Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia
Pomieszczenie przylega bezpośrednio do jadalni, z którą połączone jest wąskimi drzwiami, a także z głównym korytarzem parteru Ula. Na ścianach w kolorze butelkowej zieleni znaleźć można kilka wypłowiałych obrazów martwej natury i litografii krajobrazowych. Większość mebli została wykonana z ciemnego drewna, blaty noszą wyraźne ślady długich lat użytkowania, miejscami zostały głęboko otarte, żłobione przesuwanymi sprzętami. Otulone kremowymi zasłonami okno wychodzi na ogród, widać z niego namiot Orpheusa oraz sznury przeznaczone dla suszącego się prania; pod nim ustawiono kilka sporych słoi wypełnionych przyprawami. Duża, magicznie chłodzona szafka pełni rolę lodówki, a obok niej znajdują się drzwi prowadzące do spiżarki.
15 VII 1958
Głęboki oddech wyrwał się z piersi Argusa dopiero w odległości parudziesięciu metrów od leśnej lecznicy, gdy zaczęło do niego docierać, że faktycznie był już w Dolinie Godryka, blisko Penny. Swoim zwyczajem odganiał część emocji, traktując je jak irytujące muchy, lecz po czasie rzucały się na niego całą hordą. Miały czas na zaplanowanie zmasowanego ataku, przepełnionego zawziętą kąśliwością - przez miesiące rozłąki mężczyzna starał się optymalizować stres, ale czy od zmartwień dało się uciec? Brzęczały nieustannie w tle. Parował więc, psychicznie i fizycznie, próbując nadążyć za światem, który nagle tak mocno się rozpędził. Zmiana pracy, nieswoje uczucie po szybkim spotkaniu z dzieckiem (musiał zdążyć na umówioną godzinę), odwiedziny w rozpadającym się domu, rozmowa z nestorem - a dzień ni śmiał chylić się ku końcowi. Dał sobie chwilę, w kompletnym otępieniu stukając palcem o korę drzewa. Co teraz?
Nie cierpiał na brak zadań, lecz na ich nadmiar. Czuł się jak dziecko, które próbuje ułożyć klocki, wepchnąć każdy kształt w odpowiednie miejsce - co jednak, jeśli wiele z nich wcale nie miało odpowiedniego otworu? - Skup się - warknął na siebie, rozeźlony chwilą niemocy. Rozejrzał się szybko i ruszył, działanie było jedyną akcją ratunkową praktykowaną od dzieciństwa i choć uwielbiał mieć plan, tym razem musiał rzucić się na głęboką wodę. Kolejny raz. Dokładnie tak, jak przez ostanie... zawsze. Teraz odwiedzi Letę, a potem coś się wymyśli. Ruszy się dalej.
Długie palce zatrzymały się na kawałku bielonego drewna, gdy zawahanie wryło stopy Filcha w ziemię tuż przed Ulem. Miał wrażenie, że wątpliwości nigdy się nie skończą, że do końca świata wychowanie córki Camilli będzie dla niego tak kosmicznie dziwne, trudne, że mała nie przestanie czuć się nieswojo, że nawali na całej linii. Brwi zbliżyły się do siebie w gniewnym grymasie, na dwie, może trzy sekundy. Był zły. Na siebie. - Nonsens - wymamrotał, przerywając ten nieznaczny postój pchnięciem furtki. Spojrzenie prześlizgnęło się po oknach, ale znajoma twarzyczka nie wypatrywała go, nie wybiegła też na przywitanie, pewnie zajęta zabawą z Orpheusem. Może to i lepiej, miał jeszcze marne chwile na przygotowanie się. Zapukał do drzwi, tym razem bez żadnych absurdalnych pauz. Na twarzy nosił cień zmartwienia, jednak w porównaniu z rozszalałą wewnętrzną burzą był to ledwo widoczny okruch.
- Hej - wyrzucił z siebie, widząc znajomą twarz, przynoszącą odrobinę ulgi. - Nie zgadniesz. Poznałem dziś kolejnego lorda do kolekcji, niedługo będą się ustawiać w kolejce z ofertami - stwierdził z krzywym uśmiechem, ruchem brwi sygnalizując swoją wysoką pozycję społeczną. Łał, teraz sprzątał u kolejnego, miał wrażenie, że nigdy nie wyjdzie z tego fachu, ale teraz miał ważniejsze rzeczy na głowie. Jak zawsze.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Nawet kiedy polecałam Argusowi skontaktować się z Archibaldem Prewettem, nie do końca wierzyłam, że przyjaciel zdecyduje się spróbować, zaryzykować - porzucić usłane magicznymi turbulencjami życie w Hogwarcie, zamku, do którego nas nie wpuszczono; wrócić do córki, do kameralnej Doliny Godryka, jej przepastnych lasów, pastwisk i łąk. Tu życie było inne, pozbawione wici trującego bluszczu rozpuszczanych przez Irytka, jednak wyobrażałam sobie, że nawet do nich można by zatęsknić. Z jednej strony Argusa codziennie otaczała kipiąca magią aura przypominająca o jego własnych brakach, ułomnościach krwi i możliwości, a z drugiej mógł cieszyć się bliskością tego, o czym wielu charłaków marzyło w prywatności własnych myśli. Wybrał jednak dobrze, zaskoczył mnie. Za listami ruszyło działanie. Zostawił za sobą magiczne zamczysko i zjawił się, gotów spróbować się w roli prawdziwego ojca dziewczynki, która teraz drzemała wraz z Orpheusem na kanapie, wymęczona po solidnej dawce zabaw i dokazywania.
Penny walczyła ze snem, widziałam to; broniła się przed opadającymi powiekami, chciała być przy tym, jak Argus wychynie zza rogu, by mogła go przywitać, rzucić mu się na szyję. Może cały czas nie wierzyła w to, że wrócił na zawsze. Nie mogła jednak walczyć bez końca.
Przywitałam go więc samotnie. Przepuściwszy blondyna w drzwiach uśmiechnęłam się z charakterystyczną złośliwością, a potem szybko owe drzwi za nim zamknęłam, by nie wpuszczać do środka upalnego, przesyconego zapachem suchej trawy powietrza. Było odrobinę znośniejsze niż jeszcze wczoraj, ale czy stopień lub dwa miały jakiekolwiek znaczenie?
- Doprawdy? - cmoknęłam kąśliwie, z sympatią, rozbawiona. - Nic tylko czekać, aż wystosują oficjalne zaproszenia do rodziny i wydadzą za ciebie córki - kącik ust drgnął, ciągnąc ścieg uśmiechu jeszcze dalej, wyżej. Melodii głosu nie brakowało drwiny, była nam bliska i bezpiecznie znajoma. - Ale zanim ten dzień nadejdzie, dzień atłasowych poduszek na lordowskich salonach, lepiej powiedz mi jak ci poszło - poleciłam i lekko przewróciłam oczyma. Wydawał się być w dobrym humorze, wciąż noszący w sobie tchnienie adrenaliny i rozgorączkowania, i chciałam ufać, że to obietnica pomyślności. Gdyby było inaczej, zapewne od progu ciskałby gromami niczym mityczny Zeus, nazywał Archibalda bucem bez pomyślunku, a potem stwierdziłby, że nie było już w tym kraju pracy dla ludzi z jego doświadczeniem. - Penny śpi - oznajmiłam krótko i skinęłam na niego, dając znać, by podążył za mną do kuchni. Mogliśmy porozmawiać tam nieprzytłumionymi głosami znad kubków z przyjemnie zimną wodą z pokruszonym lodem, bez ryzyka, że zbudzimy odpoczywające dzieci. Kometa wciąż parzyła niepokojącym blaskiem z nieboskłonu, męczyła ich wrażliwe serca, maltretowała dusze. Każda chwila wytchnienia była im na wagę złota, nie należało przedwcześnie ich budzić. - Co z waszym domem, Argusie? - zapytałam jeszcze, zająwszy miejsce na jednym z krzeseł nieopodal okna. Razem z Penelope mogli zatrzymać się u mnie, oboje wiedzieliśmy jednak, że to tylko tymczasowe rozwiązanie.
Penny walczyła ze snem, widziałam to; broniła się przed opadającymi powiekami, chciała być przy tym, jak Argus wychynie zza rogu, by mogła go przywitać, rzucić mu się na szyję. Może cały czas nie wierzyła w to, że wrócił na zawsze. Nie mogła jednak walczyć bez końca.
Przywitałam go więc samotnie. Przepuściwszy blondyna w drzwiach uśmiechnęłam się z charakterystyczną złośliwością, a potem szybko owe drzwi za nim zamknęłam, by nie wpuszczać do środka upalnego, przesyconego zapachem suchej trawy powietrza. Było odrobinę znośniejsze niż jeszcze wczoraj, ale czy stopień lub dwa miały jakiekolwiek znaczenie?
- Doprawdy? - cmoknęłam kąśliwie, z sympatią, rozbawiona. - Nic tylko czekać, aż wystosują oficjalne zaproszenia do rodziny i wydadzą za ciebie córki - kącik ust drgnął, ciągnąc ścieg uśmiechu jeszcze dalej, wyżej. Melodii głosu nie brakowało drwiny, była nam bliska i bezpiecznie znajoma. - Ale zanim ten dzień nadejdzie, dzień atłasowych poduszek na lordowskich salonach, lepiej powiedz mi jak ci poszło - poleciłam i lekko przewróciłam oczyma. Wydawał się być w dobrym humorze, wciąż noszący w sobie tchnienie adrenaliny i rozgorączkowania, i chciałam ufać, że to obietnica pomyślności. Gdyby było inaczej, zapewne od progu ciskałby gromami niczym mityczny Zeus, nazywał Archibalda bucem bez pomyślunku, a potem stwierdziłby, że nie było już w tym kraju pracy dla ludzi z jego doświadczeniem. - Penny śpi - oznajmiłam krótko i skinęłam na niego, dając znać, by podążył za mną do kuchni. Mogliśmy porozmawiać tam nieprzytłumionymi głosami znad kubków z przyjemnie zimną wodą z pokruszonym lodem, bez ryzyka, że zbudzimy odpoczywające dzieci. Kometa wciąż parzyła niepokojącym blaskiem z nieboskłonu, męczyła ich wrażliwe serca, maltretowała dusze. Każda chwila wytchnienia była im na wagę złota, nie należało przedwcześnie ich budzić. - Co z waszym domem, Argusie? - zapytałam jeszcze, zająwszy miejsce na jednym z krzeseł nieopodal okna. Razem z Penelope mogli zatrzymać się u mnie, oboje wiedzieliśmy jednak, że to tylko tymczasowe rozwiązanie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Ryzyko zostało podjęte już dawno, gdy wyraził zgodę na przygarnięcie Penny pod swoje potargane skrzydła, pełen wątpliwości i strachu - tym razem nie o własne życie, choć i ono drżało w posadach. Próbował nie myśleć, ile poświęceń i wyrzeczeń wymagał ten ruch, bowiem żadne nie mogły równać się rozpaczy osieroconego dziecka, w dodatku tak bliskiego sercu. Może jego sytuacja sprzed lat nie była identyczna, lecz ucieczka z domu i definitywne przekreślenie rodzinnych więzi odcisnęło na Argusie wyraźne piętno. Był zdolny wejść na wysoki poziom empatii względem Penelope tylko przez swoje doświadczenia, podobne odruchy nie wpisywały się w codzienność, stanowiąc bardziej wyjątek niż regułę. Opuszczenie Hogwartu było rzecz jasna trudne, lecz nie to trzymało go miesiącami w Hogsmeade. Nie, był pewien swojej decyzji od samego początku, mógł kwestionować własne umiejętności i zdolność zapewnienia córce jak najlepszych warunków, ale sam fakt opieki nad nią przyjął twardo i ostatecznie, gotów zadbać o nią najlepiej, jak potrafił. Była latoroślą Camilli, za którą tęsknota szarpała serce każdego dnia, w zawziętym duecie z wściekłością - zdążył zwątpić, że miała ona zarysowane granice, skoro rosła wytrwale od wczesnych lat, regularnie nawożona przez otoczenie i samego Argusa. Na szczęście w tym ogrodzie było nieco miejsca na parę bardziej szlachetnych emocji, a Leta zasiała w nim kilka uprzywilejowanych nasion, zwłaszcza w ostatnich tygodniach. Niewiele było osób, na które mógł liczyć, a darzonych zaufaniem nie miał w życiu prawie wcale. Paradoksalnie to pociecha, zesłana w darze niefortunnego losu, zaczynała otwierać charłacze serce na zmiany. Jeszcze tego nie widział, a może zwyczajnie nie chciał dostrzegać - bez pomocy innych nie mógł zdziałać cudów. Póki co trwał w upartym przekonaniu, że ze wszystkim poradzi sobie sam.
- Byle szybko z tymi córkami, kryzys jest, a posag piechotą nie chodzi. Ani wygodne poduszki - nie omieszkał zauważyć, próbując zdecydować, co z tych trzech rzeczy jest największym priorytetem. Rozmowę z nestorem niezbyt chciał wałkować, czując się nieswojo z faktem, że wisi Evens przysługę. Był jej wdzięczny, po prostu nie lubił być... zadłużony. - Poszło, nie poszło, zaczynam jutro. Nasz wspólny kumpel wydaje się w porządku - wszystko zawarł w krótkim streszczeniu, mając ochotę odpocząć na chwilę od nawału odpowiedzialności, w ostatnich dniach mocno nawarstwionej. Dłoń sięgnęła do karku, rozmasowując go krótko. Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, lecz nie zamierzał mu się poddać. Nie teraz, nie w najbliższych dniach.
Dziecięcą senność przyjął skinieniem głowy, dusząc w sobie chęć spojrzenia na małą, skrytą za oparciem kanapy. Powody tej wewnętrznej, absurdalnie bezsensownej walki pozostawały tajemnicą, gdy kierował się za kobietą do kuchni. Déjà vu nie pozwoliło mężczyźnie spokojnie przejść przez próg pomieszczenia, atakując niespodziewanie wspomnieniem Jaspera. Idioci. Nie mogliby przestać umierać? Jasne spojrzenie zlustrowało znajome wnętrze, wyglądając spod zmarszczonych brwi, zanim potrząsnął głową w krótkim ruchu, próbując wybudzić się z tego niewygodnego odczucia, a głos żony Evansa sprowadził Argusa na ziemię. Zajął miejsce przy stole, przesuwając palce po skroni. Zero wytchnienia, od razu ostrzał, najcięższe działa na froncie. Leta doskonale wiedziała, w jakie struny uderzyć żeby beztroska przypadkiem nie przejęła motywu przewodniego. Zamilkł, martwo wpatrując się w słoneczną plamę o nieregularnym kształcie, rozlaną na podłodze.
- Jak to co, został w Hogsmeade - mrukliwie ponura wypowiedź, zanim przeniósł spojrzenie na rozmówczynię. - Byłaś kiedykolwiek w okolicy Łupinki? Nie da się jej przeoczyć, straszy nawet najbardziej wyszczekane psy, ma na oko pół dachu i dwie tony gruzu zamiast ogródka - próbował, tak bardzo usiłować brzmieć beztrosko, ale co z tego, skoro w jego minie malował się cały obraz sytuacji? Kostka lodu wylądowała między zębami, topiąc się w tej temperaturze błyskawicznie. Próbował zagryźć rozgoryczenie. - Ten dom nie pamięta so to lusie - wzruszył ramionami, opadając w zobojętnieniu na oparcie. Lód przeniósł się na język, więc mógł już przestać seplenić. - Trzeba go ogarnąć i tyle - błahostka, ot co. Dach postawi jutro po pracy, pojutrze zasadzi ogródek, za tydzień już będą pierwsze plony i wykarmi całą wioskę.
- Jakby tu był, nic nie zmieniłaś - zgrabna zmiana tematu nadeszła szybko, nie dał kobiecie czasu na odpowiedź, wykonując szklanką ruch po okręgu, który miał wskazać kuchnię. Oraz Jaspera. - Jak się trzymacie? - wbrew pozorom pytał szczerze, nie tylko w desperackiej próbie ucieczki z grząskiego gruntu przeprowadzek. Na dowód utkwił ponownie spojrzenie w błękitnych tęczówkach Lety.
- Byle szybko z tymi córkami, kryzys jest, a posag piechotą nie chodzi. Ani wygodne poduszki - nie omieszkał zauważyć, próbując zdecydować, co z tych trzech rzeczy jest największym priorytetem. Rozmowę z nestorem niezbyt chciał wałkować, czując się nieswojo z faktem, że wisi Evens przysługę. Był jej wdzięczny, po prostu nie lubił być... zadłużony. - Poszło, nie poszło, zaczynam jutro. Nasz wspólny kumpel wydaje się w porządku - wszystko zawarł w krótkim streszczeniu, mając ochotę odpocząć na chwilę od nawału odpowiedzialności, w ostatnich dniach mocno nawarstwionej. Dłoń sięgnęła do karku, rozmasowując go krótko. Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, lecz nie zamierzał mu się poddać. Nie teraz, nie w najbliższych dniach.
Dziecięcą senność przyjął skinieniem głowy, dusząc w sobie chęć spojrzenia na małą, skrytą za oparciem kanapy. Powody tej wewnętrznej, absurdalnie bezsensownej walki pozostawały tajemnicą, gdy kierował się za kobietą do kuchni. Déjà vu nie pozwoliło mężczyźnie spokojnie przejść przez próg pomieszczenia, atakując niespodziewanie wspomnieniem Jaspera. Idioci. Nie mogliby przestać umierać? Jasne spojrzenie zlustrowało znajome wnętrze, wyglądając spod zmarszczonych brwi, zanim potrząsnął głową w krótkim ruchu, próbując wybudzić się z tego niewygodnego odczucia, a głos żony Evansa sprowadził Argusa na ziemię. Zajął miejsce przy stole, przesuwając palce po skroni. Zero wytchnienia, od razu ostrzał, najcięższe działa na froncie. Leta doskonale wiedziała, w jakie struny uderzyć żeby beztroska przypadkiem nie przejęła motywu przewodniego. Zamilkł, martwo wpatrując się w słoneczną plamę o nieregularnym kształcie, rozlaną na podłodze.
- Jak to co, został w Hogsmeade - mrukliwie ponura wypowiedź, zanim przeniósł spojrzenie na rozmówczynię. - Byłaś kiedykolwiek w okolicy Łupinki? Nie da się jej przeoczyć, straszy nawet najbardziej wyszczekane psy, ma na oko pół dachu i dwie tony gruzu zamiast ogródka - próbował, tak bardzo usiłować brzmieć beztrosko, ale co z tego, skoro w jego minie malował się cały obraz sytuacji? Kostka lodu wylądowała między zębami, topiąc się w tej temperaturze błyskawicznie. Próbował zagryźć rozgoryczenie. - Ten dom nie pamięta so to lusie - wzruszył ramionami, opadając w zobojętnieniu na oparcie. Lód przeniósł się na język, więc mógł już przestać seplenić. - Trzeba go ogarnąć i tyle - błahostka, ot co. Dach postawi jutro po pracy, pojutrze zasadzi ogródek, za tydzień już będą pierwsze plony i wykarmi całą wioskę.
- Jakby tu był, nic nie zmieniłaś - zgrabna zmiana tematu nadeszła szybko, nie dał kobiecie czasu na odpowiedź, wykonując szklanką ruch po okręgu, który miał wskazać kuchnię. Oraz Jaspera. - Jak się trzymacie? - wbrew pozorom pytał szczerze, nie tylko w desperackiej próbie ucieczki z grząskiego gruntu przeprowadzek. Na dowód utkwił ponownie spojrzenie w błękitnych tęczówkach Lety.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Istniało na świecie niewiele rzeczy, które uderzały w moją niecierpliwość tak ostro i celnie, tak skutecznie, jak oszczędność w interesujących mnie odpowiedziach. Niezaspokojona ciekawość rozrastała się do choroby przeistaczającej wnętrzności w gniewnie bulgoczącą breję, ale ilekroć ktoś śmiał zarzucić mi inklinacje do plotkarstwa, byłam gotowa zaprzeczać do upadłego. To dobre dla starych prukw pokroju Bellowej zza płotu. Nie wtryniałam nosa w nieswoje problemy, nie żyłam życiem innych, nie odnajdowałam przyjemności w przepływie wiejskich informacji mknących od jednego do drugiego ucha, co to, to nie - wyobrażałam sobie, że jestem ponad to, i że lakoniczność argusowskiego wyjaśnienia wcale nie rozsierdziła mnie do żywego.
- To tyle? Zostawiłeś język z panią Norris, żeby nie czuła się samotna, czy płacisz za jego użycie od pojedynczego słowa? - nacisnęłam ze zniecierpliwieniem, choć pewna część mnie rozbłysła w przypływie czystej radości i satysfakcji na wieść, że faktycznie otrzymał posadę w leśnej lecznicy. Archibald znał się na ludziach, musiał to robić, jeśli doczekał się pozycji nestora w swojej rodzinie i zdołał utrzymać się na stołku od dłuższego już czasu, a skoro tak, musiał poznać się również na Filchu. Pod peleryną suchej, gderliwej osobowości skrywał skrupulatne i skądinąd dobre serce, na swój sposób. Nie był złodziejem czyhającym na diamenty przechowywane pośród klinicznych medykamentów, nie zamierzał zrywać desek z podłogi w poszukiwaniu zakopanych w fundamentach skarbów wojennych, które w ten sposób kamuflowano by przed szmalcownikami przetaczającymi się przez kraj - lub przynajmniej święcie wierzyłam, że żaden z podobnych pomysłów nie uderzy mu do głowy. Kto wie? Długo przebywał z Irytkiem, być może okaże się zdolny do wielu machlojek. - No, gratuluję. I pewnie będę cię często odwiedzać, więc ciesz się - to nie było pytanie, a nakaz. - Z pierwszym jesiennym deszczem spodziewam się kataru i zapalenia oskrzeli, jak co roku - westchnęłam i pokręciłam głową. Nasze organizmy, organizmy charłaków, nie posiadały w sobie odporności charakterystycznej czarodziejom, byliśmy narażeni na wirusy, zarazki i wszelkie brzydactwa, o jakich istnieniu nawet nie chciałam myśleć.
Dziwnie, aczkolwiek dobrze, było znów usiąść naprzeciwko niego w parnej, skąpanej w lipcowym upale kuchni. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie - Argus wijący gniazdko w Dolinie Godryka, z córką pod skrzydłem, przyciśniętą do jego boku w nadziei na normalność. Los z niego zakpił, zbyt gwałtownie wrzucił w tę rolę, nie zważywszy na to, jak bardzo przyjaciel opędzał się od wszelkiej niedojrzałej obecności. W tym wypadku jednak zwyciężyła miłość. Przyzwoitość. I przyszłość malowała się w leniwych, wiejskich kolorach; w soczystych pejzażach malutkiego miasta z każdej strony otoczonego wojenną nawałnicą. Obróciłam w dłoniach kubek, na którego szkle zebrało się kilka błyszczących, zimnych kropel. Łagodnie koiły owładniętą gorącem skórę.
