Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
Strona 16 z 17 • 1 ... 9 ... 15, 16, 17
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Może sam nie miał dobrej wiedzy z astronomii, ale tutejsze obszary poznawał doskonale. Kornwalia była jego domem. W młodości zgubił się na bagnach i w lesie wiele razy, ale i wielokrotnie odnalazł drogę do swojego domu (przy pomocy skrzata lub służby). Tutejsze bagna znał więc jak własną kieszeń. Owszem, pobyt za granicą sprawił, że obecnie skręcał w nie tę ścieżkę… ale ostatnie nie mieli prawa się zgubić (i nie zgubili się!) Bardziej martwił się o to, żeby dziewczyna nie skończyła do pasa w bagnie. Trzeba było stąpać uważnie i rozsądnie.
Cieszył się, że na tę chwilę podtrzymywanie zaklęcia nie było dla czarownicy problemem. Przynajmniej transport okazał się znacznie łatwiejszy niż przypuszczali. Anthony z początku myślał, że dosłownie będą przenosić po dwie beczki, a to zajęłoby im z całą pewnością pół dnia. Tym bardziej cieszył się z tego, że kobieta była dla niego wyrozumiała, jeżeli chodzi o drobne błądzenie. Naprawdę nie chciał wyjść na kogoś, kto był niekompetentny do wykonania zadania. Ze strachem spojrzał na skrzynkę, która kilkukrotnie uderzyła w drzewo. Nie był jednak zły. Bardziej martwił się o to, żeby alkohol nie wylał się na czarownicę.
– Brendan – powtórzył imię swojego kuzyna z szerokim uśmiechem na twarzy. – To jest chłop!... Gdyby tylko znalazł sobie żonę – westchnął na głos. Przemilczał fakt, że tak właściwie on w wieku swojego krewnego beztrosko upijał się gdzieś na Wschodzie i żałośnie wspominał swoją utraconą miłość. Bał się też pomyśleć o tym przez co musiała przejść panna Tonks z jego kuzynem (w kwestii ćwiczeń). Miał nadzieję, że Weasley był jednak choć trochę wyrozumiały względem kobiet. Choćby minimalnie. – I gdyby w końcu przyszedł do nas na obiad z siostrą. Jak już wróci – dodał, jak gdyby się złościł, ale tak w rzeczywistości nie było. W końcu, rozumiał, że rudzielec miał swoje na głowie. Był dorosły. Macmillan jedynie martwił się o Nealę, która przecież była młoda i sama.
Zawstydził się, kiedy otrzymał uwagę, że rozłożył namiot zbyt wcześnie. Natychmiast zaczął przepraszać, jak na prawdziwego Puchona przystało. Widząc kobietę w swoich ubraniach zawstydził się tym bardziej. Czuł się dziwnie, naprawdę dziwnie… ale chyba nie miał prawa nic mówić. Zadanie było zadaniem. Wciąż jednak żałował tego, że to kobieta miała się bić z olbrzymem. Jak miał przecież powiedzieć o tym Rii? Potem zawstydził się kolejny raz, kiedy zrozumiał, że przesadził z głośnością.
Przywitał się więc z gurgiem, kłaniając się mu skromnie, co by to ani nie przesadzić ze skłonem, ani żeby nie wyszło, że go nie szanował. A przecież Macmillan go szanował. Wypadało okazać rozumienie i szacunek względem potężnych stworzeń, które mimo wszystko prosili o pomoc.
Natychmiast pomógł swojej towarzyszce w odczarowywaniu beczek. Nie chciał, żeby panna Tonks męczyła się sama.
Aż nadszedł czas, kiedy miał się zmierzyć z olbrzymem. Przez chwilę nabierał i wypuszczał powietrze, chcąc przygotować się psychicznie do picia z olbrzymem. Niech Merlin ma go w opiece.
– Jestem gotowy, guragu – oznajmił w końcu i przysiadł przy beczce… napęczniałej beczce, która sprawiła, że o mało nie dostał magicznego zawału. Jak to robili mugole? Machali dłonią gdzieś między czołem, ramionami i brzuchem, kiedy spotykało ich coś ciężkiego do zrobienia? Czy to w ogóle im pomagało?
| do szafki na pojedynek
Cieszył się, że na tę chwilę podtrzymywanie zaklęcia nie było dla czarownicy problemem. Przynajmniej transport okazał się znacznie łatwiejszy niż przypuszczali. Anthony z początku myślał, że dosłownie będą przenosić po dwie beczki, a to zajęłoby im z całą pewnością pół dnia. Tym bardziej cieszył się z tego, że kobieta była dla niego wyrozumiała, jeżeli chodzi o drobne błądzenie. Naprawdę nie chciał wyjść na kogoś, kto był niekompetentny do wykonania zadania. Ze strachem spojrzał na skrzynkę, która kilkukrotnie uderzyła w drzewo. Nie był jednak zły. Bardziej martwił się o to, żeby alkohol nie wylał się na czarownicę.
– Brendan – powtórzył imię swojego kuzyna z szerokim uśmiechem na twarzy. – To jest chłop!... Gdyby tylko znalazł sobie żonę – westchnął na głos. Przemilczał fakt, że tak właściwie on w wieku swojego krewnego beztrosko upijał się gdzieś na Wschodzie i żałośnie wspominał swoją utraconą miłość. Bał się też pomyśleć o tym przez co musiała przejść panna Tonks z jego kuzynem (w kwestii ćwiczeń). Miał nadzieję, że Weasley był jednak choć trochę wyrozumiały względem kobiet. Choćby minimalnie. – I gdyby w końcu przyszedł do nas na obiad z siostrą. Jak już wróci – dodał, jak gdyby się złościł, ale tak w rzeczywistości nie było. W końcu, rozumiał, że rudzielec miał swoje na głowie. Był dorosły. Macmillan jedynie martwił się o Nealę, która przecież była młoda i sama.
Zawstydził się, kiedy otrzymał uwagę, że rozłożył namiot zbyt wcześnie. Natychmiast zaczął przepraszać, jak na prawdziwego Puchona przystało. Widząc kobietę w swoich ubraniach zawstydził się tym bardziej. Czuł się dziwnie, naprawdę dziwnie… ale chyba nie miał prawa nic mówić. Zadanie było zadaniem. Wciąż jednak żałował tego, że to kobieta miała się bić z olbrzymem. Jak miał przecież powiedzieć o tym Rii? Potem zawstydził się kolejny raz, kiedy zrozumiał, że przesadził z głośnością.
Przywitał się więc z gurgiem, kłaniając się mu skromnie, co by to ani nie przesadzić ze skłonem, ani żeby nie wyszło, że go nie szanował. A przecież Macmillan go szanował. Wypadało okazać rozumienie i szacunek względem potężnych stworzeń, które mimo wszystko prosili o pomoc.
Natychmiast pomógł swojej towarzyszce w odczarowywaniu beczek. Nie chciał, żeby panna Tonks męczyła się sama.
Aż nadszedł czas, kiedy miał się zmierzyć z olbrzymem. Przez chwilę nabierał i wypuszczał powietrze, chcąc przygotować się psychicznie do picia z olbrzymem. Niech Merlin ma go w opiece.
– Jestem gotowy, guragu – oznajmił w końcu i przysiadł przy beczce… napęczniałej beczce, która sprawiła, że o mało nie dostał magicznego zawału. Jak to robili mugole? Machali dłonią gdzieś między czołem, ramionami i brzuchem, kiedy spotykało ich coś ciężkiego do zrobienia? Czy to w ogóle im pomagało?
| do szafki na pojedynek
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie można było orientować się we wszystkim. Justine zrozumiała to z czasem upływając lat w szkole, która powoli, choć z początku zauważalnie wskazywała na fakt, że dopiero coś przy czym spędziło się więcej czasu, niosło ze sobą zasób większych możliwości. W czasie zdawania kolejnych przedmiotów, których poziom był podobny - czyli podstawowy, łatwo było zachować pewnego rodzaju… równowagę. Dopiero dalej, kiedy wiedzy robiła się coraz bardziej szczegółowa zaczynało być trudniej. Widziała to dokładnie nawet u samej siebie. Nauczenie się anatomii na poziom, który pozwalał jej pracować w Pogotowiu zabrał lata i odbił się na tym, co pozostało nienaruszone. Tak samo było z magią. Kiedy skupiła się na białej magii, nie rozwijała jednocześnie transmutacji, która pozostała w jej przypadku za tą - daleko w tyle. Ale tak samo zauważała brak rozwoju umiejętności w magii leczniczej, kiedy przeniosła się na kurs aurorski. Nigdy nie sądziła, że znajdzie się w tym miejscu w którym była dzisiaj. Wcześniej, jeszcze przed Zakonem sądziła, że pozostanie w Pogotowiu. Nawet lubiła tą pracę, choć nie była ona dla niej jakimś powołaniem. Bardziej zajęciem, które nie sprawiało jej trudności i które znalazła, kiedy nie wiedziała co ze sobą zrobić.
Pójście na kurs aurorski, miało jakiś cel. Kierunek, który obrała kiedy zgodziła się na dołączenie do Zakonu Feniksa i który kontynuoowała, kiedy związała swoją duszę i swoje życie z tą organizacją.
Zaśmiała się na słowa Anthony’ego, przez co skrzynia zachwiała się, lekko. Pokręciła, nie wiedzieć czemu, rozbawiona głową. Jednak za chwilę spoważniała. Brendan nie odzywał się już od jakiegoś czasu i trudno było jej nie martwić się o to, co się z nim dzieje.
- Raczej trudno ci odmówić, Anthony. - przypomniała, kiedy ostatnim razem przekonał jej do picia, jakby brak przełknięcia kropli alkoholu był największą zbrodnią.
Wędrówka zajęła trochę i nie należała do łatwych. Wręcz przeciwnie, poza kilkoma łatwiejszymi kawałkami, była wymagająca. Ale nie skarżyła się, wędrują za prowadzącym ich Anthonym, który po długim czasie kiedy myślała już, że za chwilę dalej nie pociągnie oznajmił, że są na miejscu. Odetchnęła z ulgą wchodząc do wioski, stając w końcu przed wodzem wioski i prowadząc z nim rozmowę. Szczęśliwie dla nich olbrzym zgodził się na namiot, czym zajęła się od razu. A później ustawiła się z boku, obok innych olbrzymów - przy których wyglądała na jeszcze mniejszą niż była - ze zmarszczonymi brwiami i splecionymi na piersi ramionami obserwowała potyczkę która właśnie się odbywała. Alkohol lał się po prostu litrami i Justine wstrzymywała oddech, aż nie rozlano ostatniego kufla, który okazał się właściwie zabójczy dla Anthony’ego. Wysunęła się do przodu wśród gromkich śmiech.
- Szanowny panie, pięć minut do przygotowania się do walki, prosimy. - powiedziała zginając się w pół. A gdy wód zawył donośnie “pięććććć” sprawiając dudnienie w jej bębenkach wyprostowała się, ściągnęła Anthony'ego i z trudem, zataczając się razem z nim powlokła do namiotu. Doprowadziła go do jednego z łóżek w środku, a sama ściągnęła swoje buty i rozpięła pasek spodni biorąc głęboki wdech. Patrywała się uważnie w Anthony’ego, który znajdował się przed nią zmuszczając kości, żeby zmieniły się wedle jej woli.
| W czarodzieju zachodzi całkowita przemiana, włączając w to struny głosowe, oko żadnego czarodzieja nie jest w stanie rozpoznać iluzji ST.101-110
jak się uda idę walczyć do szafki
Pójście na kurs aurorski, miało jakiś cel. Kierunek, który obrała kiedy zgodziła się na dołączenie do Zakonu Feniksa i który kontynuoowała, kiedy związała swoją duszę i swoje życie z tą organizacją.
Zaśmiała się na słowa Anthony’ego, przez co skrzynia zachwiała się, lekko. Pokręciła, nie wiedzieć czemu, rozbawiona głową. Jednak za chwilę spoważniała. Brendan nie odzywał się już od jakiegoś czasu i trudno było jej nie martwić się o to, co się z nim dzieje.
- Raczej trudno ci odmówić, Anthony. - przypomniała, kiedy ostatnim razem przekonał jej do picia, jakby brak przełknięcia kropli alkoholu był największą zbrodnią.
Wędrówka zajęła trochę i nie należała do łatwych. Wręcz przeciwnie, poza kilkoma łatwiejszymi kawałkami, była wymagająca. Ale nie skarżyła się, wędrują za prowadzącym ich Anthonym, który po długim czasie kiedy myślała już, że za chwilę dalej nie pociągnie oznajmił, że są na miejscu. Odetchnęła z ulgą wchodząc do wioski, stając w końcu przed wodzem wioski i prowadząc z nim rozmowę. Szczęśliwie dla nich olbrzym zgodził się na namiot, czym zajęła się od razu. A później ustawiła się z boku, obok innych olbrzymów - przy których wyglądała na jeszcze mniejszą niż była - ze zmarszczonymi brwiami i splecionymi na piersi ramionami obserwowała potyczkę która właśnie się odbywała. Alkohol lał się po prostu litrami i Justine wstrzymywała oddech, aż nie rozlano ostatniego kufla, który okazał się właściwie zabójczy dla Anthony’ego. Wysunęła się do przodu wśród gromkich śmiech.
- Szanowny panie, pięć minut do przygotowania się do walki, prosimy. - powiedziała zginając się w pół. A gdy wód zawył donośnie “pięććććć” sprawiając dudnienie w jej bębenkach wyprostowała się, ściągnęła Anthony'ego i z trudem, zataczając się razem z nim powlokła do namiotu. Doprowadziła go do jednego z łóżek w środku, a sama ściągnęła swoje buty i rozpięła pasek spodni biorąc głęboki wdech. Patrywała się uważnie w Anthony’ego, który znajdował się przed nią zmuszczając kości, żeby zmieniły się wedle jej woli.
| W czarodzieju zachodzi całkowita przemiana, włączając w to struny głosowe, oko żadnego czarodzieja nie jest w stanie rozpoznać iluzji ST.101-110
jak się uda idę walczyć do szafki
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Nie udało się. Wiedziała to od razu. Wzięła wdech w płuca, zerkając na zegar znajdujący się w namiocie. Presja czasu, zdecydowanie nie działa miała tylko chwilę, wyglądało to całkowicie inaczej, niż jej przygotowania do wyjścia na Nokturn jako Daisy. Wtedy, szykując się w domu, stojąc przed lustrem było całkowicie inaczej. Było swobodniej. Było spokojniej. Tutaj też miała lustro, ale z zewnątrz nadbiegła masa różnych bodźców, do tego dochodził strach, że za chwilę ktoś wejdzie do namiotu, a jej czas kurczył się nieubłaganie. Potrzebowała tej przemiany teraz, tak bardzo jak jeszcze niczego wcześniej. To może było trochę nad wyrost, ale Justine własnie tak w tym jednym momencie czuła.
W końcu przymknęła powieki skupiając się na oddechu. Uspokajając rozszalałe i powoli zaczynające panikować emocje. Tak, jak to przeczytała w jednej z książek dotyczącej oklumencji, jednej z tych bodajże, które dał jej Skamander. Wszystko opierało się na tym, że trzeba było umieć zamknąć się na wszelkie bodźce napływające z okolicy, a później skupić się na tym... to co później, nie było teraz ważnie, bo nie miała stanąć na przeciw legilimenty, tylko olbrzyma. Wzięła kilka wdechów i wydechów uspokajając się stopniowo, a później rozwarła tęczówki - potrafiła to zrobić. Zmiana w Anthony'ego nie należała do najprostszych, ale też nie była tą najtrudniejszą. Daisy zdawała jej się całkowicie różna, chociaż to samo można było powiedzieć o Macmillanie. Otworzyła oczy uważnie go lustrując, przyglądając się jego twarzy, każdym mankamentom skóry, długości włosów, pamiętała o tembrze głosu, wysokości. Wszystkim, co mogło mieć znaczenie, chociaż zakładała, że patrzące na nich z tak wysoka olbrzymy tych najdrobniejszych zmian nie dostrzegą. Wolała jednak nie ryzykować. Nie chciała zawalić misji w momencie, kiedy pałeczka została przekazana do niej. Wydęła lekko usta zmuszając ciało ponownie do dokonywania kolejnych zmian - tym razem, miała nadzieję, że uda jej się to zrobić skuteczniej niż wcześniej. Oby, wiele od tego zależało.
| zmieniam się jak wyżej
W końcu przymknęła powieki skupiając się na oddechu. Uspokajając rozszalałe i powoli zaczynające panikować emocje. Tak, jak to przeczytała w jednej z książek dotyczącej oklumencji, jednej z tych bodajże, które dał jej Skamander. Wszystko opierało się na tym, że trzeba było umieć zamknąć się na wszelkie bodźce napływające z okolicy, a później skupić się na tym... to co później, nie było teraz ważnie, bo nie miała stanąć na przeciw legilimenty, tylko olbrzyma. Wzięła kilka wdechów i wydechów uspokajając się stopniowo, a później rozwarła tęczówki - potrafiła to zrobić. Zmiana w Anthony'ego nie należała do najprostszych, ale też nie była tą najtrudniejszą. Daisy zdawała jej się całkowicie różna, chociaż to samo można było powiedzieć o Macmillanie. Otworzyła oczy uważnie go lustrując, przyglądając się jego twarzy, każdym mankamentom skóry, długości włosów, pamiętała o tembrze głosu, wysokości. Wszystkim, co mogło mieć znaczenie, chociaż zakładała, że patrzące na nich z tak wysoka olbrzymy tych najdrobniejszych zmian nie dostrzegą. Wolała jednak nie ryzykować. Nie chciała zawalić misji w momencie, kiedy pałeczka została przekazana do niej. Wydęła lekko usta zmuszając ciało ponownie do dokonywania kolejnych zmian - tym razem, miała nadzieję, że uda jej się to zrobić skuteczniej niż wcześniej. Oby, wiele od tego zależało.
| zmieniam się jak wyżej
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Druga minuta minęła, a jej własna magia, którą dostała wraz z krwią i genami nie chciała jej słuchać. Zaczynała się coraz mocniej niepokoić. Przecież doskonale to potrafiła. Ostatnimi czasy jeszcze bardziej rozwinęła swoje umiejętności, jeszcze mocniej. Nigdy nie sądziła, że będzie w stanie zmieniać swoje ciało aż tak bardzo a jednak dopięła to, czego nie potrafiło wiele - przynajmniej zgodnie z tym, co przeczytała w jednej z ksiąg, które dostała od babci. Co prawda bardzo starych, ale też ponoć trudno dostępnych. Potrafiła zmienić kolor tęczówek i tembr głosu. Coś, do czego niektórzy nie docierają nawet po wielu latach. Coś do czego niektórzy nie docierają w ogóle za swojego życia. Trudno jednak było jej jeszcze zapanować nad tymi nowymi umiejętnościami. O wiele łatwiej przychodziło jej to w zaciszu własnego domu, kiedy nie czuła na ramionach presji. Ale może też dobrze, że była w stanie podejmować się przemiany w takich sytuacjach. To przynosiło też rozwój, a rozwój sprawiał, że nie stało się w miejscu. A jedyną rzeczą, którą Justine nienawidziła mocniej od Rycerzy, to brak postępów w jej własnym rozwoju. Dlatego niezmiennie pielęgnowała, by coś w niej samej się rozwijało, szło na przód, odkrywało nowe, niezbadane jeszcze dla niej rejony i z biegiem czasu było to coraz trudniejsze, bo musiała zachować równowagę pomiędzy uczeniem się nowych rzeczy, a pielęgnowaniem starych - tych, które już potrafiła, żeby nie odeszły w zapomnienie, kiedy skupi się na czymś nowym i pociągającym. Przymknęła powieki znów biorąc kilka głębokich wdechów w płuca. Nie zostało jej wiele czasu. Była tego świadoma. Otworzyła oczy marszcząc jasne brwi, uważnie przyglądając się tworzy Anthony'ego, jego ramionom, twarzy, ułożeniu oczu, nosa, ust ich kształtu, każdej jednej rzeczy, która potrzebna jej była, by uwiarygodnić ten fortel, która miała się za chwilę podjąć. Skupiła się na zmianie, chociaż zdawała sobie sprawę, że najtrudniejsze było dopiero przed nią. Pokonać olbrzyma. Nadal nie wiedziała jak to zrobi. Ale może najpierw - jeden krok na raz.
| W czarodzieju zachodzi całkowita przemiana, włączając w to struny głosowe, oko żadnego czarodzieja nie jest w stanie rozpoznać iluzji ST.101-110
jak się uda idę walczyć do szafki [/size]
| W czarodzieju zachodzi całkowita przemiana, włączając w to struny głosowe, oko żadnego czarodzieja nie jest w stanie rozpoznać iluzji ST.101-110
jak się uda idę walczyć do szafki [/size]
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 19.06.20 2:27, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Uśmiechnął się szeroko, kiedy usłyszał śmiech czarownicy. To lubił najbardziej, to jest kiedy osoby wokół niego śmiały się tak, jak gdyby wojny nigdy nie było. Przypominało mu to o dawnych, szczęśliwych czasach. I rzeczywiście, miała rację, trudno było mu odmówić… bo im więcej ktoś mu odmawiał, tym bardziej on nalegał. Przynajmniej w kwestiach rodzinnych (a rodzina była dla niego jak mugolska świątynia [chociaż wciąż nie rozumiał tego fenomenu wśród mugoli]). Radość szybko minęła, bo po chwili westchnął ciężko, martwiąc się jednocześnie o swoje kuzynostwo. Postarał się o to, żeby ukryć swoje emocje. Byli przecież na misji, a nie na herbatce.
W czasie drogi kilkukrotnie odwracał się chcąc sprawdzić stan swojej towarzyszki, ale i pomniejszonych beczek. Wszystko było jednak w należytym początku (poza kolejnym uderzeniem w drzewo, ale okazało się, że nic się nie stało). Mimo to nie przestawał pytać czy aby na pewno nie powinien pomóc w transporcie.
Gurg wyglądał przerażająco, ale i interesująco (dla ciekawskiego niczym małe dziecko Anthony’ego). Na pewno potrafił wypić bardzo dużo i pozostać tym dłużej trzeźwym. Problem pojawił się tylko wtedy, kiedy Macmillan zaczął rozmyślać o tym jak panna Tonks zamierzała się z nim bić. Panika i zmartwienie zupełnie pochłonęły mężczyznę, który zaczął żałować, że nie wziął treningów z Benjaminem bardziej do serca. A Wright mówił, że powinien się podciągać, robić pompki i inne ćwiczenia codziennie.
Zajęty martwieniem się o towarzyszkę, z mniejszym strachem podszedł do zadania pojedynku na alkohol z wodzem olbrzymów. Owszem, na początku odczuwał niepokój, ale chciał jak najbardziej upić olbrzyma, żeby pomóc Justine. Ognista jak zwykle rozgrzewała mu gardło, ale przeciwnik był silny i zapewne doświadczony z piciu. Anthony nie mógł powstrzymać swojego długiego języka i oczywiście zaczął opowiadać o swoich podróżach olbrzymowi. Historie o cudzych alkoholach ciągnęły się tak długo, jak tylko było to możliwe. Bez względu na to czy to interesowała gurga, czy też nie (a miał nadzieję, że jednak tak).
Pech chciał, że jako zwykły czarodziej nie miał szans w starciu z mistrzem w piciu na alkohol. Już na dwa łyki przed straceniem świadomości nie miał pojęcia gdzie był i co robił. Podświadomie zaczął się bardziej martwić o Justine. Gdzie był ten jego alkoholizm, kiedy był potrzebny?! Jak to nie potrafił upić olbrzyma? Alkohol doprawił Anthony’ego tak mocno, że zaczął mówić o byle czym bez składu i ładu. Pojedynek na alkohol został zakończony.
– Pięććć – zawołał za panną Tonks, kiedy ta postanowiła zawlec go do namiotu. – Nie pacz tag na mnie, staraaauem siem. Przysie… ęgam – rzucił w jej stronę kompletnie pijany, nie rozumiejąc w swoich alkoholowym upojeniu dlaczego czarownica na niego spoglądała. – Staaaado testr… ts… testrali pszeszdło prze mojom głooow… aj… – syknął, czując że wszystko mu wiruje, a głowa ma ochotę eksplodować. Dawno nie czuł się tak źle. Naprawdę. Przeraził się jednak bardziej, kiedy panna Tonks rozszerzyła oczy i zaczęła się w niego zbyt intensywnie spoglądać. Nie wiedział w końcu, że ta skupiała się na jego wyglądzie, żeby móc się w niego zamienić. Stężenie alkoholu we krwi mu na to nie pozwalało. – W-w-wybaacz – wybąkał po raz któryś tego dnia. Naprawdę wydawało mu się, że zrobił coś niedobrego? Czy ona się na niego złościła?
Gdy jednak zobaczył identycznego siebie przed sobą… poczuł się dziwnie nieprzyjemnie. A potem urwała się jakakolwiek pamięć. Nawet nie wiedział jak panna Tonks biła się z olbrzymem, ani że go pokonała. Tym bardziej zdziwiony był kiedy po pewnym czasie Justine wyciągnęła go z namiotu i kiedy wszyscy mu gratulowali. Wciąż był oszołomiony alkoholem.
