Ogród
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogród
Wejście na teren Niedźwiedziej Jamy odgrodzony jest wysoką kutą bramą, przeważnie niegościnnie zamkniętą dla obcych - brakuje też jakiegokolwiek dzwonu, który mógłby zawiadomić gospodarzy. O pojawieniu się gości przeważnie świadczy głośna reakcja trolla, która bez trudu zwraca uwagę wyczulonych na jego zachowania domowników. Ogrody wydają się dość duże, są jednak w pełni zagospodarowane: oprócz leczniczych ziół i krzewów oraz kilku mało wymagających warzyw ku niebu piętrzą się stare drzewa, w tym jabłoń, brzoskwinia i grusza oraz wiekowy owocujący wiggen. Między ich gałęziami łatwo zaobserwować przyczajonego kota, często przemyka dróżkami z upolowanymi pisklętami.
Mimo wyczuwalnego oporu Car poddał się moim poleceniom, jego ruch był jednak niespokojny. Parskał, kręcił łbem, jakby ciągnęło go w stronę niespodziewanego gościa. Nie rozumiałem zachowania konia, początkowo wiążąc go z reakcją na nagłe uniesienie trolla, teraz jednak wyczuwałem, że szarpał się agresywnie, wyrywając w kierunku Elviry. Nie znałem jeszcze dobrze tego zwierzęcia, ale miałem spore doświadczenie jeździeckie - nigdy wcześniej nie spotkałem się jednak z czymś takim. Nieustannie próbowałem odwracać uwagę konia, kierować go z dala od bramy, od trolla, od wszystkich. Walczył ze mną uparcie, a ja konsekwentnie reagowałem ze spokojem, wiedząc, że tylko zimna krew mogła uchować mnie od upadku. Choć w jednej chwili wydarzyło się wszystko, a moje skupienie uczepiło się opanowania spłoszonego zwierzęcia, kątem oka widziałem wiązkę zaklęcia, przenikającą tuż obok mnie. Odwróciłem gniewnie głowę w kierunku czarownicy, mierząc ją spojrzeniem zimnym jak syberyjska noc.
- Co pani robi. - Namaszczony wschodnim akcentem głos niósł w sobie wyniosłość i zdenerwowanie. Czy to zaklęcie było przyczyną dziwnego zachowania konia - tego nie wiedziałem, ale była to jedna z możliwości. Za bramą troll porykiwał jak opętany, kręcąc się równie niepokornie, co Car, nie zważając nawet na Lysandrę, wobec której zwykle był posłuszny. Pomiędzy powarkiwaniami słyszałem i rozumiałem słowa panny Multon - już spokojniejsze, wyraźne. Wydawała się przekonana co do tego, że Ramsey powinien wiedzieć o zajściu - wiedziałem, że należał do jednej z czterech osób pozostających najbliżej Czarnego Pana, miał wgląd w znacznie więcej spraw, jej prośby należało więc wysłuchać. Ignotus przytaknął jej słowom, nie było więc potrzeby, abym i ja to robił. Nie wiedziałem jednak, czy kuzyn przebywał obecnie w domu, a w obecnej chwili ani ja, ani Ignotus nie byliśmy w stanie tego sprawdzić. Wuj stanął w obronie wnuczki, która chyba nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, ja natomiast próbowałem wyperswadować o konia posłuszeństwo, choć o przejeździe przez bramę przy rozjuszonym trollu mogłem zapomnieć.
- Co pani robi. - Namaszczony wschodnim akcentem głos niósł w sobie wyniosłość i zdenerwowanie. Czy to zaklęcie było przyczyną dziwnego zachowania konia - tego nie wiedziałem, ale była to jedna z możliwości. Za bramą troll porykiwał jak opętany, kręcąc się równie niepokornie, co Car, nie zważając nawet na Lysandrę, wobec której zwykle był posłuszny. Pomiędzy powarkiwaniami słyszałem i rozumiałem słowa panny Multon - już spokojniejsze, wyraźne. Wydawała się przekonana co do tego, że Ramsey powinien wiedzieć o zajściu - wiedziałem, że należał do jednej z czterech osób pozostających najbliżej Czarnego Pana, miał wgląd w znacznie więcej spraw, jej prośby należało więc wysłuchać. Ignotus przytaknął jej słowom, nie było więc potrzeby, abym i ja to robił. Nie wiedziałem jednak, czy kuzyn przebywał obecnie w domu, a w obecnej chwili ani ja, ani Ignotus nie byliśmy w stanie tego sprawdzić. Wuj stanął w obronie wnuczki, która chyba nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, ja natomiast próbowałem wyperswadować o konia posłuszeństwo, choć o przejeździe przez bramę przy rozjuszonym trollu mogłem zapomnieć.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była tylko dzieckiem. Dzieckiem, które widziało strach, przerażenie w oczach wiernego towarzysza, w ruchach, w sposobie jaki się zachowywał.
Ciocia E, pokryta krwią, celując różdżką w wujka wydawała się groźna… niebezpieczna jak krzyczał Umhra, a jednak nadal pozostawała ciocią, która przynosiła podarunki, która odwiedzała Matule, choć ostatnio w ogóle nie była obecna w życiu Małej Sroki.
Świat dorosłych czasami był jak zawiły labirynt, którego bez odpowiedniej nici nie mogła pokonać.
Była tylko dzieckiem. Dzieckiem pragnącym poznać świat, ciekawym go niczym mały ptaszek, który ledwo wyfrunął z rodzinnego gniazda, ale nadal ma obawy przed lataniem dalej, poza drzewo, tak dobrze znane.
Krzyk dziadka sprawił, że podskoczyła. Nikt nigdy na nią nie krzyczał. Nie musiał.
Stanęła niepewna, pomiędzy szalejącym Umhrą, a rozzłoszczonym dziadkiem. Rozdarta, pomiędzy posłuszeństwem, a chęcią niesienia pomocy.
-Ciii… Umhra… Ciii… ciocia E zaraz pójdzie. - Spojrzała ze smutkiem na blondynkę i posłuchała dziadka wycofując się. Usta wygięły się w podkowę, ale nie uroniła ani jednej łzy stojąc skula za czarodziejem. Ani drgnęła więcej, tylko patrzyła.
Obserwowała czujnie, jak małe zwierzątko zza krzaków.
Pełna obaw.
Pełna poczucia bezradności.
Ciocia E wstała z ziemi. Widziała jak w niej również rośnie poczucie bezradności.
Chciała do niej podbiec, rwała się do czarownicy, ale wcześniejszy ostry ton dziadka sprawił, że nie drgnęła ani o milimetr. W duchu obiecała sobie, że napisze list do cioci. Zapyta o zdrowie, prześle suszone kwiaty oprawione w szkiełka albo w szklany słoiczek do postawienia na półce.
Stojąc skubała rabek fartuszka prawie go strzępiąc z tego poddenerwowania jakie jej towarzyszyło. Łzy piekły pod powiekami, ale nie chciała płakać. Musiała być dzielna. Tak jak dzielna jest matula, tak dzielne są inne czarownice, które spotkała w swoim życiu. One na pewno nigdy nie płaczą.
Odprowadziła smutnym spojrzeniem szmaragdowych oczu blondynkę, a potem przeniosła wzrok to z Umhry to na dziadka, a na koniec na wujka i Cara.
Co teraz? Pytała niemo.
Ciocia E, pokryta krwią, celując różdżką w wujka wydawała się groźna… niebezpieczna jak krzyczał Umhra, a jednak nadal pozostawała ciocią, która przynosiła podarunki, która odwiedzała Matule, choć ostatnio w ogóle nie była obecna w życiu Małej Sroki.
Świat dorosłych czasami był jak zawiły labirynt, którego bez odpowiedniej nici nie mogła pokonać.
Była tylko dzieckiem. Dzieckiem pragnącym poznać świat, ciekawym go niczym mały ptaszek, który ledwo wyfrunął z rodzinnego gniazda, ale nadal ma obawy przed lataniem dalej, poza drzewo, tak dobrze znane.
Krzyk dziadka sprawił, że podskoczyła. Nikt nigdy na nią nie krzyczał. Nie musiał.
Stanęła niepewna, pomiędzy szalejącym Umhrą, a rozzłoszczonym dziadkiem. Rozdarta, pomiędzy posłuszeństwem, a chęcią niesienia pomocy.
-Ciii… Umhra… Ciii… ciocia E zaraz pójdzie. - Spojrzała ze smutkiem na blondynkę i posłuchała dziadka wycofując się. Usta wygięły się w podkowę, ale nie uroniła ani jednej łzy stojąc skula za czarodziejem. Ani drgnęła więcej, tylko patrzyła.
Obserwowała czujnie, jak małe zwierzątko zza krzaków.
Pełna obaw.
Pełna poczucia bezradności.
Ciocia E wstała z ziemi. Widziała jak w niej również rośnie poczucie bezradności.
Chciała do niej podbiec, rwała się do czarownicy, ale wcześniejszy ostry ton dziadka sprawił, że nie drgnęła ani o milimetr. W duchu obiecała sobie, że napisze list do cioci. Zapyta o zdrowie, prześle suszone kwiaty oprawione w szkiełka albo w szklany słoiczek do postawienia na półce.
Stojąc skubała rabek fartuszka prawie go strzępiąc z tego poddenerwowania jakie jej towarzyszyło. Łzy piekły pod powiekami, ale nie chciała płakać. Musiała być dzielna. Tak jak dzielna jest matula, tak dzielne są inne czarownice, które spotkała w swoim życiu. One na pewno nigdy nie płaczą.
Odprowadziła smutnym spojrzeniem szmaragdowych oczu blondynkę, a potem przeniosła wzrok to z Umhry to na dziadka, a na koniec na wujka i Cara.
Co teraz? Pytała niemo.
The girl...
... who lost things
Ignotus spróbował ochronić przed trollem zarówno bramę, jak i Elvirę. Zaklęcie było stosunkowo proste, nie wykraczało poza jego umiejętności, ale ryki Umhry i troska o bezpieczeństwo wnuczki dekoncentrowały Mulcibera. Nie mógł mieć pewności, czy Clausana Foreno zadziałało tak jak powinno - Elvira zaczęła się oddalać, więc troll nie próbował sforsować bramy aby pokonać niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, nawet gdyby Ignotus skutecznie zablokował bramę - staranowanie płotu obok nie stanowiłoby dla Umhry problemu, a zaklęcie nie było w stanie objąć całego ogrodzenia.
Koń nadal się szarpał, ale Arsentiy próbował opanować wierzchowca, a Elvira trzymała się w rozsądnej, dalekiej odległości. Jeźdźcowi udało się utrzymać Cara w miejscu, a Multon mogła odejść dalej. Znalazłszy się poza bezpośrednim niebezpieczeństwem i dalej od konia i trolla, mogła poczuć, że pomimo przykrych emocji łatwiej jej zebrać myśli i że teleportacja nie powinna już stanowić dla niej zagrożenia.
Car parskał cicho i nerwowo rył kopytem w ziemi, ale kontrolowanie konia wymagało już od Arsentiya mniejszego wysiłku. Niebezpieczeństwo minęło, Mulciber zyskał pewność, że zdoła utrzymać się w siodle.
Gdy Multon znalazła się dalej, ryki trolla stały się trochę cichsze. Umhra stopniowo przytomniał, choć nadal był wzburzony. Kilka metrów za nim leżał przewrócony kosz z jabłkami i zgnieciony przez niego owoc. Nie wiedział jeszcze, co uczynił, ale nie będzie umiał wybaczyć sobie niedopilnowania Czerwonych Kamieni Małej Pani.
Mulciberowie mogli wywnioskować, że niezrozumiałe zachowanie trolla i konia było skorelowane z obecnością Elviry. Gdy zaczęła odchodzić, zwierzęta zaczęły się stopniowo uspokajać, a przy nikim innym nie zachowywały się wcześniej równie gwałtownie - nawet Umhra, który, choć agresywny wobec wrogów, uważał zwykle na Lysandrę. Samej Lysandrze Umhra zdradził już przyczynę swojego gniewu. Troll nie rozumiał powodu własnej agresji - dla niego była szczera i intensywna, a zagrożenie prawdziwe. Nawet spokojniejszy, nie zdołałby ubrać swoich motywacji w inne słowa.
Elvira już od kilku miesięcy doświadczała agresywnych zachowań zwierząt, nawet własnej sowy. Koń i troll Mulciberów wpisywały się w ten schemat.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki w ogrodzie, ale w razie potrzeby - odpowie na pytania.
Elvira, jeśli zdecydujesz się powrócić do Moulton - przed podjęciem akcji na targu poczekaj na uzupełnienie Mistrza Gry.
Koń nadal się szarpał, ale Arsentiy próbował opanować wierzchowca, a Elvira trzymała się w rozsądnej, dalekiej odległości. Jeźdźcowi udało się utrzymać Cara w miejscu, a Multon mogła odejść dalej. Znalazłszy się poza bezpośrednim niebezpieczeństwem i dalej od konia i trolla, mogła poczuć, że pomimo przykrych emocji łatwiej jej zebrać myśli i że teleportacja nie powinna już stanowić dla niej zagrożenia.
Car parskał cicho i nerwowo rył kopytem w ziemi, ale kontrolowanie konia wymagało już od Arsentiya mniejszego wysiłku. Niebezpieczeństwo minęło, Mulciber zyskał pewność, że zdoła utrzymać się w siodle.
Gdy Multon znalazła się dalej, ryki trolla stały się trochę cichsze. Umhra stopniowo przytomniał, choć nadal był wzburzony. Kilka metrów za nim leżał przewrócony kosz z jabłkami i zgnieciony przez niego owoc. Nie wiedział jeszcze, co uczynił, ale nie będzie umiał wybaczyć sobie niedopilnowania Czerwonych Kamieni Małej Pani.
Mulciberowie mogli wywnioskować, że niezrozumiałe zachowanie trolla i konia było skorelowane z obecnością Elviry. Gdy zaczęła odchodzić, zwierzęta zaczęły się stopniowo uspokajać, a przy nikim innym nie zachowywały się wcześniej równie gwałtownie - nawet Umhra, który, choć agresywny wobec wrogów, uważał zwykle na Lysandrę. Samej Lysandrze Umhra zdradził już przyczynę swojego gniewu. Troll nie rozumiał powodu własnej agresji - dla niego była szczera i intensywna, a zagrożenie prawdziwe. Nawet spokojniejszy, nie zdołałby ubrać swoich motywacji w inne słowa.
Elvira już od kilku miesięcy doświadczała agresywnych zachowań zwierząt, nawet własnej sowy. Koń i troll Mulciberów wpisywały się w ten schemat.
Elvira, jeśli zdecydujesz się powrócić do Moulton - przed podjęciem akcji na targu poczekaj na uzupełnienie Mistrza Gry.
Zaklęcie rzucone przez starszego mężczyznę nie było jej dobrze znane; kojarzyła intonację, być może słuchała o nim podczas jakiegoś wykładu, w tej chwili jednak nie była całkiem pewna jego działania i to jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Po krótkim oddechu, po którym nie wydarzyło się nic gorszego ponad cały już trwający chaos, odpuściła jednak i posłała czarodziejowi zmęczony uśmiech wdzięczności. Czy zadziałało, czy nie, to nie miało znaczenia, bo po chwili przyznał, że przynajmniej wreszcie do niego dotarło, że to nie był czas na sprzeczki.
- Dziękuję ci, panie...? - zapytała na odchodnym, kilka kroków dalej bo zdała sobie sprawę, że właściwie mężczyzna jej się nie przedstawił. Podejrzewała, że Ramsey i tak nie zdąży, mogła mu poświęcić jeszcze sekundę w czasie, gdy jeździec opanowywał rozjuszonego konia.
Widok Lysandry na granicy płaczu początkowo szarpnął czułą strunę jej natury, ale szybko wzięła się w garść i wyartykuowała do dziewczynki szeptane, niemal nieme: nie martw się, duszko. Arsentiy'ego obdarzyła zaledwie spojrzeniem, kiwając głową w geście, który mógł być tak kpiący jak wdzięczny. Nie zamierzała się wylewnie żegnać. Gonił ją czas. Gdy ryki ucichły za jej plecami przymknęła powieki, wytarła zakrwawioną dłoń w materiał szaty i ścisnęła różdżkę.
Oczami umysłu zobaczyła samą granicę placu w Moulton, przestrzeń zaraz za mostem, od której zaczynali tego dnia swój spacer z Drew. Ten obraz był mniej chaotyczny i bezpieczniejszy od wszystkiego co wydarzyło się potem przy stoiskach.
próbuję teleportacji z powrotem na most
- Dziękuję ci, panie...? - zapytała na odchodnym, kilka kroków dalej bo zdała sobie sprawę, że właściwie mężczyzna jej się nie przedstawił. Podejrzewała, że Ramsey i tak nie zdąży, mogła mu poświęcić jeszcze sekundę w czasie, gdy jeździec opanowywał rozjuszonego konia.
Widok Lysandry na granicy płaczu początkowo szarpnął czułą strunę jej natury, ale szybko wzięła się w garść i wyartykuowała do dziewczynki szeptane, niemal nieme: nie martw się, duszko. Arsentiy'ego obdarzyła zaledwie spojrzeniem, kiwając głową w geście, który mógł być tak kpiący jak wdzięczny. Nie zamierzała się wylewnie żegnać. Gonił ją czas. Gdy ryki ucichły za jej plecami przymknęła powieki, wytarła zakrwawioną dłoń w materiał szaty i ścisnęła różdżkę.
Oczami umysłu zobaczyła samą granicę placu w Moulton, przestrzeń zaraz za mostem, od której zaczynali tego dnia swój spacer z Drew. Ten obraz był mniej chaotyczny i bezpieczniejszy od wszystkiego co wydarzyło się potem przy stoiskach.
próbuję teleportacji z powrotem na most
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elvira skutecznie teleportowała się na granicę placu w Moulton.
jest to jedynie post uzupełniający dla Elviry
Troll wciąż szalał próbując dostać się do kobiety, która przedstawiła się jako Elvira Multon, imię i nazwisko, które nie mówiło mu zbyt wiele, ale o którym z pewnością zamierzał dowiedzieć się więcej przed następnym spotkaniem. Nie wiedział czy rzucone zaklęcie zadziałało, czy rzeczywiście zdołałoby przynajmniej spowolnić próbę sforsowania płotu, na szczęście świat powoli zdawał wracać do swojego leniwego, letniego rytmu.
- Mulciber - odpowiedział na pytanie kobiety. Nie miał pewności czy go usłyszała, oddalała się już ścieżką, którą musiała tu przybyć chwilę wcześniej, a on nie miał czasu upewniać się czy wiedziała kim był. I to pomimo że wraz ze zwiększaniem przez nią odległości Umhra zdawał się uspokajać. Ignotus wciąż jeszcze nie chował różdżki, pozostając w gotowości, ale wszystko zmierzało ku dobremu. Przynajmniej tak myślał dopóki jego wzrok nie padł ponownie na Lysandrę, która grzecznie odsunęła się od płotu i spoglądała na niego zagubiona i smutna. Na widok jej miny, zalały go wyrzuty sumienia. Nie powinien był podnosić głosu, zwykle tego nie robił. Ale jak miał ją chronić, kiedy wchodziła w centrum zamieszania, bezbronna i nieświadoma niebezpieczeństw, które mogły ją jeszcze spotkać. Musiał jej to wyjaśnić, ale za chwilę. Przetarł dłonią oczy, kiedy troll zdawał się coraz lepiej panować nad sobą i nic nie wskazywało na to, by miały ich dosięgnąć kolejne niespodziewane wypadki.
- Arsentiy? Wszystko w porządku? - Zapytał po rosyjsku spoglądając na mężczyznę na szalejącym koniu. - Spróbuję zabrać Umhrę, żebyś mógł wjechać z Carem.
Jeszcze raz rozejrzał się wokół i stwierdzając, że jest dość bezpiecznie, schował różdżkę, podchodząc do Lysandry.
- Musimy wziąć Umhrę z daleka od bramy, żeby Car mógł wjechać - ukucnął żeby jego twarz znalazła się na wysokości twarzy wnuczki i złapał ją delikatnie za ramię, głaszcząc je nieporadnie. - Byłaś bardzo dzielna, tak jak ciocia E, na pewno sobie poradzi - dodał próbując uśmiechnąć się pokrzepiająco i przegnać zbierająca się pod powiekami łzy. Nie chciał być ich powodem, ale nie potrafił łudzić się, że odpowiadał za to wyłącznie stres związany z samą sytuacją. - Zabierzemy Umhrę, żeby koń się nie przestraszył i zaniesiemy resztę jabłek do kuchni, zobaczymy, co z tym plackiem, pomożesz mi? - Wstał spoglądając na dziewczynkę, czekając na jej odpowiedź. Uspokojonego trolla mógłby może przekonać samodzielnie do odsunięcia się od bramy, ale Lysie zawsze szło z nim lepiej. Dlatego wyciągnął w jej stronę rękę, czekając czy ją przyjmie, wciąż czując niesmak wcześniejszego krzyku w ustach.
- Mulciber - odpowiedział na pytanie kobiety. Nie miał pewności czy go usłyszała, oddalała się już ścieżką, którą musiała tu przybyć chwilę wcześniej, a on nie miał czasu upewniać się czy wiedziała kim był. I to pomimo że wraz ze zwiększaniem przez nią odległości Umhra zdawał się uspokajać. Ignotus wciąż jeszcze nie chował różdżki, pozostając w gotowości, ale wszystko zmierzało ku dobremu. Przynajmniej tak myślał dopóki jego wzrok nie padł ponownie na Lysandrę, która grzecznie odsunęła się od płotu i spoglądała na niego zagubiona i smutna. Na widok jej miny, zalały go wyrzuty sumienia. Nie powinien był podnosić głosu, zwykle tego nie robił. Ale jak miał ją chronić, kiedy wchodziła w centrum zamieszania, bezbronna i nieświadoma niebezpieczeństw, które mogły ją jeszcze spotkać. Musiał jej to wyjaśnić, ale za chwilę. Przetarł dłonią oczy, kiedy troll zdawał się coraz lepiej panować nad sobą i nic nie wskazywało na to, by miały ich dosięgnąć kolejne niespodziewane wypadki.
- Arsentiy? Wszystko w porządku? - Zapytał po rosyjsku spoglądając na mężczyznę na szalejącym koniu. - Spróbuję zabrać Umhrę, żebyś mógł wjechać z Carem.
Jeszcze raz rozejrzał się wokół i stwierdzając, że jest dość bezpiecznie, schował różdżkę, podchodząc do Lysandry.
- Musimy wziąć Umhrę z daleka od bramy, żeby Car mógł wjechać - ukucnął żeby jego twarz znalazła się na wysokości twarzy wnuczki i złapał ją delikatnie za ramię, głaszcząc je nieporadnie. - Byłaś bardzo dzielna, tak jak ciocia E, na pewno sobie poradzi - dodał próbując uśmiechnąć się pokrzepiająco i przegnać zbierająca się pod powiekami łzy. Nie chciał być ich powodem, ale nie potrafił łudzić się, że odpowiadał za to wyłącznie stres związany z samą sytuacją. - Zabierzemy Umhrę, żeby koń się nie przestraszył i zaniesiemy resztę jabłek do kuchni, zobaczymy, co z tym plackiem, pomożesz mi? - Wstał spoglądając na dziewczynkę, czekając na jej odpowiedź. Uspokojonego trolla mógłby może przekonać samodzielnie do odsunięcia się od bramy, ale Lysie zawsze szło z nim lepiej. Dlatego wyciągnął w jej stronę rękę, czekając czy ją przyjmie, wciąż czując niesmak wcześniejszego krzyku w ustach.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmierzyłem Muton gniewnym spojrzeniem - nie pokusiła się ani na przeprosiny, ani na wyjaśnienia, odchodząc bez słowa. Zupełnie nie potrafiłem zrozumieć tej sytuacji. Pochodzenia krwi na szacie kobiety, wyjącego Umhry, rozjuszonego Cara. Im jednak Elvira była dalej, tym koń stawał się spokojniejszy, chętniej oddając mi władzę nad sobą. Coraz pewniejszy w siodle, odwróciłem się za uzdrowicielką, odprowadzając ją wzrokiem, patrząc jak z cichym trzaskiem rozpływa się w pejzażu poranka. Troll również zaniechał prób forsowania bramy, nie miałem jednak pełnego zaufania do stworzenia - ostrożnie i powoli pokierowałem wierzchowca pod bramę, pozostając jednak poza ogrodzeniem, chcąc upewnić się, że agresja odeszła razem z Multon. Odnalazłem spojrzenie Ignotusa, który wydawał się równie mocno pogubiony w tym chaosie co ja. - Już tak. - Odparłem po Rosyjsku, niepewnie spoglądając na wyrośnięte stworzenie, którego nastawienie zmieniło się jak za pstryknięciem palca. - To zastanawiające… ale koń uspokoił się, jak tylko odeszła. - Wyglądało na to, że nie tylko on. - Myślę, że sobie poradzę. Lepiej, by Umhra nie zrobił krzywdy Lysandrze. - Troll był już spokojny, ale nagłe, dziwne zachowanie obu stworzeń było czymś spowodowane - w Anglii działo się wiele niewyjaśnionych rzeczy, moc magii drzemiąca w żyłach obcej ziemi była silna, wypełzała w sposób nieoczekiwany i często nieokrzesany. Dostrzegałem to od pierwszych dni pobytu na wyspach, jeszcze silniej - odkąd zamieszkałem w Warwick. - Czego chciała? Co się wydarzyło? - Ignotus musiał rozumieć więcej, w czasie, gdy ja szarpałem się z koniem, rozmawiał o czymś z Multon. Nie wydawało się jednak, by ją znał, co wydało mi się dość nietypowe, choć nie na tyle, bym poświęcał tym myślom więcej uwagi.
Gdy brama ustąpiła, Car już ze spokojem minął stworzenie. Pogładziłem go po grzbiecie, w rodzimym języku chwaląc za posłuszeństwo, nie ruszałem jednak jeszcze w kierunku stajni, jakby upewniając się, że niebezpieczeństwo minęło.
Gdy brama ustąpiła, Car już ze spokojem minął stworzenie. Pogładziłem go po grzbiecie, w rodzimym języku chwaląc za posłuszeństwo, nie ruszałem jednak jeszcze w kierunku stajni, jakby upewniając się, że niebezpieczeństwo minęło.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atmosfera była gęsta tak, że mogła ją ciąć nożem niczym to ciasto, o którym jeszcze nie tak dawno rozmawiała z dziadkiem. Teraz ta wymiana zdań wydawał się być bardzo odległa. Jakby zeszłego dnia.
Trwała nadal nieruchomo czekając na dalszy rozwój wypadków. Umhra już spokojniejszy nie wydawał się wściekły i gotowy do zaatakowania kogokolwiek, a jednak, choć bardzo chciała do niego podejść, tak bała się drgnąć.
Czekała.
Miała nadzieję, że zaraz będzie mogła się oddalić i zaszyć wraz z rysikami i kartkami. Zamknie się w swoim świecie; odwiedzi ją trójoki lis, a może znów podąży śladami niedźwiedzia lub złapie kota za czubek ogona, a on poprowadzi ją krętymi ścieżkami świata wśród cieni i mar.
Mała Sroka chciała zniknąć.
Wtem głos dziadka sprawił, że szmaragdowe spojrzenie oderwała od ścieżki, na której zniknęła ciocia E.
-Dobrze. - Kiwnęła głową posłuszna, cicha i ukryta wewnątrz siebie. Ujęła dłoń czarodzieja i sięgnęła drugą po koszyk, który wcześniej trzymał troll. Skupiła teraz całą uwagę na stworzeniu. -Umhra. - Powiedziała łagodnie do towarzysza licznych popołudniowych herbatek. -Idziemy do domu. Chodź. - Mówiła dalej, trochę gardłowo jakby podstawy języka trolli osadzały się swoją barwą na głoskach słów. Poczekała, aż troll ruszy za nimi. Co jakiś czas zerkała na Umhrę chcąc się upewnić, że jest tuż obok.
Łzy zostały przegnane, ale poczucie wstydu nadal piekło policzki.
Krzyk, nie był jej znany.
Zawsze kojący głos matki, spokojny głos wujka R, szorstki śmiech cioci E, miękkie sylaby cioci Ti. Otaczały ją dźwięki najróżniejsze, bezpieczne; krzyk obcy wbijał się w jej świadomość niczym sztylet w miękkie tkanki.
Obcy i niezrozumiały.
Obejrzała się na wujka, który dumnie dosiadał Cara, chciała kiedyś go poprosić o naukę jazdy, ale czy mogła? Czy dorośli nie uznają, że nie jest to dla niej bezpieczne, tak jak Umhra nie wydawał się idealnym towarzyszem dziecięcych zabaw, a jednak nim był.
Kosz pełen jabłek zakołysał się w zgięciu ramienia.
Czerwień się pyszniła niczym potężne korale.
Trwała nadal nieruchomo czekając na dalszy rozwój wypadków. Umhra już spokojniejszy nie wydawał się wściekły i gotowy do zaatakowania kogokolwiek, a jednak, choć bardzo chciała do niego podejść, tak bała się drgnąć.
Czekała.
Miała nadzieję, że zaraz będzie mogła się oddalić i zaszyć wraz z rysikami i kartkami. Zamknie się w swoim świecie; odwiedzi ją trójoki lis, a może znów podąży śladami niedźwiedzia lub złapie kota za czubek ogona, a on poprowadzi ją krętymi ścieżkami świata wśród cieni i mar.
Mała Sroka chciała zniknąć.
Wtem głos dziadka sprawił, że szmaragdowe spojrzenie oderwała od ścieżki, na której zniknęła ciocia E.
-Dobrze. - Kiwnęła głową posłuszna, cicha i ukryta wewnątrz siebie. Ujęła dłoń czarodzieja i sięgnęła drugą po koszyk, który wcześniej trzymał troll. Skupiła teraz całą uwagę na stworzeniu. -Umhra. - Powiedziała łagodnie do towarzysza licznych popołudniowych herbatek. -Idziemy do domu. Chodź. - Mówiła dalej, trochę gardłowo jakby podstawy języka trolli osadzały się swoją barwą na głoskach słów. Poczekała, aż troll ruszy za nimi. Co jakiś czas zerkała na Umhrę chcąc się upewnić, że jest tuż obok.
Łzy zostały przegnane, ale poczucie wstydu nadal piekło policzki.
Krzyk, nie był jej znany.
Zawsze kojący głos matki, spokojny głos wujka R, szorstki śmiech cioci E, miękkie sylaby cioci Ti. Otaczały ją dźwięki najróżniejsze, bezpieczne; krzyk obcy wbijał się w jej świadomość niczym sztylet w miękkie tkanki.
Obcy i niezrozumiały.
Obejrzała się na wujka, który dumnie dosiadał Cara, chciała kiedyś go poprosić o naukę jazdy, ale czy mogła? Czy dorośli nie uznają, że nie jest to dla niej bezpieczne, tak jak Umhra nie wydawał się idealnym towarzyszem dziecięcych zabaw, a jednak nim był.
Kosz pełen jabłek zakołysał się w zgięciu ramienia.
Czerwień się pyszniła niczym potężne korale.
The girl...
... who lost things
Wpatrywałem się w miejsce, z którego przed chwilą teleportowała się kobieta, jakbym czekał, aż z ziemi zaczną wypełzać ciemne moce, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wuj i Lysandra oddalali się w kierunku Niedźwiedziej Jamy, a ja uniosłem wzrok ku górze, przypatrując się drugiemu słońcu i przypominając dziwaczny poranek w Londynie. Każdy dzień zdawał się przynosić jedynie nowe pytania, które pozostawały bez odpowiedzi, tak jak te, dlaczego ubroczona krwią kobieta szukała pomocy u Ramseya. Ignotus z pewnością miał powody, by ją zignorować, a przestroga kuzyna dotycząca panny Multon mogła mieć w tym spory udział - nie podważałem postępowania wuja, z boku przyglądając się jego czynom i tkając z nich schematy poruszania się w towarzystwie, które dopiero poznawałem. Posiadałem łatwość w nawiązywaniu kontaktów, wiedziałem jak zjednywać sobie sojuszników, ale jak dotąd bariera językowa okazywała się ograniczeniem, które było moja kulą u nogi. Nie pomagał obcy akcent, który wykrzywiał w grymasie twarze anglików, szybciej czyniąc ze mnie materiał na wroga niż sojusznika.
Dwójka Mulciberów i troll byli już daleko, kiedy w końcu skłoniłem konia do podążenia ich śladem, po chwili zrównując się z nimi. Dostrzegłem uniesione, dziecięce oczy, które przypatrywały mi się czujnie w milczeniu, jakby brakowało im właściwych słów. - Patrzysz na Cara. - Zwróciłem się do młodszej krewniaczki. W jej spojrzeniu było coś, co wywoływało we mnie dziwny niepokój - nie byłem przyzwyczajony do towarzystwa dzieci, nie potrafiłem z z nimi rozmawiać. Lysandra była jednak Mulciberem, była rodziną - z dalekiego kraju, wychowywaną w innej kulturze, ale nadal dzielącą wspólną krew i wspólne korzenie. Mimo różnicy pokoleń i obyczajów nie mogła być aż tak odległa. - Idź do Varyi. Nauczy cię. - Mówiłem dalej prostą angielszczyzną, wiedząc, że dziewczynka nie zna rosyjskiego, krocząc obok na koniu z wzrokiem zawieszonym na wysokości horyzontu. Nie wiedziałem tego na pewno, ale znałem tą ciekawość - tą samą, która sprawiała, że siostra podążała zawsze moimi śladami, w dzikość, w surowość, w życie inne, niż przystawało kobiecie - łatwo było się zorientować, że w tej materii Anglia niewiele różniła się od Rosji.
zt
Dwójka Mulciberów i troll byli już daleko, kiedy w końcu skłoniłem konia do podążenia ich śladem, po chwili zrównując się z nimi. Dostrzegłem uniesione, dziecięce oczy, które przypatrywały mi się czujnie w milczeniu, jakby brakowało im właściwych słów. - Patrzysz na Cara. - Zwróciłem się do młodszej krewniaczki. W jej spojrzeniu było coś, co wywoływało we mnie dziwny niepokój - nie byłem przyzwyczajony do towarzystwa dzieci, nie potrafiłem z z nimi rozmawiać. Lysandra była jednak Mulciberem, była rodziną - z dalekiego kraju, wychowywaną w innej kulturze, ale nadal dzielącą wspólną krew i wspólne korzenie. Mimo różnicy pokoleń i obyczajów nie mogła być aż tak odległa. - Idź do Varyi. Nauczy cię. - Mówiłem dalej prostą angielszczyzną, wiedząc, że dziewczynka nie zna rosyjskiego, krocząc obok na koniu z wzrokiem zawieszonym na wysokości horyzontu. Nie wiedziałem tego na pewno, ale znałem tą ciekawość - tą samą, która sprawiała, że siostra podążała zawsze moimi śladami, w dzikość, w surowość, w życie inne, niż przystawało kobiecie - łatwo było się zorientować, że w tej materii Anglia niewiele różniła się od Rosji.
zt
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
20 VIII 1958
W zawieszeniu ostatnich dni, gęstych od nadmiaru emocji, pomiędzy którymi nie wyobrażała sobie wcześniej nawigacji, niewiele mogło ją jeszcze zadziwić, a przynajmniej tak jej się wydawało. Po prawdzie niczego nie mogła być pewna — filary jej życia runęły, a kurz po ich upadku jeszcze nie opadł, wciąż wirował w powietrzu, uniemożliwiając rozsądny wybór kierunku, w którym miała się poruszać. Nic dziwnego — ledwie miesiąc temu obchodziła swoje dziewiętnaste urodziny, rodzice nie mieli nawet pięćdziesięciu lat, wszystko i wszyscy wskazywali, że odeszli za wcześnie. Że Maria była za młoda, aby być zupełnie przygotowana do tego momentu. Wciąż wracała zresztą myślami do początku pochodu żałobnego na elfim szlaku. Chwili, w której Elvira zganiła ją za brak czarnej sukienki, a ona myślała wtedy, że nie miała przecież żadnej sukienki w tym kolorze, bo nawet nie była przygotowana na żałobę. Och, jakże teraz pluła sobie w brodę. Jak bardzo żałowała, że w ogóle zjawiła się na tym przeklętym pochodzie. Wciąż i wciąż wracała do obrazu, który wyrył się w jej umyśle, do wielkiego odłamka wystającego z tego, czym kiedyś był jej dom. Rozsądek podpowiadał, że nie dałaby rady przeciw żywiołowi. Ale serce mówiło, że powinna chociaż spróbować.
Sytuacji nie poprawiała sytuacja Elviry. Nie wiedziała, co działo się z kuzynką w trakcie całego kataklizmu, odnalazła ją w szpitalu w opłakanym stanie. I znów nie mogła zrobić nic, aby jej ulżyć. Ledwo udało jej się opatrzyć rany jej towarzyszy, tam Pod Ziemią, ale nie mogła pomóc w największym urazie nosa. Bezradność łapała ją swoimi szponami, wżynała się w ramiona, w nogi, w tułów, szyję i głowę, szarpała nią całą, bez żadnej szansy na zmianę. Dlaczego więc w jej sercu wciąż żarzył się płomień? Nie nadziei. Ta umarła w pogorzelisku, razem z marzeniami o matczynych objęciach i dłoni ojca na swych włosach. Płomień nie przynosił jej ciepła i komfortu. Płomień zmuszał do działania, nie pozwalał na odpoczynek. Był symbolem gniewu, który nigdy wcześniej nie był w niej tak obecny. Nigdy wcześniej bowiem nie czuła aż tak silnej niezgody na to, jak wyglądał świat. Na cierpienie niewinnych, na własną słabość, bezradność, na krwawe łzy i agresję pączkującą chętniej od kwiatów. Wiedziała już, że nie mogła stać obojętnie obok świata. Musiała i chciała uratować wszystkich, których tylko mogła. Albo przynajmniej zrobić wszystko, aby ostatnie chwile ludzkości nie przebiegały w bólu.
Na tym przecież polegało człowieczeństwo. Na trosce o drugą osobę, na czułym dbaniu o ciepło, oferowaniu pomocy tam, dokąd tylko sięgały ludzkie oczy i dłonie. Nie mogła pozwolić na to, aby własną biernością przyczyniała się do czyjegoś cierpienia. Ale sama nie mogła zrobić wiele, w tym wszystkim potrzebowała drogowskazu. Mentorki, która nawet nieświadomie, zastąpi jej wskazówki darowane dotychczas przez mamę, która podzieli się z nią swoją mądrością, tą życiową i zawodową. Dlatego właśnie musiała dotrzeć do pani Cassandry Vablatsky.
Wcześniej zdarzyło jej się odwiedzić Niedźwiedzią Jamę, myślała zatem, że uda jej się użyć umiejętności teleportacji tak samo, jak ostatnim razem. Nie ważne jednak, jak mocno by się skupiała, do teleportacji nie dochodziło. Kontrolnie spróbowała jeszcze raz, a magia przeniosła ją do samego Warwick. Jednak do Niedźwiedziej Jamy pozostała jej jeszcze długa droga, którą musiała przebyć pieszo. Starała się nie latać na miotle, nie ufała swej koordynacji, zwłaszcza że od kilku dni bardzo słabo spała.
Nie liczyła czasu, nie liczyła kroków, które musiały minąć, aby wreszcie stanęła naprzeciw kutej bramy. Wyciągnęła rękę w jej kierunku, chcąc sprawdzić, czy jest otwarta, czy mogłaby wejść do środka, ale w tym samym momencie gdzieś na skraju swego pola widzenia dostrzegła...
— Dzień dobry — powiedziała cichutko, gdy jej spojrzenie spoczęło na sylwetce trolla. Nie był szczególnie duży, jak na swój gatunek, ale i tak sprawiał wrażenie i wzbudzał respekt. Nie chciała go rozjuszyć ani wprowadzić w zdenerwowanie. To nie przypadek, że znajdował się za bramą, musiał najwyraźniej strzec Niedźwiedziej Jamy. Dlatego też od razu pokazała wnętrza swych dłoni, puste, aby troll wiedział, że nie stanowiła zagrożenia. — Ja chciałam odwiedzić panią Cassandrę... — dodała, zwieszając głowę. Czarna chustka zawiązana na włosach uniemożliwiała kosmykom zasłonięcie jej twarzy. Zasinionej pod oczami, chorobliwie bladej. Jak bardzo chciałaby się teraz schować...
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mało bystre spojrzenie wyłupiastych oczu trolla rzecznego spoczęło na sylwetce czarownicy oczekującej na reakcję za bramą - zamkniętej równie starannie, co zawsze, Niedźwiedzia Jama nigdy nie sprawiała wrażenia gościnnej. Wymruczał coś w jej kierunku, Maria zapewne była w stanie rozpoznać brzmienie języka trollańskiego, ale nie była w stanie wychwycić znaczenia pojedynczych pomruków stworzenia. Przyglądał się jej z postawą, która nie wskazywała na agresję, ale już na nieufność - z całą pewnością. Ryk, który nagle wydał się z jego gardzieli, sprowadził w okolice niewidocznego dla ludzkiego oka Smętka. Skrzat o wielkich pochmurnie szarych oczach wpierw obejrzał Marię, potem usłyszał o celu jej podróży, na końcu przemieścił się do samej Cassandry, szukając u niej aprobaty i zgody na wprowadzenie do ogrodu niespodziewanej gościni. Uzyskawszy ją, już widoczny, powrócił pod bramę, stając przedeń boso i w poszarpanych burych łachmankach. Nie był w stanie poruszyć bramą przy pomocy magii - od kataklizmu, w trakcie którego niebo opadło im na głowy, magia nie chciała słuchać w tym miejscu nikogo - więc wskoczył na jej kute bariery, przekręcił kluczem w zamku i rozchylił bramę przed młodą dziewczyną, zatrzaskując je głośno, krótką chwilę po tym, jak pokonała przejście. Wydeptana ścieżka prowadziła do wnętrza, jednak skrzat poprowadził dziewczynę wokół posiadłości, na tyły ogrodów. Troll nie wydawał się obecnością Marii rozdrażniony, znał już jej zapach. Sama Maria cechowała się z kolei wyczuciem zyskanym przy zagrodach swojego rezerwatu i wiedziała, jak nie zezłościć stworzenia nawet nieświadomie.
Cassandra siedziała na kocu rozłożonym na miękkiej trawie, szeroka czarna spódnica zakrywała bose stopy, zdjęte pantofle z czarnej skóry leżały tuż obok. Ramiona okrywała purpurowa chusta osłaniająca ją przed wiatrem. Na kolanach trzymała dziecko, o krótko przystrzyżonych włosach, czarnych jak jej własne, i oczach zielonych jak jej własne, ubrane w ciemnopopielatą sukienkę z jedwabiu ozdobioną na rękawkach czarnymi tasiemkami, haftowaną na piersi w wilka o poszyciu podobnym do sierści warującego za nimi dużego psa. W glinianej misie pobłyskiwały wilgotne od wody jagody, ale wiedźma wyraźnie usiłowała przekierować uwagę chłopca na leżące przed nimi zioła, które wiązała jutowym sznurkiem w mniejsze bukiety - właśnie przeplatała sznurem łodygi rumianku. Uniosła wzrok ku nadchodzącej dziewczynie, ale sama nie wstała.
- Witaj, Mario - wypowiedziała jej imię, bez zaskoczenia, bo skrzat zdążył ją uprzedzić. - Dołącz do nas, proszę. Wybacz te okoliczności, ale muszę skończyć, co zaczęłam. - Złożyła trzymany bukiet na kocu, zawiązując na gałązkach supeł. Kiwnęła głową na koc, jej wiek uzasadniał tak nieformalne przyjęcie. Nie była nikim, kto wymagałby wyciągania najlepszego wina ani też grzecznościowego podania herbaty. - Dziękuję, Smętku, możesz nas zostawić - zwróciła się do skrzata, ogniskując spojrzenie na młodej czarownicy. - Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę? - Wydawała się zdenerwowana, ale przede wszystkim zmęczona. Niewyspana. Czy miała w ostatnim czasie problemy ze zdrowiem?
Cassandra siedziała na kocu rozłożonym na miękkiej trawie, szeroka czarna spódnica zakrywała bose stopy, zdjęte pantofle z czarnej skóry leżały tuż obok. Ramiona okrywała purpurowa chusta osłaniająca ją przed wiatrem. Na kolanach trzymała dziecko, o krótko przystrzyżonych włosach, czarnych jak jej własne, i oczach zielonych jak jej własne, ubrane w ciemnopopielatą sukienkę z jedwabiu ozdobioną na rękawkach czarnymi tasiemkami, haftowaną na piersi w wilka o poszyciu podobnym do sierści warującego za nimi dużego psa. W glinianej misie pobłyskiwały wilgotne od wody jagody, ale wiedźma wyraźnie usiłowała przekierować uwagę chłopca na leżące przed nimi zioła, które wiązała jutowym sznurkiem w mniejsze bukiety - właśnie przeplatała sznurem łodygi rumianku. Uniosła wzrok ku nadchodzącej dziewczynie, ale sama nie wstała.
- Witaj, Mario - wypowiedziała jej imię, bez zaskoczenia, bo skrzat zdążył ją uprzedzić. - Dołącz do nas, proszę. Wybacz te okoliczności, ale muszę skończyć, co zaczęłam. - Złożyła trzymany bukiet na kocu, zawiązując na gałązkach supeł. Kiwnęła głową na koc, jej wiek uzasadniał tak nieformalne przyjęcie. Nie była nikim, kto wymagałby wyciągania najlepszego wina ani też grzecznościowego podania herbaty. - Dziękuję, Smętku, możesz nas zostawić - zwróciła się do skrzata, ogniskując spojrzenie na młodej czarownicy. - Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę? - Wydawała się zdenerwowana, ale przede wszystkim zmęczona. Niewyspana. Czy miała w ostatnim czasie problemy ze zdrowiem?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Szkoda, że nie wiedziała, co mruczał ów troll. Póki co wystarczyło jednak, że w jego niegrzeszącym inteligencją spojrzeniu nie dostrzegła przesadnej wrogości, tylko nieufność. Nie mogła jednak winić stworzenia — sama na jego miejscu nie ufałaby nikomu, kto wyglądał jak ona. Z tak niezdrową kompleksją niedaleko było jej od żebraczki błądzącej między jednym domem a drugim, chociaż z drugiej strony — czy troll mógł zrozumieć koncept pieniądza, a zatem i bogactwa oraz biedy? Taki mikry, jak na swój gatunek, musiał mieć też odpowiednio mniejszy rozum, więc na to chyba nie było, niestety, szans. Nim jednak zdążyła bardziej roztkliwić się nad strażnikiem Niedźwiedziej Jamy, ten ryknął tak głośno, że sama dziewczyna najpierw podskoczyła w miejscu, a potem skuliła się na ziemi, zasłaniając uszy i zaciskając oczy. Dopiero po krótkiej chwili, gdy wydawało się, że okolica się uspokoiła, wzniosła schowane wcześniej czoło w górę, z zaskoczeniem dostrzegając domowego skrzata siłującego się z kutą bramą. Przyglądała się mu w milczeniu, jednocześnie prostując nogi i otrzepując gdzieniegdzie czarną sukienkę. To pierwszy raz, jak widziała domowego skrzata od czasu ukończenia szkoły. Ale miejsce takie jak Niedźwiedzia Jama chyba nie potrafiło obyć się bez służby chociażby jednego z nich. Gdy brama rozchyliła się wystarczająco, aby Maria mogła przez nią przejść, to właśnie uczyniła. Z palcami dłoni splecionymi przed sobą i pokornie zwieszoną głową podążyła za skrzatem, zastanawiając się, czy nie powinna go zagadać. Czy może nie byłoby mu miło? Prędko skarciła się za tę myśl, powszechnie wiadomo było przecież, że skrzaty najlepiej czuły się niewidoczne i to z wypełniania swych obowiązków czuły największą satysfakcję. Ostatecznie więc milczała, raz tylko spoglądając w kierunku trolla, chcąc ocenić, czy dalej znajdowała się w jego dobrych łaskach. Wszystko wskazywało na to, że tak, dlatego w dalszym ciągu nie wykonywała gwałtownych ruchów, nie wychodziła przed szereg ani nie zbaczała z wyznaczonego jej kursu. Głowę wzniosła dopiero, gdy w zasięgu wzroku dojrzała panią Cassandrę.
Gdyby nie przychodziła do niej z tak tragicznymi wieściami, gdyby nie chaos w który została porwana kilka dni wcześniej, pewnie zachwyciłaby się tą sceną. Pani Vablatsky prezentowała się bowiem zupełnie inaczej niż w Szpitalu Asfodela; Maria nie podejrzewała ją o przechadzanie się po ogrodzie w kitlu, a jednak wcześniej chyba nie potrafiła sobie wyobrazić, jak uzdrowicielka wyglądała, spędzając wolny czas. Pewnym zaskoczeniem była też obecność małego dziecka, bo o ile Maria znała Lysandrę, to nigdy nie słyszała, aby ta miała braciszka. Ostatecznie jednak zmęczony umysł doszedł do poprawnej konkluzji — nie było nic dziwnego, że ceniona w społeczności mężatka miała dzieci, to naturalna kolej rzeczy. Rozsądniej było trzymać sekrety dla siebie, nie przekazywać ich światu, zwłaszcza, gdy było się żoną osoby tak publicznie eksponowanej, jak sam Namiestnik.
— Dzień dobry, pani Cassandro — dygnęła przed kobietą z szacunkiem, chociaż w samym geście nie ostało się wiele z energii, którą zazwyczaj epatowała. Już na pierwszy rzut oka widać było, że doskwierało jej przynajmniej zmęczenie, jeżeli nic poważniejszego. Z pewnym opóźnieniem zareagowała na zaproszenie zasiądnięcia obok, wybierając ostatecznie skrawek koca, tak, aby obute nogi pozostawały wciąż na trawie, nie chciała ich zdejmować, wydawało jej się to skrajnie niepoprawne, ale nie mogła też ubrudzić materiału. — Przepraszam, że przychodzę bez zapowiedzi — wydusiła z siebie wreszcie; było jej źle z nagłością wizyty, z oczywistym najściem, gdy kobieta była zajęta nie tylko dzieckiem, ale ziołami. — Ja... Mogę pani może pomóc? — spytała, przenosząc wzrok na bukiety, skoro już się tutaj zjawiła, mogłaby się do czegoś przydać, czyż nie? Nim zdołała się poruszyć, pani Cassandra zadała pytanie, na które Maria... Powinna odpowiedzieć, prawda? Po coś tutaj przyszła, ale zanim cokolwiek wydostało się z jej ust, przez jakiś czas siedziała po prostu z rozchylonymi wargami, zupełnie jakby nie potrafiła ułożyć zdania, albo jakby zapomniała całego zasobu słów.
Wdech i wydech, wdech i wydech.
— Moi rodzice nie żyją — prosty komunikat, krótki i treściwy. Forma zdawkowa w słowa, przepełniona emocjami. Nie potrafiła unieść wzroku, nie potrafiła zajrzeć w oczy pani Niedźwiedziej Jamy. Wsunęła tylko drżące dłonie pod siebie, pod uda po zewnętrznych stronach. Zaciśnięta mocno szczęka, wzrok skupiony w jednym miejscu i drżący mimo tego podbródek jasno wskazywały na jej intencję.
Nie chciała znów zacząć płakać.
— Z domu nic nie zostało. Elvira... Elvira została poważnie poparzona, jest w Mungu, ledwo chodzi — wyliczanka przybrała na tempie; jedno losowe zdarzenie zupełnie by tutaj wystarczyło. Jedna strata dla tak młodej dziewczyny nauczyłaby ją życia wystarczająco, przyspieszyła wyrwanie głowy z obłoków marzeń. Pokazało wyraźnie, że Maria Multon pozostawała bez domu, bez opieki, a w tym wszystkim osobą, której najbardziej ufała, stała się Cassandra Vablatsky. Na dobre lub niedobre.
Gdyby nie przychodziła do niej z tak tragicznymi wieściami, gdyby nie chaos w który została porwana kilka dni wcześniej, pewnie zachwyciłaby się tą sceną. Pani Vablatsky prezentowała się bowiem zupełnie inaczej niż w Szpitalu Asfodela; Maria nie podejrzewała ją o przechadzanie się po ogrodzie w kitlu, a jednak wcześniej chyba nie potrafiła sobie wyobrazić, jak uzdrowicielka wyglądała, spędzając wolny czas. Pewnym zaskoczeniem była też obecność małego dziecka, bo o ile Maria znała Lysandrę, to nigdy nie słyszała, aby ta miała braciszka. Ostatecznie jednak zmęczony umysł doszedł do poprawnej konkluzji — nie było nic dziwnego, że ceniona w społeczności mężatka miała dzieci, to naturalna kolej rzeczy. Rozsądniej było trzymać sekrety dla siebie, nie przekazywać ich światu, zwłaszcza, gdy było się żoną osoby tak publicznie eksponowanej, jak sam Namiestnik.
— Dzień dobry, pani Cassandro — dygnęła przed kobietą z szacunkiem, chociaż w samym geście nie ostało się wiele z energii, którą zazwyczaj epatowała. Już na pierwszy rzut oka widać było, że doskwierało jej przynajmniej zmęczenie, jeżeli nic poważniejszego. Z pewnym opóźnieniem zareagowała na zaproszenie zasiądnięcia obok, wybierając ostatecznie skrawek koca, tak, aby obute nogi pozostawały wciąż na trawie, nie chciała ich zdejmować, wydawało jej się to skrajnie niepoprawne, ale nie mogła też ubrudzić materiału. — Przepraszam, że przychodzę bez zapowiedzi — wydusiła z siebie wreszcie; było jej źle z nagłością wizyty, z oczywistym najściem, gdy kobieta była zajęta nie tylko dzieckiem, ale ziołami. — Ja... Mogę pani może pomóc? — spytała, przenosząc wzrok na bukiety, skoro już się tutaj zjawiła, mogłaby się do czegoś przydać, czyż nie? Nim zdołała się poruszyć, pani Cassandra zadała pytanie, na które Maria... Powinna odpowiedzieć, prawda? Po coś tutaj przyszła, ale zanim cokolwiek wydostało się z jej ust, przez jakiś czas siedziała po prostu z rozchylonymi wargami, zupełnie jakby nie potrafiła ułożyć zdania, albo jakby zapomniała całego zasobu słów.
Wdech i wydech, wdech i wydech.
— Moi rodzice nie żyją — prosty komunikat, krótki i treściwy. Forma zdawkowa w słowa, przepełniona emocjami. Nie potrafiła unieść wzroku, nie potrafiła zajrzeć w oczy pani Niedźwiedziej Jamy. Wsunęła tylko drżące dłonie pod siebie, pod uda po zewnętrznych stronach. Zaciśnięta mocno szczęka, wzrok skupiony w jednym miejscu i drżący mimo tego podbródek jasno wskazywały na jej intencję.
Nie chciała znów zacząć płakać.
— Z domu nic nie zostało. Elvira... Elvira została poważnie poparzona, jest w Mungu, ledwo chodzi — wyliczanka przybrała na tempie; jedno losowe zdarzenie zupełnie by tutaj wystarczyło. Jedna strata dla tak młodej dziewczyny nauczyłaby ją życia wystarczająco, przyspieszyła wyrwanie głowy z obłoków marzeń. Pokazało wyraźnie, że Maria Multon pozostawała bez domu, bez opieki, a w tym wszystkim osobą, której najbardziej ufała, stała się Cassandra Vablatsky. Na dobre lub niedobre.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dłonie oplatały kolejny bukiet cieniutkim rzemieniem, łącząc razem gałązki letniego rumianku, gdy nie uniosła spojrzenia, kiwnięciem głowy przyjmując jej przeprosiny. Wizyta Marii w istocie była nagła i niezapowiedziana, Cassandrę z kolei interesowało to, co za tym brakiem zapowiedzi stało.
- Znasz się na ziołach? - spytała, nim odpowiedziała, odkładając gotowy bukiecik na bok. - Rumianek należy oddzielić od lawendy, szałwii i lubczyku. Uważaj na szałwię, nie lubi brudnych rąk. W jednej zwijce może znaleźć się nie więcej, niż pięć łodyg lub cztery, jeśli są rozłożyste i do siedmiu w przypadku lawendy. Wiąż je na tyle ciasno, by nie wymknęły się z bukietu i na tyle lekko, by węzeł ich nie zniszczył. - Przeniosła uważny wzrok na jej dłonie, mogła mieć ją na oku i przypilnować podczas pracy. Że potrafi się na niej skupić, tego Maria dała dowód już wcześniej - bardzo jej pomogła przy budynku szpitala. Spojrzała na nią pobieżnie, gdy zbierała myśli z otwartymi ustami, ale nie przerwała pracy. Przyjrzała się jej dopiero, gdy opowiedziała o tragedii, która ją spotkała. Z zamyśleniem, a myślała teraz o własnej matce - odeszła tak samo, choć miała po sobie pozostawić mniej tęsknoty. Dostrzegała skłębione emocje Marii, poruszone spojrzenie i drżącą bródkę. Dla tak młodej dziewczyny musiał być to cios, lecz nie taki, po którym nie dało się podnieść. Czas leczył rany. Nie była to do końca odpowiedź na jej pytanie, ale był to początek, od którego można było zacząć. Ostrożnie odjęła dłonie od Calchasa, obserwując, jak ten chwiejnie staje na nie do końca stabilnych już nóżkach i powoli schodzi z koca, na trawę, rozbudzając czujność warującego obok psa. Nie spuszczała go z oka.
- Przyjmij moje kondolencje, Mario - zwróciła się ostatecznie do dziewczyny, ogniskując spojrzenie na jej twarzy. - Domyślam się, że ta rana dziś wydaje się głęboka, wiedz jednak, że córka spoglądająca na groby matki i ojca jest widokiem pożądanym - taka jest naturalna kolej rzeczy. Podobnie jak ich duchy, tak ja teraz, cieszę się, że nic ci nie jest. I choć pewnie wydaje ci się teraz, że to nieprawda, jesteś w stanie poradzić sobie bez nich. - Nie tylko dlatego, że miała dalszą rodzinę. Matka Cassandry wciąż żyła, gdy niewiele starsza od Marii zerwała z nią kontakt. Bez tego, co przeszła, nie miałaby w sobie siły, którą mogła się dziś podzielić. Wiele dziewcząt uważało, że bez opieki ojców było zgubionych, bo w takim przeświadczeniu pozwalano im dorastać. Wierzyła, że pozycja, którą zajęła, pomoże jej podjąć walkę o zmiany.
Ale dalsze słowa dziewczyny sprawiły, że zastygła w bezruchu, krótki moment wpatrując się w martwy punkt przed sobą, trzecie oko nie ostrzegło jej przed taką tragedią. Z Elvirą trochę podzieliło ją w ostatnim czasie, ale - na Morganę - nie życzyła jej z tego powodu śmierci. O tym, co wydarzyło się w Waltham, słyszała od naocznych świadków i czytała w gazetach. Nie wątpiła, że czarownica - ze względu na swoje oczywiste zasługi, ale nie tylko - otrzymała w Mungu najlepszą pomoc, ale ścisk w sercu rozbudzał strach. Nie do końca już pamiętała, o co się właściwie pierwotnie poróżniły, ale w tym momencie wydawało jej się to zupełnie nieistotne. Wiedziała, że napisze do niej jeszcze dzisiaj - i miała szczerą nadzieję, że w swoim stanie zdoła odczytać jej list. Czy mogła uczynić coś więcej, aby ją pokrzepić? Westchnęła, wspominając mroźny chlust upokarzającego balneo, którym cisnęła w nią Elvira, oczywiście, że nadal miała jej to za złe. Ale wobec strasznej tragedii rodziła się z niej świadomość małostkowości tego żalu.
- To... niezwykle niefortunne - skwitowała jej wypadek, choć miała chęć spytać o to, jak Elvira się czuła i jak poważne obrażenia odniosła. Nie potrafiła tego z siebie wydusić, coraz wyraźniej odczuwając rozdarcie. Opuściła spojrzenie, wracając do wiązania gałązek. - Jakie są rokowania? - spytała z pozorną obojętnością, układając na podołku kwiaty lawendy, jeden obok drugiego.
- Znasz się na ziołach? - spytała, nim odpowiedziała, odkładając gotowy bukiecik na bok. - Rumianek należy oddzielić od lawendy, szałwii i lubczyku. Uważaj na szałwię, nie lubi brudnych rąk. W jednej zwijce może znaleźć się nie więcej, niż pięć łodyg lub cztery, jeśli są rozłożyste i do siedmiu w przypadku lawendy. Wiąż je na tyle ciasno, by nie wymknęły się z bukietu i na tyle lekko, by węzeł ich nie zniszczył. - Przeniosła uważny wzrok na jej dłonie, mogła mieć ją na oku i przypilnować podczas pracy. Że potrafi się na niej skupić, tego Maria dała dowód już wcześniej - bardzo jej pomogła przy budynku szpitala. Spojrzała na nią pobieżnie, gdy zbierała myśli z otwartymi ustami, ale nie przerwała pracy. Przyjrzała się jej dopiero, gdy opowiedziała o tragedii, która ją spotkała. Z zamyśleniem, a myślała teraz o własnej matce - odeszła tak samo, choć miała po sobie pozostawić mniej tęsknoty. Dostrzegała skłębione emocje Marii, poruszone spojrzenie i drżącą bródkę. Dla tak młodej dziewczyny musiał być to cios, lecz nie taki, po którym nie dało się podnieść. Czas leczył rany. Nie była to do końca odpowiedź na jej pytanie, ale był to początek, od którego można było zacząć. Ostrożnie odjęła dłonie od Calchasa, obserwując, jak ten chwiejnie staje na nie do końca stabilnych już nóżkach i powoli schodzi z koca, na trawę, rozbudzając czujność warującego obok psa. Nie spuszczała go z oka.
- Przyjmij moje kondolencje, Mario - zwróciła się ostatecznie do dziewczyny, ogniskując spojrzenie na jej twarzy. - Domyślam się, że ta rana dziś wydaje się głęboka, wiedz jednak, że córka spoglądająca na groby matki i ojca jest widokiem pożądanym - taka jest naturalna kolej rzeczy. Podobnie jak ich duchy, tak ja teraz, cieszę się, że nic ci nie jest. I choć pewnie wydaje ci się teraz, że to nieprawda, jesteś w stanie poradzić sobie bez nich. - Nie tylko dlatego, że miała dalszą rodzinę. Matka Cassandry wciąż żyła, gdy niewiele starsza od Marii zerwała z nią kontakt. Bez tego, co przeszła, nie miałaby w sobie siły, którą mogła się dziś podzielić. Wiele dziewcząt uważało, że bez opieki ojców było zgubionych, bo w takim przeświadczeniu pozwalano im dorastać. Wierzyła, że pozycja, którą zajęła, pomoże jej podjąć walkę o zmiany.
Ale dalsze słowa dziewczyny sprawiły, że zastygła w bezruchu, krótki moment wpatrując się w martwy punkt przed sobą, trzecie oko nie ostrzegło jej przed taką tragedią. Z Elvirą trochę podzieliło ją w ostatnim czasie, ale - na Morganę - nie życzyła jej z tego powodu śmierci. O tym, co wydarzyło się w Waltham, słyszała od naocznych świadków i czytała w gazetach. Nie wątpiła, że czarownica - ze względu na swoje oczywiste zasługi, ale nie tylko - otrzymała w Mungu najlepszą pomoc, ale ścisk w sercu rozbudzał strach. Nie do końca już pamiętała, o co się właściwie pierwotnie poróżniły, ale w tym momencie wydawało jej się to zupełnie nieistotne. Wiedziała, że napisze do niej jeszcze dzisiaj - i miała szczerą nadzieję, że w swoim stanie zdoła odczytać jej list. Czy mogła uczynić coś więcej, aby ją pokrzepić? Westchnęła, wspominając mroźny chlust upokarzającego balneo, którym cisnęła w nią Elvira, oczywiście, że nadal miała jej to za złe. Ale wobec strasznej tragedii rodziła się z niej świadomość małostkowości tego żalu.
- To... niezwykle niefortunne - skwitowała jej wypadek, choć miała chęć spytać o to, jak Elvira się czuła i jak poważne obrażenia odniosła. Nie potrafiła tego z siebie wydusić, coraz wyraźniej odczuwając rozdarcie. Opuściła spojrzenie, wracając do wiązania gałązek. - Jakie są rokowania? - spytała z pozorną obojętnością, układając na podołku kwiaty lawendy, jeden obok drugiego.
bo ty jesteś
prządką
prządką
— Znam podstawy, ze szkoły — odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nigdy nie była szczególnie uzdolniona w zakresie zielarstwa. Wszystko, co umiała było efektem jej własnej, ciężkiej pracy. Dlatego też starała się w odpowiedzi ukazać prawdziwy wymiar swojej wiedzy, nie nastrajać Cassandry zbyt pozytywnie, aby też później jej nie rozczarować. Zależało jej na utrzymaniu dobrego wrażenia o swojej osobie. Słowa pana Ramseya, że jego małżonka faktycznie myślała o Marii dobrze były czymś niespodziewanym, zwłaszcza dla osoby o tak niskim poczuciu własnej wartości, jak ona. Ale za to ile dały jej przyjemności... Słuchała dalszych słów z uwagą, którą wykrzesała właściwie znikąd, wbrew własnemu zmęczeniu. Praca zawsze pomagała uporać się z natłokiem myśli, skupienie na powtarzalnych czynnościach oferowało naprawdę dobrą ucieczkę. Skinęła zatem głową, dając znać, że zrozumiała wszystkie wytyczne, nim sięgnęła dłońmi do miski z wodą, aby je umyć. W sposób, który podpatrzyła u Cassandry w szpitalu, dokładniejszy niż ten, który królował wśród gawiedzi. Poczekała kilka sekund, aż krople wody ściekną jej z palców do miski, nim chwyciła za rzemyk, układając go sobie na kolanach. Cztery gałęzie lubczyku, wonnego, którego zapach — jak właściwie wiele rzeczy, na które nie zwracała wcześniej uwagi — skojarzył się boleśnie z domem. Ruchy dłoni nie zostały zaburzone ich dygotaniem, próbowała utrzymać nerwy na wodzy, patrzeć w dół, na rośliny, lawenda przypominała o Elvirze do tego stopnia, że gdy związane rzemykiem gałązki lubczyku trafiły do sobie podobnych i przyszedł czas na kolejny bukiecik, Maria sięgnęła właśnie po nie. — Lawenda to ulubiony kwiat Elviry — wyrwało się z jej ust, senny niemalże szept nie miał chyba należeć do tego świata, powinien pozostać wyłącznie w jej umyśle i nigdy nie wybrzmieć, ale stało się. Tylko ruch przed nią sprawił, że uniosła na moment głowę wyżej. Mały chłopiec próbujący utrzymać równowagę, czujna, czuła, opiekuńcza matka i pies. Było w tym obrazku coś nieuchwytnie ciepłego, kąciki ust Marii uniosły się na ułamek sekundy wyżej, nim — westchnąwszy najpierw ciężko — powróciła do wiązania gałązek. Nie na długo, bowiem przemawiająca Cassandra skupiła jej uwagę w całości.
Przez chwilę przyglądała się kobiecie, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego słowa. Chciałaby jej podziękować. Za te słowa, za przypomnienie o naturalnej kolei rzeczy. Bo miała rację, to rodzice powinni odchodzić przed dziećmi, tak został stworzony świat. Za wiarę w to, że sobie poradzi, chociaż ta myśl niosła w sobie paraliżujący strach. Poradzić sobie samej, bez nich. Słowa jednak nie przychodziły, język uparcie kleił się do suchego podniebienia, odpowiedzi pragnęło udzielić więc ciało. Calchas nie zajmował już kolan matki, Maria przesunęła się więc obok Cassandry, powoli i ostrożnie przytulając się do jej boku. Czoło na moment wsparło się o ramię kobiety, ciałem wstrząsnął dreszcz, zwiastun nadchodzącego szlochu, ale Maria starała się robić wszystko, aby nie wypuścić z oczu łez. — Ja... Ja bardzo pani... dziękuję, pani Cassandro... — wyszeptała wreszcie, dopiero po tym odsuwając się od kobiety ze zwieszoną głową. Nie potrafiła inaczej okazać wdzięczności, ale ponowny cielesny dystans pomógł uświadomić młodej dziewczynie to, że naruszyła przestrzeń czarownicy. Zrobiła to zresztą bez pytania i zupełnie egoistycznie, bo tak było prościej. — Przepraszam. Nie powinnam była — powiedziała wreszcie, powracając do wcześniej zajętego miejsca. Widziała, że wiadomość o ciężkim stanie Elviry sprawiła, że Cassandra pozostawała myślami gdzieś dalej, nie chciała jej w tym przeszkadzać. Jeszcze raz zanurzyła dłonie w wodzie, przed tym, jak sięgnęła po trzy rozłożyste gałązki szałwii. Nie pamiętała już dokładnie, wydawało jej się, że tego zioła używano do okadzania pomieszczeń, do oczyszczania ich ze złych mocy. Może powinna sama zaopatrzyć się w chociaż jedną roślinkę, tak na wszelki wypadek? Chociaż co mogła zabrać jej zła moc? Jedyne, co tak naprawdę miała, to swoje życie.
— Nie chciała mi powiedzieć. Upiera się, że wszystko z nią w porządku, że nie chce leżeć w szpitalu i woli rekonwalescencję domową. Ale... Moim zdaniem, to niedobrze. Gdy ją odwiedziłam, miała opatrunki przesiąknięte osoczem. Na pewno zostaną blizny, nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak bardzo musi ją boleć... — rzemyk zacisnął się z wyczuciem wokół gałązek szałwii, sięgnęła po kolejne gałązki. — To, co tam się działo... To było naprawdę straszne — dodała po chwili, ściszonym głosem, chyba odruchowo chcąc oszczędzić chłopcu słuchania o okropieństwach Nocy Spadających Gwiazd. — A jeszcze gorsze było to, że nie mogłam im pomóc. Rodzicom, Elvirze, ludziom, którzy tracili życie na moich oczach. Ja... Nigdy wcześniej nie czułam się tak bezsilna. — to przedziwne uczucie, mówić o tak wyczerpujących wydarzeniach, o ogniu emocji, który w sobie wtedy czuła, jednocześnie pielęgnując w sobie delikatność, której potrzebowały wiązane przez obie kobiety gałązki. Czy powinna przejmować się poczuciem odrealnienia? Chyba tak. Ale skupienie na zadaniu pozwalało jej zebrać myśli, nie zjeżdżać aż tak prędko po spirali paniki. — I... Nie chciałabym się tak czuć. Chciałabym móc... Jeżeli nie uratować kogoś, to chociaż pomóc mu w cierpieniu. Żeby godnie przeżył swoje ostatnie chwile. Nie chcę... Chować się w rezerwacie i udawać, że poza nim nie istnieje świat — zagryzła mocno dolną wargę, bijąc się z własnymi myślami. Czy mogła w ogóle o to prosić? Czy Cassandra nie uzna jej za zbyt zuchwałą, zbyt pewną siebie? — Proszę pani, czy... Czy mogłabym się od pani uczyć? Tak całkowicie poważnie. Z pełnym zaangażowaniem. Ja mogę zacząć nawet od szorowania podłóg, czy mycia okien, czy prania brudnej pościeli, byle tylko móc pani słuchać. Jest pani najmądrzejszą czarownicą jaką znam i obiecuję, że nie będzie pani żałować. Będę się uczyć całe dnie i całe noce, obiecuję, że pani nie zawiodę.
Przez chwilę przyglądała się kobiecie, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego słowa. Chciałaby jej podziękować. Za te słowa, za przypomnienie o naturalnej kolei rzeczy. Bo miała rację, to rodzice powinni odchodzić przed dziećmi, tak został stworzony świat. Za wiarę w to, że sobie poradzi, chociaż ta myśl niosła w sobie paraliżujący strach. Poradzić sobie samej, bez nich. Słowa jednak nie przychodziły, język uparcie kleił się do suchego podniebienia, odpowiedzi pragnęło udzielić więc ciało. Calchas nie zajmował już kolan matki, Maria przesunęła się więc obok Cassandry, powoli i ostrożnie przytulając się do jej boku. Czoło na moment wsparło się o ramię kobiety, ciałem wstrząsnął dreszcz, zwiastun nadchodzącego szlochu, ale Maria starała się robić wszystko, aby nie wypuścić z oczu łez. — Ja... Ja bardzo pani... dziękuję, pani Cassandro... — wyszeptała wreszcie, dopiero po tym odsuwając się od kobiety ze zwieszoną głową. Nie potrafiła inaczej okazać wdzięczności, ale ponowny cielesny dystans pomógł uświadomić młodej dziewczynie to, że naruszyła przestrzeń czarownicy. Zrobiła to zresztą bez pytania i zupełnie egoistycznie, bo tak było prościej. — Przepraszam. Nie powinnam była — powiedziała wreszcie, powracając do wcześniej zajętego miejsca. Widziała, że wiadomość o ciężkim stanie Elviry sprawiła, że Cassandra pozostawała myślami gdzieś dalej, nie chciała jej w tym przeszkadzać. Jeszcze raz zanurzyła dłonie w wodzie, przed tym, jak sięgnęła po trzy rozłożyste gałązki szałwii. Nie pamiętała już dokładnie, wydawało jej się, że tego zioła używano do okadzania pomieszczeń, do oczyszczania ich ze złych mocy. Może powinna sama zaopatrzyć się w chociaż jedną roślinkę, tak na wszelki wypadek? Chociaż co mogła zabrać jej zła moc? Jedyne, co tak naprawdę miała, to swoje życie.
— Nie chciała mi powiedzieć. Upiera się, że wszystko z nią w porządku, że nie chce leżeć w szpitalu i woli rekonwalescencję domową. Ale... Moim zdaniem, to niedobrze. Gdy ją odwiedziłam, miała opatrunki przesiąknięte osoczem. Na pewno zostaną blizny, nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak bardzo musi ją boleć... — rzemyk zacisnął się z wyczuciem wokół gałązek szałwii, sięgnęła po kolejne gałązki. — To, co tam się działo... To było naprawdę straszne — dodała po chwili, ściszonym głosem, chyba odruchowo chcąc oszczędzić chłopcu słuchania o okropieństwach Nocy Spadających Gwiazd. — A jeszcze gorsze było to, że nie mogłam im pomóc. Rodzicom, Elvirze, ludziom, którzy tracili życie na moich oczach. Ja... Nigdy wcześniej nie czułam się tak bezsilna. — to przedziwne uczucie, mówić o tak wyczerpujących wydarzeniach, o ogniu emocji, który w sobie wtedy czuła, jednocześnie pielęgnując w sobie delikatność, której potrzebowały wiązane przez obie kobiety gałązki. Czy powinna przejmować się poczuciem odrealnienia? Chyba tak. Ale skupienie na zadaniu pozwalało jej zebrać myśli, nie zjeżdżać aż tak prędko po spirali paniki. — I... Nie chciałabym się tak czuć. Chciałabym móc... Jeżeli nie uratować kogoś, to chociaż pomóc mu w cierpieniu. Żeby godnie przeżył swoje ostatnie chwile. Nie chcę... Chować się w rezerwacie i udawać, że poza nim nie istnieje świat — zagryzła mocno dolną wargę, bijąc się z własnymi myślami. Czy mogła w ogóle o to prosić? Czy Cassandra nie uzna jej za zbyt zuchwałą, zbyt pewną siebie? — Proszę pani, czy... Czy mogłabym się od pani uczyć? Tak całkowicie poważnie. Z pełnym zaangażowaniem. Ja mogę zacząć nawet od szorowania podłóg, czy mycia okien, czy prania brudnej pościeli, byle tylko móc pani słuchać. Jest pani najmądrzejszą czarownicą jaką znam i obiecuję, że nie będzie pani żałować. Będę się uczyć całe dnie i całe noce, obiecuję, że pani nie zawiodę.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiwnęła głową, przyjmując do wiadomości stan wiedzy Marii - w tej pracy nie potrzebowała jej wiele więcej, mogła ją poinstruować i mogła patrzeć jej na ręce. Uważała, że na zajęcie myśli najlepsza była praca, a jeśli zrobią to we dwie, skończą szybciej.
- Tak - rzuciła płytko, lawenda była ulubionym kwiatem Elviry. Wiedziała o tym, choć nie myślała o niej, zbierając gałązki, była na nią zła, ale wobec tego, o czym opowiedziała jej Maria, ta złość wydała się jej zupełnie nieistotna, miałka, przyziemna, nigdy przecież nie życzyła jej śmierci i chyba uważała, że takich jak ona śmierć się nie ima. Złego licho nie bierze, u Ramseya zawsze się sprawdzało. Uniosła nieznacznie brodę, gdy Maria nieoczekiwanie przylgnęła do jej boku, położyła dłoń na jej głowie, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała. Nie odezwała się, wiedząc, że słowa nie ukoją tęsknoty za najbliższymi. Kiwnęła głową, przyjmując tak podziękowania, jak przeprosiny, czując, że była Elvirze winna zajęcie się tą dziewczyną.
- Na pewno potrafi ocenić swój stan rozsądnie - zwróciła się do niej łagodnie, myślami pozostając przy niej, przy Elvirze. Nie była pewna, na ile Maria potrafiła rozpoznać poważne obrażenia, ale wiedziała, że jej kuzynka robiła to bezbłędnie. Nie wracałaby do domu, gdyby bała się o swoje życie, wtedy zresztą nie byłaby w stanie podjąć takiej decyzji świadomie. Cassandry nie było na szlaku, kiedy zawaliło się niebo, wróciła do domu wcześniej, razem z Ramseyem. Mieli odpocząć w ostatni dzień i też wyobrażali sobie ten odpoczynek inaczej. Poczuła dziwne napięcie, ściskające jej kark i skronie, ich ostatnie spotkanie ciążyło jej teraz tak na sercu, jak na duszy. - Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec takiej potęgi, Mario. To nie ludzkie moce pchnęły na nas nieszczęście, kometa była znakiem. Drogowskazem. I spełnieniem jednocześnie. - Opuściła spojrzenie na ostatnie słowa, nie spodziewała się, że zły omen stanie się też orężem zagłady, choć chyba powinna. - Przeżyli ci, którym było to pisane i odeszli ci, na których nadszedł czas. Jesteś wśród wybranych, dobrze słyszeć, że to pomogło odnaleźć ci własną drogę. Arogancją byłoby zmarnować taką szansę. - Bo tak rozumiała jej deklarację, jej wolę działania. - Nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny - podkreśliła, oglądając się na syna, który potknął się na miękkiej trawie, nic mu tu nie zagrażało. Zastanawiała się nad jej słowami, choć wiedziała, że się zgodzi. Jeśli mogła wykorzystać swoją pozycję do tego, by zrobić cokolwiek dobrego, miało to być roztoczenie skrzydeł wokół młodych czarownic, które potrzebują impulsu, by uwierzyć w siebie. Artykuł w Czarownicy był ku temu pierwszym krokiem, znalazło się w nim zaproszenie dla dziewcząt, które chciałyby zaangażować się aktywnie. Pod płaszczykiem patriotycznego zaangażowania ukrywała to, o co chodziło jej naprawdę: o wykształcenie, które młodej dziewczynie mogło zapewnić niezależność.
- Zatem od jutra - podjęła powoli, odsuwając się myślami od zranionej Elviry. Wróci do tego myślami, kiedy zostanie sama. - Stawisz się w szpitalu o dziewiątej, porozmawiamy na miejscu. Zaczniesz od sprzątania i asystowania w czynnościach uzdrowicieli, a z wolna zaczniesz czerpać od nas wiedzę. Jestem w stanie wiele cię nauczyć, Mario, jeśli tylko jesteś w stanie słuchać ze skupieniem i wykorzystać w pełni swój potencjał - wiem, że jesteś inteligentną dziewczyną. Wiedz jednak, że będę oczekiwała od ciebie ciężkiej pracy i uważnego podejścia do powierzonych ci obowiązków. W kolejne dni będziesz przychodziła dwie godziny wcześniej, zajmiesz się porządkami póki nie pojawię się na miejscu. Bezproduktywnie marnowałaś czas w rezerwacie, zmiana początkowo może być dla ciebie trudna, ale to rozsądna decyzja - oceniła, choć nikt jej nie pytał. Była przekonana, że jednorożce nie potrzebowały specjalnej osoby do czesania im ogonów - doskonale poradziłyby sobie na wolności, w szczególności teraz, gdy niewielu mugoli im zagrażało. Wojna służyła naturze. - Nauka będzie zapłatą za twoją pracę - oznajmiła, spoglądając na nią z uwagą.
- Tak - rzuciła płytko, lawenda była ulubionym kwiatem Elviry. Wiedziała o tym, choć nie myślała o niej, zbierając gałązki, była na nią zła, ale wobec tego, o czym opowiedziała jej Maria, ta złość wydała się jej zupełnie nieistotna, miałka, przyziemna, nigdy przecież nie życzyła jej śmierci i chyba uważała, że takich jak ona śmierć się nie ima. Złego licho nie bierze, u Ramseya zawsze się sprawdzało. Uniosła nieznacznie brodę, gdy Maria nieoczekiwanie przylgnęła do jej boku, położyła dłoń na jej głowie, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała. Nie odezwała się, wiedząc, że słowa nie ukoją tęsknoty za najbliższymi. Kiwnęła głową, przyjmując tak podziękowania, jak przeprosiny, czując, że była Elvirze winna zajęcie się tą dziewczyną.
- Na pewno potrafi ocenić swój stan rozsądnie - zwróciła się do niej łagodnie, myślami pozostając przy niej, przy Elvirze. Nie była pewna, na ile Maria potrafiła rozpoznać poważne obrażenia, ale wiedziała, że jej kuzynka robiła to bezbłędnie. Nie wracałaby do domu, gdyby bała się o swoje życie, wtedy zresztą nie byłaby w stanie podjąć takiej decyzji świadomie. Cassandry nie było na szlaku, kiedy zawaliło się niebo, wróciła do domu wcześniej, razem z Ramseyem. Mieli odpocząć w ostatni dzień i też wyobrażali sobie ten odpoczynek inaczej. Poczuła dziwne napięcie, ściskające jej kark i skronie, ich ostatnie spotkanie ciążyło jej teraz tak na sercu, jak na duszy. - Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec takiej potęgi, Mario. To nie ludzkie moce pchnęły na nas nieszczęście, kometa była znakiem. Drogowskazem. I spełnieniem jednocześnie. - Opuściła spojrzenie na ostatnie słowa, nie spodziewała się, że zły omen stanie się też orężem zagłady, choć chyba powinna. - Przeżyli ci, którym było to pisane i odeszli ci, na których nadszedł czas. Jesteś wśród wybranych, dobrze słyszeć, że to pomogło odnaleźć ci własną drogę. Arogancją byłoby zmarnować taką szansę. - Bo tak rozumiała jej deklarację, jej wolę działania. - Nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny - podkreśliła, oglądając się na syna, który potknął się na miękkiej trawie, nic mu tu nie zagrażało. Zastanawiała się nad jej słowami, choć wiedziała, że się zgodzi. Jeśli mogła wykorzystać swoją pozycję do tego, by zrobić cokolwiek dobrego, miało to być roztoczenie skrzydeł wokół młodych czarownic, które potrzebują impulsu, by uwierzyć w siebie. Artykuł w Czarownicy był ku temu pierwszym krokiem, znalazło się w nim zaproszenie dla dziewcząt, które chciałyby zaangażować się aktywnie. Pod płaszczykiem patriotycznego zaangażowania ukrywała to, o co chodziło jej naprawdę: o wykształcenie, które młodej dziewczynie mogło zapewnić niezależność.
- Zatem od jutra - podjęła powoli, odsuwając się myślami od zranionej Elviry. Wróci do tego myślami, kiedy zostanie sama. - Stawisz się w szpitalu o dziewiątej, porozmawiamy na miejscu. Zaczniesz od sprzątania i asystowania w czynnościach uzdrowicieli, a z wolna zaczniesz czerpać od nas wiedzę. Jestem w stanie wiele cię nauczyć, Mario, jeśli tylko jesteś w stanie słuchać ze skupieniem i wykorzystać w pełni swój potencjał - wiem, że jesteś inteligentną dziewczyną. Wiedz jednak, że będę oczekiwała od ciebie ciężkiej pracy i uważnego podejścia do powierzonych ci obowiązków. W kolejne dni będziesz przychodziła dwie godziny wcześniej, zajmiesz się porządkami póki nie pojawię się na miejscu. Bezproduktywnie marnowałaś czas w rezerwacie, zmiana początkowo może być dla ciebie trudna, ale to rozsądna decyzja - oceniła, choć nikt jej nie pytał. Była przekonana, że jednorożce nie potrzebowały specjalnej osoby do czesania im ogonów - doskonale poradziłyby sobie na wolności, w szczególności teraz, gdy niewielu mugoli im zagrażało. Wojna służyła naturze. - Nauka będzie zapłatą za twoją pracę - oznajmiła, spoglądając na nią z uwagą.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ogród
Szybka odpowiedź