- Tej rudery? - wyrwało mi się, zanim zdołałam ugryźć się w język - lecz nawet gdybym to zrobiła, nie byłam pewna, czy powstrzymałabym te słowa przed opuszczeniem gardła. Łupinka była w opłakanym stanie, była gniazdem porwanym przez rozszalałą burzę, wchłoniętą przez rwące fale morza, uderzającą o twarde ściany stromych klifów. Nie była miejscem, w którym wychowywało się kilkuletnią pannicę. - Na Merlina, Argusie. Jak chcesz to ogarnąć? Sam? Bądź realistą. Pięciu Argusów nie zrobiłoby tego w szybkim tempie - oceniłam, wtrącałam się, gderałam, choć możliwe, że powinnam w pierwszej kolejności pozwolić mu złapać oddech, odsapnąć po rozmowie z Archibaldem. Dobro Penny, a właściwie dobro ich obojga, zbyt mocno leżało mi jednak na sercu. - Na szczęście to dobry pretekst, by poznać sąsiadów - zasugerowałam z zaczepnie uniesionymi brwiami. Żyli tu czarodzieje, uczynni czarodzieje. Z ich pomocą odbudowa Łupinki mogłaby zająć znacznie krócej, zajęliby się najtrudniejszymi naprawami, a resztę pozostawili w sprawnych rękach Filcha.
Nie musiał mówić kogo miał na myśli, jego imię wybrzmiało w powietrzu niewypowiedziane i przeszyło je jak błyskawica, znacząc odsłoniętą skórę moich ramion delikatnymi wybrzuszeniami dreszczy. Stężałam, zanim uniosłam szklankę do ust i upiłam kilka długich, lodowatych łyków, czując jak ich dotyk schładza mnie od środka, uspokaja wzbierające gorąco. Miał rację. Ul nie zmienił się od czasu śmierci Jaspera, jedyne, co zrobiłam, to przeniosłam należące do męża ubrania do pokoju gościnnego, kiedy ich obecność w naszej - mojej - sypialni stała się zbyt trudna do zaakceptowania. Jak zainfekowana, wciąż otwarta rana wypluwająca ropę.
- Myślę, że poniekąd dalej jest. W każdym obtarciu podłogi, w żłobieniu każdego mebla, w litografiach, które wieszał na ścianach. W narzędziach, które zostawił w szopie. W zapachu proszku do prania i nieskoszonej trawie w ogrodzie. Jego płaszcz nie wisi przy drzwiach, nie ma tam butów. Jakby wyszedł do pracy i jeszcze nie wrócił - mówiłam cicho, posępnie, już po jego pytaniu gospodarując moment na te słowa i bardzo starając się utrzymać głos w ryzach neutralności. Nie wróci z tej pracy. Jasper Evans umarł, powtarzałam sobie w rozgorączkowanej samotności nocy; nie kochałam go tak, jak powinnam go kochać, jak on kochał mnie, ale był mi najbliższym przyjacielem i opoką, która nie dopuszczała do nas krzywdy. Był mężczyzną wychowującym chłopca, który w oczach świata z dnia na dzień stał się półsierotą. Tym razem to ja uciekłam spojrzeniem i przeniosłam je na ogród malujący się za kuchennym oknem. - Już jest mi łatwiej, Argusie. Osłabł najgorszy sztorm. Ale Orphie wciąż pyta kiedy wróci, każdego dnia, on nie rozumie... Jest na to za mały - dopowiedziałam i poczułam, jak moje gardło zaciska się od wewnątrz i odchrząknęłam, ponownie obróciwszy szklankę w dłoniach. Palce bezmyślnie bawiły się z rosą kropel pokrywających jej ścianki. Po płaczu, żałobie, rwaniu włosów z głowy i długich miesiącach emocjonalnego spustoszenia nadeszły pytania, wyrzuty bez odpowiedzi. Rozczarowanie. Pojawił się gniew kierowany do wspomnień. Jak mogłeś nas zostawić, jak mogłeś mnie okłamywać? Na nie pozwalałam jednak wyłącznie sobie; nikt inny nie miał prawa podważać jego intencji i miłości. - Nie zabezpieczył tego domu - a to chyba bolało i paliło mnie złością najbardziej. Auror, świadom wojennego ryzyka. Nie zabezpieczył domu, w którym znajdowało się dziecko pod jego pieczą. - A wy? - znalazłam siłę, by znów na niego spojrzeć. Rozumiał mnie jak nikt inny.
- To tyle? Zostawiłeś język z panią Norris, żeby nie czuła się samotna, czy płacisz za jego użycie od pojedynczego słowa? - nacisnęłam ze zniecierpliwieniem, choć pewna część mnie rozbłysła w przypływie czystej radości i satysfakcji na wieść, że faktycznie otrzymał posadę w leśnej lecznicy. Archibald znał się na ludziach, musiał to robić, jeśli doczekał się pozycji nestora w swojej rodzinie i zdołał utrzymać się na stołku od dłuższego już czasu, a skoro tak, musiał poznać się również na Filchu. Pod peleryną suchej, gderliwej osobowości skrywał skrupulatne i skądinąd dobre serce, na swój sposób. Nie był złodziejem czyhającym na diamenty przechowywane pośród klinicznych medykamentów, nie zamierzał zrywać desek z podłogi w poszukiwaniu zakopanych w fundamentach skarbów wojennych, które w ten sposób kamuflowano by przed szmalcownikami przetaczającymi się przez kraj - lub przynajmniej święcie wierzyłam, że żaden z podobnych pomysłów nie uderzy mu do głowy. Kto wie? Długo przebywał z Irytkiem, być może okaże się zdolny do wielu machlojek. - No, gratuluję. I pewnie będę cię często odwiedzać, więc ciesz się - to nie było pytanie, a nakaz. - Z pierwszym jesiennym deszczem spodziewam się kataru i zapalenia oskrzeli, jak co roku - westchnęłam i pokręciłam głową. Nasze organizmy, organizmy charłaków, nie posiadały w sobie odporności charakterystycznej czarodziejom, byliśmy narażeni na wirusy, zarazki i wszelkie brzydactwa, o jakich istnieniu nawet nie chciałam myśleć.
Dziwnie, aczkolwiek dobrze, było znów usiąść naprzeciwko niego w parnej, skąpanej w lipcowym upale kuchni. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie - Argus wijący gniazdko w Dolinie Godryka, z córką pod skrzydłem, przyciśniętą do jego boku w nadziei na normalność. Los z niego zakpił, zbyt gwałtownie wrzucił w tę rolę, nie zważywszy na to, jak bardzo przyjaciel opędzał się od wszelkiej niedojrzałej obecności. W tym wypadku jednak zwyciężyła miłość. Przyzwoitość. I przyszłość malowała się w leniwych, wiejskich kolorach; w soczystych pejzażach malutkiego miasta z każdej strony otoczonego wojenną nawałnicą. Obróciłam w dłoniach kubek, na którego szkle zebrało się kilka błyszczących, zimnych kropel. Łagodnie koiły owładniętą gorącem skórę.
- Tej rudery? - wyrwało mi się, zanim zdołałam ugryźć się w język - lecz nawet gdybym to zrobiła, nie byłam pewna, czy powstrzymałabym te słowa przed opuszczeniem gardła. Łupinka była w opłakanym stanie, była gniazdem porwanym przez rozszalałą burzę, wchłoniętą przez rwące fale morza, uderzającą o twarde ściany stromych klifów. Nie była miejscem, w którym wychowywało się kilkuletnią pannicę. - Na Merlina, Argusie. Jak chcesz to ogarnąć? Sam? Bądź realistą. Pięciu Argusów nie zrobiłoby tego w szybkim tempie - oceniłam, wtrącałam się, gderałam, choć możliwe, że powinnam w pierwszej kolejności pozwolić mu złapać oddech, odsapnąć po rozmowie z Archibaldem. Dobro Penny, a właściwie dobro ich obojga, zbyt mocno leżało mi jednak na sercu. - Na szczęście to dobry pretekst, by poznać sąsiadów - zasugerowałam z zaczepnie uniesionymi brwiami. Żyli tu czarodzieje, uczynni czarodzieje. Z ich pomocą odbudowa Łupinki mogłaby zająć znacznie krócej, zajęliby się najtrudniejszymi naprawami, a resztę pozostawili w sprawnych rękach Filcha.
Nie musiał mówić kogo miał na myśli, jego imię wybrzmiało w powietrzu niewypowiedziane i przeszyło je jak błyskawica, znacząc odsłoniętą skórę moich ramion delikatnymi wybrzuszeniami dreszczy. Stężałam, zanim uniosłam szklankę do ust i upiłam kilka długich, lodowatych łyków, czując jak ich dotyk schładza mnie od środka, uspokaja wzbierające gorąco. Miał rację. Ul nie zmienił się od czasu śmierci Jaspera, jedyne, co zrobiłam, to przeniosłam należące do męża ubrania do pokoju gościnnego, kiedy ich obecność w naszej - mojej - sypialni stała się zbyt trudna do zaakceptowania. Jak zainfekowana, wciąż otwarta rana wypluwająca ropę.
- Myślę, że poniekąd dalej jest. W każdym obtarciu podłogi, w żłobieniu każdego mebla, w litografiach, które wieszał na ścianach. W narzędziach, które zostawił w szopie. W zapachu proszku do prania i nieskoszonej trawie w ogrodzie. Jego płaszcz nie wisi przy drzwiach, nie ma tam butów. Jakby wyszedł do pracy i jeszcze nie wrócił - mówiłam cicho, posępnie, już po jego pytaniu gospodarując moment na te słowa i bardzo starając się utrzymać głos w ryzach neutralności. Nie wróci z tej pracy. Jasper Evans umarł, powtarzałam sobie w rozgorączkowanej samotności nocy; nie kochałam go tak, jak powinnam go kochać, jak on kochał mnie, ale był mi najbliższym przyjacielem i opoką, która nie dopuszczała do nas krzywdy. Był mężczyzną wychowującym chłopca, który w oczach świata z dnia na dzień stał się półsierotą. Tym razem to ja uciekłam spojrzeniem i przeniosłam je na ogród malujący się za kuchennym oknem. - Już jest mi łatwiej, Argusie. Osłabł najgorszy sztorm. Ale Orphie wciąż pyta kiedy wróci, każdego dnia, on nie rozumie... Jest na to za mały - dopowiedziałam i poczułam, jak moje gardło zaciska się od wewnątrz i odchrząknęłam, ponownie obróciwszy szklankę w dłoniach. Palce bezmyślnie bawiły się z rosą kropel pokrywających jej ścianki. Po płaczu, żałobie, rwaniu włosów z głowy i długich miesiącach emocjonalnego spustoszenia nadeszły pytania, wyrzuty bez odpowiedzi. Rozczarowanie. Pojawił się gniew kierowany do wspomnień. Jak mogłeś nas zostawić, jak mogłeś mnie okłamywać? Na nie pozwalałam jednak wyłącznie sobie; nikt inny nie miał prawa podważać jego intencji i miłości. - Nie zabezpieczył tego domu - a to chyba bolało i paliło mnie złością najbardziej. Auror, świadom wojennego ryzyka. Nie zabezpieczył domu, w którym znajdowało się dziecko pod jego pieczą. - A wy? - znalazłam siłę, by znów na niego spojrzeć. Rozumiał mnie jak nikt inny.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wiedza i dla Argusa była źródłem satysfakcji, ciekawość wolał nazywać przezornością - kto wie, kiedy pewne fakty okażą się przydatne? Miał wystarczająco wiele powodów, by zabezpieczać swoją pozycję (sądząc, że w ogóle jakąś posiada), a że przy okazji znalazł haka na parę osób... ot, efekt uboczny! Prawdopodobnie nie poznali się z Letą na tyle, by wyrazić zrozumienie na tle wymiany faktów, ale życie w Dolinie Godryka niewątpliwie zamierzało podsunąć parę ciekawych tematów prosto pod ich nosy, pobudzając czysto detektywistyczne zmysły do działania.
- Jakbyś zgadła, a ceny rosną - cmoknął, kręcąc głową, by podkreślić powagę tej niewygodnej przypadłości. Ciężkie życie. - Im więcej gadam, tym więcej ulatnia mi się ze łba, tracę pamięć, dziury mam - niedola, cholera. Ręce powędrowały na boki w geście do cna przesiąkniętym bezradnością, którą wymalował również na twarzy oraz w głosie. Za chwilę jednak wrócił do względnej normalności, ostatecznie nie chodziło o sztuczne budowanie napięcia i trzymanie szczegółów w tajemnicy przed osobą, która załatwiła mu robotę, znacznie ułatwiając sprawy i zapewniając - choć częściowy - spokój ducha. - Daj mi to przetrawić, opowiem innym razem - mimo zgody na poświęcenie, opuszczenie Hogwartu było porzuceniem marzenia, którego widmo wisiało nad mężczyzną na wzór Mrocznego Znaku, zaś tempo kolejnej życiowej wywrotki stało się nieznośnie intensywne. Może nie tracił jeszcze tchu, bo przez życie bardziej biegł niż spacerował, lecz ilość zmian i obowiązków mieszała w głowie sprawniej niż niejeden trunek. Dopiero przyswajał obecność w Dolinie i powrót do Penny, szczegółowa analiza spotkania z nestorem czekała grzecznie w mentalnej kolejce. Po kolei, przecież lubił porządek.
- Zapraszam. Szybko się uczę, załatwię papiery na uzdrowiciela przed jesienią - zgrabny plan, ale Evans również miała mieć w nim swój udział, nie tylko chorobowy. - Załatwiłaś mi robotę, to i awans załatwisz, w lepsze ręce nie trafisz - stwierdził w podsumowaniu, prezentując podobny poziom skromności, co kobieta. Miał tyle szczęścia, by cieszyć się dobrym zdrowiem, chorował względnie rzadko i miał szczerą nadzieję, że nie będzie wynosił z lecznicy żadnych magicznych świństw, którymi mógłby zarazić dziecko. O to martwił się bardziej niż o sezonowe przeziębienia.
Gdyby miał możliwość podejrzenia własnej historii, rzucenia okiem w przyszłość, obecna sytuacja prawdopodobnie przyjęłaby kształt ości. W gardle. Wyjątkowo ostrej, utrudniającej oddech, z którą teoretycznie dało się żyć, ale nie dało się w pełni z tego życia czerpać. Teraz miał w sobie więcej pozytywnego podejścia, czas złagodził część ran, ale na horyzoncie majaczył już nowy tor przeszkód. Jak to się stało, że jeszcze nie krążył w kółko?
Idealnie ironiczny uśmiech wpełzł na usta, rozciągając je w szczerym zobrazowaniu słów "dokładnie tej rudery", chłodem sięgając błękitnych tęczówek. Wysychał przez upał, czy to temat domu wyciągał z niego każdą kroplę? Uciekały kolejno - siła woli, nadzieja, nawet upór. Leta nie pomagała, wtrącając swoje rozsądne trzy grosze. O nie, nie potrzebował dobrych rad, zawsze sobie radził. Wcale nie atakowało go przeświadczenie, że od wielu lat prawie nic nie zawdzięczał sobie, że wszystko co miał należało do kogoś innego. Dom w Hogsmeade, nawet ta przeklęta dziura, z którą teraz musiał zrobić porządek - następne lokum noszące wspomnienie człowieka darzonego szczerą nienawiścią tylko dlatego, że potrafił ruszyć serce tej jednej, wyjątkowej osoby. Zabrał mu Camillę, a potem okrutnie wepchnął w ręce pozostałości po swoim życiu, by musiał truć się jego spuścizną. Była najwspanialszą, drobną dzieciną - owszem, ale była po nim. Nie dość, że nie miał własnego domu, nawet rodzina nie była jego. Żadna. Nie zauważył momentu zaciśnięcia pięści, zbyt skupiony na wewnętrznej walce, przemykającej jak strzała, głuchym świstem rozrywająca całą cierpliwość do tego gówna. - Leta - nie uniósł się, ale zniecierpliwienie ostrzegawczo zagrało w wypowiedzianym imieniu, gdy zlustrował ją burzliwym spojrzeniem. - Poradzę sobie. Nie pierwszy raz muszę coś wymyślić - silił się na spokój, ale w tej dziedzinie zawsze był beznadziejny, więc osiągnięty wynik ustawił się gdzieś między trollem a okropnym. - Gdyby to zależało ode mnie, w życiu nie zapuściłbym tak domu. To spadek po jej dziadkach, jej ojciec miał ważniejsze sprawy na głowie niż dbanie o dziedziczone gruzy - skrzywił się, nie próbując kryć niechęci. - To jest jej dom, moja odpowiedzialność. Znajdę sposób żeby mogła w nim mieszkać - najlepiej bez angażowania w to sąsiadów, a już zwłaszcza tych władających magią. Rozważał inne opcje, naprawdę wiele opcji, ale teraz nadal parował - nie mógł transmutować się w pięciu Argusów, nie mógł w ciągu jednego dnia przejechać całego kraju, rozmawiać z nowo poznanym nestorem, spotkać się z dawno niewidzianą córką i jeszcze dźwignąć na barki parę ton rozwalonego domu. A równocześnie nie mógł przyznać się, że nie może. Bo przecież zawsze mógł. Gdyby nie był silny, życie zmiażdżyłoby go już w słodkim gniazdku Borginów.
Nie żałował swojego pytania, czując, że wywalenie z siebie pewnych kwestii naprawdę może pomóc obojgu. Mimo pokraczności w kontaktach z innymi, zaufane osoby potrafiły budzić w nim zrozumienie, a historia Lety była jedną z tych, które potrafił odczuć. Nie przewiercał kobiety wzrokiem, dając jej czas na uporządkowanie myśli - doskonale wiedział, w jakie chaosy potrafiły ułożyć się pod wpływem zaskoczenia. Czekał nieruchomo, wspominając w międzyczasie swoje ostatnie odwiedziny w Ulu. Słuchał zaś w milczeniu, wpatrując się w krople wody ślizgające się po szkle. - Jest - potwierdził krótko, nawet nie potrafiąc sobie wyobrazić, jak trzyletnie dziecko miałoby zrozumieć śmierć, gdy nawet oni, jako dorośli, potrzebowali na to mnóstwo czasu, przechodząc przez etap wyparcia. Kluczowa informacja zabrzęczała w myślach niepokojąco, na początku wprowadzając Argusa w podejrzliwość. - Nie, niemożliwe - mruknął pod nosem, marszcząc brwi i w zwątpieniu przyglądając się kobiecie. Nie znał Jaspera na wskroś, nie był powiernikiem jego sekretów, może... może rzeczywiście było w nim tyle nieodpowiedzialności? Nie potrafił sobie tego wyobrazić, ale nie chciał zaprzeczać ani szukać wymówek w jego imieniu. Trudno było przeoczyć wątpliwości, jakie targały kobietą, ale musiał palnąć swoje. - Magia nie wygasa po śmierci? - zapytał z wyrazem pełnym zastanowienia. To miałoby sens, byłoby wyjaśnieniem. Może mógł ująć pytanie w delikatniejsze słowa, kluczyć wokół śmierci w metaforach, wyrazić współczucie, ale był zbyt praktycznym i bezpośrednim człowiekiem.
Spodziewał się odbitej piłki, a krótkie pytanie jakimś cudem i tak wzięło go z zaskoczenia. Nie rozmawiał o tej stracie, z nikim - nie licząc krótkich, suchych faktów, rozesłanych wieści. Półuśmiech zawisł w kąciku ust na krótkie drgnięcie, a niewygodny dreszcz zmusił mężczyznę do zmiany pozycji na krześle. Oparł kostkę o kolano, poruszył niespokojnie wiszącą nogą, zrezygnował z orzeźwiającego łyku wody. Na tę susze nie było rady.
- Jeszcze nie wyczerpałem na nią nut - ujął sprawę krótko i rzeczowo, w żadnych poetyckich ujęciach - mówił prawdę. Chował Camillę w kompozycjach, których stos rósł i nadal, ponad rok później, wciąż nie mógł powiedzieć, że skończył. Krępował się niesamowicie, dłonią rozcierając mięsień lewego ramienia w nerwowym odruchu. - Mam nadzieję, że Penny radzi sobie lepiej - na pewno, zwłaszcza pod twoją nieobecność, kretynie.
- Jakbyś zgadła, a ceny rosną - cmoknął, kręcąc głową, by podkreślić powagę tej niewygodnej przypadłości. Ciężkie życie. - Im więcej gadam, tym więcej ulatnia mi się ze łba, tracę pamięć, dziury mam - niedola, cholera. Ręce powędrowały na boki w geście do cna przesiąkniętym bezradnością, którą wymalował również na twarzy oraz w głosie. Za chwilę jednak wrócił do względnej normalności, ostatecznie nie chodziło o sztuczne budowanie napięcia i trzymanie szczegółów w tajemnicy przed osobą, która załatwiła mu robotę, znacznie ułatwiając sprawy i zapewniając - choć częściowy - spokój ducha. - Daj mi to przetrawić, opowiem innym razem - mimo zgody na poświęcenie, opuszczenie Hogwartu było porzuceniem marzenia, którego widmo wisiało nad mężczyzną na wzór Mrocznego Znaku, zaś tempo kolejnej życiowej wywrotki stało się nieznośnie intensywne. Może nie tracił jeszcze tchu, bo przez życie bardziej biegł niż spacerował, lecz ilość zmian i obowiązków mieszała w głowie sprawniej niż niejeden trunek. Dopiero przyswajał obecność w Dolinie i powrót do Penny, szczegółowa analiza spotkania z nestorem czekała grzecznie w mentalnej kolejce. Po kolei, przecież lubił porządek.
- Zapraszam. Szybko się uczę, załatwię papiery na uzdrowiciela przed jesienią - zgrabny plan, ale Evans również miała mieć w nim swój udział, nie tylko chorobowy. - Załatwiłaś mi robotę, to i awans załatwisz, w lepsze ręce nie trafisz - stwierdził w podsumowaniu, prezentując podobny poziom skromności, co kobieta. Miał tyle szczęścia, by cieszyć się dobrym zdrowiem, chorował względnie rzadko i miał szczerą nadzieję, że nie będzie wynosił z lecznicy żadnych magicznych świństw, którymi mógłby zarazić dziecko. O to martwił się bardziej niż o sezonowe przeziębienia.
Gdyby miał możliwość podejrzenia własnej historii, rzucenia okiem w przyszłość, obecna sytuacja prawdopodobnie przyjęłaby kształt ości. W gardle. Wyjątkowo ostrej, utrudniającej oddech, z którą teoretycznie dało się żyć, ale nie dało się w pełni z tego życia czerpać. Teraz miał w sobie więcej pozytywnego podejścia, czas złagodził część ran, ale na horyzoncie majaczył już nowy tor przeszkód. Jak to się stało, że jeszcze nie krążył w kółko?
Idealnie ironiczny uśmiech wpełzł na usta, rozciągając je w szczerym zobrazowaniu słów "dokładnie tej rudery", chłodem sięgając błękitnych tęczówek. Wysychał przez upał, czy to temat domu wyciągał z niego każdą kroplę? Uciekały kolejno - siła woli, nadzieja, nawet upór. Leta nie pomagała, wtrącając swoje rozsądne trzy grosze. O nie, nie potrzebował dobrych rad, zawsze sobie radził. Wcale nie atakowało go przeświadczenie, że od wielu lat prawie nic nie zawdzięczał sobie, że wszystko co miał należało do kogoś innego. Dom w Hogsmeade, nawet ta przeklęta dziura, z którą teraz musiał zrobić porządek - następne lokum noszące wspomnienie człowieka darzonego szczerą nienawiścią tylko dlatego, że potrafił ruszyć serce tej jednej, wyjątkowej osoby. Zabrał mu Camillę, a potem okrutnie wepchnął w ręce pozostałości po swoim życiu, by musiał truć się jego spuścizną. Była najwspanialszą, drobną dzieciną - owszem, ale była po nim. Nie dość, że nie miał własnego domu, nawet rodzina nie była jego. Żadna. Nie zauważył momentu zaciśnięcia pięści, zbyt skupiony na wewnętrznej walce, przemykającej jak strzała, głuchym świstem rozrywająca całą cierpliwość do tego gówna. - Leta - nie uniósł się, ale zniecierpliwienie ostrzegawczo zagrało w wypowiedzianym imieniu, gdy zlustrował ją burzliwym spojrzeniem. - Poradzę sobie. Nie pierwszy raz muszę coś wymyślić - silił się na spokój, ale w tej dziedzinie zawsze był beznadziejny, więc osiągnięty wynik ustawił się gdzieś między trollem a okropnym. - Gdyby to zależało ode mnie, w życiu nie zapuściłbym tak domu. To spadek po jej dziadkach, jej ojciec miał ważniejsze sprawy na głowie niż dbanie o dziedziczone gruzy - skrzywił się, nie próbując kryć niechęci. - To jest jej dom, moja odpowiedzialność. Znajdę sposób żeby mogła w nim mieszkać - najlepiej bez angażowania w to sąsiadów, a już zwłaszcza tych władających magią. Rozważał inne opcje, naprawdę wiele opcji, ale teraz nadal parował - nie mógł transmutować się w pięciu Argusów, nie mógł w ciągu jednego dnia przejechać całego kraju, rozmawiać z nowo poznanym nestorem, spotkać się z dawno niewidzianą córką i jeszcze dźwignąć na barki parę ton rozwalonego domu. A równocześnie nie mógł przyznać się, że nie może. Bo przecież zawsze mógł. Gdyby nie był silny, życie zmiażdżyłoby go już w słodkim gniazdku Borginów.
Nie żałował swojego pytania, czując, że wywalenie z siebie pewnych kwestii naprawdę może pomóc obojgu. Mimo pokraczności w kontaktach z innymi, zaufane osoby potrafiły budzić w nim zrozumienie, a historia Lety była jedną z tych, które potrafił odczuć. Nie przewiercał kobiety wzrokiem, dając jej czas na uporządkowanie myśli - doskonale wiedział, w jakie chaosy potrafiły ułożyć się pod wpływem zaskoczenia. Czekał nieruchomo, wspominając w międzyczasie swoje ostatnie odwiedziny w Ulu. Słuchał zaś w milczeniu, wpatrując się w krople wody ślizgające się po szkle. - Jest - potwierdził krótko, nawet nie potrafiąc sobie wyobrazić, jak trzyletnie dziecko miałoby zrozumieć śmierć, gdy nawet oni, jako dorośli, potrzebowali na to mnóstwo czasu, przechodząc przez etap wyparcia. Kluczowa informacja zabrzęczała w myślach niepokojąco, na początku wprowadzając Argusa w podejrzliwość. - Nie, niemożliwe - mruknął pod nosem, marszcząc brwi i w zwątpieniu przyglądając się kobiecie. Nie znał Jaspera na wskroś, nie był powiernikiem jego sekretów, może... może rzeczywiście było w nim tyle nieodpowiedzialności? Nie potrafił sobie tego wyobrazić, ale nie chciał zaprzeczać ani szukać wymówek w jego imieniu. Trudno było przeoczyć wątpliwości, jakie targały kobietą, ale musiał palnąć swoje. - Magia nie wygasa po śmierci? - zapytał z wyrazem pełnym zastanowienia. To miałoby sens, byłoby wyjaśnieniem. Może mógł ująć pytanie w delikatniejsze słowa, kluczyć wokół śmierci w metaforach, wyrazić współczucie, ale był zbyt praktycznym i bezpośrednim człowiekiem.
Spodziewał się odbitej piłki, a krótkie pytanie jakimś cudem i tak wzięło go z zaskoczenia. Nie rozmawiał o tej stracie, z nikim - nie licząc krótkich, suchych faktów, rozesłanych wieści. Półuśmiech zawisł w kąciku ust na krótkie drgnięcie, a niewygodny dreszcz zmusił mężczyznę do zmiany pozycji na krześle. Oparł kostkę o kolano, poruszył niespokojnie wiszącą nogą, zrezygnował z orzeźwiającego łyku wody. Na tę susze nie było rady.
- Jeszcze nie wyczerpałem na nią nut - ujął sprawę krótko i rzeczowo, w żadnych poetyckich ujęciach - mówił prawdę. Chował Camillę w kompozycjach, których stos rósł i nadal, ponad rok później, wciąż nie mógł powiedzieć, że skończył. Krępował się niesamowicie, dłonią rozcierając mięsień lewego ramienia w nerwowym odruchu. - Mam nadzieję, że Penny radzi sobie lepiej - na pewno, zwłaszcza pod twoją nieobecność, kretynie.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
- To widzę - wymruczałam złośliwie, po czym zaakcentowałam kapitulację długim i dramatycznym westchnieniem. Jego życie przechodziło metamorfozę, z jednego gniazda wskakiwał w drugie, musiałam być wyrozumiała; gdyby nie to, zapewne dłużej nalegałabym na podzielenie się wszystkimi szczegółami. Od wieków nie widziałam Archibalda - czy dalej był bladym i piegowatym, niezbyt przystojnym chłopcem, którego pamiętałam? Zapewne wydoroślał, może zmężniał, ciekawiło mnie przede wszystkim czy roztył się w nestorskich pieleszach i teraz ledwo mieścił w rodowych fotelach. Mógł dorobić się drugiego podbródka i czerwonej, skropionej alkoholowym kolorytem skóry, mógł wyłysieć albo przedwcześnie posiwieć z nerwów, jakie niosła za sobą świadomość odpowiedzialności za najbliższych. Tego wszystkiego właśnie skąpił mi Argus, informacji, plotek. Skrzywiłam się w niesmaku, na dziś postanawiając wspaniałomyślnie dać mu spokój; mógł za to być pewien, że pewnego dnia upomnę się o swoje, a widmo ciążącej nad nim konieczności nie rozmyje się w zapomnieniu.
- O nie, mój drogi, od tej pory nawet palcem dla ciebie nie kiwnę - zapowiedziałam z ostrzegawczą emfazą i skrzyżowałam ręce na piersi. Widok Filcha w kitlu uzdrowiciela mógłby być ciekawym doświadczeniem, ale nie byłam pewna, czy przeżyłabym, by komukolwiek o tym opowiedzieć. - Gdybyś faktycznie zaczął przyjmować pacjentów, wyszłabym z twojego gabinetu z nerwicą i receptą na dwa kuguchary potrzebne do pełnego uzdrowienia. A zważywszy na to, że już mam wściekłe kury, nie mogę sobie na to pozwolić. Pióra i sierść podobno nie idą w parze - właściwie nie byłam pewna, czy Argus zdążył poznać Helenę. Poliksena była tu nowa, ledwie zaaklimatyzowana, dumniejsza i zimniejsza z charakteru, względnie obojętna wobec otaczającego ją świata, za to Helena, małe spartańskie ziółko, już od dawna słynęła z dziobania w kostki każdego, kto zbliżył się do niej na mniej niż kilka kroków. Nie tolerowała nawet Orpheusa, choć to akurat nie wydawało mi się dziwne. Od dnia, kiedy przez przypadek wyrwał jej kilka piór ze skrzydła, najeżała się ilekroć tylko pojawiał się na horyzoncie. Do tego dochodziły żaby z oczka wodnego i dwie pasieki pszczół z hodowli teścia, tymczasowo przechowywane w moim ogrodzie, bym miała bliżej do doglądania rojów, tych prostszych i mniej wymagających. Letni okres zawsze był szalony, a w tym roku doświadczaliśmy istnego szaleństwa. Zapewne odpowiadała za to wojna: popyt na miód i wosk wręcz spędzały nam sen z powiek, tyle mieliśmy pracy.
Z dwojga złego lepiej tak, niż pracy nie mieć.
Wywróciłam lekko oczami i zatopiłam usta w zimnej wodzie. Wiedziałam, że sobie poradzi, a mimo to nie chciałam, by zostawał z tym sam; zbyt długo był w życiu sam, zdany wyłącznie na towarzystwo pani Norris. Hogwart nigdy nie przywitał go tak, jak powinien, nie przyjął w ciepłe ramiona ani nie zaoferował prawdziwego domu, dobitnie pokazywał jedynie co mogłoby być, a nie będzie. Dzień w dzień przypominał o tym, co się nie wydarzy.
- Po prostu daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować, niewdzięczniku - mruknęłam, w gruncie rzeczy bez prawdziwego żalu. Oczywiście, że czułabym się lepiej, gdybym mogła od razu wetknąć nos w każdą ze spraw przyjaciela i naprostować jego życie pod własne dyktando (o zgrozo, złapałam się na tym, że przemądrzałością i potrzebą dostosowywania innych do własnych standardów zaczęłam przypominać najstarszego brata), lecz czasem należało odpuścić. Dam mu chwilę na aklimatyzację. - I uważaj na Bell zza mojego płotu. Odkąd tylko się wprowadziłam zołza psuje mi krew. Pewnie już cię przyuważyła, teraz dojdzie do wniosku, że jesteśmy w mrocznej zmowie i coś tu knujemy, stara wariatka. Na Henderson też lepiej miej oko; siedzi na rynku w centrum miasteczka i karmi gołębie, ale tak naprawdę podsłuchuje. Ani się obejrzysz jak pół Doliny pozna twoje sekrety - wykładałam cierpliwie, głosem pełnym odrazy. Lepiej, by dowiedział się tego już pierwszego dnia, niż żeby nieuważnie wstąpił na minę i stał się plotką na językach sąsiadów - nawet jeśli siłą rzeczy czekał go taki los, jak każdy nowy narybek osiedlający się w okolicy. Tak mała miejscowość sprawiała, że znaliśmy siebie nawzajem i wiedzieliśmy, kiedy wprowadzał się ktoś nowy, ktoś obcy; jakże wielkim szczęściarzem był Filch, bym go przez to przeprowadziła.
Reakcja Argusa była bliźniaczo znajoma, pełna niedowierzania, skołtunionego pomiędzy zgłoskami poczucia absurdu. Ktoś taki jak Jasper przywykł do trzymania ręki na pulsie, żył z tego, że bronił przed czarną magią, tymczasem dom, w którym mieszkał z rodziną, pozostawił boleśnie wyeksponowany. Czułam, że to wciąż burzy krew w moich żyłach, zazgrzytałam cicho zębami, usiłując odgonić z wyobraźni widok twarzy zmarłego męża. Tęskniłam za nim, a jednocześnie dziś tyle miałam mu do zarzucenia; być może mimowolnie wracałam pamięcią do gorszych chwil, by ułatwić sobie jego nieobecność. Przez ponad pół roku zalewałam się łzami i korzyłam pod ciężarem rozpaczy, teraz łzy smutku i bezsilności przerodziły się w niezrozumienie i pretensję. Gdybym zdawała sobie sprawę z tego, co nim kierowało... Ale tu tkwił problem - nie wyjaśnił mi.
I już nigdy nie wyjaśni.
- A jednak możliwe - wtrąciłam pochmurnie, po czym potarłam palcami skroń. Kilka kropel lodowatej wody zagubionych na opuszkach przyjemnie schłodziło skórę i liczyłam, że odłoży w czasie powoli narastający ból głowy. - Skąd mam wiedzieć? - niemalże z wyrzutem spojrzałam na Filcha, zanim zganiłam się w myśli, że to nie na nim powinna skupić się moja złość. Znów cicho westchnęłam. - Wygasa, nie wygasa, powinien był to przewidzieć. Poprosić kogoś, by przyszedł sprawdzić zabezpieczenia i nałożyć je ponownie, w razie gdyby coś się stało. Ale dom teścia nadal jest zabezpieczony. Ja... Nie masz pojęcia jaka jestem o to wściekła, Argusie - przyznałam bezsilnie, w końcu przed sobą i przed światem werbalizując te emocje. Dotychczas myślałam o nich w nocnej samotności, natychmiast karcąc się za każdym razem, gdy przedarły się do świadomości; na moment oparłam czoło na rozłożonej dłoni. Gdybym tylko była czarownicą, niewykluczone, że potrafiłabym sama zadbać o pułapki wokół Ula, ale tacy jak my byli zdani na łaskę innych. Łaskę, której nie chcieliśmy. Żadne z nas nie potrafiło prosić o pomoc.
- Trzymasz je tylko dla siebie? - spytałam, a w sercu zatliła się niepoprawna nadzieja na to, że pewnego dnia pozwoliłby mi posłuchać tych melodii. Był niebywale utalentowanym pianistą, klawisze pod jego palcami ubierały w dźwięki uczucia, których istnienia człowiek się nie spodziewał; tak dawno nie słyszałam jego gry. - Poradzi sobie lepiej, jeśli pomożesz mi przygotować obiad. Ty też pewnie jesteś wygłodzony po negocjacjach z przyszłym lordowskim teściem. Obierzesz ziemniaki? - zaproponowałam, choć ton głosu nie pozostawiał złudnej wiary w to, że mógłby odmówić. Podniosłam się z krzesła i zajrzałam do spiżarki, gdzie z wiklinowego kosza wyjęłam kilka ubrudzonych ziemią warzyw i bezpardonowo wręczyłam je przyjacielowi. - Do tego upiekę flądrę, albo... Nie, jednak nie albo. Flądrę - oznajmiłam, przeglądając zawartość lodówki, szafki magicznie schładzanej od środka.
- O nie, mój drogi, od tej pory nawet palcem dla ciebie nie kiwnę - zapowiedziałam z ostrzegawczą emfazą i skrzyżowałam ręce na piersi. Widok Filcha w kitlu uzdrowiciela mógłby być ciekawym doświadczeniem, ale nie byłam pewna, czy przeżyłabym, by komukolwiek o tym opowiedzieć. - Gdybyś faktycznie zaczął przyjmować pacjentów, wyszłabym z twojego gabinetu z nerwicą i receptą na dwa kuguchary potrzebne do pełnego uzdrowienia. A zważywszy na to, że już mam wściekłe kury, nie mogę sobie na to pozwolić. Pióra i sierść podobno nie idą w parze - właściwie nie byłam pewna, czy Argus zdążył poznać Helenę. Poliksena była tu nowa, ledwie zaaklimatyzowana, dumniejsza i zimniejsza z charakteru, względnie obojętna wobec otaczającego ją świata, za to Helena, małe spartańskie ziółko, już od dawna słynęła z dziobania w kostki każdego, kto zbliżył się do niej na mniej niż kilka kroków. Nie tolerowała nawet Orpheusa, choć to akurat nie wydawało mi się dziwne. Od dnia, kiedy przez przypadek wyrwał jej kilka piór ze skrzydła, najeżała się ilekroć tylko pojawiał się na horyzoncie. Do tego dochodziły żaby z oczka wodnego i dwie pasieki pszczół z hodowli teścia, tymczasowo przechowywane w moim ogrodzie, bym miała bliżej do doglądania rojów, tych prostszych i mniej wymagających. Letni okres zawsze był szalony, a w tym roku doświadczaliśmy istnego szaleństwa. Zapewne odpowiadała za to wojna: popyt na miód i wosk wręcz spędzały nam sen z powiek, tyle mieliśmy pracy.
Z dwojga złego lepiej tak, niż pracy nie mieć.
Wywróciłam lekko oczami i zatopiłam usta w zimnej wodzie. Wiedziałam, że sobie poradzi, a mimo to nie chciałam, by zostawał z tym sam; zbyt długo był w życiu sam, zdany wyłącznie na towarzystwo pani Norris. Hogwart nigdy nie przywitał go tak, jak powinien, nie przyjął w ciepłe ramiona ani nie zaoferował prawdziwego domu, dobitnie pokazywał jedynie co mogłoby być, a nie będzie. Dzień w dzień przypominał o tym, co się nie wydarzy.
- Po prostu daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować, niewdzięczniku - mruknęłam, w gruncie rzeczy bez prawdziwego żalu. Oczywiście, że czułabym się lepiej, gdybym mogła od razu wetknąć nos w każdą ze spraw przyjaciela i naprostować jego życie pod własne dyktando (o zgrozo, złapałam się na tym, że przemądrzałością i potrzebą dostosowywania innych do własnych standardów zaczęłam przypominać najstarszego brata), lecz czasem należało odpuścić. Dam mu chwilę na aklimatyzację. - I uważaj na Bell zza mojego płotu. Odkąd tylko się wprowadziłam zołza psuje mi krew. Pewnie już cię przyuważyła, teraz dojdzie do wniosku, że jesteśmy w mrocznej zmowie i coś tu knujemy, stara wariatka. Na Henderson też lepiej miej oko; siedzi na rynku w centrum miasteczka i karmi gołębie, ale tak naprawdę podsłuchuje. Ani się obejrzysz jak pół Doliny pozna twoje sekrety - wykładałam cierpliwie, głosem pełnym odrazy. Lepiej, by dowiedział się tego już pierwszego dnia, niż żeby nieuważnie wstąpił na minę i stał się plotką na językach sąsiadów - nawet jeśli siłą rzeczy czekał go taki los, jak każdy nowy narybek osiedlający się w okolicy. Tak mała miejscowość sprawiała, że znaliśmy siebie nawzajem i wiedzieliśmy, kiedy wprowadzał się ktoś nowy, ktoś obcy; jakże wielkim szczęściarzem był Filch, bym go przez to przeprowadziła.
Reakcja Argusa była bliźniaczo znajoma, pełna niedowierzania, skołtunionego pomiędzy zgłoskami poczucia absurdu. Ktoś taki jak Jasper przywykł do trzymania ręki na pulsie, żył z tego, że bronił przed czarną magią, tymczasem dom, w którym mieszkał z rodziną, pozostawił boleśnie wyeksponowany. Czułam, że to wciąż burzy krew w moich żyłach, zazgrzytałam cicho zębami, usiłując odgonić z wyobraźni widok twarzy zmarłego męża. Tęskniłam za nim, a jednocześnie dziś tyle miałam mu do zarzucenia; być może mimowolnie wracałam pamięcią do gorszych chwil, by ułatwić sobie jego nieobecność. Przez ponad pół roku zalewałam się łzami i korzyłam pod ciężarem rozpaczy, teraz łzy smutku i bezsilności przerodziły się w niezrozumienie i pretensję. Gdybym zdawała sobie sprawę z tego, co nim kierowało... Ale tu tkwił problem - nie wyjaśnił mi.
I już nigdy nie wyjaśni.
- A jednak możliwe - wtrąciłam pochmurnie, po czym potarłam palcami skroń. Kilka kropel lodowatej wody zagubionych na opuszkach przyjemnie schłodziło skórę i liczyłam, że odłoży w czasie powoli narastający ból głowy. - Skąd mam wiedzieć? - niemalże z wyrzutem spojrzałam na Filcha, zanim zganiłam się w myśli, że to nie na nim powinna skupić się moja złość. Znów cicho westchnęłam. - Wygasa, nie wygasa, powinien był to przewidzieć. Poprosić kogoś, by przyszedł sprawdzić zabezpieczenia i nałożyć je ponownie, w razie gdyby coś się stało. Ale dom teścia nadal jest zabezpieczony. Ja... Nie masz pojęcia jaka jestem o to wściekła, Argusie - przyznałam bezsilnie, w końcu przed sobą i przed światem werbalizując te emocje. Dotychczas myślałam o nich w nocnej samotności, natychmiast karcąc się za każdym razem, gdy przedarły się do świadomości; na moment oparłam czoło na rozłożonej dłoni. Gdybym tylko była czarownicą, niewykluczone, że potrafiłabym sama zadbać o pułapki wokół Ula, ale tacy jak my byli zdani na łaskę innych. Łaskę, której nie chcieliśmy. Żadne z nas nie potrafiło prosić o pomoc.
- Trzymasz je tylko dla siebie? - spytałam, a w sercu zatliła się niepoprawna nadzieja na to, że pewnego dnia pozwoliłby mi posłuchać tych melodii. Był niebywale utalentowanym pianistą, klawisze pod jego palcami ubierały w dźwięki uczucia, których istnienia człowiek się nie spodziewał; tak dawno nie słyszałam jego gry. - Poradzi sobie lepiej, jeśli pomożesz mi przygotować obiad. Ty też pewnie jesteś wygłodzony po negocjacjach z przyszłym lordowskim teściem. Obierzesz ziemniaki? - zaproponowałam, choć ton głosu nie pozostawiał złudnej wiary w to, że mógłby odmówić. Podniosłam się z krzesła i zajrzałam do spiżarki, gdzie z wiklinowego kosza wyjęłam kilka ubrudzonych ziemią warzyw i bezpardonowo wręczyłam je przyjacielowi. - Do tego upiekę flądrę, albo... Nie, jednak nie albo. Flądrę - oznajmiłam, przeglądając zawartość lodówki, szafki magicznie schładzanej od środka.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Spod zmrużonych powiek błysnęło krótkie, zacięte spojrzenie - już tam nerwicą, przecież taki był z niego spokojny, porządny i poczciwy człowiek. Wspaniałomyślnie nie trzymał urazy, kwitując zniewagę lekceważącym machnięciem ręki. Lubił myśleć, że gdyby magia nie postawała tak oderwana od jego ciała, mógłby parać się każdą profesją i osiągać w niej wybitne sukcesy. Hodowane marzenia przybierały zjawiskowe barwy, lecz przelewał je nie na płótno, a na muzyczne notacje, stąd w kompozycjach tliło się tyle życia. Zamykał w nich wszystkie niemożliwe pragnienia, ścieżki na które nie miał wstępu. - Twoja strata, ale hej - kuguchary to ty szanuj - przestrzegł z uniesioną brwią, choć niewiele stworzeń mogło dorównać majestatowi Pani Norris, nawet jeśli dzieliły ze sobą geny. Okładów nie robiło się z byle ścierwa, a jego maleństwo było lekiem na całe zło. Najlepszym. Ciekawe, gdzie dziś zawędrowała i czy w najbliższych dniach zamierzała poznać opierzonych przyjaciół Lety... chyba czekała go poważna kocia rozmowa, jego kruszynka będzie musiała upewnić się trzy razy, czy poluje na bezpańskie ptaki. Wrogów narobi sobie sam, nie musiała się do tego dokładać. - Masz kury? Jeśli serwujesz im przesłuchania, jak gościom, to nie dziwota, że takie rozsierdzone - wysnuł podejrzenie, lecz bardziej zastanawiało go, czy Penelope dogadywała się z wiejskimi zwierzętami i czy łagodziła ich nastroje podobnie do ludzkich. Argus nie miał okazji obserwować małej w sielskich warunkach, wcześniej zupełnie nie wziął tego pod uwagę, a przecież od paru miesięcy żyła w Dolinie i musiała mieć ze zwierzętami styczność niejednokrotnie. Pewnie pragnęła poznać je wszystkie osobiście. Potrafił wyobrazić sobie, w jaki sposób im się przedstawiała, z jaką ciekawością chłonęła każdy ruch i dźwięk. Możliwość zadawania pytań leżała tuż przed nim, ale znowu coś go powstrzymało, odciągnęło od tej wiedzy - jak wtedy, gdy zrezygnował z zerknięcia za oparcie kanapy. Sabotował siebie, w głębi ducha nie wierząc, że kiedykolwiek stanie się pełnoprawną częścią jej świata, choć był nią od dawna. Regularny dylemat, wzmocniony odległością. Zmarkotniał w zamyśleniu, targany wewnętrznymi wątpliwościami, martwo wpatrując się w kran.
- Kran ci cieknie? - nie ciekł. Musiał czymś uzasadnić chwilową niedyspozycję umysłową, więc chwytał się pierwszej lepszej okazji. Zamiótł myśli pod dywan, momentalnie wracając do żywych. Akurat nawinęła się pszczoła, błądząca za szybą w poszukiwaniu drogi, mógł zarzucić wędkę jeszcze w tym temacie, może Leta nie zauważy sprytnej dywersji? - Jak ci idzie z pasiekami?
Ach, potrzeby... przecież potrzeba matką wynalazków, więc mógł wynalazcą zostać, jeśli zajdzie potrzeba, proste. - Zobaczę - mógł się oszukiwać, że obejdzie się bez wsparcia, co też zuchwale czynił, lecz gdzieś głęboko, pod grubymi warstwami męsko-charłaczej dumy poruszała się nieśmiało świadomość. Czy tam jej zarodek. Istotne sąsiedzkie informacje przyjmował z wyjątkową uwagą, doskonale zapamiętując na przyszłość dwa nazwiska, a dzięki dobrej spostrzegawczości jedno mógł od razu skojarzyć z twarzą. - Mhmmmm, czyli to Bell z sześciu metrów udawała, że mnie nie widzi - założył trafnie, kiwając głową na wspomnienie majaczącej za płotem sylwetki, która wyraźnie próbowała nie patrzeć, gdy kierował na nią wzrok. Nie chciała, to nie - nie widział. Może czekała aż... - Nie przywitałem się - przyznał bez bicia, nawet nie czekając na pytanie - kompletnie niezainteresowany, czy swoją ignorancją nie złamał przypadkiem nadrzędnej zasady sąsiedzkiego kodeksu. - Chyba próbowała ratować swoje rabaty, ale nie wyglądały jakby cokolwiek mogło im pomóc, zero gustu - ocenił ze zniesmaczeniem wściekłe połączenia kolorów i kształtów, dodatkowo rozorane przez jakieś zwierzę, najprawdopodobniej. Ciało przesunęło się do przodu w lekkim nachyleniu, ostatecznie Bell mogła mieć trochę przeczucia co do tej zmowy, aż poczuł na skórze dreszcz konspiracji. - Wypuściłaś do niej te swoje wściekłe kury? A te dwie? Bell i Henderson - są w komitywie? - niech mu tu wszystko mówi, szybciutko, każdy szczegół, nieznajomość przeciwnika odbijała się echem po pogruchotanych kościach. Łupinka znajdowała się w bardzo zacisznej i odciętej części Doliny, ale Filch nie wątpił, że mieszkańcy wiedzieli o tym domie więcej niż on sam, a teraz mieli wspaniałą okazję na uzupełnienie historii budynku plotkami o przybyciu charłaka z przybranym dzieckiem. Wielki potencjał dla wyobraźni znudzonych gospodyń. Nie mógł tego uniknąć, to może od razu wyruszy na front?
Szukał w pamięci niezbitych dowodów na nieokrzesanie Jaspera, kopał naprawdę głęboko, skacząc od spotkania, do spotkania - nic. - Trudno mi w to uwierzyć, przecież nie był idiotą - burknął, odczuwając mnóstwo sprzecznych emocji, ale pretensja zwinnie wypływała na wierzch tego stosu, w mig burząc cały wizerunek znajomej postaci. - Nie twierdzę, że zmyślasz - dodał szybko, zanim z wypowiedzi zdążyłyby wyniknąć nieporozumienia - sam czuł, jak wściekłość wdziera się pod palce z każdą sekundą przyjmowania do wiadomości nieodpowiedzialnego... przeoczenia? No chuj go strzelił, musiałby naprawdę odejść od zmysłów żeby pominąć zabezpieczenie rodziny. Już czuł, jak pożarłby się z Evansem, gdyby ta szuja nie chowała się w niematerialnym świecie, a obelgi grały już na czubku języka, prowokowane słowami Lety. Nie przebiły się przez zaciśnięte zęby, Argus zatrzymał je rozsądnie resztkami rozumu. Obrażanie jej męża, w jego własnym domu - zdecydowanie poniżej najniższego poziomu. - Mogę się domyślać - odpowiedział z wyraźnym grymasem, dusząc resztki obraźliwych określeń, przy okazji łącząc pewien fakt, o którym wspomniała w korespondencji. - Może Orpheus to czuje? - wyraźnie pamiętał ojcowski jad, sączący się z przerażającej postaci jeszcze przed werbalizowaną niechęcią. Złość była Argusowi szczególnie bliska. - Próbowałaś się wyładować? Porzucać nożami w snopy siana albo coś - nie żeby taki widok mógł bardziej skrzywić osierocone dziecko... ostatecznie był jakimś rozwiązaniem, ujściem.
- Może dla Penelope, jeśli zechce ich wysłuchać - wzruszył ramionami, z lekką obojętnością, bliską krewniaczką rezygnacji. To nie tak, że chciał trzymać utwory w tajemnicy przed całym światem, wojna zakopała większość opcji w masowym grobie, a opieka nad dzieckiem zmusiła do przewartościowania priorytetów. - Zresztą - nieprędko, pianino zostało w Hogsmeade - nie zaryzykowałby wstawieniem go do Łupinki, nie teraz, gdy wymagała gruntownych napraw. Kolejna bolączka, odcięcie od lekarstwa na zadry i skołatane nerwy. Już czuł się jak bez ręki, z zaburzoną rutyną i rytmem dnia, do tej pory rozpoczynanym i kończonym kojącymi dźwiękami. Westchnął - trochę z rezygnacją, trochę z wdzięcznością - dopiero dotarło do niego, że nie miałby siły wymyślać, w jaki sposób przygotować dziecku obiad w gruzach domu. Świetny początek dbania o latorośl, jeszcze trochę i może zacznie pamiętać o szczegółach. - Pozwolę sobie objadać cię z ryby tylko pod groźbą odwdzięczenia się - może też flądrą, a może coś wymyśli, gdy tylko stanie na nogi w nowej rzeczywistości. Ugoszczenie Filchów takim obiadem było naprawdę rozrzutnym ruchem w tym ciężkim okresie, a on podobnej jałmużny nie zamierzał przyjmować lekkodusznie i beztrosko. Bez sprzeciwu podjął się zadania, skrupulatnie szorując ziemniaki. Nie praktykował marnotrawstwa, obierki zamierzał dorzucić do pieczenia, więc musiały być czyste. Sprawnie obierał warzywa, starając się pozostawić skórki odpowiedniej grubości - ot, miał swoją ulubioną do pieczenia, wychodziły idealne.
- Opowiedz mi coś o tej szkole - zagaił, ciekaw tematu, choć miał w sobie wiele wątpliwości, sporo krytycznego spojrzenia. Hogwartu nie dało się zastąpić, Leta musiała mieć tego świadomość.
- Kran ci cieknie? - nie ciekł. Musiał czymś uzasadnić chwilową niedyspozycję umysłową, więc chwytał się pierwszej lepszej okazji. Zamiótł myśli pod dywan, momentalnie wracając do żywych. Akurat nawinęła się pszczoła, błądząca za szybą w poszukiwaniu drogi, mógł zarzucić wędkę jeszcze w tym temacie, może Leta nie zauważy sprytnej dywersji? - Jak ci idzie z pasiekami?
Ach, potrzeby... przecież potrzeba matką wynalazków, więc mógł wynalazcą zostać, jeśli zajdzie potrzeba, proste. - Zobaczę - mógł się oszukiwać, że obejdzie się bez wsparcia, co też zuchwale czynił, lecz gdzieś głęboko, pod grubymi warstwami męsko-charłaczej dumy poruszała się nieśmiało świadomość. Czy tam jej zarodek. Istotne sąsiedzkie informacje przyjmował z wyjątkową uwagą, doskonale zapamiętując na przyszłość dwa nazwiska, a dzięki dobrej spostrzegawczości jedno mógł od razu skojarzyć z twarzą. - Mhmmmm, czyli to Bell z sześciu metrów udawała, że mnie nie widzi - założył trafnie, kiwając głową na wspomnienie majaczącej za płotem sylwetki, która wyraźnie próbowała nie patrzeć, gdy kierował na nią wzrok. Nie chciała, to nie - nie widział. Może czekała aż... - Nie przywitałem się - przyznał bez bicia, nawet nie czekając na pytanie - kompletnie niezainteresowany, czy swoją ignorancją nie złamał przypadkiem nadrzędnej zasady sąsiedzkiego kodeksu. - Chyba próbowała ratować swoje rabaty, ale nie wyglądały jakby cokolwiek mogło im pomóc, zero gustu - ocenił ze zniesmaczeniem wściekłe połączenia kolorów i kształtów, dodatkowo rozorane przez jakieś zwierzę, najprawdopodobniej. Ciało przesunęło się do przodu w lekkim nachyleniu, ostatecznie Bell mogła mieć trochę przeczucia co do tej zmowy, aż poczuł na skórze dreszcz konspiracji. - Wypuściłaś do niej te swoje wściekłe kury? A te dwie? Bell i Henderson - są w komitywie? - niech mu tu wszystko mówi, szybciutko, każdy szczegół, nieznajomość przeciwnika odbijała się echem po pogruchotanych kościach. Łupinka znajdowała się w bardzo zacisznej i odciętej części Doliny, ale Filch nie wątpił, że mieszkańcy wiedzieli o tym domie więcej niż on sam, a teraz mieli wspaniałą okazję na uzupełnienie historii budynku plotkami o przybyciu charłaka z przybranym dzieckiem. Wielki potencjał dla wyobraźni znudzonych gospodyń. Nie mógł tego uniknąć, to może od razu wyruszy na front?
Szukał w pamięci niezbitych dowodów na nieokrzesanie Jaspera, kopał naprawdę głęboko, skacząc od spotkania, do spotkania - nic. - Trudno mi w to uwierzyć, przecież nie był idiotą - burknął, odczuwając mnóstwo sprzecznych emocji, ale pretensja zwinnie wypływała na wierzch tego stosu, w mig burząc cały wizerunek znajomej postaci. - Nie twierdzę, że zmyślasz - dodał szybko, zanim z wypowiedzi zdążyłyby wyniknąć nieporozumienia - sam czuł, jak wściekłość wdziera się pod palce z każdą sekundą przyjmowania do wiadomości nieodpowiedzialnego... przeoczenia? No chuj go strzelił, musiałby naprawdę odejść od zmysłów żeby pominąć zabezpieczenie rodziny. Już czuł, jak pożarłby się z Evansem, gdyby ta szuja nie chowała się w niematerialnym świecie, a obelgi grały już na czubku języka, prowokowane słowami Lety. Nie przebiły się przez zaciśnięte zęby, Argus zatrzymał je rozsądnie resztkami rozumu. Obrażanie jej męża, w jego własnym domu - zdecydowanie poniżej najniższego poziomu. - Mogę się domyślać - odpowiedział z wyraźnym grymasem, dusząc resztki obraźliwych określeń, przy okazji łącząc pewien fakt, o którym wspomniała w korespondencji. - Może Orpheus to czuje? - wyraźnie pamiętał ojcowski jad, sączący się z przerażającej postaci jeszcze przed werbalizowaną niechęcią. Złość była Argusowi szczególnie bliska. - Próbowałaś się wyładować? Porzucać nożami w snopy siana albo coś - nie żeby taki widok mógł bardziej skrzywić osierocone dziecko... ostatecznie był jakimś rozwiązaniem, ujściem.
- Może dla Penelope, jeśli zechce ich wysłuchać - wzruszył ramionami, z lekką obojętnością, bliską krewniaczką rezygnacji. To nie tak, że chciał trzymać utwory w tajemnicy przed całym światem, wojna zakopała większość opcji w masowym grobie, a opieka nad dzieckiem zmusiła do przewartościowania priorytetów. - Zresztą - nieprędko, pianino zostało w Hogsmeade - nie zaryzykowałby wstawieniem go do Łupinki, nie teraz, gdy wymagała gruntownych napraw. Kolejna bolączka, odcięcie od lekarstwa na zadry i skołatane nerwy. Już czuł się jak bez ręki, z zaburzoną rutyną i rytmem dnia, do tej pory rozpoczynanym i kończonym kojącymi dźwiękami. Westchnął - trochę z rezygnacją, trochę z wdzięcznością - dopiero dotarło do niego, że nie miałby siły wymyślać, w jaki sposób przygotować dziecku obiad w gruzach domu. Świetny początek dbania o latorośl, jeszcze trochę i może zacznie pamiętać o szczegółach. - Pozwolę sobie objadać cię z ryby tylko pod groźbą odwdzięczenia się - może też flądrą, a może coś wymyśli, gdy tylko stanie na nogi w nowej rzeczywistości. Ugoszczenie Filchów takim obiadem było naprawdę rozrzutnym ruchem w tym ciężkim okresie, a on podobnej jałmużny nie zamierzał przyjmować lekkodusznie i beztrosko. Bez sprzeciwu podjął się zadania, skrupulatnie szorując ziemniaki. Nie praktykował marnotrawstwa, obierki zamierzał dorzucić do pieczenia, więc musiały być czyste. Sprawnie obierał warzywa, starając się pozostawić skórki odpowiedniej grubości - ot, miał swoją ulubioną do pieczenia, wychodziły idealne.
- Opowiedz mi coś o tej szkole - zagaił, ciekaw tematu, choć miał w sobie wiele wątpliwości, sporo krytycznego spojrzenia. Hogwartu nie dało się zastąpić, Leta musiała mieć tego świadomość.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Prawdę mówiąc nigdy nie miałam do czynienia z kugucharem. Po Dolinie wałęsało się mnóstwo bezpańskich, dziko rozmnożonych kotów, ale podobno nie dorównywały inteligencją ich magicznym odpowiednikom i bardzo nie chciałam zastanawiać się ile w tej teorii było politycznej propagandy. Wedle wielu czarodziejów charłaki również nie dorastały im do pięt.
- Masz nerwy miękkie jak rozgotowany makaron, jeśli uznałeś to za przesłuchanie. Dopiero mogłabym zacząć. Myślisz, że nie mam gotowych pytań? - zagroziłam teatralnie i parsknęłam, zanim zdołałabym zdusić cisnącą się na język salwę śmiechu. Gorycz jego osobowości mnie bawiła; nie był prosty, nie był oczywisty. Mogliśmy być dla siebie złośliwi do upadłego i żaden znak na niebie czy ziemi nie wskazywał na to, bym zbyt szybko znudziła się towarzystwem Argusa. - Dwie. Helena była tu pierwsza, to ta wredna, o której czasem musiałam ci pisać w listach. Poliksena dołączyła niedawno. Penny je lubi - dodałam chyba tylko po to, by na wszelki wypadek zasznurować mu usta. Jakkolwiek to nie brzmiało, z opierzonymi mieszkankami Ula było podobnie jak z Jasperem, rościłam sobie wyłączne prawa do ich obrażania.
Pytanie o kran uznałam za dywersję niskich lotów, kwestię zbyt dziwną, by się nad nią pochylać; zamiast tego skryłam uśmiech w kilku łykach wody, po czym odstawiłam szklane naczynko na blat stołu i wyprostowałam plecy. W pomieszczeniu zadźwięczało ciche echo strzykających kości.
- Teraz mam dwie w ogrodzie, żeby nie musieć co trzeci dzień gnać do teścia do innej wioski - zaczęłam, bębniąc palcami o wierzch dłoni. Orpheus wydawał się niepocieszony tym rozwiązaniem, bo lubił wyprawy na konnym powozie, który dowoził nas do sąsiedniej miejscowości i domu jego jedynego, ukochanego dziadka, ale tak było po prostu wygodniej. - Do tej pory każdy letni sezon był niezły, ale w tym roku mamy zatrzęsienie - nie tyle samych klientów, co pszczół. Mnożą się, roją i szukają nowych domów, a wszystkie trzeba wyłapać zanim odlecą w siną dal. Ostatnio musiałam wisieć na drabinie u sąsiadów, bo zdążyły zwiać na działkę obok - przewróciłam oczyma, wspominając niezbyt bezpieczne balansowanie na krzywej i starej konstrukcji. Z trudem przekonałam wówczas mieszkającego za płotem Gibblebatcha żeby pozwolił mi spiłować fragment gałęzi, na której osiadła chmara bzyczących owadów, w innym wypadku bez wątpienia uciekłyby przy pierwszym strząśnięciu do wiadra. - Chcesz spróbować miodu? - zapytałam, ale nie poderwałam się z krzesła, żeby od razu wręczyć mu łyżkę z błyszczącym, lepkim wyrobem pracy pszczół, co to, to nie. Musiał mieć świadomość trudów, jakimi w normalnych okolicznościach należało okupić dostanie podobnych rarytasów, więc równie dobrze mógł trochę się dla nich pogimnastykować.
- Nie martw się, nie zapomni ci tego tylko do końca życia - stwierdziłam z rozbawieniem. Bellowa nie słynęła ze swojej kultury, ale wymagała jej od innych i długo chowała w sercu nawet najdrobniejsze urazy, co znaczyło mniej więcej tyle, że Argus wkroczył na pole minowe, zanim zdążyłabym go uprzedzić o jego istnieniu. - Och, mhm. Te klomby. Pies Whitlocków namiętnie je rozkopuje tak mniej więcej co wtorek. Podobno Bell zakopuje w tej ziemi sąsiadów, których uznała za niegrzecznych - mruknęłam, wyobrażając sobie minę Argusa zdruzgotanego doborem kwiatów, które starucha posadziła przed swoim płotem. Nic dziwnego, że nie trafiły w jego poczucie estetyki, były niemalże tak samo koszmarne, co ich właścicielka, pstrokate i pretensjonalne. - Mało tego, to najlepsze przyjaciółki. Jak jedna coś usłyszy, możesz mieć pewność, że w ciągu dziesięciu minut dowie się o tym druga. Kiedyś trzymała się z nimi jeszcze Collymore, ale odkąd mąż Collymore'owej zaczął robić maślane oczy do Hendersonowej, swoją drogą nie wiedzieć czemu, bo jest brzydka jak noc, to przymierze się rozpadło - relacjonowałam mu cierpliwie, nie ominąwszy przy tym najpikantniejszych szczegółów. Od tamtej pory pani Collymore znalazła sobie nowe kompanki w kółku gospodyń wiejskich, którego została nową przewodniczącą, a odseparowana od Bell i Henderson nie wydawała się już tak trująca jak wcześniej. - Zobaczysz, jeszcze zatęsknisz za Irytkiem.
Szkoda, że nie mogliśmy plotkować w nieskończoność; to było przyjemniejsze niż powrót myślami na trzęsawiska pytań pozostawionych bez odpowiedzi, skąpanych w elegijnej, niezaspokojonej ciszy. Byłam mu wdzięczna za to, że mnie słuchał, że rozumiał, sam miał na głowie przecież tyle problemów i zmagał się z ciężarem żałoby, a gotów był słuchać o moich.
- Nie był - nieważne co mówili Hector z Victorem, Jasper nas kochał, dbał o nas, więc co poszło nie tak? Przygryzłam lekko dolną wargę i podparłam brodę na dłoni, wciąż wpatrzona w zieleń ogrodu. Pod tym kątem nie docierało do nas przebrzydłe światło komety, na chwilę byliśmy od niej wolni. - Może myślał, że kupiliśmy już zabezpieczony dom. Może zdjął zabezpieczenia, żeby za kilka dni nałożyć nowe, lepsze, mocniejsze. Nie wiem i, cholera, nie dowiem się - warknęłam do własnych myśli, wściekła zarówno na męża, jak i na siebie, bo pozwalałam, żeby zagadka niszczyła mnie na oczach naszego syna. Argus miał rację. O dziwo, miał rację. Czy to znaczyło, że byłam złą matką? Złą, nieodpowiedzialną, serwującą dziecku traumy na nie tak odległą przyszłość. Popatrzyłam na niego z lekko przechyloną głową, tłumiąc ból kłujący serce, i oczyściłam płuca długim wydechem, miałam wrażenie, że spuścił ze mnie trochę zirytowanej pary. - Zgłaszasz się na ochotnika? Siano jest nudne, nie ucieka - rzuciłam zaczepnie, pozwoliwszy zaraz, żeby mięśnie twarzy rozpłynęły się w łagodności. Zaimponował mi wspomnieniem Penny.
- Na pewno zechce. I bardzo to doceni. To... mogłoby was do siebie zbliżyć, stworzyć coś, co byłoby tylko wasze. Wspólne. Nie wtrącam się, ale przemyśl to - zasugerowałam miękko, z wątłym tchnieniem nadziei w głosie. Pomysł wydawał mi się wspaniały, bywało, że muzyka przekazywała emocje lepiej niż słowa, i właśnie tym Argus mógłby dodatkowo zapunktować u małej. Rodzicielstwo było ciężkim orzechem do zgryzienia, szczególnie gdy roztaczało się opiekę nad de facto nieswoim dzieckiem, a jednak sam odnalazł most, który mógłby połączyć go z dziewczynką jak dwie zagubione na oceanie wyspy. - Przyjmuję tę groźbę i już drżę ze strachu - zapowiedziałam z cichym cmoknięciem. Niepotrzebnie, wiedziałam przecież, że Filch posiadał wiedzę kucharską na podobnym poziomie i jeśli świadomie nie spróbuje mnie otruć, zapewne nie wydarzy się nic złego. - W nowym semestrze wprowadzamy tam klasę czarodziejów. Sam wiesz, co się dzieje, Hogwart zszedł na psy, najeżony głupimi reformami, które mają trzymać gorszych z daleka od lepszych. A nie chcemy, żeby dzieci z Doliny i okolic w Somerset musiały zaniechać edukacji przez to, że ktoś w Ministerstwie w Londynie walnął się w łeb - poczułam rumieniec złości zakradający się na policzki. Oczyszczona i wypatroszona flądra wylądowała na drewnianej desce do pieczenia, wyjęłam z szafki blachę do pieczenia i wyłożyłam ją odpowiednio. - Więc klasę dla czarodziejów chciałabym jakoś udekorować. Nie zastąpię im Hogwartu, wiem o tym - zastrzegłam, zanim Argus zdążyłby się zapowietrzyć. - Chodzi o jego namiastkę, o atmosferę, magiczne elementy wystroju, żeby trochę im to wszystko ułatwić. Dać coś, zamiast niczego. Koleżanki z koła gospodyń zobowiązały się uszyć krawaty i naszywki z godłami, będą też proporce na ściany, na szafach umieścimy zaczarowane przedmioty i figurki. Jeden z sąsiadów obiecał namalować ruchomy obraz, taki jak w wieży schodowej. Będzie też ceremonia otwarcia, na której chciałabym, żebyś zagrał. Zaśpiewał, jeśli dasz się przekonać, jak równie urocza co ty Tiara Przydziału. Wtedy też będziemy przydzielać dzieciaki do domów. Rodzice powiedzą nam zawczasu o ich charakterach, żebyśmy nie spudłowali. Co myślisz? Brzmi dostatecznie jak moje marzenie, a twój koszmar? - uśmiechnęłam się, rozgadana, po czym wyciągnęłam rękę w kierunku stojącej na sąsiedniej szafce solniczki. Mogłabym po nią podejść, jednak coś mnie zatrzymało; wzięłam głębszy oddech i na moment przymknęłam oczy, a kiedy znów je otworzyłam, szklany (i pusty, do diabła) pojemniczek znalazł się w gniazdku stworzonym z palców. - Ha! Widziałeś? - pyszniłam się z zadowoleniem, co nie zmieniało faktu, że soli jak nie było, tak nie ma.
wyszło mi!!
- Masz nerwy miękkie jak rozgotowany makaron, jeśli uznałeś to za przesłuchanie. Dopiero mogłabym zacząć. Myślisz, że nie mam gotowych pytań? - zagroziłam teatralnie i parsknęłam, zanim zdołałabym zdusić cisnącą się na język salwę śmiechu. Gorycz jego osobowości mnie bawiła; nie był prosty, nie był oczywisty. Mogliśmy być dla siebie złośliwi do upadłego i żaden znak na niebie czy ziemi nie wskazywał na to, bym zbyt szybko znudziła się towarzystwem Argusa. - Dwie. Helena była tu pierwsza, to ta wredna, o której czasem musiałam ci pisać w listach. Poliksena dołączyła niedawno. Penny je lubi - dodałam chyba tylko po to, by na wszelki wypadek zasznurować mu usta. Jakkolwiek to nie brzmiało, z opierzonymi mieszkankami Ula było podobnie jak z Jasperem, rościłam sobie wyłączne prawa do ich obrażania.
Pytanie o kran uznałam za dywersję niskich lotów, kwestię zbyt dziwną, by się nad nią pochylać; zamiast tego skryłam uśmiech w kilku łykach wody, po czym odstawiłam szklane naczynko na blat stołu i wyprostowałam plecy. W pomieszczeniu zadźwięczało ciche echo strzykających kości.
- Teraz mam dwie w ogrodzie, żeby nie musieć co trzeci dzień gnać do teścia do innej wioski - zaczęłam, bębniąc palcami o wierzch dłoni. Orpheus wydawał się niepocieszony tym rozwiązaniem, bo lubił wyprawy na konnym powozie, który dowoził nas do sąsiedniej miejscowości i domu jego jedynego, ukochanego dziadka, ale tak było po prostu wygodniej. - Do tej pory każdy letni sezon był niezły, ale w tym roku mamy zatrzęsienie - nie tyle samych klientów, co pszczół. Mnożą się, roją i szukają nowych domów, a wszystkie trzeba wyłapać zanim odlecą w siną dal. Ostatnio musiałam wisieć na drabinie u sąsiadów, bo zdążyły zwiać na działkę obok - przewróciłam oczyma, wspominając niezbyt bezpieczne balansowanie na krzywej i starej konstrukcji. Z trudem przekonałam wówczas mieszkającego za płotem Gibblebatcha żeby pozwolił mi spiłować fragment gałęzi, na której osiadła chmara bzyczących owadów, w innym wypadku bez wątpienia uciekłyby przy pierwszym strząśnięciu do wiadra. - Chcesz spróbować miodu? - zapytałam, ale nie poderwałam się z krzesła, żeby od razu wręczyć mu łyżkę z błyszczącym, lepkim wyrobem pracy pszczół, co to, to nie. Musiał mieć świadomość trudów, jakimi w normalnych okolicznościach należało okupić dostanie podobnych rarytasów, więc równie dobrze mógł trochę się dla nich pogimnastykować.
- Nie martw się, nie zapomni ci tego tylko do końca życia - stwierdziłam z rozbawieniem. Bellowa nie słynęła ze swojej kultury, ale wymagała jej od innych i długo chowała w sercu nawet najdrobniejsze urazy, co znaczyło mniej więcej tyle, że Argus wkroczył na pole minowe, zanim zdążyłabym go uprzedzić o jego istnieniu. - Och, mhm. Te klomby. Pies Whitlocków namiętnie je rozkopuje tak mniej więcej co wtorek. Podobno Bell zakopuje w tej ziemi sąsiadów, których uznała za niegrzecznych - mruknęłam, wyobrażając sobie minę Argusa zdruzgotanego doborem kwiatów, które starucha posadziła przed swoim płotem. Nic dziwnego, że nie trafiły w jego poczucie estetyki, były niemalże tak samo koszmarne, co ich właścicielka, pstrokate i pretensjonalne. - Mało tego, to najlepsze przyjaciółki. Jak jedna coś usłyszy, możesz mieć pewność, że w ciągu dziesięciu minut dowie się o tym druga. Kiedyś trzymała się z nimi jeszcze Collymore, ale odkąd mąż Collymore'owej zaczął robić maślane oczy do Hendersonowej, swoją drogą nie wiedzieć czemu, bo jest brzydka jak noc, to przymierze się rozpadło - relacjonowałam mu cierpliwie, nie ominąwszy przy tym najpikantniejszych szczegółów. Od tamtej pory pani Collymore znalazła sobie nowe kompanki w kółku gospodyń wiejskich, którego została nową przewodniczącą, a odseparowana od Bell i Henderson nie wydawała się już tak trująca jak wcześniej. - Zobaczysz, jeszcze zatęsknisz za Irytkiem.
Szkoda, że nie mogliśmy plotkować w nieskończoność; to było przyjemniejsze niż powrót myślami na trzęsawiska pytań pozostawionych bez odpowiedzi, skąpanych w elegijnej, niezaspokojonej ciszy. Byłam mu wdzięczna za to, że mnie słuchał, że rozumiał, sam miał na głowie przecież tyle problemów i zmagał się z ciężarem żałoby, a gotów był słuchać o moich.
- Nie był - nieważne co mówili Hector z Victorem, Jasper nas kochał, dbał o nas, więc co poszło nie tak? Przygryzłam lekko dolną wargę i podparłam brodę na dłoni, wciąż wpatrzona w zieleń ogrodu. Pod tym kątem nie docierało do nas przebrzydłe światło komety, na chwilę byliśmy od niej wolni. - Może myślał, że kupiliśmy już zabezpieczony dom. Może zdjął zabezpieczenia, żeby za kilka dni nałożyć nowe, lepsze, mocniejsze. Nie wiem i, cholera, nie dowiem się - warknęłam do własnych myśli, wściekła zarówno na męża, jak i na siebie, bo pozwalałam, żeby zagadka niszczyła mnie na oczach naszego syna. Argus miał rację. O dziwo, miał rację. Czy to znaczyło, że byłam złą matką? Złą, nieodpowiedzialną, serwującą dziecku traumy na nie tak odległą przyszłość. Popatrzyłam na niego z lekko przechyloną głową, tłumiąc ból kłujący serce, i oczyściłam płuca długim wydechem, miałam wrażenie, że spuścił ze mnie trochę zirytowanej pary. - Zgłaszasz się na ochotnika? Siano jest nudne, nie ucieka - rzuciłam zaczepnie, pozwoliwszy zaraz, żeby mięśnie twarzy rozpłynęły się w łagodności. Zaimponował mi wspomnieniem Penny.
- Na pewno zechce. I bardzo to doceni. To... mogłoby was do siebie zbliżyć, stworzyć coś, co byłoby tylko wasze. Wspólne. Nie wtrącam się, ale przemyśl to - zasugerowałam miękko, z wątłym tchnieniem nadziei w głosie. Pomysł wydawał mi się wspaniały, bywało, że muzyka przekazywała emocje lepiej niż słowa, i właśnie tym Argus mógłby dodatkowo zapunktować u małej. Rodzicielstwo było ciężkim orzechem do zgryzienia, szczególnie gdy roztaczało się opiekę nad de facto nieswoim dzieckiem, a jednak sam odnalazł most, który mógłby połączyć go z dziewczynką jak dwie zagubione na oceanie wyspy. - Przyjmuję tę groźbę i już drżę ze strachu - zapowiedziałam z cichym cmoknięciem. Niepotrzebnie, wiedziałam przecież, że Filch posiadał wiedzę kucharską na podobnym poziomie i jeśli świadomie nie spróbuje mnie otruć, zapewne nie wydarzy się nic złego. - W nowym semestrze wprowadzamy tam klasę czarodziejów. Sam wiesz, co się dzieje, Hogwart zszedł na psy, najeżony głupimi reformami, które mają trzymać gorszych z daleka od lepszych. A nie chcemy, żeby dzieci z Doliny i okolic w Somerset musiały zaniechać edukacji przez to, że ktoś w Ministerstwie w Londynie walnął się w łeb - poczułam rumieniec złości zakradający się na policzki. Oczyszczona i wypatroszona flądra wylądowała na drewnianej desce do pieczenia, wyjęłam z szafki blachę do pieczenia i wyłożyłam ją odpowiednio. - Więc klasę dla czarodziejów chciałabym jakoś udekorować. Nie zastąpię im Hogwartu, wiem o tym - zastrzegłam, zanim Argus zdążyłby się zapowietrzyć. - Chodzi o jego namiastkę, o atmosferę, magiczne elementy wystroju, żeby trochę im to wszystko ułatwić. Dać coś, zamiast niczego. Koleżanki z koła gospodyń zobowiązały się uszyć krawaty i naszywki z godłami, będą też proporce na ściany, na szafach umieścimy zaczarowane przedmioty i figurki. Jeden z sąsiadów obiecał namalować ruchomy obraz, taki jak w wieży schodowej. Będzie też ceremonia otwarcia, na której chciałabym, żebyś zagrał. Zaśpiewał, jeśli dasz się przekonać, jak równie urocza co ty Tiara Przydziału. Wtedy też będziemy przydzielać dzieciaki do domów. Rodzice powiedzą nam zawczasu o ich charakterach, żebyśmy nie spudłowali. Co myślisz? Brzmi dostatecznie jak moje marzenie, a twój koszmar? - uśmiechnęłam się, rozgadana, po czym wyciągnęłam rękę w kierunku stojącej na sąsiedniej szafce solniczki. Mogłabym po nią podejść, jednak coś mnie zatrzymało; wzięłam głębszy oddech i na moment przymknęłam oczy, a kiedy znów je otworzyłam, szklany (i pusty, do diabła) pojemniczek znalazł się w gniazdku stworzonym z palców. - Ha! Widziałeś? - pyszniłam się z zadowoleniem, co nie zmieniało faktu, że soli jak nie było, tak nie ma.
wyszło mi!!
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Doświadczenie Argusa w temacie kugucharów kończyło się na Pani Norris i niekoniecznie planował to zmieniać, całkowicie oddany swojej kotce. Lubił myśleć, że wybrała go, bo wyczuła ten wielki magiczny potencjał, jakiego inni uparcie nie chcieli widzieć. Ślepcy...
- Zapowiedź przesłuchania. Odroczonego - uzupełnił precyzyjnie, znając swój marny los. Byłby zaskoczony, gdyby zapomniała. Pozwolił kobiecie cieszyć się tym triumfem, tortury zaserwuje jej przecież później, kiedy padną pierwsze pytania. - Kury na pewno nie miały tyle szczęścia podczas dochodzenia. Nie spodziewałbym się, że wpuścisz na swój trawnik ptactwo wątpliwej reputacji, przecież nie jesteś amatorką - uznał, teatralnie przewracając oczyma. Przy okazji poruszył parę razy materiałem koszuli w marnej próbie ochłodzenia, ale powietrze było zbyt ciepłe na podobne manewry - dwie sekundy wytchnienia i znów to samo. Na szczęście pogoda była już nieco znośniejsza niż parę dni temu, byle tylko tendencja się utrzymała. - Tak myślałem, ciągnie ją do zwierząt - zwerbalizował wcześniejsze przemyślenia, coraz intensywniej rozważając sprawienie Penny pupila - może właśnie kury? Były praktyczne, względnie niewymagające, musiałby tylko wyjaśnić Pani Norris, że to nie są jej nowe zabawki. I ogarnąć dom. Szczegóły!
Mimo paru lat spędzonych na wsi, Filch nie miał pojęcia o hodowli pszczół. Bardziej niż lokalne pasieki pamiętał ich właściciela, któremu po sąsiedzku uprzykrzał życie, tym samym spędzając sen z powiek przybranej matce. Wiedział swoje, Donna musiała mieć słabość do tego pszczelarza, z wzajemnością - jak inaczej przekonałaby go, że fantazyjnie wulgarne przystrzyżenie największego krzewu na jego posesji nie jest winą Argusa? Ten człowiek k o c h a ł swoje zarośla, przycinał je regularnie, od linijki, by przypominały ogrody najwytworniejszych dworów, co na chaotycznej wsi prezentowało się idiotycznie - motyw falliczny w centrum kompozycji nie odbierał więc niczemu powagi, za to doskonale upuścił trochę burzliwych emocji dorastającego chłopca. Wtedy też musiał wisieć na drabinie, w dodatku w półmroku, ale efekt wynagrodził trudy.
- Brzmi bardziej odpowiedzialnie niż kury - stwierdził krótko, nie przypuszczał bowiem, że za pszczołami trzeba się tak uganiać. - Pew... to podstęp? - zapytał, urywając w połowie swoją chęć spróbowania miodu, bo coś tam podejrzanie błysnęło w kobiecym oku. - Udało ci się zdjąć te pszczoły? Potrzebujesz kukły na użądlenia żeby przytargać je z tej działki? - zmrużył podejrzliwie oczy, wietrząc spisek. Mógł pomóc przy pracy, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem, mając za co się odpłacać, ale posiadał tak żałośnie niską znajomość tematu, że bez wskazówek narobiłby więcej szkód - sobie i pszczołom.
- Zapomni, wystarczy że dostanie ciekawsze wspomnienia - stwierdził niewinnie, gładząc podbródek palcem. Po zasłyszanej plotce brzydkie klomby nabierały więcej sensu. - Ach, czyli sadzi im na grobach takie paskudne szkarady w ramach kary... sprytne - mruknął, oddając sąsiadce strzępki honoru. Ze śmiertelnie poważną miną pokiwał głową na resztę informacji, notując w pamięci nazwiska. Teraz zostawało tylko zlokalizować domy Hendersenów i Collymore'ów, wyłowić twarze z tłumu i Dolina stanie przed nim otworem, zero tajemnic. - Zamawiam wycieczkę sąsiadoznawczą - spacer plotkarski mógł ułatwić rozmieszczenie największych zagrożeń i ewentualnych sprzymierzeńców. Poza tym brakowało mu towarzystwa, za życia Camilli to ona zapełniała towarzyskie luki, była mu najbliższa. - Prędzej sam zostanę poltergeistem - burknął, nieprzekonany do rzekomej tęsknoty. Musiałaby go poznać, doświadczyć drwin Irytka na własnej skórze, by wypowiadać się na ten temat - i choć Leta miała trochę racji, w końcu duch był integralną częścią Hogwartu, Filch nosił w sobie zbyt wiele dumy na podobne nostalgie.
Chciał dodać coś jeszcze, znaleźć magiczne zdanie łagodzące zszargane kobiece nerwy, lecz milczał, zbyt dobrze znając złość. Nie była tak krucha, jak szczęście i radość - o nie, one pękały z łatwością przy najmniejszych uderzeniach niepowodzeń, wściekłość była twarda i niezłomna, miała gorzki posmak, widmo niepokoju. Potrzebowała czasu, żadne słowa nie mogły tego zmienić.
- Naturalnie, to obustronna zabawa - odpowiedział w podobnym tonie, przyprawionym o zawadiacki uśmieszek i wyzywające spojrzenie. - Cyrki będą nas błagać o gościnne występy, spektakle z nożami to szczyt popularności.
- Ona to zna - słyszała sonaty, elegie, etiudy, nokturny, menuety - wymieniał od niechcenia, jedną rękę posyłając w powietrze w dyrygencko zgrabnym geście, drugą trąc w zmęczeniu czoło, nim palce zetknęły się z kantem stołu, w który wbił też ponure spojrzenie. Znów trafił pod ścianę, znów miał w wyobraźni rząd klawiszy, znów mógł odgrywać znane sekwencje jedynie w myślach. Jak lata temu, gdy podjął decyzję o ucieczce z domu. Na którymś etapie życia założył, że żadna siła nie oderwie go od pianina, a jednak siedział w kuchni Jaspera Evansa, usiłując zatrzymać przepływające melodie. Nie było wyłącznika, były z nim zawsze, odwieczne tło do każdej sytuacji. - Z jakiegoś powodu uwielbia pawanę na śmierć infantki* - ...może dlatego, że osobiście przepadał za twórczością Ravela, maniakalnie łamiąc palce na jego kompozycjach od chwili, gdy Donna podsunęła mu kompozytorskie nazwisko? Co tylko potwierdzałoby teorię Lety, muzyka potrafiła wyrazić subtelności, jakich Filch nie ująłby w słowach, będąc w nich zbyt pokracznym i nieswoim. - Nie wiem, to chyba za mało żeby coś na tym budować. Zobaczymy. Najpierw muszę wymyślić, gdzie i jak wstawię to pianino, a chyba jest parę bardziej palących kwestii - zabębnił palcami w drewniany blat, pragnąc szybko uciec od tego tematu - już zaczynał czuć skrępowanie, ciążące na ramionach w dziarskim towarzystwie innych życiowych trosk.
Na szczęście chwilę później mógł zająć ręce obiadem, a głowę edukacją najmłodszych. Przebywając w Hogwarcie mógł od wewnątrz obserwować rozrastający się problem, nie bez przyczyny odsuwał od niego Penny... Słuchał milcząc, zbierając myśli. Te dzieci pewnie nasłuchały się od rodziców o magicznej szkole, zakamarkach, wyjątkowych pomieszczeniach.
- Próbowałaś kiedyś ścierać tablicę tarką? Podejrzewam, że śpiewając mogę wydawać podobne dźwięki - ostrzegł, pod żadnym pozorem nie zamierzając godzić się na użyczenie własnego głosu - ale nie przejmuj się, zagram tylko jeśli ty zaśpiewasz, byłabyś ciekawą Tiarą Przydziału. Swoją drogą, wiesz jak wygląda śpiewanie hymnu w Hogwarcie? Każdy śpiewa w swoim tempie i rytmie - z g r o z a - przy tym też mogę zagrać, chętnie zagłuszę trochę kakofonię, tylko... - zawahał się, doskonale wiedząc, że nie będzie zadowolona z jego opinii - a w ręce trzymała nóż cuchnący surową rybą, wolałby wiedzieć, kiedy zapragnie nim rzucić. - Nie boisz się, że dając im namiastkę mogą się rozczarować? Słuchają o zamku od dziecka, wyobrażają sobie Merlin wie co. Może po prostu zorganizować im coś własnego zamiast Hogwartu, tutejszego, nowego, nadal magicznego... nie wiem, alternatywę jakąś - pan maruda w czystej postaci. Mówił jednak z własnego doświadczenia, z własnych marzeń, pielęgnowanych od lat, próbując ustawić siebie na miejscu tych dzieci, na miejscu Penelope. Czy namiastka nie pokaże im, że to nie jest miejsce, o którym tak marzyli? Nie pogłębi żalu i poczucia niesprawiedliwości?
- O ty, cwana - skomentował z uniesionymi brwiami magiczny sukces, przyglądając się solniczce uwięzionej między palcami. Pustej. Szlag, a chciał od Lety wydębić trochę soli. - Następnym razem może nie usuwaj przypraw - ach, ironia na ustach prawie zastępowała słony smak, o którym mogli marzyć w tym i każdym innym daniu. Ziemniaki wylądowały w garnku, a obierki dorzucił na blachę.
* Maurice Ravel - Pavane pour une infante défunte
- Zapowiedź przesłuchania. Odroczonego - uzupełnił precyzyjnie, znając swój marny los. Byłby zaskoczony, gdyby zapomniała. Pozwolił kobiecie cieszyć się tym triumfem, tortury zaserwuje jej przecież później, kiedy padną pierwsze pytania. - Kury na pewno nie miały tyle szczęścia podczas dochodzenia. Nie spodziewałbym się, że wpuścisz na swój trawnik ptactwo wątpliwej reputacji, przecież nie jesteś amatorką - uznał, teatralnie przewracając oczyma. Przy okazji poruszył parę razy materiałem koszuli w marnej próbie ochłodzenia, ale powietrze było zbyt ciepłe na podobne manewry - dwie sekundy wytchnienia i znów to samo. Na szczęście pogoda była już nieco znośniejsza niż parę dni temu, byle tylko tendencja się utrzymała. - Tak myślałem, ciągnie ją do zwierząt - zwerbalizował wcześniejsze przemyślenia, coraz intensywniej rozważając sprawienie Penny pupila - może właśnie kury? Były praktyczne, względnie niewymagające, musiałby tylko wyjaśnić Pani Norris, że to nie są jej nowe zabawki. I ogarnąć dom. Szczegóły!
Mimo paru lat spędzonych na wsi, Filch nie miał pojęcia o hodowli pszczół. Bardziej niż lokalne pasieki pamiętał ich właściciela, któremu po sąsiedzku uprzykrzał życie, tym samym spędzając sen z powiek przybranej matce. Wiedział swoje, Donna musiała mieć słabość do tego pszczelarza, z wzajemnością - jak inaczej przekonałaby go, że fantazyjnie wulgarne przystrzyżenie największego krzewu na jego posesji nie jest winą Argusa? Ten człowiek k o c h a ł swoje zarośla, przycinał je regularnie, od linijki, by przypominały ogrody najwytworniejszych dworów, co na chaotycznej wsi prezentowało się idiotycznie - motyw falliczny w centrum kompozycji nie odbierał więc niczemu powagi, za to doskonale upuścił trochę burzliwych emocji dorastającego chłopca. Wtedy też musiał wisieć na drabinie, w dodatku w półmroku, ale efekt wynagrodził trudy.
- Brzmi bardziej odpowiedzialnie niż kury - stwierdził krótko, nie przypuszczał bowiem, że za pszczołami trzeba się tak uganiać. - Pew... to podstęp? - zapytał, urywając w połowie swoją chęć spróbowania miodu, bo coś tam podejrzanie błysnęło w kobiecym oku. - Udało ci się zdjąć te pszczoły? Potrzebujesz kukły na użądlenia żeby przytargać je z tej działki? - zmrużył podejrzliwie oczy, wietrząc spisek. Mógł pomóc przy pracy, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem, mając za co się odpłacać, ale posiadał tak żałośnie niską znajomość tematu, że bez wskazówek narobiłby więcej szkód - sobie i pszczołom.
- Zapomni, wystarczy że dostanie ciekawsze wspomnienia - stwierdził niewinnie, gładząc podbródek palcem. Po zasłyszanej plotce brzydkie klomby nabierały więcej sensu. - Ach, czyli sadzi im na grobach takie paskudne szkarady w ramach kary... sprytne - mruknął, oddając sąsiadce strzępki honoru. Ze śmiertelnie poważną miną pokiwał głową na resztę informacji, notując w pamięci nazwiska. Teraz zostawało tylko zlokalizować domy Hendersenów i Collymore'ów, wyłowić twarze z tłumu i Dolina stanie przed nim otworem, zero tajemnic. - Zamawiam wycieczkę sąsiadoznawczą - spacer plotkarski mógł ułatwić rozmieszczenie największych zagrożeń i ewentualnych sprzymierzeńców. Poza tym brakowało mu towarzystwa, za życia Camilli to ona zapełniała towarzyskie luki, była mu najbliższa. - Prędzej sam zostanę poltergeistem - burknął, nieprzekonany do rzekomej tęsknoty. Musiałaby go poznać, doświadczyć drwin Irytka na własnej skórze, by wypowiadać się na ten temat - i choć Leta miała trochę racji, w końcu duch był integralną częścią Hogwartu, Filch nosił w sobie zbyt wiele dumy na podobne nostalgie.
Chciał dodać coś jeszcze, znaleźć magiczne zdanie łagodzące zszargane kobiece nerwy, lecz milczał, zbyt dobrze znając złość. Nie była tak krucha, jak szczęście i radość - o nie, one pękały z łatwością przy najmniejszych uderzeniach niepowodzeń, wściekłość była twarda i niezłomna, miała gorzki posmak, widmo niepokoju. Potrzebowała czasu, żadne słowa nie mogły tego zmienić.
- Naturalnie, to obustronna zabawa - odpowiedział w podobnym tonie, przyprawionym o zawadiacki uśmieszek i wyzywające spojrzenie. - Cyrki będą nas błagać o gościnne występy, spektakle z nożami to szczyt popularności.
- Ona to zna - słyszała sonaty, elegie, etiudy, nokturny, menuety - wymieniał od niechcenia, jedną rękę posyłając w powietrze w dyrygencko zgrabnym geście, drugą trąc w zmęczeniu czoło, nim palce zetknęły się z kantem stołu, w który wbił też ponure spojrzenie. Znów trafił pod ścianę, znów miał w wyobraźni rząd klawiszy, znów mógł odgrywać znane sekwencje jedynie w myślach. Jak lata temu, gdy podjął decyzję o ucieczce z domu. Na którymś etapie życia założył, że żadna siła nie oderwie go od pianina, a jednak siedział w kuchni Jaspera Evansa, usiłując zatrzymać przepływające melodie. Nie było wyłącznika, były z nim zawsze, odwieczne tło do każdej sytuacji. - Z jakiegoś powodu uwielbia pawanę na śmierć infantki* - ...może dlatego, że osobiście przepadał za twórczością Ravela, maniakalnie łamiąc palce na jego kompozycjach od chwili, gdy Donna podsunęła mu kompozytorskie nazwisko? Co tylko potwierdzałoby teorię Lety, muzyka potrafiła wyrazić subtelności, jakich Filch nie ująłby w słowach, będąc w nich zbyt pokracznym i nieswoim. - Nie wiem, to chyba za mało żeby coś na tym budować. Zobaczymy. Najpierw muszę wymyślić, gdzie i jak wstawię to pianino, a chyba jest parę bardziej palących kwestii - zabębnił palcami w drewniany blat, pragnąc szybko uciec od tego tematu - już zaczynał czuć skrępowanie, ciążące na ramionach w dziarskim towarzystwie innych życiowych trosk.
Na szczęście chwilę później mógł zająć ręce obiadem, a głowę edukacją najmłodszych. Przebywając w Hogwarcie mógł od wewnątrz obserwować rozrastający się problem, nie bez przyczyny odsuwał od niego Penny... Słuchał milcząc, zbierając myśli. Te dzieci pewnie nasłuchały się od rodziców o magicznej szkole, zakamarkach, wyjątkowych pomieszczeniach.
- Próbowałaś kiedyś ścierać tablicę tarką? Podejrzewam, że śpiewając mogę wydawać podobne dźwięki - ostrzegł, pod żadnym pozorem nie zamierzając godzić się na użyczenie własnego głosu - ale nie przejmuj się, zagram tylko jeśli ty zaśpiewasz, byłabyś ciekawą Tiarą Przydziału. Swoją drogą, wiesz jak wygląda śpiewanie hymnu w Hogwarcie? Każdy śpiewa w swoim tempie i rytmie - z g r o z a - przy tym też mogę zagrać, chętnie zagłuszę trochę kakofonię, tylko... - zawahał się, doskonale wiedząc, że nie będzie zadowolona z jego opinii - a w ręce trzymała nóż cuchnący surową rybą, wolałby wiedzieć, kiedy zapragnie nim rzucić. - Nie boisz się, że dając im namiastkę mogą się rozczarować? Słuchają o zamku od dziecka, wyobrażają sobie Merlin wie co. Może po prostu zorganizować im coś własnego zamiast Hogwartu, tutejszego, nowego, nadal magicznego... nie wiem, alternatywę jakąś - pan maruda w czystej postaci. Mówił jednak z własnego doświadczenia, z własnych marzeń, pielęgnowanych od lat, próbując ustawić siebie na miejscu tych dzieci, na miejscu Penelope. Czy namiastka nie pokaże im, że to nie jest miejsce, o którym tak marzyli? Nie pogłębi żalu i poczucia niesprawiedliwości?
- O ty, cwana - skomentował z uniesionymi brwiami magiczny sukces, przyglądając się solniczce uwięzionej między palcami. Pustej. Szlag, a chciał od Lety wydębić trochę soli. - Następnym razem może nie usuwaj przypraw - ach, ironia na ustach prawie zastępowała słony smak, o którym mogli marzyć w tym i każdym innym daniu. Ziemniaki wylądowały w garnku, a obierki dorzucił na blachę.
* Maurice Ravel - Pavane pour une infante défunte
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
- Nawet bardzo. Zresztą dzieci się przy nich lepiej rozwijają, uczą odpowiedzialności. Jestem ciekawa jak dogada się z panią Norris, kiedy zaczną prawdziwie dzielić przestrzeń - zastanowiłam się, wiedząc, że kotka Filcha była wobec niego niezwykle zaborcza, opiekuńcza, zajadła jak ogar z obnażonymi kłami, uzbrojona w ostre ząbki i równie ostre pazury. Czy taką samą opiekę roztoczy również nad jego córką? Nieważne, że z Argusem nie łączyły Penelope więzy krwi, był dla niej ojcem i w moim odczuciu futrzak powinien zdać sobie z tego sprawę, jeśli nie chciał wylądować w ogrodzie za zamkniętymi drzwiami. Gdyby przyszło mu wybierać, decyzja byłaby oczywista... przynajmniej w moim mniemaniu.
- Oczywiście - parsknęłam w odpowiedzi na pytanie o podstęp. Nie tyle zamierzałam uwikłać go w poszukiwania słoiczka w zakamarkach kuchni, co usłyszeć proste, pozornie niewiele znaczące poproszę cię Leto, zbawicielko. Bez sarkazmu, za to z życzliwością i sympatią. Niemalże niewykonalne zadanie dla kogoś takiego jak on, a zatem odpowiednio trudne, by zostać nagrodzone kilkoma łyżeczkami słodkiego wyrobu. - Postaraj się, zaskocz mnie - poleciłam, by następnie pokręcić głową i sięgnąć po gazetę, za pomocą której zamierzałam odegnać od siebie odrobinę upartego skwaru, który lepił się do ścian i za nic w świecie nie chciał jeszcze odpuścić. Wieczory powoli stawały się znośniejsze, za to dni, podczas których nie sposób było podeprzeć się chłodzącą magią, cały czas sprawiały nie lada problem. Często zastanawiałam się jakim sposobem rośliny w moim ogródku nie więdną, prażone słońcem i złoto-czerwonym blaskiem komety, zrzuciwszy to na karb burz nadchodzących późnymi porami prawie każdego dnia, gwałtownych ulew płaczących nad spierzchniętą, suchą florą odżywającą w ich objęciach. - Żebyś potem wypominał mi to do końca życia i kazał rekompensować sobie ból przysługami? Zapomnij. Poza tym pozwolenie pszczołom na żądlenie postronnych, niewinnych ludzi jest wbrew mojemu honorowi początkującego pszczelarza. Jak stanę się bieglejsza i mnie zdenerwujesz, wtedy nie będę miała oporów - uśmiechnęłam się półgębkiem, po czym przytaknęłam na argusowskie wnioski odnośnie Bell zza płotu. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam, że akurat ta szkarada zajmuje się eliminowaniem sąsiadów, którzy nie przypadli jej do gustu, jednak podobnych awanturników gromadzących moje ostrożne spojrzenia było kilkoro. Nie przepadałam za nimi, wydawali się prowadzić na smyczy burzowe chmury, a gdzie nie stanęli, tam roztaczali ruinę. - Z najwyższą przyjemnością cię oprowadzę - zapowiedziałam z zainspirowanym błyskiem w oku. - W wianuszku kręcących się dookoła tej zołzy diabłów jest jeden szczególnie niebezpieczny. Uwielbia go. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że pochwalił jej brzydkie kwiaty, czy dlatego, że ludzie wokół niego znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, a on wydaje się tym kompletnie nieprzejęty. Pokażę ci jego dom - zapowiedziałam i potwierdziłam to dodatkowym, solennym skinięciem.
Domysły na temat Cattermole'a zeszły na dalszy plan, kiedy pochyliliśmy się nad kwestią Penny, a mięśnie w moim ciele rozmiękły na wieść, że już wpuścił ją do swojego świata muzyki. Dziewczynka nigdy mi o tym nie mówiła, być może sądząc, że to ich wspólna tajemnica, delikatna i eteryczna, którą z powierzchni ziemi mógłby zdmuchnąć głębszy oddech nieproszonej osoby dopuszczonej zbyt blisko. - Nie znam tego - stwierdziłam po krótkim namyśle, podczas którego przytoczony przez Argusa tytuł próbował utorować sobie drogę przez pamięć. Brakowało go we wspomnieniach, nie byłam w stanie przywołać w myślach brzmienia melodii, choć instynktownie wyobraziłam sobie chude palce Filcha mknące po monochromatycznych klawiszach pianina, przyciskając je w sekwencji wyważonych, wypraktykowanych gestów. Ciekawe czy Penny również patrzyła właśnie na jego dłonie, kiedy jej grał.
Przewróciłam oczyma na jego zapewnienie i tym razem to ja zabębniłam palcami o drewno blatu.
- A będziesz wydzierał się jak zmachana tarka w proteście, jeśli dokooptuję ci kogoś innego do duetu? Mamy w Dolinie kilka sąsiadek, które bardzo ładnie śpiewają, myślę, że zgodziłyby się pomóc. Na pewno jednak nie będę to ja. Kołysanki dla Orphiego to co innego, on jeszcze nie wie, czy coś brzmi dobrze, czy kaleczy uszy, ale starsze dzieci mnie wyśmieją - wymamrotałam, pewna, że do uroczystej ceremonii otwarcia roku szkolnego potrzebowaliśmy zabawnej piosenki, by ta uzupełniła melodię, okraszonej przyjemnym głosem, nie zaś skrzekliwym i zupełnie amatorskim. - Jak to? Nie ma tam dyrygenta? - zdumiałam się, nie chcąc nawet wyobrażać sobie bełkotu nieskładnego rytmu i setek głosów przekrzykujących się nawzajem w kakofonii bez ładu i składu. - To jest alternatywa. Inspiracja. Nie nazwiemy tego Hogwartem, zaczerpniemy garściami z jego tradycji i symboli, ale to, co tu tworzymy, jest nasze. Inne. Lepsze? Na pewno nie, ale dla dziecka, któremu z dnia na dzień odbiera się marzenia o szkole, którą sobie wyobrażało, będzie to lepsze niż nic. Niektóre dzieciaki mogą nie być zadowolone. Mogą kopać, gardzić i płakać. Nasza w tym rola, żeby przekonać je, że nie ma nic gorszego w ich pochodzeniu, i że wciąż mogą dobrze bawić się bez prawdziwego Hogwartu. W szkole, która ich nie potępia - wzruszyłam ramionami. Czy gdybyśmy przemianowali nazwy domów albo wybrali im inne herby, to sprawiłoby inne wrażenie? Tego nie byłam pewna, cztery domy były wyznacznikiem osobowości, zbieraniny cech, z jaką rodził się młody człowiek; mimo to słowa Argusa dały mi do myślenia. Jeśli on uważał w ten sposób, niewykluczone, że podobne wrażenie mogliby odnieść inni mieszkańcy Somerset. Możliwe, że będę zmuszona poruszyć tę kwestię jeszcze raz z innymi nauczycielami, o czym jednak mu nie powiem, nawet się słowem nie zająknę, żeby nie myślał, że fantastycznie mi pomógł. Co to, to nie.
- Dobrze, następnym razem usunę ciebie - wyszczerzyłam zęby, skutecznym magicznym popisem wyraźnie wprawiona w dobry humor; minuty mijały, w kuchni rozchodziło się coraz więcej przyjemnych zapachów. Robiliśmy co mogliśmy, żeby było smacznie, choć przyprawy mieliśmy ograniczone, a właściwie żadne. - Obudzisz dzieci? Ja nakryję - poprosiłam z migotem uśmiechu wznieconym świadomością, że twarz Argusa będzie pierwszym, co Penny zobaczy po otworzeniu oczu. Pieczona flądra wylądowała na półmisku, obok niej znalazły się ziemniaki, a w dzbanku lodowata wręcz woda. Na deser mieliśmy wszyscy po połowie gruszki, lepsze to, niż nic.
zt x2?
- Oczywiście - parsknęłam w odpowiedzi na pytanie o podstęp. Nie tyle zamierzałam uwikłać go w poszukiwania słoiczka w zakamarkach kuchni, co usłyszeć proste, pozornie niewiele znaczące poproszę cię Leto, zbawicielko. Bez sarkazmu, za to z życzliwością i sympatią. Niemalże niewykonalne zadanie dla kogoś takiego jak on, a zatem odpowiednio trudne, by zostać nagrodzone kilkoma łyżeczkami słodkiego wyrobu. - Postaraj się, zaskocz mnie - poleciłam, by następnie pokręcić głową i sięgnąć po gazetę, za pomocą której zamierzałam odegnać od siebie odrobinę upartego skwaru, który lepił się do ścian i za nic w świecie nie chciał jeszcze odpuścić. Wieczory powoli stawały się znośniejsze, za to dni, podczas których nie sposób było podeprzeć się chłodzącą magią, cały czas sprawiały nie lada problem. Często zastanawiałam się jakim sposobem rośliny w moim ogródku nie więdną, prażone słońcem i złoto-czerwonym blaskiem komety, zrzuciwszy to na karb burz nadchodzących późnymi porami prawie każdego dnia, gwałtownych ulew płaczących nad spierzchniętą, suchą florą odżywającą w ich objęciach. - Żebyś potem wypominał mi to do końca życia i kazał rekompensować sobie ból przysługami? Zapomnij. Poza tym pozwolenie pszczołom na żądlenie postronnych, niewinnych ludzi jest wbrew mojemu honorowi początkującego pszczelarza. Jak stanę się bieglejsza i mnie zdenerwujesz, wtedy nie będę miała oporów - uśmiechnęłam się półgębkiem, po czym przytaknęłam na argusowskie wnioski odnośnie Bell zza płotu. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam, że akurat ta szkarada zajmuje się eliminowaniem sąsiadów, którzy nie przypadli jej do gustu, jednak podobnych awanturników gromadzących moje ostrożne spojrzenia było kilkoro. Nie przepadałam za nimi, wydawali się prowadzić na smyczy burzowe chmury, a gdzie nie stanęli, tam roztaczali ruinę. - Z najwyższą przyjemnością cię oprowadzę - zapowiedziałam z zainspirowanym błyskiem w oku. - W wianuszku kręcących się dookoła tej zołzy diabłów jest jeden szczególnie niebezpieczny. Uwielbia go. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że pochwalił jej brzydkie kwiaty, czy dlatego, że ludzie wokół niego znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, a on wydaje się tym kompletnie nieprzejęty. Pokażę ci jego dom - zapowiedziałam i potwierdziłam to dodatkowym, solennym skinięciem.
Domysły na temat Cattermole'a zeszły na dalszy plan, kiedy pochyliliśmy się nad kwestią Penny, a mięśnie w moim ciele rozmiękły na wieść, że już wpuścił ją do swojego świata muzyki. Dziewczynka nigdy mi o tym nie mówiła, być może sądząc, że to ich wspólna tajemnica, delikatna i eteryczna, którą z powierzchni ziemi mógłby zdmuchnąć głębszy oddech nieproszonej osoby dopuszczonej zbyt blisko. - Nie znam tego - stwierdziłam po krótkim namyśle, podczas którego przytoczony przez Argusa tytuł próbował utorować sobie drogę przez pamięć. Brakowało go we wspomnieniach, nie byłam w stanie przywołać w myślach brzmienia melodii, choć instynktownie wyobraziłam sobie chude palce Filcha mknące po monochromatycznych klawiszach pianina, przyciskając je w sekwencji wyważonych, wypraktykowanych gestów. Ciekawe czy Penny również patrzyła właśnie na jego dłonie, kiedy jej grał.
Przewróciłam oczyma na jego zapewnienie i tym razem to ja zabębniłam palcami o drewno blatu.
- A będziesz wydzierał się jak zmachana tarka w proteście, jeśli dokooptuję ci kogoś innego do duetu? Mamy w Dolinie kilka sąsiadek, które bardzo ładnie śpiewają, myślę, że zgodziłyby się pomóc. Na pewno jednak nie będę to ja. Kołysanki dla Orphiego to co innego, on jeszcze nie wie, czy coś brzmi dobrze, czy kaleczy uszy, ale starsze dzieci mnie wyśmieją - wymamrotałam, pewna, że do uroczystej ceremonii otwarcia roku szkolnego potrzebowaliśmy zabawnej piosenki, by ta uzupełniła melodię, okraszonej przyjemnym głosem, nie zaś skrzekliwym i zupełnie amatorskim. - Jak to? Nie ma tam dyrygenta? - zdumiałam się, nie chcąc nawet wyobrażać sobie bełkotu nieskładnego rytmu i setek głosów przekrzykujących się nawzajem w kakofonii bez ładu i składu. - To jest alternatywa. Inspiracja. Nie nazwiemy tego Hogwartem, zaczerpniemy garściami z jego tradycji i symboli, ale to, co tu tworzymy, jest nasze. Inne. Lepsze? Na pewno nie, ale dla dziecka, któremu z dnia na dzień odbiera się marzenia o szkole, którą sobie wyobrażało, będzie to lepsze niż nic. Niektóre dzieciaki mogą nie być zadowolone. Mogą kopać, gardzić i płakać. Nasza w tym rola, żeby przekonać je, że nie ma nic gorszego w ich pochodzeniu, i że wciąż mogą dobrze bawić się bez prawdziwego Hogwartu. W szkole, która ich nie potępia - wzruszyłam ramionami. Czy gdybyśmy przemianowali nazwy domów albo wybrali im inne herby, to sprawiłoby inne wrażenie? Tego nie byłam pewna, cztery domy były wyznacznikiem osobowości, zbieraniny cech, z jaką rodził się młody człowiek; mimo to słowa Argusa dały mi do myślenia. Jeśli on uważał w ten sposób, niewykluczone, że podobne wrażenie mogliby odnieść inni mieszkańcy Somerset. Możliwe, że będę zmuszona poruszyć tę kwestię jeszcze raz z innymi nauczycielami, o czym jednak mu nie powiem, nawet się słowem nie zająknę, żeby nie myślał, że fantastycznie mi pomógł. Co to, to nie.
- Dobrze, następnym razem usunę ciebie - wyszczerzyłam zęby, skutecznym magicznym popisem wyraźnie wprawiona w dobry humor; minuty mijały, w kuchni rozchodziło się coraz więcej przyjemnych zapachów. Robiliśmy co mogliśmy, żeby było smacznie, choć przyprawy mieliśmy ograniczone, a właściwie żadne. - Obudzisz dzieci? Ja nakryję - poprosiłam z migotem uśmiechu wznieconym świadomością, że twarz Argusa będzie pierwszym, co Penny zobaczy po otworzeniu oczu. Pieczona flądra wylądowała na półmisku, obok niej znalazły się ziemniaki, a w dzbanku lodowata wręcz woda. Na deser mieliśmy wszyscy po połowie gruszki, lepsze to, niż nic.
zt x2?
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wiedział, lecz z łatwością zapomniał, że nie znali się z Letą długo, zaś informacje, jakie o sobie posiadali, ograniczały się zaledwie do skrawków. Nić porozumienia nie była dla Argusa codziennością, przywiązanie nie przychodziło łatwo, otwartość krępowała, prędko niosąc ze sobą niepokój, a mimo tego stłumił chwilowe zawahanie, decydując się na zaspokojenie ciekawości kobiety. Obdarzył ją cieniem zaufania, zdając się w tej relacji na instynkt, drobne zbieżności - świadomość, że ktoś rozumie okazała się niespodziewanie kojąca.
- A, bo ty nie wiesz - czyżby przez nawyk zatajania istotnych faktów z życia? Wypływające na wierzch tajemnice ciągnęły za sobą przecież potworne sądy i osądy, dlatego trzymał je we własnym cieniu, nieraz krzyżując palce za plecami. Nie sypnął nigdy, nikomu, skąd się wywodził - dzięki temu ojciec nie odnalazł go wśród tłumu, nie deptał po piętach, nie dyszał w kark obietnicą rychłej śmierci. Im więcej strzegł, tym mniejsze zagrożenie. Zawahanie uderzyło ponownie, zatrzymując słowa w gardle, odruchowo przygryziona warga miała zapobiec dalszym wyznaniom. Za późno - zaczął, musi skończyć; zresztą, to nie była wielka tajemnica, dowie się prędzej czy później, nie? Do tej pory zakładał, że wie od Penelope, tak byłoby prościej. Uczucie żywione do zmarłej przyjaciółki trzymał pod kluczem, w swoich wyobrażeniach ukrył je na tyle dobrze, że nawet Camilli nie udało się go rozgryźć. Dla własnego komfortu skrzętnie pomijał w tych obliczeniach istnienie intuicji i przeczucia, Leta miała zaś tendencję do wciskania ciekawskiego nosa w każdy trop, tymczasem na złotej tacy podsuwał jej kolejną poszlakę. W ogólnym rozrachunku nie miało to żadnego znaczenia, informacja o jego uczuciach nie była dla świata istotna, nie była istotna nawet dla rozmówczyni, ale dla niego - kluczowa. Była jego słabością. - Znają się od małego, więc raczej dobrze. Po śmierci męża Camilla potrzebowała czasu, Londyn zawsze ją ożywiał, dlatego zaoferowałem jej miejsce u siebie, a Pani Norris napatoczyła się chwilę po tym - i choć od początku było jasne, że wybrała Filcha na swojego towarzysza, z wyjątkową delikatnością obchodziła się z dwoma skrzywdzonymi duszami, wtulając się w bok z krzepiącym pomrukiwaniem.
Kontrastowym dla parsknięcia, serwowanego chwilę później - im dłużej przebywał w towarzystwie Evans, tym bardziej przywodziła mu na myśl kapryśną kotkę. Inauguracja uśmiechu zaczaiła się w kąciku ust, zapalając jasne spojrzenie wyzywającą iskrą, ta jednak zgasła w mig pod zmrużonymi podejrzliwie powiekami. Uniósł brodę, wewnętrznie walcząc z prowokacją, niefortunnie pobudzającą nieodpowiednie szare komórki, w upalnej atmosferze bezwzględnie grała mu na nerwach i szczuła wyobraźnię. Zaśmiał się krótko na humorzaste żądanie, odrywając wzrok od drobnej sylwetki. Większość pomysłów wypadało przemilczeć. Przepędzić gazetą, jak upał. Był zmęczony, przebodźcowany, ale jasność umysłu jeszcze go nie opuściła - w zasięgu leżały też przyzwoite rozwiązania. - Nie wiem, czy twój miód jest tego warty - odparł z przekąsem, unosząc brew na dalsze absurdy, które pozostawił bez komentarza, wspaniałomyślnie postanawiając przedstawić swoją ofertę mimo przyszłościowych obietnic wypełnionych jadem. - Coś ci skomponuję. Ocenisz wtedy, czy się opłaca, chociaż na moje - i tak się nie wypłacisz - uznał spokojnie, z ożywionym odmiennie spojrzeniem, wyzwaniem spłacając wyzwanie. Usidlanie charakterów w równych pięcioliniach przychodziło Argusowi ze względną lekkością, wyraziste i barwne temperamenty prowadziły za sobą rzędy właściwych nut.
- Wspaniale, więcej osobliwości - nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak niewiele trzeba było w tym miasteczku do wywołania afery. Dobrze, że pamięć nie szwankowała, ilość twarzy do zapamiętania miała się tylko mnożyć, im prędzej pozna głównych wichrzycieli Doliny Godryka, tym łatwiej się tu odnajdzie, ucząc się lawirować między nimi wszystkimi. Nie żeby miał predyspozycje na świeżego awanturnika... - Trzymam za słowo.
Nieznajomość utworów klasycznych postrzegał jako powszechne zjawisko, poza hermetycznym gronem amatorów muzyki królowało zaledwie parę przełomowych kompozycji i na tym kończyło się zaznajomienie z tematem. Był przyzwyczajony, poza tym sam zasługiwał na miano ignoranta w wielu dziedzinach sztuki, czego kompletnie nie próbował negować. - Maurice Ravel. Zagram przy okazji - obietnice przychodziły łatwo, ale w aktualnych warunkach nie były najprostsze do realizacji; gadać mógł, a pianino kurzyło się w Hogsmeade. Jeszcze nie zaświtało mu, że hymny na rozpoczęcie roku szkolnego też miał wygrywać na niewidzialnym instrumencie - optymistycznie założył, że w szkole jest pianino i stąd w ogóle wziął się pomysł. Kącik ust znów drgnął w uśmiechu, gdy dotarło do niego, jak przejmowała się ceremonią otwarcia.
- Mnie to lata, niech po prostu trzyma rytm - skwitował ze wzruszeniem ramion, zgodnie z sumieniem. Nie podejmował tej decyzji dla siebie, nie zamierzał utrudniać, mógł co najwyżej służyć szczerością, gdyby wybrana sąsiadka okazała się fatalnym wyborem. - Skoro mu śpiewasz, to chyba lubi muzykę? - zbyt mało grał dzieciom, by znać ich reakcje. Wiedział tyle, ile pokazała mu Penelope, reszta stanowiła dla niego zagadkę, wcześniej wrzuconą do jednej szuflady. Dopiero po przygarnięciu córki zaczynał postrzegać poszczególne dzieci jako indywidualne byty, choć nadal szczątkowo. - Im wcześniej i więcej będzie słuchał, tym prędzej rozpozna, więc nie katuj go za bardzo - zadrwił niewinnie, przywołując karykaturalnie dobroduszną minę, zrujnowaną zaraz złośliwym spojrzeniem. Pamięć nie pozwalała Argusowi sięgnąć do pierwszych spotkań z klawiszami, wiedział jedynie, że grał od zawsze, a muzyczne tło płynące we wspomnieniach wypływało spod matczynych dłoni.
- Jeszcze dyrygenta tam brakowało, człowiek zszedłby na zawał w tym muzycznym piekle - wzdrygnął się wyraźnie - to była tradycja, której nie dało się okiełznać żadnym specjalistą. Dłonie uniosły się w geście kapitulacji na zwieńczenie wywodu, mającego bronić wizji Hogwartu w Dolinie. - Sama pytałaś, idea jest chyba słuszna - odpowiedział z pozorną obojętnością. Z drugiej strony, czy ktokolwiek dorosły mógł się tu wypowiadać za dzieci? Te dopiero miały pokręcone móżdżki. - Zapytaj dzieci może, co? - skoro to ich dotyczyła cała afera, dla odmiany mogły się wypowiedzieć i nadać wszystkiemu jakiś kierunek, może wtedy będą kopać, gardzić i płakać trochę mniej.
Tym razem sam parsknął, wyobrażając sobie minę ojca, dowiadującego się, że został unicestwiony przez Letę Evans z Doliny Godryka. - Próbuj, może tym kogoś uszczęśliwisz - odparł pogodnie między kuchennymi czynnościami, wkrótce wzięty z zaskoczenia dziecięcymi pobudkami. Nieme serio? zawisło w posłanym ku kobiecie spojrzeniu, doskonale wiedział, co knuła, przy okazji zalewając go dreszczykiem ojcowskiej tremy. - Mhm - odparł tylko, ociągając się trochę przy zlewie. Jego magia nie miała dziś ochoty na popisy, dlatego starł wodę energicznym gestem, zostawiając po gotowaniu absolutny porządek, nim skierował kroki do salonu, usiłując nie myśleć za dużo. Kucnął przy kanapie, nie zdążywszy nawet wymówić słowa - przywitało go zaspane dziecięce spojrzenie, prędko przeistaczające się w czysty entuzjazm, w parze z nieco krępującym milczeniem. - Głodna? Zabieramy Orpheusa i śmigamy na obiad, zanim się ciotka zniecierpliwi - skinął głową w stronę chłopca, sugerując Penny, że powinna go obudzić - jego mógł nie pamiętać.
| nieudane charłacze evanesco
| teraz już chyba zt <3
- A, bo ty nie wiesz - czyżby przez nawyk zatajania istotnych faktów z życia? Wypływające na wierzch tajemnice ciągnęły za sobą przecież potworne sądy i osądy, dlatego trzymał je we własnym cieniu, nieraz krzyżując palce za plecami. Nie sypnął nigdy, nikomu, skąd się wywodził - dzięki temu ojciec nie odnalazł go wśród tłumu, nie deptał po piętach, nie dyszał w kark obietnicą rychłej śmierci. Im więcej strzegł, tym mniejsze zagrożenie. Zawahanie uderzyło ponownie, zatrzymując słowa w gardle, odruchowo przygryziona warga miała zapobiec dalszym wyznaniom. Za późno - zaczął, musi skończyć; zresztą, to nie była wielka tajemnica, dowie się prędzej czy później, nie? Do tej pory zakładał, że wie od Penelope, tak byłoby prościej. Uczucie żywione do zmarłej przyjaciółki trzymał pod kluczem, w swoich wyobrażeniach ukrył je na tyle dobrze, że nawet Camilli nie udało się go rozgryźć. Dla własnego komfortu skrzętnie pomijał w tych obliczeniach istnienie intuicji i przeczucia, Leta miała zaś tendencję do wciskania ciekawskiego nosa w każdy trop, tymczasem na złotej tacy podsuwał jej kolejną poszlakę. W ogólnym rozrachunku nie miało to żadnego znaczenia, informacja o jego uczuciach nie była dla świata istotna, nie była istotna nawet dla rozmówczyni, ale dla niego - kluczowa. Była jego słabością. - Znają się od małego, więc raczej dobrze. Po śmierci męża Camilla potrzebowała czasu, Londyn zawsze ją ożywiał, dlatego zaoferowałem jej miejsce u siebie, a Pani Norris napatoczyła się chwilę po tym - i choć od początku było jasne, że wybrała Filcha na swojego towarzysza, z wyjątkową delikatnością obchodziła się z dwoma skrzywdzonymi duszami, wtulając się w bok z krzepiącym pomrukiwaniem.
Kontrastowym dla parsknięcia, serwowanego chwilę później - im dłużej przebywał w towarzystwie Evans, tym bardziej przywodziła mu na myśl kapryśną kotkę. Inauguracja uśmiechu zaczaiła się w kąciku ust, zapalając jasne spojrzenie wyzywającą iskrą, ta jednak zgasła w mig pod zmrużonymi podejrzliwie powiekami. Uniósł brodę, wewnętrznie walcząc z prowokacją, niefortunnie pobudzającą nieodpowiednie szare komórki, w upalnej atmosferze bezwzględnie grała mu na nerwach i szczuła wyobraźnię. Zaśmiał się krótko na humorzaste żądanie, odrywając wzrok od drobnej sylwetki. Większość pomysłów wypadało przemilczeć. Przepędzić gazetą, jak upał. Był zmęczony, przebodźcowany, ale jasność umysłu jeszcze go nie opuściła - w zasięgu leżały też przyzwoite rozwiązania. - Nie wiem, czy twój miód jest tego warty - odparł z przekąsem, unosząc brew na dalsze absurdy, które pozostawił bez komentarza, wspaniałomyślnie postanawiając przedstawić swoją ofertę mimo przyszłościowych obietnic wypełnionych jadem. - Coś ci skomponuję. Ocenisz wtedy, czy się opłaca, chociaż na moje - i tak się nie wypłacisz - uznał spokojnie, z ożywionym odmiennie spojrzeniem, wyzwaniem spłacając wyzwanie. Usidlanie charakterów w równych pięcioliniach przychodziło Argusowi ze względną lekkością, wyraziste i barwne temperamenty prowadziły za sobą rzędy właściwych nut.
- Wspaniale, więcej osobliwości - nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak niewiele trzeba było w tym miasteczku do wywołania afery. Dobrze, że pamięć nie szwankowała, ilość twarzy do zapamiętania miała się tylko mnożyć, im prędzej pozna głównych wichrzycieli Doliny Godryka, tym łatwiej się tu odnajdzie, ucząc się lawirować między nimi wszystkimi. Nie żeby miał predyspozycje na świeżego awanturnika... - Trzymam za słowo.
Nieznajomość utworów klasycznych postrzegał jako powszechne zjawisko, poza hermetycznym gronem amatorów muzyki królowało zaledwie parę przełomowych kompozycji i na tym kończyło się zaznajomienie z tematem. Był przyzwyczajony, poza tym sam zasługiwał na miano ignoranta w wielu dziedzinach sztuki, czego kompletnie nie próbował negować. - Maurice Ravel. Zagram przy okazji - obietnice przychodziły łatwo, ale w aktualnych warunkach nie były najprostsze do realizacji; gadać mógł, a pianino kurzyło się w Hogsmeade. Jeszcze nie zaświtało mu, że hymny na rozpoczęcie roku szkolnego też miał wygrywać na niewidzialnym instrumencie - optymistycznie założył, że w szkole jest pianino i stąd w ogóle wziął się pomysł. Kącik ust znów drgnął w uśmiechu, gdy dotarło do niego, jak przejmowała się ceremonią otwarcia.
- Mnie to lata, niech po prostu trzyma rytm - skwitował ze wzruszeniem ramion, zgodnie z sumieniem. Nie podejmował tej decyzji dla siebie, nie zamierzał utrudniać, mógł co najwyżej służyć szczerością, gdyby wybrana sąsiadka okazała się fatalnym wyborem. - Skoro mu śpiewasz, to chyba lubi muzykę? - zbyt mało grał dzieciom, by znać ich reakcje. Wiedział tyle, ile pokazała mu Penelope, reszta stanowiła dla niego zagadkę, wcześniej wrzuconą do jednej szuflady. Dopiero po przygarnięciu córki zaczynał postrzegać poszczególne dzieci jako indywidualne byty, choć nadal szczątkowo. - Im wcześniej i więcej będzie słuchał, tym prędzej rozpozna, więc nie katuj go za bardzo - zadrwił niewinnie, przywołując karykaturalnie dobroduszną minę, zrujnowaną zaraz złośliwym spojrzeniem. Pamięć nie pozwalała Argusowi sięgnąć do pierwszych spotkań z klawiszami, wiedział jedynie, że grał od zawsze, a muzyczne tło płynące we wspomnieniach wypływało spod matczynych dłoni.
- Jeszcze dyrygenta tam brakowało, człowiek zszedłby na zawał w tym muzycznym piekle - wzdrygnął się wyraźnie - to była tradycja, której nie dało się okiełznać żadnym specjalistą. Dłonie uniosły się w geście kapitulacji na zwieńczenie wywodu, mającego bronić wizji Hogwartu w Dolinie. - Sama pytałaś, idea jest chyba słuszna - odpowiedział z pozorną obojętnością. Z drugiej strony, czy ktokolwiek dorosły mógł się tu wypowiadać za dzieci? Te dopiero miały pokręcone móżdżki. - Zapytaj dzieci może, co? - skoro to ich dotyczyła cała afera, dla odmiany mogły się wypowiedzieć i nadać wszystkiemu jakiś kierunek, może wtedy będą kopać, gardzić i płakać trochę mniej.
Tym razem sam parsknął, wyobrażając sobie minę ojca, dowiadującego się, że został unicestwiony przez Letę Evans z Doliny Godryka. - Próbuj, może tym kogoś uszczęśliwisz - odparł pogodnie między kuchennymi czynnościami, wkrótce wzięty z zaskoczenia dziecięcymi pobudkami. Nieme serio? zawisło w posłanym ku kobiecie spojrzeniu, doskonale wiedział, co knuła, przy okazji zalewając go dreszczykiem ojcowskiej tremy. - Mhm - odparł tylko, ociągając się trochę przy zlewie. Jego magia nie miała dziś ochoty na popisy, dlatego starł wodę energicznym gestem, zostawiając po gotowaniu absolutny porządek, nim skierował kroki do salonu, usiłując nie myśleć za dużo. Kucnął przy kanapie, nie zdążywszy nawet wymówić słowa - przywitało go zaspane dziecięce spojrzenie, prędko przeistaczające się w czysty entuzjazm, w parze z nieco krępującym milczeniem. - Głodna? Zabieramy Orpheusa i śmigamy na obiad, zanim się ciotka zniecierpliwi - skinął głową w stronę chłopca, sugerując Penny, że powinna go obudzić - jego mógł nie pamiętać.
| nieudane charłacze evanesco
| teraz już chyba zt <3
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Nie było szans, by zwykły wywar wzmacniający sobie z tym poradził. Ból w lewym boku nasilał się, w dodatku pojawiły się nudności i wrażenie oszołomienia. W prawej ręce nadal nie odzyskał sprawności, mięśnie nie reagowały na komendy układu nerwowego, zupełnie, jakby niezblokowany cios Percy’ego uszkodził jakiś ważny splot. Ilości siniaków wykwitających na skórze nie liczył, nie były na tyle istotne, bladły zresztą w obliczu uszkodzonej szczęki. Ból, ostry, promieniujący, rozchodził się echem po całej twarzy, Victor miał problemy z przełknięciem śliny i wzięciem głębszego oddechu, bo jak nie napierdalała go twarz, to napierdalał bok.
Dziwka fortuna poskąpiła mu opcji, niechęć do uzdrowicieli urosła nagle do problemu nie do przeskoczenia, a on siedział w tym jebanym namiocie i zastanawiał się co dalej. Miał parę kontaktów na Nokturnie, parę szemranych znajomości, które mogłyby go uratować od przykrej ewentualności śmierci, ale Victor niespecjalnie palił się do odwiedzin. Zaciągnięcie u nich długu wdzięczności mogło być chujowe w skutkach, poza tym, nie znosił mieć długów. Co mu pozostawało? Pierwsza pomoc u jakiejś początkującej uzdrowicielki? Nie znał żadnej, więc pomysł z miejsca musiał odrzucić. Co poza tym?
Skrzywił się, przełknął z trudem zbierającą się na języku krew i sapnął, wyraźnie zmęczony. Kończył mu się czas, kojące działanie wywaru traciło na mocy. Jeszcze parę minut i ból wróci, oszołomi go, pozostawi w tym jebanym namiocie na łaskę lub niełaskę losu.
Nie miał czasu, nie miał opcji, nie miał siły. Postawiony pod murem upływającego czasu i wzbierającego bólu uciekł się do ostatniej możliwości i teleportował się do Doliny Godryka, pod boleśnie znajomą sylwetkę budynku. Ruch okupił kolejnym odpływem sił, zatoczył się na ścieżce do drzwi frontowych, runął w bok, na jakieś krzaki czy inne chwasty, przewrócił przy okazji blaszaną konewkę, robiąc przy tym solidny raban. Spomiędzy warg uleciało pełne irytacji westchnienie splątane z paroma niecenzuralnymi słowami, ale efekt chyba uzyskał ― gdzieś na skraju świadomości cichym odgłosem zarysowały się czyjeś kroki i cichy szczęk zamykanych drzwi, ale… nie, to nie były kroki Lety. Stąpała lżej, innym rytmem, poza tym, mógł się założyć, że na dzień dobry usłyszałby jakieś “kurwa, Victor”.
Powiódł półprzytomnym spojrzeniem ponad chabaziami i zmusił otępiałe mięśnie do siadu, skrzywił się, złapał za bok. Japierdolejakboli.
― Jeszcze ciebie mi tu, kurwa, brakowało. ― Słowa powitania wypowiedział z trudem, na jednym wydechu. Nie spodziewał się, że Hector postanowi odwiedzić siostrę akurat dziś. Akurat teraz.
Kurwa.
Soul for sale
3.08
Cieszył się z Festiwalu Lata bardziej niż się spodziewał - bardziej niż od początku małżeństwa, wskrzeszając nieco entuzjazm z wakacji w Weymouth podczas których pomagał w przygotowaniach Archibaldowi. Przyjemnie było móc spacerować w Dorset bez Beatrice złośliwie przyspieszającej kroku, a atrakcje cieszyły bardziej gdy nie musiał podążać wzrokiem za spojrzeniem żony, wyłapując kto z rozbawionych i podchmielonych mężczyzn odwzajemnia jej uśmiech. Zwykle wybierała tych przystojnych, bo choć dzieliło go z żoną niemal wszystko, to najwyraźniej mieli irytująco podobny gust. Przyjemnie było spędzić ten czas z siostrą, bez obmyślania sposobu na chwilowe pozbycie się żony (najwyraźniej Victor był lepszy we wpadaniu na rozwiązania permanentne) i bez obaw, czy Jasper zrozumie jego poczucie humoru (przeważnie nie rozumiał, w przeciwieństwie do Lety, która zawsze wyczuwała ironię nawet jeśli nie była nią rozbawiona). Przyjemnie było wiedzieć, że po przerwie Festiwal Lata w ogóle się odbył, że Archibald nadal cieszył się jego organizacją i wciąż żył i miał się dobrze i względnie bezpiecznie (list gończy wysłany za szkolnym przyjacielem solidnie nastraszył Hectora).
Nie dało się jednak powrócić do mitycznych czasów młodzieńczej beztroski—może dlatego, że Hector nigdy nie miał szansy być prawdziwie beztroskim dzieckiem—więc słodycz święta splatała się z goryczą. Niespokojnie brał za rękę Orestesa ilekroć tłum gęstniał, odczuwał mdlące wyrzuty sumienia na myśl o świętowaniu z teściami, nawet perspektywa jutrzejszego świętowania z Oliverem budziła w nim raczej niepokój przed oczyma gapiów, a nie entuzjazm. Po tym, jak przez ostatnie dwa dni świętował i niepokoił się na zmianę, perspektywa schronienia się w domu Lety była wybawieniem. Kuzyni bawili się spokojnie, siostra krzątała po kuchni, a otoczenie wydawało się rozkosznie ciche (nawet wtedy, gdy Orfeusz zademonstrował Orestesowi krzyk bojowy) w porównaniu do gwarnego Weymouth.
Do czasu. Przez uchylone okno wyraźnie usłyszeli brzęk blachy i raban w ogrodzie, jakby odgłos upadającego ciała. Teściowie Lety mieli być dziś na Festiwalu, Hector myślał, że nie spodziewają się gości.
-Nie spodziewasz się chyba Alfreda? - burknął, maskując gburowatością ukłucie niepokoju. To wybuchowy sąsiad Lety kojarzył mu się z hałasem, choć to on sam narobił hałasu w trakcie ich ostatniego spotkania. A dopóki Summers nie zgłosi się na terapię, Hector nie będzie nawet ukrywał, że nie podoba mu się jego obecność w pobliżu siostry i siostrzeńca. -Sprawdzę, kto to. - podniósł się z miejsca, sięgnął po różdżkę, odwrócił plecami do Lety aby nie zdradzić paranoicznych obaw. Było zawieszenie broni i tak dalej i tak dalej, ale okazja czyni złodzieja, a gdyby wszyscy bawili się na Festiwalu, sam okradałbym domy, a poza tym bardzo drażniła go myśl, że w razie konfrontacji niewiele będzie w stanie zrobić. Nie miał zamiaru, rzecz jasna, zdradzić tego Lecie - był jej starszym bratem i czarodziejem, choć nie tym bratem, który potrafił poradzić sobie z każdym zagrożeniem.
Prędko wyszedł na zewnątrz, krzywiąc się lekko. Noga znów go bolała, choć zwykle miał spokój przy takiej pogodzie. Co gorsza, ból irytująco promieniował na bok - musiał źle siedzieć, czy coś.
Gdy znalazł się przy krzakach i zobaczył siadającego mężczyznę, lęk przed nieznajomym momentalnie zmienił się w stokrotnie gorszy rodzaj lęku.
Na moment zaniemówił, nawet słowa powitania puścił jednym uchem.
Wbił wzrok w posiniaczoną twarz Victora i nagle znów był małym chłopcem, który miał o wiele mniej siniaków od brata i odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia i który zawsze chciał pomóc, ale był zupełnie bezsilny. Nigdy nie potrafił powstrzymać gniewu ojca, tylko czasami potrafił powstrzymać brata od prowokowania starego (im byli starsi, tym było to trudniejsze), a choć uparcie prosił swoją dziecięcą magię o pomoc, to w chwilach smutku potrafił tylko zabijać kwiaty, a nie leczyć siniaki. Postanowił więc nauczyć się leczenia, właśnie na taką okazję i w teorii dopiął swego, ale w praktyce matka i tak umarła, a on musiał nauczyć się żyć ze świadomością, że każda praca Victora jest bardziej ryzykowna od drugiej, i może nawet spodziewałby się podobnej sceny, ale nie w zawieszenie broni... Właśnie teraz, na moment, przestał się bać, a Mojry udowodniły mu, że był głupcem tracąc czujność.
Zmusił się do zamrugania, był dorosły, wiedział co robić, wiedział co robić...?
Miesiąc temu poskładał kogoś w jeszcze gorszym stanie, ale to nie był Victor.
-Nie ruszaj się. - nie pamiętał, czy wypuścił laskę czy sama wypadła mu z dłoni, ani jak znalazł się na kolanach, obok. Wcześniej ścisnął główkę sowy tak mocno, że na jego lewej dłoni aż został ślad po dziobie, a teraz równie mocno - do białości palców - trzymał różdżkę, przytkniętą do torsu brata. -Diagno haemo. - z rosnącym niepokojem rzucił zaklęcie diagnostyczne, chcąc się przekonać czy i na ile poważne były obrażenia wewnętrzne. Zmarszczył lekko brwi, zerkając w miejsce, w którym znajdowała się śledziona, ale poczuł mgliste uczucie ulgi, że reszta jest cała. -Subsisto Dolorem Horribilis. - szepnął, choć przy jakimkolwiek innym pacjencie zostawiłby to zaklęcie na później, ale nie mógł znieść jego bólu. Intuicyjnie wybrał najsilniejsze zaklęcie i... cholera, dlaczego dłoń mu drżała? -Subsisto Dolorem Horribilis. - poprawił się, blednąc z zawziętego upokorzenia. Teraz, udało się. -Dasz radę teraz dojść do domu? - podałby mu rękę, ale po chwili zastanowienia podał mu laskę.
-Leta! - krzyknął, w stronę uchylonego okna. -Czeka nas rodzinny obiad - trudno było mu ukryć niepokój we własnym tonie, ale chciał jej zasygnalizować, że to jednak nie jest rabuś ani intruz ani Alfred Summers -ale chłopcy mieli pobawić się z tyłu ogrodu, pamiętasz? - nie mieli, ale musieli, nie mogą go tak zobaczyć.
rzuty, zaklęcie anuluje 35 obrażeń na 5 tur i daje Ci -5 do refleksu : *
Cieszył się z Festiwalu Lata bardziej niż się spodziewał - bardziej niż od początku małżeństwa, wskrzeszając nieco entuzjazm z wakacji w Weymouth podczas których pomagał w przygotowaniach Archibaldowi. Przyjemnie było móc spacerować w Dorset bez Beatrice złośliwie przyspieszającej kroku, a atrakcje cieszyły bardziej gdy nie musiał podążać wzrokiem za spojrzeniem żony, wyłapując kto z rozbawionych i podchmielonych mężczyzn odwzajemnia jej uśmiech. Zwykle wybierała tych przystojnych, bo choć dzieliło go z żoną niemal wszystko, to najwyraźniej mieli irytująco podobny gust. Przyjemnie było spędzić ten czas z siostrą, bez obmyślania sposobu na chwilowe pozbycie się żony (najwyraźniej Victor był lepszy we wpadaniu na rozwiązania permanentne) i bez obaw, czy Jasper zrozumie jego poczucie humoru (przeważnie nie rozumiał, w przeciwieństwie do Lety, która zawsze wyczuwała ironię nawet jeśli nie była nią rozbawiona). Przyjemnie było wiedzieć, że po przerwie Festiwal Lata w ogóle się odbył, że Archibald nadal cieszył się jego organizacją i wciąż żył i miał się dobrze i względnie bezpiecznie (list gończy wysłany za szkolnym przyjacielem solidnie nastraszył Hectora).
Nie dało się jednak powrócić do mitycznych czasów młodzieńczej beztroski—może dlatego, że Hector nigdy nie miał szansy być prawdziwie beztroskim dzieckiem—więc słodycz święta splatała się z goryczą. Niespokojnie brał za rękę Orestesa ilekroć tłum gęstniał, odczuwał mdlące wyrzuty sumienia na myśl o świętowaniu z teściami, nawet perspektywa jutrzejszego świętowania z Oliverem budziła w nim raczej niepokój przed oczyma gapiów, a nie entuzjazm. Po tym, jak przez ostatnie dwa dni świętował i niepokoił się na zmianę, perspektywa schronienia się w domu Lety była wybawieniem. Kuzyni bawili się spokojnie, siostra krzątała po kuchni, a otoczenie wydawało się rozkosznie ciche (nawet wtedy, gdy Orfeusz zademonstrował Orestesowi krzyk bojowy) w porównaniu do gwarnego Weymouth.
Do czasu. Przez uchylone okno wyraźnie usłyszeli brzęk blachy i raban w ogrodzie, jakby odgłos upadającego ciała. Teściowie Lety mieli być dziś na Festiwalu, Hector myślał, że nie spodziewają się gości.
-Nie spodziewasz się chyba Alfreda? - burknął, maskując gburowatością ukłucie niepokoju. To wybuchowy sąsiad Lety kojarzył mu się z hałasem, choć to on sam narobił hałasu w trakcie ich ostatniego spotkania. A dopóki Summers nie zgłosi się na terapię, Hector nie będzie nawet ukrywał, że nie podoba mu się jego obecność w pobliżu siostry i siostrzeńca. -Sprawdzę, kto to. - podniósł się z miejsca, sięgnął po różdżkę, odwrócił plecami do Lety aby nie zdradzić paranoicznych obaw. Było zawieszenie broni i tak dalej i tak dalej, ale okazja czyni złodzieja, a gdyby wszyscy bawili się na Festiwalu, sam okradałbym domy, a poza tym bardzo drażniła go myśl, że w razie konfrontacji niewiele będzie w stanie zrobić. Nie miał zamiaru, rzecz jasna, zdradzić tego Lecie - był jej starszym bratem i czarodziejem, choć nie tym bratem, który potrafił poradzić sobie z każdym zagrożeniem.
Prędko wyszedł na zewnątrz, krzywiąc się lekko. Noga znów go bolała, choć zwykle miał spokój przy takiej pogodzie. Co gorsza, ból irytująco promieniował na bok - musiał źle siedzieć, czy coś.
Gdy znalazł się przy krzakach i zobaczył siadającego mężczyznę, lęk przed nieznajomym momentalnie zmienił się w stokrotnie gorszy rodzaj lęku.
Na moment zaniemówił, nawet słowa powitania puścił jednym uchem.
Wbił wzrok w posiniaczoną twarz Victora i nagle znów był małym chłopcem, który miał o wiele mniej siniaków od brata i odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia i który zawsze chciał pomóc, ale był zupełnie bezsilny. Nigdy nie potrafił powstrzymać gniewu ojca, tylko czasami potrafił powstrzymać brata od prowokowania starego (im byli starsi, tym było to trudniejsze), a choć uparcie prosił swoją dziecięcą magię o pomoc, to w chwilach smutku potrafił tylko zabijać kwiaty, a nie leczyć siniaki. Postanowił więc nauczyć się leczenia, właśnie na taką okazję i w teorii dopiął swego, ale w praktyce matka i tak umarła, a on musiał nauczyć się żyć ze świadomością, że każda praca Victora jest bardziej ryzykowna od drugiej, i może nawet spodziewałby się podobnej sceny, ale nie w zawieszenie broni... Właśnie teraz, na moment, przestał się bać, a Mojry udowodniły mu, że był głupcem tracąc czujność.
Zmusił się do zamrugania, był dorosły, wiedział co robić, wiedział co robić...?
Miesiąc temu poskładał kogoś w jeszcze gorszym stanie, ale to nie był Victor.
-Nie ruszaj się. - nie pamiętał, czy wypuścił laskę czy sama wypadła mu z dłoni, ani jak znalazł się na kolanach, obok. Wcześniej ścisnął główkę sowy tak mocno, że na jego lewej dłoni aż został ślad po dziobie, a teraz równie mocno - do białości palców - trzymał różdżkę, przytkniętą do torsu brata. -Diagno haemo. - z rosnącym niepokojem rzucił zaklęcie diagnostyczne, chcąc się przekonać czy i na ile poważne były obrażenia wewnętrzne. Zmarszczył lekko brwi, zerkając w miejsce, w którym znajdowała się śledziona, ale poczuł mgliste uczucie ulgi, że reszta jest cała. -Subsisto Dolorem Horribilis. - szepnął, choć przy jakimkolwiek innym pacjencie zostawiłby to zaklęcie na później, ale nie mógł znieść jego bólu. Intuicyjnie wybrał najsilniejsze zaklęcie i... cholera, dlaczego dłoń mu drżała? -Subsisto Dolorem Horribilis. - poprawił się, blednąc z zawziętego upokorzenia. Teraz, udało się. -Dasz radę teraz dojść do domu? - podałby mu rękę, ale po chwili zastanowienia podał mu laskę.
-Leta! - krzyknął, w stronę uchylonego okna. -Czeka nas rodzinny obiad - trudno było mu ukryć niepokój we własnym tonie, ale chciał jej zasygnalizować, że to jednak nie jest rabuś ani intruz ani Alfred Summers -ale chłopcy mieli pobawić się z tyłu ogrodu, pamiętasz? - nie mieli, ale musieli, nie mogą go tak zobaczyć.
rzuty, zaklęcie anuluje 35 obrażeń na 5 tur i daje Ci -5 do refleksu : *
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słona morska bryza zanikła w znajomym wietrze Doliny. Późne popołudnie, znaczone powiankowym, trudnym do określenia zadowoleniem kwitnącym za mostkiem, spędzałam już w zaciszu własnego domu, od chwili, kiedy kapryśna magia Orpheusa podpaliła rąbek sukienki nieznajomej, absolutnie niewinnej kobiety. Doszłam wtedy do wniosku, że wystarczy już tych ekscesów i do Dorset wrócimy nazajutrz, żeby rozkoszować się błogą sielanką panującą pośród przygotowanych na letni czas atrakcji. Okazało się zresztą, że Hector również odczuł potrzebę społecznej izolacji, chwili wytchnienia. Zaprosiłam go więc do Ula, gdzie zarówno on, jak i Orestes, ten spokojny i dojrzały jak na swój wiek chłopiec, mogliby odpocząć od panującego na plażach zgiełku. W ustawionym na palniku garnku gotowały się natomiast wcześniej wyłowione przeze mnie algi. Upewniłam się co do ich przeznaczenia w zielniku, doczytałam to i owo w atlasowych podręcznikach, po czym nastawiłam wodę i zabrałam się do pracy. Perspektywa zjedzenia oślizgłego zielska nie przemawiała do mnie zanadto, ale podobno właściwości rośliny były niesamowicie korzystne i doszłam do wniosku, że skoro tak, to mogę podzielić się nimi z Hectorem. Merlin świadkiem, że najstarszy brat potrzebował wszelkiego wsparcia, szczególnie po tym, jak na początku lipca biegał za Orestesem po Nokturnie.
- Nie - odparłam zdawkowo ze zmrużonymi oczyma, podejrzliwa względem metalicznych dźwięków dobiegających z ogródka. Po naszej posesji często kręciły się bezpańskie koty, które dokarmiałam, a kiedy te dopatrzyły się uchybienia w ustawieniu dowolnych przedmiotów, prędko korygowały popełnione przeze mnie błędy i rozsiewały chaos, przewracając, demolując i strasząc moje biedne kury. Kiwnęłam głową na słowa Hectora i, nie spodziewając się jeszcze nadchodzącej tragedii, odprowadziłam go wzrokiem, by następnie zamieszać w garnku wypełnionym bulgoczącą wodą i unoszącymi się na jej spękanej powierzchni zielonymi smugami.
Przez moment trwałam w niewiedzy. Za granicami ścian rozgrywało się preludium przerażenia targającego straumatyzowanym sercem Hectora, pulsujące bólem rozdzierającym ciało Victora, a ja nie byłam tego świadoma. Dopiero krzyk brata wyrwał mnie z kuchennej egzystencji, znałam ten ton, jego nasyconą obawą i napięciem melodię, nadchodziło coś złego.
Wypadłam z domu, napotykając widok poturbowanego jak zgnieciona śliwka Victora i nachylającego się nad nim Hectora, w dłoniach tego drugiego widniała różdżka nakierowana na impresjonistyczną konfigurację zakrwawionych sińców, z których składała się sylwetka bliższego mi czarodzieja. Przeszyło mnie obezwładniające zimno. Kolory odpłynęły z twarzy. Oczy rozwarły się szeroko, w szarej tafli odbijając nasiąkniętą wspomnieniami panikę. Kiedyś odbierałam ciało męża, którego opuściło życie. Czy miałam robić to ponownie? Czy miałam pochować kolejnego mężczyznę? Wybierać drewno jego trumny, układać napisy żłobione w epitafium?
- Na Merlina... Na wszystkie rebelie goblinów i słodki uśmiech Helgi, na diadem Roweny i wszystko co święte, coś ty narobił?! - wypełniający mnie gniew był odpowiedzią na przerażenie, maską przywdziewaną w obronie prawdziwej kruchości i troski. Gwałtownie zbliżyłam się do braci, to świdrując ostrym spojrzeniem zbroczoną posoką twarz Victora, to spoglądając na Hectora, jakby ten był odpowiedzialny za stan bliźniaka. Nie był, oczywiście. Ale co to niby zmieniało? - Kto ci to zrobił? Nawet w lato? W diabelny festiwal? Czyś ty upadł na głowę? - nie byłam świadoma połyskującej w oczach warstwy łez, miażdżyła mnie myśl, że mogłam go stracić, że był na tyle nieodpowiedzialny, by pchać się w paszcze rozjuszonego lwa, jakby w ogóle nie szanował własnego życia. Po co? Miał dla kogo żyć, mógłby żyć inaczej, gdyby tylko chciał. Mógłby nie narażać się na kalectwo i śmierć. Mógłby mnie nie zostawiać jak przeklęty Jasper. - Obaj do domu - oświadczyłam surowo, głosem pełnym napięcia, z urywanym, niesatysfakcjonującym oddechem. - Pomóż mu - poleciłam Hectorowi, choć brzmiało to już jak prośba, nie potrafiłam zapanować nad gamą emocji. Strach wypełniał mnie całą i absorbował myśli, wyobrażałam sobie jak go katują, jak odbierają mu godność i łamią kręgosłup. Jak pozostawiają go niczym stłuczoną, zmasakrowaną masę, wyobrażałam sobie jak Orpheus płacze do poduszki, pytając, dlaczego kolejny człowiek już go opuścił i nie wraca. Najpierw ojciec, potem wuj. Zagryzłam zęby niemalże do granicy bólu i pokiwałam głową, rzucając Victorowi ostatnie spojrzenie (nie chciałam odchodzić, nie chciałam go zostawiać, nie chciałam tracić go z oczu), po czym przebiegłam przez domowe korytarze, złapałam wydanie Proroka Codziennego i pognałam do bawiących się na podwórzu chłopców, prosząc, żeby przygotowali flotę łódek z przeczytanych już stronic gazety, które potem puścimy na oczku wodnym i pobawimy się w bitwę morską. Orpheus nie potrafił jeszcze składać łódek z papieru tak dobrze jak jego kuzyn, ale wiedziałam, że Orestes go tego nauczy. Każdemu z nich podarowałam też całusa w czubek głowy, usiłując sprawiać wrażenie zrelaksowanej i swobodnej, a potem na lekko drżących nogach szybko wróciłam do salonu, przymykając drzwi prowadzące do ogrodu. Jak zły był stan Victora? Czy mógł być fatalny w skutkach? Wyglądało to poważnie, zbyt poważnie.
- Nie - odparłam zdawkowo ze zmrużonymi oczyma, podejrzliwa względem metalicznych dźwięków dobiegających z ogródka. Po naszej posesji często kręciły się bezpańskie koty, które dokarmiałam, a kiedy te dopatrzyły się uchybienia w ustawieniu dowolnych przedmiotów, prędko korygowały popełnione przeze mnie błędy i rozsiewały chaos, przewracając, demolując i strasząc moje biedne kury. Kiwnęłam głową na słowa Hectora i, nie spodziewając się jeszcze nadchodzącej tragedii, odprowadziłam go wzrokiem, by następnie zamieszać w garnku wypełnionym bulgoczącą wodą i unoszącymi się na jej spękanej powierzchni zielonymi smugami.
Przez moment trwałam w niewiedzy. Za granicami ścian rozgrywało się preludium przerażenia targającego straumatyzowanym sercem Hectora, pulsujące bólem rozdzierającym ciało Victora, a ja nie byłam tego świadoma. Dopiero krzyk brata wyrwał mnie z kuchennej egzystencji, znałam ten ton, jego nasyconą obawą i napięciem melodię, nadchodziło coś złego.
Wypadłam z domu, napotykając widok poturbowanego jak zgnieciona śliwka Victora i nachylającego się nad nim Hectora, w dłoniach tego drugiego widniała różdżka nakierowana na impresjonistyczną konfigurację zakrwawionych sińców, z których składała się sylwetka bliższego mi czarodzieja. Przeszyło mnie obezwładniające zimno. Kolory odpłynęły z twarzy. Oczy rozwarły się szeroko, w szarej tafli odbijając nasiąkniętą wspomnieniami panikę. Kiedyś odbierałam ciało męża, którego opuściło życie. Czy miałam robić to ponownie? Czy miałam pochować kolejnego mężczyznę? Wybierać drewno jego trumny, układać napisy żłobione w epitafium?
- Na Merlina... Na wszystkie rebelie goblinów i słodki uśmiech Helgi, na diadem Roweny i wszystko co święte, coś ty narobił?! - wypełniający mnie gniew był odpowiedzią na przerażenie, maską przywdziewaną w obronie prawdziwej kruchości i troski. Gwałtownie zbliżyłam się do braci, to świdrując ostrym spojrzeniem zbroczoną posoką twarz Victora, to spoglądając na Hectora, jakby ten był odpowiedzialny za stan bliźniaka. Nie był, oczywiście. Ale co to niby zmieniało? - Kto ci to zrobił? Nawet w lato? W diabelny festiwal? Czyś ty upadł na głowę? - nie byłam świadoma połyskującej w oczach warstwy łez, miażdżyła mnie myśl, że mogłam go stracić, że był na tyle nieodpowiedzialny, by pchać się w paszcze rozjuszonego lwa, jakby w ogóle nie szanował własnego życia. Po co? Miał dla kogo żyć, mógłby żyć inaczej, gdyby tylko chciał. Mógłby nie narażać się na kalectwo i śmierć. Mógłby mnie nie zostawiać jak przeklęty Jasper. - Obaj do domu - oświadczyłam surowo, głosem pełnym napięcia, z urywanym, niesatysfakcjonującym oddechem. - Pomóż mu - poleciłam Hectorowi, choć brzmiało to już jak prośba, nie potrafiłam zapanować nad gamą emocji. Strach wypełniał mnie całą i absorbował myśli, wyobrażałam sobie jak go katują, jak odbierają mu godność i łamią kręgosłup. Jak pozostawiają go niczym stłuczoną, zmasakrowaną masę, wyobrażałam sobie jak Orpheus płacze do poduszki, pytając, dlaczego kolejny człowiek już go opuścił i nie wraca. Najpierw ojciec, potem wuj. Zagryzłam zęby niemalże do granicy bólu i pokiwałam głową, rzucając Victorowi ostatnie spojrzenie (nie chciałam odchodzić, nie chciałam go zostawiać, nie chciałam tracić go z oczu), po czym przebiegłam przez domowe korytarze, złapałam wydanie Proroka Codziennego i pognałam do bawiących się na podwórzu chłopców, prosząc, żeby przygotowali flotę łódek z przeczytanych już stronic gazety, które potem puścimy na oczku wodnym i pobawimy się w bitwę morską. Orpheus nie potrafił jeszcze składać łódek z papieru tak dobrze jak jego kuzyn, ale wiedziałam, że Orestes go tego nauczy. Każdemu z nich podarowałam też całusa w czubek głowy, usiłując sprawiać wrażenie zrelaksowanej i swobodnej, a potem na lekko drżących nogach szybko wróciłam do salonu, przymykając drzwi prowadzące do ogrodu. Jak zły był stan Victora? Czy mógł być fatalny w skutkach? Wyglądało to poważnie, zbyt poważnie.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź