Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Może to i dobrze, że Tristan złapał tego przeklętego złotego znicza, kończąc tym samym dzisiejszy mecz... Nie zdążyłam zrobić z siebie kompletnej ciamajdy, dostając jedynie raz z tłuczka, co i tak przypominało mi niemałym bólem, który rozpościerał się paradnie niczym kwiat na moim obojczyku. Chyba mi to uderzenie nie złamało żadnej kości? Ręką ruszać mogłam... Kto tam wiedział. Z pewnością będę miała paskudnego siniaka.
Trochę kiepsko, gdyż jego dosyć szybko wyczyn podważał profesjonalność Clarissy, która pewnie teraz ciskała gromami i, niewychodzącymi poza jej własne myśli, klątwami pod jego adresem. Nie chciałam tracić tak dobrego kuzyna, więc nie zamierzałam jej podburzać. Obiecałam sobie, że skopię mu kiedyś tyłek za te gwiazdorzenie. Kiedyś jakoś to zrobię... Nie wiedziałam jeszcze w jaki sposób.
Sfrunęłam do reszty, lądując gdzieś nieopodal przyjaciółki. Wokół Rosiera kręcił się spory tłumek, więc zdawkowo rzuciłam mu: Gratuluję, Tristanie, gdy przechodził obok.
– To jak? Wpadamy do tego pubu? – zapytałam nieco głośniej, choć głównie miałam na myśli zdanie Clarissy. Dawno sobie nie rozmawiałyśmy, a ja miałam jej piękną wiadomość do przekazania. Tak piękną, że niezmiernie mnie ona radowała.
Rewanż zaś... Cóż, nie lubiłam przegrywać, więc z chęcią się godziłam... Aczkolwiek nie dziś dla dobra mej reputacji, która miała podupaść przez zaczynający poważniej padać deszcz.
Trochę kiepsko, gdyż jego dosyć szybko wyczyn podważał profesjonalność Clarissy, która pewnie teraz ciskała gromami i, niewychodzącymi poza jej własne myśli, klątwami pod jego adresem. Nie chciałam tracić tak dobrego kuzyna, więc nie zamierzałam jej podburzać. Obiecałam sobie, że skopię mu kiedyś tyłek za te gwiazdorzenie. Kiedyś jakoś to zrobię... Nie wiedziałam jeszcze w jaki sposób.
Sfrunęłam do reszty, lądując gdzieś nieopodal przyjaciółki. Wokół Rosiera kręcił się spory tłumek, więc zdawkowo rzuciłam mu: Gratuluję, Tristanie, gdy przechodził obok.
– To jak? Wpadamy do tego pubu? – zapytałam nieco głośniej, choć głównie miałam na myśli zdanie Clarissy. Dawno sobie nie rozmawiałyśmy, a ja miałam jej piękną wiadomość do przekazania. Tak piękną, że niezmiernie mnie ona radowała.
Rewanż zaś... Cóż, nie lubiłam przegrywać, więc z chęcią się godziłam... Aczkolwiek nie dziś dla dobra mej reputacji, która miała podupaść przez zaczynający poważniej padać deszcz.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pierwszy dostrzegł znicza.
Cholera?
To nie jest poprawne określenie. Żadne z kolejnych - nawet tych brzydkich i niestosownych - które nasuwają mi myśli nie są adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. I mam okazję za moment przekonać się, w jak bardzo fatalnej i nieprawdopodobnej. Znów komicznej! Żart najwyraźniej twardo trzyma się mojego niemal rozpadającego się w drobny mak życia, tylko gdzie znajdujesz się ty? - Anthony Burke, żebyś zaśmiał mi się w twarz, poklepał po główce jakbyś pocieszał niedorobione dziecię i wyszeptał kolejną salwę słodko-ostrych słów. Zatrzymuję się i wiem, że teraz z pewnością miałbyś ubaw, bo muszę wyglądać na zdziwioną, szczerze rozhisteryzowaną i - choć nie mak zamiaru wyciskać łez z jego powodu - bliską płaczu. Oddycham jednak głęboko. Teraz chcę go zabić, gdy dotarło do mnie co się stało. Pieprzony fuksiarz, wypudrowany laluś.
Potrafię jednak nienawidzić mocniej. I, o dziwo!, ta nienawiść nie jest skierowana w Twoim kierunku. Nie ty dziś jesteś moim koszmarem.
Gdy podchodzi, uśmiecham się czarująco. Nie zmylę go, nie zmylę nikogo tutaj. Może ty byś się jeszcze nabrał ma ten uśmiech, ale nie ci którzy mnie znają.
-Gratulacje, Rosier - rzucam, jakbym nie usłyszała jego wcześniejszych słów, mówię od niechcenia i bez entuzjazmu, swobodnie niemal, ale moje oczy ciskają błyskawicami. Och, tak, Diana zna mnie doskonale. Stoi obok i gdy odwracam się, łapię ją sugestywnie za nadgarstek. Nie mam zamiaru bawić się i świętować - i udław się tym pieprzonym zniczem - mówię w powietrze, gdy odchodzimy, mijamy ich wszystkich. Być może ktoś usłyszał, być może hasło pójdzie dalej. Ale nie interesuje mnie to.
Nic mnie teraz nie interesuje.
Cholera?
To nie jest poprawne określenie. Żadne z kolejnych - nawet tych brzydkich i niestosownych - które nasuwają mi myśli nie są adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. I mam okazję za moment przekonać się, w jak bardzo fatalnej i nieprawdopodobnej. Znów komicznej! Żart najwyraźniej twardo trzyma się mojego niemal rozpadającego się w drobny mak życia, tylko gdzie znajdujesz się ty? - Anthony Burke, żebyś zaśmiał mi się w twarz, poklepał po główce jakbyś pocieszał niedorobione dziecię i wyszeptał kolejną salwę słodko-ostrych słów. Zatrzymuję się i wiem, że teraz z pewnością miałbyś ubaw, bo muszę wyglądać na zdziwioną, szczerze rozhisteryzowaną i - choć nie mak zamiaru wyciskać łez z jego powodu - bliską płaczu. Oddycham jednak głęboko. Teraz chcę go zabić, gdy dotarło do mnie co się stało. Pieprzony fuksiarz, wypudrowany laluś.
Potrafię jednak nienawidzić mocniej. I, o dziwo!, ta nienawiść nie jest skierowana w Twoim kierunku. Nie ty dziś jesteś moim koszmarem.
Gdy podchodzi, uśmiecham się czarująco. Nie zmylę go, nie zmylę nikogo tutaj. Może ty byś się jeszcze nabrał ma ten uśmiech, ale nie ci którzy mnie znają.
-Gratulacje, Rosier - rzucam, jakbym nie usłyszała jego wcześniejszych słów, mówię od niechcenia i bez entuzjazmu, swobodnie niemal, ale moje oczy ciskają błyskawicami. Och, tak, Diana zna mnie doskonale. Stoi obok i gdy odwracam się, łapię ją sugestywnie za nadgarstek. Nie mam zamiaru bawić się i świętować - i udław się tym pieprzonym zniczem - mówię w powietrze, gdy odchodzimy, mijamy ich wszystkich. Być może ktoś usłyszał, być może hasło pójdzie dalej. Ale nie interesuje mnie to.
Nic mnie teraz nie interesuje.
Gość
Gość
Syknął z bólu, kiedy tłuczek zamiast odlecieć po jego uderzeniu, ześlizgnął się i boleśnie uderzył go w ramię. Na chwilę stracił koncentrację, zaciskając mocniej palce na sprzęcie. Począł rozmasowywać ramię lewą dłonią i krążyć wokół boiska w poszukiwaniu atakujących tłuczków. Ból momentalnie zelżał, kiedy dostrzegł, że jedna z Quidditchowych agresorów obrała sobie za kurs Gwendolyn. Raptownie skierował swoją miotłę w jej kierunku, nie zważając na to, że dziewczyna należała do drużyny przeciwnej. W końcu był to mecz podwórkowy, a uratowanie kogoś od złamania kości było więcej warte niż unikanie strzelenia samobója. W tym momencie zabrzmiał gwizdek zakańczający mecz. Rudolf rozejrzał się ze zdziwieniem. Od kiedy oberwał tłuczkiem, nie śledził zbyt uważnie akcji szukających ani ścigających. Jego wzrok padł na młodego szlachcica z drużyny przeciwnej, który trzymał w palcach złotą piłeczkę. Na początku nie dowierzał własnym oczom, a po chwili roześmiał się dźwięcznie. Cóż, mecz dobiegł końca. Żałował, że nie zdążył się nawet zmęczyć, ale Quidditch bywa nieprzewidywalną grą. Czasem znicz zostaje schwytany po kilkunastu minutach, czasem można grać przez cały tydzień. Pomógł zebrać tłuczki do skrzyni, a następnie zrównał się z uczestnikami gry, by pogratulować drużynie przeciwnej, a kiedy miał skierować się w stronę Gwendolyn, ta znalazła się tuż obok niego, wyprzedzając go w tym, tak jakby czytała mu w myślach.
- Nic mi nie jest. – Odparł, wodząc spojrzeniem po jej twarzy. Z uwagą przyglądała się jego ramieniu, dlatego, by udowodnić, że rzeczywiście uderzenie nie było poważne, pokręcił barkiem, czując, że rano będzie miał paskudnego sińca. Nie myślał jednak nad tym dłużej niż było konieczne, ponieważ słowa Gwendolyn wywołały kolejny uśmiech na jego twarzy. Położył jej dłoń na ramieniu.
- To tylko zabawa, Gwen. Nie przejmuj się. Chociaż szkoda, że nie trwała dłużej. – Puścił jej perskie oko, dając do zrozumienia, co miał na myśli, a mianowicie mecz z pięćdziesiątego trzeciego. Widząc jej minę, nie mógł się powstrzymać i przyciągnął ją, dotykając ustami czubka jej wilgotnych od deszczu włosów. Odsunął się jednak po chwili i skierował swój wzrok na trybuny, gdzie zasiadała cała jego rodzina oraz Ben. Miał ochotę odciągnąć go na bok, żeby porozmawiać, jednak za plecami usłyszał głos znany mu od wielu lat.
- Selina. – Spojrzał na Selinę ostrzegawczo, marszcząc brwi. Spodziewał się, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji. Rzucił okiem na Gwendolyn, oceniając sytuację. Miał ochotę zabrać ją stąd i nie słuchać gadaniny panny Lovegood. – Chodźmy stąd. Co powiesz na czekoladowego shake’a? Należy Ci się po meczu z taką parszywą pogodą. – Szepnął jej na ucho, tak, że tylko ona mogła go usłyszeć. Ujął jej dłoń i ścisnął lekko, wcale nie ponaglająco. Przy okazji pomachał do ojca, by zatrzymał jeszcze na chwilę swoją Drużynę Pierścienia. Nazywał ich tak żartobliwie odkąd w zeszłym roku w jego ręce wpadł pierwszy tom powieści Tolkiena, nowy hit mugolskiego rynku wydawniczego.
- Nic mi nie jest. – Odparł, wodząc spojrzeniem po jej twarzy. Z uwagą przyglądała się jego ramieniu, dlatego, by udowodnić, że rzeczywiście uderzenie nie było poważne, pokręcił barkiem, czując, że rano będzie miał paskudnego sińca. Nie myślał jednak nad tym dłużej niż było konieczne, ponieważ słowa Gwendolyn wywołały kolejny uśmiech na jego twarzy. Położył jej dłoń na ramieniu.
- To tylko zabawa, Gwen. Nie przejmuj się. Chociaż szkoda, że nie trwała dłużej. – Puścił jej perskie oko, dając do zrozumienia, co miał na myśli, a mianowicie mecz z pięćdziesiątego trzeciego. Widząc jej minę, nie mógł się powstrzymać i przyciągnął ją, dotykając ustami czubka jej wilgotnych od deszczu włosów. Odsunął się jednak po chwili i skierował swój wzrok na trybuny, gdzie zasiadała cała jego rodzina oraz Ben. Miał ochotę odciągnąć go na bok, żeby porozmawiać, jednak za plecami usłyszał głos znany mu od wielu lat.
- Selina. – Spojrzał na Selinę ostrzegawczo, marszcząc brwi. Spodziewał się, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji. Rzucił okiem na Gwendolyn, oceniając sytuację. Miał ochotę zabrać ją stąd i nie słuchać gadaniny panny Lovegood. – Chodźmy stąd. Co powiesz na czekoladowego shake’a? Należy Ci się po meczu z taką parszywą pogodą. – Szepnął jej na ucho, tak, że tylko ona mogła go usłyszeć. Ujął jej dłoń i ścisnął lekko, wcale nie ponaglająco. Przy okazji pomachał do ojca, by zatrzymał jeszcze na chwilę swoją Drużynę Pierścienia. Nazywał ich tak żartobliwie odkąd w zeszłym roku w jego ręce wpadł pierwszy tom powieści Tolkiena, nowy hit mugolskiego rynku wydawniczego.
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pewnie zrugałaby go wiedząc jak niewiele brakowało, by odwalał robotę za pałkarzy jej drużyny. Wtrąciłaby coś o tym, że jest dużą dziewczyną i umie sobie poradzić z tłuczkiem, bo to przecież nie jest jej pierwszy mecz. A gdzieś pod tym oburzeniem byłaby rozczulona jego opiekuńczością. I pewnie bardzo nieudolnie próbowałaby to ukryć. Jednak lądując na rozmokłej, błotnistej murawie pozostawała w błogiej nieświadomości co do jego wcześniejszych zamiarów.
- Może faktycznie trochę przesadzam. - mruknęła pod nosem, rzucając mu rozbawione spojrzenie. Przecież to nie był mecz ligowy, tylko towarzyski. Do tego jej drużyna wygrała! Czemu się tym martwiła?
- Po prostu złapanie znicza przed pierwszą bramką jest... - urwała, gdy przyciągnął ją bliżej i pocałował w czubek głowy. Odruchowo objęła go jedną ręką w pasie, na chwilę kryjąc się przed chłodnym wiatrem w jego ramionach. Zamruczała z zadowoleniem, momentalnie gubiąc wątek. Tęskniła za tym, tak strasznie. -... niesatysfakcjonujące. - dokończyła, gdy już się od siebie odsunęli. I trudno teraz ocenić czy mówiła jeszcze o meczu, czy może o tym, że wcale nie chciała wypuszczać go poza zasięg swoich dłoni. Ciepły uśmiech błądzący na jej ustach, zamarł błyskawicznie, gdy ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości doszedł ją słodki głosik Seline. Panna Morgan wykrzywiła się w pełnym irytacji grymasie, a jej ciało napięło się jakby podświadomie gotowała się na atak. Ten oczywiście nadszedł; nie fizyczny, ale werbalny. A Merlin jej świadkiem, że wolałaby ten pierwszy rodzaj. Wtedy mogłaby raz na zawsze wyjaśnić Lovegood jak bardzo irytującą jest kreaturą. Słowne przepychanki zawsze wydawały się Gwen niezbyt wydajne. Za to pięścią potrafiła rozwiązać wiele kwestii - znacznie szybciej i dosadniej. Na szczęście dla Seline, Gwendolyn wyrosła już z bójek dawno temu. I miała teraz obok siebie Rudolfa, który ujmując ją dłoń sprowadzał ją na ziemię. Głęboki wdech, Morgan. - upomniała się w myślach, ściskając mocno dłoń narzeczonego.
- Masz rację, Seline. - rzuciła w odpowiedzi słodkim tonem, wyraźnie akcentując jej imię. - Wszędzie amatorzy. Ani grać zespołowo nie umieją, ani piłek podawać. - posłała jej kwaśny uśmiech. - Na szczęście nie grają w mojej drużynie. - zakończyła kopiując jej wcześniejszy ruch z niedbałym wzruszeniem ramion.
- Chodźmy, czekają na Ciebie. - zwróciła się do Rudolfa. Udało jej się wypowiedzieć to lekkim tronem głosu, ale w jej oczach wciąż widać było rozdrażnienie. Chciała się znaleźć tak daleko od Osy, jak to tylko możliwe. Ruszyli w stronę trybun, a wtedy Gwen odwróciła jeszcze głowę do Seline, nie mogąc się powstrzymać przed wbiciem ostatniej szpilki.
- Przekażę Twoje pozdrowienia Auridze. - uśmiechnęła się uroczo i nawet pomachała koleżance Lovegood. Niech dziewczyna coś z życia.
- Może faktycznie trochę przesadzam. - mruknęła pod nosem, rzucając mu rozbawione spojrzenie. Przecież to nie był mecz ligowy, tylko towarzyski. Do tego jej drużyna wygrała! Czemu się tym martwiła?
- Po prostu złapanie znicza przed pierwszą bramką jest... - urwała, gdy przyciągnął ją bliżej i pocałował w czubek głowy. Odruchowo objęła go jedną ręką w pasie, na chwilę kryjąc się przed chłodnym wiatrem w jego ramionach. Zamruczała z zadowoleniem, momentalnie gubiąc wątek. Tęskniła za tym, tak strasznie. -... niesatysfakcjonujące. - dokończyła, gdy już się od siebie odsunęli. I trudno teraz ocenić czy mówiła jeszcze o meczu, czy może o tym, że wcale nie chciała wypuszczać go poza zasięg swoich dłoni. Ciepły uśmiech błądzący na jej ustach, zamarł błyskawicznie, gdy ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości doszedł ją słodki głosik Seline. Panna Morgan wykrzywiła się w pełnym irytacji grymasie, a jej ciało napięło się jakby podświadomie gotowała się na atak. Ten oczywiście nadszedł; nie fizyczny, ale werbalny. A Merlin jej świadkiem, że wolałaby ten pierwszy rodzaj. Wtedy mogłaby raz na zawsze wyjaśnić Lovegood jak bardzo irytującą jest kreaturą. Słowne przepychanki zawsze wydawały się Gwen niezbyt wydajne. Za to pięścią potrafiła rozwiązać wiele kwestii - znacznie szybciej i dosadniej. Na szczęście dla Seline, Gwendolyn wyrosła już z bójek dawno temu. I miała teraz obok siebie Rudolfa, który ujmując ją dłoń sprowadzał ją na ziemię. Głęboki wdech, Morgan. - upomniała się w myślach, ściskając mocno dłoń narzeczonego.
- Masz rację, Seline. - rzuciła w odpowiedzi słodkim tonem, wyraźnie akcentując jej imię. - Wszędzie amatorzy. Ani grać zespołowo nie umieją, ani piłek podawać. - posłała jej kwaśny uśmiech. - Na szczęście nie grają w mojej drużynie. - zakończyła kopiując jej wcześniejszy ruch z niedbałym wzruszeniem ramion.
- Chodźmy, czekają na Ciebie. - zwróciła się do Rudolfa. Udało jej się wypowiedzieć to lekkim tronem głosu, ale w jej oczach wciąż widać było rozdrażnienie. Chciała się znaleźć tak daleko od Osy, jak to tylko możliwe. Ruszyli w stronę trybun, a wtedy Gwen odwróciła jeszcze głowę do Seline, nie mogąc się powstrzymać przed wbiciem ostatniej szpilki.
- Przekażę Twoje pozdrowienia Auridze. - uśmiechnęła się uroczo i nawet pomachała koleżance Lovegood. Niech dziewczyna coś z życia.
Gość
Gość
Spotkanie Tristana w tym miejscu było dosyć... tak, to było kompletnie abstrakcyjne uczucie. Nie tylko dlatego, że nie widzieli się tyle lat. Ale też dlatego, że obok wspólnego, wieczornego łamania regulaminu poprzez przesiadywanie pod pewnym drzewem na błoniach, spotykali się właśnie głównie na boisku. Jeszcze bardziej dziwnym przeżyciem było granie w jednej drużynie. A najbardziej oderwana od rzeczywistości była jego obecność. Nie potrafiła na to dobrze zareagować. Czy się cieszyła? O matko, tak! Ale nie była tego w stanie przeżyć w pełni, jakby ciągle nie zdając sobie sprawę z jego namacalnej obecności. Może dlatego zachowała się jak gówniarz, zupełnie tak, jakby czas się dla niej nie zmienił. I może faktycznie - Selina była zbyt uparta, by się zmienić. Jedynie pielęgnowała i uwydatniała cechy, które były dla niej tak charakterystyczne jako nastolatki. I podczas gdy inni ruszyli do przodu, ona ciągle stała w miejscu. Realizowała swoje dziecięce marzenie o drużynie Quidditcha i żyła właśnie tym snem, podczas gdy inni dawali się kształtować poprzez przeżycia, jakie mieli w swoim życiu. Ona była taka sama. Niepokorna, niezłomna, arogancka i czasem nieco ignorancka. Gorąca głowa.
-Tak.-zgodziła się z nim na komentarz apropo ich przynależności do jednej drużyny. I znów krótkie milczenie, podczas którego przyglądała się jego twarzy, jakby właśnie ciągle nie mogąc uwierzyć, że go widzi.
Dlaczego ich znajomość się tak nagle urwała? Nawet nie była w stanie podać powodu. Czyżby zakończyło się to jakąś gorącą kłótnią? Zawsze miała problem z wyrażaniem emocji, łatwiej było jej się odwołać do gniewu. Może właśnie tak wyglądało ich ostatnie spotkanie? Albo zwyczajnie stchórzyła, nie doprowadzając do niego w ogóle?
-Cóż, wolę grać w wygranej drużynie.-odpowiedziała mu, ponownie wykazując się niesamowitą bezczelnością i uśmiechnęła się pewnie, jak miała w zwyczaju.
Nie cierpiała Harpii z całego serca. Najpierw przez siostrę, która do nich przynależała, a później przez Gwendolyn. Większość dziewoi z tego klubu odwzajemniało jej uczucia, więc nie miała powodu, by przestać.
Gdy odleciała, miała ochotę się odwrócić. Nie zrobiła jednak tego, może zbyt skupiona na parze, która sprawiała, że momentalnie krew zawrzała jej w żyłach. A poza tym... naprawdę nie sądziła, by wszyscy momentalnie rozeszli się w swoje strony. Bo tak nie będzie, prawda?
Właściwie ciągle nie miała pojęcia jak się zachować. Powinna do niego wrócić i go uściskać, gdy tylko również i jego stopy zetkną się z ziemią? Obiecać, że teraz to już na pewno muszą się spotkać i odnowić to, co kiedyś zbudowali? Czy to działało właśnie w ten sposób? A może właśnie takie niezobowiązujące wymienienie komentarzy było w porządku? Nie widzieli się tyle czasu, więc dlaczego nagle mieliby zacząć znów się spotykać?
Obejrzała się za siebie, odnajdując wzrokiem Rosiera. Rozmawiał jedną z zawodniczek. Czy potrafiłaby ponownie obejść się bez jego obecności? Teraz, gdy powoli wszystko w niej odżywało, a ona przypominała sobie wspólnie spędzone chwile? Myślami jednak musiała wrócić do tu i teraz.
Oglądanie jak Rudolf okazuje czułość drugiej blondynce sprawiało, że aż robiło jej się gorąco. Nie z podniecenia. Ze złości. Właściwie to ją nawet mdliło. I ponownie - nie z obrzydzenia, a z nerwów. Z pewnością gdyby wyciągnęła przed siebie ręce, jej dłonie trzęsłyby się niczym cukrzykowi na głodzie. Dlatego zaciskała je teraz w pięści, mimo że na twarzy pokazywała idealny, niemalże życzliwy uśmiech.
-Cóż, z pewnością podawanie piłek byłoby łatwiejsze, gdyby reszta drużyny nie spała, ciągle pozostając na drugiej połowie boiska.-odpowiedziała jej momentalnie, niemalże z pobłażliwym rozbawieniem. Nie ubodły jej słowa. Nie czuła się winna. Nie miała powodu. Ze swojej strony rozegrała wszystko tak, jak mogła.
Cmoknęła językiem, po czym zrobiła grymas i przechyliła lekko głowę na bok.
-No właśnie... grają.-powiedziała, perfekcyjnie udając żal, gdy wypowiadała te słowa.
Gwendolyn nie mogła sprawić, by poczuła się źle. Darzyła ją tak głęboką niechęcią, że jej teksty nie miały dla niej żadnego znaczenia. Tylko ten fakt, że Brand postanowił jedynie użyć jej własnegoimienia, by ją upomnieć, sprawiło, że kompletnie wytrąciło ją to z równowagi. Naprawdę tylko na tyle zasługiwała? Nagle koło zakręciło się tak bardzo, że to wszystko, co był w stanie jej powiedzieć? Zmarszczyła czoło, próbując ukryć to uczucie żalu, które ją tak boleśnie ukuło. Wzrokiem podążyła za jego dłonią, która tak bezwstydnie zamknęła w sobie obcą dłoń. Jak mógł tak bezlitośnie okazywać przy niej czułość komuś innemu? Nie mogła ukryć wyrzutu, który pojawił się na jej twarzy.
W tym momencie kompletnie zignorowała towarzyszkę pałkarza Sokołów i wpatrywała się w niego, zaciskając lekko szczękę. Czy zapomniał już jak kiedyś pozwalał sobie na podobne gesty w stosunku do niej? Nie miał do niej już za grosz uczucia? Przecież zanim do czegokolwiek między nimi doszło byli przyjaciółmi. Obecność Morgan nagle wszystko przekreślała? A może i on zaczął ją nienawidzić? Och, o ile byłoby łatwiej, gdyby mogła sama z siebie wykrzesać podobne emocje! Zamiast tego czuła się rozdzierana w środku, a stare rany zdawały się odżyć. Widzieć na żywo to, co kiedyś widziała w głupiej gazecie było niemożliwym przeżyciem. Wolałaby żeby te wszystkie plotki o niej były prawdziwe. By faktycznie miała serce ze skały i nie była skłonna do miłości. By mężczyźni byli jedynie plamą na ludzkości, a nie jej słabością.
Zagapiła się, jakby zza mgły patrząc na ich plecy, gdy się oddalali. Dopiero ten irytujący, słodki głos drugiej ścigającej się do niej przebił. I wprawił ją w szał.
-A niech cię Merlin zaklnie, Morgan!-odwarknęła jej, unosząc głos i wkładając w to całą wściekłość, jaką w tym momencie czuła, nagle kompletnie tracąc swój spokój. Miała w nosie, czy inni usłyszą.
Odwróciła się nagle na pięcie, byleby tylko na nich już nie patrzeć, byleby tylko znaleźć się jak najdalej. Miała ochotę roztrzaskać własną, ukochaną miotłę na drzazgi, przekląć wszystkich i wszystko. Co za parszywy dzień.
-Tak.-zgodziła się z nim na komentarz apropo ich przynależności do jednej drużyny. I znów krótkie milczenie, podczas którego przyglądała się jego twarzy, jakby właśnie ciągle nie mogąc uwierzyć, że go widzi.
Dlaczego ich znajomość się tak nagle urwała? Nawet nie była w stanie podać powodu. Czyżby zakończyło się to jakąś gorącą kłótnią? Zawsze miała problem z wyrażaniem emocji, łatwiej było jej się odwołać do gniewu. Może właśnie tak wyglądało ich ostatnie spotkanie? Albo zwyczajnie stchórzyła, nie doprowadzając do niego w ogóle?
-Cóż, wolę grać w wygranej drużynie.-odpowiedziała mu, ponownie wykazując się niesamowitą bezczelnością i uśmiechnęła się pewnie, jak miała w zwyczaju.
Nie cierpiała Harpii z całego serca. Najpierw przez siostrę, która do nich przynależała, a później przez Gwendolyn. Większość dziewoi z tego klubu odwzajemniało jej uczucia, więc nie miała powodu, by przestać.
Gdy odleciała, miała ochotę się odwrócić. Nie zrobiła jednak tego, może zbyt skupiona na parze, która sprawiała, że momentalnie krew zawrzała jej w żyłach. A poza tym... naprawdę nie sądziła, by wszyscy momentalnie rozeszli się w swoje strony. Bo tak nie będzie, prawda?
Właściwie ciągle nie miała pojęcia jak się zachować. Powinna do niego wrócić i go uściskać, gdy tylko również i jego stopy zetkną się z ziemią? Obiecać, że teraz to już na pewno muszą się spotkać i odnowić to, co kiedyś zbudowali? Czy to działało właśnie w ten sposób? A może właśnie takie niezobowiązujące wymienienie komentarzy było w porządku? Nie widzieli się tyle czasu, więc dlaczego nagle mieliby zacząć znów się spotykać?
Obejrzała się za siebie, odnajdując wzrokiem Rosiera. Rozmawiał jedną z zawodniczek. Czy potrafiłaby ponownie obejść się bez jego obecności? Teraz, gdy powoli wszystko w niej odżywało, a ona przypominała sobie wspólnie spędzone chwile? Myślami jednak musiała wrócić do tu i teraz.
Oglądanie jak Rudolf okazuje czułość drugiej blondynce sprawiało, że aż robiło jej się gorąco. Nie z podniecenia. Ze złości. Właściwie to ją nawet mdliło. I ponownie - nie z obrzydzenia, a z nerwów. Z pewnością gdyby wyciągnęła przed siebie ręce, jej dłonie trzęsłyby się niczym cukrzykowi na głodzie. Dlatego zaciskała je teraz w pięści, mimo że na twarzy pokazywała idealny, niemalże życzliwy uśmiech.
-Cóż, z pewnością podawanie piłek byłoby łatwiejsze, gdyby reszta drużyny nie spała, ciągle pozostając na drugiej połowie boiska.-odpowiedziała jej momentalnie, niemalże z pobłażliwym rozbawieniem. Nie ubodły jej słowa. Nie czuła się winna. Nie miała powodu. Ze swojej strony rozegrała wszystko tak, jak mogła.
Cmoknęła językiem, po czym zrobiła grymas i przechyliła lekko głowę na bok.
-No właśnie... grają.-powiedziała, perfekcyjnie udając żal, gdy wypowiadała te słowa.
Gwendolyn nie mogła sprawić, by poczuła się źle. Darzyła ją tak głęboką niechęcią, że jej teksty nie miały dla niej żadnego znaczenia. Tylko ten fakt, że Brand postanowił jedynie użyć jej własnegoimienia, by ją upomnieć, sprawiło, że kompletnie wytrąciło ją to z równowagi. Naprawdę tylko na tyle zasługiwała? Nagle koło zakręciło się tak bardzo, że to wszystko, co był w stanie jej powiedzieć? Zmarszczyła czoło, próbując ukryć to uczucie żalu, które ją tak boleśnie ukuło. Wzrokiem podążyła za jego dłonią, która tak bezwstydnie zamknęła w sobie obcą dłoń. Jak mógł tak bezlitośnie okazywać przy niej czułość komuś innemu? Nie mogła ukryć wyrzutu, który pojawił się na jej twarzy.
W tym momencie kompletnie zignorowała towarzyszkę pałkarza Sokołów i wpatrywała się w niego, zaciskając lekko szczękę. Czy zapomniał już jak kiedyś pozwalał sobie na podobne gesty w stosunku do niej? Nie miał do niej już za grosz uczucia? Przecież zanim do czegokolwiek między nimi doszło byli przyjaciółmi. Obecność Morgan nagle wszystko przekreślała? A może i on zaczął ją nienawidzić? Och, o ile byłoby łatwiej, gdyby mogła sama z siebie wykrzesać podobne emocje! Zamiast tego czuła się rozdzierana w środku, a stare rany zdawały się odżyć. Widzieć na żywo to, co kiedyś widziała w głupiej gazecie było niemożliwym przeżyciem. Wolałaby żeby te wszystkie plotki o niej były prawdziwe. By faktycznie miała serce ze skały i nie była skłonna do miłości. By mężczyźni byli jedynie plamą na ludzkości, a nie jej słabością.
Zagapiła się, jakby zza mgły patrząc na ich plecy, gdy się oddalali. Dopiero ten irytujący, słodki głos drugiej ścigającej się do niej przebił. I wprawił ją w szał.
-A niech cię Merlin zaklnie, Morgan!-odwarknęła jej, unosząc głos i wkładając w to całą wściekłość, jaką w tym momencie czuła, nagle kompletnie tracąc swój spokój. Miała w nosie, czy inni usłyszą.
Odwróciła się nagle na pięcie, byleby tylko na nich już nie patrzeć, byleby tylko znaleźć się jak najdalej. Miała ochotę roztrzaskać własną, ukochaną miotłę na drzazgi, przekląć wszystkich i wszystko. Co za parszywy dzień.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeżeli przegapię czyjś post to niezmiernie mi przykro i bardzo przepraszam, ale jest ich tu tyle, że nie nadążam.
Siedziałam dość niespokojnie, próbując udać niesamowite podekscytowanie tym SZALENIE INTERESUJĄCYM meczem, jednak wtedy poczułam delikatnie piekący ślad na moim udzie. Posłałam panu Wrightowi ostrzegawcze spojrzenie, bo to przecież tak nie wypada! A ja znów musiałam sprawiać kolejne pozory, które tym razem tyczyły się kontaktów damsko-męskich w miejscach publicznych. Całość trwała jednak może kilka sekund, gdyż po chwili ponownie się uśmiechnęłam. Nie potrafiłam się długo boczyć na Bena, był przecież taki niesamowicie uroczy i cudowny, prawda?
- Ależ z ciebie komplemenciarz! - zawołałam do mojego towarzysza, który ewidentnie wiedział, jak mnie ugłaskać. A ja wciąż grałam rolę szalonej fanki Quidditcha. Może powinnam zmienić profesję, tylko ciężko mi było się rozstać z blichtrem ikony mody. Z drugiej strony, jedno drugiego nie wyklucza, no nie?
Tylko kiedy Wright zaczął mówić o przyjemności z Tristanem, miałam ochotę wypalić, że och, naturalnie, wiele razy! Nie wypadało jednak, dlatego niby się zawstydziłam chowając wzrok gdzieś na obrzeżach boiska, bo cóż to za pytania!
- Oczywiście, że nie. A wolny jest chociaż? - zaprzeczyłam zatem żywo. Teraz to już nie wiem, czy udaję idiotkę czy nią jestem. I tak, znam wasze odpowiedzi, jesteście po prostu ZAZDROŚNI, ot co. W każdym razie, postanowiłam, że zajmę się znów obserwacją meczu nawet, jeśli towarzystwo Bena było bardziej absorbujące. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy rozległ się jakiś dziewczęcy pisk ewidentnie skierowany do Wrighta, to ze zdumieniem spojrzałam na jakąś rodzinkę, którą mój towarzysz najwidoczniej zna. Uśmiechnęłam się dość kwaśno na widok jakiejś małolaty, szybko się jednak zreflektowałam i przybrałam neutralny wyraz twarzy. Kiedy Wright mnie przedstawił, to oczywiście przywitałam się z... mężczyzną, których personaliów wciąż nie znałam. Wszyscy zachowywali się dość grubiańsko, nie byłam do tego przyzwyczajona, w końcu ledwo co opuściłam arystokratyczne salony! A to sprawiło, że i ja nie wiedziałam jak postąpić, przez co możliwe, że wstałam i zrobiłam nieokreślone, delikatne dygnięcie, którego szybko zaniechałam siadając z powrotem. Na uwagę o przyjaciołach i puszczanie mi oczka aż zamarłam, bo cóż to za zwyczaje! Miałam ochotę uciec stąd jak najdalej od osób, którym kpina wychodziła tak jawnie, ale zamiast tego wzięłam głęboki wdech i wystosowałam na twarz jeden ze swych uprzejmych uśmiechów.
Kiedy miałam nadzieję, że ten koszmar się skończy i powrócę do obserwacji gry, wtem kolejny dzieciak zaczął się ekscytować, tym razem moim nazwiskiem. Przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi o mnie samą, lecz on mi tu o jakimś Jamesie opowiadał. I chorobie. Że co proszę? Zamrugałam gwałtownie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Mamy w rodzinie jakiegoś uzdrowiciela, możliwe zatem, że zdarzyło mu się coś zbadać - odparłam w końcu, nie mając pojęcia, że ów chłopiec mówi o jakimś mugolu. Może wtedy bym się obraziła czy coś, ale póki co byłam słodko nieświadoma.
Wtem trach! Rozległy się jakieś dzikie wrzaski. Przeniosłam roztargniony wzrok na boisko i dostrzegłam, że Tristan złapał znicza! Dlatego pewnie zaczęłam się tym ekscytować, bo w końcu lubię, kiedy wygrywa ktoś przystojny. Taka tam sprawiedliwość świata. No i na chwilę mogłam się oderwać od tych niewychowanych ludzi, ech.
Siedziałam dość niespokojnie, próbując udać niesamowite podekscytowanie tym SZALENIE INTERESUJĄCYM meczem, jednak wtedy poczułam delikatnie piekący ślad na moim udzie. Posłałam panu Wrightowi ostrzegawcze spojrzenie, bo to przecież tak nie wypada! A ja znów musiałam sprawiać kolejne pozory, które tym razem tyczyły się kontaktów damsko-męskich w miejscach publicznych. Całość trwała jednak może kilka sekund, gdyż po chwili ponownie się uśmiechnęłam. Nie potrafiłam się długo boczyć na Bena, był przecież taki niesamowicie uroczy i cudowny, prawda?
- Ależ z ciebie komplemenciarz! - zawołałam do mojego towarzysza, który ewidentnie wiedział, jak mnie ugłaskać. A ja wciąż grałam rolę szalonej fanki Quidditcha. Może powinnam zmienić profesję, tylko ciężko mi było się rozstać z blichtrem ikony mody. Z drugiej strony, jedno drugiego nie wyklucza, no nie?
Tylko kiedy Wright zaczął mówić o przyjemności z Tristanem, miałam ochotę wypalić, że och, naturalnie, wiele razy! Nie wypadało jednak, dlatego niby się zawstydziłam chowając wzrok gdzieś na obrzeżach boiska, bo cóż to za pytania!
- Oczywiście, że nie. A wolny jest chociaż? - zaprzeczyłam zatem żywo. Teraz to już nie wiem, czy udaję idiotkę czy nią jestem. I tak, znam wasze odpowiedzi, jesteście po prostu ZAZDROŚNI, ot co. W każdym razie, postanowiłam, że zajmę się znów obserwacją meczu nawet, jeśli towarzystwo Bena było bardziej absorbujące. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy rozległ się jakiś dziewczęcy pisk ewidentnie skierowany do Wrighta, to ze zdumieniem spojrzałam na jakąś rodzinkę, którą mój towarzysz najwidoczniej zna. Uśmiechnęłam się dość kwaśno na widok jakiejś małolaty, szybko się jednak zreflektowałam i przybrałam neutralny wyraz twarzy. Kiedy Wright mnie przedstawił, to oczywiście przywitałam się z... mężczyzną, których personaliów wciąż nie znałam. Wszyscy zachowywali się dość grubiańsko, nie byłam do tego przyzwyczajona, w końcu ledwo co opuściłam arystokratyczne salony! A to sprawiło, że i ja nie wiedziałam jak postąpić, przez co możliwe, że wstałam i zrobiłam nieokreślone, delikatne dygnięcie, którego szybko zaniechałam siadając z powrotem. Na uwagę o przyjaciołach i puszczanie mi oczka aż zamarłam, bo cóż to za zwyczaje! Miałam ochotę uciec stąd jak najdalej od osób, którym kpina wychodziła tak jawnie, ale zamiast tego wzięłam głęboki wdech i wystosowałam na twarz jeden ze swych uprzejmych uśmiechów.
Kiedy miałam nadzieję, że ten koszmar się skończy i powrócę do obserwacji gry, wtem kolejny dzieciak zaczął się ekscytować, tym razem moim nazwiskiem. Przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi o mnie samą, lecz on mi tu o jakimś Jamesie opowiadał. I chorobie. Że co proszę? Zamrugałam gwałtownie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Mamy w rodzinie jakiegoś uzdrowiciela, możliwe zatem, że zdarzyło mu się coś zbadać - odparłam w końcu, nie mając pojęcia, że ów chłopiec mówi o jakimś mugolu. Może wtedy bym się obraziła czy coś, ale póki co byłam słodko nieświadoma.
Wtem trach! Rozległy się jakieś dzikie wrzaski. Przeniosłam roztargniony wzrok na boisko i dostrzegłam, że Tristan złapał znicza! Dlatego pewnie zaczęłam się tym ekscytować, bo w końcu lubię, kiedy wygrywa ktoś przystojny. Taka tam sprawiedliwość świata. No i na chwilę mogłam się oderwać od tych niewychowanych ludzi, ech.
Make the stars look like they’re not shining she's so beautiful
Venus Parkinson
Zawód : Ikona mody
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Oh her eyes, her eyes make the stars look like they’re not shining. Her hair, her hair falls perfectly without her trying. She’s so beautiful.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zanim skończył się mecz, to Venus mi odpowiedziała na moje zaloty, zapiszę to w moim dzienniku!
- TATO TATO - podniecam się i ciągnę ojca za rękaw, a później pokazuję na Venus - Patrz, to jest krewna Parkinsona, na pewno wie wszystko o chorobie. - Przeskakuje na wyższy stopień i mówię do niej szybko - Twój krewny musiał opowiadać ci o objawach patognomonicznych choroby, co sądzisz o tym, że to wszystko sprawa niedoboru neurotransmiter dopaminy?? - zarzucam ją pytaniami w języku, którego nie zna żaden z ludzi, którzy się wokół nas tłoczą. Czasami jak zaczynam mówić w języku uzdrowicieli mugolskich, to ojciec każe mi iść uczyć się o magicznych zwierzątkach. No i pewnie nie doczekałem sie dobrej odpowiedzi, bo nagle znicz został złapany. Kiedy dowiaduję się, że to nie z drużyny mojego brata, to się cały buraczkowy robię na buzi. Ben najwyraźniej lubi takie obroty sprawy, ale ja nie. - Ej, komu ty kibicujesz! - oburzam się, bo uśmiech na jego buzi mnie niepokoi, przeiceż powinien kibicować Rudolfowi!
Nie umiem przegrywać, podchodzę do Tristana i kopię go w nogę. - Ty głupi jesteś - mówię do niego, ale zaraz przeraziłem sie mojego bezwarunkowego ataku i tego, co może za tym nastąpić, więc szybko odbiegłem od gwiazdy wieczoru i schowałem się za Frejką i Frytkiem. Moje rodzeństwo mnie uratuje, a jak nie to mam ojca, chociaż ten pewnie powie mi "Olgierd, no wiesz!". Mama pewnie będzie płakała zaraz, ale z drugiej strony ona mnie zawsze obroni. Schowałem się za rodzinką i spoglądam na czarnowłosego Rosiera, który cały spocony odczuwał właśnie skutki kopnięcia trzynastoletniej kluski.
- TATO TATO - podniecam się i ciągnę ojca za rękaw, a później pokazuję na Venus - Patrz, to jest krewna Parkinsona, na pewno wie wszystko o chorobie. - Przeskakuje na wyższy stopień i mówię do niej szybko - Twój krewny musiał opowiadać ci o objawach patognomonicznych choroby, co sądzisz o tym, że to wszystko sprawa niedoboru neurotransmiter dopaminy?? - zarzucam ją pytaniami w języku, którego nie zna żaden z ludzi, którzy się wokół nas tłoczą. Czasami jak zaczynam mówić w języku uzdrowicieli mugolskich, to ojciec każe mi iść uczyć się o magicznych zwierzątkach. No i pewnie nie doczekałem sie dobrej odpowiedzi, bo nagle znicz został złapany. Kiedy dowiaduję się, że to nie z drużyny mojego brata, to się cały buraczkowy robię na buzi. Ben najwyraźniej lubi takie obroty sprawy, ale ja nie. - Ej, komu ty kibicujesz! - oburzam się, bo uśmiech na jego buzi mnie niepokoi, przeiceż powinien kibicować Rudolfowi!
Nie umiem przegrywać, podchodzę do Tristana i kopię go w nogę. - Ty głupi jesteś - mówię do niego, ale zaraz przeraziłem sie mojego bezwarunkowego ataku i tego, co może za tym nastąpić, więc szybko odbiegłem od gwiazdy wieczoru i schowałem się za Frejką i Frytkiem. Moje rodzeństwo mnie uratuje, a jak nie to mam ojca, chociaż ten pewnie powie mi "Olgierd, no wiesz!". Mama pewnie będzie płakała zaraz, ale z drugiej strony ona mnie zawsze obroni. Schowałem się za rodzinką i spoglądam na czarnowłosego Rosiera, który cały spocony odczuwał właśnie skutki kopnięcia trzynastoletniej kluski.
Gość
Gość
Benjamin nie był zaskoczony szybkim końcem meczu, chociaż spodziewał się chociaż godzinnej rozrywki. Spadania z mioteł, bezradnego przerzucania sobie kafla, goli samobójczych i innych atrakcji, typowych dla amatorskich rozgrywek. Między innymi po to przyprowadził tutaj Venus: czasem mecze drużyn z niższej ligowej półki zasługiwały na miano ciekawszych - Jastrzębie nie wygrywały każdego starcia, ale i tak zyskiwały na popularności i zagorzałych fanach, oczekujących brutalnej gry. Słodkie czasy, przyćmione zmokłą teraźniejszością zbyt szybkiego finału.
I tak był naprawdę dumny z Tristana, swojego podopiecznego, będącego przy okazji mistrzem spostrzegawczości. Zawsze uważał szukających za irytująco filigranowe popierdółki, ale w tej chwili mógł przyznać Rosierowi każdy z możliwych medali. Ciągle rechotał radośnie, zastanawiając się, czy wrzaśnięcie na całe gardło Rosier PANY będzie dobrym pomysłem, ale przebywał przecież w towarzystwie dam i dzieci: głośny ryk mógłby ich wystraszyć. Pozostał więc przy byciu dobrym chłopcem i ograniczył wyrażanie radości do wesołego pomachania Tristanowi, pokazując przy tym uniesiony w górę kciuk. Na pewno będzie miał okazję pogratulować przyjacielowi udanego meczu - o ile coś uda mu się wymamrotać po złojeniu pięciu toastów ognistą whisky - i właśnie miał zaproponować Venus udanie się na murawę i zapoznanie z przystojnym bohaterem meczu, kiedy do brandowskiej drużyny pierścienia podszedł Rudolf.
Wright zacisnął usta w wąską linię, obserwując powitanie rodziny, uśmiechnął się także do Gwen (chociaż dość krzywo), po czym już zamierzał odejść, kulturalnie podając ramię swojej blond wybrance dzisiejszej nocy, ale kątem oka zauważył baczne spojrzenie najstarszej latorośli Brandów. Sugerujące rozmowę. Może nawet słowami? Jaimie i tak nie usłyszałby jakichkolwiek głosek wydostających się z ust Rudolfa, bo krew szumiała mu w głowie, całkowicie go ogłuszając. Nie, nie zapomniał o ich ostatnim spotkaniu, kończącym się w najmniej sympatyczny ze sposobów. Trochę błota, krwi i wyzwisk, jakie zapadły mu w pamięć na dobre, a wszystko to w sosie kompletnego szoku pomieszanego z nienawiścią, której nie spodziewał się ze strony kiedyś najlepszego przyjaciela.
Przez sekundę zawahał się, czy ruszyć za Rudolfem, ale zanim zdążył logicznie rozważyć wszystkie za (naprawdę brakowało mu Branda, czego nie chciał przyznać przed samym sobą) i przeciw (milion wyzwisk i ponowne połamanie Rudolfowi ręki), nogi poniosły go same, najpierw po nieco spróchniałych stopniach trybun a potem grząskiej trawie. Kiedy odeszli już trochę od rozochoconego meczem tłumu, Ben przystanął, wciskając dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Patrzył na Rudolfa spode łba, wyglądając pewnie na niesamowicie groźnego, acz w głębi duszy czuł się niesamowicie niespokojnie. Pomimo upływu lat i przykrości, które wzajemnie sobie pozadawali, Brand ciągle stanowił dla Benjamina jedną z najważniejszych osób w jego życiu.
I tak był naprawdę dumny z Tristana, swojego podopiecznego, będącego przy okazji mistrzem spostrzegawczości. Zawsze uważał szukających za irytująco filigranowe popierdółki, ale w tej chwili mógł przyznać Rosierowi każdy z możliwych medali. Ciągle rechotał radośnie, zastanawiając się, czy wrzaśnięcie na całe gardło Rosier PANY będzie dobrym pomysłem, ale przebywał przecież w towarzystwie dam i dzieci: głośny ryk mógłby ich wystraszyć. Pozostał więc przy byciu dobrym chłopcem i ograniczył wyrażanie radości do wesołego pomachania Tristanowi, pokazując przy tym uniesiony w górę kciuk. Na pewno będzie miał okazję pogratulować przyjacielowi udanego meczu - o ile coś uda mu się wymamrotać po złojeniu pięciu toastów ognistą whisky - i właśnie miał zaproponować Venus udanie się na murawę i zapoznanie z przystojnym bohaterem meczu, kiedy do brandowskiej drużyny pierścienia podszedł Rudolf.
Wright zacisnął usta w wąską linię, obserwując powitanie rodziny, uśmiechnął się także do Gwen (chociaż dość krzywo), po czym już zamierzał odejść, kulturalnie podając ramię swojej blond wybrance dzisiejszej nocy, ale kątem oka zauważył baczne spojrzenie najstarszej latorośli Brandów. Sugerujące rozmowę. Może nawet słowami? Jaimie i tak nie usłyszałby jakichkolwiek głosek wydostających się z ust Rudolfa, bo krew szumiała mu w głowie, całkowicie go ogłuszając. Nie, nie zapomniał o ich ostatnim spotkaniu, kończącym się w najmniej sympatyczny ze sposobów. Trochę błota, krwi i wyzwisk, jakie zapadły mu w pamięć na dobre, a wszystko to w sosie kompletnego szoku pomieszanego z nienawiścią, której nie spodziewał się ze strony kiedyś najlepszego przyjaciela.
Przez sekundę zawahał się, czy ruszyć za Rudolfem, ale zanim zdążył logicznie rozważyć wszystkie za (naprawdę brakowało mu Branda, czego nie chciał przyznać przed samym sobą) i przeciw (milion wyzwisk i ponowne połamanie Rudolfowi ręki), nogi poniosły go same, najpierw po nieco spróchniałych stopniach trybun a potem grząskiej trawie. Kiedy odeszli już trochę od rozochoconego meczem tłumu, Ben przystanął, wciskając dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Patrzył na Rudolfa spode łba, wyglądając pewnie na niesamowicie groźnego, acz w głębi duszy czuł się niesamowicie niespokojnie. Pomimo upływu lat i przykrości, które wzajemnie sobie pozadawali, Brand ciągle stanowił dla Benjamina jedną z najważniejszych osób w jego życiu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Roześmiał się, kiedy Clarissa nakazała mu udławić się zniczem, panna Rookwood rzeczywiście wciąż przypominała nadepniętą kobrę na oślep plującą jadem; nie przeraziły go gromy błyskające w jej oczach. Z rozbawionym uśmiechem obserwował dziewczynę, kiedy się oddalała. Tryumfował nad nią tego wieczoru, niezależnie od tego, czy chciała tego, czy też nie. Był lepszy. Dużo lepszy - co bawiło go niesamowicie. Raz jeszcze przyjrzał się złotemu zniczowi leżącemu na jego rozpostartej dłoni, już ze zwiniętymi skrzydełkami. Nie do wiary, wciąż śmiał się w myślach.
Z zadumy nad zniczem wytrąciło go jednak kopnięcie grubasa - które niemało zaskoczyło Tristana; nie spodziewał się tutaj takiego motłochu ani biegających po zabłoconej murawie niewychowanych bachorów. Na szczęście teren był dość grząski, by Olgierdowi nie było tak łatwo uciec; Tristan odwinął się i przyłożył mu w tyłek wciąż trzymaną w ręku miotłą, kiedy chłopiec usiłował się oddalić. Ktoś naprawdę powinien wciąć się za jego wychowanie, dziecko nie wyglądało na bezdomne - raczej na takie, która ma w domu co jeść. Tristan raczej nie nosił w sobie wewnętrznej niańki. Wciąż wpół oszołomiony mocą emocji nie potrafił się odnaleźć wśród ludzi, zawodnicy powoli schodzili z mioteł - Inara wciąż szybowała w przestworzach, podobnie jak jego siostra, Selina była przy Rudolfie i Gwen.
Odrzucając z twarzy przemoknięte deszczem włosy skierował się w kierunku Benjamina i Venus, nawet nie zauważając, że Olgierd i jego obolały tyłek pomknęli w podobnym kierunku. Skrzywił się lekko, ignorując ból w piszczeli. Benjamin jednak zdecydował się zejść z trybun, pozostawiając swoją towarzyszkę samotną; powitał go po drodze, zarzucając ramię na jego szyję, dostrzegłszy jednak, że najwyraźniej na kogoś czeka, nie został przy nim na dłużej - na pewno będą mieli jeszcze czas porozmawiać. Wciąż brocząc w błocie w końcu wyszedł na trybuny, by dołączyć do panny Parkinson; chciał się przywitać należycie również z nią.
- Venus - zwrócił się do niej, nie witając jej już dworskim ukłonem; był na to zbyt zmęczony po meczu. Przystanął, wspierając się jedną ręką na kiju od miotły, odezwał się doń ściszonym głosem. - Najwyraźniej przynosisz mi szczęście. - Wyciągnął w jej stronę rozpostartą dłoń z nieruchomym już zniczem, ofiarowując jej trofeum po walce; każdy rycerz potrzebował damy, za którą stawał w szranki. Wątpił, by Venus nagle została fanką Quidditcha i uradowała się ze znicza, ale przecież liczył się gest. Nie przyszła tutaj przecież podziwiać amatorską grę. - Bez ciebie na widowni nie poszłoby tak łatwo. - Teraz dopiero obejrzał się na jej towarzystwo, mały bachor najwyraźniej był na meczu z rodziną.
Z zadumy nad zniczem wytrąciło go jednak kopnięcie grubasa - które niemało zaskoczyło Tristana; nie spodziewał się tutaj takiego motłochu ani biegających po zabłoconej murawie niewychowanych bachorów. Na szczęście teren był dość grząski, by Olgierdowi nie było tak łatwo uciec; Tristan odwinął się i przyłożył mu w tyłek wciąż trzymaną w ręku miotłą, kiedy chłopiec usiłował się oddalić. Ktoś naprawdę powinien wciąć się za jego wychowanie, dziecko nie wyglądało na bezdomne - raczej na takie, która ma w domu co jeść. Tristan raczej nie nosił w sobie wewnętrznej niańki. Wciąż wpół oszołomiony mocą emocji nie potrafił się odnaleźć wśród ludzi, zawodnicy powoli schodzili z mioteł - Inara wciąż szybowała w przestworzach, podobnie jak jego siostra, Selina była przy Rudolfie i Gwen.
Odrzucając z twarzy przemoknięte deszczem włosy skierował się w kierunku Benjamina i Venus, nawet nie zauważając, że Olgierd i jego obolały tyłek pomknęli w podobnym kierunku. Skrzywił się lekko, ignorując ból w piszczeli. Benjamin jednak zdecydował się zejść z trybun, pozostawiając swoją towarzyszkę samotną; powitał go po drodze, zarzucając ramię na jego szyję, dostrzegłszy jednak, że najwyraźniej na kogoś czeka, nie został przy nim na dłużej - na pewno będą mieli jeszcze czas porozmawiać. Wciąż brocząc w błocie w końcu wyszedł na trybuny, by dołączyć do panny Parkinson; chciał się przywitać należycie również z nią.
- Venus - zwrócił się do niej, nie witając jej już dworskim ukłonem; był na to zbyt zmęczony po meczu. Przystanął, wspierając się jedną ręką na kiju od miotły, odezwał się doń ściszonym głosem. - Najwyraźniej przynosisz mi szczęście. - Wyciągnął w jej stronę rozpostartą dłoń z nieruchomym już zniczem, ofiarowując jej trofeum po walce; każdy rycerz potrzebował damy, za którą stawał w szranki. Wątpił, by Venus nagle została fanką Quidditcha i uradowała się ze znicza, ale przecież liczył się gest. Nie przyszła tutaj przecież podziwiać amatorską grę. - Bez ciebie na widowni nie poszłoby tak łatwo. - Teraz dopiero obejrzał się na jej towarzystwo, mały bachor najwyraźniej był na meczu z rodziną.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Od początku wiedziałam, że powinnam być w drużynie z Trisem. Z drugiej strony, mogę cieszyć się sukcesem brata. To zawsze stanowiło dla mnie pocieszenie, gdy przegrywaliśmy mecze ze smokami. Goryczy porażki to jednak nie łagodziło. Cieszyłam się, ale byłam też zła. Zła na Clarissę, że nie złapała znicza, zła na naszych pałkarzy, którzy nie mogli trafić w Tristana. Niegroźnie, ale siniak jeszcze nikomu nie zaszkodził, a na pewno spowolniły. Nie życzę mu źle. Może odrobinę, kiedy gra przeciwko mnie. Ale nic poważnego. Przecież sam nie raz posyłał w moją stronę tłuczki. Nikt nikogo nie chce zabić. To Quidditch. Muszę też jednak przyznać, jestem mu wdzięczna. Powinnam bardziej na siebie uważać. Na siebie i mojego syna, który niebawem ma się urodzić. To było szalone, nawet jak na mnie, zagrać w meczu będąc w zaawansowanej ciąży. Jakby się nad tym zastanowić, to ostatnio zachowuję się jakbym postradała zmysły. Tu tańce i alkohol, tu Quidditch. Jak długo jeszcze zamierzasz swoje braki w rozsądku zrzucać na hormony, co, Dru? Zupełnie po tobie nie widać, że jesteś odpowiedzialną matką dwóch córek. Ktoś pewnie powiedziałby, że powinno mi być wstyd, ale nie. Jestem na siebie zła, że znowu, bezmyślnie robię głupoty. Ale ja je popełniam bez przerwy i bez przerwy mówię sobie, że jestem na siebie zła, gdy tak naprawdę czuję tę uroczą, przekorną rozkosz za każdym razem. Może poza tym i tym poprzednim. Poza narażaniem moich dzieci. One są jedyną świętością.
Muszę pogratulować braciszkowi. Kiwam głową Inarze, z którą przecież jeszcze chwilę wcześniej tworzyłam drużynę. Uśmiecham się, puszczam jej oko. I już chcę odłożyć składanie gratulacji. Ale wtedy dostrzegam, w jakim towarzystwie pojawił się mój brat. Niedoczekanie. Z miotłą w jednej ręce, drugą odpychając jakiegoś dzieciaka, który chyba kopnął Tristana podchodzę do niemałego kółka znajomych. Chłopak mnie nie interesuje, jego wychowaniem powinien zająć się ojciec. Kiedy chcę poniańczyć małych mężczyzn, zajmuję się Rudolfem i Rabastanem, nie potrzebuję do tego obcych smarkaczy pozbawionych kultury. Benjamina oczywiście znałam. Z plakatów, z opowieści, z meczy. Chciałam go naśladować na boisku, być równie agresywna i bezwzględna. Wskażcie mi jednego porządnego gracza, którego idolem nie był Wright. Znałam również Parkinson, która mu najwyraźniej towarzyszyła. Cóż, ideał sięgnął bruku.
- Aż tak pochłania cię świętowanie braciszku, że się nawet z siostrą nie przywitasz - rzucam zupełnie nie zwracając uwagi na obecność innych. Słyszałam, co jej powiedział. Błagam, Tris, jeśli chcesz przelecieć papugę to zajmij się tą paskudą należącą do naszej matki.
Muszę pogratulować braciszkowi. Kiwam głową Inarze, z którą przecież jeszcze chwilę wcześniej tworzyłam drużynę. Uśmiecham się, puszczam jej oko. I już chcę odłożyć składanie gratulacji. Ale wtedy dostrzegam, w jakim towarzystwie pojawił się mój brat. Niedoczekanie. Z miotłą w jednej ręce, drugą odpychając jakiegoś dzieciaka, który chyba kopnął Tristana podchodzę do niemałego kółka znajomych. Chłopak mnie nie interesuje, jego wychowaniem powinien zająć się ojciec. Kiedy chcę poniańczyć małych mężczyzn, zajmuję się Rudolfem i Rabastanem, nie potrzebuję do tego obcych smarkaczy pozbawionych kultury. Benjamina oczywiście znałam. Z plakatów, z opowieści, z meczy. Chciałam go naśladować na boisku, być równie agresywna i bezwzględna. Wskażcie mi jednego porządnego gracza, którego idolem nie był Wright. Znałam również Parkinson, która mu najwyraźniej towarzyszyła. Cóż, ideał sięgnął bruku.
- Aż tak pochłania cię świętowanie braciszku, że się nawet z siostrą nie przywitasz - rzucam zupełnie nie zwracając uwagi na obecność innych. Słyszałam, co jej powiedział. Błagam, Tris, jeśli chcesz przelecieć papugę to zajmij się tą paskudą należącą do naszej matki.
Gość
Gość
Byłem tak zapatrzony w Clarissę, że dopiero, kiedy ludzie zaczęli wiwatować zauważyłem, że ten drugi złapał znicz. Jak on śmiał! Co za bezczelny typ! Nie miałem czasu go kopnąć, choć miałem na to ochotę. Musiałem iść pocieszyć pannę Rockwood. Niepostrzeżenie wymknąłem się, co nie było trudne, bo wokół nagle zrobiło się bardzo dużo ludzi. Widziałem jak ten... Jak mu tam było? Rożer? Idzie w kierunku tatki i rodzeństwa. Olgierd go kopnął, kochany brat, musiał wiedzieć, o czym przed chwilą myślałem. To się nazywa bliźniacza, a nawet trojacza siła!
Pognałem przez boisko. Przykro mi, że Rudolf przegrał, wiadomo, i tak był najlepszym zawodnikiem meczu. Rożer pewnie oszukiwał. Parszywy troll. Clarissa szła sobie z miotłą. Podbiegłem do niej i chciałem coś powiedzieć, ale nagle język mi się jakiś dziwny zrobił. Policzki mnie paliły. Chyba nie zrobiłem się czerwony, prawda?!
- Dzień dobry, proszę pani - wypaliłem wreszcie. Chciałem tylko zwrócić na siebie uwagę tej pięknej harpii. Tak pisali w gazetach o narzeczonej brata, ale do Clarissy też pasuje!
- Bo ten... Ja chciałem powiedzieć, że i tak jest pani najlepsza i pan Rożer pani do pięt nie dorasta! - Zacząłem cicho, skończyłem niemalże na krzyku. Teraz to chyba nawet czubek nosa miałem czerwony. I cebulki włosów też. Byłem tego pewien.
- Dostała pani mój list? - Zapytałem już zniżając ton, wlepiając wzrok w buty. Takie brudne! Powinienem je wyczyścić przed spotkaniem z Clarissą.
Pognałem przez boisko. Przykro mi, że Rudolf przegrał, wiadomo, i tak był najlepszym zawodnikiem meczu. Rożer pewnie oszukiwał. Parszywy troll. Clarissa szła sobie z miotłą. Podbiegłem do niej i chciałem coś powiedzieć, ale nagle język mi się jakiś dziwny zrobił. Policzki mnie paliły. Chyba nie zrobiłem się czerwony, prawda?!
- Dzień dobry, proszę pani - wypaliłem wreszcie. Chciałem tylko zwrócić na siebie uwagę tej pięknej harpii. Tak pisali w gazetach o narzeczonej brata, ale do Clarissy też pasuje!
- Bo ten... Ja chciałem powiedzieć, że i tak jest pani najlepsza i pan Rożer pani do pięt nie dorasta! - Zacząłem cicho, skończyłem niemalże na krzyku. Teraz to chyba nawet czubek nosa miałem czerwony. I cebulki włosów też. Byłem tego pewien.
- Dostała pani mój list? - Zapytałem już zniżając ton, wlepiając wzrok w buty. Takie brudne! Powinienem je wyczyścić przed spotkaniem z Clarissą.
Gość
Gość
Z satysfakcją przyglądał się jak tłuczek odbity od pałki mknie w wyznaczone miejsce. To właśnie uwielbiał w grze, tę kontrolę, którą sprawował. On wybierał miejsce, on wybierał ofiarę. Nie miał raczej skłonności sadystycznych, ale każdy lubi czasem się wyładować. Emocji nie można tłumić w sobie, przynajmniej nie wszystkich, bo człowiek by zwariował. Dlatego poczuł ukłucie sumienia, gdy tłuczek bezbłędnie obił się o Dianę. Miał szczerą nadzieję, że nie uszkodził jej mocno, a co najwyżej utrudnił grę na pozycji obrońcy.
Właśnie, obrona. Musiał chronić członków swojej drużyny, a teraz wolne tłuczki mknęły w kierunku Gewn i Seliny. Kątem oka zobaczył nadciągającego z odsieczą Rudolfa i nie musiał zgadywać, którą z pań chce bronić. Zawrócił więc miotłę w kierunku Lovegood, bo wiedział, że nieudaną ochronę będzie mu wypominać do końca życia. Ten typ tak ma. Nie zdążył jednak przeciąć nawet trajektorii lotu tłuczka, bo szum wiatru przerwał donośny dźwięk – gwizdek. Niemożliwe, żeby meczy skończył się tak szybko. Søren momentalnie wyhamował w powietrzu i rozejrzał się zdziwiony. Siąpiący deszcz utrudniał mu widzenie, ale w końcu wychwycił to, co chciał. Znicz rzeczywiście znajdował się ściśnięty w czyjejś dłoni. Tylko nie była to dłoń zawodowej ścigającej, amazonki Harpii, a dłoń Rosiera. Szlachcica mającego tyle wspólnego z Quidditchem, co on sam z polityką. Nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem. Niesamowite, czyżby szczęście żółtodzioba, a może ukryty i nigdy nierozwinięty talent zawodowego gracza? Pewnie nigdy się nie dowiedzą. Tym bardziej, że gra rzeczywiście musiała się już kończyć, bo zawodnicy zaczęli stopniowo schodzić z mioteł. Nawet nie zdążył się rozgrzać.
Skinął głową Gwen, która widocznie zauważyła, że odbił jedyny w dzisiejszym meczu tłuczek. Cóż, była panią kapitan i zrobił to, co mówił wcześniej, że zrobi – chronił plecy osobie, która miała pomóc mu wygrać. Nie jej winą było przecież, że nie zdążyli zdobyć żadnych punktów. Uśmiechnął się rozbawiony pod nosem słysząc słowa Rockwood, gdy przelatywał obok niej stopniowo zmniejszając wysokość dzielącą go od nierównej połaci boiska. Wylądował akurat obok Rosiera – bohatera dnia. Zapewne nie będzie pierwszym i ostatnim, który mu dziś pogratuluje.
- Zostałeś objawieniem roku, Tristan – mówi pogodnym tonem klepiąc go po ramieniu wolną ręką. – Dobra robota. Uważaj na Harpie, bo mogą chcieć pozbawić cię oczu.
Zmierzając w kierunku trybun zauważa młodego chłopca, który podbiega do szukającego meczu. Czyżby już dorobił się fanów i ktoś prosił go o autograf? Søren nie zobaczył już czy o to chodziło, bo właśnie zbliżał się do kipiącego od emocji trójkąta w składzie: Lovegood, Morgan i Brand. Chociaż ostatnia dwójka już zbierała się do odejścia to padały ostatnie pospieszne słowa, które zdołał usłyszeć. Zatrzymał się i zrównał z Seliną, gdy ta nagle odwróciła się na pięcie i wpadła prosto na niego. Nie wiedział, w jakim jest nastroju, a to oznaczało, że zaraz mogła wybuchnąć albo zacząć płakać. Trudno stwierdzić, co było gorsze, więc przytrzymał ją tylko za ramię, gdy sam zachwiał się przy tym zderzeniu.
- To suka, nie przejmuj się – mruknął cicho pochylając lekko ku niej głowę, aby tylko ona go usłyszała. Zaraz potem zwolnił uścisk, uśmiechnął się blado i ruszył ponownie w stronę trybun. Nie chciał wchodzić jej w drogę, bo sam nie wiedział za bardzo, na czym stoją od ich ostatniego spotkania. Dlatego z ulgą powitał znajome twarze, z którymi nie łączyły go żadne skomplikowane relacje. To było najlepsze w męskiej przyjaźni, żaden z nich nie miał humorów czy cichych dni. Oparł miotłę oraz pałkę o chybotliwą barierkę i uścisnął Amodeusa na powitanie. Nie pominął też przyjacielskiego klepania po plecach, jak zwykle mocniej niż to było konieczne.
- To był chyba najkrótszy mecz w mojej karierze – rzucił z rozbawieniem do kumpla. Zapewne będzie pamiętał o takich szczegółach. Był trochę taką chodzącą encyklopedią, naprawdę miał ogromną wiedzę.
- Cieszę się, że cię widzę – powiedział tym razem w stronę Perseusa. Jego obecność wiele dla niego znaczyła, był najbliższą osobą z rodziny, nie licząc jego bliźniaczki, która regularnie oglądała jego mecze. Poza tym obecność Averyego i Prince’a oznaczała, że na pewno pójdą oblać to zwycięstwo.
Właśnie, obrona. Musiał chronić członków swojej drużyny, a teraz wolne tłuczki mknęły w kierunku Gewn i Seliny. Kątem oka zobaczył nadciągającego z odsieczą Rudolfa i nie musiał zgadywać, którą z pań chce bronić. Zawrócił więc miotłę w kierunku Lovegood, bo wiedział, że nieudaną ochronę będzie mu wypominać do końca życia. Ten typ tak ma. Nie zdążył jednak przeciąć nawet trajektorii lotu tłuczka, bo szum wiatru przerwał donośny dźwięk – gwizdek. Niemożliwe, żeby meczy skończył się tak szybko. Søren momentalnie wyhamował w powietrzu i rozejrzał się zdziwiony. Siąpiący deszcz utrudniał mu widzenie, ale w końcu wychwycił to, co chciał. Znicz rzeczywiście znajdował się ściśnięty w czyjejś dłoni. Tylko nie była to dłoń zawodowej ścigającej, amazonki Harpii, a dłoń Rosiera. Szlachcica mającego tyle wspólnego z Quidditchem, co on sam z polityką. Nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem. Niesamowite, czyżby szczęście żółtodzioba, a może ukryty i nigdy nierozwinięty talent zawodowego gracza? Pewnie nigdy się nie dowiedzą. Tym bardziej, że gra rzeczywiście musiała się już kończyć, bo zawodnicy zaczęli stopniowo schodzić z mioteł. Nawet nie zdążył się rozgrzać.
Skinął głową Gwen, która widocznie zauważyła, że odbił jedyny w dzisiejszym meczu tłuczek. Cóż, była panią kapitan i zrobił to, co mówił wcześniej, że zrobi – chronił plecy osobie, która miała pomóc mu wygrać. Nie jej winą było przecież, że nie zdążyli zdobyć żadnych punktów. Uśmiechnął się rozbawiony pod nosem słysząc słowa Rockwood, gdy przelatywał obok niej stopniowo zmniejszając wysokość dzielącą go od nierównej połaci boiska. Wylądował akurat obok Rosiera – bohatera dnia. Zapewne nie będzie pierwszym i ostatnim, który mu dziś pogratuluje.
- Zostałeś objawieniem roku, Tristan – mówi pogodnym tonem klepiąc go po ramieniu wolną ręką. – Dobra robota. Uważaj na Harpie, bo mogą chcieć pozbawić cię oczu.
Zmierzając w kierunku trybun zauważa młodego chłopca, który podbiega do szukającego meczu. Czyżby już dorobił się fanów i ktoś prosił go o autograf? Søren nie zobaczył już czy o to chodziło, bo właśnie zbliżał się do kipiącego od emocji trójkąta w składzie: Lovegood, Morgan i Brand. Chociaż ostatnia dwójka już zbierała się do odejścia to padały ostatnie pospieszne słowa, które zdołał usłyszeć. Zatrzymał się i zrównał z Seliną, gdy ta nagle odwróciła się na pięcie i wpadła prosto na niego. Nie wiedział, w jakim jest nastroju, a to oznaczało, że zaraz mogła wybuchnąć albo zacząć płakać. Trudno stwierdzić, co było gorsze, więc przytrzymał ją tylko za ramię, gdy sam zachwiał się przy tym zderzeniu.
- To suka, nie przejmuj się – mruknął cicho pochylając lekko ku niej głowę, aby tylko ona go usłyszała. Zaraz potem zwolnił uścisk, uśmiechnął się blado i ruszył ponownie w stronę trybun. Nie chciał wchodzić jej w drogę, bo sam nie wiedział za bardzo, na czym stoją od ich ostatniego spotkania. Dlatego z ulgą powitał znajome twarze, z którymi nie łączyły go żadne skomplikowane relacje. To było najlepsze w męskiej przyjaźni, żaden z nich nie miał humorów czy cichych dni. Oparł miotłę oraz pałkę o chybotliwą barierkę i uścisnął Amodeusa na powitanie. Nie pominął też przyjacielskiego klepania po plecach, jak zwykle mocniej niż to było konieczne.
- To był chyba najkrótszy mecz w mojej karierze – rzucił z rozbawieniem do kumpla. Zapewne będzie pamiętał o takich szczegółach. Był trochę taką chodzącą encyklopedią, naprawdę miał ogromną wiedzę.
- Cieszę się, że cię widzę – powiedział tym razem w stronę Perseusa. Jego obecność wiele dla niego znaczyła, był najbliższą osobą z rodziny, nie licząc jego bliźniaczki, która regularnie oglądała jego mecze. Poza tym obecność Averyego i Prince’a oznaczała, że na pewno pójdą oblać to zwycięstwo.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie byłabym tego taka pewna, Gwen – zaśmiałam się pod nosem. – Mieliśmy wielki potencjał, szkoda, że ten mecz się tak szybko skończył.
Obserwowałam wszystko dookoła. Zbytnio nie spodobała mi się rekcja Cralissy, czyżby złapany znicz przez Rosiera tak bardzo wjechał jej na ambicję? Może dzięki temu na następnych meczach będzie się lepiej starać? Wzruszyłam tylko ramionami i nie schodząc z miotły odwróciłam się w stronę Gwen znowu. Słyszałam jej wymianę zdań z Seliną, rozbawiła mnie ona niezmiernie. Podleciałam bliżej koleżanki z drużyny i zawyłam delikatnie u jej boku.
- Uuuu… Gwen spokojnie, złość piękności szkodzi – zaśmiałam się znowu.
Cóż, na mnie zbyt wiele osób nie zwracało jakoś uwagi, może dlatego, że za mało wykazałam się na meczu? Podleciałam więc, bo w sumie nie chciało schodzić mi się z miotły, do Inarny Carrow. Uśmiechnęłam się do niej szeroko i wyciągnęłam rękę.
- Hej, fajnie, że chciałaś nam pomóc w drużynie, to co? Masz ochotę na ten wypad do pubu? No, i jestem Diana – przedstawiłam się jej już tak bardziej oficjalnie.
Jako jedyna z mojej drużyny, no oprócz Rudolfa, jakoś w miarę pozytywnie rozpoczęła ten mecz. Nie, dlaczego inni tak negatywnie reagowali. Wiedzieli, na co się piszą, to czemu przynosili ze sobą ten fatalny nastrój? Nie rozumiałam.
- Jak chcesz, to możemy gdzieś usiąść i pogadać, niekoniecznie o Quidditchu, bo nie wiem na ile cię to interesuje, możemy też do kogoś dołączyć. Aczkolwiek tu, z tego co widzę, to najmilej nam będzie w towarzystwie Gwen i Rudolfa – wskazałam na nich. – Zresztą, jak wolisz, nie chcę się narzucać.
Skarciłam się trochę w duchu, bo przecież i tak już to zrobiłam, ale Inarna wydała mi się tak bardzo pozytywną osobą, że wręcz nie mogłam do niej nie zagadać. Nie byłabym sobą gdybym nie chciała pośmiać się razem z kimś miłym, gdzieś przy kremowym piwie, które nadal wręcz uwielbiałam.
Obserwowałam wszystko dookoła. Zbytnio nie spodobała mi się rekcja Cralissy, czyżby złapany znicz przez Rosiera tak bardzo wjechał jej na ambicję? Może dzięki temu na następnych meczach będzie się lepiej starać? Wzruszyłam tylko ramionami i nie schodząc z miotły odwróciłam się w stronę Gwen znowu. Słyszałam jej wymianę zdań z Seliną, rozbawiła mnie ona niezmiernie. Podleciałam bliżej koleżanki z drużyny i zawyłam delikatnie u jej boku.
- Uuuu… Gwen spokojnie, złość piękności szkodzi – zaśmiałam się znowu.
Cóż, na mnie zbyt wiele osób nie zwracało jakoś uwagi, może dlatego, że za mało wykazałam się na meczu? Podleciałam więc, bo w sumie nie chciało schodzić mi się z miotły, do Inarny Carrow. Uśmiechnęłam się do niej szeroko i wyciągnęłam rękę.
- Hej, fajnie, że chciałaś nam pomóc w drużynie, to co? Masz ochotę na ten wypad do pubu? No, i jestem Diana – przedstawiłam się jej już tak bardziej oficjalnie.
Jako jedyna z mojej drużyny, no oprócz Rudolfa, jakoś w miarę pozytywnie rozpoczęła ten mecz. Nie, dlaczego inni tak negatywnie reagowali. Wiedzieli, na co się piszą, to czemu przynosili ze sobą ten fatalny nastrój? Nie rozumiałam.
- Jak chcesz, to możemy gdzieś usiąść i pogadać, niekoniecznie o Quidditchu, bo nie wiem na ile cię to interesuje, możemy też do kogoś dołączyć. Aczkolwiek tu, z tego co widzę, to najmilej nam będzie w towarzystwie Gwen i Rudolfa – wskazałam na nich. – Zresztą, jak wolisz, nie chcę się narzucać.
Skarciłam się trochę w duchu, bo przecież i tak już to zrobiłam, ale Inarna wydała mi się tak bardzo pozytywną osobą, że wręcz nie mogłam do niej nie zagadać. Nie byłabym sobą gdybym nie chciała pośmiać się razem z kimś miłym, gdzieś przy kremowym piwie, które nadal wręcz uwielbiałam.
Gość
Gość
O czym ten dzieciak do mnie mówił? Kompletnie nie znam się na uzdrawianiu, przecież ja tylko tworzę eliksiry. Nie wiem dlaczego mnie zamęcza tymi pytaniami. Patrzyłam na niego trochę jak na jakiegoś szalonego ducha. Dobrze, że wtedy znicz został złapany, nie musiałam się zajmować tym gówniakiem. Wolałam jednak zachwycać się przystojnym szukającym, wiadomo! Miałam coś komentować do Bena, ale ten umilkł i wyglądał, jakby miał zaraz wszystkich pobić, ewentualnie obrazić się na cały świat. Nie wypadało mi okazywać przesadnie pozytywnych emocji w jego kierunku, dlatego po prostu stałam, czekając, aż Wright sam coś do mnie powie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten najzwyczajniej w świecie sobie poszedł! Nie rzucił do mnie zupełnie nic, ani poczekaj na mnie, niedługo wrócę, ani muszę iść Venus, do zobaczenia kiedyś, olał mnie okrutnie! Stałam więc jak ta ostatnia sierota, trochę zdezorientowana. Najpierw mnie zaprasza, a potem o. Zachowuje się grubiańsko. Może bym to zrozumiała w innych okolicznościach, w końcu to Ben, ale miałam już dosyć. Tych niewychowanych ludzi, meczu, który skończył się szybciej, niż się zaczął, pogody rozmiękczającej moje wylakierowane włosy. Zaraz pewnie będę pomarszczona od tej wilgoci, coś ohydnego.
Zamierzałam właśnie wydostać się z tego błota i najzwyczajniej w świecie udać się do domu, ale wtem podszedł do mnie Tristan. Uśmiechnęłam się do niego pięknie, bo nie miałam okazji mu pogratulować! Na moment mina mi zrzedła, kiedy tamten knypek kopnął Rosiera w piszczel. No naprawdę, kto tu wpuścił tą swołocz? To jakiś koszmar.
- Nie wiem, skąd oni biorą takie niewychowane dzieciaki. Z wyprzedaży? - rzuciłam w pierwszym odruchu zniesmaczenia, ale potem moje kąciki ust znów powędrowały ku górze. Takie komplementy! I prezent! Możliwe, że bym pisnęła z radości, ale nie wypadało, dlatego stałam grzecznie i niemo się cieszyłam. - Wspaniały refleks, Tristanie. I podarunek, dziękuję - powiedziałam i wzięłam znicz w dłoń. Był przyjemnie ciepło-zimny. Możliwe, że zaproponowałabym wspólne uczczenie zwycięstwa i nagrodę, ale po pierwsze, było tu mnóstwo osób, a po drugie, zaraz do nas dołączyła się Druella. Tak, tylko tej wiedźmy tutaj mi brakowało! Automatycznie się spięłam, ale nie powiedziałam nic, choć wiele słów cisnęło mi się na usta. Obawiam się, że w pojedynku z siostrą miałam małe szanse.
Czy ten dzień się kiedyś skończy?
Zamierzałam właśnie wydostać się z tego błota i najzwyczajniej w świecie udać się do domu, ale wtem podszedł do mnie Tristan. Uśmiechnęłam się do niego pięknie, bo nie miałam okazji mu pogratulować! Na moment mina mi zrzedła, kiedy tamten knypek kopnął Rosiera w piszczel. No naprawdę, kto tu wpuścił tą swołocz? To jakiś koszmar.
- Nie wiem, skąd oni biorą takie niewychowane dzieciaki. Z wyprzedaży? - rzuciłam w pierwszym odruchu zniesmaczenia, ale potem moje kąciki ust znów powędrowały ku górze. Takie komplementy! I prezent! Możliwe, że bym pisnęła z radości, ale nie wypadało, dlatego stałam grzecznie i niemo się cieszyłam. - Wspaniały refleks, Tristanie. I podarunek, dziękuję - powiedziałam i wzięłam znicz w dłoń. Był przyjemnie ciepło-zimny. Możliwe, że zaproponowałabym wspólne uczczenie zwycięstwa i nagrodę, ale po pierwsze, było tu mnóstwo osób, a po drugie, zaraz do nas dołączyła się Druella. Tak, tylko tej wiedźmy tutaj mi brakowało! Automatycznie się spięłam, ale nie powiedziałam nic, choć wiele słów cisnęło mi się na usta. Obawiam się, że w pojedynku z siostrą miałam małe szanse.
Czy ten dzień się kiedyś skończy?
Make the stars look like they’re not shining she's so beautiful
Venus Parkinson
Zawód : Ikona mody
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Oh her eyes, her eyes make the stars look like they’re not shining. Her hair, her hair falls perfectly without her trying. She’s so beautiful.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mogła się domyślić, że większość znajdujących się tutaj osób - zna się. I dotyczyło to, tak osób na boisku, jak i gromadki zebranych na trybunach. Już bowiem po chwili, zaczęły tworzyć się grupki rozmówców, wśród których...nie zawsze panowała zgoda. Przez chwilę wisiała nieruchowo w powietrzu, by obejmować spojrzeniem towarzystwo i zastanawiając się, w którą stronę skierować kroki. A właściwie lot. Jedyne osoby, jakie tutaj znała - rodzeństwo Rosierów i tak wymagało dłuższego spotkania, niż wymiana uprzejmości na boisku. Druelkę, miała zamiar porwać w najbliższym czasie na nocny, miotlarski wypad, a Tristan..cóż. jak zwykle, nie miała zamiaru się narzucać. Jeśli będzie chciał - znajdzie ją. Już widziała, że upatrzył sobie piękną Venus. Niemal zachichotała. Lubiła tę dziewczynę, nawet mimo faktu, że zadzierała nosa, tak szalenie skupiając się na swojej urodzie. A nawet miała dla niej podarek z Francji...
Jej myśli przerwał głos Diany. Ze słowami płynącymi od dziewczyny, przyszła także świadomość, że zdecydowanie milej będzie...gdziekolwiek pod zadaszeniem. Choć zbytnio nie przeszkadzały jej, spływające po niej, już ciurkiem krople deszczu, to..nieprzyjemnie odczuwała narastający chłód.
- W takich sprawach, będę zawsze pierwsza - odezwałam się, cały czas nie gubiąc radosnego wyrazu twarzy. Tak, zupełnie jak psotne dziecko. Choć może nie tak rozbrykane, jak to, które kopnęło Tristana. Choć...jej się chyba też to kiedyś zdarzyło zrobić - Bardzo chętnie! A najlepiej, jakby był tam jeszcze kominek, to i może odrobinę obeschnę, zanim zobaczy mnie ojciec i zapyta, w jakich błotnych walkach brałam udział - wyciągnęła drobną dłoń, ściskają jednak pewnie dłoń kapitanki - Inara - przedstawiła się, "zapominając" dodać swoje nazwisko.
- Rozmawiać mogę i o Quidditchu i o zupełnie z nim nie związanych sprawach. Stawiam, że temat szybko się znajdzie! Mogę nawet zaproponować, przenieść się do mnie? No i..mój ojciec jest uzdrowicielem, więc ewentualne obicia też szybko znikną! - zaśmiała się, wciąż próbując zebrać niesforne i mokre pasma włosów, klejących się do twarzy. Wiedziała, że Adrien przygarnąłby do dworku całe dwie drużyny. I jeszcze łobuzersko zapyt, czy na kogoś nie czekamy...
Jej myśli przerwał głos Diany. Ze słowami płynącymi od dziewczyny, przyszła także świadomość, że zdecydowanie milej będzie...gdziekolwiek pod zadaszeniem. Choć zbytnio nie przeszkadzały jej, spływające po niej, już ciurkiem krople deszczu, to..nieprzyjemnie odczuwała narastający chłód.
- W takich sprawach, będę zawsze pierwsza - odezwałam się, cały czas nie gubiąc radosnego wyrazu twarzy. Tak, zupełnie jak psotne dziecko. Choć może nie tak rozbrykane, jak to, które kopnęło Tristana. Choć...jej się chyba też to kiedyś zdarzyło zrobić - Bardzo chętnie! A najlepiej, jakby był tam jeszcze kominek, to i może odrobinę obeschnę, zanim zobaczy mnie ojciec i zapyta, w jakich błotnych walkach brałam udział - wyciągnęła drobną dłoń, ściskają jednak pewnie dłoń kapitanki - Inara - przedstawiła się, "zapominając" dodać swoje nazwisko.
- Rozmawiać mogę i o Quidditchu i o zupełnie z nim nie związanych sprawach. Stawiam, że temat szybko się znajdzie! Mogę nawet zaproponować, przenieść się do mnie? No i..mój ojciec jest uzdrowicielem, więc ewentualne obicia też szybko znikną! - zaśmiała się, wciąż próbując zebrać niesforne i mokre pasma włosów, klejących się do twarzy. Wiedziała, że Adrien przygarnąłby do dworku całe dwie drużyny. I jeszcze łobuzersko zapyt, czy na kogoś nie czekamy...
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia