyznaczenie jej jakiejś. Zdecydowała się na podjęcie tych kroków, by osiągnąć cel. By sięgnąć po to, co miało ją zadowolić - dokładnie tak, jak wpajała Imogen. Na mniej, nie zamierzała się zgodzić, niezależnie od tego ile zajmie jej droga ku temu co miało ją zadowolić. Wypowiedziała więc swoje postulaty jasno. Jasno - i głośno. Dokładnie, nie ubierając już nic w metafory, nie klucząc wokół nie poszukując ładniejszych określeń, ani nie czekając, aż sam zrozumie o co walczyła do tej pory, czując jak jej serce zamiera w nieznośnym oczekiwaniu na odpowiedź. Nie opuściła jednak spojrzenia ani brody, wpatrując się oczekująco w niego. Wypuszczając powietrze przez nos, zaciskając wargi tak mocno, że możliwie aż uwydatniły wszystkie mięśnie na jej szyi.
W pierwszej chwili miała wrażenie, że się przesłyszała. Oddychała ciężko, nie potrafiąc od razu uwierzyć w to, co usłyszała. Jakby jego słowa, były jedynie omamem wywołanym przez fale. Choć właśnie do tych, tej zgody, dążyła od samego początku; melodia dwóch wyrazów zabrzmiała tak nierealnie, że wytrąciła ją na krótką chwilę z równowagi, na ułamek sekundy rozszerzając jej oczy, kiedy serce obiło się chaotycznie w piersi, kiedy sens przedzierał się do niej i docierał właściwie, kiedy jej mimika zmieniała się, wargi układały w tryumfalny uśmiech, oczy mrużyły w zadowoleniu a broda pozostawała niezmiennie zadarta ku górze. Rozchylała pełne usta, żeby odpowiedzieć mu tożsamym wyrażeniem, jednak nim zdążyła, popchnął ją w fale. Ogarnęło ją zaskoczenie i panika. Wyrwana szybko, niespodziewanie, natychmiastowo z chwili tryumfu, którą chciała się napawać. Spojrzała na niego z jednoczesnym zaskoczeniem ale i wyrzutem mieszającymi się w niej po równo. Co tak właściwie chciał osiągnąć?
Nie była pewna, ale czuła doskonale, jak umyka jej pewność którą miała zawsze, gdy jej stopy twardo trzymały się podłoża. Na krótką chwilę, bo nie pozwolił by fale pociągnęły ją za sobą pozwalając oprzeć się o swoje ramiona. Skutecznie odciągając ją od wzburzenia, które nią ogarnęło. Rozgrzewając skórę, rozpalając jej wnętrze, poruszając buntujące się ciało, nie postępujące wedle jej własnej woli. Dostrzegając więcej, niźli była w stanie dostrzec, odczuwając więcej, niż poczuła przez ostatnie miesiące - a może w ogóle od dnia, kiedy się poznali. Nie umiała wskazać momentu w którym to się zmieniło. Czy była to jedynie krótka chwila, ten wieczór, czy może w jakiś sposób to wszystko budowało się w niej i rosło miesiącami? Nie wiedziała, początkowo przerażona tym, jak powoli traciła kontrolę, zamieniając ją na coś nowego i nieznanego. Trudnego do określenia słowami, ale kiedy zdecydowała się zaryzykować, pójść dalej niż kiedykolwiek wcześniej była odkryła rejony i krainy - zarówno jego jak i siebie samej - które nadal pozostawały jeszcze nie całkiem zbadane. Rozbudzając w niej coś innego, swoistego rodzaju głód, ale i ciekawość.
Może dlatego nie potrafiła odsunąć od niego zaintrygowanego spojrzenia, wypuszczając jedynie krótkie słowa - ostatni poryw logicznych myśli - na wspomnienie różdżki ukrytej w wszytej w suknię kieszeni. Nic więcej nie powiedziała, bo nic nie zdawało się wystarczająco odpowiednie by zburzyć ten chwilowy moment który należał tylko do nich. Tak zadziwiająco pociągający, właściwy, upajający, mimo otaczającej ciszy.
Ciszy, przetykanej wyraźnie obijającym się w jej klatce sercem. Bo coś było w tej nocy, w każdej chwili i spojrzeniu. We wzroku, który zawiesił na niej, kiedy puściła materiał otulającej ją koszuli. W niewypowiedzianej zgodzie, gdy podążył za nią, kiedy tyłem prowadziła go w stronę jego własnego łoża. W krótkim, czułym geście, palcach przesuwających się po jej ramieniu smakującym tak słodko, a jednocześnie nowo. Coś się kręciło w jej środku i skręcało - ale przyjemnie - powodując w niej trudne do opisania wzruszenie, ledwie utrzymujące ją samą przed kompletnie niezrozumiała potrzebą by dać mu upust w słonych łzach - lecz te, nie miałyby nieść znamion smutku a jego całkowitego przeciwieństwa. Czekała przecież tak długo. Mnogość wszystkiego co czuła była tak wielka, że aż trudna do zniesienia dla jej z reguły pragmatycznej natury i uczuć, które wzięła pod swoją własną kontrolę lata temu.
Rozciągnęła usta mocniej, kiedy z jego warg potoczył się śmiech. Zwyczajny, rozbawiony, odpowiadający na uniesione ku górze spojrzenie, ale kontynuowała zataczając ręką wzory, wytyczając ścieżki przez ciemny tusz na ciele, ku dłoni, którą przesunęła między nich. Zadowolona, w środku rozedrgana, kiedy nie umknął przed żadnym z gestów pozwalając jej na nie. Domyślała się - a może podejrzewała - że pierścienie z którymi się nie rozstawał miały dla niego duże znaczenie. Zadarła ciemne spojrzenie, kiedy dotknęła koniuszka brakującego palca nie przestając mówić. Nagle uświadamiając sobie, wraz z każdym słowem jak wiele nie wiedziała i jak wiele chciała się dowiedzieć.
- Nie rozumiesz. - szepnęła - a może mruknęła zerkając na niego jednym okiem, pokręciła lekko głową, przymykając na chwilę oczy, wypuszczając powietrze, wyciągając rękę. Nadal nie potrafiąc oprzeć się wrażeniu, że wszystko to jest jedynie snem, pragnieniem, które skończy się wraz z nastaniem dnia. Że od momentu w którym dostrzegła w nim potencjał który ją zadowalał, chciała być żoną, a nie marną pozorantką jedynie odgrywającą swoją rolę. Że spędziła miesiące, gotowa, otwarta, skora na rozmowę i na to by pokazać ile tak naprawdę jest warta. - Czekałam na ciebie, Manannanie. - jej palce przesunęły się po obleczonej zarostem brodzie. Tęczówki przesuwały po twarzy. Ale jej słowa, to była niczym niezmącona prawda. I te, które właśnie wypowiedziała i te, które mówiła do niego wcześniej. Została z nim związana, pewnie, nie jedynie majaczącą na horyzoncie obietnicą jak z Alphardem wcześniej. Miała spędzić z nim życie, a pewność stałości mogłaby pozwolić jej zawierzyć mu wcześniej. Ale nie chciała odsłonić się sama, jako jedyna, jak desperatka skomląca o cokolwiek. Jej duma, jej na to nie pozwalała - w jej postrzeganiu, to musiała być jego decyzja. Więc czekała. W niewygodnym milczeniu oczekiwała, aż w końcu po nią sięgnie. Mijały dnie, a potem miesiące, które jedynie nabudowywały gromadzące się w niej frustracje, wszystkie niewypowiedziane pytania, pretensje, które finalnie popchnęły ją do działania. Wielu powiedziałoby, że jej niewdzięczność wychodzi poza miarę, że niejedna dama chciałaby trafić właśnie na Manannana, który pozostawił jej wiele swobody i - na swój sposób - dbał o to, by miała wszystkie wygody. Ale do tego nawykła - to od zawsze miała. W małżeństwie poszukiwała więcej. Jako żona, chciała wybrzmieć bardziej. Musiała więc podjąć się działania, wyrwać z niego odpowiedzi, niezależnie od tego, które by dzisiaj otrzymała mogłaby podjąć się kolejnych kroków. Więc w końcu wypuściła między nich jedno słowo. Bo, zabawna prawda była taka, że to od czego dziś zaczną nie miało znaczenia. Każda jedna sprawa była równie ważna, niezależnie od tego jak trywialna, czy straszna mogła się wydawać. Chciała wszystkiego, potrzebowała w swoim odczuciu poznać go dokładnie, by móc wspierać go z niezawodnością, którą się szczyciła, ku której sięgała.
Nie pośpieszała go, cierpliwie czekając. Brązowymi tęczówkami leniwie błądząc po jego twarzy. Rozciągając kącik ust, kiedy jego kciuk przesunął się po jej policzku, kiedy odgarniał jej włosy. Nie poruszyła się z początku kiedy z westchnieniem obrócił się na plecy. Wzrok podążył za jego dłońmi unoszonymi ku górze, obserwując jak zsuwa jeden z pierścieni. Z krótkim ociąganiem przeniosła wzrok na niego kiedy zaczął mówić, przysuwając się trochę jeszcze, z milczącym zafascynowaniem obserwując jego profil, krzyżując spojrzenie, kiedy odwrócił głowę. Ręka wysunięta ku niej ściągnęła jej uwagę wraz ze znajdującym się na nim pierścieniem. Jej brwi uniosły się w krótkim zaskoczeniu, serce obiło w nieokreślonym uczuciu, wzrokiem powróciła do Manannana jakby nim samym chcąc się upewnić, że naprawdę mogła podnieść go z jego dłoni. Ale jasne tęczówki i gest zdawały się nie zaprzeczać niczemu, dlatego ułożyła na nowo głowę na ręce, wyciągając drugą dłoń, zawieszając ją na ułamek sekundy nad tą jego. Wypełniona wręcz ekstatycznym szczęściem, tak nieznanym jej do tej pory, czując się jakby naprawdę zgłębiała ekscytujące tajemnice, nie poznane przez nikogo wcześniej. Jeden z jej palców wsunął się krążek, a drugi podważył go lekko, kiedy zabierała go z jego dłoni nawet nie zauważając, że na krótką chwilę wstrzymuje oddech. Że coś tak prozaicznego, jednocześnie zdaje jej się tak odrealnione i niemożliwie prawie. Podsunęła ozdobę przed siebie, opierając łokieć o łóżko, przesuwając ciało tak, by ułożyć się wygodniej na brzuchu. Wzrok skupiając znów na nim, bez głębszego zastanowienia pozwalając palcom bawić się pierścieniem, wsuwając go na kolejne palce i zsuwając, obracając, dotykając, badając, zasłuchana w wypełniającej komnaty opowieści. Wsunęła sobie rękę pod głowę, układając ją na przedramieniu, a kiedy skierował ku niej pytanie, rozciągnęła wargi w uśmiechu, potakując ledwie widocznie głową, nie chcąc przerywać swoim własnym słowem. Pozwoliła ręce na której złożyła głowę przesunąć się ku jego głowie, wypuszczając palce na leniwe błądzenie między jego włosami. Pierścień, który pozwolił jej zabrać zatrzymując na jednym z palców, zwijając je w pięść, podsuwając blisko siebie by mieć pewność, że nigdzie jej nie umknie, nie straci czegoś tak cennego. Przesunęła spojrzenie na pierścień spoglądając na niego uważniej, dokładniej, chwilę dłużej, dopiero dzisiaj zyskując pełny obraz jego znaczenia. Wargi okraszał nienachalny uśmiech, który nie potrafił zejść z jej twarzy.
Uniosła spojrzenie, kiedy pytanie padło między nimi rozciągając jeszcze mocniej jej usta w zadowoleniu. Przyciągnęła jego uwagę, skusiła padającymi imionami. Uniosła się, kiedy wypadła między nich prośba. Najpierw odnalazła jego rękę przysuwając ją do siebie w milczeniu wsuwając na palec pierścień, który otrzymał od syreny. Łapiąc jego dłoń i unosząc ją lekko, by złożyć krótki pocałunek w tym miejscu - rozwianej tajemnicy, jednaj z wielu. A potem uniosła się jeszcze trochę.
- Mogę? - upewniła się w jakiejś abstrakcyjnej myśli niepewna, czy naprawdę chciał by zbliżyła się bardziej. Przysunęła się by na krótką chwilę zawisnąć nad nim i odnaleźć jego usta, ułożyć jedną z nóg, na nim. Dłonią przesunąć po klatce, odchylając się trochę.
- Wolałabym ci go pokazać. - wypowiedziała w końcu przekrzywiając trochę głowę, odrzucając na plecy ciemne włosy, które wymknęły się na przód. - A właściwie to ją - Edree. - mruknęła wracając do niego spojrzeniem. Jej oczy zalśniły rozbawieniem. - Mam niewiele dobrych historii. - mruknęła prawie że marudnie. - Pozwól, że zabiorę cię w podróż. Do tego dnia, byś mógł ją poczuć całkowicie. A dzisiaj… opowiem ci o twoich chłopcach. I możliwości, którą możesz wykorzystać jeśli uznasz za intratną. - zaproponowała w zamian, układając głowę na jego piersi. Na chwilę zamilkła, przesuwając palcami po ciemnych znakach na jego ciele. - Właściwie, to odpowiedź, mój miły, jest całkiem prosta. - orzekła, dźwigając głowę, rozciągając wargi w uśmiechu kiedy odnajdywała jego spojrzenie. Przechyliła odrobinę głowę do przodu. - Oboje chcieliby się znaleźć na miejscu drugiego. I oboje, mają ku temu potencjał, jednak targające nimi obawy nie pozwalają spróbować im sięgnąć po to, ku czemu ciągnie ich serce. Nie dlatego, że boją się zmiany… bardziej chyba twojego niezadowolenia. Gdyby przyszli do ciebie sami jakbyś zareagował? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Steven był pokładowym cieślą - sam jej to powiedział w czasie jednej z rozmów w porcie. Ale zawsze marzył, by stawiać czoła morzu na głównym pokładzie. Jednak wyniesione z domu umiejętności naturalnie zepchnęły go w tamtą stronę. Nie inaczej było z Dalhallem, który od urodzenia górował fizycznością nad innymi. - Możesz wykorzystać ich pragnienia dla własnej korzyści. - orzekła opuszczając głowę na jego pierś. - Ale odpowiednim będzie związać ich ze sobą - podobnym pragnieniem i określoną ramą czasu. - mówiła ze spokojem, tkając swoje rozważania niezależnie od tego, czy postanowi skorzystać z przedstawionego przez nią planu. - Dlatego propozycję zmiany, przedstawić należałoby im razem. Uzależnić od siebie wzajemnie. Jeśli tylko jeden się sprawdzi, zamiana na stałe nie będzie miała nigdy miejsca. Oboje muszą we… - zastanowiła się chwilę. - … wskazanym przez ciebie okresie czasu chociażby zrównać się z poziomem tych, których zastępują inaczej powrócą na swoje wcześniejsze miejsce. Najpierw należy dać im czas, by przyuczyli się wzajemnie w wolnych chwilach - ich pragnienia nie mogą znacząco wpływać na funkcjonowanie całości. Potem okres w którym doświadczyli by tego do czego ciągnie ich serce. Z początku… wyniki będą prawdopodobnie ledwie akceptowalne. Po… miesiącu? część może uznać cię za szaleńca... - orzekła z rozbawieniem, przesuwając głowę by na niego spojrzeć. - …ty zaś winieneś ich zawołać i zapytać, czy nadal chcą kontynuować tą zmianę. I jeśli żaden nie złamie się pod presją twojego autorytetu i ciężarem, który sami wzięli na swoje barki pozwolić im kontynuować w niezmiennym stanie. Ale nie musisz wstrzymywać się przed krytyką. Krytyką, nie złością. Niech wiedzą, co mają poprawić.- opuściła znów głowę, nie zaprzestając leniwego ruchu ręką, czując jak sen dobija się do niej coraz bardziej. - Wiedziałeś, że Dalhall ma cały notes projektów? - zapytała by zaśmiać się krótko. Bywała w porcie, znajdowała na to czas, z rozmysłem skupiała na sobie uwagę jego załogantów, choć jej stopa nigdy nie stanęła na Selmie, bez zaproszenia padającego z ust jej męża. Nie dlatego, że nie odważyłaby się na nią wejść. Chciała, by zabrał ją tam sam. - Pokazał mi je. Większość z nich raczej nie jest użyteczna, ale gdyby posiadł wiedzę, której potrzeba mógłbyś na tym zyskać. Dodatkowo, w razie potrzeby, mogliby się zastępować. Miałbyś zawsze potencjalnie jednego człowieka więcej w każdym miejscu, gdyby zaszła taka potrzeba. Ich lojalność i oddanie tylko by wzrosło. Już cię podziwiają i nie chcą zawieść - a darowana szansa, nawet jeśli powrócą na swoje początkowe miejsca, jedynie umocni to co czują. Możliwe że sam już to dostrzegłeś wcześniej, możliwe też że całość winna być inaczej rozłożona w czasie, nie wiem wiele o żegludze - nic może byłoby właściwsze prawdzie. Ale bilans zysków jawi mi się jako zdecydowanie dodatni, przy właściwie znikomej stracie. A ja rzadko bywam w błędzie. - mruknęła sennie przesuwając się jeszcze trochę. Poprawiając pościel, żeby znalazła się na nich obojgu, sama przylgnęła do niego bokiem, przesuwając dłoń po jego torsie, wędrówkę kończąc na wpleceniu placów we włosy na głowie. - Nie marnotrawiłam czasu. Mogę być łagodnością, przy twojej sile. Kolejnym... spojrzeniem... - szepnęła poddając w końcu walkę z opadającymi powiekami. Nie chciała zasypiać. Chciała dalej mówić i dalej słuchać, ale ilość emocji, które dzisiaj przeżyła i pora, odbierały jej świadomość mimowolnie pociągając ją bez jej zgody do krainy snów.
Dzisiaj, nie samotnej.
| ztx2
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
12 lipca
Sen nie był długi. Poranna jasność wpadająca na komnaty mimowolnie wyciągnęła ją na wierzch z sennej nieświadomości - a może przyzwyczajony do rutyny organizm sam powoli wybudzał się w odpowiednią porę. Nie otworzyła od razu oczu. Jakby obawiała się, że wszystko okaże się jedynie ocierającym się o realność snem. Ale nie mogła zaprzeczyć faktom i odczuciom. Podłożu na którym składała głowę, które unosiło się wraz z oddechem. Biciu serca, które słyszała obok nie musząc się nawet zbyt mocno wysilać bo dźwięk docierał do niej miarowo i spokojnie. Dłoni, która ją obejmowała, zapachowi jego ciała. Kącik jej ust drgnął lekko w jeszcze ogarniętym sennością umyśle - miał rację - nie było jej chłodno mimo nagiego ciała. Ogrzewała ją jednak nie pościel, a ciepło bijące od niego - znajdującego się tuż obok.
W końcu rozchyliła powieki, mrużąc je odrobinę nim oczy przyzwyczaiły się do jasności dnia. Mogłaby tak pozostać - przemknęło przez jej myśli - kiedy wzrok przesuwał się po komodzie wędrując do zegara zawieszonego na ścianie. Krótkie kilka sekund wpatrując się bezmyślnie w niego, chłonąc doznania i uczucia, których nie miała jak zasmakować wcześniej. Przymykając jeszcze na chwilę oczy z zadowoleniem rozciągającym jej wargi, kiedy przypomniała sobie o padającej zgodzie, którą jej wręczył. Przesuwając palcem do warg, które pociągnęła kiedy przypomniała sobie całość i mnogość wczorajszych uniesień. Zaciągając się głęboko powietrzem wewnątrz siebie czuła… spokój. W końcu postawiła kolejny krok - a właściwie, postawili go razem. Oboje w końcu gotowi na to, by rzeczywiście poznać się wzajemnie. Ale nagle coś ją tknęło. Coś co zobaczyła, ale nie zarejestrowała od razu. Rozchyliła powieki wybudzona, zaalarmowana - za niedługo, miała dojść dziewiąta, a ona była kompletnie niegotowa i rozstrojona by w porę znaleźć się na śniadaniu w jadalni.
Karygodne. Pomyślała, krzywiąc się do siebie samej. Mogła chociaż spróbować nie spóźnić się zbyt widocznie. Choć była pewna, że jej nieobecność nie umknie uwadze teściowej. Poderwała się z łóżka, wysłupując z owijającej ją ręki. Choć nie bez rozwijającej się w niej niechęci. Nie miała jeszcze dość, mogłaby tak zostać dłużej.
- Manannan, wstawaj. - mruknęła odrzucając pościel, przechodząc szybkim nerwowym krokiem po komnatach sięgając po leżącą na ziemi czerwoną suknię. Podciągając ją na biodrach, na których zapięła pas, zajmując się zapinaniem klamry najpierw na prawym ramieniu. Jeszcze zaspana, nie całkiem obudzona, ale całkowicie niegotowa. W nerwowych ruchach siłując się z przyciśnięciem zgrabnie przez nią materiału. Żałując, że obok nie znajduje się Anitha gotowa zrobić to za nią. W końcu się udało, sięgnęła ku drugiej w roztargnieniu obracając się na pięcie, przenosząc dłonie ku włosom w całkowitym nieładzie próbując je jakkolwiek okiełznać, przesunęła dłońmi po sukni, otrzepując ją z pyłków, sięgając po różdżkę, by krótkim ruchem i zaklęciem zmienić kolor ubrania na granatowy. Rozejrzała się, jakby zastanawiała się nad tym, co dalej, finalnie wzrok kierując na łoże, podchodząc do niego, by usiąść na nim z lekko zmarszczonymi w strapieniu brwiami. Czas kurczył się nieubłagalnie. - Spóźnimy się. - orzekła układając rękę na jego ramieniu a w jej głosie zabrzmiało niezadowolenie. Ona się nie spóźniała. Nigdy. Nawet na śniadania. Nawet jeśli ich czas u nich, był niezrozumiale płynny. Od kiedy tu zamieszkała o dziewiątej zawsze witała ją jadalnia.
Sen nie był długi. Poranna jasność wpadająca na komnaty mimowolnie wyciągnęła ją na wierzch z sennej nieświadomości - a może przyzwyczajony do rutyny organizm sam powoli wybudzał się w odpowiednią porę. Nie otworzyła od razu oczu. Jakby obawiała się, że wszystko okaże się jedynie ocierającym się o realność snem. Ale nie mogła zaprzeczyć faktom i odczuciom. Podłożu na którym składała głowę, które unosiło się wraz z oddechem. Biciu serca, które słyszała obok nie musząc się nawet zbyt mocno wysilać bo dźwięk docierał do niej miarowo i spokojnie. Dłoni, która ją obejmowała, zapachowi jego ciała. Kącik jej ust drgnął lekko w jeszcze ogarniętym sennością umyśle - miał rację - nie było jej chłodno mimo nagiego ciała. Ogrzewała ją jednak nie pościel, a ciepło bijące od niego - znajdującego się tuż obok.
W końcu rozchyliła powieki, mrużąc je odrobinę nim oczy przyzwyczaiły się do jasności dnia. Mogłaby tak pozostać - przemknęło przez jej myśli - kiedy wzrok przesuwał się po komodzie wędrując do zegara zawieszonego na ścianie. Krótkie kilka sekund wpatrując się bezmyślnie w niego, chłonąc doznania i uczucia, których nie miała jak zasmakować wcześniej. Przymykając jeszcze na chwilę oczy z zadowoleniem rozciągającym jej wargi, kiedy przypomniała sobie o padającej zgodzie, którą jej wręczył. Przesuwając palcem do warg, które pociągnęła kiedy przypomniała sobie całość i mnogość wczorajszych uniesień. Zaciągając się głęboko powietrzem wewnątrz siebie czuła… spokój. W końcu postawiła kolejny krok - a właściwie, postawili go razem. Oboje w końcu gotowi na to, by rzeczywiście poznać się wzajemnie. Ale nagle coś ją tknęło. Coś co zobaczyła, ale nie zarejestrowała od razu. Rozchyliła powieki wybudzona, zaalarmowana - za niedługo, miała dojść dziewiąta, a ona była kompletnie niegotowa i rozstrojona by w porę znaleźć się na śniadaniu w jadalni.
Karygodne. Pomyślała, krzywiąc się do siebie samej. Mogła chociaż spróbować nie spóźnić się zbyt widocznie. Choć była pewna, że jej nieobecność nie umknie uwadze teściowej. Poderwała się z łóżka, wysłupując z owijającej ją ręki. Choć nie bez rozwijającej się w niej niechęci. Nie miała jeszcze dość, mogłaby tak zostać dłużej.
- Manannan, wstawaj. - mruknęła odrzucając pościel, przechodząc szybkim nerwowym krokiem po komnatach sięgając po leżącą na ziemi czerwoną suknię. Podciągając ją na biodrach, na których zapięła pas, zajmując się zapinaniem klamry najpierw na prawym ramieniu. Jeszcze zaspana, nie całkiem obudzona, ale całkowicie niegotowa. W nerwowych ruchach siłując się z przyciśnięciem zgrabnie przez nią materiału. Żałując, że obok nie znajduje się Anitha gotowa zrobić to za nią. W końcu się udało, sięgnęła ku drugiej w roztargnieniu obracając się na pięcie, przenosząc dłonie ku włosom w całkowitym nieładzie próbując je jakkolwiek okiełznać, przesunęła dłońmi po sukni, otrzepując ją z pyłków, sięgając po różdżkę, by krótkim ruchem i zaklęciem zmienić kolor ubrania na granatowy. Rozejrzała się, jakby zastanawiała się nad tym, co dalej, finalnie wzrok kierując na łoże, podchodząc do niego, by usiąść na nim z lekko zmarszczonymi w strapieniu brwiami. Czas kurczył się nieubłagalnie. - Spóźnimy się. - orzekła układając rękę na jego ramieniu a w jej głosie zabrzmiało niezadowolenie. Ona się nie spóźniała. Nigdy. Nawet na śniadania. Nawet jeśli ich czas u nich, był niezrozumiale płynny. Od kiedy tu zamieszkała o dziewiątej zawsze witała ją jadalnia.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni spał tak dobrze.
Chyba jeszcze na statku; miarowe kołysanie przeciwstawiającego się falom okrętu jak nic innego potrafiło wciągnąć go w odmęty głębokiego, zapewniającego zapomnienie snu, choć jeśli miałby być szczery sam ze sobą, to nawet ostatnie, spędzone na morzu miesiące, nie były w stanie ukoić targającego nim niepokoju, towarzyszącego mu nieustannie, odkąd wybrzmiały prorocze słowa wstrząsanej spazmami wieszczki. Wszystko, co wydarzyło się później, tylko nasycało nawiedzające go koszmary: zdrada dawnego przyjaciela, tygodnie spędzone na przeklętej wyspie, długie poszukiwania, pozbawiona słodyczy zemsta; wojna, która ściągnęła go do kraju, i lśniąca niczym złowrogi omen kometa – każdy z tych obrazów wyrył się pod jego powiekami wyraźnie, pojawiając się zawsze wtedy, gdy ośmielił się je zamknąć, a czasami wypełzając z cieni również na jawie; drepcząc za nim, przyoblekając się w postać zdrajcy, któremu wymierzył zasłużoną karę.
Ale dzisiaj – dzisiaj to wszystko odsunęło poza krawędź wzroku, zniknęło, pozwalając mu na pogrążenie się w błogiej nieświadomości. Nie był pewien, w którym momencie zmorzyło go zmęczenie, ani kiedy – prowadzony, po raz kolejny tamtego wieczora, cichymi słowami Melisande – osunął się w sen bez snów, ale gdyby mógł, tkwiłby w nim w nieskończoność; schowany w ciemności komnat, uśpiony szumem fal, które wyobrażał sobie tuż pod sobą, bezwiednie przypominając sobie ocean: szary, nieposiadający początku ani końca, niemożliwy do okiełznania przestwór niezatrzymujących się nigdy wód. Przemieszany, w sposób niezrozumiały i nierozerwalny, z cichym oddechem śpiącej obok niego Melisande, z ciepłem promieniującym od jej nagiego ciała, z dłonią spoczywającą na jego mostku, z włosami łaskoczącymi lekko odsłoniętą, rozgrzaną skórę. Była niczym kotwica, która utrzymywała go w miejscu, gdy niecichnący nigdy sztorm starał się porwać go na nieznane tereny, choć nie zdawał sobie z tego sprawy – nie od razu rejestrując moment, w którym wysunęła się z jego objęć, a może: nie chcąc tego zrobić.
Rzucone w jego kierunku słowa ledwie przedarły się przez grubą, otaczającą go mgłę, nie na tyle stanowcze, by wyrwać go spod ciężkich warstw snu; w odpowiedzi mruknął jedynie coś niezrozumiałego, wyrzucając z siebie zlepek sylab pozbawionych znaczenia, uwolnioną od przyjemnego ciężaru ręką zagarniając do siebie odrzuconą przez Melisande pościel. Pustka, która zmaterializowała się niespodziewanie tuż obok niego, smakowała niewłaściwie, ale – pogrążony w sennym otumanieniu – póki co nie do końca był w stanie ją zarejestrować, przewracając się jedynie na drugi bok i wdychając pozostawiony na tkaninie zapach. Przyciskając policzek do miękkiej poduszki, zaczął stopniowo zapadać z powrotem w sen, oddalając się od zalanej słońcem sypialni mocniej i mocniej, tracąc zupełnie poczucie czasu – dopóki dotyk dłoni na barku nie wyciągnął go znów na powierzchnię, jeszcze niezupełnie – ale wystarczająco, by uchylił niechętnie powieki, odnajdując górującą ponad nim sylwetkę Melisande.
Spóźnimy się?
– Yhmpf – mruknął nieprzytomnie, obracając się na plecy, palcami odruchowo sięgając jej opartej o jego ramię dłoni; przycisnął ją do siebie na moment, otwierając szerzej oczy – tylko po to, żeby zatrzymać spojrzenie na jej twarzy, dostrzegając nieład spływających na obojczyki włosów, ale zupełnie pomijając ponaglenie czające się w ciemnych tęczówkach. Wspomnienia poprzedniej nocy zaczęły powracać do niego jedno po drugim, przyciągnął do siebie jej dłoń – żeby złożyć na niej powolny pocałunek. – Melisande – odezwał się, głosem wciąż ciężkim i zachrypniętym od snu; przekrzywił głowę, starając się zrozumieć, dlaczego go budziła – i skąd na jej ciele wziął się granat nałożonej naprędce sukienki. – Chodź – poprosił, przesuwając palcami w górę jej nadgarstka i przedramienia, starając się przyciągnąć ją bliżej; skłonić, by położyła się obok niego, nie spieszyli się przecież nigdzie.
Chyba jeszcze na statku; miarowe kołysanie przeciwstawiającego się falom okrętu jak nic innego potrafiło wciągnąć go w odmęty głębokiego, zapewniającego zapomnienie snu, choć jeśli miałby być szczery sam ze sobą, to nawet ostatnie, spędzone na morzu miesiące, nie były w stanie ukoić targającego nim niepokoju, towarzyszącego mu nieustannie, odkąd wybrzmiały prorocze słowa wstrząsanej spazmami wieszczki. Wszystko, co wydarzyło się później, tylko nasycało nawiedzające go koszmary: zdrada dawnego przyjaciela, tygodnie spędzone na przeklętej wyspie, długie poszukiwania, pozbawiona słodyczy zemsta; wojna, która ściągnęła go do kraju, i lśniąca niczym złowrogi omen kometa – każdy z tych obrazów wyrył się pod jego powiekami wyraźnie, pojawiając się zawsze wtedy, gdy ośmielił się je zamknąć, a czasami wypełzając z cieni również na jawie; drepcząc za nim, przyoblekając się w postać zdrajcy, któremu wymierzył zasłużoną karę.
Ale dzisiaj – dzisiaj to wszystko odsunęło poza krawędź wzroku, zniknęło, pozwalając mu na pogrążenie się w błogiej nieświadomości. Nie był pewien, w którym momencie zmorzyło go zmęczenie, ani kiedy – prowadzony, po raz kolejny tamtego wieczora, cichymi słowami Melisande – osunął się w sen bez snów, ale gdyby mógł, tkwiłby w nim w nieskończoność; schowany w ciemności komnat, uśpiony szumem fal, które wyobrażał sobie tuż pod sobą, bezwiednie przypominając sobie ocean: szary, nieposiadający początku ani końca, niemożliwy do okiełznania przestwór niezatrzymujących się nigdy wód. Przemieszany, w sposób niezrozumiały i nierozerwalny, z cichym oddechem śpiącej obok niego Melisande, z ciepłem promieniującym od jej nagiego ciała, z dłonią spoczywającą na jego mostku, z włosami łaskoczącymi lekko odsłoniętą, rozgrzaną skórę. Była niczym kotwica, która utrzymywała go w miejscu, gdy niecichnący nigdy sztorm starał się porwać go na nieznane tereny, choć nie zdawał sobie z tego sprawy – nie od razu rejestrując moment, w którym wysunęła się z jego objęć, a może: nie chcąc tego zrobić.
Rzucone w jego kierunku słowa ledwie przedarły się przez grubą, otaczającą go mgłę, nie na tyle stanowcze, by wyrwać go spod ciężkich warstw snu; w odpowiedzi mruknął jedynie coś niezrozumiałego, wyrzucając z siebie zlepek sylab pozbawionych znaczenia, uwolnioną od przyjemnego ciężaru ręką zagarniając do siebie odrzuconą przez Melisande pościel. Pustka, która zmaterializowała się niespodziewanie tuż obok niego, smakowała niewłaściwie, ale – pogrążony w sennym otumanieniu – póki co nie do końca był w stanie ją zarejestrować, przewracając się jedynie na drugi bok i wdychając pozostawiony na tkaninie zapach. Przyciskając policzek do miękkiej poduszki, zaczął stopniowo zapadać z powrotem w sen, oddalając się od zalanej słońcem sypialni mocniej i mocniej, tracąc zupełnie poczucie czasu – dopóki dotyk dłoni na barku nie wyciągnął go znów na powierzchnię, jeszcze niezupełnie – ale wystarczająco, by uchylił niechętnie powieki, odnajdując górującą ponad nim sylwetkę Melisande.
Spóźnimy się?
– Yhmpf – mruknął nieprzytomnie, obracając się na plecy, palcami odruchowo sięgając jej opartej o jego ramię dłoni; przycisnął ją do siebie na moment, otwierając szerzej oczy – tylko po to, żeby zatrzymać spojrzenie na jej twarzy, dostrzegając nieład spływających na obojczyki włosów, ale zupełnie pomijając ponaglenie czające się w ciemnych tęczówkach. Wspomnienia poprzedniej nocy zaczęły powracać do niego jedno po drugim, przyciągnął do siebie jej dłoń – żeby złożyć na niej powolny pocałunek. – Melisande – odezwał się, głosem wciąż ciężkim i zachrypniętym od snu; przekrzywił głowę, starając się zrozumieć, dlaczego go budziła – i skąd na jej ciele wziął się granat nałożonej naprędce sukienki. – Chodź – poprosił, przesuwając palcami w górę jej nadgarstka i przedramienia, starając się przyciągnąć ją bliżej; skłonić, by położyła się obok niego, nie spieszyli się przecież nigdzie.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Każda minuta zdawała się niecodziennie nowa.
Od momentu, kiedy wczorajszej nocy stanęła na ścieżce na plaży, porzucając na niej szkarłat sukienki, każda kolejna chwila jawiła się świeżością doznań których jeszcze nie znała. Każde jedno było czymś, czego wcześniej nie zasmakowała. I choć jak sądziła na początku, to ona miała być tą, która rozegra niezaprzeczalne działo rozpływającą się feerią zaplanowanych dźwięków, coś w trakcie swoistego koncertu zmieniło się, bo ona również została rozegrana. Ale nie była zła. Złość opadała z niej jeszcze zeszłej nocy, obmyło ją z niej morze i jego słowa, kiedy w końcu odnaleźli się po jednej stronie w tym samym miejscu. Miejscu, do którego pragnęła dotrzeć od samego początku.
I kiedy świadomość wraz ze światłem budzącego się dnia docierała i do niej, wypełniała ją przede wszystkim nieopisana euforia. Trudno do ubrania w należne słowa, bo zdarzyło się tak wiele jednocześnie, że trudno było jej się skupić tylko na jednej myśli nie przeskakując do kolejnej zanim wcześniejsza zakończyła swój tor. I mogłaby tak wędrować w przyjemnym półśnie, otulona ciepłem ciała jej męża. Gdyby nie rozchyliła powiek po raz drugi, kierowana nieokreślonym przeczuciem.
Poderwała się wyrwana do rzeczywistości i poranka godziną, którą wskazywał zegar, zaczynając nerwowe, prędkie, nieskładne przygotowania, czując rosnące jej tętno. Prawda była taka, że jeszcze w domu na śniadania chodziła półprzytomna i gdyby nie przywiązywana do nich waga i pita z rana zabielana kawa, pewnie schodziłaby na nie później. Ale przetrwała dwadzieścia pięć lat w jasno określonych zasadach. W przywiązaniu do celebracji posiłków, na których każdy - bez wyjątków - się stawiał. A owe wyjątki, musiała zatrzymać naprawdę poważna sprawa. Zerknęła na Manannana hamując zniecierpliwione westchnienie, kiedy na jej słowa po prostu przewrócił się na drugi bok, nakrywając rozrzuconą przez nią pościelą. Nie powstrzymała jednak ruchu tęczówek które okręciły się w niezadowoleniu sprawiając, że ruszyła w kierunku łoża niestrudzenie rozczesując włosy palcami dłoni, jedną z nich odciągając kiedy już wsunęła się na łóżko podciągając na nie jedną z nóg. Nadal musiała jeszcze zajść do własnych komnat, znaleźć jakieś obuwie. To wcześniej pozostawione na plaży Anitha powinna zgarnąć wraz z rozpoczęciem swojej pracy. Wyciągnęła prawą dłoń, odkładając różdżkę na skraj łóżka, układając ją na nim, lewą nadal przeczesując włosy. Oczekując reakcji - jakiejkolwiek współpracy. Nienachalnie - przynajmniej w jej własnym mniemaniu - próbując wyciągnąć go do rzeczywistości z sennych krain w których nadal zdawał się pozostawać. Zatrzymała rękę, zakładając za ucho niesłuchające dziś w ogóle kosmyki ciemnych włosów. Przekrzywiła głowę, mimowolnie oblekając usta w łagodny uśmiech kiedy spoglądała na niego z góry. Wypełniony czymś nowym, emocją, której jej tęczówki nie dotykały wcześniej. I zniecierpliwieniem - bo mimo wszystko, nadal wisiało jej nad głową niewygodne widmo spóźnienia. Dotyk jego ust na dłoni poniósł się przyjemny dreszczem w górę dłoni pogłębiając jej uśmiech. Przymknęła na chwilę oczy. - Manannanie. - powtórzyła z łagodnym rozbawieniem po nim, ale i obijającym się na końcówkach drgań ponagleniem. Uniosła powieki, ciemne tęczówki najpierw lokując na zegarze, nim powróciła nimi do znajdującego się obok mężczyzny. Nie potrafiła mu odmówić. Pozwoliła by ciało poruszyło się za nienachalnym gestem, choć jej usta wypuściły pomruk sprzeciwu, a druga z dłoni asekurowała ją, by nie opadła całkiem w ciepłą pościel. Gdyby to zrobiła, mogłaby nie podnieść się znów. Pochyliła się nad nim, odnajdując jego wargi, sięgając po nie bez pytania - tutaj w odciętych od świata komnatach mogła sobie na to pozwolić. Odsunęła się trochę, zerkając znów w stronę zegara, którego wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do dziewiątej. - Nie mogę. - mruknęła w jego usta. - Ty zresztą też nie. Zaraz dziewiąta. - uniosła się, siadając na łóżku - choć teraz już nie na jego brzegu. - Twoja matka na pewno zapyta. Poza tym, to nieodpowiednie. - mruknęła unosząc dłonie, próbując ponownie zapanować nad włosami. Jej policzki zaszły szkarłatem, mimo, że udawała że nie czuje palącego na nich ciepła. Odwróciła spojrzenie na zegar, zwilżając językiem wargi. Wzrokiem wracając do męża. - Chodź ze mną, nie chcę jej stawiać czoła samotnie. I chce zjeść. - wyliczała dalej odnajdując jedną z jego dłoni przekrzywiając odrobinę głowę, pozwalając by brwi zeszły się w formie niepewnego strapienia - widocznego przejęcia. - Nie jesteś głodny? - zapytała z nadzieją, licząc, że może to będzie w stanie pociągnąć go za nią ku jadalni jawiącej jej się dzisiaj większą grozą niźli walka ze smokiem. Choć matka Manannana ją uwielbiała, wiedziała, że nie umknie jej bystremu oku nieobecność na posiłku - pierwszym, od czasu kiedy znalazła się w Corbenic Castle - a to znaczyło, że na pewno odnajdzie ją później, by uzyskać wyjaśnienia. A Melisande - po raz pierwszy od długiego czasu - nie miała pojęcia, co miałaby w tej sytuacji odpowiedzieć teściowej.
Od momentu, kiedy wczorajszej nocy stanęła na ścieżce na plaży, porzucając na niej szkarłat sukienki, każda kolejna chwila jawiła się świeżością doznań których jeszcze nie znała. Każde jedno było czymś, czego wcześniej nie zasmakowała. I choć jak sądziła na początku, to ona miała być tą, która rozegra niezaprzeczalne działo rozpływającą się feerią zaplanowanych dźwięków, coś w trakcie swoistego koncertu zmieniło się, bo ona również została rozegrana. Ale nie była zła. Złość opadała z niej jeszcze zeszłej nocy, obmyło ją z niej morze i jego słowa, kiedy w końcu odnaleźli się po jednej stronie w tym samym miejscu. Miejscu, do którego pragnęła dotrzeć od samego początku.
I kiedy świadomość wraz ze światłem budzącego się dnia docierała i do niej, wypełniała ją przede wszystkim nieopisana euforia. Trudno do ubrania w należne słowa, bo zdarzyło się tak wiele jednocześnie, że trudno było jej się skupić tylko na jednej myśli nie przeskakując do kolejnej zanim wcześniejsza zakończyła swój tor. I mogłaby tak wędrować w przyjemnym półśnie, otulona ciepłem ciała jej męża. Gdyby nie rozchyliła powiek po raz drugi, kierowana nieokreślonym przeczuciem.
Poderwała się wyrwana do rzeczywistości i poranka godziną, którą wskazywał zegar, zaczynając nerwowe, prędkie, nieskładne przygotowania, czując rosnące jej tętno. Prawda była taka, że jeszcze w domu na śniadania chodziła półprzytomna i gdyby nie przywiązywana do nich waga i pita z rana zabielana kawa, pewnie schodziłaby na nie później. Ale przetrwała dwadzieścia pięć lat w jasno określonych zasadach. W przywiązaniu do celebracji posiłków, na których każdy - bez wyjątków - się stawiał. A owe wyjątki, musiała zatrzymać naprawdę poważna sprawa. Zerknęła na Manannana hamując zniecierpliwione westchnienie, kiedy na jej słowa po prostu przewrócił się na drugi bok, nakrywając rozrzuconą przez nią pościelą. Nie powstrzymała jednak ruchu tęczówek które okręciły się w niezadowoleniu sprawiając, że ruszyła w kierunku łoża niestrudzenie rozczesując włosy palcami dłoni, jedną z nich odciągając kiedy już wsunęła się na łóżko podciągając na nie jedną z nóg. Nadal musiała jeszcze zajść do własnych komnat, znaleźć jakieś obuwie. To wcześniej pozostawione na plaży Anitha powinna zgarnąć wraz z rozpoczęciem swojej pracy. Wyciągnęła prawą dłoń, odkładając różdżkę na skraj łóżka, układając ją na nim, lewą nadal przeczesując włosy. Oczekując reakcji - jakiejkolwiek współpracy. Nienachalnie - przynajmniej w jej własnym mniemaniu - próbując wyciągnąć go do rzeczywistości z sennych krain w których nadal zdawał się pozostawać. Zatrzymała rękę, zakładając za ucho niesłuchające dziś w ogóle kosmyki ciemnych włosów. Przekrzywiła głowę, mimowolnie oblekając usta w łagodny uśmiech kiedy spoglądała na niego z góry. Wypełniony czymś nowym, emocją, której jej tęczówki nie dotykały wcześniej. I zniecierpliwieniem - bo mimo wszystko, nadal wisiało jej nad głową niewygodne widmo spóźnienia. Dotyk jego ust na dłoni poniósł się przyjemny dreszczem w górę dłoni pogłębiając jej uśmiech. Przymknęła na chwilę oczy. - Manannanie. - powtórzyła z łagodnym rozbawieniem po nim, ale i obijającym się na końcówkach drgań ponagleniem. Uniosła powieki, ciemne tęczówki najpierw lokując na zegarze, nim powróciła nimi do znajdującego się obok mężczyzny. Nie potrafiła mu odmówić. Pozwoliła by ciało poruszyło się za nienachalnym gestem, choć jej usta wypuściły pomruk sprzeciwu, a druga z dłoni asekurowała ją, by nie opadła całkiem w ciepłą pościel. Gdyby to zrobiła, mogłaby nie podnieść się znów. Pochyliła się nad nim, odnajdując jego wargi, sięgając po nie bez pytania - tutaj w odciętych od świata komnatach mogła sobie na to pozwolić. Odsunęła się trochę, zerkając znów w stronę zegara, którego wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do dziewiątej. - Nie mogę. - mruknęła w jego usta. - Ty zresztą też nie. Zaraz dziewiąta. - uniosła się, siadając na łóżku - choć teraz już nie na jego brzegu. - Twoja matka na pewno zapyta. Poza tym, to nieodpowiednie. - mruknęła unosząc dłonie, próbując ponownie zapanować nad włosami. Jej policzki zaszły szkarłatem, mimo, że udawała że nie czuje palącego na nich ciepła. Odwróciła spojrzenie na zegar, zwilżając językiem wargi. Wzrokiem wracając do męża. - Chodź ze mną, nie chcę jej stawiać czoła samotnie. I chce zjeść. - wyliczała dalej odnajdując jedną z jego dłoni przekrzywiając odrobinę głowę, pozwalając by brwi zeszły się w formie niepewnego strapienia - widocznego przejęcia. - Nie jesteś głodny? - zapytała z nadzieją, licząc, że może to będzie w stanie pociągnąć go za nią ku jadalni jawiącej jej się dzisiaj większą grozą niźli walka ze smokiem. Choć matka Manannana ją uwielbiała, wiedziała, że nie umknie jej bystremu oku nieobecność na posiłku - pierwszym, od czasu kiedy znalazła się w Corbenic Castle - a to znaczyło, że na pewno odnajdzie ją później, by uzyskać wyjaśnienia. A Melisande - po raz pierwszy od długiego czasu - nie miała pojęcia, co miałaby w tej sytuacji odpowiedzieć teściowej.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Westchnął cicho, prawie bezgłośnie, kiedy jego własne imię wybrzmiało w przyjemnie ciepłej przestrzeni sypialni, niedawno zacienionej, teraz: zalanej jasnym słońcem wpadającego przez tarasowe okna poranka. Niewypowiedziane ponaglenie zmusiło go do zogniskowania spojrzenia na oczach Melisande, dziwnie zaalarmowanych, jakby zniecierpliwionych. Wiedział, jak istotne było dla niej punktualne stawianie się na posiłkach, tak samo, jak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że otaczająca ich od poprzedniego wieczora bańka miała nieuchronnie pęknąć – ale w jakimś złudnym zaprzeczeniu chwytał się tych ostatnich chwil, umykających minut błogiego spokoju przed czyhającym na horyzoncie sztormem. Bez względu na to, jak bardzo by tego pragnął, nie mogli spędzić całego dnia w jego komnatach, odgrodzeni od świata; w południe Szalona Selma miała wypłynąć z portu, a on – zakładając kapitański kapelusz – miał na powrót wciągnąć na barki ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności, ale ta świadomość tylko tym bardziej zachęcała go do wydarcia od losu jeszcze paru cichych momentów. Wyjątkowo spędzonych nie samotnie, a z Melisande; dlaczego? Ciągnąca ją ku niemu dłoń nie czekała na odpowiedź, a dotyk jej warg, ciepły oddech zatrzymujący się na jego ustach, skutecznie wypchnął z umysłu wszelkie myśli, rozbudzając na wpół uśpione umysł i ciało.
Mruknął z niezadowoleniem, kiedy odsunęła się od niego zbyt szybko, pozwalając, by wdarł się między nich chłód porannego, morskiego powietrza; dźwignął się w górę, unosząc się na łokciach, odruchowo podążając za nią, czołem dotykając czoła – dopóki nie odwróciła się od niego, z jakiegoś powodu bardziej zaaferowana przeklętym zegarem. Odnotował w duchu, by pozbyć się go przy najbliższej okazji. – Możesz – odpowiedział jej, była przecież lady Travers; przekrzywił głowę, starając się odszukać jej spojrzenie, zmusić ją, by skierowała wzrok na niego – a nie na przesuwające się wskazówki.
Kiedy usiadła, opadł z westchnieniem na poduszki, pozwalając, by pomiędzy głoski wdarło się zniecierpliwienie. – W takim razie mamy jeszcze co najmniej godzinę – zaoponował, nie rozumiejąc, dlaczego tak istotne było dla niej pojawienie się w jadalni razem z wybiciem dziewiątej. W Corbenic Castle nigdy nie przykładano tak wielkiej wagi do godzin posiłków, być może dlatego, że statki wiozące na pokładach synów Traversów miały w zwyczaju przybijać do portu o różnych godzinach, zmuszając pracującą na kuchni służbę do pozostawania w gotowości niemal przez cały dzień; świętością były jedynie wieczory, późne kolacje niejednokrotnie przeciągające się do rana, wypełnione dzieleniem się opowieściami z podróży i rodzinnymi historiami, na których wyrastały kolejne pokolenia Traversów. Zgromadzenia, sprawiające, że późne śniadania nie były niczym dziwnym – przynajmniej dla niego. – Naprawdę? – zapytał, unosząc wyżej brwi, z rozbawieniem przyglądając się jej próbom doprowadzenia do porządku włosów, zburzonych wilgocią otaczającego ich poprzedniej nocy morza i miękkością poduszek. – Teraz przejmujesz się tym, co nieodpowiednie? – Uniósł brew, przypominając sobie szkarłatną sukienkę opadającą na plażę, halkę porwaną przez fale; w jego głosie próżno było jednak szukać drwiny, sylaby unosiły się łagodnie, w rytm okręgów kreślonych kciukiem na jej nadgarstku. Pomiędzy głoskami przelewała się prośba. – Jeśli zapyta, powiesz jej, że żegnałaś mnie przed podróżą – zaproponował, nie orientując się jeszcze, że aż do tego momentu nie powiedział jej o nadchodzącej wyprawie; nieplanowanej, podyktowanej nagłą potrzebą, listem skreślonym przejętą dłonią martwego już człowieka.
Uniósł się w pościeli, odpychając się ramionami od miękkości łóżka i podnosząc do pozycji siedzącej, żeby znaleźć się tuż za Melisande; jednym ramieniem otaczając ją w pasie, brodę opierając na ramieniu. – Zostań ze mną – szepnął w odpowiedzi na jej słowa, wypowiadając prośbę wprost do jej ucha. – Jeszcze chwilę – dodał, nie prosił ją przecież o wiele. – Świat się nie zawali, jeśli raz zejdziemy do jadalni później. Llywelyn dotrzyma matce towarzystwa – mówił dalej, pochylając głowę niżej, składając leniwy pocałunek na miękkiej skórze w zagłębieniu jej szyi. Pachniała cudownie, morzem i jego własną pościelą, ulotną wonią perfum i czymś jeszcze, co skutecznie ciągnęło jego myśli w stronę poprzedniego wieczoru. – Mogę kazać przynieść nam śniadanie tutaj – zaproponował, jeśli była głodna – służba z pewnością przyniosłaby im posiłek pod drzwi, jeśliby tego zażądał. – Na co masz ochotę? – zapytał, otaczając ją drugim ramieniem – spojrzeniem starając się uchwycić jej wzrok, zdeterminowany do stoczenia tej bitwy do końca. Nawet jeśli nie miał pojęcia, dlaczego; skąd brało się to obce uczucie, niewyjaśniona potrzeba wyrastająca w klatce piersiowej, niegasnąca wcale wraz z nadejściem poranka. – Jestem – przyznał po chwili, żołądek skręcał mu na myśl o śniadaniu – ale osunięcie się na parę chwil w pachnącą nimi pościel bezsprzecznie wygrywało ten niewyrównany pojedynek o jego uwagę. – Ale mogę poczekać – dodał, ciągnąc ją lekko w tył, z rozbawieniem rozjaśniającym spojrzenie i dźwięczącym pomiędzy sylabami.
Mruknął z niezadowoleniem, kiedy odsunęła się od niego zbyt szybko, pozwalając, by wdarł się między nich chłód porannego, morskiego powietrza; dźwignął się w górę, unosząc się na łokciach, odruchowo podążając za nią, czołem dotykając czoła – dopóki nie odwróciła się od niego, z jakiegoś powodu bardziej zaaferowana przeklętym zegarem. Odnotował w duchu, by pozbyć się go przy najbliższej okazji. – Możesz – odpowiedział jej, była przecież lady Travers; przekrzywił głowę, starając się odszukać jej spojrzenie, zmusić ją, by skierowała wzrok na niego – a nie na przesuwające się wskazówki.
Kiedy usiadła, opadł z westchnieniem na poduszki, pozwalając, by pomiędzy głoski wdarło się zniecierpliwienie. – W takim razie mamy jeszcze co najmniej godzinę – zaoponował, nie rozumiejąc, dlaczego tak istotne było dla niej pojawienie się w jadalni razem z wybiciem dziewiątej. W Corbenic Castle nigdy nie przykładano tak wielkiej wagi do godzin posiłków, być może dlatego, że statki wiozące na pokładach synów Traversów miały w zwyczaju przybijać do portu o różnych godzinach, zmuszając pracującą na kuchni służbę do pozostawania w gotowości niemal przez cały dzień; świętością były jedynie wieczory, późne kolacje niejednokrotnie przeciągające się do rana, wypełnione dzieleniem się opowieściami z podróży i rodzinnymi historiami, na których wyrastały kolejne pokolenia Traversów. Zgromadzenia, sprawiające, że późne śniadania nie były niczym dziwnym – przynajmniej dla niego. – Naprawdę? – zapytał, unosząc wyżej brwi, z rozbawieniem przyglądając się jej próbom doprowadzenia do porządku włosów, zburzonych wilgocią otaczającego ich poprzedniej nocy morza i miękkością poduszek. – Teraz przejmujesz się tym, co nieodpowiednie? – Uniósł brew, przypominając sobie szkarłatną sukienkę opadającą na plażę, halkę porwaną przez fale; w jego głosie próżno było jednak szukać drwiny, sylaby unosiły się łagodnie, w rytm okręgów kreślonych kciukiem na jej nadgarstku. Pomiędzy głoskami przelewała się prośba. – Jeśli zapyta, powiesz jej, że żegnałaś mnie przed podróżą – zaproponował, nie orientując się jeszcze, że aż do tego momentu nie powiedział jej o nadchodzącej wyprawie; nieplanowanej, podyktowanej nagłą potrzebą, listem skreślonym przejętą dłonią martwego już człowieka.
Uniósł się w pościeli, odpychając się ramionami od miękkości łóżka i podnosząc do pozycji siedzącej, żeby znaleźć się tuż za Melisande; jednym ramieniem otaczając ją w pasie, brodę opierając na ramieniu. – Zostań ze mną – szepnął w odpowiedzi na jej słowa, wypowiadając prośbę wprost do jej ucha. – Jeszcze chwilę – dodał, nie prosił ją przecież o wiele. – Świat się nie zawali, jeśli raz zejdziemy do jadalni później. Llywelyn dotrzyma matce towarzystwa – mówił dalej, pochylając głowę niżej, składając leniwy pocałunek na miękkiej skórze w zagłębieniu jej szyi. Pachniała cudownie, morzem i jego własną pościelą, ulotną wonią perfum i czymś jeszcze, co skutecznie ciągnęło jego myśli w stronę poprzedniego wieczoru. – Mogę kazać przynieść nam śniadanie tutaj – zaproponował, jeśli była głodna – służba z pewnością przyniosłaby im posiłek pod drzwi, jeśliby tego zażądał. – Na co masz ochotę? – zapytał, otaczając ją drugim ramieniem – spojrzeniem starając się uchwycić jej wzrok, zdeterminowany do stoczenia tej bitwy do końca. Nawet jeśli nie miał pojęcia, dlaczego; skąd brało się to obce uczucie, niewyjaśniona potrzeba wyrastająca w klatce piersiowej, niegasnąca wcale wraz z nadejściem poranka. – Jestem – przyznał po chwili, żołądek skręcał mu na myśl o śniadaniu – ale osunięcie się na parę chwil w pachnącą nimi pościel bezsprzecznie wygrywało ten niewyrównany pojedynek o jego uwagę. – Ale mogę poczekać – dodał, ciągnąc ją lekko w tył, z rozbawieniem rozjaśniającym spojrzenie i dźwięczącym pomiędzy sylabami.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Przymknęła powieki, kiedy jego czoło dotknęło tego jej, malinowe wargi mimowolnie rozciągnęły się w uśmiechu. Nowe. Takie zdawało się wszystko. Ale jedno powinno pozostać takie jak zawsze dlatego przesunęła spojrzenie na zegar, niechętnie siadając na łóżku, odsuwając się od niego próbując zawładnąć nad fryzurą. Dźwigając brwi na padające stwierdzenie i wpuszczając w zniecierpliwieniu powietrze. Jednocześnie nie potrafiąc pozbyć się słodkiej euforii na mnogość w słowach. Na splecenie ich w jedno.
- Na pewno. - wypadło po naprawdę zawieszonym między nimi. Błędnie odczytanym przez Melisande jako niedowierzenia, że jego matka w istocie postawi to pytanie. Nieprzerwanie próbując zapanować nad włosami, przygryzając od środka policzek. Kolejne słowa sprawiły, że odwróciła w jego stronę głowę unosząc brwi, zaprzestając działania tylko po to, by wierzchem dłoni uderzyć łagodnie w jego bok i wywrócić tęczówkami. - Zawsze się przejmuję. - orzekła, wypuszczając powietrze, czując zdradliwe ciepło na policzkach. - Ale niektóre rzeczy trzeba zrobić mimo wszystko. - dodała, odwracając spojrzenie, zerkając znów na zegar, zaczynając się zastanawiać, czy jest w ogóle w stanie wygrać dzisiaj z włosami, czy może nie powinna pójść do swoich komnat i dać zająć się tym Anithcie. Jednak kolejno padające zdanie, sprawiło, że zamarła całkiem. Jakby potrzebowała chwili, by do niej dotarło. Coś w jej wnętrzu mimowolnie się zbuntowało. Nie chciała, żeby wypływał. Nie teraz, nie kiedy w końcu coś drgnęło. Kiedy odkrywała jak mogły wyglądać noce i poranki, tak całkowicie różne od ziejącej, samotnej pustki ostatnich miesięcy. Ciepłe, cieplejsze nawet od grzejącego słońca zza oknami.
- Wypływasz. - wymknęło się z jej ust, opuściła rękę na chwilę, przesuwając na niego spojrzenie jej brwi zeszły się łagodnie. Słowo zabalansowało na granicy pytania i stwierdzenia. Cichsze, może trochę zawiedzione. Nie powinna, ale nie umiała zahamować dźwięku na zgłoskach. - Daleko? - wybrała z cisnących się na usta pytań odwracając spojrzenie na zegar, czując coraz mocniej walczące strony w jej własnym wnętrzu.
Dłoń przeczesująca chaotycznie palcami włosy zamarła gdzieś w połowie drogi po raz kolejny, kiedy jego broda pojawiła się na jej ramieniu. Coś szarpnęło ją w środku, mimowolnie rozchylając wargi, ledwie widocznie marszcząc brwi, kiedy próbowała zrozumieć czym to było. Ręka odeszła gdzieś w zapomnienie, bo cała jej uwaga przeniosła się na ramię, mimo, że nadal patrzyła przed siebie. Zostań ze mną owinęło ją niczym melodia, brzmiącą niemal tak słodko, jak nocą padająca zgoda. Kącik jej ust rozciągnął się w zadowoleniu - chciał jej. Jej i tutaj. Z nim. W końcu.
Tylko dlaczego akurat ciągnął ją na pokuszenie, porzucenie tego, co było znajome. Co było ważne. Było, z pewnością było. Ale wypuszczane szeptem do jej ucha prośby brzmiały tak słodko, myśl o kolejnej chwili w jego ramionach po miesiącach ciszy i samotności jawiła się rozkosznie. Tylko które z tych dwóch winno dziś ważyć więcej?
- Może twój. - mruknęła przekręcając głowę, żeby zerknąć ku zegarowi, zaciskając wargi. Kolejne słowa kwitując westchnieniem, choć to zawierało w sobie już zniecierpliwienie.
- Nie tylko on. - odcięła mu się. - W ogóle tego nie rozumiesz, prawda? - zapytała. Odchyliła mimowolnie odrobinę głowę - do tyłu w drugą stronę, kiedy przesunął się niżej. Z jej warg wydarło się ciche westchnięcie, kiedy usta dotknęły skóry na szyi, krótkie ostre włosy zarostu przesunęły po niej. Powieki samoistnie przymknęły się na kilka krótkich chwil całkiem sprawnie wypierając z jej głowy obraz zegara i przesuwających się na nim wskazówek. Ostatkiem sił powstrzymała dłoń przed pomknięciem w górę ku jego twarzy, resztki rozsądku kazały jej walczyć mimo ciepłego przyjemnie łaskoczącego oddechu na jej skórze, pomimo silnej dłoni owiniętej wokół. Mimo nowości poranka i czemuś rozgrywającemu się w jej wnętrzu. Odwróciła głowę niechętniej, znów zerkając w stronę zegara. Jednak kolejne słowa sprawiły, że jej brwi się uniosły.
- T-tutaj? - powtórzyła po nim skutecznie odciągnięta od czasomierza. Powtarzając to jedno słowo zmienione w pytanie, wyrzucając je ciszej, jakby wypowiadał właśnie jakąś całkowicie niepoprawną propozycję. Zjeść tutaj śniadanie. Jej klatka uniosła się i opadła. - To jakaś fanaberia. - szepnęła, zadzierając lekko brodę. Kolejne bezwstydne pytanie sprawiło że otworzyła wargi, zamknęła je, zmarszczyła lekko brwi, spojrzała na zewnątrz na taras. A kiedy drugie ramię otoczyło się wokół niej jej głowa przekręciła spoglądając na niego. Przegrała? Przegrała w tak trywialnej sprawie jak śniadanie? Nie… jeszcze nie do końca. Jeszcze nie całkiem, ale otaczające ją męskie, silne ramiona zdawały się zakleszczyć ją całkiem sprawnie, choć początkowo nic tego nie zapowiadało, a padające pytanie kusiło, by odpowiedzieć na nie zgodnie z prawdą. A jednocześnie coś w niej buntowało się całkiem przed pogwałceniem dobrze znanych zasad i reguł. Nie wszystkich ale tych konkretnych, może dlatego, że posiłki zawsze jedli razem. Nieważne gdzie byli, w tym jednym momencie znaleźć ich można było w konkretnym miejscu. Tristana, Marianne, ojca, matkę, a nawet najmłodszą latorośl, jeśli to były wakacje. Może dlatego zależało jej tak bardzo, bo to było ostatnie, co zostało jej z domu. Z niej samej. Z wspomnień. A jednocześnie podskórnie przeczuwała - a może to bliskość Manannana opowiadała za tym - że może rzeczywiście, powinna dziś tu zostać. Nie umiała się zdecydować nie potrafiąc porzucić tego co znała i jednocześnie chcąc sięgnąć po to, co zaskakujące i nowe. Nie odpowiedziała mu więc poszukując w niezrozumiałej panice - ale i zaprzeczeniu własnej chęci - czegokolwiek w końcu wypuszczając pytanie, które mogło - miało - jej pomóc. Potwierdzenie padające z jego ust wypełniło ją jednoczesnym zadowoleniem ale i ukłuciem zawodu.
- Widzisz. - rzuciła z zadowoleniem przekrzywiając głowę by na niego spojrzeć. - Właśnie dlatego powinniśmy… - zaczęła, ale wszedł jej w słowo kolejnym zdaniem unosząc brwi ku górze, rozchylając lekko wargi. Poczekać? Przeczył sam sobie, miała już mu to wytknąć, ale łagodne pociągnięcie, którego się nie spodziewała pociągnęło ją za sobą. - Mana… Nie… - ale było już za późno, a może mimo przeczących słów jej ciało zdradziecko podążyło za gestem. Wypuściła powietrze z płuc spoglądając na sufit, potem przesuwając wzrok na zegar, który do dziewiątej wskazywał ledwie minuty. Nadal nie potrafiąc się zdecydować. Wyciągnęła prawą rękę łapiąc za różdżkę, a potem dźwignęła się znów do pionu, najpierw rozganiając jego ręce, a później nieopatrznie jeden z łokci wbijając w jego. Okręciła się, finalnie przysiadając na piętach. Ułożyła różdżkę w dłoni swoim zwyczajem - palec wskazujący układając pod nią, resztę palców owijając wokół trzonka, wewnętrzna część dłoni kierując ku górze. Wyglądała jakby trzymała ją lekko i prawie że nonszalancko, ale chwyt od zawsze miała pewny, a maniery nie wyplenili z niej nawet nauczyciele.
- Dobrze, zostanę… - powiedziała krzyżując spojrzenie z Manannanem, zawiesiła głos, widocznie nie kończąc. - …ale mam warunki. - orzekła z powagą, mrużąc lekko oczy, zadzierając brodę ku górze, różdżką wskazując na własnego męża. Skoro miała się spóźnić - oddać coś co było dla niej ważne - chciała by jej to wynagrodził. A może chciała się przekonać, ile mogła zyskać. Właściwie coraz mocniej pochylając się ku temu, że by jej plan zadziałał, naprawdę powinna pożegnać go przed podróżą. Nasycić sobą. - Po pierwsze: solennie obiecasz przykładać większą wagę do jedzenia. - zmrużyła trochę bardziej oczy. - Koniec z pomijaniem. - wyrzuciła pomiędzy nich pierwsze żądanie. - Po drugie: chce zabielanej kawy. I czegokolwiek do jedzenia, może być bułka z konfiturą. Naprawdę jestem głodna. - wzięła wdech w płuca nie opuszczając ręki, gotowa się teleportować do jadalni na chwilę zapominając że nadal nie znalazła żadnego obuwia. - Po trzecie: kiedy wrócisz - kiedy, nie jeśli. - najpierw przyjdziesz do mnie. - przesunęła ciemne spojrzenie na zegar. Do niej, nieważne w jakim humorze, jakim stanie, czy cieszący się po odniesionym sukcesie czy sfrustrowany że coś okazało się inne niż się spodziewał. Nieważne czy w środku dnia, czy nocy. - Trzydzieści sekund. - orzekła poważnie wracając spojrzeniem do niego, krzyżując tęczówki z jasnym błękitem należącym do jej męża. Trzydzieści sekund do dziewiątej. Mimowolnie uniosła brodę i wstrzymała oddech.
Wybieraj, Manannanie.
- Na pewno. - wypadło po naprawdę zawieszonym między nimi. Błędnie odczytanym przez Melisande jako niedowierzenia, że jego matka w istocie postawi to pytanie. Nieprzerwanie próbując zapanować nad włosami, przygryzając od środka policzek. Kolejne słowa sprawiły, że odwróciła w jego stronę głowę unosząc brwi, zaprzestając działania tylko po to, by wierzchem dłoni uderzyć łagodnie w jego bok i wywrócić tęczówkami. - Zawsze się przejmuję. - orzekła, wypuszczając powietrze, czując zdradliwe ciepło na policzkach. - Ale niektóre rzeczy trzeba zrobić mimo wszystko. - dodała, odwracając spojrzenie, zerkając znów na zegar, zaczynając się zastanawiać, czy jest w ogóle w stanie wygrać dzisiaj z włosami, czy może nie powinna pójść do swoich komnat i dać zająć się tym Anithcie. Jednak kolejno padające zdanie, sprawiło, że zamarła całkiem. Jakby potrzebowała chwili, by do niej dotarło. Coś w jej wnętrzu mimowolnie się zbuntowało. Nie chciała, żeby wypływał. Nie teraz, nie kiedy w końcu coś drgnęło. Kiedy odkrywała jak mogły wyglądać noce i poranki, tak całkowicie różne od ziejącej, samotnej pustki ostatnich miesięcy. Ciepłe, cieplejsze nawet od grzejącego słońca zza oknami.
- Wypływasz. - wymknęło się z jej ust, opuściła rękę na chwilę, przesuwając na niego spojrzenie jej brwi zeszły się łagodnie. Słowo zabalansowało na granicy pytania i stwierdzenia. Cichsze, może trochę zawiedzione. Nie powinna, ale nie umiała zahamować dźwięku na zgłoskach. - Daleko? - wybrała z cisnących się na usta pytań odwracając spojrzenie na zegar, czując coraz mocniej walczące strony w jej własnym wnętrzu.
Dłoń przeczesująca chaotycznie palcami włosy zamarła gdzieś w połowie drogi po raz kolejny, kiedy jego broda pojawiła się na jej ramieniu. Coś szarpnęło ją w środku, mimowolnie rozchylając wargi, ledwie widocznie marszcząc brwi, kiedy próbowała zrozumieć czym to było. Ręka odeszła gdzieś w zapomnienie, bo cała jej uwaga przeniosła się na ramię, mimo, że nadal patrzyła przed siebie. Zostań ze mną owinęło ją niczym melodia, brzmiącą niemal tak słodko, jak nocą padająca zgoda. Kącik jej ust rozciągnął się w zadowoleniu - chciał jej. Jej i tutaj. Z nim. W końcu.
Tylko dlaczego akurat ciągnął ją na pokuszenie, porzucenie tego, co było znajome. Co było ważne. Było, z pewnością było. Ale wypuszczane szeptem do jej ucha prośby brzmiały tak słodko, myśl o kolejnej chwili w jego ramionach po miesiącach ciszy i samotności jawiła się rozkosznie. Tylko które z tych dwóch winno dziś ważyć więcej?
- Może twój. - mruknęła przekręcając głowę, żeby zerknąć ku zegarowi, zaciskając wargi. Kolejne słowa kwitując westchnieniem, choć to zawierało w sobie już zniecierpliwienie.
- Nie tylko on. - odcięła mu się. - W ogóle tego nie rozumiesz, prawda? - zapytała. Odchyliła mimowolnie odrobinę głowę - do tyłu w drugą stronę, kiedy przesunął się niżej. Z jej warg wydarło się ciche westchnięcie, kiedy usta dotknęły skóry na szyi, krótkie ostre włosy zarostu przesunęły po niej. Powieki samoistnie przymknęły się na kilka krótkich chwil całkiem sprawnie wypierając z jej głowy obraz zegara i przesuwających się na nim wskazówek. Ostatkiem sił powstrzymała dłoń przed pomknięciem w górę ku jego twarzy, resztki rozsądku kazały jej walczyć mimo ciepłego przyjemnie łaskoczącego oddechu na jej skórze, pomimo silnej dłoni owiniętej wokół. Mimo nowości poranka i czemuś rozgrywającemu się w jej wnętrzu. Odwróciła głowę niechętniej, znów zerkając w stronę zegara. Jednak kolejne słowa sprawiły, że jej brwi się uniosły.
- T-tutaj? - powtórzyła po nim skutecznie odciągnięta od czasomierza. Powtarzając to jedno słowo zmienione w pytanie, wyrzucając je ciszej, jakby wypowiadał właśnie jakąś całkowicie niepoprawną propozycję. Zjeść tutaj śniadanie. Jej klatka uniosła się i opadła. - To jakaś fanaberia. - szepnęła, zadzierając lekko brodę. Kolejne bezwstydne pytanie sprawiło że otworzyła wargi, zamknęła je, zmarszczyła lekko brwi, spojrzała na zewnątrz na taras. A kiedy drugie ramię otoczyło się wokół niej jej głowa przekręciła spoglądając na niego. Przegrała? Przegrała w tak trywialnej sprawie jak śniadanie? Nie… jeszcze nie do końca. Jeszcze nie całkiem, ale otaczające ją męskie, silne ramiona zdawały się zakleszczyć ją całkiem sprawnie, choć początkowo nic tego nie zapowiadało, a padające pytanie kusiło, by odpowiedzieć na nie zgodnie z prawdą. A jednocześnie coś w niej buntowało się całkiem przed pogwałceniem dobrze znanych zasad i reguł. Nie wszystkich ale tych konkretnych, może dlatego, że posiłki zawsze jedli razem. Nieważne gdzie byli, w tym jednym momencie znaleźć ich można było w konkretnym miejscu. Tristana, Marianne, ojca, matkę, a nawet najmłodszą latorośl, jeśli to były wakacje. Może dlatego zależało jej tak bardzo, bo to było ostatnie, co zostało jej z domu. Z niej samej. Z wspomnień. A jednocześnie podskórnie przeczuwała - a może to bliskość Manannana opowiadała za tym - że może rzeczywiście, powinna dziś tu zostać. Nie umiała się zdecydować nie potrafiąc porzucić tego co znała i jednocześnie chcąc sięgnąć po to, co zaskakujące i nowe. Nie odpowiedziała mu więc poszukując w niezrozumiałej panice - ale i zaprzeczeniu własnej chęci - czegokolwiek w końcu wypuszczając pytanie, które mogło - miało - jej pomóc. Potwierdzenie padające z jego ust wypełniło ją jednoczesnym zadowoleniem ale i ukłuciem zawodu.
- Widzisz. - rzuciła z zadowoleniem przekrzywiając głowę by na niego spojrzeć. - Właśnie dlatego powinniśmy… - zaczęła, ale wszedł jej w słowo kolejnym zdaniem unosząc brwi ku górze, rozchylając lekko wargi. Poczekać? Przeczył sam sobie, miała już mu to wytknąć, ale łagodne pociągnięcie, którego się nie spodziewała pociągnęło ją za sobą. - Mana… Nie… - ale było już za późno, a może mimo przeczących słów jej ciało zdradziecko podążyło za gestem. Wypuściła powietrze z płuc spoglądając na sufit, potem przesuwając wzrok na zegar, który do dziewiątej wskazywał ledwie minuty. Nadal nie potrafiąc się zdecydować. Wyciągnęła prawą rękę łapiąc za różdżkę, a potem dźwignęła się znów do pionu, najpierw rozganiając jego ręce, a później nieopatrznie jeden z łokci wbijając w jego. Okręciła się, finalnie przysiadając na piętach. Ułożyła różdżkę w dłoni swoim zwyczajem - palec wskazujący układając pod nią, resztę palców owijając wokół trzonka, wewnętrzna część dłoni kierując ku górze. Wyglądała jakby trzymała ją lekko i prawie że nonszalancko, ale chwyt od zawsze miała pewny, a maniery nie wyplenili z niej nawet nauczyciele.
- Dobrze, zostanę… - powiedziała krzyżując spojrzenie z Manannanem, zawiesiła głos, widocznie nie kończąc. - …ale mam warunki. - orzekła z powagą, mrużąc lekko oczy, zadzierając brodę ku górze, różdżką wskazując na własnego męża. Skoro miała się spóźnić - oddać coś co było dla niej ważne - chciała by jej to wynagrodził. A może chciała się przekonać, ile mogła zyskać. Właściwie coraz mocniej pochylając się ku temu, że by jej plan zadziałał, naprawdę powinna pożegnać go przed podróżą. Nasycić sobą. - Po pierwsze: solennie obiecasz przykładać większą wagę do jedzenia. - zmrużyła trochę bardziej oczy. - Koniec z pomijaniem. - wyrzuciła pomiędzy nich pierwsze żądanie. - Po drugie: chce zabielanej kawy. I czegokolwiek do jedzenia, może być bułka z konfiturą. Naprawdę jestem głodna. - wzięła wdech w płuca nie opuszczając ręki, gotowa się teleportować do jadalni na chwilę zapominając że nadal nie znalazła żadnego obuwia. - Po trzecie: kiedy wrócisz - kiedy, nie jeśli. - najpierw przyjdziesz do mnie. - przesunęła ciemne spojrzenie na zegar. Do niej, nieważne w jakim humorze, jakim stanie, czy cieszący się po odniesionym sukcesie czy sfrustrowany że coś okazało się inne niż się spodziewał. Nieważne czy w środku dnia, czy nocy. - Trzydzieści sekund. - orzekła poważnie wracając spojrzeniem do niego, krzyżując tęczówki z jasnym błękitem należącym do jej męża. Trzydzieści sekund do dziewiątej. Mimowolnie uniosła brodę i wstrzymała oddech.
Wybieraj, Manannanie.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obserwował ją spod półprzymkniętych powiek, z zaintrygowaniem śledząc szczupłe palce jasnych dłoni, raz po raz próbujących przygładzić wywijające się we wszystkie strony kosmyki ciemnych włosów. Bez większego powodzenia; chaos delikatnych fal powracał na swoje miejsce już w momencie, w którym kontrolujące opuszki przesuwały się w inną stronę, przywodząc mu na myśl próby wygładzenia wzburzonego wiatrem morza. Po raz pierwszy widział Melisande taką: ubraną wyłącznie w upstrzoną zagnieceniami tkaninę sukienki, z policzkami zaróżowionymi z emocji, z nieułożoną fryzurą. Poprzedniej nocy ostre rysy wygładzał półmrok komnat oraz blask wiszącej na niebie komety, dzisiaj jednak oświetlało ją jaskrawe światło poranka, wyciągając na wierzch wszystko to, co ukrywała ciemność. Pokazując mu ją: nieidealną, a jednocześnie: doskonałą w każdym calu, stanowiącą zjawisko samo w sobie, prawdziwą, żywą, jego. Zamyślił się, śledząc ruch unoszących się w górę brwi, lekkie uderzenie w bok go zaskoczyło; kącik ust drgnął w górę. – Uhm – mruknął, pozwalając, by między głoski wkradło się powątpiewanie. A może i wyzwanie; przekrzywił głowę, przez sekundę przyglądając się jej w milczeniu. – Dlaczego? – zapytał, celowo nie precyzując, o których powodach chciał usłyszeć. Droczył się z nią, ale z drugiej strony: naprawdę był ciekaw. Tego, dlaczego punktualne stawienie się na śniadanie zdawało się mieć dla niej wagę życia i śmierci, i z jakiego powodu wściekała się tak bardzo, gdy późnym wieczorem zjawiał się na kolacji.
Nie umknął mu cichy zawód pobrzmiewający w jej głosie, tak subtelny, że nie był pewien, czy go sobie nie wyobraził. Zamilkł na moment, żeby dopiero po chwili unieść się na łokciach; kiwnął głową, potwierdzając wypowiedziane przez Melisande słowo. – W południe – doprecyzował, czując, jak nagle – jak fala przelewająca się przez burtę – wraca do niego cały ciężar spoczywającej na barkach odpowiedzialności. Poprzedniej nocy pozwolił sobie na chwilowe odepchnięcie naglącego niepokoju, prawie zapominając o liście, który otrzymał od Długiego Johna; i o drugim, niosącym wieści o jego śmierci. Teraz lęk ogarnął go znowu, przygniatając klatkę piersiową, pogłębiając pionową, pojawiającą się między brwiami zmarszczkę. – Nie – zaprzeczył, podróż nie miała być daleka. Instynktownie czuł, że powinno to wywoływać u niego ulgę, ale paradoksalnie – było wręcz odwrotnie. Świadomość, że atak nastąpił tak blisko, praktycznie na ich podwórku, była jednym z elementów, które przez ostatnie dni spędzały mu sen z powiek. Na dalekich morzach często nie mogli przewidzieć czyhających na nich zagrożeń, ale tutaj, w Norfolku? – Straciliśmy kontakt z jednym z naszych statków – podjął po chwili, z jakiegoś powodu czując potrzebę, żeby się tym z nią podzielić. – Załoga miała odebrać ładunek w grocie na południe stąd – niedaleko granicy z Suffolkiem. – Niecały dzień drogi, jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, na kolację byłby z powrotem – ale zdawał sobie sprawę, że nie powinien składać podobnych obietnic. Nie miał pojęcia, co mieli zastać na miejscu; ani ile prawdy kryło się w historii spisanej ręką jego załoganta. – Mathieu płynie ze mną – dodał, pewien, że kuzyn stawi się w porcie – do tej pory nigdy się na nim nie zawiódł, podobnie jak na Drew. Zawahał się przez długą sekundę. – Nie mów mi tylko, że będziesz tęsknić – rzucił, ani na moment nie odrywając spojrzenia od twarzy Melisande; dłońmi odpychając się od pościeli, żeby znaleźć się za nią – bliżej, zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym.
To była prawda: chciał jej. Nie zastanawiał się nad tym, nie rozkładał na czynniki pierwsze, ale i nie potrafił zaprzeczyć rozpychającej się za mostkiem potrzebie ubranej w trzy proste słowa, w prośbę wyszeptaną wprost do jej ucha. Mógł powiedzieć jej, żeby poszła na śniadanie bez niego, obiecać, że dotrze za parę chwil – ale nie był jeszcze gotów rozstać się z ciepłem promieniującym od jej ciała, ani z głosem miękko wygładzającym ostre krawędzie poranka. Po części, w reakcji na jej słowa wywrócił oczami, a spomiędzy warg wydarło się prawie bezgłośne, zniecierpliwione prychnięcie. – Nie rozumiem – potwierdził bez zawahania i bez zakłopotania; nie widział sensu w udawaniu, że było inaczej. Przesunął ustami wzdłuż jej szyi, odsuwając się dopiero, gdy wyczuł, jak po raz kolejny spogląda w stronę zawieszonego na ścianie zegara; był pewien, że jeśli spojrzy tam jeszcze raz, rozbije go na drobne kawałki. – Wyjaśnisz mi? – poprosił, licząc na to, że być może to skłoni ją to pozostania w miejscu jeszcze przez parę minut, chociaż właściwie równie dobrze mógłby jej ustąpić. Senność poddała się rozbudzeniu, miękkie poduszki przestały nęcić aż tak bardzo, ale jednocześnie: w tej ich śniadaniowej sprzeczce było coś wystarczająco przyjemnego, by nie pozwolić mu na poddanie walki. Słysząc subtelne zająknięcie uśmiechnął się, kryjąc ten gest w załamaniu smukłej szyi, dopiero po chwili unosząc głowę wyżej; wargami muskając gładki płatek ucha, otwierając usta, żeby zaczepnie przejechać po nim zębami. – Yhm – przytaknął niepotrzebnie. – Yhm – powtórzył raz jeszcze, nawet nie próbując oponować; to była fanaberia, ale osobiście nie widział w tym nic złego. Kto miał ich za to ocenić?
Jęknął z niezadowoleniem, kiedy wyplątała się z jego ramion, żeby znów usiąść na łóżku; wbijający się w ciało łokieć brutalnie przywrócił go do rzeczywistości, prychnął ze zniecierpliwieniem, również unosząc się do pozycji siedzącej – dopiero wtedy dostrzegając zaciśniętą w dłoni Melisandę różdżkę. Uniósł wyżej brwi, w zaskoczeniu przemieszanym z zaciekawieniem, co znów wymyśliła? Na wszystkich bogów mórz – potrafiła go zaskoczyć. Uniósł zgięte w łokciach ręce, wnętrzem otwartych dłoni kierując je ku niej, jakby kapitulował – mimo że tak naprawdę był od tego daleki. – Oczywiście, że masz – skwitował z rozbawieniem, gotów jednak wysłuchać jej warunków. Słysząc pierwszy, westchnął przeciągle. – To jest dopiero fanaberia – skomentował, ale pozwolił jej mówić dalej, notując w myślach, co chciała zjeść. Trzecia z próśb wywołała odruchowy sprzeciw, nie mógł przecież odszukać jej zaraz po podróży, nie wstąpiwszy wcześniej chociażby do łaźni – ale być może skoro on oczekiwał od niej nagięcia zasad, to ona mogła chcieć od niego tego samego. Otworzył usta, wahając się przez parę sekund, lecz narzucone przez Melisande pół minuty nie pozwoliło mu na wiele. Opuścił dłonie, kręcąc z niedowierzaniem głową. – W porządku – wyrzucił z siebie na wydechu, na chwilę unosząc oczy ku sufitowi komnat. – Solennie obiecuję stawiać się na posiłkach. Wszystkich – powiedział, patrząc jej prosto w oczy; z trudem powstrzymując drgające kąciki warg. – A kiedy wrócę, w pierwszej kolejności znajdę ciebie, choć jestem prawie pewien, że będziesz tego żałować – zapowiedział, unosząc wyżej brwi. – Klabaterniku – ciągnął, wzywając skrzata, ale ani na moment nie odrywając spojrzenia od ciemnych tęczówek – nawet wtedy, gdy w komnacie rozległ się cichy trzask, zwiastując przybycie sługi, który omiótł pomieszczenie wielkimi, wodnistymi oczami, po czym skłonił się nisko przed Melisande. – Chcę, żebyś przyniósł z kuchni zabieloną kawę i czarną herbatę z miodem. Dwie maślane bułki z owocową konfiturą, ciepłe tosty – i po trochu wszystkiego, co dzisiaj podano – wyrecytował, dopiero teraz uświadamiając sobie, że naprawdę był głodny. – To wszystko – zakończył, przelotnie spoglądając na skrzata – który znów zgiął się w pół, zaskrzeczał: tak jest, sir, po czym obrócił się i zniknął, pozostawiając ich samych.
Powrócił spojrzeniem do Melisande, odchylając się nieco do tyłu, ciężar ciała opierając na ramionach; w przeciwieństwie do niej, nie zdążył jeszcze się ubrać, zakrywała go więc jedynie naciągnięta na wysokość bioder pościel; uniósł brew, raz jeszcze spoglądając na skierowaną ku niemu różdżkę. – Planujesz ją opuścić, czy może masz jeszcze jakieś życzenia..? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę. Być może nie znał jeszcze wszystkich reguł gry, do której poprzedniego wieczoru go zaprosiła, ale musiał przyznać, że ta z każdą chwilą podobała mu się coraz bardziej.
Nie umknął mu cichy zawód pobrzmiewający w jej głosie, tak subtelny, że nie był pewien, czy go sobie nie wyobraził. Zamilkł na moment, żeby dopiero po chwili unieść się na łokciach; kiwnął głową, potwierdzając wypowiedziane przez Melisande słowo. – W południe – doprecyzował, czując, jak nagle – jak fala przelewająca się przez burtę – wraca do niego cały ciężar spoczywającej na barkach odpowiedzialności. Poprzedniej nocy pozwolił sobie na chwilowe odepchnięcie naglącego niepokoju, prawie zapominając o liście, który otrzymał od Długiego Johna; i o drugim, niosącym wieści o jego śmierci. Teraz lęk ogarnął go znowu, przygniatając klatkę piersiową, pogłębiając pionową, pojawiającą się między brwiami zmarszczkę. – Nie – zaprzeczył, podróż nie miała być daleka. Instynktownie czuł, że powinno to wywoływać u niego ulgę, ale paradoksalnie – było wręcz odwrotnie. Świadomość, że atak nastąpił tak blisko, praktycznie na ich podwórku, była jednym z elementów, które przez ostatnie dni spędzały mu sen z powiek. Na dalekich morzach często nie mogli przewidzieć czyhających na nich zagrożeń, ale tutaj, w Norfolku? – Straciliśmy kontakt z jednym z naszych statków – podjął po chwili, z jakiegoś powodu czując potrzebę, żeby się tym z nią podzielić. – Załoga miała odebrać ładunek w grocie na południe stąd – niedaleko granicy z Suffolkiem. – Niecały dzień drogi, jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, na kolację byłby z powrotem – ale zdawał sobie sprawę, że nie powinien składać podobnych obietnic. Nie miał pojęcia, co mieli zastać na miejscu; ani ile prawdy kryło się w historii spisanej ręką jego załoganta. – Mathieu płynie ze mną – dodał, pewien, że kuzyn stawi się w porcie – do tej pory nigdy się na nim nie zawiódł, podobnie jak na Drew. Zawahał się przez długą sekundę. – Nie mów mi tylko, że będziesz tęsknić – rzucił, ani na moment nie odrywając spojrzenia od twarzy Melisande; dłońmi odpychając się od pościeli, żeby znaleźć się za nią – bliżej, zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym.
To była prawda: chciał jej. Nie zastanawiał się nad tym, nie rozkładał na czynniki pierwsze, ale i nie potrafił zaprzeczyć rozpychającej się za mostkiem potrzebie ubranej w trzy proste słowa, w prośbę wyszeptaną wprost do jej ucha. Mógł powiedzieć jej, żeby poszła na śniadanie bez niego, obiecać, że dotrze za parę chwil – ale nie był jeszcze gotów rozstać się z ciepłem promieniującym od jej ciała, ani z głosem miękko wygładzającym ostre krawędzie poranka. Po części, w reakcji na jej słowa wywrócił oczami, a spomiędzy warg wydarło się prawie bezgłośne, zniecierpliwione prychnięcie. – Nie rozumiem – potwierdził bez zawahania i bez zakłopotania; nie widział sensu w udawaniu, że było inaczej. Przesunął ustami wzdłuż jej szyi, odsuwając się dopiero, gdy wyczuł, jak po raz kolejny spogląda w stronę zawieszonego na ścianie zegara; był pewien, że jeśli spojrzy tam jeszcze raz, rozbije go na drobne kawałki. – Wyjaśnisz mi? – poprosił, licząc na to, że być może to skłoni ją to pozostania w miejscu jeszcze przez parę minut, chociaż właściwie równie dobrze mógłby jej ustąpić. Senność poddała się rozbudzeniu, miękkie poduszki przestały nęcić aż tak bardzo, ale jednocześnie: w tej ich śniadaniowej sprzeczce było coś wystarczająco przyjemnego, by nie pozwolić mu na poddanie walki. Słysząc subtelne zająknięcie uśmiechnął się, kryjąc ten gest w załamaniu smukłej szyi, dopiero po chwili unosząc głowę wyżej; wargami muskając gładki płatek ucha, otwierając usta, żeby zaczepnie przejechać po nim zębami. – Yhm – przytaknął niepotrzebnie. – Yhm – powtórzył raz jeszcze, nawet nie próbując oponować; to była fanaberia, ale osobiście nie widział w tym nic złego. Kto miał ich za to ocenić?
Jęknął z niezadowoleniem, kiedy wyplątała się z jego ramion, żeby znów usiąść na łóżku; wbijający się w ciało łokieć brutalnie przywrócił go do rzeczywistości, prychnął ze zniecierpliwieniem, również unosząc się do pozycji siedzącej – dopiero wtedy dostrzegając zaciśniętą w dłoni Melisandę różdżkę. Uniósł wyżej brwi, w zaskoczeniu przemieszanym z zaciekawieniem, co znów wymyśliła? Na wszystkich bogów mórz – potrafiła go zaskoczyć. Uniósł zgięte w łokciach ręce, wnętrzem otwartych dłoni kierując je ku niej, jakby kapitulował – mimo że tak naprawdę był od tego daleki. – Oczywiście, że masz – skwitował z rozbawieniem, gotów jednak wysłuchać jej warunków. Słysząc pierwszy, westchnął przeciągle. – To jest dopiero fanaberia – skomentował, ale pozwolił jej mówić dalej, notując w myślach, co chciała zjeść. Trzecia z próśb wywołała odruchowy sprzeciw, nie mógł przecież odszukać jej zaraz po podróży, nie wstąpiwszy wcześniej chociażby do łaźni – ale być może skoro on oczekiwał od niej nagięcia zasad, to ona mogła chcieć od niego tego samego. Otworzył usta, wahając się przez parę sekund, lecz narzucone przez Melisande pół minuty nie pozwoliło mu na wiele. Opuścił dłonie, kręcąc z niedowierzaniem głową. – W porządku – wyrzucił z siebie na wydechu, na chwilę unosząc oczy ku sufitowi komnat. – Solennie obiecuję stawiać się na posiłkach. Wszystkich – powiedział, patrząc jej prosto w oczy; z trudem powstrzymując drgające kąciki warg. – A kiedy wrócę, w pierwszej kolejności znajdę ciebie, choć jestem prawie pewien, że będziesz tego żałować – zapowiedział, unosząc wyżej brwi. – Klabaterniku – ciągnął, wzywając skrzata, ale ani na moment nie odrywając spojrzenia od ciemnych tęczówek – nawet wtedy, gdy w komnacie rozległ się cichy trzask, zwiastując przybycie sługi, który omiótł pomieszczenie wielkimi, wodnistymi oczami, po czym skłonił się nisko przed Melisande. – Chcę, żebyś przyniósł z kuchni zabieloną kawę i czarną herbatę z miodem. Dwie maślane bułki z owocową konfiturą, ciepłe tosty – i po trochu wszystkiego, co dzisiaj podano – wyrecytował, dopiero teraz uświadamiając sobie, że naprawdę był głodny. – To wszystko – zakończył, przelotnie spoglądając na skrzata – który znów zgiął się w pół, zaskrzeczał: tak jest, sir, po czym obrócił się i zniknął, pozostawiając ich samych.
Powrócił spojrzeniem do Melisande, odchylając się nieco do tyłu, ciężar ciała opierając na ramionach; w przeciwieństwie do niej, nie zdążył jeszcze się ubrać, zakrywała go więc jedynie naciągnięta na wysokość bioder pościel; uniósł brew, raz jeszcze spoglądając na skierowaną ku niemu różdżkę. – Planujesz ją opuścić, czy może masz jeszcze jakieś życzenia..? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę. Być może nie znał jeszcze wszystkich reguł gry, do której poprzedniego wieczoru go zaprosiła, ale musiał przyznać, że ta z każdą chwilą podobała mu się coraz bardziej.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Yhym. - powtórzyła za nim mruknięciem, które niosło ze sobą pewność stając w kontrast z jego powątpiewaniem. Uniosła na powrót dłonie, odnajdując ciemne kosmyki, czując coraz mocniej rosnącą irytację na bunt, którego dziś się podjęły jakby postanawiając współpracować nie z nią a nęcącym ją Manannanem. Padające pomiędzy nimi pytanie sprawiło, że jej brwi zeszły się odrobinę jakby mimowolnie niewerbalnie pytała: jak to dlaczego? Odnalazła jego jasne spojrzenie. - Żeby dotrzeć do wyznaczonego celu. - odpowiedziała, jej broda mimowolnie, niekontrolowanie uniosła się ku górze, a oczy zmrużyły odrobinę, kiedy spoglądała ku niemu. Przekrzywiła głowę w bliźniaczym gestem, chociaż pokierowała ją w przeciwną stronę. Była w stanie nagiąć znajome zasady i reguły według których kroczyła, jeśli na końcu widniało widmo osiągnięcia celu, do którego zmierzała. Istniały jednak nienaruszalne prawa, które musiały pozostawać zmienione. Powoli też odkrywała, że tak naprawdę wielu rzeczy jeszcze o sobie nie wiedziała. Nawet tego, jak daleko była w stanie się posunąć.
Wyrzucona między nich propozycja przedstawienia sytuacji teściowej, wydobyła z jej ust krótki wniosek, który dotarł do niej szybko, trącając ją mimowolnym niezadowoleniem i buntem - nie chciała, by wypływał daleko - nie teraz, kiedy w końcu spojrzeli w jedną stronę. Kiedy dostała szansę, by się wykazać, kiedy naprawdę pozwolił jej się poznawać. Dlatego nie uniknęła nut zawodu odbijających się w jej głowie. Brwi ledwie drgnęły w krótkim zmarszczeniu kiedy godzina padła między nimi, spojrzenie powędrowało do zegara; tym razem jednak nie po to, by sprawdzić pozostały czas do zbliżającego się nieuchronnie śniadania a mimowolnie z namacalnym dowodem odliczyć pozostałe minuty - choć matematyka w tym przypadku była łatwa. Nawet nie trzy godziny - bo zakładała, że przecież musiał się jeszcze przygotować. Nieświadome westchnięcie opuściło jej usta, a krótkie zaprzeczenie ściągnęło jej tęczówki na nowo jakby oczekiwała więcej. Trzy krótkie litery ledwie na chwilę przyniosły jej ulgę, bo kolejne słowa zmarszczyły odrobinę brwi, oblekając jasne lico łagodnym strapieniem. To nie były dobre informacje, zrozumiała to od razu. Na handlu morskim nie znała się właściwie wcale, ale fakt, że coś znikało w miejscu, które należało do nich był niepokojący. Zamyśliła się, unosząc dłoń, układając palec wskazujący na dolnej wardze, pozwalając by kciuk przesunął się pod nią, odwróciła spojrzenie skupiając je na widoku, który rozpościerał się za oknem. Ruch zamarł, kiedy wspomniał kuzyna, ale nie zwróciła ku niemu spojrzenia jedynie skinając krótko głową, nadal zamyślając się nad tym, co powiedział, kolejne słowa sprawiły, że ściągnął jej uwagę unosząc brwi ku górze w krótkim, przelotnym zaskoczeniu, które zmieniło się we wchodzący na jej wargi łagodny uśmiech, coś niesklasyfikowanego zaświeciło się w jej spojrzeniu. - Nie powiem. - zgodziła się cicho może z przekory, a może by zakląć w jakiś sposób samą siebie. Może wiedząc, jak smakuje naprawdę za kimś tęsknić nie chciała fałszywie oświadczać czegoś - czego nie była całkowicie pewna. Chyba nie chciała go okłamać. Czuła że ta noc zmieniła sporo - a może nawet wiele - ale w tej konkretniej krótkiej chwili nie była pewna, czy umiała tęsknić inaczej, niźli jej dusza się nauczyła - głęboko, mocno, doraźnie, czując jedynie smutek za ulotnością, dusząc się od braku powietrza, które dostarczała Marie. - Zamiast tego powiem, że będę na ciebie czekać. - odpowiedziała mu, nie uciekając spojrzeniem. O tym jednym mogła zapewnić go z niezachwianą szczerością. - Będę tutaj - popracuję nad czymś, co może się… przydać - kiedy ty odnajdziesz tych, którzy burzą nasze wody. Statki z załogami, jak sądzę, nie mają w zwyczaju milknąć bez powodu? - przekrzywiła odrobinę głowę, słysząc jak absurdalnie brzmiało jej konkretnie ukierunkowane pytanie. - To jawny atak. Albo… - o całość obwiniła ludzi - może nad wyrost, ale po przeciwnikach spodziewała się wszystkiego co najgorsze - nawet złamania trwającego zawieszenia broni.
Mimowolnie uchyliła wargi, kiedy znalazł się tuż za nią nie kończąc zdania. Potrzebowała chwili, bo jej serce zabiło nierównomiernie, rozpędziło, ruszone wypowiedzianymi przez niego słowami. Krótką prośbą, ciepłem oddechu na jej odsłoniętym ramieniu. Niosącym ze sobą ważną dla niej i jasną informację. Dwie strony rozgrywały w niej właśnie walkę. Jego bliskość, tak nowa, tak inna - bo nie skrywana w nocy, a otwarta oświetlona światłem dnia - malowała jej policzki różem. Intymność tak zaskakująco przyjemna i kusząca, tak niewidoczna w ich kręgach, że właściwie nieznajoma, odkrywcza. Prychnięcie uniosło w niezadowoleniu jej brwi, a może niezadowolenie wywołało to, że się odsunął. Westchnęła lekko żeby na niego zerknąć, przez krótką chwilę zastanawiając się czy naprawdę chciał to usłyszeć. - Znajdowanie chwili - zaczęła więc wymieniać w końcu, spoglądając przed siebie. - bycie ze sobą, rozmawianie, wymienianie poglądów, tworzenie więzi - chodzi o celebracje ale i wzajemny szacunek. Nie przelotem i na chwilę. Przypadkiem, kiedy jesteś na miejscu w domu. Albo wieczorem kiedy akurat najdzie cię chęć. Zostałam wychowana w poszanowaniu dla konkretnych zasad, tworzeniu momentów, chwil które dzieliliśmy zawsze wspólnie, rozmów które toczyliśmy z Marie i planów, które omawialiśmy z Tristanem, ojcem… rodziną. - bała się - zrozumiała półświadomie - że jeśli porzuci i to, wspomnienia zaczną blednąć i rozmywać się - zwłaszcza te, które dzieliła z Marie. Ale nie potrafiła się jeszcze do tego przyznać. A może nie przed nim - nie dzisiaj, nie teraz, kiedy jego kolejne pocałunki mimowolnie odciągały jej myśli od zbliżającej się nieubłaganie godziny. Kolejna propozycja sprawiła, że wciągnęła gwałtownie powietrze, oburzona, ale i pociągnięta, zwabiona, roztaczającą się przed nią, niepoprawną myślą. - Nie... - szepnęła cicho, słabo, przymykając powieki, ostatkiem sił walcząc, teraz już nawet z samą sobą. - Proszę. Prz… - niespodziewany gest - zęby zahaczające o płatek jej ucha - zerwały jej oddech, urwał słowo, dreszcz przemknął po jej ciele. Niebezpieczne. Zrozumiała szybko, czując jak serce obiło jej się mocniej. Czując jak ramiona zawinęły się wokół niej i przed całkowitą porażką uchronił ją chyba tylko niespodziewany gest, pozwalający jej na złapanie myśli i oddechu. Wyplątanie się ze zdradzieckich, kuszących objęć. Nie była już pewna, o co walczyła, kupiona przedstawioną wizją. Nie umiała jednak poddać się tak po prostu. Rozciągnęła usta w zadowolonym uśmiechu, kiedy podciągnął ręce w geście poddania, puszczając jego komentarz mimo uszu. Nie miał znaczenia tak długo, jak długo pozwalał jej dalej mówić, jak długo nie ociekał kpiną. W końcu zamilkła, z obijającym się organem wybijającym szybszy rytm w oczekiwaniu. Ciemne spojrzenie krzyżując z tym jego. Dopiero kiedy otoczyła ją krótka zgoda zrozumiała, że na ten czas wstrzymywała powietrze. Jej twarz w chwilę zmieniła się, wypełniając zadowoleniem wymieszanym z rozbawieniem na krótkie spojrzenie ku sufitowi. Kiwnęła z zadowoleniem akceptując padające słowa nie odrywając wzroku. Ponowiła gest, a jej uśmiech poszerzył się bardziej. Żadna z postawionych próśb, a może wymagań, nie była przypadkowa. Milczała jednak na razie, słuchając, patrząc, ale i jednocześnie rozliczając się z ogarniających ją uczuć. Na chwilę tylko odwróciła tęczówki i głowę, żeby odpowiedzieć krótkim skinieniem głowy skrzatowi i poczęstować go łagodnym uśmiechem, nim wróciła wzrokiem do męża.
- Przynieś jeszcze rzeczy do spisania listu. - wtrąciła się krótko, dopiero teraz uciekając wzrokiem do zegara. Obserwując przesuwającą się po ostatnich sekundach wskazówkę. A kiedy ta przekroczyła godzinę dziewiątą najpierw wypuściła powietrze. Jej usta wygięły się z niezadowoleniem na krótką chwilę. By zaraz nabrać znów powietrza w malinowe wargi, powoli przyzwyczajając się do tej kompletnie abstrakcyjnej myśli - że dziś, pierwszy raz nie zejdzie na śniadanie. Podniecało ją to w jakiś sposób i jednocześnie budziło całkowity sprzeciw dla tak jasnego pogwałcania zasad. Drgnęła na padające słowa, wytrącona, przyłapana, dopiero teraz spoglądając ku Manannanowi jeszcze odrobinę nieprzytomnie, jakby próbując przypomnieć sobie co właściwie powiedział. Opuściła rękę by faktycznie odłożyć różdżkę w miejsce z którego zgarnęła ją wcześniej. Nie umiała ukryć ogarniającego ją rozedrgania, przeplatających się ze sobą emocji. Ciągnęło ją do jadalni, ale było już za późno, by się wycofać. Wzięła kolejny wdech, dając sobie czas na to, by dotarło do niej to, co właśnie się stało. Kompromis, który zawisł między nimi. Uśmiech powoli zaczął wpływać na jej wargi.
- Nie zwykłam żałować podjętych decyzji. - uzupełniła jeszcze, przenosząc ciało - najpierw podnosząc się na kolana, by potem nachylić się ku niemu jedną z dłoni opierając obok niego, drugą układając nim - nim jednak ta przylgnęła do gołej piersi zawisła na chwilę nad nią w niewypowiedzianym wahaniu i wewnętrznej walce - zerknęła na nią, by podnieść tęczówki i zawiesić je na twarzy Manannana. - Jeśli wynik jest niezadowalający, analizuję dane i wybieram kolejną drogę. - orzekała umykając, odsuwając się, przesuwając na krawędź łóżka wiedząc, że skrzat za chwilę powróci. Ciche pyknięcie zwiastujące pojawienie się sługi zwróciło jej spojrzenie w stronę męża. - O której musisz wyruszyć z zamku? - zapytała podnosząc się, przez chwilę obserwując rozkładane jedzenie w końcu odbierając pergamin i atrament, żeby skreślić kilka krótkich słów do Diany i uprzedzić ją, że dziś pojawi się w rezerwacie po obiedzie. Oddała list skrzatowi z poleceniem by znalazł Nulle i posłał ją do rezerwatu. Usiadła na skraju łóżka podwijając jedną nogę pod drugą - kompletnie nieodpowiednio, całkowicie niepoprawnie, nawet jeśli długa tkanina zakrywała nogi - sięgając najpierw po kawę. - Na tę chwilę nie mam życzeń, ale… - zawiesiła głos unosząc filiżankę, naciągając znów struny, pociągając łyk ciepłego napoju, patrząc w oczy Manannana, jakby jeszcze się zastanawiała czy powinna kontynuować. - chodzi mi po głowie wyzwanie i propozycja. - dodała, odsuwając filiżankę, obejmowała ją nadal obiema dłońmi, chwilowo bardziej skupiona na nim, niż na jedzeniu. - Miałbyś ochotę - zaczęła, odrywając od niego tęczówki, zerkając w końcu na przyniesione jedzenie nie wiedząc dlaczego nie będąc na tyle odważną by wypowiadając te słowa wytrzymać jego spojrzenie w świetle poranka. - mnie zobaczyć? - w ten sposób widział ją tylko nocami, nawet dziś zdążyła się odziać, zanim ją ujrzał ją całą, nagą, wyraźną - nie skrytą w nocy w której było łatwiej. Wraz z celem, odnajdywała odwagę, teraz czuła… zawstydzenie że propozycja w ogóle przeszła jej przez gardło. Ciszej, mniej pewnie. Musiała odrzucić własną przewidywalność, potrafić go zaskoczyć. Upewnić w tym, że nigdy się przy niej nie znudzi. Przynieść nowe i zaskakujące. Błądziła po omacku, nie wiedząc jeszcze, co lubi najbardziej. Bezwstydność kłóciła się z pruderyjnością tworząc nową, nieznaną mieszankę.
Wyrzucona między nich propozycja przedstawienia sytuacji teściowej, wydobyła z jej ust krótki wniosek, który dotarł do niej szybko, trącając ją mimowolnym niezadowoleniem i buntem - nie chciała, by wypływał daleko - nie teraz, kiedy w końcu spojrzeli w jedną stronę. Kiedy dostała szansę, by się wykazać, kiedy naprawdę pozwolił jej się poznawać. Dlatego nie uniknęła nut zawodu odbijających się w jej głowie. Brwi ledwie drgnęły w krótkim zmarszczeniu kiedy godzina padła między nimi, spojrzenie powędrowało do zegara; tym razem jednak nie po to, by sprawdzić pozostały czas do zbliżającego się nieuchronnie śniadania a mimowolnie z namacalnym dowodem odliczyć pozostałe minuty - choć matematyka w tym przypadku była łatwa. Nawet nie trzy godziny - bo zakładała, że przecież musiał się jeszcze przygotować. Nieświadome westchnięcie opuściło jej usta, a krótkie zaprzeczenie ściągnęło jej tęczówki na nowo jakby oczekiwała więcej. Trzy krótkie litery ledwie na chwilę przyniosły jej ulgę, bo kolejne słowa zmarszczyły odrobinę brwi, oblekając jasne lico łagodnym strapieniem. To nie były dobre informacje, zrozumiała to od razu. Na handlu morskim nie znała się właściwie wcale, ale fakt, że coś znikało w miejscu, które należało do nich był niepokojący. Zamyśliła się, unosząc dłoń, układając palec wskazujący na dolnej wardze, pozwalając by kciuk przesunął się pod nią, odwróciła spojrzenie skupiając je na widoku, który rozpościerał się za oknem. Ruch zamarł, kiedy wspomniał kuzyna, ale nie zwróciła ku niemu spojrzenia jedynie skinając krótko głową, nadal zamyślając się nad tym, co powiedział, kolejne słowa sprawiły, że ściągnął jej uwagę unosząc brwi ku górze w krótkim, przelotnym zaskoczeniu, które zmieniło się we wchodzący na jej wargi łagodny uśmiech, coś niesklasyfikowanego zaświeciło się w jej spojrzeniu. - Nie powiem. - zgodziła się cicho może z przekory, a może by zakląć w jakiś sposób samą siebie. Może wiedząc, jak smakuje naprawdę za kimś tęsknić nie chciała fałszywie oświadczać czegoś - czego nie była całkowicie pewna. Chyba nie chciała go okłamać. Czuła że ta noc zmieniła sporo - a może nawet wiele - ale w tej konkretniej krótkiej chwili nie była pewna, czy umiała tęsknić inaczej, niźli jej dusza się nauczyła - głęboko, mocno, doraźnie, czując jedynie smutek za ulotnością, dusząc się od braku powietrza, które dostarczała Marie. - Zamiast tego powiem, że będę na ciebie czekać. - odpowiedziała mu, nie uciekając spojrzeniem. O tym jednym mogła zapewnić go z niezachwianą szczerością. - Będę tutaj - popracuję nad czymś, co może się… przydać - kiedy ty odnajdziesz tych, którzy burzą nasze wody. Statki z załogami, jak sądzę, nie mają w zwyczaju milknąć bez powodu? - przekrzywiła odrobinę głowę, słysząc jak absurdalnie brzmiało jej konkretnie ukierunkowane pytanie. - To jawny atak. Albo… - o całość obwiniła ludzi - może nad wyrost, ale po przeciwnikach spodziewała się wszystkiego co najgorsze - nawet złamania trwającego zawieszenia broni.
Mimowolnie uchyliła wargi, kiedy znalazł się tuż za nią nie kończąc zdania. Potrzebowała chwili, bo jej serce zabiło nierównomiernie, rozpędziło, ruszone wypowiedzianymi przez niego słowami. Krótką prośbą, ciepłem oddechu na jej odsłoniętym ramieniu. Niosącym ze sobą ważną dla niej i jasną informację. Dwie strony rozgrywały w niej właśnie walkę. Jego bliskość, tak nowa, tak inna - bo nie skrywana w nocy, a otwarta oświetlona światłem dnia - malowała jej policzki różem. Intymność tak zaskakująco przyjemna i kusząca, tak niewidoczna w ich kręgach, że właściwie nieznajoma, odkrywcza. Prychnięcie uniosło w niezadowoleniu jej brwi, a może niezadowolenie wywołało to, że się odsunął. Westchnęła lekko żeby na niego zerknąć, przez krótką chwilę zastanawiając się czy naprawdę chciał to usłyszeć. - Znajdowanie chwili - zaczęła więc wymieniać w końcu, spoglądając przed siebie. - bycie ze sobą, rozmawianie, wymienianie poglądów, tworzenie więzi - chodzi o celebracje ale i wzajemny szacunek. Nie przelotem i na chwilę. Przypadkiem, kiedy jesteś na miejscu w domu. Albo wieczorem kiedy akurat najdzie cię chęć. Zostałam wychowana w poszanowaniu dla konkretnych zasad, tworzeniu momentów, chwil które dzieliliśmy zawsze wspólnie, rozmów które toczyliśmy z Marie i planów, które omawialiśmy z Tristanem, ojcem… rodziną. - bała się - zrozumiała półświadomie - że jeśli porzuci i to, wspomnienia zaczną blednąć i rozmywać się - zwłaszcza te, które dzieliła z Marie. Ale nie potrafiła się jeszcze do tego przyznać. A może nie przed nim - nie dzisiaj, nie teraz, kiedy jego kolejne pocałunki mimowolnie odciągały jej myśli od zbliżającej się nieubłaganie godziny. Kolejna propozycja sprawiła, że wciągnęła gwałtownie powietrze, oburzona, ale i pociągnięta, zwabiona, roztaczającą się przed nią, niepoprawną myślą. - Nie... - szepnęła cicho, słabo, przymykając powieki, ostatkiem sił walcząc, teraz już nawet z samą sobą. - Proszę. Prz… - niespodziewany gest - zęby zahaczające o płatek jej ucha - zerwały jej oddech, urwał słowo, dreszcz przemknął po jej ciele. Niebezpieczne. Zrozumiała szybko, czując jak serce obiło jej się mocniej. Czując jak ramiona zawinęły się wokół niej i przed całkowitą porażką uchronił ją chyba tylko niespodziewany gest, pozwalający jej na złapanie myśli i oddechu. Wyplątanie się ze zdradzieckich, kuszących objęć. Nie była już pewna, o co walczyła, kupiona przedstawioną wizją. Nie umiała jednak poddać się tak po prostu. Rozciągnęła usta w zadowolonym uśmiechu, kiedy podciągnął ręce w geście poddania, puszczając jego komentarz mimo uszu. Nie miał znaczenia tak długo, jak długo pozwalał jej dalej mówić, jak długo nie ociekał kpiną. W końcu zamilkła, z obijającym się organem wybijającym szybszy rytm w oczekiwaniu. Ciemne spojrzenie krzyżując z tym jego. Dopiero kiedy otoczyła ją krótka zgoda zrozumiała, że na ten czas wstrzymywała powietrze. Jej twarz w chwilę zmieniła się, wypełniając zadowoleniem wymieszanym z rozbawieniem na krótkie spojrzenie ku sufitowi. Kiwnęła z zadowoleniem akceptując padające słowa nie odrywając wzroku. Ponowiła gest, a jej uśmiech poszerzył się bardziej. Żadna z postawionych próśb, a może wymagań, nie była przypadkowa. Milczała jednak na razie, słuchając, patrząc, ale i jednocześnie rozliczając się z ogarniających ją uczuć. Na chwilę tylko odwróciła tęczówki i głowę, żeby odpowiedzieć krótkim skinieniem głowy skrzatowi i poczęstować go łagodnym uśmiechem, nim wróciła wzrokiem do męża.
- Przynieś jeszcze rzeczy do spisania listu. - wtrąciła się krótko, dopiero teraz uciekając wzrokiem do zegara. Obserwując przesuwającą się po ostatnich sekundach wskazówkę. A kiedy ta przekroczyła godzinę dziewiątą najpierw wypuściła powietrze. Jej usta wygięły się z niezadowoleniem na krótką chwilę. By zaraz nabrać znów powietrza w malinowe wargi, powoli przyzwyczajając się do tej kompletnie abstrakcyjnej myśli - że dziś, pierwszy raz nie zejdzie na śniadanie. Podniecało ją to w jakiś sposób i jednocześnie budziło całkowity sprzeciw dla tak jasnego pogwałcania zasad. Drgnęła na padające słowa, wytrącona, przyłapana, dopiero teraz spoglądając ku Manannanowi jeszcze odrobinę nieprzytomnie, jakby próbując przypomnieć sobie co właściwie powiedział. Opuściła rękę by faktycznie odłożyć różdżkę w miejsce z którego zgarnęła ją wcześniej. Nie umiała ukryć ogarniającego ją rozedrgania, przeplatających się ze sobą emocji. Ciągnęło ją do jadalni, ale było już za późno, by się wycofać. Wzięła kolejny wdech, dając sobie czas na to, by dotarło do niej to, co właśnie się stało. Kompromis, który zawisł między nimi. Uśmiech powoli zaczął wpływać na jej wargi.
- Nie zwykłam żałować podjętych decyzji. - uzupełniła jeszcze, przenosząc ciało - najpierw podnosząc się na kolana, by potem nachylić się ku niemu jedną z dłoni opierając obok niego, drugą układając nim - nim jednak ta przylgnęła do gołej piersi zawisła na chwilę nad nią w niewypowiedzianym wahaniu i wewnętrznej walce - zerknęła na nią, by podnieść tęczówki i zawiesić je na twarzy Manannana. - Jeśli wynik jest niezadowalający, analizuję dane i wybieram kolejną drogę. - orzekała umykając, odsuwając się, przesuwając na krawędź łóżka wiedząc, że skrzat za chwilę powróci. Ciche pyknięcie zwiastujące pojawienie się sługi zwróciło jej spojrzenie w stronę męża. - O której musisz wyruszyć z zamku? - zapytała podnosząc się, przez chwilę obserwując rozkładane jedzenie w końcu odbierając pergamin i atrament, żeby skreślić kilka krótkich słów do Diany i uprzedzić ją, że dziś pojawi się w rezerwacie po obiedzie. Oddała list skrzatowi z poleceniem by znalazł Nulle i posłał ją do rezerwatu. Usiadła na skraju łóżka podwijając jedną nogę pod drugą - kompletnie nieodpowiednio, całkowicie niepoprawnie, nawet jeśli długa tkanina zakrywała nogi - sięgając najpierw po kawę. - Na tę chwilę nie mam życzeń, ale… - zawiesiła głos unosząc filiżankę, naciągając znów struny, pociągając łyk ciepłego napoju, patrząc w oczy Manannana, jakby jeszcze się zastanawiała czy powinna kontynuować. - chodzi mi po głowie wyzwanie i propozycja. - dodała, odsuwając filiżankę, obejmowała ją nadal obiema dłońmi, chwilowo bardziej skupiona na nim, niż na jedzeniu. - Miałbyś ochotę - zaczęła, odrywając od niego tęczówki, zerkając w końcu na przyniesione jedzenie nie wiedząc dlaczego nie będąc na tyle odważną by wypowiadając te słowa wytrzymać jego spojrzenie w świetle poranka. - mnie zobaczyć? - w ten sposób widział ją tylko nocami, nawet dziś zdążyła się odziać, zanim ją ujrzał ją całą, nagą, wyraźną - nie skrytą w nocy w której było łatwiej. Wraz z celem, odnajdywała odwagę, teraz czuła… zawstydzenie że propozycja w ogóle przeszła jej przez gardło. Ciszej, mniej pewnie. Musiała odrzucić własną przewidywalność, potrafić go zaskoczyć. Upewnić w tym, że nigdy się przy niej nie znudzi. Przynieść nowe i zaskakujące. Błądziła po omacku, nie wiedząc jeszcze, co lubi najbardziej. Bezwstydność kłóciła się z pruderyjnością tworząc nową, nieznaną mieszankę.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zniecierpliwione mruknięcie wymknęło się spomiędzy jego warg, kiedy zamiast konkretnej odpowiedzi, otrzymał kolejne enigmatyczne stwierdzenie. Prawie wywrócił oczami, gest urwał się jednak w połowie, a jego głowa na moment opadła z powrotem na miękką wypukłość poduszki. Sięgnął dłonią do twarzy, żeby przeczesać potargane od snu włosy. Nie przywykł do prowadzenia podobnych pertraktacji, ani do powściągania bulgoczącej pod skórą irytacji, ale wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w stronę Melisande, by ostudzić wzburzone emocje. Wspomnienia poprzedniej nocy wciąż były w jego umyśle żywe, może zbyt żywe; nawet jasność poranka nie zdołała wypchnąć spod powiek widoku jej nagiego, skąpanego w słabym świetle ciała, wody spływającej po jasnej skórze, ciemnych włosów przyklejonych do szyi, obojczyków, piersi; gorącego oddechu zatrzymującego się tuż przy jego uchu, słodkich słów ginących w szumie fal. Przełknął ślinę, unosząc się nieco wyżej na łokciach. – A jakiż to cel wyznaczyłaś sobie tym razem? – zapytał, przekrzywiając głowę; mówiła o tym często, o celach, planach. Zaskakiwała go na każdym kroku, choć przez długi czas nie przyglądał się jej wystarczająco dobrze, by to zauważyć. Tak jak i to, że Melisande kryła w sobie znacznie więcej niż dobre wychowanie i umiejętność prowadzenia uprzejmych konwersacji. Jej zachowanie poprzedniego wieczoru go zaskoczyło, zmuszając do tego, by spojrzał na nią uważniej; by dostrzegł w niej coś więcej niż część zawiązanego z Rosierami sojuszu. Dziś wiedział już, że nie była pozbawioną własnego zdania laleczką, że nie planowała zadowolić się zwyczajnym staniem u jego boku; intrygowało go to i fascynowało – bardziej, niż byłby skory podejrzewać.
Na tyle, że chyba po raz pierwszy w życiu nie wyglądał nadchodzącej podróży z niegasnącym wyczekiwaniem. Dziwne; przez ostatnie tygodnie nie marzył o niczym innym, jak o wyrwaniu się z rodowego zamku, o wypłynięciu w morze choćby na chwilę. Dzisiaj wciąż tego chciał – mgła tajemnicy zasnuwająca śmierć Długiego Johna i zaginięcie Słonej Catherine nie dawała mu spokoju – ale jednocześnie: jakaś nieokreślona, nienazwana pokusa namawiała go na pozostanie tutaj, w ciepłej przestrzeni komnat, w towarzystwie Melisande. Słodycz poprzedniej nocy wciąż kołysała się na jego języku, zawieszone w przestrzeni pytania domagały się odpowiedzi; perspektywa spędzenia z nią poranka (i południa…) w wymiętej pościeli brzmiała co najmniej kusząco, chciał tego – poznania jej sekretów, pociągnięcia za rzucone w niebyt słówka, ciała przy ciele.
– Nie – nie mają – przytaknął, dźwigając się do pozycji siedzącej. Jej obietnicę – i zaprzeczenie – kwitując jedynie skinięciem głowy, bynajmniej wcale nie urażony. Było coś kojącego i podnoszącego na duchu w jej słowach; w tym, że miała na niego zaczekać. – Popracujesz? Nad czym? – podjął, unosząc brew. Pomiędzy głoskami zadźwięczała ciekawość, tak niewiele o niej wiedział – mimo że mieszkali pod jednym dachem od miesięcy, minęło sporo czasu, odkąd rozmawiali tak naprawdę. A może nie robili tego nigdy; jego błąd, przeoczenie. Czy niewybaczalne? Zmrużył oczy, przyglądając się twarzy Melisande. Miał nadzieję, że nie – choć wraz z rozbudzającymi się zmysłami, budziły się również złe, związane z nadchodzącą wyprawą przeczucia. Wisząca ponad Anglią kometa wywoływała na jego karku gęsią skórkę, ilekroć o niej pomyślał, a enigmatyczne, złowieszcze słowa Ramseya, tylko ten niepokój pogłębiły. Coś mu mówiło, że nie powinien wypływać – że rozsądniej byłoby pozwolić Słonej Catherine przepaść, razem z tajemnicą, która pociągnęła ją na dno – ale jakim byłby Traversem, kapitanem, gdyby na to przystał? – Albo coś innego – dokończył za nią, znów sięgając myślami do listu Długiego Johna. Otworzył usta, zamknął je – po czym ponownie otworzył. – Mój załogant pisał o syrenach – ale nie wiem, ile jest w tym prawdy. Mógł nie być przy zdrowych zmysłach – wyjaśnił. Atak ze strony syren tutaj, u wybrzeży Norfolku, nie miał żadnego sensu; pozostawali w dobrych stosunkach z trytońskimi plemionami od lat – i nic nie zwiastowało, by sojusze te miały zostać zerwane. Jeszcze niedawno zwracał się do nich o pomoc, tuż po bitwie w mugolskim forcie. – Nie kłopocz się tym teraz – dodał po chwili, nie chcąc, by ich rozmowa pomknęła w stronę czarnych scenariuszy i ponurych rozważań. Chociaż senna błogość, która towarzyszyła mu przed chwilą, zdążyła częściowo się rozproszyć, nie miał zamiaru wypuścić jej spomiędzy palców tak całkowicie – jeszcze nie – i być może dlatego, wiedziony nagłą potrzebą, otoczył Melisande ramionami; szukając spokoju w zapachu jej skóry, znacząc szyję powolnymi pocałunkami.
Mimo to – wysłuchał jej z uwagą, gdy zaczęła mówić, starając się wyjaśnić swój punkt widzenia. Nie odpowiedział jej od razu, brwi ściągnęły się ku sobie, gdy wyraźnie zastanawiał się nad jej słowami. – Rozumiem – powiedział wreszcie tylko. Bez drwiny i powątpiewania; momenty, o których mówiła, on na ogół odnajdywał gdzie indziej – w długich wieczorach spędzanych na snuciu opowieści w jadalni, albo we wspólnych rejsach z rodziną. Wszyscy razem spotykali się rzadziej, co poniekąd wynikało z ich stylu życia – gdy tak wielu spośród nich oddało życie morzu, trudno było zbierać się w komplecie co wieczór – ale za to świętowanie szczęśliwych powrotów miało w zwyczaju przeciągać się na kilka kolejnych dni.
Wciągnął powietrze do płuc, przez chwilę mając ochotę powiedzieć coś jeszcze – zapytać o jej siostrę, za którą w wyraźny sposób tęskniła – ale ostatecznie zmienił zdanie, decydując się zostawić to na inny dzień, na inną porę. Obdarzanie jej kolejnymi pocałunkami, zatracenie się w tych paru błogich sekundach, było łatwiejsze niż sięgnięcie po trudne tematy; te mogły poczekać do jego powrotu, póki co – chciał jedynie być blisko, zapamiętać jak najwięcej, zanim rzuci się w wir niebezpieczeństwa. Ekscytującego, pobudzającego zmysły – rozdrażnione już i tak bliskością Melisande, skonfundowane tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Może to dobrze, że niedługo miał wypłynąć – chyba potrzebował dystansu, by poukładać własne myśli, by wysnuć sens z tego, co działo się w jego umyśle, kiedy unosił w kapitulacji dłonie, bez słowa sprzeciwu zgadzając się na wszystko, o co go poprosiła. To było niespodziewane, nie zaplanował tego – nie zastanawiał się jednak nad tym jeszcze, zwyczajnie pozwalając sobie trwać w tym jednym, oderwanym od rzeczywistości momencie. – Listu? – powtórzył, do kogo miała zamiar napisać?
Przez chwilę śledził jej działania spojrzeniem, prawie oczekując, że gdy tylko wskazówka zegara przesunie się na dziewiątą, deportuje się, znikając z jego komnat, pozostawiając po sobie jedynie charakterystyczny, przemieszany z morską solą zapach – ale kolejne sekundy minęły, a Melisande wciąż znajdowała się obok, przy nim, bliżej. Uniósł brwi, kiedy jej dłoń oparła się o jego nagą klatkę piersiową, kącik ust drgnął w zadowoleniu; oparł się wygodniej na łokciach, powstrzymując chęć pociągnięcia jej ku sobie. – Jesteś niezwykle pewna siebie – skomentował, bez drwiny kryjącej się w zachrypniętych sylabach. Sięgnął ku niej, chcąc zacisnąć dłoń na smukłym ramieniu, ale nim zdążyłby to zrobić, umknęła mu, przesuwając się na krawędź łóżka. – Jeszcze nie teraz – odpowiedział wymijająco. Wypływali z Cromer, nie potrzebował więc wiele czasu na dotarcie na miejsce, może pół godziny – ale celowo nie podał Melisande konkretnej pory, nie chcąc, by odliczanie minut zaprzątało jej myśli. Dźwignął się z półleżącej pozycji, żeby usiąść na krawędzi łóżka tuż obok niej, żegnając domowego skrzata jedynie milczącym spojrzeniem. Ledwie zarejestrował jego zniknięcie, skupiony jedynie na tym, co robiła jego żona – z trudem powstrzymując się przed zajrzeniem jej przez ramię, gdy pochyliła się, żeby nakreślić parę słów na czystym pergaminie. Wziął do ręki ciepły jeszcze tost, dopiero teraz orientując się, że naprawdę był głodny. – Ale? – podjął, przesuwając się tak, by siedzieć dokładnie naprzeciw Melisande. Nadal z trudem odrywając od niej wzrok; wyglądała pięknie w tym nieładzie, w pofalowanych włosach spływających na ramiona, w sukience noszącej ślady wczorajszych przygód. Słysząc o propozycji i wyzwaniu, znów spojrzał na nią spod uniesionej w zaintrygowaniu brwi, ale kolejne wypływające spomiędzy kształtnych warg słowa nie były tymi, których się spodziewał.
Czy chciał ją zobaczyć?
Tak, odpowiedziały od razu jego oczy, rozszerzające się źrenice zdradziły kierunek, w którym pomknęła jego wyobraźnia; ale czy Melisande mogła mieć na myśli właśnie to? Przekrzywił głowę, odkładając nadgryziony tost na krawędź talerzyka, zapominając o nim zupełnie. – Zobaczyć? – powtórzył po niej, czując, jak ekscytacja związana z niedaleką podróżą miesza się z zupełnie inną, bliższą; bardziej przyziemną. Tak, chciał powiedzieć, wzrok umknął mu niżej, na odsłonięte ramiona i na okrywającą ciało tkaninę, ale powstrzymał się; Melisande zaczęła grę, a on je uwielbiał – tym bardziej im wyższa była stawka. – A ty – odbił w jej stronę piłeczkę, powracając spojrzeniem do jej oczu – chcesz, żebym cię zobaczył? – zapytał, pozwalając, by to pytanie zawisło pomiędzy nimi; czego ty chcesz, Melisande?
Na tyle, że chyba po raz pierwszy w życiu nie wyglądał nadchodzącej podróży z niegasnącym wyczekiwaniem. Dziwne; przez ostatnie tygodnie nie marzył o niczym innym, jak o wyrwaniu się z rodowego zamku, o wypłynięciu w morze choćby na chwilę. Dzisiaj wciąż tego chciał – mgła tajemnicy zasnuwająca śmierć Długiego Johna i zaginięcie Słonej Catherine nie dawała mu spokoju – ale jednocześnie: jakaś nieokreślona, nienazwana pokusa namawiała go na pozostanie tutaj, w ciepłej przestrzeni komnat, w towarzystwie Melisande. Słodycz poprzedniej nocy wciąż kołysała się na jego języku, zawieszone w przestrzeni pytania domagały się odpowiedzi; perspektywa spędzenia z nią poranka (i południa…) w wymiętej pościeli brzmiała co najmniej kusząco, chciał tego – poznania jej sekretów, pociągnięcia za rzucone w niebyt słówka, ciała przy ciele.
– Nie – nie mają – przytaknął, dźwigając się do pozycji siedzącej. Jej obietnicę – i zaprzeczenie – kwitując jedynie skinięciem głowy, bynajmniej wcale nie urażony. Było coś kojącego i podnoszącego na duchu w jej słowach; w tym, że miała na niego zaczekać. – Popracujesz? Nad czym? – podjął, unosząc brew. Pomiędzy głoskami zadźwięczała ciekawość, tak niewiele o niej wiedział – mimo że mieszkali pod jednym dachem od miesięcy, minęło sporo czasu, odkąd rozmawiali tak naprawdę. A może nie robili tego nigdy; jego błąd, przeoczenie. Czy niewybaczalne? Zmrużył oczy, przyglądając się twarzy Melisande. Miał nadzieję, że nie – choć wraz z rozbudzającymi się zmysłami, budziły się również złe, związane z nadchodzącą wyprawą przeczucia. Wisząca ponad Anglią kometa wywoływała na jego karku gęsią skórkę, ilekroć o niej pomyślał, a enigmatyczne, złowieszcze słowa Ramseya, tylko ten niepokój pogłębiły. Coś mu mówiło, że nie powinien wypływać – że rozsądniej byłoby pozwolić Słonej Catherine przepaść, razem z tajemnicą, która pociągnęła ją na dno – ale jakim byłby Traversem, kapitanem, gdyby na to przystał? – Albo coś innego – dokończył za nią, znów sięgając myślami do listu Długiego Johna. Otworzył usta, zamknął je – po czym ponownie otworzył. – Mój załogant pisał o syrenach – ale nie wiem, ile jest w tym prawdy. Mógł nie być przy zdrowych zmysłach – wyjaśnił. Atak ze strony syren tutaj, u wybrzeży Norfolku, nie miał żadnego sensu; pozostawali w dobrych stosunkach z trytońskimi plemionami od lat – i nic nie zwiastowało, by sojusze te miały zostać zerwane. Jeszcze niedawno zwracał się do nich o pomoc, tuż po bitwie w mugolskim forcie. – Nie kłopocz się tym teraz – dodał po chwili, nie chcąc, by ich rozmowa pomknęła w stronę czarnych scenariuszy i ponurych rozważań. Chociaż senna błogość, która towarzyszyła mu przed chwilą, zdążyła częściowo się rozproszyć, nie miał zamiaru wypuścić jej spomiędzy palców tak całkowicie – jeszcze nie – i być może dlatego, wiedziony nagłą potrzebą, otoczył Melisande ramionami; szukając spokoju w zapachu jej skóry, znacząc szyję powolnymi pocałunkami.
Mimo to – wysłuchał jej z uwagą, gdy zaczęła mówić, starając się wyjaśnić swój punkt widzenia. Nie odpowiedział jej od razu, brwi ściągnęły się ku sobie, gdy wyraźnie zastanawiał się nad jej słowami. – Rozumiem – powiedział wreszcie tylko. Bez drwiny i powątpiewania; momenty, o których mówiła, on na ogół odnajdywał gdzie indziej – w długich wieczorach spędzanych na snuciu opowieści w jadalni, albo we wspólnych rejsach z rodziną. Wszyscy razem spotykali się rzadziej, co poniekąd wynikało z ich stylu życia – gdy tak wielu spośród nich oddało życie morzu, trudno było zbierać się w komplecie co wieczór – ale za to świętowanie szczęśliwych powrotów miało w zwyczaju przeciągać się na kilka kolejnych dni.
Wciągnął powietrze do płuc, przez chwilę mając ochotę powiedzieć coś jeszcze – zapytać o jej siostrę, za którą w wyraźny sposób tęskniła – ale ostatecznie zmienił zdanie, decydując się zostawić to na inny dzień, na inną porę. Obdarzanie jej kolejnymi pocałunkami, zatracenie się w tych paru błogich sekundach, było łatwiejsze niż sięgnięcie po trudne tematy; te mogły poczekać do jego powrotu, póki co – chciał jedynie być blisko, zapamiętać jak najwięcej, zanim rzuci się w wir niebezpieczeństwa. Ekscytującego, pobudzającego zmysły – rozdrażnione już i tak bliskością Melisande, skonfundowane tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Może to dobrze, że niedługo miał wypłynąć – chyba potrzebował dystansu, by poukładać własne myśli, by wysnuć sens z tego, co działo się w jego umyśle, kiedy unosił w kapitulacji dłonie, bez słowa sprzeciwu zgadzając się na wszystko, o co go poprosiła. To było niespodziewane, nie zaplanował tego – nie zastanawiał się jednak nad tym jeszcze, zwyczajnie pozwalając sobie trwać w tym jednym, oderwanym od rzeczywistości momencie. – Listu? – powtórzył, do kogo miała zamiar napisać?
Przez chwilę śledził jej działania spojrzeniem, prawie oczekując, że gdy tylko wskazówka zegara przesunie się na dziewiątą, deportuje się, znikając z jego komnat, pozostawiając po sobie jedynie charakterystyczny, przemieszany z morską solą zapach – ale kolejne sekundy minęły, a Melisande wciąż znajdowała się obok, przy nim, bliżej. Uniósł brwi, kiedy jej dłoń oparła się o jego nagą klatkę piersiową, kącik ust drgnął w zadowoleniu; oparł się wygodniej na łokciach, powstrzymując chęć pociągnięcia jej ku sobie. – Jesteś niezwykle pewna siebie – skomentował, bez drwiny kryjącej się w zachrypniętych sylabach. Sięgnął ku niej, chcąc zacisnąć dłoń na smukłym ramieniu, ale nim zdążyłby to zrobić, umknęła mu, przesuwając się na krawędź łóżka. – Jeszcze nie teraz – odpowiedział wymijająco. Wypływali z Cromer, nie potrzebował więc wiele czasu na dotarcie na miejsce, może pół godziny – ale celowo nie podał Melisande konkretnej pory, nie chcąc, by odliczanie minut zaprzątało jej myśli. Dźwignął się z półleżącej pozycji, żeby usiąść na krawędzi łóżka tuż obok niej, żegnając domowego skrzata jedynie milczącym spojrzeniem. Ledwie zarejestrował jego zniknięcie, skupiony jedynie na tym, co robiła jego żona – z trudem powstrzymując się przed zajrzeniem jej przez ramię, gdy pochyliła się, żeby nakreślić parę słów na czystym pergaminie. Wziął do ręki ciepły jeszcze tost, dopiero teraz orientując się, że naprawdę był głodny. – Ale? – podjął, przesuwając się tak, by siedzieć dokładnie naprzeciw Melisande. Nadal z trudem odrywając od niej wzrok; wyglądała pięknie w tym nieładzie, w pofalowanych włosach spływających na ramiona, w sukience noszącej ślady wczorajszych przygód. Słysząc o propozycji i wyzwaniu, znów spojrzał na nią spod uniesionej w zaintrygowaniu brwi, ale kolejne wypływające spomiędzy kształtnych warg słowa nie były tymi, których się spodziewał.
Czy chciał ją zobaczyć?
Tak, odpowiedziały od razu jego oczy, rozszerzające się źrenice zdradziły kierunek, w którym pomknęła jego wyobraźnia; ale czy Melisande mogła mieć na myśli właśnie to? Przekrzywił głowę, odkładając nadgryziony tost na krawędź talerzyka, zapominając o nim zupełnie. – Zobaczyć? – powtórzył po niej, czując, jak ekscytacja związana z niedaleką podróżą miesza się z zupełnie inną, bliższą; bardziej przyziemną. Tak, chciał powiedzieć, wzrok umknął mu niżej, na odsłonięte ramiona i na okrywającą ciało tkaninę, ale powstrzymał się; Melisande zaczęła grę, a on je uwielbiał – tym bardziej im wyższa była stawka. – A ty – odbił w jej stronę piłeczkę, powracając spojrzeniem do jej oczu – chcesz, żebym cię zobaczył? – zapytał, pozwalając, by to pytanie zawisło pomiędzy nimi; czego ty chcesz, Melisande?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Czuła rozdrażnienie powodowane czynnym oporem Manannana, który nadal, mimo jej słów pozostawał niezrażony w łóżku, zdając się nawet nie udawać, że chociaż podejmie się próby zdążenia na określoną porę. A z drugiej strony, skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie towarzyszyło jej zadowolenie z wczorajszego obrotu spraw. Tęczówki zawisły na nim, brwi uniosły kiedy wypadło pytanie. Przez krótką chwilę milczała.
- Ciebie. - odpowiedziała mu mrużąc odrobinę oczy. - Powiedziałam Ci to wszystko wczoraj. Ten impas, trwał zbyt długo, Manannanie. A list - zawiesiła na chwilę głos, odwracając spojrzenie, przesuwając palcami po włosach jeszcze nie odpuszczając prób zapanowania nad nimi. - zaskoczył mnie - tchnął we mnie myśl że nie mogę dłużej czekać, aż sam zajmiesz się odkryciem tego co stoi przed tobą; zrozumiałam że jeśli pozwolę by ten dystans powiększył się bardziej, możemy nie być w stanie nadrobić go w ogóle. Moje wczorajsze działania przyniosą korzyści nam obojgu. Nasze małżeństwo związało sojusz, ale dobrze wiesz, że potrzebne jest spoiwo. Gdyby ten stan trwał dalej, to mnie obarczono by winą mimo, że to ty jesteś kowalem. - świat był bezwzględny. Nie skarżyła się teraz, nie żaliła, stwierdzała fakty. Nic, czego jeszcze nie wiedział. Mówiła zwięźle i szybko, bo niewiele pozostało czasu do dziewiątej. Jednocześnie zależało jej na tym, by tym razem odpowiedzieć mu dokładnie, ale liczyła też że w końcu ruszy się z łóżka. - Potrzebujemy się wzajemnie - oni i ich rody - Musiałam zagrać va banque. Chciałam, żebyś podjął decyzję. Pokazałam ci wczoraj więcej niż planowałam, niż chciałam byś zobaczył, oddałam ci coś. Nie każ mi tego żałować. - spojrzała znów ku niemu. - Czy mógłbyś zacząć się szykować? - zapytała przekrzywiając trochę głowę, zerkając tęczówkami w kierunku zegara ze zniecierpliwieniem, zaciskając lekko wargi.
Informacja o tym że wypływa była zaskakująca - jakiś sposób ją rozczarowała. Może dlatego, że w końcu naprawdę coś ruszyło dalej, że w końcu nie tylko mówili do siebie, ale w istocie ze sobą rozmawiali. Chciała żeby został, żeby oddał jej wszystko to, co wcześniej trzymał jedynie dla siebie. Ale wiedziała, że nie mogła go wstrzymywać. Wiedziała, że wychodzi za człowieka morza i że to w jego świecie, przyjdzie jej funkcjonować. Dlatego skupiła się na faktach, na mało pocieszającej myśli, zawieszając na nim tęczówki, kiedy potwierdził jej przypuszczenia. A padające pytanie - prawdziwe zainteresowanie - rozciągnęło jej usta w zadowoleniu. - Sądzę, że udało mi się zaplanować w jaki sposób pogodzić siebie z barwami, które przyszło mi przywdziać. Mam coś do udowodnienia. Nie tylko tobie. - przechyliła się, opierając o materac łóżka rękę, zbliżając ciało w jego kierunku. - “Moja żona, może je dla nas wykonać” - brzmi dobrze? - zapytała nie zdradzając nic więcej, dźwigając się do wcześniejszej pozycji. Ciemne brwi zmarszczyły się jeszcze trochę. Gdy spoglądała przed siebie, opuszczona dłoń znów powędrowała w górę, palce rozpoczynały charakterystyczny taniec powodowany padającymi słowami. Wzrok przesunął się na kometę, czy mogła mieć na nie wpływ? Na magiczne stworzenia. Zdawało jej się, że znała już odpowiedź, dostrzegła to we własnych podopiecznych - ale syreny, były istotami. Miały swój język, potrafiły się komunikować i współistnieć. A te znajdujące się nieopodal - jak zdarzyła wcześniej się zorientować - żyły w dobrych stosunkach z tymi, którzy królowali na wodach. Tak przynajmniej słyszała. Brwi drgnęły na kolejne słowa, a kiedy znalazł się bliżej, obejmując ją ramionami, mimowolnie przymknęła powieki czując jak jej skóra rozgrzewa się, pod składanymi na gołej skórze pocałunkami. Odchyliła głowę bez namysłu, niewerbalnym gestem ofiarując mu wygodniejszy dostęp. Tego chciała - pojmowała ze spokojem - by pozwalał jej wiedzieć.
- Ale tylko teraz. - wypadło z jej warg, pozostawiając obok niewypowiedziane pytanie o pozwolenia by mogła później. A może nie pytała, może po prostu zgadzała odsunąć się odsunąć tą kwestię - na moment, na chwilę. Tym bardziej, że nie mieli czasu, nadal czekała na nich jadalnia. Mimo to odpowiedziała mu kiedy zapytał - teraz, wcześniej. Jeśli tego chciał, nie miała powodów by mu odmawiać. Krucze spojrzenie przesunęło się po jego twarzy, kiedy skończyła wyjaśniać. Nie powiedziała już nic więcej, bo więcej nie zdawało się konieczne - przynajmniej w tym konkretnym momencie i temacie. A tocząca się dalej rozmowa i padające bezwstydnie propozycje przeplatane z wędrującymi po niej wargami skutecznie odciągały jej uwagę - zarówno od zegara jak i śniadania. Ale musiała pozostać nieugięta, teraz, zwłaszcza kiedy wiedział - kiedy wszystko wyjaśniła. Powinna… Nie mogła… Nie chciała… Nie, chciała - zrozumiała, kiedy jej słowa się zerwały a serce obiło mocniej na nową nieznaną drażniącą przyjemnie czułość. Było coś innego w sposobie w jaki ją dotykał, coś co składało się na słodką tajemnice, dzieloną tylko pomiędzy nich, dlatego rozbijała się w sobie jednocześnie chcąc zostać w tu dłużej, ale i pozostać ze sobą w zgodzie.
Siebie - zdecydowała - mogła przehandlować jednie na coś, co przyniesie jej jakąś korzyść. Odsunęła spojrzenie od skrzata, kiedy owinięte w jedno słowo pytanie zawisło między nimi.
- Pisemnej wiadomości skonstruowanej słowem na pergaminie, niesionej dalej przez sowę ku określonemu odbiorcy. - odpowiedziała mu jednocześnie przekornie i usłużnie w oczach zalśniło rozbawienie, a wargi rozciągnął uśmiech.
Została. Choć pierwsze kilka sekund smakowało niedowierzaniem. Obawą - w jakiś sposób. Zamarła, jakby oczekując, że świat w istocie zachwieje się w posadach, ale zdawał się nadal stać. Wzięła wdech w płuca, wypuszczając potem powietrze powoli. Przesuwając spojrzenie na Manannana, a później i samą siebie żeby zawisnąć na chwilę nad nim, na jedno, może dwa uderzenie serca nim umknęła na skraj łóżka.
- Nie mam już powodów by w siebie wątpić. - odpowiedziała mu ze szczerością, którą obdarowywała go od początku. - Zresztą, to samo mogłabym powiedzieć o tobie. - dodała pozostawiając jego oczy samotnymi, jeszcze rozedrgana, porankiem wypełnionym nowością. Kącik jej ust drgnął łagodnie na wspomnienie wczorajszego butnego zapewnienia. Czy w istocie była? Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Pewność którą niosła złożona była z tego jak została wychowana i tego, co ją budowało. Odpowiedź, która padła na zadane pytanie nie zadowoliła Melisande. Więcej, działała drażniąco, marszcząc kształtny nos. Przekręciła trochę głowę, spoglądając na męża, nie ukrywając gestu, wypuściła westchnienie.
- Nieokreślnie wartości, kiedy wiem, że znasz dokładną odpowiedź działa na mnie drażniąco, Manannanie. Krótko - zamiast tydzień, jeszcze nie teraz - zamiast o jedenastej. - zmrużyła oczy. - Więc? - zapytała ponownie, oczekując, że tym razem otrzyma to, o co pytała.
Pojawiający się skrzat wraz z powracającym śniadaniem zdawał się ostatecznym potwierdzeniem powziętej przez nią - a może nich? - decyzję. Po raz pierwszy nie poszła na śniadanie w wyniku zachcianki - wszak, złożona chorobą też kiedyś została we własnych komnatach. Ale był to racjonalny powód.
- Muszę poinformować rezerwat że zjawię się później - chyba nie sądziłeś, że zjawiam się tam kiedy najdzie mnie ochota? - wyjaśniała, stawiając na końcu zdania pytanie - czuła jego spojrzenie na sobie uważnie obserwującego jej kolejne poczynania. Kiedy skończyła, sięgnęła po kawę, owijając filiżankę palcami. Z rozmysłem wplatając przerwę, zawieszenie, między kolejnymi słowami. Unosząc kącik ust kiedy powtórzył ostatnie ze słów - kryjąc gest za unoszą ku górze filiżanką. Słowa, które wypuściła jako kolejne były praktycznie bezwstydne, niemal skandaliczne, malowały mimowolnie jej policzki. Nie zauważyła jego reakcji, pozornie spokojnie zajmując się w końcu śniadaniem. Sięgając po bułkę, której oderwała kawałek, na który nałożyła konfitury, uniosła wzrok, dopiero kiedy powtórzone słowo w formie pytania zatańczyło między nimi. Wsunęła jedzenie pomiędzy wargi. - Zobaczyć. - potwierdziła skinieniem, wzrok przesunął się na talerz na którym wylądował nadgryziony tost. Uniosła tęczówki ku znajomej twarzy gdy znów się odezwał. Padające pytanie uniosło jej brwi do góry. Oderwała palcami kolejny kawałek bułki, powtarzając czynność. - Jedz, Manannanie. - upomniała go. - Potrafisz chyba spożywać posiłek i prowadzić rozmowę? - zapytała, odnajdując jego wzrok, zadowolona, ukontentowana w jakiś sposób. Wsunęła kolejny kęs do ust. Sięgnęła po filiżankę z kawą, czekając. - Bez znaczenia. - podjęła ponownie, nie zamierzając zdradzić czy i ona tego chciała. Przynajmniej nie teraz. - To nie była propozycja. - wyjawiła w następnych słowach coraz mniej speszona, zamilkła znów na chwilę, by przełknąć kolejną porcję jedzenia. Nie śpieszyła się, czując jakąś niewypowiedzianą satysfakcję z tego, że jednocześnie go interesuje, ale - jak podejrzewała - drażni. - Moją propozycją jest, żebyśmy się założyli o coś nim wypłyniesz. Temat możesz wybrać. Może dotyczyć wszystkiego - tego, czy twoja matka w istocie sama wystosuje zapytanie o moją nieobecność, albo tego, co na miejscu do którego płyniesz zastaniesz syreny, może nawet o to, że jakieś słowo padnie choć raz wśród gości na twoim statku. - wyjaśniała, nie zaprzestając jedzenia. Odrobina konfitury zsunęła jej się na kciuk, ściągnęła ją wargami. Mężczyźni lubili zakłady. Ona, lubiła mieć rację. - Wygrany… - zastanowiła się odsuwając spojrzenie na bok, wsuwając do warg kolejny kawałek bułki. Unosiła filiżankę, mocząc wargi w kawie. - Zakład o pieniądze jest powszechny. - stwierdziła z lekkim westchnieniem, spoglądając na męża. Nie przywiązywała do nich wagi, odłożyła filiżankę pozwalając zatańczyć palcom pod brodą w zastanowieniu. - Co powiesz na to; ten kto wygra otrzyma Prawo Zwycięzcy? Razem określimy jego działanie. - odnalazła tęczówki Manannana. Jak w każdym jej działaniu i w tym był zamiar. Dzisiaj, była metodycznie improwizująca. Mimo leniwego poranka, wybiegała myślami i planami dalej. Nie zamierzała wypuścić z dłoni tego, co już złapała. - Zaś, co do wcześniejszego pytania - podjęła, strzepując się spódnicy kilka okruszków, sięgając po drugi kawałek bułki, pozwalając dłoni zawisnąć nad przyniesionym jedzeniem w końcu zdecydowała. - W kontekście który chodzi mi po głowie, to będzie nagroda - wskazała na niego dłonią, w której trzymała kawałek pieczywa. - jeśli podejmiesz się zadania i podołasz nie łamiąc zasad. Zasady. W sumie będzie tylko jedna. - orzekła, błądząc spojrzeniem po jego twarzy. Nie znudzić, ale też nie przesadzić. Znaleźć balans, próbując kolejne tezy. Nasycić sobą. Doskonale wiedziała, że pozwoli mu wejść na ścieżkę, jeszcze zanim wyruszy na morze. Zmrużyła lekko oczy. Sięgając po filiżankę. - Z przyjemnością pozwolę byś mnie zobaczył, jeśli będziesz w stanie pozbyć się uniemożliwiającej ci to przeszkody - jej broda uniosła się trochę, usta rozciągnęły w pięknym rozbawionym uśmiechu - bez dotknięcia jej dłońmi. - dodała zadowolona, rozbawiona, absurdalnym zadaniem. To była gra, niewinna propozycja właściwie nie musiał na nią przystawać. Jej ciało należało do niego, mógłby ją zmusić, gdyby chciał. Mógł jej nie posłuchać, najzwyczajniej w świecie. Nie przystać na padające propozycje. Zagramy, Manannanie?
- Ciebie. - odpowiedziała mu mrużąc odrobinę oczy. - Powiedziałam Ci to wszystko wczoraj. Ten impas, trwał zbyt długo, Manannanie. A list - zawiesiła na chwilę głos, odwracając spojrzenie, przesuwając palcami po włosach jeszcze nie odpuszczając prób zapanowania nad nimi. - zaskoczył mnie - tchnął we mnie myśl że nie mogę dłużej czekać, aż sam zajmiesz się odkryciem tego co stoi przed tobą; zrozumiałam że jeśli pozwolę by ten dystans powiększył się bardziej, możemy nie być w stanie nadrobić go w ogóle. Moje wczorajsze działania przyniosą korzyści nam obojgu. Nasze małżeństwo związało sojusz, ale dobrze wiesz, że potrzebne jest spoiwo. Gdyby ten stan trwał dalej, to mnie obarczono by winą mimo, że to ty jesteś kowalem. - świat był bezwzględny. Nie skarżyła się teraz, nie żaliła, stwierdzała fakty. Nic, czego jeszcze nie wiedział. Mówiła zwięźle i szybko, bo niewiele pozostało czasu do dziewiątej. Jednocześnie zależało jej na tym, by tym razem odpowiedzieć mu dokładnie, ale liczyła też że w końcu ruszy się z łóżka. - Potrzebujemy się wzajemnie - oni i ich rody - Musiałam zagrać va banque. Chciałam, żebyś podjął decyzję. Pokazałam ci wczoraj więcej niż planowałam, niż chciałam byś zobaczył, oddałam ci coś. Nie każ mi tego żałować. - spojrzała znów ku niemu. - Czy mógłbyś zacząć się szykować? - zapytała przekrzywiając trochę głowę, zerkając tęczówkami w kierunku zegara ze zniecierpliwieniem, zaciskając lekko wargi.
Informacja o tym że wypływa była zaskakująca - jakiś sposób ją rozczarowała. Może dlatego, że w końcu naprawdę coś ruszyło dalej, że w końcu nie tylko mówili do siebie, ale w istocie ze sobą rozmawiali. Chciała żeby został, żeby oddał jej wszystko to, co wcześniej trzymał jedynie dla siebie. Ale wiedziała, że nie mogła go wstrzymywać. Wiedziała, że wychodzi za człowieka morza i że to w jego świecie, przyjdzie jej funkcjonować. Dlatego skupiła się na faktach, na mało pocieszającej myśli, zawieszając na nim tęczówki, kiedy potwierdził jej przypuszczenia. A padające pytanie - prawdziwe zainteresowanie - rozciągnęło jej usta w zadowoleniu. - Sądzę, że udało mi się zaplanować w jaki sposób pogodzić siebie z barwami, które przyszło mi przywdziać. Mam coś do udowodnienia. Nie tylko tobie. - przechyliła się, opierając o materac łóżka rękę, zbliżając ciało w jego kierunku. - “Moja żona, może je dla nas wykonać” - brzmi dobrze? - zapytała nie zdradzając nic więcej, dźwigając się do wcześniejszej pozycji. Ciemne brwi zmarszczyły się jeszcze trochę. Gdy spoglądała przed siebie, opuszczona dłoń znów powędrowała w górę, palce rozpoczynały charakterystyczny taniec powodowany padającymi słowami. Wzrok przesunął się na kometę, czy mogła mieć na nie wpływ? Na magiczne stworzenia. Zdawało jej się, że znała już odpowiedź, dostrzegła to we własnych podopiecznych - ale syreny, były istotami. Miały swój język, potrafiły się komunikować i współistnieć. A te znajdujące się nieopodal - jak zdarzyła wcześniej się zorientować - żyły w dobrych stosunkach z tymi, którzy królowali na wodach. Tak przynajmniej słyszała. Brwi drgnęły na kolejne słowa, a kiedy znalazł się bliżej, obejmując ją ramionami, mimowolnie przymknęła powieki czując jak jej skóra rozgrzewa się, pod składanymi na gołej skórze pocałunkami. Odchyliła głowę bez namysłu, niewerbalnym gestem ofiarując mu wygodniejszy dostęp. Tego chciała - pojmowała ze spokojem - by pozwalał jej wiedzieć.
- Ale tylko teraz. - wypadło z jej warg, pozostawiając obok niewypowiedziane pytanie o pozwolenia by mogła później. A może nie pytała, może po prostu zgadzała odsunąć się odsunąć tą kwestię - na moment, na chwilę. Tym bardziej, że nie mieli czasu, nadal czekała na nich jadalnia. Mimo to odpowiedziała mu kiedy zapytał - teraz, wcześniej. Jeśli tego chciał, nie miała powodów by mu odmawiać. Krucze spojrzenie przesunęło się po jego twarzy, kiedy skończyła wyjaśniać. Nie powiedziała już nic więcej, bo więcej nie zdawało się konieczne - przynajmniej w tym konkretnym momencie i temacie. A tocząca się dalej rozmowa i padające bezwstydnie propozycje przeplatane z wędrującymi po niej wargami skutecznie odciągały jej uwagę - zarówno od zegara jak i śniadania. Ale musiała pozostać nieugięta, teraz, zwłaszcza kiedy wiedział - kiedy wszystko wyjaśniła. Powinna… Nie mogła… Nie chciała… Nie, chciała - zrozumiała, kiedy jej słowa się zerwały a serce obiło mocniej na nową nieznaną drażniącą przyjemnie czułość. Było coś innego w sposobie w jaki ją dotykał, coś co składało się na słodką tajemnice, dzieloną tylko pomiędzy nich, dlatego rozbijała się w sobie jednocześnie chcąc zostać w tu dłużej, ale i pozostać ze sobą w zgodzie.
Siebie - zdecydowała - mogła przehandlować jednie na coś, co przyniesie jej jakąś korzyść. Odsunęła spojrzenie od skrzata, kiedy owinięte w jedno słowo pytanie zawisło między nimi.
- Pisemnej wiadomości skonstruowanej słowem na pergaminie, niesionej dalej przez sowę ku określonemu odbiorcy. - odpowiedziała mu jednocześnie przekornie i usłużnie w oczach zalśniło rozbawienie, a wargi rozciągnął uśmiech.
Została. Choć pierwsze kilka sekund smakowało niedowierzaniem. Obawą - w jakiś sposób. Zamarła, jakby oczekując, że świat w istocie zachwieje się w posadach, ale zdawał się nadal stać. Wzięła wdech w płuca, wypuszczając potem powietrze powoli. Przesuwając spojrzenie na Manannana, a później i samą siebie żeby zawisnąć na chwilę nad nim, na jedno, może dwa uderzenie serca nim umknęła na skraj łóżka.
- Nie mam już powodów by w siebie wątpić. - odpowiedziała mu ze szczerością, którą obdarowywała go od początku. - Zresztą, to samo mogłabym powiedzieć o tobie. - dodała pozostawiając jego oczy samotnymi, jeszcze rozedrgana, porankiem wypełnionym nowością. Kącik jej ust drgnął łagodnie na wspomnienie wczorajszego butnego zapewnienia. Czy w istocie była? Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Pewność którą niosła złożona była z tego jak została wychowana i tego, co ją budowało. Odpowiedź, która padła na zadane pytanie nie zadowoliła Melisande. Więcej, działała drażniąco, marszcząc kształtny nos. Przekręciła trochę głowę, spoglądając na męża, nie ukrywając gestu, wypuściła westchnienie.
- Nieokreślnie wartości, kiedy wiem, że znasz dokładną odpowiedź działa na mnie drażniąco, Manannanie. Krótko - zamiast tydzień, jeszcze nie teraz - zamiast o jedenastej. - zmrużyła oczy. - Więc? - zapytała ponownie, oczekując, że tym razem otrzyma to, o co pytała.
Pojawiający się skrzat wraz z powracającym śniadaniem zdawał się ostatecznym potwierdzeniem powziętej przez nią - a może nich? - decyzję. Po raz pierwszy nie poszła na śniadanie w wyniku zachcianki - wszak, złożona chorobą też kiedyś została we własnych komnatach. Ale był to racjonalny powód.
- Muszę poinformować rezerwat że zjawię się później - chyba nie sądziłeś, że zjawiam się tam kiedy najdzie mnie ochota? - wyjaśniała, stawiając na końcu zdania pytanie - czuła jego spojrzenie na sobie uważnie obserwującego jej kolejne poczynania. Kiedy skończyła, sięgnęła po kawę, owijając filiżankę palcami. Z rozmysłem wplatając przerwę, zawieszenie, między kolejnymi słowami. Unosząc kącik ust kiedy powtórzył ostatnie ze słów - kryjąc gest za unoszą ku górze filiżanką. Słowa, które wypuściła jako kolejne były praktycznie bezwstydne, niemal skandaliczne, malowały mimowolnie jej policzki. Nie zauważyła jego reakcji, pozornie spokojnie zajmując się w końcu śniadaniem. Sięgając po bułkę, której oderwała kawałek, na który nałożyła konfitury, uniosła wzrok, dopiero kiedy powtórzone słowo w formie pytania zatańczyło między nimi. Wsunęła jedzenie pomiędzy wargi. - Zobaczyć. - potwierdziła skinieniem, wzrok przesunął się na talerz na którym wylądował nadgryziony tost. Uniosła tęczówki ku znajomej twarzy gdy znów się odezwał. Padające pytanie uniosło jej brwi do góry. Oderwała palcami kolejny kawałek bułki, powtarzając czynność. - Jedz, Manannanie. - upomniała go. - Potrafisz chyba spożywać posiłek i prowadzić rozmowę? - zapytała, odnajdując jego wzrok, zadowolona, ukontentowana w jakiś sposób. Wsunęła kolejny kęs do ust. Sięgnęła po filiżankę z kawą, czekając. - Bez znaczenia. - podjęła ponownie, nie zamierzając zdradzić czy i ona tego chciała. Przynajmniej nie teraz. - To nie była propozycja. - wyjawiła w następnych słowach coraz mniej speszona, zamilkła znów na chwilę, by przełknąć kolejną porcję jedzenia. Nie śpieszyła się, czując jakąś niewypowiedzianą satysfakcję z tego, że jednocześnie go interesuje, ale - jak podejrzewała - drażni. - Moją propozycją jest, żebyśmy się założyli o coś nim wypłyniesz. Temat możesz wybrać. Może dotyczyć wszystkiego - tego, czy twoja matka w istocie sama wystosuje zapytanie o moją nieobecność, albo tego, co na miejscu do którego płyniesz zastaniesz syreny, może nawet o to, że jakieś słowo padnie choć raz wśród gości na twoim statku. - wyjaśniała, nie zaprzestając jedzenia. Odrobina konfitury zsunęła jej się na kciuk, ściągnęła ją wargami. Mężczyźni lubili zakłady. Ona, lubiła mieć rację. - Wygrany… - zastanowiła się odsuwając spojrzenie na bok, wsuwając do warg kolejny kawałek bułki. Unosiła filiżankę, mocząc wargi w kawie. - Zakład o pieniądze jest powszechny. - stwierdziła z lekkim westchnieniem, spoglądając na męża. Nie przywiązywała do nich wagi, odłożyła filiżankę pozwalając zatańczyć palcom pod brodą w zastanowieniu. - Co powiesz na to; ten kto wygra otrzyma Prawo Zwycięzcy? Razem określimy jego działanie. - odnalazła tęczówki Manannana. Jak w każdym jej działaniu i w tym był zamiar. Dzisiaj, była metodycznie improwizująca. Mimo leniwego poranka, wybiegała myślami i planami dalej. Nie zamierzała wypuścić z dłoni tego, co już złapała. - Zaś, co do wcześniejszego pytania - podjęła, strzepując się spódnicy kilka okruszków, sięgając po drugi kawałek bułki, pozwalając dłoni zawisnąć nad przyniesionym jedzeniem w końcu zdecydowała. - W kontekście który chodzi mi po głowie, to będzie nagroda - wskazała na niego dłonią, w której trzymała kawałek pieczywa. - jeśli podejmiesz się zadania i podołasz nie łamiąc zasad. Zasady. W sumie będzie tylko jedna. - orzekła, błądząc spojrzeniem po jego twarzy. Nie znudzić, ale też nie przesadzić. Znaleźć balans, próbując kolejne tezy. Nasycić sobą. Doskonale wiedziała, że pozwoli mu wejść na ścieżkę, jeszcze zanim wyruszy na morze. Zmrużyła lekko oczy. Sięgając po filiżankę. - Z przyjemnością pozwolę byś mnie zobaczył, jeśli będziesz w stanie pozbyć się uniemożliwiającej ci to przeszkody - jej broda uniosła się trochę, usta rozciągnęły w pięknym rozbawionym uśmiechu - bez dotknięcia jej dłońmi. - dodała zadowolona, rozbawiona, absurdalnym zadaniem. To była gra, niewinna propozycja właściwie nie musiał na nią przystawać. Jej ciało należało do niego, mógłby ją zmusić, gdyby chciał. Mógł jej nie posłuchać, najzwyczajniej w świecie. Nie przystać na padające propozycje. Zagramy, Manannanie?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Komnaty Manannana
Szybka odpowiedź