– B-było miło – wybąkał w stronę olbrzyma. – B-będziemy wdzięczni jeżeli nam pomożecie. Obiecuję zwrócić kiedyś z alko-o-h...olem z różnych stron świata – dodał całkiem pijany na pożegnanie z olbrzymami. – Dobsz… pijesz – pochwalił gurga. Ten wydawał się trochę pochlebiony i zgodził się, oczywiście po dłuższym gdybaniu czy mu się to opłaca czy nie. – Nie żartuję! – Zawołał całkiem poważnie Macmillan. – Naprawdę przywiozę jakieś dobre alkohole. D-d-d-obry z ciebie ch…chłop.
A potem przy pomocy panny Tonks zwinął namiot (choć sam najchętniej by się teraz w nim zdrzemnął) i ruszył (całkiem pijanym krokiem) w stronę Puddlemere.
– J-j-jak ty to… – zaczął pytanie, ale nie dokończył, bo czknął. Zastanawiało go jak jedna kobieta wygrała pojedynek z gurgiem. Wielkim olbrzymem. Jak?! Przecież była drobna i krucha. I rozmyślając nad tym zbyt intensywnie… stawił jeden zły krok, stracił równowagę i zarywał twarzą w bagno.
| zt x2
W czasie drogi kilkukrotnie odwracał się chcąc sprawdzić stan swojej towarzyszki, ale i pomniejszonych beczek. Wszystko było jednak w należytym początku (poza kolejnym uderzeniem w drzewo, ale okazało się, że nic się nie stało). Mimo to nie przestawał pytać czy aby na pewno nie powinien pomóc w transporcie.
Gurg wyglądał przerażająco, ale i interesująco (dla ciekawskiego niczym małe dziecko Anthony’ego). Na pewno potrafił wypić bardzo dużo i pozostać tym dłużej trzeźwym. Problem pojawił się tylko wtedy, kiedy Macmillan zaczął rozmyślać o tym jak panna Tonks zamierzała się z nim bić. Panika i zmartwienie zupełnie pochłonęły mężczyznę, który zaczął żałować, że nie wziął treningów z Benjaminem bardziej do serca. A Wright mówił, że powinien się podciągać, robić pompki i inne ćwiczenia codziennie.
Zajęty martwieniem się o towarzyszkę, z mniejszym strachem podszedł do zadania pojedynku na alkohol z wodzem olbrzymów. Owszem, na początku odczuwał niepokój, ale chciał jak najbardziej upić olbrzyma, żeby pomóc Justine. Ognista jak zwykle rozgrzewała mu gardło, ale przeciwnik był silny i zapewne doświadczony z piciu. Anthony nie mógł powstrzymać swojego długiego języka i oczywiście zaczął opowiadać o swoich podróżach olbrzymowi. Historie o cudzych alkoholach ciągnęły się tak długo, jak tylko było to możliwe. Bez względu na to czy to interesowała gurga, czy też nie (a miał nadzieję, że jednak tak).
Pech chciał, że jako zwykły czarodziej nie miał szans w starciu z mistrzem w piciu na alkohol. Już na dwa łyki przed straceniem świadomości nie miał pojęcia gdzie był i co robił. Podświadomie zaczął się bardziej martwić o Justine. Gdzie był ten jego alkoholizm, kiedy był potrzebny?! Jak to nie potrafił upić olbrzyma? Alkohol doprawił Anthony’ego tak mocno, że zaczął mówić o byle czym bez składu i ładu. Pojedynek na alkohol został zakończony.
– Pięććć – zawołał za panną Tonks, kiedy ta postanowiła zawlec go do namiotu. – Nie pacz tag na mnie, staraaauem siem. Przysie… ęgam – rzucił w jej stronę kompletnie pijany, nie rozumiejąc w swoich alkoholowym upojeniu dlaczego czarownica na niego spoglądała. – Staaaado testr… ts… testrali pszeszdło prze mojom głooow… aj… – syknął, czując że wszystko mu wiruje, a głowa ma ochotę eksplodować. Dawno nie czuł się tak źle. Naprawdę. Przeraził się jednak bardziej, kiedy panna Tonks rozszerzyła oczy i zaczęła się w niego zbyt intensywnie spoglądać. Nie wiedział w końcu, że ta skupiała się na jego wyglądzie, żeby móc się w niego zamienić. Stężenie alkoholu we krwi mu na to nie pozwalało. – W-w-wybaacz – wybąkał po raz któryś tego dnia. Naprawdę wydawało mu się, że zrobił coś niedobrego? Czy ona się na niego złościła?
Gdy jednak zobaczył identycznego siebie przed sobą… poczuł się dziwnie nieprzyjemnie. A potem urwała się jakakolwiek pamięć. Nawet nie wiedział jak panna Tonks biła się z olbrzymem, ani że go pokonała. Tym bardziej zdziwiony był kiedy po pewnym czasie Justine wyciągnęła go z namiotu i kiedy wszyscy mu gratulowali. Wciąż był oszołomiony alkoholem.
– B-było miło – wybąkał w stronę olbrzyma. – B-będziemy wdzięczni jeżeli nam pomożecie. Obiecuję zwrócić kiedyś z alko-o-h...olem z różnych stron świata – dodał całkiem pijany na pożegnanie z olbrzymami. – Dobsz… pijesz – pochwalił gurga. Ten wydawał się trochę pochlebiony i zgodził się, oczywiście po dłuższym gdybaniu czy mu się to opłaca czy nie. – Nie żartuję! – Zawołał całkiem poważnie Macmillan. – Naprawdę przywiozę jakieś dobre alkohole. D-d-d-obry z ciebie ch…chłop.
A potem przy pomocy panny Tonks zwinął namiot (choć sam najchętniej by się teraz w nim zdrzemnął) i ruszył (całkiem pijanym krokiem) w stronę Puddlemere.
– J-j-jak ty to… – zaczął pytanie, ale nie dokończył, bo czknął. Zastanawiało go jak jedna kobieta wygrała pojedynek z gurgiem. Wielkim olbrzymem. Jak?! Przecież była drobna i krucha. I rozmyślając nad tym zbyt intensywnie… stawił jeden zły krok, stracił równowagę i zarywał twarzą w bagno.
| zt x2
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 3 grudnia
Chłód wdzierał się pod ciężki kaptur płaszcza, który przytrzymywał jedną, obleczoną w rękawicę dłoń. Druga, zaciśnięta na różdżce wsuniętej częściowo w rękaw. Zmarznięta ziemia stanowiła dziwne pobojowisko wystających korzeni, zastygłych od mrozu błotnisk i wystających skał. W oddali majaczyło boisko, ale tym razem to nie ono przyciągało uwagę Clearwatera. Ten sam chłód co na zewnątrz, ściskał napięciem pierś, nie mogąc pozbyć się żelaznej pętli, która zakotwiczyła się, gdy usłyszał o nim. O Calebie. O jego śmierci. Opłaciły się wędrówki na Nokturn w towarzystwie równie podejrzanym, co łasym na zarobek. I na jego szczęście na tyle nie-obcym, że nie wylądował w rynsztoku gdzieś po drodze. Ryzykował wiele. Jeszcze więcej poświęcał, ale w końcu trafił na właściwy trop. Poszlaki, które celowały w bezpośrednią przyczynę śmierci brata. I choćby chciał odpuścić, nie umiał i nie chciał tego zrobić. Ta sama mieszanka tłumionego gniewu, poczucia winy i goryczy, rozlewała się coraz mocniej i mocniej, nie dając mu szansy na inne decyzje. Nie pomagały walki, ani zlecenia, których było aż nadto. Frustracja rosła, a patrząc na siostrę, a cień nieustannego smutku, który rozsiadł się na jej ramionach niby posępny anioł, zdawał się powoli doprowadzać go na skraj. Unikany zbyt często temat najstarszego Clearwatera sprawiał, że burza w jego głowie musiała w końcu znaleźć ujście. I nic z niej, nie mógł oferować Mab.
Nie było łatwo umówić się na spotkanie, nie doprowadzając do podejrzeń. Ale profesja, w której działał była w tym wszystkim pomocna. Kilka zrealizowanych zleceń, wciąż pozostających poza granicami pełnej legalności. Nie chciał się mieszać, ale potrzebował zapewnić sobie właściwy podkład do handlarza i pośrednika w jednym. Edgar Perrot. Ktoś, kto dorobił się na nielegalnych przemytach, handlu nie tylko nielegalnym towarem, wręcz kwitnąc w aktualnych, bo wojennych warunkach. Robiło mu się niedobrze na myśl, że aktualnie - chociaż nikt nie powiedział o tym wprost - rozszerza się nawet handel ludźmi. Mugolami. To, co wydarzyło się ponad rok wcześniej, fakt, ze Caleb wplatał się w toczone tam porachunki, dla samego Edgara nie miała znaczenia. Tak, jak brutalna śmierć, na którą go skazał. Z pełną premedytacją. Nic osobistego. Przypadkowy? pionek, który przestał być potrzebny. Jeden z wielu. Bez znaczenia. Tego jednak, jak dokładnie było, potrzebował usłyszeć z ust nokturnowego pośrednika.
Zacisnął zęby, oddychając ciężko przez nos. Wcześniej, kilkukrotnie robiąc drobny rekonesans, upewniając się, że nikt znajdował się w okolicy. Nikt, kogo by sobie dziś nie życzył czekając na swego gościa. Dopiero szum kilku drzew, które miały ostrzec przed niebezpieczeństwem. A dwie sylwetki, zakomunikowały mu, że już nie był sam. Wiedział kogo się spodziewać. I wiedział też, że Perrot miał ze sobą ochroniarza - Jesteś, nie stchórzyłeś - usłyszał zamiast powitanie - Masz wszystko? - zatrzymali się wcześniej, czujnie, chociaż wyzywająco oceniając Clearwatera - Mam - odpowiedział krótko, by ciężko było wychwycić napięcie w głosie. Musiał się go pozbyć. Puścił materiał kaptura, którym szarpnął podmuch, a ręka powędrowała do plecionej torby z kilkoma zawiniątkami. Ta ważniejsza zawartość znajdowała się jednak w kieszeniach ciemnoszarego płaszcza. Był przygotowany.
Chłód wdzierał się pod ciężki kaptur płaszcza, który przytrzymywał jedną, obleczoną w rękawicę dłoń. Druga, zaciśnięta na różdżce wsuniętej częściowo w rękaw. Zmarznięta ziemia stanowiła dziwne pobojowisko wystających korzeni, zastygłych od mrozu błotnisk i wystających skał. W oddali majaczyło boisko, ale tym razem to nie ono przyciągało uwagę Clearwatera. Ten sam chłód co na zewnątrz, ściskał napięciem pierś, nie mogąc pozbyć się żelaznej pętli, która zakotwiczyła się, gdy usłyszał o nim. O Calebie. O jego śmierci. Opłaciły się wędrówki na Nokturn w towarzystwie równie podejrzanym, co łasym na zarobek. I na jego szczęście na tyle nie-obcym, że nie wylądował w rynsztoku gdzieś po drodze. Ryzykował wiele. Jeszcze więcej poświęcał, ale w końcu trafił na właściwy trop. Poszlaki, które celowały w bezpośrednią przyczynę śmierci brata. I choćby chciał odpuścić, nie umiał i nie chciał tego zrobić. Ta sama mieszanka tłumionego gniewu, poczucia winy i goryczy, rozlewała się coraz mocniej i mocniej, nie dając mu szansy na inne decyzje. Nie pomagały walki, ani zlecenia, których było aż nadto. Frustracja rosła, a patrząc na siostrę, a cień nieustannego smutku, który rozsiadł się na jej ramionach niby posępny anioł, zdawał się powoli doprowadzać go na skraj. Unikany zbyt często temat najstarszego Clearwatera sprawiał, że burza w jego głowie musiała w końcu znaleźć ujście. I nic z niej, nie mógł oferować Mab.
Nie było łatwo umówić się na spotkanie, nie doprowadzając do podejrzeń. Ale profesja, w której działał była w tym wszystkim pomocna. Kilka zrealizowanych zleceń, wciąż pozostających poza granicami pełnej legalności. Nie chciał się mieszać, ale potrzebował zapewnić sobie właściwy podkład do handlarza i pośrednika w jednym. Edgar Perrot. Ktoś, kto dorobił się na nielegalnych przemytach, handlu nie tylko nielegalnym towarem, wręcz kwitnąc w aktualnych, bo wojennych warunkach. Robiło mu się niedobrze na myśl, że aktualnie - chociaż nikt nie powiedział o tym wprost - rozszerza się nawet handel ludźmi. Mugolami. To, co wydarzyło się ponad rok wcześniej, fakt, ze Caleb wplatał się w toczone tam porachunki, dla samego Edgara nie miała znaczenia. Tak, jak brutalna śmierć, na którą go skazał. Z pełną premedytacją. Nic osobistego. Przypadkowy? pionek, który przestał być potrzebny. Jeden z wielu. Bez znaczenia. Tego jednak, jak dokładnie było, potrzebował usłyszeć z ust nokturnowego pośrednika.
Zacisnął zęby, oddychając ciężko przez nos. Wcześniej, kilkukrotnie robiąc drobny rekonesans, upewniając się, że nikt znajdował się w okolicy. Nikt, kogo by sobie dziś nie życzył czekając na swego gościa. Dopiero szum kilku drzew, które miały ostrzec przed niebezpieczeństwem. A dwie sylwetki, zakomunikowały mu, że już nie był sam. Wiedział kogo się spodziewać. I wiedział też, że Perrot miał ze sobą ochroniarza - Jesteś, nie stchórzyłeś - usłyszał zamiast powitanie - Masz wszystko? - zatrzymali się wcześniej, czujnie, chociaż wyzywająco oceniając Clearwatera - Mam - odpowiedział krótko, by ciężko było wychwycić napięcie w głosie. Musiał się go pozbyć. Puścił materiał kaptura, którym szarpnął podmuch, a ręka powędrowała do plecionej torby z kilkoma zawiniątkami. Ta ważniejsza zawartość znajdowała się jednak w kieszeniach ciemnoszarego płaszcza. Był przygotowany.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| jednak 22 grudnia
Kiedy dopinała wszystko na ostatni guzik przed ruszeniem śladem Perrota, nie wiedziała, na co się tak naprawdę pisze. Szata ze skóry wsiąkiewki, magiczny kompas, kilka eliksirów, w tym kameleon – nie sądziła, by potrzebowała czegoś więcej, wszak już dawno straciła wiarę w odniesienie sukcesu, dotarcie do jakichkolwiek nowych informacji, które nie okazałyby się kolejnym ślepym zaułkiem. A choćby zrobiła jakiś nieostrożny ruch, zdradziła się ze swą obecnością przed coraz śmielej poczynającym sobie przemytnikiem i jego gorylem, to odebrane od panny Fancourt odzienie, intensywnie czarne, pozwalające zlać się z otoczeniem, w połączeniu z zostawioną na czarną godzinę miksturą niewidzialności, powinny zagwarantować jej szansę na ewentualną ucieczkę. Od śmierci Caleba minęło zbyt wiele czasu, a ich krajem wstrząsały zbyt bestialskie katastrofy, by ktokolwiek mógł o nim pamiętać – zabitym na progu Nokturnu obcym. Mimo to wciąż próbowała, wiedziona poczuciem obowiązku; była mu to przecież winna, poznać prawdę, wymierzyć odpowiedzialnym za jego śmierć zwyrodnialcom sprawiedliwość. Tylko czy jeszcze żyli? Gdyby podchwycony w Paliczkach trop okazał się słuszny, zapewne wszyscy ci, o których czytała, a którzy raczyli się silniejszymi, zmodyfikowanymi przez alchemika używkami już dawno gryźli ziemię. Chciała więc wierzyć, że to nie ich powinna obwiniać za tę tragedię, że sprawca wciąż był wśród nich – i że w końcu dorwie go w swoje ręce. Jak gdyby stanięcie z nim oko w oko mogło cokolwiek zmienić, uśmierzyć ból, pozwolić odnaleźć spokój ducha.
Śledzenie tej dwójki nie było szczególnie proste, jak wszystko inne w tych przeklętych czasach wiązało się z niemałym ryzykiem, jednak i ona nie była amatorem. Przed opuszczeniem Lancashire stała się Emer, później zaś, gdy nawiązała już z Perrotem kontakt wzrokowy w miasteczku Bodmin, pozyskane od informatorów wieści okazały się prawdą, rzeczywiście szukał czegoś – a może kogoś? – w odległej Kornwalii, zaczęła go nienachalnie obserwować. Miejsce to okazało się jednak nie tyle celem jego wyprawy, a przystankiem na drodze dalej. W jakim kierunku? Nie wiedziała, o tym jej źródła milczały, lecz miała zamiar przekonać się na własnej skórze. Mężczyźni byli zbyt nieostrożni, a może zbyt pewni siebie, by zwrócić na nią uwagę, gdy kręciła się wśród bawiących na targu mieszkańców. Nie chciała niepotrzebnie kusić losu, kiedy więc wzbijała się w przestworza, śledząc ich wyostrzonym zaklęciem transmutacyjnym wzrokiem, pamiętała o tym, by trzymać się na odpowiednio duży dystans, a także obrócić formę terenu na swoją korzyść. Lot między koronami drzew może i nie był najwygodniejszym rozwiązaniem, lecz zwiększał szansę na to, że choćby coś ich podkusiło, spojrzeli przez ramię i dojrzeli w dole jakieś mignięcie, nie podniosą od razu alarmu, zrzucając ten widok na karb rozpościerającego się w dole lasu.
Zwlekała z lądowaniem, nie chcąc pozwolić sobie na głupi błąd. Rozpoznawała już jednak, gdzie się znaleźli, że to moczary, o których opowiadali jej bracia, a o których czytała również w Quidditchu przez wieki. Tylko czego tu, na tym kompletnym odludziu, szukał Perrot? Zapewne zamierzał dobić targu, to pierwsze, co przychodziło jej do głowy, choć obracać swoimi nielegalności mógł równie dobrze w Londynie. Serce przyśpieszyło swój bieg, kiedy lądowała na przyprószonej śniegiem ziemi, dbając o to, by nie hałasować – błoto stwardniało od zimna, które nadciągnęło nad Wyspy z nastaniem grudnia, na drzewach na próżno było szukać śladu liści. W każdej chwili mogli sięgnąć po białą magię, by sprawdzić najbliższą okolicę pod kątem obecności intruzów, z tego też powodu pozwoliła sobie stracić ich z oka, nie ruszać ich tropem zbyt wcześnie. Dopóki nie wiedzieli o ogonie, miała przewagę.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim rzucane raz po raz Homenum Revelio wskazało właściwy kierunek, odnalazła skrytą wśród gęsto rozsianych pni drzew polanę – a na niej trzy sylwetki. Nie śmiała skrócić dzielącej ich odległości, musiała utrzymać dystans, mimo to ponowne sięgnięcie po Fera Ecco pozwoliło dojrzeć twarze wszystkich mężczyzn, również tego, który dopiero co puścił materiał naciągniętego na głowę kaptura, pozwolił mu spaść, i… Kai? Co on, na Merlina, wyprawiał? Z kimś takim jak Perrot? Skrzywiła się, czując, że krew uderza do głowy, a serce staje w gardle. Nie mogła jednak uczynić nic innego, jak przyczaić się – i czekać na rozwój sytuacji. Ostrożnie, dbając o to, by stąpać możliwie jak najciszej, zaczęła obchodzić polanę, by znaleźć się za plecami przemytnika i jego rosłego ochroniarza. Była zła, wściekła, zawiedziona, a przy tym zbyt rozsądna, by dać tym emocjom pokrzyżować sobie plany.[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy dopinała wszystko na ostatni guzik przed ruszeniem śladem Perrota, nie wiedziała, na co się tak naprawdę pisze. Szata ze skóry wsiąkiewki, magiczny kompas, kilka eliksirów, w tym kameleon – nie sądziła, by potrzebowała czegoś więcej, wszak już dawno straciła wiarę w odniesienie sukcesu, dotarcie do jakichkolwiek nowych informacji, które nie okazałyby się kolejnym ślepym zaułkiem. A choćby zrobiła jakiś nieostrożny ruch, zdradziła się ze swą obecnością przed coraz śmielej poczynającym sobie przemytnikiem i jego gorylem, to odebrane od panny Fancourt odzienie, intensywnie czarne, pozwalające zlać się z otoczeniem, w połączeniu z zostawioną na czarną godzinę miksturą niewidzialności, powinny zagwarantować jej szansę na ewentualną ucieczkę. Od śmierci Caleba minęło zbyt wiele czasu, a ich krajem wstrząsały zbyt bestialskie katastrofy, by ktokolwiek mógł o nim pamiętać – zabitym na progu Nokturnu obcym. Mimo to wciąż próbowała, wiedziona poczuciem obowiązku; była mu to przecież winna, poznać prawdę, wymierzyć odpowiedzialnym za jego śmierć zwyrodnialcom sprawiedliwość. Tylko czy jeszcze żyli? Gdyby podchwycony w Paliczkach trop okazał się słuszny, zapewne wszyscy ci, o których czytała, a którzy raczyli się silniejszymi, zmodyfikowanymi przez alchemika używkami już dawno gryźli ziemię. Chciała więc wierzyć, że to nie ich powinna obwiniać za tę tragedię, że sprawca wciąż był wśród nich – i że w końcu dorwie go w swoje ręce. Jak gdyby stanięcie z nim oko w oko mogło cokolwiek zmienić, uśmierzyć ból, pozwolić odnaleźć spokój ducha.
Śledzenie tej dwójki nie było szczególnie proste, jak wszystko inne w tych przeklętych czasach wiązało się z niemałym ryzykiem, jednak i ona nie była amatorem. Przed opuszczeniem Lancashire stała się Emer, później zaś, gdy nawiązała już z Perrotem kontakt wzrokowy w miasteczku Bodmin, pozyskane od informatorów wieści okazały się prawdą, rzeczywiście szukał czegoś – a może kogoś? – w odległej Kornwalii, zaczęła go nienachalnie obserwować. Miejsce to okazało się jednak nie tyle celem jego wyprawy, a przystankiem na drodze dalej. W jakim kierunku? Nie wiedziała, o tym jej źródła milczały, lecz miała zamiar przekonać się na własnej skórze. Mężczyźni byli zbyt nieostrożni, a może zbyt pewni siebie, by zwrócić na nią uwagę, gdy kręciła się wśród bawiących na targu mieszkańców. Nie chciała niepotrzebnie kusić losu, kiedy więc wzbijała się w przestworza, śledząc ich wyostrzonym zaklęciem transmutacyjnym wzrokiem, pamiętała o tym, by trzymać się na odpowiednio duży dystans, a także obrócić formę terenu na swoją korzyść. Lot między koronami drzew może i nie był najwygodniejszym rozwiązaniem, lecz zwiększał szansę na to, że choćby coś ich podkusiło, spojrzeli przez ramię i dojrzeli w dole jakieś mignięcie, nie podniosą od razu alarmu, zrzucając ten widok na karb rozpościerającego się w dole lasu.
Zwlekała z lądowaniem, nie chcąc pozwolić sobie na głupi błąd. Rozpoznawała już jednak, gdzie się znaleźli, że to moczary, o których opowiadali jej bracia, a o których czytała również w Quidditchu przez wieki. Tylko czego tu, na tym kompletnym odludziu, szukał Perrot? Zapewne zamierzał dobić targu, to pierwsze, co przychodziło jej do głowy, choć obracać swoimi nielegalności mógł równie dobrze w Londynie. Serce przyśpieszyło swój bieg, kiedy lądowała na przyprószonej śniegiem ziemi, dbając o to, by nie hałasować – błoto stwardniało od zimna, które nadciągnęło nad Wyspy z nastaniem grudnia, na drzewach na próżno było szukać śladu liści. W każdej chwili mogli sięgnąć po białą magię, by sprawdzić najbliższą okolicę pod kątem obecności intruzów, z tego też powodu pozwoliła sobie stracić ich z oka, nie ruszać ich tropem zbyt wcześnie. Dopóki nie wiedzieli o ogonie, miała przewagę.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim rzucane raz po raz Homenum Revelio wskazało właściwy kierunek, odnalazła skrytą wśród gęsto rozsianych pni drzew polanę – a na niej trzy sylwetki. Nie śmiała skrócić dzielącej ich odległości, musiała utrzymać dystans, mimo to ponowne sięgnięcie po Fera Ecco pozwoliło dojrzeć twarze wszystkich mężczyzn, również tego, który dopiero co puścił materiał naciągniętego na głowę kaptura, pozwolił mu spaść, i… Kai? Co on, na Merlina, wyprawiał? Z kimś takim jak Perrot? Skrzywiła się, czując, że krew uderza do głowy, a serce staje w gardle. Nie mogła jednak uczynić nic innego, jak przyczaić się – i czekać na rozwój sytuacji. Ostrożnie, dbając o to, by stąpać możliwie jak najciszej, zaczęła obchodzić polanę, by znaleźć się za plecami przemytnika i jego rosłego ochroniarza. Była zła, wściekła, zawiedziona, a przy tym zbyt rozsądna, by dać tym emocjom pokrzyżować sobie plany.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 02.07.21 18:32, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Badania, w których brał udział, dzięki zaufaniu Jaydena, pozwoliły mu sięgnąć po nieco inną formę przygotowania do planowanego działania. Kai miał doświadczenie w procesie przed-wyprawowym. Określenie granic terenu docelowego, konieczne zabezpieczenia, plany, kontakty... i wiele więcej. I mieszanką przygotowań badniowo wyprawowych, posługiwał się, by osiągnąć zamierzony cel i spotkanie. Wiele z wykonanych ruchów wykonał pod wpływem impulsu. Nieco na oślep szukając powiązań na bazie kilku pozostawionych (nieświadomie) przez brata wskazówek. Lista adresów, nabazgrane tożsamości w notatnikach i zachowane zwitki listów. tych, które miał jeszcze u siebie, kreślone ręką Caleba. To tam szukał pierwszych śladów, czegoś, co miało go naprowadzić na... cokolwiek. Przynajmniej początkowo.
Zaczynał od drobiazgów. Wypady do lokali, mniej lub bardziej przypadkowe rozmowy, tylko po to, by trafić na ślad, wskazówkę pokrywającą się ze zdobytą skrawkowo informacją. Być może był zdesperowany. I zbyt uparty. I z większym prawdopodobieństwem, powinien dać znać siostrze, co próbował robić na własną rękę. W końcu, to Mab miała doświadczenie, umiejętności i wiedzę w... czymś podobnym. Bo tak naprawdę ledwie mgliście rozumiał, czym się zajmowała kiedyś w pracy. I w czym była tak dobra. Była wyjątkowa. Ale najważniejsze - była jego młodszą siostrą. I miał wrażenie, że gdyby wpuścił ją do rysowanych w głowie planów, gdyby pozwolił by zajęła się sprawą - straciłby i ją. A myśl - choćby nie przyznawał się głośno, bagatelizował śmiechem - przerażała. Tym bardziej, gdy dopuszczał do siebie konsekwencje własnych zamiarów.
Śmierć brata początkowo tak niejasna, zasnuta tajemnicą brutalności, okazała się być bardziej okrutna. Został potraktowany, jak niepotrzebny śmieć. Przypadek, odrzucony w większych planach, gdy przestał przynosić korzyść, albo uboczny efekt. Caleb wplątał się w ciemność, ale niewystarczająco, by potraktowano go jako cel. I tym bardziej, w sercu Kaia rosła jątrząca w sercu gorycz. I gniew, który próbował wcześniej wyładować w bójkach. Do czasu, gdy trafił mu się Perrot.
Pojawienie się w okolicy moczarów, miało jeszcze kilka atutów, które mógł wykorzystać. Bliskość lasu i obecność kilku stworzeń, które zarejestrował i obserwował dużo wcześniej. Stając jednak w bezruchu, z targanym przez chłód płaszczem i napięciem, które zaciskało się wokół ciała, w konfrontacji dwóch sylwetek, czas zdawał się działać inaczej. Szybciej w postrzeganiu, wolniej jednak w realizacji. I dlatego, gdy usłyszał pierwsze słowa, zadziało się więcej. Po pierwsze, palce zakołysały się na czubku wysuniętej z rękawa różdżki. Po drugie, wzrok, początkowo utkwiony w dwójce przemytników, zsunął się niżej, na cienką linię splątanych korzeni, które ciągnęły się, aż od granic lasu. I po trzecie, gdzieś na granicy zmysłów, otrzymał wskazówkę, że w okolicy znajdował się ktoś jeszcze. I nie chodziło o jedno z leśnych stworzeń. Przezorność kazała mu uwierzyć, że przeciwnicy wzięli ze sobą kogoś jeszcze. Kogoś, kto mógł nie tylko zaszkodzić, ale przekreślić i zakończyć całe spotkanie równie tragicznie, jak historia Caleba.
Ręka, którą przytrzymywał torbę z zawartością, zacisnęła się mocniej - Zanim dobijemy jakiegokolwiek targu, mam pytanie - głos stracił na początkowym napięciu, pozbawiony zwyczajowego rozbawienia i lekkości - Nie sądzę, żebyś był w pozycji do pytań - odpowiedź nadeszła szybko, ale Cleawater już nie czekał na dalszy rozwój pogróżek, a te - jak widział, miały być kolejnym krokiem w "negocjacjach" Perrota - Planta auscultatoris - różdżka znalazła się w ręku Kaia w tym samym momencie, w których ochroniarz przemytnika ruszył w jego stronę. Nie miał zamiaru pozwolić, by osiłek zbliżył się wystarczająco blisko, by wyciągnąć łapy. Podmokłe tereny pełne były roślinności, pędów i korzeni, które na słowa inkantacji, wyrwały się ku górze, chwytając w ciasne ujęcie zbliżającego się mężczyznę. Drugi, już bez skrupułów, wycelował w niego paskudnie brzmiącą formułą - Tak samo potraktowałeś Celba? - zdążył jeszcze warknąć, nim zaklęcie ostrzy, szurnęło go po ramieniu. Szkarłat wykwitł, znacząc ciemną fakturę płaszcza, wywołując nieprzyjemny grymas i zduszony jęk. Nie był jednak dłużny z zaskoczeniem widząc, promień nowego, obcego zaklęcia, którego autor dopiero wyłaniał się z cienia.
Zaczynał od drobiazgów. Wypady do lokali, mniej lub bardziej przypadkowe rozmowy, tylko po to, by trafić na ślad, wskazówkę pokrywającą się ze zdobytą skrawkowo informacją. Być może był zdesperowany. I zbyt uparty. I z większym prawdopodobieństwem, powinien dać znać siostrze, co próbował robić na własną rękę. W końcu, to Mab miała doświadczenie, umiejętności i wiedzę w... czymś podobnym. Bo tak naprawdę ledwie mgliście rozumiał, czym się zajmowała kiedyś w pracy. I w czym była tak dobra. Była wyjątkowa. Ale najważniejsze - była jego młodszą siostrą. I miał wrażenie, że gdyby wpuścił ją do rysowanych w głowie planów, gdyby pozwolił by zajęła się sprawą - straciłby i ją. A myśl - choćby nie przyznawał się głośno, bagatelizował śmiechem - przerażała. Tym bardziej, gdy dopuszczał do siebie konsekwencje własnych zamiarów.
Śmierć brata początkowo tak niejasna, zasnuta tajemnicą brutalności, okazała się być bardziej okrutna. Został potraktowany, jak niepotrzebny śmieć. Przypadek, odrzucony w większych planach, gdy przestał przynosić korzyść, albo uboczny efekt. Caleb wplątał się w ciemność, ale niewystarczająco, by potraktowano go jako cel. I tym bardziej, w sercu Kaia rosła jątrząca w sercu gorycz. I gniew, który próbował wcześniej wyładować w bójkach. Do czasu, gdy trafił mu się Perrot.
Pojawienie się w okolicy moczarów, miało jeszcze kilka atutów, które mógł wykorzystać. Bliskość lasu i obecność kilku stworzeń, które zarejestrował i obserwował dużo wcześniej. Stając jednak w bezruchu, z targanym przez chłód płaszczem i napięciem, które zaciskało się wokół ciała, w konfrontacji dwóch sylwetek, czas zdawał się działać inaczej. Szybciej w postrzeganiu, wolniej jednak w realizacji. I dlatego, gdy usłyszał pierwsze słowa, zadziało się więcej. Po pierwsze, palce zakołysały się na czubku wysuniętej z rękawa różdżki. Po drugie, wzrok, początkowo utkwiony w dwójce przemytników, zsunął się niżej, na cienką linię splątanych korzeni, które ciągnęły się, aż od granic lasu. I po trzecie, gdzieś na granicy zmysłów, otrzymał wskazówkę, że w okolicy znajdował się ktoś jeszcze. I nie chodziło o jedno z leśnych stworzeń. Przezorność kazała mu uwierzyć, że przeciwnicy wzięli ze sobą kogoś jeszcze. Kogoś, kto mógł nie tylko zaszkodzić, ale przekreślić i zakończyć całe spotkanie równie tragicznie, jak historia Caleba.
Ręka, którą przytrzymywał torbę z zawartością, zacisnęła się mocniej - Zanim dobijemy jakiegokolwiek targu, mam pytanie - głos stracił na początkowym napięciu, pozbawiony zwyczajowego rozbawienia i lekkości - Nie sądzę, żebyś był w pozycji do pytań - odpowiedź nadeszła szybko, ale Cleawater już nie czekał na dalszy rozwój pogróżek, a te - jak widział, miały być kolejnym krokiem w "negocjacjach" Perrota - Planta auscultatoris - różdżka znalazła się w ręku Kaia w tym samym momencie, w których ochroniarz przemytnika ruszył w jego stronę. Nie miał zamiaru pozwolić, by osiłek zbliżył się wystarczająco blisko, by wyciągnąć łapy. Podmokłe tereny pełne były roślinności, pędów i korzeni, które na słowa inkantacji, wyrwały się ku górze, chwytając w ciasne ujęcie zbliżającego się mężczyznę. Drugi, już bez skrupułów, wycelował w niego paskudnie brzmiącą formułą - Tak samo potraktowałeś Celba? - zdążył jeszcze warknąć, nim zaklęcie ostrzy, szurnęło go po ramieniu. Szkarłat wykwitł, znacząc ciemną fakturę płaszcza, wywołując nieprzyjemny grymas i zduszony jęk. Nie był jednak dłużny z zaskoczeniem widząc, promień nowego, obcego zaklęcia, którego autor dopiero wyłaniał się z cienia.
Ostatnio zmieniony przez Kai Clearwater dnia 16.04.21 22:52, w całości zmieniany 1 raz
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powoli, starając się bezszelestnie stawiać kolejne kroki, obchodziła polanę, nie spuszczając wyostrzonego magią wzroku z trzech majaczących wśród pni drzew sylwetek – dwóch względnie obcych, jednej znanej i to zbyt dobrze, by mogła spoglądać ku niej bez większych emocji. Od razu rozpoznała w ostatnim, stojącym samotnie mężczyźnie, Kaia. Choćby kaptur wciąż skrywał rysy jego twarzy, doskonale znała ten głos, w połączeniu ze wzrostem, budową, a w końcu czymś tam błahym jak krój i materiał płaszcza, który widywała każdego dnia, nie pozostawiał szans na pomyłkę. Czy on już całkiem na głowę upadł, albo dał się w nią kopnąć hipogryfowi, że spotykał się z kimś takim jak Perrot? Tak wyglądały te jego dodatkowe zlecenia…? Niezależnie od tego, jaki miał plan, czy zamierzał dobijać targu z tym zawszonym przemytnikiem, ona stworzyła już własny – i to taki, który z pewnością nie miał mu się spodobać. Palce świerzbiły, by zrobić użytek ze ściskanej kurczowo różdżki, nie mogła jednak zadziałać zbyt wcześnie, zbyt pochopnie, by nie sprowadzić zguby zarówno na swoją głowę, jak i głowę brata. Musiała zachować spokój, skupić się na tu i teraz, nie zaś na gonitwie podszytych odrazą myśli. Wykorzystać ten gniew, nie dać mu się rozproszyć.
Przystanęła za plecami przeciwników, korzystając z oferowanego przez półmrok schronienia, konsekwentnie trzymając się rosnących gęściej sosen. Kai przerwał ciszę – a bezimienny osiłek, nie rozumiała dlaczego, momentalnie ruszył w jego kierunku. Co dziwne, nie zrobił użytku z magii, zamiast tego chcąc… Co? Zagrozić mu siłą mięśni? Nastraszyć rosłą posturą? To było głupie, nawet jak na kogoś jego pokroju. Zaraz jednak, nim zdołałby zbliżyć się do niższego, odmawiającego przekazania towaru czarodzieja, zatrzymał się wpół kroku, unieruchomiony siłą sięgających ku niemu, ożywionych działaniem zaklęcia konarów i korzeni. Zawył głucho, szarpiąc się, próbując umknąć poza ich zasięg, nie mógł jednak uciec, już nie. Popełniał jeden błąd za drugim, stwarzając tym samym idealne warunki do obezwładnienia jego pracodawcy. Kolejna taka okazja nie miała się już powtórzyć, była tego pewna – bez zawahania przekroczyła więc zaspę śniegu, z wzrokiem wbitym w plecy Perrota decydując się na doskonale znaną sobie inkantację. – Drętwota – wypowiedziała cicho, ostro. Nie obchodziło jej, że w ten sposób zdradzi się ze swą obecnością, to nie miało już znaczenia. Krótkim ruchem różdżki zdjęła z siebie działanie transmutacyjnego uroku, skoro nie musiała dłużej obserwować ich z oddali, zaś na krótkich dystansach odmienione na wzór zwierzęcych oczy mogły stanowić wadę, nie zaletę. W pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała, gdy rażony nożami brat warknął, wymienił imię Caleba. Momentalnie wybałuszyła oczy i ściągnęła usta w wąską kreskę, nie przestała jednak skracać dzielącej ją od upadającego w śnieg przemytnika odległości. – Silencio – odezwała się znowu, tym razem celując w wyjącego bezsilnie osiłka, nie próbując nawet ukryć pobrzmiewającego w głosie napięcia, zakradającej się między zgłoski odrazy. Nie chciała słuchać jego irytujących, utrudniających zachować kontrolę sapnięć i krzyków. Zaraz jednak znów skupiła się na tej przeklętej łajzie, która już dawno powinna gnić w Tower – albo i Azkabanie, jeśli naprawdę miała coś wspólnego ze śmiercią Caleba. Myśl ta była jednak zbyt abstrakcyjna, zaskakująca, dziwna, by potrafiła – i chciała – wziąć ją na poważnie. – Nie chcę słuchać, co sobie myślałeś, kiedy umawiałeś się z nimi na tym odludziu, na pewno nie było to nic mądrego – zastrzegła od razu. Musiał wiedzieć, że to ona, nawet jeśli miała obcą twarz, twarz Emer, widział ją już przecież w trakcie spaceru po Londynie. Spiorunowała go wzrokiem; miał szczęście, że Lamino ledwie go drasnęło, nie skończył z tuzinem ostrzy wbitych w plecy. Nierozważny, lekkomyślny łgarz. Nawet się nie zająknął, co próbuje osiągnąć, nie mówiąc już o wtajemniczeniu jej w swoje plany – chociaż wiedział, czym zajmowała się jeszcze do niedawna. Uważał, że lepiej poradzi sobie bez niej? Poprawiła chwyt na prostym, pozbawionym zdobień drewnie i to na tyle mocno, że aż pobielały jej od tego knykcie. Pochyliła się nad Perrotem, który zamarł w bezruchu, twarzą do ziemi, by niedelikatnie pozbawić go różdżki, następnie spętać celnie rzuconym Esposas. Dopiero wtedy obróciła go na plecy, z niechęcią lustrując zamrożony na jego dziobatej facjacie wyraz zdziwienia. – Co on niby miałby mieć z tym wszystkim wspólnego, co? – warknęła, wznosząc spojrzenie na Kaia. Był głupi, skoro myślał, że spotykanie się tutaj z kimś takim jak Perrot jest dobrym pomysłem. Brawura zaciemniała mu ogląd sytuacji. Nie pierwszy i nie ostatni raz, tego była pewna. – Caleb nie zadawał się z kimś takim jak ta gnida – wypluła z siebie, będąc święcie przekonaną o tym, że ma rację, że jego pojawienie się na Nokturnie było nieszczęśliwym wypadkiem, jednorazowym wybrykiem, zwieńczonym krwawą tragedią. Wykorzystała chwilę, by kopnąć leżącego u jej stóp mężczyznę w piszczel. Nie poczuła się wiele lepiej. – Masz eliksir przeciwbólowy? – dodała, wciąż zawiedziona i zła, nie mogąc jednak zignorować urazu brata w pełni. Wzięła jeden głębszy oddech, po czym zdecydowała się na cofnięcie uroku paraliżującego; i tak nie mógł im już niczym zagrozić. – Niech będzie. Szesnastego maja zeszłego roku na Nokturnie zginął czarodziej. Caleb Clearwater. Ktoś go napadł, potraktował czarną magią i zostawił na samym progu tej śmierdzącej dziury, którą szumnie zwiecie dzielnicą. Podobno byli to naszprycowani jakimś potęgującym agresję świństwem chłopcy na posyłki… Mam mówić dalej, czy nagle doznałeś olśnienia? – Uniosła wyżej brwi, uważnie obserwując twarz szarpiącego się z kajdanami cherlaka; gdyby zaczął kłamać, z pewnością zdradziłby go jakiś detal, rozbiegany wzrok czy nerwowo oblizywane usta. Powoli docierało do niego, że wpadł w sidła, że był zdany tylko i wyłącznie na ich łaskę – lub niełaskę. Doprawdy żałosny widok.
Przystanęła za plecami przeciwników, korzystając z oferowanego przez półmrok schronienia, konsekwentnie trzymając się rosnących gęściej sosen. Kai przerwał ciszę – a bezimienny osiłek, nie rozumiała dlaczego, momentalnie ruszył w jego kierunku. Co dziwne, nie zrobił użytku z magii, zamiast tego chcąc… Co? Zagrozić mu siłą mięśni? Nastraszyć rosłą posturą? To było głupie, nawet jak na kogoś jego pokroju. Zaraz jednak, nim zdołałby zbliżyć się do niższego, odmawiającego przekazania towaru czarodzieja, zatrzymał się wpół kroku, unieruchomiony siłą sięgających ku niemu, ożywionych działaniem zaklęcia konarów i korzeni. Zawył głucho, szarpiąc się, próbując umknąć poza ich zasięg, nie mógł jednak uciec, już nie. Popełniał jeden błąd za drugim, stwarzając tym samym idealne warunki do obezwładnienia jego pracodawcy. Kolejna taka okazja nie miała się już powtórzyć, była tego pewna – bez zawahania przekroczyła więc zaspę śniegu, z wzrokiem wbitym w plecy Perrota decydując się na doskonale znaną sobie inkantację. – Drętwota – wypowiedziała cicho, ostro. Nie obchodziło jej, że w ten sposób zdradzi się ze swą obecnością, to nie miało już znaczenia. Krótkim ruchem różdżki zdjęła z siebie działanie transmutacyjnego uroku, skoro nie musiała dłużej obserwować ich z oddali, zaś na krótkich dystansach odmienione na wzór zwierzęcych oczy mogły stanowić wadę, nie zaletę. W pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała, gdy rażony nożami brat warknął, wymienił imię Caleba. Momentalnie wybałuszyła oczy i ściągnęła usta w wąską kreskę, nie przestała jednak skracać dzielącej ją od upadającego w śnieg przemytnika odległości. – Silencio – odezwała się znowu, tym razem celując w wyjącego bezsilnie osiłka, nie próbując nawet ukryć pobrzmiewającego w głosie napięcia, zakradającej się między zgłoski odrazy. Nie chciała słuchać jego irytujących, utrudniających zachować kontrolę sapnięć i krzyków. Zaraz jednak znów skupiła się na tej przeklętej łajzie, która już dawno powinna gnić w Tower – albo i Azkabanie, jeśli naprawdę miała coś wspólnego ze śmiercią Caleba. Myśl ta była jednak zbyt abstrakcyjna, zaskakująca, dziwna, by potrafiła – i chciała – wziąć ją na poważnie. – Nie chcę słuchać, co sobie myślałeś, kiedy umawiałeś się z nimi na tym odludziu, na pewno nie było to nic mądrego – zastrzegła od razu. Musiał wiedzieć, że to ona, nawet jeśli miała obcą twarz, twarz Emer, widział ją już przecież w trakcie spaceru po Londynie. Spiorunowała go wzrokiem; miał szczęście, że Lamino ledwie go drasnęło, nie skończył z tuzinem ostrzy wbitych w plecy. Nierozważny, lekkomyślny łgarz. Nawet się nie zająknął, co próbuje osiągnąć, nie mówiąc już o wtajemniczeniu jej w swoje plany – chociaż wiedział, czym zajmowała się jeszcze do niedawna. Uważał, że lepiej poradzi sobie bez niej? Poprawiła chwyt na prostym, pozbawionym zdobień drewnie i to na tyle mocno, że aż pobielały jej od tego knykcie. Pochyliła się nad Perrotem, który zamarł w bezruchu, twarzą do ziemi, by niedelikatnie pozbawić go różdżki, następnie spętać celnie rzuconym Esposas. Dopiero wtedy obróciła go na plecy, z niechęcią lustrując zamrożony na jego dziobatej facjacie wyraz zdziwienia. – Co on niby miałby mieć z tym wszystkim wspólnego, co? – warknęła, wznosząc spojrzenie na Kaia. Był głupi, skoro myślał, że spotykanie się tutaj z kimś takim jak Perrot jest dobrym pomysłem. Brawura zaciemniała mu ogląd sytuacji. Nie pierwszy i nie ostatni raz, tego była pewna. – Caleb nie zadawał się z kimś takim jak ta gnida – wypluła z siebie, będąc święcie przekonaną o tym, że ma rację, że jego pojawienie się na Nokturnie było nieszczęśliwym wypadkiem, jednorazowym wybrykiem, zwieńczonym krwawą tragedią. Wykorzystała chwilę, by kopnąć leżącego u jej stóp mężczyznę w piszczel. Nie poczuła się wiele lepiej. – Masz eliksir przeciwbólowy? – dodała, wciąż zawiedziona i zła, nie mogąc jednak zignorować urazu brata w pełni. Wzięła jeden głębszy oddech, po czym zdecydowała się na cofnięcie uroku paraliżującego; i tak nie mógł im już niczym zagrozić. – Niech będzie. Szesnastego maja zeszłego roku na Nokturnie zginął czarodziej. Caleb Clearwater. Ktoś go napadł, potraktował czarną magią i zostawił na samym progu tej śmierdzącej dziury, którą szumnie zwiecie dzielnicą. Podobno byli to naszprycowani jakimś potęgującym agresję świństwem chłopcy na posyłki… Mam mówić dalej, czy nagle doznałeś olśnienia? – Uniosła wyżej brwi, uważnie obserwując twarz szarpiącego się z kajdanami cherlaka; gdyby zaczął kłamać, z pewnością zdradziłby go jakiś detal, rozbiegany wzrok czy nerwowo oblizywane usta. Powoli docierało do niego, że wpadł w sidła, że był zdany tylko i wyłącznie na ich łaskę – lub niełaskę. Doprawdy żałosny widok.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Znajoma inkantacja, którą usłyszał, nie była skierowana ku niemu. Za to kobiecy głos - chociaż ostrzejszy, bardziej przenikliwy - już tak. Nie mógł powiedzieć, że nie był zaskoczony. Nawet, jeśli gdzieś z tylu głowy podejrzewał, że przecież nie mogła tego zostawić niewyjaśnionego. A jednak, rzeczywistość odcisnęła się na ich ścieżkach w tym samym momencie. I w tym samym skrzyżowała, nie pozwalając na pomyłkę.
Poruszała się tak cicho, że gdyby nie rzucone wcześniej zaklęcie, nawet nie wiedziałby, że ktoś więcej znajdował się gdzieś w pobliżu. A już na pewno, że będzie to jego siostra. Nie potrafił jednak skupić na niej uwagi wystarczająco. To Perrot zbierał cały splendor jego gniewu i bólu, który naznaczył szkarłatem ramię i pulsując piekącą falą aż do dłoni. Zacisnął szczękę i usta zaraz po ty, gdy imię brata wypadło, ciśnięte niby ostre zaklęcie. To jednak, nie uderzyło, odbijając się od zastygłej w grymasie petryfikacji minie. Zrobił krok, wysunął różdżkę, czując jak wcześniejsze napięcie ustępuje nowej emocji, bardziej gorzkiej, zawiedzionej.
Chłód uderzył jakby mocniej, smagając odsłonięty policzek mrozem, ale nawet na moment, nie powstrzymując go przed działaniem. Powstrzymał syk bólu, który przypominał mu o ranie. Tą mógł zająć się później, bo wciąż zakładał, że to później będzie.
- Nie musisz słuchać, bo nie mam zamiaru ci się spowiadać - odpowiedział ostrzej niż przewidywał, i niż zamierzał. Ale ton siostry zjeżył mu włosy na karku. Nie dlatego, że się wystraszył, nie w całej okazałości wydarzenia, które miało miejsce. Nawet nie - chociaż miało znaczenie - w obliczu spotkania persony, której poświęcił dzisiejsze spotkanie. Mówiła do niego, jakby był winny. Jak do mało rozgarniętego dziecka, które trzeba strofować, bo zrzuciło niechcący wazon. I w tej jednej chwili, przypomniały mu się jego własne słowa. I prośba, wypowiedziana mgliście, bo zasnuta alkoholem. Oto miał okazję rzeczywiście poznać ją w terenie. Jak pracowała. Jaka była jej twarz, nie tylko ta zmieniona mocą metamorfomagii.
Zmarszczył brwi, niewiele robiąc sobie z wzroku, jaki posłała mu rozjuszona czarownica. I nie stał w miejscu, gdy rzucała kolejne zaklęcia. Tak, jak nie wycofał się, gdy zbliżyła się do Perrota, postępując naprzód w jakimś nagłym odruchu, chcąc zatrzymać ją. Tak, jak starał się to robić do tej pory. Niezależnie od tego kim było, co robiła i jak bardzo cierpiała po śmierci Caleba. Nie chciał pozwolić, by zanurzyła się w zemście. By zniknęła razem z ich bratem, pozostawiając go odsuniętego - znowu - z boku. W cieniu. Ten jeden cholerny raz, chciał ją ochronić pierwszy. I wszystko - szlag trafił - Być może, nie znałaś go tak dobrze, jak ci się zdawało - warknął w tym samym tonie, nawet nie próbował być spokojny, a nerwowy, boleśnie znajomy śmiech, wyrywał się ze spierzchniętych wiatrem ust. Ostatecznie tylko krzywy, karykaturalny uśmiech rozciągnął się na twarzy - Już nie jestem taki zabawny? - warknął raz jeszcze, tym razem opierając zdanie bezpośrednio na leżącym, budzącym się z otumanienia zaklęcia czarodzieja, który w końcu wysyczał wściekłe - Ty podła szmato - z impetem, nie ostrzegając, Kai zamachnął się, posyłając brutalny kopniak gdzieś w okolicę boku leżącego, nie zważając na ewentualny protest. Czyjkolwiek - Mam - odpowiedział Maeve, nie patrzył na nią, tak jak nie przejął się zduszonym jękiem przemytnika. Cofnął się o krok, oddychając ciężko. Dłonie zaciskał, niemal przygotowane do walki, do uderzenia, ale w jednej, wciąż zaciskał różdżkę, blokując ewentualny cios. W tym jednak momencie, miał ochotę po prostu wbić koniec drewienka w oko Perrota, niż ciskać zaklęcia. Byłoby szybciej, niestety, mniej precyzyjnie. I mniej skutecznie.
Różdżki skierowane przeciw przeciwnikowi, unieruchomiony osiłek i przewaga - nie działały na korzyść Perrota, a mimo to, wciąż wściekle piorunował spojrzeniem czarownicę, jakby jeszcze wierzył, że to nie on był na przegranej pozycji - Mów dalej - szmato - przyjemnie się słucha o takich dokonaniach - niemal splunął - a twój kochaś nie ma jaj, że się wyręcza kurwą? - Kai wiedział, że przemytniczy szczur ich prowokował, by popełnili błąd, ale coś w tonie rozdygotanego głosu mówiło, że pozostawała mu tylko desperacja -załatwiał mu coś - Clearwater odezwał się, przerywając milczenie. Knykcie pobielały mu od ciągłego zaciskania, wbijając krótkie paznokcie w skórę. Tym jednak razem, z jakimś uporem, nie poruszył się, pozostawiając odpowiednią perswazję Maeve. Właśnie. Przecież chciał zobaczyć, jaka potrafiła być. Także w tej najgorszej wersji. Oboje chcieli sięgnąć prawdy. Jakaś napięta granica pękła, ta sama, przed którą chciał zatrzymać siostrę. Nie będąc już pewnym czy ona sama tego chciała. I czy już dawno nie przekroczyła jej sama.
Poruszała się tak cicho, że gdyby nie rzucone wcześniej zaklęcie, nawet nie wiedziałby, że ktoś więcej znajdował się gdzieś w pobliżu. A już na pewno, że będzie to jego siostra. Nie potrafił jednak skupić na niej uwagi wystarczająco. To Perrot zbierał cały splendor jego gniewu i bólu, który naznaczył szkarłatem ramię i pulsując piekącą falą aż do dłoni. Zacisnął szczękę i usta zaraz po ty, gdy imię brata wypadło, ciśnięte niby ostre zaklęcie. To jednak, nie uderzyło, odbijając się od zastygłej w grymasie petryfikacji minie. Zrobił krok, wysunął różdżkę, czując jak wcześniejsze napięcie ustępuje nowej emocji, bardziej gorzkiej, zawiedzionej.
Chłód uderzył jakby mocniej, smagając odsłonięty policzek mrozem, ale nawet na moment, nie powstrzymując go przed działaniem. Powstrzymał syk bólu, który przypominał mu o ranie. Tą mógł zająć się później, bo wciąż zakładał, że to później będzie.
- Nie musisz słuchać, bo nie mam zamiaru ci się spowiadać - odpowiedział ostrzej niż przewidywał, i niż zamierzał. Ale ton siostry zjeżył mu włosy na karku. Nie dlatego, że się wystraszył, nie w całej okazałości wydarzenia, które miało miejsce. Nawet nie - chociaż miało znaczenie - w obliczu spotkania persony, której poświęcił dzisiejsze spotkanie. Mówiła do niego, jakby był winny. Jak do mało rozgarniętego dziecka, które trzeba strofować, bo zrzuciło niechcący wazon. I w tej jednej chwili, przypomniały mu się jego własne słowa. I prośba, wypowiedziana mgliście, bo zasnuta alkoholem. Oto miał okazję rzeczywiście poznać ją w terenie. Jak pracowała. Jaka była jej twarz, nie tylko ta zmieniona mocą metamorfomagii.
Zmarszczył brwi, niewiele robiąc sobie z wzroku, jaki posłała mu rozjuszona czarownica. I nie stał w miejscu, gdy rzucała kolejne zaklęcia. Tak, jak nie wycofał się, gdy zbliżyła się do Perrota, postępując naprzód w jakimś nagłym odruchu, chcąc zatrzymać ją. Tak, jak starał się to robić do tej pory. Niezależnie od tego kim było, co robiła i jak bardzo cierpiała po śmierci Caleba. Nie chciał pozwolić, by zanurzyła się w zemście. By zniknęła razem z ich bratem, pozostawiając go odsuniętego - znowu - z boku. W cieniu. Ten jeden cholerny raz, chciał ją ochronić pierwszy. I wszystko - szlag trafił - Być może, nie znałaś go tak dobrze, jak ci się zdawało - warknął w tym samym tonie, nawet nie próbował być spokojny, a nerwowy, boleśnie znajomy śmiech, wyrywał się ze spierzchniętych wiatrem ust. Ostatecznie tylko krzywy, karykaturalny uśmiech rozciągnął się na twarzy - Już nie jestem taki zabawny? - warknął raz jeszcze, tym razem opierając zdanie bezpośrednio na leżącym, budzącym się z otumanienia zaklęcia czarodzieja, który w końcu wysyczał wściekłe - Ty podła szmato - z impetem, nie ostrzegając, Kai zamachnął się, posyłając brutalny kopniak gdzieś w okolicę boku leżącego, nie zważając na ewentualny protest. Czyjkolwiek - Mam - odpowiedział Maeve, nie patrzył na nią, tak jak nie przejął się zduszonym jękiem przemytnika. Cofnął się o krok, oddychając ciężko. Dłonie zaciskał, niemal przygotowane do walki, do uderzenia, ale w jednej, wciąż zaciskał różdżkę, blokując ewentualny cios. W tym jednak momencie, miał ochotę po prostu wbić koniec drewienka w oko Perrota, niż ciskać zaklęcia. Byłoby szybciej, niestety, mniej precyzyjnie. I mniej skutecznie.
Różdżki skierowane przeciw przeciwnikowi, unieruchomiony osiłek i przewaga - nie działały na korzyść Perrota, a mimo to, wciąż wściekle piorunował spojrzeniem czarownicę, jakby jeszcze wierzył, że to nie on był na przegranej pozycji - Mów dalej - szmato - przyjemnie się słucha o takich dokonaniach - niemal splunął - a twój kochaś nie ma jaj, że się wyręcza kurwą? - Kai wiedział, że przemytniczy szczur ich prowokował, by popełnili błąd, ale coś w tonie rozdygotanego głosu mówiło, że pozostawała mu tylko desperacja -załatwiał mu coś - Clearwater odezwał się, przerywając milczenie. Knykcie pobielały mu od ciągłego zaciskania, wbijając krótkie paznokcie w skórę. Tym jednak razem, z jakimś uporem, nie poruszył się, pozostawiając odpowiednią perswazję Maeve. Właśnie. Przecież chciał zobaczyć, jaka potrafiła być. Także w tej najgorszej wersji. Oboje chcieli sięgnąć prawdy. Jakaś napięta granica pękła, ta sama, przed którą chciał zatrzymać siostrę. Nie będąc już pewnym czy ona sama tego chciała. I czy już dawno nie przekroczyła jej sama.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nijak nie zareagowała na komentarz, że brat nie ma zamiaru się z niczego tłumaczyć, choć niewątpliwie kusiło ją, by wygiąć usta w krzywym, podszytym kpiną uśmiechu, by pójść za ciosem, skoro sam odpowiadał tak ostro i chłodno – oczywiście, że nie miał zamiaru. W końcu wtedy musiałby przyznać jej rację, pogodzić z myślą, że widywanie się z kimś takim jak Perrot, jak jego osiłek, na odludziu było przejawem rażącej ignorancji. Podawał im się niemalże na tacy – w imię czego? Przeczucia? Chęci zarobienia kilku sykli więcej...? Jeszcze nie rozumiała, co nim kierowało, w jaki sposób przyczynił się do tragicznej śmierci Caleba, jednak i bez tego była zła i złości tej nie próbowała okiełznać czy powstrzymać. Gniew zaślepiał, lecz jednocześnie dodawał sił, by nie pęknąć tutaj, na oczach nagle tak obcego Kaia i spętanego u ich stóp krętacza. – A może ty znałeś go lepiej, co? Siedząc na drugim końcu świata? – odpowiedziała cierpko na zarzut, który odezwał się szybszym biciem serca, palącymi wyrzutami sumienia. Niby skąd on miałby mieć na ten temat więcej informacji? Co jej rzekomo umknęło? Czego jeszcze nie wiedziała? Policzki zarumieniły się, wolała to jednak zrzucić na karb zalegającego dookoła śniegu, towarzyszącego mu grudniowego mrozu, niż wstydu, który pojawił się na myśl o zaniedbywaniu rodziny na rzecz kariery. Była blisko, tuż obok, a jednak nie mogła powiedzieć, by w pełni pojmowała, na czym polegały zlecenia, których łapał się najstarszy brat. Zawsze był wolnym duchem, chadzał własnymi ścieżkami... Lecz czy naprawdę mógł współpracować z kimś takim jak Perrot? Być chłopcem na posyłki przemytników?
Twarz Emer oszpecił grymas zniesmaczenia, na poły spowodowany słowami spętanego łańcuchami czarodzieja, na poły – reakcją Kaia. Może w ten sposób chciał sobie ulżyć, a może stanąć w jej obronie. Bez znaczenia. – To lepiej ją wypij – odpowiedziała tylko, nie komentując wyplutej pod jej adresem obelgi, zamiast tego siląc się na pozory spokoju, choć dobór słów pozostawiał wiele do życzenia. Nie potrafiła jednak stłumić kotłujących się w piersi emocji, zapomnieć o zawodzie, który odczuwała w związku z odnalezieniem go w takiej sytuacji. Minęło już kilka miesięcy, odkąd wrócił do kraju, a mimo to wciąż trzymał ją na dystans – również w tej sprawie. Z jakiegoś powodu nie chciał pomocy. Uważał, że się do tego nie nadaje? Że jest zbyt delikatna? Na słodką Rowenę, jeszcze do niedawna pracowała w wiedźmiej straży. Potrafiła wyciągać odpowiednie wnioski, miała swoich informatorów. Jeśli jednak tym, co go powstrzymywało, była kwestia płci czy patrzenie na nią przez pryzmat różnicy wieku, pokrewieństwa – był głupcem, takim samym jak ci, których spotykała na korytarzach Ministerstwa, a którzy dyskryminowali ją z uwagi na aparycję.
– Naprawdę myślisz, że twój niewyparzony język robi na mnie jakiekolwiek wrażenie? – wypowiedziała powoli, przeciągając kolejne zgłoski. Nie był pierwszym, który myślał, że przekleństwami zbije ją z pantałyku czy wyprowadzi z równowagi. Nie był pierwszym, który nazywał ją kurwą i szmatą. – Może jednak przydałoby się go trochę przeczyścić, zmyć niesmak, który musiały pozostawić po sobie te słowa. Chłoszczyść. – Machnęła krótko trzymaną w dłoni różdżką, celując w szarpiącego się u jej stóp mężczyznę; nie mogła mu tym zrobić dużej krzywdy, lecz nie o to przecież chodziło. Jeszcze nie.
Wtedy jednak na masce opanowania pojawiła się kolejna rysa. – Co masz na myśli? Załatwiał mu coś? – Odezwała się ostrzej, momentalnie przenosząc wzrok z Perrota na stojącego obok brata, gdy ten postanowił dodać coś od siebie. – I skąd niby o tym wiesz? – warknęła jeszcze, kręcąc głową, marszcząc brwi. – Kłamiesz – zawyrokowała po chwili ciszy, nie chcąc zaakceptować myśli, że Caleb, jej Caleb, mógłby plątać się w sprawy półświatka. Że to nie był przypadek.
Dziobaty zaśmiał się krótko, szczekliwie, jak gdyby powiedziała coś zabawnego. Mógł błagać o litość, wykręcać się niewiedzą, najwidoczniej jednak był na to zbyt dumny. Zbyt tępy. – Uważasz, że to śmieszne? – wycedziła, czując, że traci kontrolę. Mimo tego, że mieli go w potrzasku, mogli z nim zrobić, co tylko uważali za słuszne. Grunt usuwał się spod nóg. – Każdy, kto lubi pieniądze, prędzej czy później trafia na Nokturn. Trzeba być prawdziwym idiotą, żeby tego nie rozumieć. Nikt nie miesza się w nasze sprawy, policja omija szerokim łukiem... – Wyszczerzył się w odrażającej parodii uśmiechu; próbował kupić sobie więcej czasu? Odwrócić ich uwagę od uciszonego osiłka? A może po prostu mówił prawdę? – Jesteśmy bezkarni. A wy, wy nie wiecie jeszcze, z kim zadarliście. Zgnijecie w rynsztoku, tak jak ten wasz Caleb.
Twarz Emer oszpecił grymas zniesmaczenia, na poły spowodowany słowami spętanego łańcuchami czarodzieja, na poły – reakcją Kaia. Może w ten sposób chciał sobie ulżyć, a może stanąć w jej obronie. Bez znaczenia. – To lepiej ją wypij – odpowiedziała tylko, nie komentując wyplutej pod jej adresem obelgi, zamiast tego siląc się na pozory spokoju, choć dobór słów pozostawiał wiele do życzenia. Nie potrafiła jednak stłumić kotłujących się w piersi emocji, zapomnieć o zawodzie, który odczuwała w związku z odnalezieniem go w takiej sytuacji. Minęło już kilka miesięcy, odkąd wrócił do kraju, a mimo to wciąż trzymał ją na dystans – również w tej sprawie. Z jakiegoś powodu nie chciał pomocy. Uważał, że się do tego nie nadaje? Że jest zbyt delikatna? Na słodką Rowenę, jeszcze do niedawna pracowała w wiedźmiej straży. Potrafiła wyciągać odpowiednie wnioski, miała swoich informatorów. Jeśli jednak tym, co go powstrzymywało, była kwestia płci czy patrzenie na nią przez pryzmat różnicy wieku, pokrewieństwa – był głupcem, takim samym jak ci, których spotykała na korytarzach Ministerstwa, a którzy dyskryminowali ją z uwagi na aparycję.
– Naprawdę myślisz, że twój niewyparzony język robi na mnie jakiekolwiek wrażenie? – wypowiedziała powoli, przeciągając kolejne zgłoski. Nie był pierwszym, który myślał, że przekleństwami zbije ją z pantałyku czy wyprowadzi z równowagi. Nie był pierwszym, który nazywał ją kurwą i szmatą. – Może jednak przydałoby się go trochę przeczyścić, zmyć niesmak, który musiały pozostawić po sobie te słowa. Chłoszczyść. – Machnęła krótko trzymaną w dłoni różdżką, celując w szarpiącego się u jej stóp mężczyznę; nie mogła mu tym zrobić dużej krzywdy, lecz nie o to przecież chodziło. Jeszcze nie.
Wtedy jednak na masce opanowania pojawiła się kolejna rysa. – Co masz na myśli? Załatwiał mu coś? – Odezwała się ostrzej, momentalnie przenosząc wzrok z Perrota na stojącego obok brata, gdy ten postanowił dodać coś od siebie. – I skąd niby o tym wiesz? – warknęła jeszcze, kręcąc głową, marszcząc brwi. – Kłamiesz – zawyrokowała po chwili ciszy, nie chcąc zaakceptować myśli, że Caleb, jej Caleb, mógłby plątać się w sprawy półświatka. Że to nie był przypadek.
Dziobaty zaśmiał się krótko, szczekliwie, jak gdyby powiedziała coś zabawnego. Mógł błagać o litość, wykręcać się niewiedzą, najwidoczniej jednak był na to zbyt dumny. Zbyt tępy. – Uważasz, że to śmieszne? – wycedziła, czując, że traci kontrolę. Mimo tego, że mieli go w potrzasku, mogli z nim zrobić, co tylko uważali za słuszne. Grunt usuwał się spod nóg. – Każdy, kto lubi pieniądze, prędzej czy później trafia na Nokturn. Trzeba być prawdziwym idiotą, żeby tego nie rozumieć. Nikt nie miesza się w nasze sprawy, policja omija szerokim łukiem... – Wyszczerzył się w odrażającej parodii uśmiechu; próbował kupić sobie więcej czasu? Odwrócić ich uwagę od uciszonego osiłka? A może po prostu mówił prawdę? – Jesteśmy bezkarni. A wy, wy nie wiecie jeszcze, z kim zadarliście. Zgnijecie w rynsztoku, tak jak ten wasz Caleb.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na języku drgało więcej niż jeden komentarz. Kleiła się też gorycz, której krople znalazły się na każdym ze słów, jakie zwerbalizował. Nie była mu w tym dłużna, precyzyjnie celując w najbardziej wrażliwe miejsca. Jakby rzeczywiście wiedziała. A może właśnie tak było? Obrzucali się oskarżeniami, bo intuicyjnie znali odpowiedzi, chowane do tej pory gdzieś w głębinach myśli?
Odrzucił refleksję równie szybko, co uderzenie komentarza, jakie otrzymał. Struna napięcia zafalował, jak uderzona ręką niewprawnego muzyka. Zabolało. Tym jednak razem, tylko pociemniałe w mieszance złości i zawodu źrenice, mogły go zdradzić. Odetchnął ze świstem, hamując pierwotną chęć bolesnej riposty. Zacisnął wargi tak mocno, że linia szczęki zarysowała się równie wyraźnie - Dalej, nie znaczy słabiej - odezwał się w końcu o wiele spokojniej, ale krzywy, kwadratowy uśmiech, jaki pokazał siostrze, nie miał w sobie nic podobnego. Zignorował za to kotłującego się na ziemi mężczyznę. jemu, uwagę poświęcał tylko i wyłącznie ku chwale celu, jaki go tu przywiódł. I wszystko, znowu sprowadzało się do brata. Rzeczywistość zdecydowanie zbyt mocno próbowała wepchnąć mu przeszłość pod nogi, by się potknął. Plan, który tyle czasu starał się stworzyć, w ciągu kilku chwil wywrócił się do góry nogami, rzucając mu dodatkowo w twarz winą, której gorzkie łyki przełykał do tej pory. W końcu przyczynił się do śmierci Caleba.
Być może to fantomowe widmo tego konkretnego wspomnienia, wymieszane z bluzgami, który oszpeciły jeszcze bardziej twarz Perrota, nadało mu impuls do brutalnego kopnięcia.
Z niemym westchnieniem ulgi odkorkował wysuniętą z kieszeni kurtki fiolkę. Kątem oka wciąż obserwował siostrę i miotającego się zakładnika. Nawet jeśli Maeve z łatwością kryła emocje nie dając się prowokować, Kai takich umiejętności nie posiadał. Nie w stopniu, w jakim panowała siostra. Nie potrzebował tego dziś. Nie chciał nawet. Nie w całości, spychając te bardziej racjonalną część na dalszy plan. Był coraz bardziej zły i potrzebował dać w końcu upust nagromadzonej mieszance uczuć. Także tych tłumionych i zbieranych od jakiegoś roku. Nie miał siły tłumaczyć siostrze wszystkiego. Zdążyła już wystawić mu ocenę. Widział to w słanym mu spojrzeniu, w zniesmaczeniu, które błyskało w oczach. W słowach i pytaniach. Znowu był tym gorszym bratem. Nawet, gdy tego lepszego już nie było. Zaplótł ramiona przed sobą, gdy Maeve przeprowadzała bardzo żywą konserwację z Perrotem. Od czasu do czasu zerkał na unieruchomionego i milczącego osiłka. Więzy korzeni trzymały mocno, nie dając wyrwać się brutalowi. Mimo to, nie ignorował zagrożenia. Było już go pod dostatkiem.
Odezwał się dopiero, gdy prawda zakołysała się w powietrzu i potrzebowała wsparcia. Bolesnego. Na siostrzane metody przesłuchiwań nie narzekał, tym razem nie wtrącając nic od siebie. Piorunował spojrzeniem oprycha - Dokładnie to co powiedziałem - przeniósł wzrok na czarownicę, dłużej zostając przy błyskających w mroku źrenicach - kłamię?... nie sadzę - zaśmiał się gorzko - Sam go poprosiłem o załatwienie tego - urwał krótko, znowu czując na języku drętwieją winę. Co byłoby, gdyby swoje sprawy załatwiał gdzieś indziej? Co byłoby, gdyby Caleb nie chciał sprawdzić swoich możliwości głębiej w światku? I w końcu, co byłoby, gdyby po prostu olał jego prośbę?
Skrzywił się, chociaż grymas miał znamiona nieszczerego uśmiechu, gdy Perrot sięgnął po nowy kaliber durnych argumentów - Wiesz... nie sadzę, żebyś akurat ty się o tym przekonał na własne oczy - różdżka zatańczyła w palcach. Ta sama emocja, która spinała ciało, zdawała się rozgrzewać drewienko w dłoni, odzywając się echem gniewnego pragnienia rozmazania twarzy mordercy w ziemi. Chciał to w końcu skończyć. Urwać ciąg żałoby, który wzywał cień ich brata zbyt długo, nie dając mu odejść. I nie dając im ruszyć dalej.
Odrzucił refleksję równie szybko, co uderzenie komentarza, jakie otrzymał. Struna napięcia zafalował, jak uderzona ręką niewprawnego muzyka. Zabolało. Tym jednak razem, tylko pociemniałe w mieszance złości i zawodu źrenice, mogły go zdradzić. Odetchnął ze świstem, hamując pierwotną chęć bolesnej riposty. Zacisnął wargi tak mocno, że linia szczęki zarysowała się równie wyraźnie - Dalej, nie znaczy słabiej - odezwał się w końcu o wiele spokojniej, ale krzywy, kwadratowy uśmiech, jaki pokazał siostrze, nie miał w sobie nic podobnego. Zignorował za to kotłującego się na ziemi mężczyznę. jemu, uwagę poświęcał tylko i wyłącznie ku chwale celu, jaki go tu przywiódł. I wszystko, znowu sprowadzało się do brata. Rzeczywistość zdecydowanie zbyt mocno próbowała wepchnąć mu przeszłość pod nogi, by się potknął. Plan, który tyle czasu starał się stworzyć, w ciągu kilku chwil wywrócił się do góry nogami, rzucając mu dodatkowo w twarz winą, której gorzkie łyki przełykał do tej pory. W końcu przyczynił się do śmierci Caleba.
Być może to fantomowe widmo tego konkretnego wspomnienia, wymieszane z bluzgami, który oszpeciły jeszcze bardziej twarz Perrota, nadało mu impuls do brutalnego kopnięcia.
Z niemym westchnieniem ulgi odkorkował wysuniętą z kieszeni kurtki fiolkę. Kątem oka wciąż obserwował siostrę i miotającego się zakładnika. Nawet jeśli Maeve z łatwością kryła emocje nie dając się prowokować, Kai takich umiejętności nie posiadał. Nie w stopniu, w jakim panowała siostra. Nie potrzebował tego dziś. Nie chciał nawet. Nie w całości, spychając te bardziej racjonalną część na dalszy plan. Był coraz bardziej zły i potrzebował dać w końcu upust nagromadzonej mieszance uczuć. Także tych tłumionych i zbieranych od jakiegoś roku. Nie miał siły tłumaczyć siostrze wszystkiego. Zdążyła już wystawić mu ocenę. Widział to w słanym mu spojrzeniu, w zniesmaczeniu, które błyskało w oczach. W słowach i pytaniach. Znowu był tym gorszym bratem. Nawet, gdy tego lepszego już nie było. Zaplótł ramiona przed sobą, gdy Maeve przeprowadzała bardzo żywą konserwację z Perrotem. Od czasu do czasu zerkał na unieruchomionego i milczącego osiłka. Więzy korzeni trzymały mocno, nie dając wyrwać się brutalowi. Mimo to, nie ignorował zagrożenia. Było już go pod dostatkiem.
Odezwał się dopiero, gdy prawda zakołysała się w powietrzu i potrzebowała wsparcia. Bolesnego. Na siostrzane metody przesłuchiwań nie narzekał, tym razem nie wtrącając nic od siebie. Piorunował spojrzeniem oprycha - Dokładnie to co powiedziałem - przeniósł wzrok na czarownicę, dłużej zostając przy błyskających w mroku źrenicach - kłamię?... nie sadzę - zaśmiał się gorzko - Sam go poprosiłem o załatwienie tego - urwał krótko, znowu czując na języku drętwieją winę. Co byłoby, gdyby swoje sprawy załatwiał gdzieś indziej? Co byłoby, gdyby Caleb nie chciał sprawdzić swoich możliwości głębiej w światku? I w końcu, co byłoby, gdyby po prostu olał jego prośbę?
Skrzywił się, chociaż grymas miał znamiona nieszczerego uśmiechu, gdy Perrot sięgnął po nowy kaliber durnych argumentów - Wiesz... nie sadzę, żebyś akurat ty się o tym przekonał na własne oczy - różdżka zatańczyła w palcach. Ta sama emocja, która spinała ciało, zdawała się rozgrzewać drewienko w dłoni, odzywając się echem gniewnego pragnienia rozmazania twarzy mordercy w ziemi. Chciał to w końcu skończyć. Urwać ciąg żałoby, który wzywał cień ich brata zbyt długo, nie dając mu odejść. I nie dając im ruszyć dalej.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 16 z 17 • 1 ... 9 ... 15, 16, 17
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia