Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Cóż, szczęście nowicjusza najwidoczniej nie trzymało się panny Grey. Najważniejszym jednak było teraz, aby zapanować nad tą, cholernie niefortunną sytuacją, jaka wynikła z miotłą. Faktycznie panna Burroughs nie miała pojęcia, jak zapanować nad sytuacją, zaklęcie wydawało się najprostsze, nie mogła jednak ryzykować uderzenia nim znajomej. Och, to dopiero byłoby niefortunne!
Na szczęście udało jej się zapanować nad sytuacją, nawet jeśli zapewne nie wyszło jej to najlepiej. Przynajmniej takie miała wrażenie, gdy wylądowały na ziemi. Niestety, nie czekał na nie książę z bajki który złapałby biedne panny, łagodząc upadki własnym ciałem. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie przyjrzało się rudzielcowi, jakby próbowała znaleźć wszelkie oznaki, które mogłyby wskazywać na poważniejsze uszkodzenia.
- Jasne. - Rzuciła, samej potrzebując chwili aby się pozbierać, odnaleźć swoją miotłę i sprawdzić, czy przypadkiem nie uszkodziła się, opadając na ziemię gdy jej właścicielka zsunęła się z kijka. Spokojnie czekała, aż Gwen rozchodzi stłuczenia i będzie gotowa, aby podjąć kolejną próbę wzniesienia się na miotle. Tym razem, panna Burroughs chciała być odpowiednio przygotowana, to też, jeszcze nim rudzielec zdążył odbił się od ziemi, blondynka wskoczyła na swoją miotłę, wbijając się na niewielką wysokość, by w razie czego ponownie pospieszyć z, zapewne mało profesjonalną, pomocą.
Na szczęście tym razem odbyło się bez przeszkód, a panna Grey wzbiła się dość wysoko w powietrze. Frances z szerokim uśmiechem na ustach, zadowolona z postępu znajomej, wzbiła się wyżej, aby do niej dołączyć. W końcu, wzbijanie się to nie wszystko!
- Świetnie! Całkiem nieźle Ci idzie. - Blondynka pochwaliła koleżankę, po czym poprawiła się na swojej miotle, by przejść do kolejnej części szkolenia. - Dobra, czujesz się w miarę pewnie? Gdy latasz, najlepiej jest trzymać się dość równolegle do miotły, łatwiej jest zachować równowagę. - Zaczęła przybierając odpowiednią postawę, dokładnie taką samą, jak wskazywała jej kiedyś nauczycielka latania na miotle. Ponownie pojawiła się w niej nadzieja, że nie pokręciła czegoś i tłumaczy wszystko dość przejrzyście oraz zrozumiale. - Ta część miotły...- - Tu wskazała dłonią końcówkę kijka. - Służy do sterowania, kierujesz w lewo, jedzie w lewo. Kierujesz w prawo, jedzie w prawo. Opuścisz trochę w dół, zjedzie niżej, w górę wyżej. Hamujesz siłą woli. - Wyjaśniła najważniejsze podstawy, symultanicznie prezentując je koleżance, mając nadzieję, że w ten sposób przekaże jej lepiej wiedzę.
- Czy wszystko jest dla Ciebie zrozumiałe? - Zapytała, chcąc upewnić się, że Gwendolyn zrozumiała jej tłumaczenia i mając nadzieję, że to zniweluje szanse na wypadek do minimum. - Chcesz spróbować? - Dodała jeszcze, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. W końcu, po teorii powinna nastąpić praktyka, czyż nie?
Na szczęście udało jej się zapanować nad sytuacją, nawet jeśli zapewne nie wyszło jej to najlepiej. Przynajmniej takie miała wrażenie, gdy wylądowały na ziemi. Niestety, nie czekał na nie książę z bajki który złapałby biedne panny, łagodząc upadki własnym ciałem. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie przyjrzało się rudzielcowi, jakby próbowała znaleźć wszelkie oznaki, które mogłyby wskazywać na poważniejsze uszkodzenia.
- Jasne. - Rzuciła, samej potrzebując chwili aby się pozbierać, odnaleźć swoją miotłę i sprawdzić, czy przypadkiem nie uszkodziła się, opadając na ziemię gdy jej właścicielka zsunęła się z kijka. Spokojnie czekała, aż Gwen rozchodzi stłuczenia i będzie gotowa, aby podjąć kolejną próbę wzniesienia się na miotle. Tym razem, panna Burroughs chciała być odpowiednio przygotowana, to też, jeszcze nim rudzielec zdążył odbił się od ziemi, blondynka wskoczyła na swoją miotłę, wbijając się na niewielką wysokość, by w razie czego ponownie pospieszyć z, zapewne mało profesjonalną, pomocą.
Na szczęście tym razem odbyło się bez przeszkód, a panna Grey wzbiła się dość wysoko w powietrze. Frances z szerokim uśmiechem na ustach, zadowolona z postępu znajomej, wzbiła się wyżej, aby do niej dołączyć. W końcu, wzbijanie się to nie wszystko!
- Świetnie! Całkiem nieźle Ci idzie. - Blondynka pochwaliła koleżankę, po czym poprawiła się na swojej miotle, by przejść do kolejnej części szkolenia. - Dobra, czujesz się w miarę pewnie? Gdy latasz, najlepiej jest trzymać się dość równolegle do miotły, łatwiej jest zachować równowagę. - Zaczęła przybierając odpowiednią postawę, dokładnie taką samą, jak wskazywała jej kiedyś nauczycielka latania na miotle. Ponownie pojawiła się w niej nadzieja, że nie pokręciła czegoś i tłumaczy wszystko dość przejrzyście oraz zrozumiale. - Ta część miotły...- - Tu wskazała dłonią końcówkę kijka. - Służy do sterowania, kierujesz w lewo, jedzie w lewo. Kierujesz w prawo, jedzie w prawo. Opuścisz trochę w dół, zjedzie niżej, w górę wyżej. Hamujesz siłą woli. - Wyjaśniła najważniejsze podstawy, symultanicznie prezentując je koleżance, mając nadzieję, że w ten sposób przekaże jej lepiej wiedzę.
- Czy wszystko jest dla Ciebie zrozumiałe? - Zapytała, chcąc upewnić się, że Gwendolyn zrozumiała jej tłumaczenia i mając nadzieję, że to zniweluje szanse na wypadek do minimum. - Chcesz spróbować? - Dodała jeszcze, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. W końcu, po teorii powinna nastąpić praktyka, czyż nie?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwen do szczęściarzy raczej nie należała. Jeśli coś mogła zniszczyć, zwykle, zupełnym przypadkiem, po prostu to robiła. W końcu sama wywołała pożar w mieszkaniu. To przez nią nad Hyde Parkiem zawisły błyskawice. Uciekając przed Wrońskim, trafiła do Munga z powodu rozszczepienia, a kilka miesięcy wcześniej odwiedzała szpital przez migrenę, spowodowaną głupio rzuconym czasem: bez potrzeby próbowała sprzątać za pomocą czarów w okresie, gdy te wariowały. Panna Grey regularnie miała więc pecha i to, że szczęście nowicjusza wcale jej nie sprzyjało, w żadnym razie jej nie dziwiło.
Zdziwiło ją zaś to, że kolejna próba była… całkiem udana. Pisnęła cicho, gdy miotła gwałtownie wzleciała w górę, ale ostatecznie zawiła w miarę bezpiecznie. Trzęsła się delikatnie, nieprzyzwyczajona do wysokości, ale gdy Frances się z nią zrównała, zaczęła powoli się uspokajać. Jakoś łatwiej było spoglądać na koleżankę, niż na ziemię znajdującą się kilka metrów niżej.
– A co jak spadnę? – spytała. Czuła, że gardło ma całkiem zaciśnięte. Na Merlina i na Boga! Nie bez powodu nie latała. To było całkiem przerażające, nawet gdy stara miotła trwała w bezruchu.
Wzięła głęboki oddech.
– Nie, szczerze mówiąc… niezbyt pewnie. Staram się, Frances – powiedziała, nieco zbyt cicho. Na tej wysokości wiało i nie była pewna, czy jej słowa dotarły do koleżanki. Ale może? Chyba nie miała nerwów, aby zbierać sobie płuca. Miała wrażenie, że każdy gwałtowniejszy ruch czy dźwięk po prostu zrzuci ją z miotły. – Ale może spróbuję…
Wysłuchała słów koleżanki, kiwając głową, a następnie spróbowała ostrożnie skręcić w prawo. Miotła drgnęła, jednocześnie pędząc w przód.
Nie, nie, nie – rozległo się w głowie dziewczyny. Na całe szczęście przedmiot chyba zrozumiał i już po chwili ponownie zawisł w powietrzu.
– O, patrz, prawie mi się udało… tylko skręcić! – krzyknęła tym razem. Głos dziewczyny był nieco pewniejszy. Frances mogła być więc pewna, że Gwen, mimo pierwszego przerażenia, raczej nie zemdleje w trakcie lotu.
Przez chwilę po prostu siedziała na miotle, próbując przyzwyczaić się do tego dziwnego uczucia lotu. Następnie spojrzała na koleżankę:
– Może spróbujemy zrobić kółko wokół stadionu, co? – spytała, starając się ruszyć i rozpocząć koło.
Och, jak ci sportowcy latali na tych miotłach! Tak szybko i pewnie! Nie bali się, że zlecą? Gwen miała wrażenie, że wystarczyłby lekki przechył, aby ponownie spotkała się z ziemią… Tyle tylko, że tym razem z na tyle dużej wysokości, że – kto wie – może nawet nie byłoby potrzeby zabierać jej do Munga. Po co szpital, skoro można od razu trafić do kostnicy!
Zdziwiło ją zaś to, że kolejna próba była… całkiem udana. Pisnęła cicho, gdy miotła gwałtownie wzleciała w górę, ale ostatecznie zawiła w miarę bezpiecznie. Trzęsła się delikatnie, nieprzyzwyczajona do wysokości, ale gdy Frances się z nią zrównała, zaczęła powoli się uspokajać. Jakoś łatwiej było spoglądać na koleżankę, niż na ziemię znajdującą się kilka metrów niżej.
– A co jak spadnę? – spytała. Czuła, że gardło ma całkiem zaciśnięte. Na Merlina i na Boga! Nie bez powodu nie latała. To było całkiem przerażające, nawet gdy stara miotła trwała w bezruchu.
Wzięła głęboki oddech.
– Nie, szczerze mówiąc… niezbyt pewnie. Staram się, Frances – powiedziała, nieco zbyt cicho. Na tej wysokości wiało i nie była pewna, czy jej słowa dotarły do koleżanki. Ale może? Chyba nie miała nerwów, aby zbierać sobie płuca. Miała wrażenie, że każdy gwałtowniejszy ruch czy dźwięk po prostu zrzuci ją z miotły. – Ale może spróbuję…
Wysłuchała słów koleżanki, kiwając głową, a następnie spróbowała ostrożnie skręcić w prawo. Miotła drgnęła, jednocześnie pędząc w przód.
Nie, nie, nie – rozległo się w głowie dziewczyny. Na całe szczęście przedmiot chyba zrozumiał i już po chwili ponownie zawisł w powietrzu.
– O, patrz, prawie mi się udało… tylko skręcić! – krzyknęła tym razem. Głos dziewczyny był nieco pewniejszy. Frances mogła być więc pewna, że Gwen, mimo pierwszego przerażenia, raczej nie zemdleje w trakcie lotu.
Przez chwilę po prostu siedziała na miotle, próbując przyzwyczaić się do tego dziwnego uczucia lotu. Następnie spojrzała na koleżankę:
– Może spróbujemy zrobić kółko wokół stadionu, co? – spytała, starając się ruszyć i rozpocząć koło.
Och, jak ci sportowcy latali na tych miotłach! Tak szybko i pewnie! Nie bali się, że zlecą? Gwen miała wrażenie, że wystarczyłby lekki przechył, aby ponownie spotkała się z ziemią… Tyle tylko, że tym razem z na tyle dużej wysokości, że – kto wie – może nawet nie byłoby potrzeby zabierać jej do Munga. Po co szpital, skoro można od razu trafić do kostnicy!
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Panna Burroughs posłała pocieszające spojrzenie koleżance.
- Jak spadniesz… Złożymy Ci kości, albo wychodujemy nowe, a ja będę codziennie przynosić Ci gorącą czekoladę i ciasteczka do Munga. Kto wie, może nawet mogłabyś posiedzieć ze mną w pracowni? - Och, Frances przedstawiła najbardziej logiczny prawdopodobny plan, do którego mogło dojść jeśli dziewczyna faktycznie by spadła z miotły. Blondynka nigdy nie była mistrzem pocieszania, uważając, że realny scenariusz jest lepszy niż te wszystkie zmyślone, pocieszające bezdety, jakie można było komukolwiek powiedzieć. Wmawianie, że nic się z pewnością nie stanie, wydawało jej się wyjątkowo nierozsądne… I zakrawające o kłamstwo, jeśli faktycznie do czegoś by doszło. Blondynka posłała rudzielcowi pocieszający, ciepły uśmiech, mając nadzieję, że ta jednak nie odwróci się z podjętej decyzji.
- Spokojnie, dasz radę. Tylko skup się na tym i nie rozpraszaj się. - Poinstruowała ponownie, mając nadzieję, że Gwen załapie co i jak. W końcu skoro pannie Burroughs udało się pokonać strach przed miotłą (a była to prawdziwie ciężka batalia!) panna Grey z pewnością również da radę.
- Spróbuj, dasz radę, tylko spokojnie. - Dodała, posyłając rudzielcowi zachęcający uśmiech. A gdy Gwen spróbowała ruszyć, a miotła poleciała przód, panna Burroughs niemal od razu pognała za dziewczyną. Na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek złego stało się podczas tego, mało opanowanego losu. Ponoć przezorny, zawsze pozostawał zabezpieczony, czyż nie? Wbrew pozorom, Frances wolała uniknąć pobytu koleżanki w Świętym Mungu oraz wszelkich złamań, jakich mogła się nabawić.
-Świetnie Ci idzie! - Panna Burroughs naprawdę była przekonana, że Gwendolyn radzi sobie całkiem nieźle, jak na pierwszy raz z miotłą. Frances wyrównała swoją pozycję z pozycją Gwen, aby lepiej im się rozmawiało.
- Jasne, nie musimy lecieć szybko. Pochyl się trochę bardziej nad miotłą, będzie Ci lżej zachować równowagę. - Z uśmiechem na ustach, Frances powoli ruszyła do przodu, tak, jakby wybrały się na miotłowy spacerek, aby Gwendolyn stopniowo nabrała pewności siebie na miotle i poczuła się pewnie.
-Gwen, mogę o coś zapytać? - Blondynka zaczęła, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. Pytanie jednak zdawało się być tylko i wyłącznie retoryczne, gdyż po chwili dziewczyna kontynuowała: - Czemu nie nauczyłaś się latać w szkole? - Spytała, nie do końca rozumiejąc, czemu panna Grey nie skorzystała z zajęć, jakie oferowała im szkoła.
- Jak spadniesz… Złożymy Ci kości, albo wychodujemy nowe, a ja będę codziennie przynosić Ci gorącą czekoladę i ciasteczka do Munga. Kto wie, może nawet mogłabyś posiedzieć ze mną w pracowni? - Och, Frances przedstawiła najbardziej logiczny prawdopodobny plan, do którego mogło dojść jeśli dziewczyna faktycznie by spadła z miotły. Blondynka nigdy nie była mistrzem pocieszania, uważając, że realny scenariusz jest lepszy niż te wszystkie zmyślone, pocieszające bezdety, jakie można było komukolwiek powiedzieć. Wmawianie, że nic się z pewnością nie stanie, wydawało jej się wyjątkowo nierozsądne… I zakrawające o kłamstwo, jeśli faktycznie do czegoś by doszło. Blondynka posłała rudzielcowi pocieszający, ciepły uśmiech, mając nadzieję, że ta jednak nie odwróci się z podjętej decyzji.
- Spokojnie, dasz radę. Tylko skup się na tym i nie rozpraszaj się. - Poinstruowała ponownie, mając nadzieję, że Gwen załapie co i jak. W końcu skoro pannie Burroughs udało się pokonać strach przed miotłą (a była to prawdziwie ciężka batalia!) panna Grey z pewnością również da radę.
- Spróbuj, dasz radę, tylko spokojnie. - Dodała, posyłając rudzielcowi zachęcający uśmiech. A gdy Gwen spróbowała ruszyć, a miotła poleciała przód, panna Burroughs niemal od razu pognała za dziewczyną. Na wszelki wypadek, gdyby cokolwiek złego stało się podczas tego, mało opanowanego losu. Ponoć przezorny, zawsze pozostawał zabezpieczony, czyż nie? Wbrew pozorom, Frances wolała uniknąć pobytu koleżanki w Świętym Mungu oraz wszelkich złamań, jakich mogła się nabawić.
-Świetnie Ci idzie! - Panna Burroughs naprawdę była przekonana, że Gwendolyn radzi sobie całkiem nieźle, jak na pierwszy raz z miotłą. Frances wyrównała swoją pozycję z pozycją Gwen, aby lepiej im się rozmawiało.
- Jasne, nie musimy lecieć szybko. Pochyl się trochę bardziej nad miotłą, będzie Ci lżej zachować równowagę. - Z uśmiechem na ustach, Frances powoli ruszyła do przodu, tak, jakby wybrały się na miotłowy spacerek, aby Gwendolyn stopniowo nabrała pewności siebie na miotle i poczuła się pewnie.
-Gwen, mogę o coś zapytać? - Blondynka zaczęła, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. Pytanie jednak zdawało się być tylko i wyłącznie retoryczne, gdyż po chwili dziewczyna kontynuowała: - Czemu nie nauczyłaś się latać w szkole? - Spytała, nie do końca rozumiejąc, czemu panna Grey nie skorzystała z zajęć, jakie oferowała im szkoła.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwen zmarszczyła brwi, nieprzekonana co do słów blondynki.
– Dzięki, Frances. To naprawdę piękny scenariusz – mruknęła, znów nieco za cicho, z ironią tlącą się w głosie.
W końcu Mung to tak wspaniałe miejsce, prawda? Można w nim… być. Leczyć się. I być narażonym na niemiłe spojrzenia bardzo wrednych pielęgniarek oraz uzdrowicieli. Brr. Ostatnio chyba żadne miejsce nie wywoływało w Gwen aż tak negatywnych emocji. Gorąca czekolada i ciasteczka rzecz jasna brzmiały już lepiej, ale na te mogła wybrać się z Frances tak po prostu. Przecież nie musiała spadać z miotły, aby wyjść z koleżanką na miasto! Ba, mogła wtedy wybrać d o w o l n y lokal, a nie – jedynie kawiarnie w Mungu!
Starała się słuchać instrukcji dziewczyny, choćby dlatego, że wsłuchiwanie się w cudzy głos działało po prostu kojąco. Nie była tu sama. Jeśli przypadkiem coś się jej stanie, dziewczyna będzie w stanie zareagować. Spowolni upadek zaklęciem, złapie ją, wezwie pomoc za pomocą swojej różdżki. Zrobi… cokolwiek. Szczególnie, że jako alchemiczka, pewnie znała niektórych z uzdrowicieli.
– Myślisz… ? – mruknęła niepewnie, słysząc, jak blondynka obiecuje jej, że da sobie radę. – Dzięki – powiedziała, posyłając pannie Burroughs słaby uśmiech.
Pochyliła się nad miotłą, tak, jak Frances jej poleciła. Zerknęła na nią kątem oka, by upewnić się, że o taką pozycję jej chodziło. Tak… chyba tak. Dziewczyna miała racje: ta pozycja była wygodniejsza i bardziej stabilna, chociaż Gwen dalej czuła się na miotle trochę głupio i całkiem niebezpieczne.
Ruszyły powoli wokół stadionu. Gwen po chwili miała wrażenie, że traci kontrolę nad miotłą, ale udało jej się ją odzyskać i sunęła w powietrzu w miarę płynnie. Jednocześnie starała się rozluźnić, ale gdy jej chwyt stawał się delikatniejszy, zaczynała mieć od razu wrażenie, że miotła niebezpieczne pod nią drży… co sprawiało, że panika powracała i panna Grey ponownie zaciskała dłonie z całej siły. Cóż, przynajmniej próbowała.
– Jasne, pytaj – powiedziała, nie spoglądając na koleżankę. Musiała patrzeć przed siebie, tak aby w razie czego nie spaść z miotły. – Przecież uczyłyśmy się razem, na pierwszym roku, pamiętasz? Ale nie szło mi najlepiej, a potem… potem nie miałam potrzeby, by sięgać po miotłę. I no wiesz… chyba uleciało mi to z pamięci. Nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy wtedy ktoś uczył mnie skręcania – przyznała.
Po chwili lotu zerknęła na koleżankę. Zrobiły dopiero pół okrążenia, ale panna Grey czuła, że właściwie ma powoli tego dosyć. Jej mięśnie, nieprzyzwyczajone do takiej pozycji, powoli zaczynały drżeć, a serce nie chciało się uspokoić. Poznała podstawy, ale… na jeden dzień, to i tak dużo.
– Frances, może wystarczy? Mam wrażenie, że zaraz mi ręce odpadną.
– Dzięki, Frances. To naprawdę piękny scenariusz – mruknęła, znów nieco za cicho, z ironią tlącą się w głosie.
W końcu Mung to tak wspaniałe miejsce, prawda? Można w nim… być. Leczyć się. I być narażonym na niemiłe spojrzenia bardzo wrednych pielęgniarek oraz uzdrowicieli. Brr. Ostatnio chyba żadne miejsce nie wywoływało w Gwen aż tak negatywnych emocji. Gorąca czekolada i ciasteczka rzecz jasna brzmiały już lepiej, ale na te mogła wybrać się z Frances tak po prostu. Przecież nie musiała spadać z miotły, aby wyjść z koleżanką na miasto! Ba, mogła wtedy wybrać d o w o l n y lokal, a nie – jedynie kawiarnie w Mungu!
Starała się słuchać instrukcji dziewczyny, choćby dlatego, że wsłuchiwanie się w cudzy głos działało po prostu kojąco. Nie była tu sama. Jeśli przypadkiem coś się jej stanie, dziewczyna będzie w stanie zareagować. Spowolni upadek zaklęciem, złapie ją, wezwie pomoc za pomocą swojej różdżki. Zrobi… cokolwiek. Szczególnie, że jako alchemiczka, pewnie znała niektórych z uzdrowicieli.
– Myślisz… ? – mruknęła niepewnie, słysząc, jak blondynka obiecuje jej, że da sobie radę. – Dzięki – powiedziała, posyłając pannie Burroughs słaby uśmiech.
Pochyliła się nad miotłą, tak, jak Frances jej poleciła. Zerknęła na nią kątem oka, by upewnić się, że o taką pozycję jej chodziło. Tak… chyba tak. Dziewczyna miała racje: ta pozycja była wygodniejsza i bardziej stabilna, chociaż Gwen dalej czuła się na miotle trochę głupio i całkiem niebezpieczne.
Ruszyły powoli wokół stadionu. Gwen po chwili miała wrażenie, że traci kontrolę nad miotłą, ale udało jej się ją odzyskać i sunęła w powietrzu w miarę płynnie. Jednocześnie starała się rozluźnić, ale gdy jej chwyt stawał się delikatniejszy, zaczynała mieć od razu wrażenie, że miotła niebezpieczne pod nią drży… co sprawiało, że panika powracała i panna Grey ponownie zaciskała dłonie z całej siły. Cóż, przynajmniej próbowała.
– Jasne, pytaj – powiedziała, nie spoglądając na koleżankę. Musiała patrzeć przed siebie, tak aby w razie czego nie spaść z miotły. – Przecież uczyłyśmy się razem, na pierwszym roku, pamiętasz? Ale nie szło mi najlepiej, a potem… potem nie miałam potrzeby, by sięgać po miotłę. I no wiesz… chyba uleciało mi to z pamięci. Nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy wtedy ktoś uczył mnie skręcania – przyznała.
Po chwili lotu zerknęła na koleżankę. Zrobiły dopiero pół okrążenia, ale panna Grey czuła, że właściwie ma powoli tego dosyć. Jej mięśnie, nieprzyzwyczajone do takiej pozycji, powoli zaczynały drżeć, a serce nie chciało się uspokoić. Poznała podstawy, ale… na jeden dzień, to i tak dużo.
– Frances, może wystarczy? Mam wrażenie, że zaraz mi ręce odpadną.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Panna Burroughs kiwnęła głową. Oczywiście, że uważała iż Gwendolyn sobie poradzi! Może i dziewczyna nie posiadała w żyłach czarodziejskiej krwi, jednak wydawała się Frances zdolna i chętna do powiększania swojej wiedzy - a przecież to było najważniejsze! Co prawda dopiero odnowiły kontakt i blondynka nie znała wszystkich zdolności i możliwości panny Grey, nie wątpiła jednak w pojętność jej umysłu. Skoro Gwen radziła sobie z eliksirami oraz znała pewnie więcej zaklęć od niej (gdyż Frances zawsze wolała stół alchemiczny) z pewnością była w stanie sobie poradzić z miotłą.
Blondynka co jakiś czas, jako ta pewniejsza w lataniu, zerkała w kierunku Gwen aby upewnić się, że ta nie zsuwa się z miotły, trzyma dobrą postawę i radzi sobie z tym psotnym środkiem transportu, jakim była miotła. Droga wokół stadionu zdawała się mijać spokojnie, a powolny ton wycieczki wyjątkowo pasował pannie Burroughs.
-Pamiętam, trochę przez mgłę, ale pamiętam. - Zaczęła, delikatnie wzruszając ramionami. - Ale my na przykład, w kilka osób ćwiczyliśmy w wolnych dniach, żeby nie zapomnieć. Myślałam, że osoby z innych domów, również czasem ćwiczyły, przynajmniej w pierwszych latach. W późniejszych ciężko było znaleźć czas na cokolwiek. - No, może ich ćwiczenia nie były niczym wielkim, mieli jednak możliwość nie zapomnieć umiejętności latania na miotle, nawet jeśli ta zdolność zdawała się być o wiele bardziej trywialna i mniej przydatna niż wiedza, czekająca na nich w książkach. Fakt, jednak był taki, że po czwartym roku panna Burroughs miała coraz mniej wolnego czasu na… W zasadzie cokolwiek. Spotkania Klubu Ślimaka i stanowisko prefekta skutecznie zajmowały jej popołudnia. Tuż obok nauki.
-Dobrze, nie widzę sensu, aby się przemęczać. - Stwierdziła, posyłając dziewczynie delikatny uśmiech. - Możesz przelecieć w dół, do ziemi aż dotkniesz jej stopami, tylko uważaj, żeby się nie rozbić albo kazać miotle opaść w linii prostej. Druga opcja wydaje mi się prostsza, jak na początek, o patrz. - Wyjaśniła, po czym zmusiła swoją miotłę do powolnego opadnięcia w dół, tuż nad ziemię, by wyprostować stopy, postawić je na wilgotnej trawie i zrobić pół kroku w bok, tak by mogła oprzeć miotłę w pionie i delikatnie się na niej oprzeć.
Panna Burroughs poczekała, aż Gwen wyląduje, uważnie obserwując to, jak sobie radzi, by w razie jakichkolwiek problemów, mogła ruszyć jej z pomocą.
- Świetnie sobie poradziłaś, naprawdę. No, masz ochotę na gorącą herbatę? - Rzuciła. gdy dziewczyna wylądowała już na ziemi.
Blondynka co jakiś czas, jako ta pewniejsza w lataniu, zerkała w kierunku Gwen aby upewnić się, że ta nie zsuwa się z miotły, trzyma dobrą postawę i radzi sobie z tym psotnym środkiem transportu, jakim była miotła. Droga wokół stadionu zdawała się mijać spokojnie, a powolny ton wycieczki wyjątkowo pasował pannie Burroughs.
-Pamiętam, trochę przez mgłę, ale pamiętam. - Zaczęła, delikatnie wzruszając ramionami. - Ale my na przykład, w kilka osób ćwiczyliśmy w wolnych dniach, żeby nie zapomnieć. Myślałam, że osoby z innych domów, również czasem ćwiczyły, przynajmniej w pierwszych latach. W późniejszych ciężko było znaleźć czas na cokolwiek. - No, może ich ćwiczenia nie były niczym wielkim, mieli jednak możliwość nie zapomnieć umiejętności latania na miotle, nawet jeśli ta zdolność zdawała się być o wiele bardziej trywialna i mniej przydatna niż wiedza, czekająca na nich w książkach. Fakt, jednak był taki, że po czwartym roku panna Burroughs miała coraz mniej wolnego czasu na… W zasadzie cokolwiek. Spotkania Klubu Ślimaka i stanowisko prefekta skutecznie zajmowały jej popołudnia. Tuż obok nauki.
-Dobrze, nie widzę sensu, aby się przemęczać. - Stwierdziła, posyłając dziewczynie delikatny uśmiech. - Możesz przelecieć w dół, do ziemi aż dotkniesz jej stopami, tylko uważaj, żeby się nie rozbić albo kazać miotle opaść w linii prostej. Druga opcja wydaje mi się prostsza, jak na początek, o patrz. - Wyjaśniła, po czym zmusiła swoją miotłę do powolnego opadnięcia w dół, tuż nad ziemię, by wyprostować stopy, postawić je na wilgotnej trawie i zrobić pół kroku w bok, tak by mogła oprzeć miotłę w pionie i delikatnie się na niej oprzeć.
Panna Burroughs poczekała, aż Gwen wyląduje, uważnie obserwując to, jak sobie radzi, by w razie jakichkolwiek problemów, mogła ruszyć jej z pomocą.
- Świetnie sobie poradziłaś, naprawdę. No, masz ochotę na gorącą herbatę? - Rzuciła. gdy dziewczyna wylądowała już na ziemi.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Było coś urokliwego w tym poczuciu wiatru na twarzy, w tym spoglądaniu na wszystko z góry, w tej możności lotu jak ptak mimo braku skrzydeł. Mimo tego Gwen chyba nie czuła się stworzeniem przestworzy. Na ziemi czuła się pewniej. Ją przynajmniej dobrze znała, czego nie można było powiedzieć o świecie ponad. Starała się cieszyć lotem, ale stres wynikający z lęku, że zaraz zleci w dół, psuł jej całą radość z tej ich małej zabawy.
Niemniej, musiała przyznać, że Frances była całkiem niezłą nauczycielką. Poukładana i raczej spokojna, przynajmniej zewnętrznie, nie powodowała dodatkowego stresu i słuchała jej słów. Gwen przeszło przez myśl, że fajnie byłoby kiedyś wrócić do Hogwartu razem. Może właśnie w roli nauczycielek? Blondynka mogłaby zająć się eliksirami, panna Grey zaś nauką o mugolach. To mogłoby być całkiem ciekawe doświadczenie, nawet jeśli Gwen na tę chwilę nie zakładała takiego obrotu spraw. W końcu miała przed sobą całą artystyczną karierę i dopóki miała na to siły i nerwy, nie miała ochoty z niej rezygnować. Ale kto wie, może kiedyś zamarzy jej się ciepła, stabilna posadka.
– To tak było można? Latać bez nadzoru? – spytała. Wydawało jej się, że to co najmniej niebezpieczne. – Ja… nie wpadło mi to do głowy, szczerze mówiąc. Ten pierwszy rok był… dziwny. Tyle nowych rzeczy… Nie było łatwo to wszystko ogarnąć – wyjaśniła. Frances mogła nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Gwen właściwie nie miał kto pomóc w „przenosinach” do innego świata. Rodzice nie mieli o nim pojęcia, nauczyciele się nie przejmowali, a uczniowie próbowali pomagać, ale dalej byli tylko dzieciakami. Większość pracy jedenastoletnia Gwen musiała wykonać sama, a to wcale nie było proste dla tak młodej i wrażliwej psychiki.
Frances nie miała nic przeciwko lądowaniu. Gwen wysłuchała jej uważnie i przyglądała się, jak koleżanka to robi, aby następnie pójść w jej stronę. Wyszło jej nieco gwałtowniej – czuła, jak jej stawy szarpnęły, gdy próbowała wyhamować – ale nie wywróciła się, a to było już pewnym sukcesem.
– Dziękuję – odpowiedziała, pamiętając, że dobre wychowanie wymaga, aby po prostu przyjmować komplementy, nie negując ich. Chociaż miała na to wielką ochotę. – To brzmi jak dobry pomysł. Tylko… wiesz… wydaje mi się, że te miotły nie są aż tak konieczne do bycia wiedźmami. Taki Błędny Rycerz na przykład! Czyż korzystanie z niego nie jest wyrazem nowoczesności? Nowoczesne wiedźmy, Frances! Bądźmy nowoczesnymi wiedźmami!
| z/t x2
Niemniej, musiała przyznać, że Frances była całkiem niezłą nauczycielką. Poukładana i raczej spokojna, przynajmniej zewnętrznie, nie powodowała dodatkowego stresu i słuchała jej słów. Gwen przeszło przez myśl, że fajnie byłoby kiedyś wrócić do Hogwartu razem. Może właśnie w roli nauczycielek? Blondynka mogłaby zająć się eliksirami, panna Grey zaś nauką o mugolach. To mogłoby być całkiem ciekawe doświadczenie, nawet jeśli Gwen na tę chwilę nie zakładała takiego obrotu spraw. W końcu miała przed sobą całą artystyczną karierę i dopóki miała na to siły i nerwy, nie miała ochoty z niej rezygnować. Ale kto wie, może kiedyś zamarzy jej się ciepła, stabilna posadka.
– To tak było można? Latać bez nadzoru? – spytała. Wydawało jej się, że to co najmniej niebezpieczne. – Ja… nie wpadło mi to do głowy, szczerze mówiąc. Ten pierwszy rok był… dziwny. Tyle nowych rzeczy… Nie było łatwo to wszystko ogarnąć – wyjaśniła. Frances mogła nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Gwen właściwie nie miał kto pomóc w „przenosinach” do innego świata. Rodzice nie mieli o nim pojęcia, nauczyciele się nie przejmowali, a uczniowie próbowali pomagać, ale dalej byli tylko dzieciakami. Większość pracy jedenastoletnia Gwen musiała wykonać sama, a to wcale nie było proste dla tak młodej i wrażliwej psychiki.
Frances nie miała nic przeciwko lądowaniu. Gwen wysłuchała jej uważnie i przyglądała się, jak koleżanka to robi, aby następnie pójść w jej stronę. Wyszło jej nieco gwałtowniej – czuła, jak jej stawy szarpnęły, gdy próbowała wyhamować – ale nie wywróciła się, a to było już pewnym sukcesem.
– Dziękuję – odpowiedziała, pamiętając, że dobre wychowanie wymaga, aby po prostu przyjmować komplementy, nie negując ich. Chociaż miała na to wielką ochotę. – To brzmi jak dobry pomysł. Tylko… wiesz… wydaje mi się, że te miotły nie są aż tak konieczne do bycia wiedźmami. Taki Błędny Rycerz na przykład! Czyż korzystanie z niego nie jest wyrazem nowoczesności? Nowoczesne wiedźmy, Frances! Bądźmy nowoczesnymi wiedźmami!
| z/t x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
20.05.1957 r.
Z całą pewnością nie podobało mu się to, co się działo w Londynie. Nie zamierzał jednak stać i nic z tym nie robić. Szczególnie, że to co działo się w stolicy mogło się przenieść dalej, o ile już się nie przenosiło. Doskonale pamiętał jak jeden ze szlachciców podczas spotkania w Stonehenge krzyczał, że chętnie „odda mugoli ze swojego hrabstwa” Macmillanom, ale nie oczekiwał, że dojdzie do dosłownego przelewu krwi i terroru. Dziwił się tylko, że jeszcze nie doszło do oddolnej rebelii samych „niżej” urodzonych czarodziei. Czy ci przeklęci konserwatywni szlachcice naprawdę myśleli, że będą w stanie utrzymać władzę bez wsparcia poddanych? A może rzeczywiście mieli taką szansę?
Na całe szczęście był Zakon. Działanie w grupie zawsze było lepsze od tego w pojedynkę. Dobrze, że dowiedzieli się w Zakazanym Lesie, że Ministerstwo planowało przeciągnięcie na swoją stronę olbrzymów. Mogli zareagować w porę. Sam z kolei nie musiał długo czekać na odpowiedź na pytanie jak zareagować. Na spotkaniu dowiedział się jaka miała być jego rola w całym tym planie… i co najmniej przyjął ją z dużym zaskoczeniem. Owszem, słyszał pogłoski o olbrzymach w Kornwalii, ale nigdy ich nie widział i nie miał dotychczas zamiaru ich widzieć. Gdyby nie wskazówki, pewnie nie wiedziałby gdzie ich szukać. Dziwiło go też to, że gurg przystał na propozycję. Jej warunki natomiast wcale nie zdziwiły Macmillana. Mógł tego spodziewać się po olbrzymach, choć zastanawiał się skąd wiedzieli o whisky.
Martwiło go wykonanie zadania. Po pierwsze, olbrzym był olbrzymem i zwyczajnie był bardziej odporny na alkohol. Anthony, choć pił prawie codziennie, przy ty całym olbrzymie mógł skończyć pijany w cztery litery i być nietrzeźwym przez kilka dni. Nie mówiąc już o dość absurdalnym pomyśle pojedynku. Owszem, mogli wygrać przy pomocy podstępu, aczkolwiek sam Macmillan nie lubił oszukiwać. Najwyraźniej jednak nie pozostawało mu żadne inne rozwiązanie. Pytał jedynie dlaczego miała mu pomagać gwardzistka. Była przecież kobietą. Kobietą, na Merlina!
– Czy mamy jakiś plan? – Zapytał pannę Tonks całkiem zainteresowanym jej pomysłem na rozwiązanie kłopotliwej kwestii transportu. Spojrzał przy tym na i tak już oblepione błotem skórzane kalosze. – Dotarcie tam zajmie nam chwilę.
Stał przy dwunastu beczkach whisky i zastanawiał się jak rozwiązać kłopotliwą kwestię ich transportu. Na pewno przy pomocy czaru... albo czyjejś pomocy. Poza tym dlaczego akurat musiał to być najlepszy alkohol? Czy olbrzymy w ogóle były w stanie zrozumieć czym była kilkudziesięcioletnia whisky?
– Możemy albo zaciągnąć testrale do pracy… albo skrzata… – zaproponował, choć nie wyobrażał sobie biedaka przenoszącego ciężkie beczki, ani tym bardziej współpracy z kościstymi koniami. Zapomniał jeszcze o jednej ważnej rzeczy. Na jego twarzy pojawiło olśnienie. Wyciągnął piersiówkę. – Wylałem cały swój alkohol i wlałem jeden eliksir byka. Oczywiście to ostateczność. – Nie lubił oszukiwać, naprawdę, ale czuł się winnym przygotowania sposobu na pokonanie gurga. Nie chciał też, żeby przez niego nie udało się zwerbować olbrzymów z Kornwalii. To byłby wstyd. Ponownie spojrzał na małą piersiówkę, która przecież była w stanie pomieścić ogromne ilości alkoholu. Wtedy naszła go kolejna myśl. – Zmniejszmy beczki…. i ich wagę – zaproponował… żeby po chwilę zdać sobie sprawę, że właściwie z transmutacji nigdy nie był dobry. Nie mieliby wtedy problemu z transportem, ani tym bardziej nie musieliby bać się o to, że któraś z beczek mogłaby zostać uszkodzona.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 20.06.20 18:49, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dotarcie do olbrzymów i przekonanie im do pomocy Zakonowi, było dla nich w tej chwili najważniejsze. Nawet nie tyle, co przekonanie do pomocy, a nie opowiadanie się po stronie Rycerzy Walpurgii. Nie mogli pozwolić sobie na popełnianie błędów w tym momencie. Nie teraz, kiedy Ministerstwo należało do zwyrodnialców, a ledwie chwilę temu Londyn spłynął krwią niewinnych ludzi, tylko dlatego, że w ich przekonaniu nie byli godni tego, by po nim chodzić, żyć, czy choćby w nim oddychać. To było zwyczajnie podłe, okrutne, nienaturalne. Bo to nie od nich należało określenie tego, kto ma do czego prawo, a kto go nie ma. Sądzili, że są lepsi, przez krew która krążyła w ich żyła. Ale nie ona się liczyła. Liczyło się to, jakim kto był człowiekiem. A wszyscy Rycerze Walpurgii byli źli do szpiku kości, całkowicie wynaturzeni, zwyczajnie nieludzcy. Odnalezienie wioski nie było łatwe, ale też nie okazało się - na ich szczęście - nie niemożliwe. Gurga, sprawujący włądzę w wiosce, namyślał się długo, a jego żądania sprawiły, że Justine uniosła brwi ku górze finalnie godząc się na spełnienie podanych przez niego żądań. Kiedy następnego dnia spotkała się z Anthonym a z jego ust wypadło pytanie jasne tęczówki zawisły na nim. Zmierzyła go od góry do dołu.
- Czy jesteś w stanie wypić taką ilość alkoholu o której mówił i utrzymać się na nogach? - zapytała go ze spokojem. Coś w rodzaju planu zajaśniało w jej głowie, ale najpierw trzeba było ustalić tą kwestię, bo była jedną z ważniejszych w jego podwalinach. Wędrowała za nim, półbuty zapadały się czasem w grząski teren. Skinęła lekko głową na wypowiedziane przez niego Pokręciła przecząco głową na pierwsze z propozycji wydymając lekko usta. Zmarszczyła brwi zakładając dłonie na pierwsi. Biorąc głęboki wdech w płuca. To, co było przed do zrobienia nie należało do najprostszych, ale musieli sobie poradzić. Zwyczajnie nie widziała innego wyjścia niż to. Zerknęła na piersiówkę, którą pokazał, a jej brwi uniosły się do góry.
- Eliksir byka? - zapytała unosząc do góry brwi. - co on robi? - dopytała nie przypominając sobie, żeby wcześniej miała szansę z niego skorzystać. Kiedy odezwał się ponownie skinęła lekko głową. - To dobry pomysł. - zgodziła się, wyciągając zza pasa różdżkę. Zanim jednak zaczęła przeniosła wzrok znów na Anthony’ego. - Będziesz miał dwa komplety takich samych ubrań? - zapytała jeszcze zanim zaczęli zmieniać rozmiar i ciężar beczek. Miała ze sobą magiczną torbę, do której wiele mogło się zmieścić. - I może… jakiś namiot? - dodała obracając różdżkę w rękach. To była kwestia, którą można było załatwić inaczej, albo jeszcze po drodze, ale możliwe, że wcale nie musiała kombinować bardziej. Macmillanowie mogli być w posiadaniu jednego, który mogli zabrać ze sobą i oddać po skończonym zadaniu. Uniosła rękę i podrapała się po głowie. - To zaczynajmy, nie powinno nam to zająć długo. Mam ze sobą magiczną torbę to je potem tam upchniemy. - powiedziała jeszcze biorąc wdech w płuca. Brwi nadal pozostawały lekko zmarszczone, kiedy tworzyła w głowie kolejne plany i założenia, zastanawiają się, które z nich są najbardziej optymalne i które nie mają w ogóle racji bytu.
| tu chyba będzie szafka
- Czy jesteś w stanie wypić taką ilość alkoholu o której mówił i utrzymać się na nogach? - zapytała go ze spokojem. Coś w rodzaju planu zajaśniało w jej głowie, ale najpierw trzeba było ustalić tą kwestię, bo była jedną z ważniejszych w jego podwalinach. Wędrowała za nim, półbuty zapadały się czasem w grząski teren. Skinęła lekko głową na wypowiedziane przez niego Pokręciła przecząco głową na pierwsze z propozycji wydymając lekko usta. Zmarszczyła brwi zakładając dłonie na pierwsi. Biorąc głęboki wdech w płuca. To, co było przed do zrobienia nie należało do najprostszych, ale musieli sobie poradzić. Zwyczajnie nie widziała innego wyjścia niż to. Zerknęła na piersiówkę, którą pokazał, a jej brwi uniosły się do góry.
- Eliksir byka? - zapytała unosząc do góry brwi. - co on robi? - dopytała nie przypominając sobie, żeby wcześniej miała szansę z niego skorzystać. Kiedy odezwał się ponownie skinęła lekko głową. - To dobry pomysł. - zgodziła się, wyciągając zza pasa różdżkę. Zanim jednak zaczęła przeniosła wzrok znów na Anthony’ego. - Będziesz miał dwa komplety takich samych ubrań? - zapytała jeszcze zanim zaczęli zmieniać rozmiar i ciężar beczek. Miała ze sobą magiczną torbę, do której wiele mogło się zmieścić. - I może… jakiś namiot? - dodała obracając różdżkę w rękach. To była kwestia, którą można było załatwić inaczej, albo jeszcze po drodze, ale możliwe, że wcale nie musiała kombinować bardziej. Macmillanowie mogli być w posiadaniu jednego, który mogli zabrać ze sobą i oddać po skończonym zadaniu. Uniosła rękę i podrapała się po głowie. - To zaczynajmy, nie powinno nam to zająć długo. Mam ze sobą magiczną torbę to je potem tam upchniemy. - powiedziała jeszcze biorąc wdech w płuca. Brwi nadal pozostawały lekko zmarszczone, kiedy tworzyła w głowie kolejne plany i założenia, zastanawiają się, które z nich są najbardziej optymalne i które nie mają w ogóle racji bytu.
| tu chyba będzie szafka
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pytanie Justine sprawiło, że poczuł się odrobinę niekomfortowo. Nie ze względu na samo pytanie, bo ono było całkowicie na miejscu w danej sytuacji i powinno paść prędzej czy później… Macmillan czuł się niekomfortowo ze względu na swoje skłonności do alkoholu, które dla niektórych nie był żadną tajemnicą. Nie wiedział jednak czy sama Tonks zdawała sobie z nich sprawę. Miał nawet nadzieję, że nie, że nie okazał się być dotychczas zupełnym alkoholikiem. Sam poza tym pytał się czy rzeczywiście mógł wypić tyle alkoholu. To były nieludzkie ilości… Podrapał się po głowie, rozmyślając na jak najbardziej adekwatną odpowiedzią. Wzdychał ciężko za każdym razem kiedy próbował coś odpowiedzieć, ale po chwili się powstrzymywał.
– To będzie ciężkie… ale mam nadzieję, że możliwe do wykonania – stwierdził niepewnie po kilku próbach odezwania się. – Chyba, że potrafisz otrzeźwiać przy pomocy różdżki… Pozostaje nam liczyć, że jako typowy Macmillan będę jakoś w stanie to wytrzymać. A jak nie, to niech sam Prewett ma mnie w opiece – zażartował, choć ten żart wcale nie był taki śmieszny i było to słychać po krótkości i sztuczności jego śmiechu.
Widać było, że nie czuł się pewnie, ale też że z całą pewnością nie zamierzał odstępować od powierzonego mu zadania… choćby naprawdę miał trafić pod różdżkę Archibalda po tym zadaniu. Już sobie wyobrażał własną płytę nagrobkową „Tu spoczywa sir Anthony Macmillan, czarodziej, który nie pokonał olbrzyma w zawodach na picie” z wykreślonym nazwiskiem, bo przecież to byłby wstyd dla jego rodu, gdyby przegrał coś takiego. Głupio mu było także informować kobietę, że jego codzienne pijaństwo tuż po tym jak zegar wybił godzinę piątą po południu mogłoby okazać się całkiem przydatne w wykonaniu zadania.
– Dodaje sił… ale na krótko – zdradził kobiecie, odpowiadając na jej pytanie dotyczące eliksiru. Mógł się okazać przydatny, tak myślał. – I tak, mam wiele takich samych ubrań – uśmiechnął się nieśmiało. – Tylko proszę cię uważaj... nie na ubrania, tylko na siebie. Gdybym jednak pozostał jakoś wciąż trzeźwy… to może udałoby mi się jakoś pomóc. – A przynajmniej miał taką nadzieję. Zostawienie kobiety na pastwę losu uderzeń olbrzymów byłoby wyjątkowo złym pomysłem. Czuł ogromny wstyd z tego względu, że to ona miała się zmierzyć na mięśnie z gurgiem. – Namiot? – Zapytał zaskoczony. Nie rozumiał po co był jej potrzebny namiot. – Będziemy przechodzić obok domu, więc zobaczymy.
| hop do szafki
– To będzie ciężkie… ale mam nadzieję, że możliwe do wykonania – stwierdził niepewnie po kilku próbach odezwania się. – Chyba, że potrafisz otrzeźwiać przy pomocy różdżki… Pozostaje nam liczyć, że jako typowy Macmillan będę jakoś w stanie to wytrzymać. A jak nie, to niech sam Prewett ma mnie w opiece – zażartował, choć ten żart wcale nie był taki śmieszny i było to słychać po krótkości i sztuczności jego śmiechu.
Widać było, że nie czuł się pewnie, ale też że z całą pewnością nie zamierzał odstępować od powierzonego mu zadania… choćby naprawdę miał trafić pod różdżkę Archibalda po tym zadaniu. Już sobie wyobrażał własną płytę nagrobkową „Tu spoczywa sir Anthony Macmillan, czarodziej, który nie pokonał olbrzyma w zawodach na picie” z wykreślonym nazwiskiem, bo przecież to byłby wstyd dla jego rodu, gdyby przegrał coś takiego. Głupio mu było także informować kobietę, że jego codzienne pijaństwo tuż po tym jak zegar wybił godzinę piątą po południu mogłoby okazać się całkiem przydatne w wykonaniu zadania.
– Dodaje sił… ale na krótko – zdradził kobiecie, odpowiadając na jej pytanie dotyczące eliksiru. Mógł się okazać przydatny, tak myślał. – I tak, mam wiele takich samych ubrań – uśmiechnął się nieśmiało. – Tylko proszę cię uważaj... nie na ubrania, tylko na siebie. Gdybym jednak pozostał jakoś wciąż trzeźwy… to może udałoby mi się jakoś pomóc. – A przynajmniej miał taką nadzieję. Zostawienie kobiety na pastwę losu uderzeń olbrzymów byłoby wyjątkowo złym pomysłem. Czuł ogromny wstyd z tego względu, że to ona miała się zmierzyć na mięśnie z gurgiem. – Namiot? – Zapytał zaskoczony. Nie rozumiał po co był jej potrzebny namiot. – Będziemy przechodzić obok domu, więc zobaczymy.
| hop do szafki
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojące przed nimi zadanie nie należało do najprostszych. Justine zdała sobie z tego sprawę, po pierwszym spotkaniu z przywódcą olbrzymów. Musieli odpowiednio przygotować i być gotowym na wszelkie komplikacje. Dlatego w magicznej torbie skrywała miotłę na której w ostateczności mogli uciec. Miała też ze sobą kilka eliksirów, które mogły jej pomóc. Na razie jednak musieli się skupić na dotarciu na miejsce z tym, czego oczekiwał od nich gurag. Zadawała pytania, by móc spokojnie wszystko przemyśleć i podjąć odpowiednie decyzje nie mając nawet pojęcia, że może przynieść nim dyskomfort Anthony’emu.
- Nie tak, żeby nie zauważyli. - odpowiedziała marszcząc odrobinę brwi. Przyznała trochę niezadowolona. Gdyby potrafiła magię bezróżdżkową, może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Wątpiła, żeby tak jawna próba oszustwa pozwoliła im na zyskanie sympatii olbrzymów a jedna już i tak chodziła jej po głowie. - Cóż, będę trzymać kciuki i niech Merlin ma nas w opiece. - dodała jeszcze zgadzając się z nim. Cholernie trudna sprawa, którą musieli załatwić. Bo Justine nie widziała możliwości, żeby można było nie wykonać powierzonego im zadania. Wzięła powoli wdech w płuca układając dłonie na biodrach.
- Nie słyszałam o nim. - przyznała po prostu na informacje dotyczące eliksiru. Z nich nigdy nie była orłem. A właściwie częściej wybuchał jej w twarz kociołek niż wychodził eliksir. Znała te podstawowe i te, których używała. Reszta niezmiennie pozostawała do odkrycia. Prośba, która wydobyła się z ust mężczyzny sprawiła, że uniosła wzrok do góry by na niego spojrzenie unosząc odrobinę jedną z brwi. Wzrok był jednak łagodny, a kącik ust nadał wyrazowi twarzy przyjemności. - Nie musisz się martwić. - zapewniła go spokojnie, chociaż sama nie była pewna, czy mają jakiekolwiek szanse, przeciwko olbrzymowi. Tak naprawdę, dopiero wczoraj stanęła przed jednym po raz pierwszy. Uniosłą rękę, żeby przestrzeń nią szyję na karku. Skinęła potwierdzająco na zadane przez niego pytanie. - Namiot. - powtórzyła ruszając obok niego w kierunku beczek, które musieli jeszcze dokładnie zmniejszyć. - Jeśli będziemy mieć dwa komplety tych samych ubrań i namiot, to pomiędzy piciem i walką możemy poprosić o pięć minut przerwy. Wtedy zmienię się w ciebie. - wyjaśniła myśl która przeszła przez jej głowę, skupiając się już na zmienianiu beczek, wymachując białą różdżką.
- Nie tak, żeby nie zauważyli. - odpowiedziała marszcząc odrobinę brwi. Przyznała trochę niezadowolona. Gdyby potrafiła magię bezróżdżkową, może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Wątpiła, żeby tak jawna próba oszustwa pozwoliła im na zyskanie sympatii olbrzymów a jedna już i tak chodziła jej po głowie. - Cóż, będę trzymać kciuki i niech Merlin ma nas w opiece. - dodała jeszcze zgadzając się z nim. Cholernie trudna sprawa, którą musieli załatwić. Bo Justine nie widziała możliwości, żeby można było nie wykonać powierzonego im zadania. Wzięła powoli wdech w płuca układając dłonie na biodrach.
- Nie słyszałam o nim. - przyznała po prostu na informacje dotyczące eliksiru. Z nich nigdy nie była orłem. A właściwie częściej wybuchał jej w twarz kociołek niż wychodził eliksir. Znała te podstawowe i te, których używała. Reszta niezmiennie pozostawała do odkrycia. Prośba, która wydobyła się z ust mężczyzny sprawiła, że uniosła wzrok do góry by na niego spojrzenie unosząc odrobinę jedną z brwi. Wzrok był jednak łagodny, a kącik ust nadał wyrazowi twarzy przyjemności. - Nie musisz się martwić. - zapewniła go spokojnie, chociaż sama nie była pewna, czy mają jakiekolwiek szanse, przeciwko olbrzymowi. Tak naprawdę, dopiero wczoraj stanęła przed jednym po raz pierwszy. Uniosłą rękę, żeby przestrzeń nią szyję na karku. Skinęła potwierdzająco na zadane przez niego pytanie. - Namiot. - powtórzyła ruszając obok niego w kierunku beczek, które musieli jeszcze dokładnie zmniejszyć. - Jeśli będziemy mieć dwa komplety tych samych ubrań i namiot, to pomiędzy piciem i walką możemy poprosić o pięć minut przerwy. Wtedy zmienię się w ciebie. - wyjaśniła myśl która przeszła przez jej głowę, skupiając się już na zmienianiu beczek, wymachując białą różdżką.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Miał nadzieję, że wszystko i tak miało pójść zgodnie z planem. Nie chciał, żeby przez niego misja się nie powiodła. Szczególnie, że taka pomoc ze strony olbrzymów mogła okazać się dla nich korzystna. Co najmniej korzystna. Nie mówiąc o tym, że mowa była o olbrzymach, które przecież zamieszkiwały ziemie Macmillanów. Byłoby mu wstyd wrócić do domu, gdyby ich nie przekonał! W jego domu wyzwania były cenione, a zwycięstwa tym bardziej. Nie chciał ośmieszać swojego rodu, ani tym bardziej sprawiać, że Zakon straciłby potencjalnego sojusznika.
Westchnął słysząc odpowiedź panny Tonks. No tak, o tym nie pomyślał, że przecież gdyby zaczęła rzucać czary, to wszyscy by to zauważyli. Liczył więc na to, że jakoś uda mu się przeżyć ten pijany pojedynek. W końcu, ile nocy w ciągu ostatnich dwunastu lat spędził na szalonym upijaniu się! Wygrał niejeden pojedynek na trzeźwość w karczmach po całej wschodniej Europie… Ale jego przeciwnicy nie byli olbrzymami, tylko zwykłymi czarodziejami lub mugolami.
– Niech ma, niech ma – zawtórował za kobietą. Byłoby głupio, gdyby teraz okazało się, że nie potrafił pić. Najwyżej ten sam Prewett, którego wspominał, będzie musiał mu robić jakieś magiczne płukanie żołądka albo magiczny przeszczep wątroby.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że czarownica nie słyszała dotychczas o eliksirze byka. To nie tak, że był mistrzem eliksirów, bo nie był, ale posiadał teoretyczną wiedzę o nich w nadziei, że może przyda się ona do tworzenia nowych alkoholi. O miksturze mówił jednak dlatego, że zwyczajnie martwił się o zdrowie panny Tonks. Nie chciał, żeby skończyła z połamanymi żebrami. W ogóle, gdyby mógł wybierać – nie dopuściłby jej do tej walki. Była przecież kobietą! A kobiety choć były waleczne (o czym przekonał się w ostatnich miesiącach), to nie powinny brać udziału w bójkach!
Teraz kiedy przedstawiała mu plan… wydawał się on całkiem dobry. Właściwie… bardzo dobry. Namiot, ubrania… to dało się załatwić.
– To dobry pomysł – stwierdził na głos. – Właściwie… możemy udać, że rzucam zaklęcie… jak ono się nazywało… a! Speculio, żeby myśleli, że jesteś właściwie moją… kopią. Iluzją. Rozumiesz… O ile oczywiście nie znają się oni na urokach i nie wiedzą co te Speculio naprawdę robi. – Brzmiał, jak gdyby wpadł na wspaniały pomysł godny samego Flamela, ale zaraz dodał już zupełnie załamany: – Albo może nie, lepiej nie kombinować. – Nie chciał problemów, naprawdę. Chciał, żeby wszystko poszło choćby względnie dobrze. Naprawdę bał się, że gdyby zostali przyłapani na oszustwie, to mogłoby się to dla nich skończyć bardzo źle. – W każdym razie, weźmiemy ubrania i namiot z domu i potem idziemy prosto do gurga. No i najlepiej jest mieć miotłę w pobliżu – przytaknął.
Po tym obserwował czarownicę w jej poczynaniach z zaklęciem zmniejszającym. Sam zaczął się bać o to jak miało pójść niemu samemu. I gdy zaczął zmniejszać wagę beczek, jedna z nich się zbuntowała. Ostatecznie jednak rzucił to samo zaklęcie na wszystkie. Przystanął przy tej jednej, zmniejszonej, ale wcześniej nadętej.
– Mam nadzieję, że z alkoholem nic się nie stało… – mruknął do samego siebie. Podniósł jedną z nich i westchnął. Choć była lżejsza, to wciąż trochę ciężka. Licząc wagę razy dwanaście, wciąż nie mogli ich przenieść samodzielnie. – Wiesz co, pójdę po skrzynię, żebyśmy mogli wstawić te beczki i przenieść przez bagno przy pomocy wingardy. No i po namiot i ubrania. Za chwilę będę. – Stwierdził. Tak było lepiej. Beczki zapewne wciąż były ciężkie. Zbyt ciężkie, żeby je nosić.
Dlatego truchtem biegł w stronę domu, żeby zapewnić rzeczy, które czarownica wymagała. Tam na pomoc przyszedł mu skrzat, więc do Queerditch wrócił po kilkudziesięciu minutach ze wszystkimi potrzebnymi materiałami, które pokazał swojej towarzyszce.
– Ubrania jak te, które mam na sobie. Łącznie z butami. Skrzynia, gdzie możemy wstawić beczki i namiot. Odpowiada? – Zapytał. – Mam nadzieję, że nie czekałaś długo. – Nie czekając na jej odpowiedź zaczął pakować zmniejszone beczki do skrzyni i związał je liną, żeby się nie obaliły w trakcie lewitowania. A, że było ich dużo to wyjątkowo się zmęczył.
Westchnął słysząc odpowiedź panny Tonks. No tak, o tym nie pomyślał, że przecież gdyby zaczęła rzucać czary, to wszyscy by to zauważyli. Liczył więc na to, że jakoś uda mu się przeżyć ten pijany pojedynek. W końcu, ile nocy w ciągu ostatnich dwunastu lat spędził na szalonym upijaniu się! Wygrał niejeden pojedynek na trzeźwość w karczmach po całej wschodniej Europie… Ale jego przeciwnicy nie byli olbrzymami, tylko zwykłymi czarodziejami lub mugolami.
– Niech ma, niech ma – zawtórował za kobietą. Byłoby głupio, gdyby teraz okazało się, że nie potrafił pić. Najwyżej ten sam Prewett, którego wspominał, będzie musiał mu robić jakieś magiczne płukanie żołądka albo magiczny przeszczep wątroby.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że czarownica nie słyszała dotychczas o eliksirze byka. To nie tak, że był mistrzem eliksirów, bo nie był, ale posiadał teoretyczną wiedzę o nich w nadziei, że może przyda się ona do tworzenia nowych alkoholi. O miksturze mówił jednak dlatego, że zwyczajnie martwił się o zdrowie panny Tonks. Nie chciał, żeby skończyła z połamanymi żebrami. W ogóle, gdyby mógł wybierać – nie dopuściłby jej do tej walki. Była przecież kobietą! A kobiety choć były waleczne (o czym przekonał się w ostatnich miesiącach), to nie powinny brać udziału w bójkach!
Teraz kiedy przedstawiała mu plan… wydawał się on całkiem dobry. Właściwie… bardzo dobry. Namiot, ubrania… to dało się załatwić.
– To dobry pomysł – stwierdził na głos. – Właściwie… możemy udać, że rzucam zaklęcie… jak ono się nazywało… a! Speculio, żeby myśleli, że jesteś właściwie moją… kopią. Iluzją. Rozumiesz… O ile oczywiście nie znają się oni na urokach i nie wiedzą co te Speculio naprawdę robi. – Brzmiał, jak gdyby wpadł na wspaniały pomysł godny samego Flamela, ale zaraz dodał już zupełnie załamany: – Albo może nie, lepiej nie kombinować. – Nie chciał problemów, naprawdę. Chciał, żeby wszystko poszło choćby względnie dobrze. Naprawdę bał się, że gdyby zostali przyłapani na oszustwie, to mogłoby się to dla nich skończyć bardzo źle. – W każdym razie, weźmiemy ubrania i namiot z domu i potem idziemy prosto do gurga. No i najlepiej jest mieć miotłę w pobliżu – przytaknął.
Po tym obserwował czarownicę w jej poczynaniach z zaklęciem zmniejszającym. Sam zaczął się bać o to jak miało pójść niemu samemu. I gdy zaczął zmniejszać wagę beczek, jedna z nich się zbuntowała. Ostatecznie jednak rzucił to samo zaklęcie na wszystkie. Przystanął przy tej jednej, zmniejszonej, ale wcześniej nadętej.
– Mam nadzieję, że z alkoholem nic się nie stało… – mruknął do samego siebie. Podniósł jedną z nich i westchnął. Choć była lżejsza, to wciąż trochę ciężka. Licząc wagę razy dwanaście, wciąż nie mogli ich przenieść samodzielnie. – Wiesz co, pójdę po skrzynię, żebyśmy mogli wstawić te beczki i przenieść przez bagno przy pomocy wingardy. No i po namiot i ubrania. Za chwilę będę. – Stwierdził. Tak było lepiej. Beczki zapewne wciąż były ciężkie. Zbyt ciężkie, żeby je nosić.
Dlatego truchtem biegł w stronę domu, żeby zapewnić rzeczy, które czarownica wymagała. Tam na pomoc przyszedł mu skrzat, więc do Queerditch wrócił po kilkudziesięciu minutach ze wszystkimi potrzebnymi materiałami, które pokazał swojej towarzyszce.
– Ubrania jak te, które mam na sobie. Łącznie z butami. Skrzynia, gdzie możemy wstawić beczki i namiot. Odpowiada? – Zapytał. – Mam nadzieję, że nie czekałaś długo. – Nie czekając na jej odpowiedź zaczął pakować zmniejszone beczki do skrzyni i związał je liną, żeby się nie obaliły w trakcie lewitowania. A, że było ich dużo to wyjątkowo się zmęczył.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Postawione przed nimi zadanie nie należało do najprostszych i Justine zdawała sobie z tego dokładnie sprawę. Było wiele momentów w których coś mogło pójść nie tak i całość opierała się w przeważającej mierze na szczęściu. A na nim, nie lubiła polegać. Było zwodnicze i humorzaste, zabierające kontrolę nad sytuacją, która sprawiała, że była choć trochę spokojniejsza. Ich plan nie był idealny, ale był jakiś. Było wiele niewiadomych, które próbowała możliwie jak najbardziej wyeliminować.
Jasne tęczówki przesunęły się na Anthony’ego kiedy westchnął. Sama powstrzymywała ten gest, próbując patrzeć na wszystko z perspektywy. Analizując na chłodno i możliwie jak najskuteczniej. Pozostawała we wszystkim jedna niewiadoma. A może bardziej kilka. Odnoszących się do olbrzymów. Jak naprawdę silne potrafiły być? Ile potrafiły wypić? I czy pół beczki alkoholu to ilość, którą był w stanie ustać Macmillan. Przytaknęła krótko głową, kiedy mężczyzna zgodził się z wypowiedzianymi przez nią słowami. Brwi zmarszczyły się odrobinę, kiedy zaczął mówić dalej. To nie był zły pomysł, trudno jednak było przewidywać zachowania olbrzymów. Kiedy byli u nich wcześniej próbując ustalić warunki współpracy, nie było z nimi bliźniaka Anthony’ego. Pojawiający się teraz mógłby zwrócić na siebie uwagę. A gdyby zadano mu pytanie, niebyłby w stanie odpowiedzieć.
- Mam miotłę w magicznej torbie. Ale tylko jedną. - dodała, jakby jednocześnie zgadzając się z potrzebą tego, by każdy z nich posiadał własną. Na miotle byli w stanie prześcignąć olbrzymy - a przynajmniej szczerze na to liczyła - gdyby musieli nagle znaleźć sposób, by szybko uciec. Z powodzeniem, choć nie bez trudności udało jej się pomniejszyć wszystkie beczki, zostawiając zrobienie ich lżejszym Anthony’emu. W pewnym momencie rozwarła szerzej oczy spoglądając na to, co dzieje się z jedną beczek i jak zapada się w ziemie, by później poddać się zaklęciu. Droga do olbrzymów będzie zdecydowanie wymagająca.
- To dobry pomysł. Ta skrzynia. Będziemy się zmieniać z ich transportem, bo nie będzie on łatwy. Ja zacznę, ty znasz najlepiej teren. - dodała jeszcze odprowadzając spojrzeniem mężczyznę, który znikał właśnie w posiadłości. Sama w czasie kiedy go nie było, patrzyła na beczkę, która napęczniała dziwacznie zastanawiając się, czy okaże się to dla nich dodatkowym problem, czy też nie. Trudno było jej stwierdzić w tej jednej chwili. Odebrała od niego namiot i ubrania wrzucając je do zaczarowanej torby.
- Trochę przed wioską się przebiorę. Narzucę na ramiona płaszcz, żeby ukryć podobieństwo ubrań. - wyjaśniła sama podchodząc do beczek, które mimo zmniejszenia wagi nadal okazały się cholernie ciężkie. Kiedy wszystko pozornie znajdowała się na miejscu uniosła dłoń z różdżką. - Wingardium Leviosa. - wypowiedziała płynnie, wskazując na obiekt.
Jasne tęczówki przesunęły się na Anthony’ego kiedy westchnął. Sama powstrzymywała ten gest, próbując patrzeć na wszystko z perspektywy. Analizując na chłodno i możliwie jak najskuteczniej. Pozostawała we wszystkim jedna niewiadoma. A może bardziej kilka. Odnoszących się do olbrzymów. Jak naprawdę silne potrafiły być? Ile potrafiły wypić? I czy pół beczki alkoholu to ilość, którą był w stanie ustać Macmillan. Przytaknęła krótko głową, kiedy mężczyzna zgodził się z wypowiedzianymi przez nią słowami. Brwi zmarszczyły się odrobinę, kiedy zaczął mówić dalej. To nie był zły pomysł, trudno jednak było przewidywać zachowania olbrzymów. Kiedy byli u nich wcześniej próbując ustalić warunki współpracy, nie było z nimi bliźniaka Anthony’ego. Pojawiający się teraz mógłby zwrócić na siebie uwagę. A gdyby zadano mu pytanie, niebyłby w stanie odpowiedzieć.
- Mam miotłę w magicznej torbie. Ale tylko jedną. - dodała, jakby jednocześnie zgadzając się z potrzebą tego, by każdy z nich posiadał własną. Na miotle byli w stanie prześcignąć olbrzymy - a przynajmniej szczerze na to liczyła - gdyby musieli nagle znaleźć sposób, by szybko uciec. Z powodzeniem, choć nie bez trudności udało jej się pomniejszyć wszystkie beczki, zostawiając zrobienie ich lżejszym Anthony’emu. W pewnym momencie rozwarła szerzej oczy spoglądając na to, co dzieje się z jedną beczek i jak zapada się w ziemie, by później poddać się zaklęciu. Droga do olbrzymów będzie zdecydowanie wymagająca.
- To dobry pomysł. Ta skrzynia. Będziemy się zmieniać z ich transportem, bo nie będzie on łatwy. Ja zacznę, ty znasz najlepiej teren. - dodała jeszcze odprowadzając spojrzeniem mężczyznę, który znikał właśnie w posiadłości. Sama w czasie kiedy go nie było, patrzyła na beczkę, która napęczniała dziwacznie zastanawiając się, czy okaże się to dla nich dodatkowym problem, czy też nie. Trudno było jej stwierdzić w tej jednej chwili. Odebrała od niego namiot i ubrania wrzucając je do zaczarowanej torby.
- Trochę przed wioską się przebiorę. Narzucę na ramiona płaszcz, żeby ukryć podobieństwo ubrań. - wyjaśniła sama podchodząc do beczek, które mimo zmniejszenia wagi nadal okazały się cholernie ciężkie. Kiedy wszystko pozornie znajdowała się na miejscu uniosła dłoń z różdżką. - Wingardium Leviosa. - wypowiedziała płynnie, wskazując na obiekt.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Te same pytania przechodziły przez myśli Macmillana. Z tym, że starał się je odkładać i umniejszać jak najbardziej tylko potrafił. Choć i tak się denerwował, to zupełne zdenerwowanie i przejęcie chciał pozostawić do momentu aż całe pijaństwo i bijatyka z olbrzymami się zacznie. Jeżeli miało mu się udać – to super. Jeżeli nie – to cóż, liczył na to, że moczary Kornwalii pochowają go z choćby odrobiną godności. O ile oczywiście na nią zasłużył. Obawiał się, że gdyby skończyło się na szczegółowym rozmyślaniu teraz, to zwyczajnie by zwariował.
W każdym razie zawsze miał przy sobie miotłę, ale biorąc pod uwagę zapomnienie obiecał sobie, że przyniesie ją razem z namiotem i ubraniami.
– O to się nie martw – uśmiechnął się skromnie. Głupio by było latać na cudzej miotle. Nie byłoby to ani wygodne, ani przyjemne dla samej miotły. Choć drzewo było zapewne poddane magii i specjalnej obróbce, to wciąż groziło mu pęknięcie.
Przytaknął jej także na kolejny rozkazo-pomysł, jeszcze zanim wyruszył w krótką drogę do domu. Bagna były wyjątkowo zdradliwe, ale każdy Macmillan powinien je choćby dobrze poznawać. Musieli uważać. W tym i na chochliki i inne stworzenia lubiące się w psikusach. Z domu przyniósł także miotłę, którą przy pomocy pasa trzymał na plecach.
– Rozumiem – oznajmił. Wszystko było więc ustalone. Mieli się zmieniać z transportem. Przytaknął jej także na kolejne uwagi. – Tak pewnie będzie lepiej – stwierdził jedynie.
Z niepewnością spoglądał na skrzynię, która powolnie zaczęła lewitować. Bał się jedynie o to, że któraś z małych beczuszek mogła się obalić. A lepiej, żeby to się nie stało.
– Gdybyś się zmęczyła, daj mi znać – stwierdził jedynie. Nie chciał, żeby była odpowiedzialna za podtrzymywanie zaklęcia. – Idziemy tą ścieżką – wskazał na jedną i ruszył. – Tylko uważaj gdzie stąpasz. Czasem kałuże i błoto wydają się być płytkie, ale są strasznie głębokie.
Szedł powoli, bacznie uważając gdzie i jak stąpa i czy Justine idzie także dobrą ścieżką. Droga była nieprzyjemna, mglista, trochę cuchnąca im dalej zapuszczali się w las i bagno. Rozglądał się uważnie przy każdym rozdrożu. W końcu… nie chciał wyjść na kogoś, kto nie znał swojego hrabstwa. To i tak nie ochroniło ich od kilkukrotnego zabłądzenia. W pewnym zszedł z obranego kierunku i znalazł się na dzikiej polanie. Oczywiście szybko przeprosił za swój błąd gwardzistkę, licząc na to, że nie będzie miała mu tego za złe. Potem też nie było tak łatwo, zabrakło ścieżki, oni znów musieli się odnaleźć, co na całe szczęście im się udało.
– Zmęczyłaś się? – Zapytał dla pewności, co to by nie wyjść na nieprzyjemną osobę. Poza tym martwił się, że kobieta za bardzo koncentrowała się na unoszonej zaklęciem skrzyni. – Jeszcze trochę drogi mamy.
A minęło co najmniej kilkadziesiąt minut. Już teraz buty Anthony’ego przypominały kilkukrotnie większy rozmiar, tylko dlatego, że zalepiło się do nich błoto. Wiedział jednak, że są coraz bliżej. Szczególnie kiedy z oddali zaczęły dobiegać dziwne dźwięki. Przystanął zgodnie z obietnicą, żeby czarownica mogła się przebrać. Rozłożył namiot przy pomocy zaklęcie Erecto i oczywiście zaczekał na pannę Tonks.
A potem ponownie ruszyli w stronę wioski.
– To chyba oni – szepnął w jej stronę słysząc kolejne okrzyki i kłótnie. Nie był pewien jak nie wystraszyć olbrzymów, ale zwrócić na nich swoją uwagę, więc zaczął przedwcześnie krzyczeć w ich stronę: – TO MY, POKOJOWO NASTAWIENI CZARODZIEJE. PRZYCHODZIMY ZGODNIE Z OBIETNICĄ. ANTHONY MACMILLAN. PRZYNOSIMY PODARKI. DWANAŚCIE BECZEK NAJLEPSZEJ DOMOWEJ WHISKY – wolał dalej, powoli wysnuwając się zza kolejnych drzew.
Zamiast jednak normalnie przywitać domowników… stał w zdziwieniu podziwiając fakt, że jak na olbrzymów to mieli oni całkiem uporządkowaną osadę.
– To droga mi przyjaciółka Justine, a to beczki… zaraz je odczarujemy. Musieliśmy je zmniejszyć ze względu na łatwiejszy transport. Jakość pozostaje taka sama. Rozumiecie? – Zapytał dla pewności.
W każdym razie zawsze miał przy sobie miotłę, ale biorąc pod uwagę zapomnienie obiecał sobie, że przyniesie ją razem z namiotem i ubraniami.
– O to się nie martw – uśmiechnął się skromnie. Głupio by było latać na cudzej miotle. Nie byłoby to ani wygodne, ani przyjemne dla samej miotły. Choć drzewo było zapewne poddane magii i specjalnej obróbce, to wciąż groziło mu pęknięcie.
Przytaknął jej także na kolejny rozkazo-pomysł, jeszcze zanim wyruszył w krótką drogę do domu. Bagna były wyjątkowo zdradliwe, ale każdy Macmillan powinien je choćby dobrze poznawać. Musieli uważać. W tym i na chochliki i inne stworzenia lubiące się w psikusach. Z domu przyniósł także miotłę, którą przy pomocy pasa trzymał na plecach.
– Rozumiem – oznajmił. Wszystko było więc ustalone. Mieli się zmieniać z transportem. Przytaknął jej także na kolejne uwagi. – Tak pewnie będzie lepiej – stwierdził jedynie.
Z niepewnością spoglądał na skrzynię, która powolnie zaczęła lewitować. Bał się jedynie o to, że któraś z małych beczuszek mogła się obalić. A lepiej, żeby to się nie stało.
– Gdybyś się zmęczyła, daj mi znać – stwierdził jedynie. Nie chciał, żeby była odpowiedzialna za podtrzymywanie zaklęcia. – Idziemy tą ścieżką – wskazał na jedną i ruszył. – Tylko uważaj gdzie stąpasz. Czasem kałuże i błoto wydają się być płytkie, ale są strasznie głębokie.
Szedł powoli, bacznie uważając gdzie i jak stąpa i czy Justine idzie także dobrą ścieżką. Droga była nieprzyjemna, mglista, trochę cuchnąca im dalej zapuszczali się w las i bagno. Rozglądał się uważnie przy każdym rozdrożu. W końcu… nie chciał wyjść na kogoś, kto nie znał swojego hrabstwa. To i tak nie ochroniło ich od kilkukrotnego zabłądzenia. W pewnym zszedł z obranego kierunku i znalazł się na dzikiej polanie. Oczywiście szybko przeprosił za swój błąd gwardzistkę, licząc na to, że nie będzie miała mu tego za złe. Potem też nie było tak łatwo, zabrakło ścieżki, oni znów musieli się odnaleźć, co na całe szczęście im się udało.
– Zmęczyłaś się? – Zapytał dla pewności, co to by nie wyjść na nieprzyjemną osobę. Poza tym martwił się, że kobieta za bardzo koncentrowała się na unoszonej zaklęciem skrzyni. – Jeszcze trochę drogi mamy.
A minęło co najmniej kilkadziesiąt minut. Już teraz buty Anthony’ego przypominały kilkukrotnie większy rozmiar, tylko dlatego, że zalepiło się do nich błoto. Wiedział jednak, że są coraz bliżej. Szczególnie kiedy z oddali zaczęły dobiegać dziwne dźwięki. Przystanął zgodnie z obietnicą, żeby czarownica mogła się przebrać. Rozłożył namiot przy pomocy zaklęcie Erecto i oczywiście zaczekał na pannę Tonks.
A potem ponownie ruszyli w stronę wioski.
– To chyba oni – szepnął w jej stronę słysząc kolejne okrzyki i kłótnie. Nie był pewien jak nie wystraszyć olbrzymów, ale zwrócić na nich swoją uwagę, więc zaczął przedwcześnie krzyczeć w ich stronę: – TO MY, POKOJOWO NASTAWIENI CZARODZIEJE. PRZYCHODZIMY ZGODNIE Z OBIETNICĄ. ANTHONY MACMILLAN. PRZYNOSIMY PODARKI. DWANAŚCIE BECZEK NAJLEPSZEJ DOMOWEJ WHISKY – wolał dalej, powoli wysnuwając się zza kolejnych drzew.
Zamiast jednak normalnie przywitać domowników… stał w zdziwieniu podziwiając fakt, że jak na olbrzymów to mieli oni całkiem uporządkowaną osadę.
– To droga mi przyjaciółka Justine, a to beczki… zaraz je odczarujemy. Musieliśmy je zmniejszyć ze względu na łatwiejszy transport. Jakość pozostaje taka sama. Rozumiecie? – Zapytał dla pewności.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała wrażenie, że i tak nie byli do końca przygotowani, ale nie mogli dłużej pozostawać przed rezydencją Macmillanów, droga do wioski zajmowała trochę czasu, co wiedzieli nauczeni wcześniejszą wędrówką do niej. Uniosła rękę, żeby założyć kosmyki jasnych włosów za uszy. Uniosła kącik ust ku górze, choć trochę niemrawo przytakując głowę. Dobrze, każde z nich miało własną miotłę. O tyle dobrze, chociaż to przecież miała być ostatnia deska ratunku, jeśli sprawy pójdą naprawdę źle. W końcu wyruszyli w drogę, którą najlepiej znał Anthony. Ona, chociaż miała podstawową wiedzę w astronomii nie znała się tak na tych rejonach jak osoba, która właśnie na nich się wychowała. Ona wzięła na siebie, przynajmniej na początku, transport skrzyni, która zawierała beczki. Musiała skupiać się nie tylko na drodze, ale też na tym, by lewitować pakunek między drzewami które mijali.
- Na razie jest w porządku. - powiedziała, przytakując jeszcze głową na rady, które dał. Zerknęła na wskazaną kałużę i ominęła ją zgodnie z jego słowami. Ostatnie, czego potrzebowali to jej spektakularna wywrotka, w trakcie której traci wszystkie dwanaście beczek tak potrzebnego im alkoholu. Wędrowała więc za nim, zerkając co chwila na pakunek i na kolejno wykonywane przez niego kroki, uważając na to, by nie postawić jakiegoś fałszywego kroku tu czy tam.
- To nic, prowadź dalej. - zapewniła go spokojnie, kiedy mężczyzna przeprosił za zgubienie drogi. Wątpiła, żeby sama poradziła sobie lepiej. A kilka chwil do nadrobienia, były czymś na co mogli sobie pozwolić. Z początku wprawione w lewitacje beczki nie przeszkadzały jej tak bardzo. Dopiero po długiej wędrówce ręką zaczęła dawać się we znaki. Kilka razy uderzyła skrzykną o drzewo, ale szczęśliwie dla nich, nic złego nie stało się z pakunkiem.
- Brendan robił cięższe treningi. - odezwała się, unosząc kącik warg ku górze. Do tej pory doskonale pamiętała wymagające, bezlitosne treningi fizyczne, które serwował im Weasley podczas kursu. I teraz, kiedy biuro zostało zamknięte w jakiś dziwnie niespodziewany sposób tęskniła za nimi. I za nim. Miała nadzieję, że niedługo wróci, ale jego nieobecność z dnia na dzień przeciągała się coraz bardziej. Na informacje o pozostającej drodze jedynie skinęła głową podążając za Anthonym. Kiedy zatrzymał się, opuściła skrzynię i ułożyła ją na ziemi.
- Nie musiałeś go rozkładać tylko na przebranie się, ale dziękuję. - powiedziała, wchodząc do namiotu w którym zmieniła szybko ubrania, które dostała które w tym momencie były na nią jeszcze za duże. To nic. W pasie spięła spodnie paskiem, buty na razie wkładając do torby, końcówki spodni wetknęła w swoje buty sięgające za kostkę. Narzuciła koszulę, którą wetknęła też do spodni, a na wszystko narzuciła swój płaszcz. Wychodząc pozwoliła Anthonyemu zająć się złożeniem namiotu na powrót. - Będzie nam potrzebny niedaleko miejsca pojedynku. - wyjaśniła, a sama zajęła się ponowną lewitacją skrzyni.
- Nie jestem pewna czy musimy krzyczeć. - szepnęła tak, że tylko Anthony ją słyszał. Wielkie istoty mimo wszystko sprawiały, że wszystkie jej zmysły były w gotowości. Gurag rozumiał co potwierdził krótkim skinięciem głowy, a jego wielka łapa wskazała na napęczniałą beczkę. Oznajmiając, że tą będą pili.
- Szanowny guragu, czy pozwolisz, byśmy swoim zwyczajem rozłożyli namiot w którym wystawiony przez nas wojownik będzie mógł się przygotować przed zarówno pierwszym, jak i drugim starciem? - zapytała. Nigdy nie prosiła wodza jakiejś wioski o nic, ale starała się, by w jej pytaniu było tyle szacunku, ile tylko była w stanie wykrzesać. Końcowa zgoda sprawiła, że odetchnęła z ulgą. Odczarowywanie beczek do poprzedniego stanu zajęło sporo czasu, a gdy te zostały zabrane przez olbrzymy gurag poprowadził ich do wielkiego stołu, przy którym zarówno ona jak i Anthony wyglądali, jakby zostali pomniejszeni kilkakrotnie. - Nie padnij do końca beczki i jakoś będzie. - szepnęła do niego, klepiąc go pokrzepiająco w ramię.
- Na razie jest w porządku. - powiedziała, przytakując jeszcze głową na rady, które dał. Zerknęła na wskazaną kałużę i ominęła ją zgodnie z jego słowami. Ostatnie, czego potrzebowali to jej spektakularna wywrotka, w trakcie której traci wszystkie dwanaście beczek tak potrzebnego im alkoholu. Wędrowała więc za nim, zerkając co chwila na pakunek i na kolejno wykonywane przez niego kroki, uważając na to, by nie postawić jakiegoś fałszywego kroku tu czy tam.
- To nic, prowadź dalej. - zapewniła go spokojnie, kiedy mężczyzna przeprosił za zgubienie drogi. Wątpiła, żeby sama poradziła sobie lepiej. A kilka chwil do nadrobienia, były czymś na co mogli sobie pozwolić. Z początku wprawione w lewitacje beczki nie przeszkadzały jej tak bardzo. Dopiero po długiej wędrówce ręką zaczęła dawać się we znaki. Kilka razy uderzyła skrzykną o drzewo, ale szczęśliwie dla nich, nic złego nie stało się z pakunkiem.
- Brendan robił cięższe treningi. - odezwała się, unosząc kącik warg ku górze. Do tej pory doskonale pamiętała wymagające, bezlitosne treningi fizyczne, które serwował im Weasley podczas kursu. I teraz, kiedy biuro zostało zamknięte w jakiś dziwnie niespodziewany sposób tęskniła za nimi. I za nim. Miała nadzieję, że niedługo wróci, ale jego nieobecność z dnia na dzień przeciągała się coraz bardziej. Na informacje o pozostającej drodze jedynie skinęła głową podążając za Anthonym. Kiedy zatrzymał się, opuściła skrzynię i ułożyła ją na ziemi.
- Nie musiałeś go rozkładać tylko na przebranie się, ale dziękuję. - powiedziała, wchodząc do namiotu w którym zmieniła szybko ubrania, które dostała które w tym momencie były na nią jeszcze za duże. To nic. W pasie spięła spodnie paskiem, buty na razie wkładając do torby, końcówki spodni wetknęła w swoje buty sięgające za kostkę. Narzuciła koszulę, którą wetknęła też do spodni, a na wszystko narzuciła swój płaszcz. Wychodząc pozwoliła Anthonyemu zająć się złożeniem namiotu na powrót. - Będzie nam potrzebny niedaleko miejsca pojedynku. - wyjaśniła, a sama zajęła się ponowną lewitacją skrzyni.
- Nie jestem pewna czy musimy krzyczeć. - szepnęła tak, że tylko Anthony ją słyszał. Wielkie istoty mimo wszystko sprawiały, że wszystkie jej zmysły były w gotowości. Gurag rozumiał co potwierdził krótkim skinięciem głowy, a jego wielka łapa wskazała na napęczniałą beczkę. Oznajmiając, że tą będą pili.
- Szanowny guragu, czy pozwolisz, byśmy swoim zwyczajem rozłożyli namiot w którym wystawiony przez nas wojownik będzie mógł się przygotować przed zarówno pierwszym, jak i drugim starciem? - zapytała. Nigdy nie prosiła wodza jakiejś wioski o nic, ale starała się, by w jej pytaniu było tyle szacunku, ile tylko była w stanie wykrzesać. Końcowa zgoda sprawiła, że odetchnęła z ulgą. Odczarowywanie beczek do poprzedniego stanu zajęło sporo czasu, a gdy te zostały zabrane przez olbrzymy gurag poprowadził ich do wielkiego stołu, przy którym zarówno ona jak i Anthony wyglądali, jakby zostali pomniejszeni kilkakrotnie. - Nie padnij do końca beczki i jakoś będzie. - szepnęła do niego, klepiąc go pokrzepiająco w ramię.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia