Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Moczary Queerditch Marsh
Strona 1 z 17 • 1, 2, 3 ... 9 ... 17
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Queerditch Marsh
Sławetne moczary, na których już w XI wieku grywano w prymitywną wersję Quidditcha. Choć minęło już tyle długich lat, utworzone na nich boisko - traktowane jako symbol, pamiątka - wciąż nadaje się do gry; wszak Macmillanowie dbają o to, by pozostawało w jak najlepszym stanie.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Queerditch Marsh trudno nazwać pełnoprawnym obiektem sportowym - wszak mimo upływu czasu nijak nie zostało ono zmodernizowane. Obręcze umieszczone zostały na gałęziach dwóch wysokich, potężnych drzew, zaś granice pola walki oznaczono większymi kamieniami i piaskiem. Wokół miejsca gry wybudowano także kilka prymitywnych trybun, gdzie może zasiadać niewielka ilość widzów czy też sprowadzony specjalnie na tę okazję komentator. Trzeba jednak pamiętać, że jego powierzchnia jest nierówna, naznaczona najróżniejszymi skałami czy pieniami przewalonych drzew, a upadek na takową może okazać się szczególnie niebezpieczny. Gdy przyjdą ulewne deszcze, boisko robi się podmokłe, grząskie, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla grających tam śmiałków.
Możliwość gry w quidditcha
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 10.10.16 20:35, w całości zmieniany 2 razy
Zacinający deszcz spadał ciężkimi kroplami na grząską ziemię, która powoli zmieniała się w bagno z prawdziwego zdarzenia. Powalone drzewa, świszczący wiatr nie tworzył atmosfery znanej Padraigowi jeszcze z Hogwartu. Brakowało radosnego podniecenia, gwizdów, dopingu oraz buczenia gapiów, których nie mogły przecież zastąpić zawodzące podmuchy powietrza i parę samotnych sylwetek majaczących w oddali na zniszczonych trybunach. Rozegranie meczu na zabytkowym boisku może i miało być zaszczytem – Paddy wszakże nie dostrzegał w tym honoru, a uciążliwość. Historia należała do przeszłości, a do tej zdecydowanie się nie wracało - nawet te szczęśliwe wspomnienia w skonfrontowaniu z obecną, szarą teraźniejszością, po prostu, bolały.
Dzisiejszego dnia miał wystąpić w nowej roli – nie wątpił, czy podoła zadaniu ścigającego, gdyż po ukończeniu szkoły nie siedział przecież gnuśnie w domu, nie obijał się i nie zaniedbywał aktywności fizycznej. Całe dnie spędzał przecież na nogach – czyż był to wystarczający trening przed zbliżającym się meczem? Szkolne rozgrywki traktował poważnie – wówczas błyszczał nawet wśród arystokratów, więc i teraz zamierzał dać z siebie wszystko. Żałował, iż na widowni zabraknie Evandry… Choć może panna Lestrange nie zważając na niepogodę przybędzie, aby zobaczyć swego przyszłego małżonka – a wówczas i jego podniesie na duchu, budząc rozkoszne myśli z ich rozmowy tuż po pokonaniu Gryfonów w półfinałowym meczu 46’. Fitzgerald otrząsnął się szybko; Evandra niestety, tylko by go rozpraszała – pewnie po kilku minutach od oderwania się od ziemi, zarobiłby tłuczkiem w głowę, jak już raz się zdarzyło. Wówczas jakimś cudem zapomniał, że dzierży w dłoni pałkę – piłka z impetem trzasnęła go w łepetynę, ponieważ nierozważnie zagapił się na panienkę Lestrange (kiedy majaczył w Skrzydle Szpitalnym podobno mamrotał coś o uśmiechu anioła).
Pat wysłuchał przemowy kobiety, która miała dowodzić ich składem – dość doborowym; z Rosierem wszak łączyła go bliska więź, a z Sorenem grał w quidditcha jeszcze za dawnych lat i zacisnął dłoń na rączce miotły. Zaczynał już czuć pozytywne wibracje, pragnął jak najszybciej wzbić się w powietrze i wygrać mecz. Dla Evandry, lecz tego oczywiście nigdy jej nie powie.
Dzisiejszego dnia miał wystąpić w nowej roli – nie wątpił, czy podoła zadaniu ścigającego, gdyż po ukończeniu szkoły nie siedział przecież gnuśnie w domu, nie obijał się i nie zaniedbywał aktywności fizycznej. Całe dnie spędzał przecież na nogach – czyż był to wystarczający trening przed zbliżającym się meczem? Szkolne rozgrywki traktował poważnie – wówczas błyszczał nawet wśród arystokratów, więc i teraz zamierzał dać z siebie wszystko. Żałował, iż na widowni zabraknie Evandry… Choć może panna Lestrange nie zważając na niepogodę przybędzie, aby zobaczyć swego przyszłego małżonka – a wówczas i jego podniesie na duchu, budząc rozkoszne myśli z ich rozmowy tuż po pokonaniu Gryfonów w półfinałowym meczu 46’. Fitzgerald otrząsnął się szybko; Evandra niestety, tylko by go rozpraszała – pewnie po kilku minutach od oderwania się od ziemi, zarobiłby tłuczkiem w głowę, jak już raz się zdarzyło. Wówczas jakimś cudem zapomniał, że dzierży w dłoni pałkę – piłka z impetem trzasnęła go w łepetynę, ponieważ nierozważnie zagapił się na panienkę Lestrange (kiedy majaczył w Skrzydle Szpitalnym podobno mamrotał coś o uśmiechu anioła).
Pat wysłuchał przemowy kobiety, która miała dowodzić ich składem – dość doborowym; z Rosierem wszak łączyła go bliska więź, a z Sorenem grał w quidditcha jeszcze za dawnych lat i zacisnął dłoń na rączce miotły. Zaczynał już czuć pozytywne wibracje, pragnął jak najszybciej wzbić się w powietrze i wygrać mecz. Dla Evandry, lecz tego oczywiście nigdy jej nie powie.
Gość
Gość
//elo, elo! po spotkaniu z Garrettem
Pozwoliłam poddać się chwili i, niewiele myśląc, zgłosiłam się do tego amatorskiego meczu Quidditcha. Nie do końca wiedziałam, co mnie ostatecznie do niego przekonało. Chciałam polepszyć jeszcze bardziej moje relacje z Leonardem i pokazać mu, że nie musi się o mnie obawiać, gdyż świetnie dają sobie radę z własnym życiem, zaś nasza ostatnia rozmowa była jednorazowym defektem na moim nieskazitelnym wizerunku. Ciekawiła mnie niezmiernie również jego relacja z Parysem, więc każda okazja, podczas której mogłam obserwować ich rozmowy, była dla mnie niczym pączek z magicznym pudrem. Lubiłam również spędzać czas z kuzynem, więc jego obecność przechylała szalę na plus. Spotykając mnie na Nokturnie, nie robił mi wyrzutów, dzięki czemu nie traktowałam go jak wroga... Czego nie mogłam powiedzieć o Druelli, za którą raczej nie przepadałam podobnie jak za Darcy. Och, i nie mogłam zapomnieć o najważniejszej gwiazdce na tym meczu – Clarissa, najlepsza partnerka do wszelkich szaleństw.
Moje doświadczenie w tym sporcie praktycznie nie istniało. Na miotle za często nie latałam, bliżej zaś mi było do trzymania delikatnej filiżanki na podwieczorku u babci Selwyn niż do szalonego wirowania w powietrzu i chronienia bramek... Warto jednak wspomnieć, że miałam całkiem dobry refleks i uwielbiałam zakazane owoce, które nie do końca przystały szlachetnie urodzonej damie. Taki oto zaś mecz, wśród którego graczy miało być kilku zawodowców, należał do takich spraw, jednocześnie będąc rzeczą całkowicie naturalną i nie robiącą większych sensacji... jeśli pominąć fakt, że nie każdy obecny na boisku mógł pochwalić się czystą krwią.
Panią kapitan naszej drużyny kojarzyłam z gazet. Była zawodową graczką, choć jej przemowa... do specjalnie wyjątkowych nie należała. Musiałam się jednak zgodzić z tym, że faktycznie pragnęłam poczuć to, co zawodowi gracze, poczuć adrenalinę, podmuchy wiatru... Żałowałam jednak, że w tym miejscu było tak obleśnie i niezbyt przychylnie dla mych włosów. Wilgotno, mgliście, podmokle. Za nic nie chciałam spaść z miotły. Zamierzałam się jej trzymać kurczowo.
– Leonardzie, uśmiechnij się. Dziś zostaniemy zwycięzcami – rzuciłam, dźgając miotłą Clarissę w bok, by potwierdziła moje zdanie. Inna opcja nie istniała, mimo że doświadczeniem w grze, jak wspominałam, nie grzeszyłam.
Pozwoliłam poddać się chwili i, niewiele myśląc, zgłosiłam się do tego amatorskiego meczu Quidditcha. Nie do końca wiedziałam, co mnie ostatecznie do niego przekonało. Chciałam polepszyć jeszcze bardziej moje relacje z Leonardem i pokazać mu, że nie musi się o mnie obawiać, gdyż świetnie dają sobie radę z własnym życiem, zaś nasza ostatnia rozmowa była jednorazowym defektem na moim nieskazitelnym wizerunku. Ciekawiła mnie niezmiernie również jego relacja z Parysem, więc każda okazja, podczas której mogłam obserwować ich rozmowy, była dla mnie niczym pączek z magicznym pudrem. Lubiłam również spędzać czas z kuzynem, więc jego obecność przechylała szalę na plus. Spotykając mnie na Nokturnie, nie robił mi wyrzutów, dzięki czemu nie traktowałam go jak wroga... Czego nie mogłam powiedzieć o Druelli, za którą raczej nie przepadałam podobnie jak za Darcy. Och, i nie mogłam zapomnieć o najważniejszej gwiazdce na tym meczu – Clarissa, najlepsza partnerka do wszelkich szaleństw.
Moje doświadczenie w tym sporcie praktycznie nie istniało. Na miotle za często nie latałam, bliżej zaś mi było do trzymania delikatnej filiżanki na podwieczorku u babci Selwyn niż do szalonego wirowania w powietrzu i chronienia bramek... Warto jednak wspomnieć, że miałam całkiem dobry refleks i uwielbiałam zakazane owoce, które nie do końca przystały szlachetnie urodzonej damie. Taki oto zaś mecz, wśród którego graczy miało być kilku zawodowców, należał do takich spraw, jednocześnie będąc rzeczą całkowicie naturalną i nie robiącą większych sensacji... jeśli pominąć fakt, że nie każdy obecny na boisku mógł pochwalić się czystą krwią.
Panią kapitan naszej drużyny kojarzyłam z gazet. Była zawodową graczką, choć jej przemowa... do specjalnie wyjątkowych nie należała. Musiałam się jednak zgodzić z tym, że faktycznie pragnęłam poczuć to, co zawodowi gracze, poczuć adrenalinę, podmuchy wiatru... Żałowałam jednak, że w tym miejscu było tak obleśnie i niezbyt przychylnie dla mych włosów. Wilgotno, mgliście, podmokle. Za nic nie chciałam spaść z miotły. Zamierzałam się jej trzymać kurczowo.
– Leonardzie, uśmiechnij się. Dziś zostaniemy zwycięzcami – rzuciłam, dźgając miotłą Clarissę w bok, by potwierdziła moje zdanie. Inna opcja nie istniała, mimo że doświadczeniem w grze, jak wspominałam, nie grzeszyłam.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| i pojawia się najpiękniejsza para na tym podniebnym densingu
Kiedyś taki podwórkowy mecz Quidditcha stanowiłby dla Benjamina szczyt miotlarskich marzeń. Wolność, swoboda, nieco zardzewiałe obręcze, błoto i zatęchły zapach niedalekich łąk. Wypisz wymaluj obraz chłopięcych nadziei związanych z podniebnym sportem. Nadziei spełnionych z nawiązką, po czym brutalnie zniszczonych. Fortuna toczyła się dość kanciastym kołem, najpierw wyrzucając Wrighta na szczyt prywatnego Olimpu tylko po to, by chwilę potem - długą chwilę, jakąś sprawiedliwość sile wyższej trzeba przyznać - zrzucić go do egalitarnych piekieł wiecznego cierpienia. Taki zapewne był zamysł: odebrać Benjaminowi największą miłość (o kogo...o co konkretnie chodziło? narzeczoną? przyjaciół? miłość? sławę? miotłę?) i sprawić, by jego egzystencja stała się pasmem rozpaczy. Plan podłego losu okazał się jednak niewypałem: Wright oczywiście mocno przeżył koniec swojej kariery i stabilnego szczęścia, ale wystarczyły dwa lata wygnania (i kolejne dwa pracy przy smokach), by całkowicie wrócił do pełni sił, także psychicznych. Gdzieś głęboko czaiła się jeszcze pulsująca tęsknota za lataniem, przybierająca na sile w trakcie każdego kontaktu z Quidditchem, ale nie była już ona paraliżująca. Dlatego, kiedy usłyszał od Tristana o amatorskim meczu, od razu postanowił, że pojawi się na trybunach, radośnie wyśmiewając wyczyny Rosiera. Wyruszał więc do Kornwalii w humorze naprawdę dobrym, zupełnie przypadkowo zahaczając poprzedniego wieczora o mieszkanie Venus. Tęsknił do swojej bystrej przyjaciółki, dlatego też krótka platoniczna wizyta nie wchodziła w grę. Zanim zorientował się, co robi (i z jakich niemoralnych pobudek), u panny Parkinson pozbywał się nie tylko stresu ale i wszystkich części garderoby. Nie, żeby narzekał, chociaż teraz- zaledwie dwie godziny po ostatniej wymianie przyśpieszonych oddechów; noc widocznie zlała im się z dniem bardzo ściśle - kiedy już aportowali się na moczary, nieco doskwierał mu ból poranionych paznokciami pleców. Co jednak w ogóle mu nie przeszkadzało: ostatnią dobę spędził w doborowym towarzystwie jednej z niewielu wspaniałych kobiet na tej planecie, której urodę mógł podziwiać teraz w pełnym słońcu. Lub zachmurzeniu, nieważne; dla niego złote włosy Venus i tak najwspanialej wyglądały rozrzucone na poduszce lub zawinięte wokół jego dłoni.
Nieco zdekoncentrował się wspomnieniami, bo prawie wyrżnął głową o wystającą z najwyższej trybuny deskę. Uchylił się w ostatniej chwili - ach, ten refleks pałkarza - i zaśmiał cicho, pozwalając sobie na sekundowe przesunięcie ustami po szyi sporo niższej od siebie dziewczyny. W tej chwili pod trybunami nie było nikogo, nie ryzykował więc oskarżeniem o molestowanie szlachcianki.
- Widzisz te wysokie obręcze? Przez nie przerzuca się kafla - powiedział tonem wyrozumiałego samca, tłumaczącego dziewoi skomplikowane zasady Quidditcha. Ten arogancki ton utrzymał jednak tylko na kilka sekund, znów ukazując swoje białe zęby w pełnym uśmiechu. Bliskość pachnącej skóry Venus została zastąpiona zdrowym dystansem - przynajmniej na razie, kiedy kierował ją ku bocznym, wyższym trybunom, na razie nie przyglądając się zawodnikom. Przed sobą miał dużo bardziej interesujący widok Parkinson wchodzącej po chybotliwych schodkach.
Kiedyś taki podwórkowy mecz Quidditcha stanowiłby dla Benjamina szczyt miotlarskich marzeń. Wolność, swoboda, nieco zardzewiałe obręcze, błoto i zatęchły zapach niedalekich łąk. Wypisz wymaluj obraz chłopięcych nadziei związanych z podniebnym sportem. Nadziei spełnionych z nawiązką, po czym brutalnie zniszczonych. Fortuna toczyła się dość kanciastym kołem, najpierw wyrzucając Wrighta na szczyt prywatnego Olimpu tylko po to, by chwilę potem - długą chwilę, jakąś sprawiedliwość sile wyższej trzeba przyznać - zrzucić go do egalitarnych piekieł wiecznego cierpienia. Taki zapewne był zamysł: odebrać Benjaminowi największą miłość (o kogo...o co konkretnie chodziło? narzeczoną? przyjaciół? miłość? sławę? miotłę?) i sprawić, by jego egzystencja stała się pasmem rozpaczy. Plan podłego losu okazał się jednak niewypałem: Wright oczywiście mocno przeżył koniec swojej kariery i stabilnego szczęścia, ale wystarczyły dwa lata wygnania (i kolejne dwa pracy przy smokach), by całkowicie wrócił do pełni sił, także psychicznych. Gdzieś głęboko czaiła się jeszcze pulsująca tęsknota za lataniem, przybierająca na sile w trakcie każdego kontaktu z Quidditchem, ale nie była już ona paraliżująca. Dlatego, kiedy usłyszał od Tristana o amatorskim meczu, od razu postanowił, że pojawi się na trybunach, radośnie wyśmiewając wyczyny Rosiera. Wyruszał więc do Kornwalii w humorze naprawdę dobrym, zupełnie przypadkowo zahaczając poprzedniego wieczora o mieszkanie Venus. Tęsknił do swojej bystrej przyjaciółki, dlatego też krótka platoniczna wizyta nie wchodziła w grę. Zanim zorientował się, co robi (i z jakich niemoralnych pobudek), u panny Parkinson pozbywał się nie tylko stresu ale i wszystkich części garderoby. Nie, żeby narzekał, chociaż teraz- zaledwie dwie godziny po ostatniej wymianie przyśpieszonych oddechów; noc widocznie zlała im się z dniem bardzo ściśle - kiedy już aportowali się na moczary, nieco doskwierał mu ból poranionych paznokciami pleców. Co jednak w ogóle mu nie przeszkadzało: ostatnią dobę spędził w doborowym towarzystwie jednej z niewielu wspaniałych kobiet na tej planecie, której urodę mógł podziwiać teraz w pełnym słońcu. Lub zachmurzeniu, nieważne; dla niego złote włosy Venus i tak najwspanialej wyglądały rozrzucone na poduszce lub zawinięte wokół jego dłoni.
Nieco zdekoncentrował się wspomnieniami, bo prawie wyrżnął głową o wystającą z najwyższej trybuny deskę. Uchylił się w ostatniej chwili - ach, ten refleks pałkarza - i zaśmiał cicho, pozwalając sobie na sekundowe przesunięcie ustami po szyi sporo niższej od siebie dziewczyny. W tej chwili pod trybunami nie było nikogo, nie ryzykował więc oskarżeniem o molestowanie szlachcianki.
- Widzisz te wysokie obręcze? Przez nie przerzuca się kafla - powiedział tonem wyrozumiałego samca, tłumaczącego dziewoi skomplikowane zasady Quidditcha. Ten arogancki ton utrzymał jednak tylko na kilka sekund, znów ukazując swoje białe zęby w pełnym uśmiechu. Bliskość pachnącej skóry Venus została zastąpiona zdrowym dystansem - przynajmniej na razie, kiedy kierował ją ku bocznym, wyższym trybunom, na razie nie przyglądając się zawodnikom. Przed sobą miał dużo bardziej interesujący widok Parkinson wchodzącej po chybotliwych schodkach.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jestem zapaloną fanką Quidditcha. Po prostu lubię patrzeć na przystojnych, wysportowanych mężczyzn przepychających się w powietrzu ku zwycięstwu. Żałuję tylko, że zawsze są tak skrupulatnie ubrani i nie mogę podziwiać ich drgających przy wysiłku mięśni, to zdecydowanie byłoby ciekawsze od teatru nawet. Dlatego nie miałam najmniejszego pojęcia o jakimś towarzyskim meczu. Generalnie szykowałam się już do spania, miałam już nawet zakładać jedną z maseczek swojej produkcji, kiedy w progu mych drzwi pojawił się Ben. Wright zdecydowanie przywodził mi na myśl właśnie tych wszystkich umięśnionych zawodników, których pragnęłam podziwiać bez ubrań, dlatego powinniście zrozumieć mój brak oporu. Nawet, jeśli miałam to przypłacić nieprzespaną nocą. Przez cały ten czas skutecznie odwracał moją uwagę od myśli, że to wszystko nie działa zbyt dobrze na moją cerę, a wierzcie mi, to nielada wyzwanie. Bowiem moje myśli bywały coraz bardziej obsesyjne. Tymczasem zaś mogłam zatapiać się w przyjemności wspólnie spędzonych chwil, które szalenie relaksowały i to właśnie próbowałam sobie wmówić - że nasze działania będą mieć zbawienny wpływ na mój organizm. Dzięki temu byłam spokojna i nadzwyczajnie zadowolona dzisiejszego poranka. Nawet, kiedy Ben oznajmił mi, że wybieramy się na jakiś towarzyski mecz quidditchowy. I że niby w niecałe dwie godziny muszę się przyszykować! Nic, absolutnie nic nie potrafiło zepsuć mojego humoru a i uwijałam się całkiem sprawnie, wyglądając nie mniej olśniewająco niż zazwyczaj, kiedy dysponowałam większą ilością czasu.
Jednakże muszę przyznać, że moje wyobrażenia o kibicowaniu była zgoła inne niż stan faktyczny rozpościerający się przed mym zszokowanym spojrzeniem. Dookoła było brudno, ohydnie i mokro, a ja zupełnie nie pasowałam do wystroju tego miejsca. Byłam niczym żywa pochodnia pośród egipskich ciemności. Mało prawdopodobne, abym mogła przejść niezauważona przez ludzi, przynajmiej w momencie, kiedy się wraz z Benem wynurzyliśmy spod trybun.
Generalnie nie chciałam narzekać, lecz każdy wprawny obserwator zauważyłby przerażenie w moich oczach. Dobrze, że mój towarzysz miał dobry humor i odciągał moje myśli od okropieństwa tego miejsca. Czując jego usta na mojej szyi przeszedł mnie lekki dreszcz, a potem uśmiechnęłam się zadowolona i nawet zaśmiałam się krótko z "niezdarności" Wrighta. Sytuacja rzecz jasna zmieniła się, kiedy już byliśmy na widoku. Próbowałam przybrać wygląd osoby wręcz zniesmaczonej jego obecnością, jednak nie udawało mi się to zbytnio, dlatego uznałam, że będę udawać jego fankę. Wszak kiedyś sam był zawodnikiem Quidditcha.
- Naprawdę? To niesamowite - skomentowałam jego słowa, udając przejętą tą wskazówką, choć oczywiście wiedziałam o co chodzi w tej grze. Spojrzałam jeszcze niepewnie na trybuny, na które miałam wejść i z duszą na ramieniu zaczęłam iść do góry. Natknąwszy się na Perseusa poczułam dziwny ścisk w klatce piersiowej, lecz oczywiście skinęłam mu głową na powitanie, jak wypadało, a potem zajęłam jedno z miejsc wolnych.
- I co ten dziwny tłum ludzi będzie robić? Będą wspólnie przerzucać jednego kafla przez obręcz? - spytałam, dalej udając ciemną masę, kiedy w końcu usiedliśmy.
Byłabym wspaniałą aktorką.
Jednakże muszę przyznać, że moje wyobrażenia o kibicowaniu była zgoła inne niż stan faktyczny rozpościerający się przed mym zszokowanym spojrzeniem. Dookoła było brudno, ohydnie i mokro, a ja zupełnie nie pasowałam do wystroju tego miejsca. Byłam niczym żywa pochodnia pośród egipskich ciemności. Mało prawdopodobne, abym mogła przejść niezauważona przez ludzi, przynajmiej w momencie, kiedy się wraz z Benem wynurzyliśmy spod trybun.
Generalnie nie chciałam narzekać, lecz każdy wprawny obserwator zauważyłby przerażenie w moich oczach. Dobrze, że mój towarzysz miał dobry humor i odciągał moje myśli od okropieństwa tego miejsca. Czując jego usta na mojej szyi przeszedł mnie lekki dreszcz, a potem uśmiechnęłam się zadowolona i nawet zaśmiałam się krótko z "niezdarności" Wrighta. Sytuacja rzecz jasna zmieniła się, kiedy już byliśmy na widoku. Próbowałam przybrać wygląd osoby wręcz zniesmaczonej jego obecnością, jednak nie udawało mi się to zbytnio, dlatego uznałam, że będę udawać jego fankę. Wszak kiedyś sam był zawodnikiem Quidditcha.
- Naprawdę? To niesamowite - skomentowałam jego słowa, udając przejętą tą wskazówką, choć oczywiście wiedziałam o co chodzi w tej grze. Spojrzałam jeszcze niepewnie na trybuny, na które miałam wejść i z duszą na ramieniu zaczęłam iść do góry. Natknąwszy się na Perseusa poczułam dziwny ścisk w klatce piersiowej, lecz oczywiście skinęłam mu głową na powitanie, jak wypadało, a potem zajęłam jedno z miejsc wolnych.
- I co ten dziwny tłum ludzi będzie robić? Będą wspólnie przerzucać jednego kafla przez obręcz? - spytałam, dalej udając ciemną masę, kiedy w końcu usiedliśmy.
Byłabym wspaniałą aktorką.
Make the stars look like they’re not shining she's so beautiful
Ostatnio zmieniony przez Venus Parkinson dnia 08.09.15 11:02, w całości zmieniany 1 raz
Venus Parkinson
Zawód : Ikona mody
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Oh her eyes, her eyes make the stars look like they’re not shining. Her hair, her hair falls perfectly without her trying. She’s so beautiful.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Amodeus po prostu nie mógł sobie odpuścić meczu, w którym grał Søren. Już wystarczająco wiele przegapił, wymigując się pracą, obowiązkami czy wyjazdami. Oczywiście, liczba, na których był, dalej przeważała, ale tych kilku przegapionych nie mógł sobie wybaczyć. Zresztą, to nie tak, że chodził na mecze tylko i wyłącznie dla przyjaciela. Sam lubił Qudditch, chociaż latając na miotle dorównywał gracją tańczącemu olbrzymowi. Nie, to nie był sport dla niego, niestety. Ale! Przynajmniej nie cierpiał sam, miał towarzysza, z którym mógł wspólnie cieszyć się widowiskiem.
Piękne moczary, urzekająca pogoda, nie ma co. Ach, i te trybuny! Gdzie oni się aportowali? Co to ma być? Liga ukraińska!? Nie, nawet tam bywało lepiej. Ugryzł się w język, nie chcąc wyrazić swojej opinii na temat zabójczości tych dzieł architektonicznych. Naprawdę, wyglądały, jakby były zaprojektowany, aby kogoś zabiły. Zajął miejsce obok Perseusa.
- Hmm... - westchnął cicho, podczas przyglądania się zawodnikom. - Kilku, ale nie osobiście... - powiedział lekko zrezygnowanym tonem. Spodziewał się czegoś lepszego, lecz cóż, kto by tam rozumiał tego zapaleńca Averego i jego decyzje dotyczące Quidditcha. Pewnie zapisałby się do meczu dla dzieci, jeśli mógłby zagrać jeszcze jeden raz... Ech.
Skupił swoją uwagę na damskim głosie. Czyżby kolejna panienka? Dobrze znał upodobania i podejście swego kolegi, ba! Sam przecież nie lubił się ograniczać, ba po raz drugi! Amodeus był nawet bardziej wyzwolony od nieskrępowanego Persiego, ale... Tia, kolejna szlachcianka? Odpowiedział zdawkowym skinieniem głowy, uważając, że ta rozmowa w ogóle go nie dotyczy. Przyszedł zobaczyć rozgrywkę, a nie kolejne zdobycze agencika.
Odszukał Sørena wzrokiem i na pewno nie spodziewał się zobaczyć... Och, niczym dziecko, a nie mówiłem?
Piękne moczary, urzekająca pogoda, nie ma co. Ach, i te trybuny! Gdzie oni się aportowali? Co to ma być? Liga ukraińska!? Nie, nawet tam bywało lepiej. Ugryzł się w język, nie chcąc wyrazić swojej opinii na temat zabójczości tych dzieł architektonicznych. Naprawdę, wyglądały, jakby były zaprojektowany, aby kogoś zabiły. Zajął miejsce obok Perseusa.
- Hmm... - westchnął cicho, podczas przyglądania się zawodnikom. - Kilku, ale nie osobiście... - powiedział lekko zrezygnowanym tonem. Spodziewał się czegoś lepszego, lecz cóż, kto by tam rozumiał tego zapaleńca Averego i jego decyzje dotyczące Quidditcha. Pewnie zapisałby się do meczu dla dzieci, jeśli mógłby zagrać jeszcze jeden raz... Ech.
Skupił swoją uwagę na damskim głosie. Czyżby kolejna panienka? Dobrze znał upodobania i podejście swego kolegi, ba! Sam przecież nie lubił się ograniczać, ba po raz drugi! Amodeus był nawet bardziej wyzwolony od nieskrępowanego Persiego, ale... Tia, kolejna szlachcianka? Odpowiedział zdawkowym skinieniem głowy, uważając, że ta rozmowa w ogóle go nie dotyczy. Przyszedł zobaczyć rozgrywkę, a nie kolejne zdobycze agencika.
Odszukał Sørena wzrokiem i na pewno nie spodziewał się zobaczyć... Och, niczym dziecko, a nie mówiłem?
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/po Dziurawym Kotle
Czy to naprawdę ma znaczenie, gdzie się gra? Już nie mogłam się doczekać wiatru we włosach, adrenaliny towarzyszącej lataniu i tej lekkości, którą czuje się szybując na miotle. Tak, to prawda, nie zrezygnowałam z powietrznych wycieczek. I nie zamierzam tego nigdy zrobić. Tęsknię do czasów szkolnych. Kiedy nie wiedziałam o chorobie, kiedy mogłam bez obaw wzbijać się w górę, walczyć o punkty, wygrywać, zbierać oklaski, wiwaty. Ale nie na tym zależało mi najbardziej. Ścierając się bok w bok z przeciwnikami, zmuszając swój instynkt samozachowawczy do zamilknięcia naprawdę czuję, że żyję. Wiem, że czasem ryzykuję wszystkim. I tak, to bardzo egoistyczne z mojej strony. Ale, na gacie Merlina, co to za życie, kiedy nie daje żadnej radości?
Jaka widownia, no proszę, nie spodziewałam się. Zwłaszcza nie oczekiwałam zobaczyć tu Parkinson. Szkoda, że nie gra. Dwa solidne tłuczki raczej by jej nie zaszkodziły. Zbliżając się do drużyny widziałam oraz więcej graczy, moich sojuszników i przeciwników na najbliższe godziny. Nie było jeszcze Tristana. Mam nadzieję, że nie zapił i przyjdzie. Przecież kocha Quidditcha równie mocno jak ja. A przynajmniej niemalże tak mocno. Zobaczyłam Selinę, której machnęłam ręką na powitanie. Wolałabym ją mieć po swojej stronie, ale, jak mówią, nie można mieć wszystkiego. Kto tam jeszcze? Paddy... Rzuciłam mu krótkie spojrzenie i szybko przeniosłam wzrok. Nie powinniśmy się znać, prawda? Oboje już zapomnieliśmy o Dziurawym Kotle i tym, co się tam działo. I nikt poza nami wiedzieć o tym nie będzie. PRAWDA?
Jakoś nie zdziwiło mnie, że Fitzgerald jest w drużynie mojego brata. I tak my wygramy. Mój zespół prezentował się nieźle, choć jeszcze nie wszyscy dotarli. Diana Crouch obrońcą? Nie wiedziałam, że kuzynka lubi miotlarstwo. No proszę, ciekawych rzeczy można się dowiedzieć na takim niepozornym meczyku. Pani kapitan, już na miejscu, była ścigającym, zupełnie jak ja. Liczyłam na owocną współpracę w powietrzu. Widziałam ją w niejednym meczu. Grała dla moich kochanych Harpii. Było tak blisko, a byłybyśmy koleżankami z boiska. A kto wie, może ona byłaby nawet moją zmienniczką? Podeszłam do zespołu z miotłą w jednej dłoni i pastę Fleetwooda w drugiej.
- Dobry dzień na zwycięstwo - rzuciłam żartem zamiast powitania. Łapiąc miotłę pod pachę podałam rękę wszystkim obecnym obdarzając ich uśmiechem, a następnie skorzystałam z magicznego specyfiku, który miał dopomóc mojemu kochanemu patykowi ze szczotką na jednym końcu wykonywać niezwykłe ewolucje.
W tym czasie dołączyła reszta. Rudolf, Leo, Parys, z nich wszystkich tylko ten pierwszy zawodowo zajmował się Quidditchem. Wszystkich jednak powitałam z uśmiechem. No i była jeszcze jedna Harpia. Clarissa. Jej obecność cieszyła mnie nieco mniej. Nie zepsuje mi jednak całego meczu. Skinęłam jej tylko głową. Ni to na powitanie, ni to na odczep się.
Przemowa pani kapitan, jak to przemowa. W szkole przez kilka lat wygłaszałam podobne. Ale mi zawsze zależało na zwycięstwie. Nie zaakceptuję innego rozwiązania. Nie lubię przegrywać.
- Skopmy im po prostu tyłki - mruknęłam na zakończenie monologu wykładając dłoń przed siebie tak, by inni mogli położyć na niej swoje, a potem chóralnie zakrzyknąć hasło... No jeszcze nie wiem jakie. Wygramy było w miarę neutralne. Chciałam wsiąść na miotłę, zostawić na ziemi wszystko, jak zwykle robiłam i wzbić się w przestworza, szybować, walczyć, cieszyć się, żyć. To ostatnie nade wszystko.
Czy to naprawdę ma znaczenie, gdzie się gra? Już nie mogłam się doczekać wiatru we włosach, adrenaliny towarzyszącej lataniu i tej lekkości, którą czuje się szybując na miotle. Tak, to prawda, nie zrezygnowałam z powietrznych wycieczek. I nie zamierzam tego nigdy zrobić. Tęsknię do czasów szkolnych. Kiedy nie wiedziałam o chorobie, kiedy mogłam bez obaw wzbijać się w górę, walczyć o punkty, wygrywać, zbierać oklaski, wiwaty. Ale nie na tym zależało mi najbardziej. Ścierając się bok w bok z przeciwnikami, zmuszając swój instynkt samozachowawczy do zamilknięcia naprawdę czuję, że żyję. Wiem, że czasem ryzykuję wszystkim. I tak, to bardzo egoistyczne z mojej strony. Ale, na gacie Merlina, co to za życie, kiedy nie daje żadnej radości?
Jaka widownia, no proszę, nie spodziewałam się. Zwłaszcza nie oczekiwałam zobaczyć tu Parkinson. Szkoda, że nie gra. Dwa solidne tłuczki raczej by jej nie zaszkodziły. Zbliżając się do drużyny widziałam oraz więcej graczy, moich sojuszników i przeciwników na najbliższe godziny. Nie było jeszcze Tristana. Mam nadzieję, że nie zapił i przyjdzie. Przecież kocha Quidditcha równie mocno jak ja. A przynajmniej niemalże tak mocno. Zobaczyłam Selinę, której machnęłam ręką na powitanie. Wolałabym ją mieć po swojej stronie, ale, jak mówią, nie można mieć wszystkiego. Kto tam jeszcze? Paddy... Rzuciłam mu krótkie spojrzenie i szybko przeniosłam wzrok. Nie powinniśmy się znać, prawda? Oboje już zapomnieliśmy o Dziurawym Kotle i tym, co się tam działo. I nikt poza nami wiedzieć o tym nie będzie. PRAWDA?
Jakoś nie zdziwiło mnie, że Fitzgerald jest w drużynie mojego brata. I tak my wygramy. Mój zespół prezentował się nieźle, choć jeszcze nie wszyscy dotarli. Diana Crouch obrońcą? Nie wiedziałam, że kuzynka lubi miotlarstwo. No proszę, ciekawych rzeczy można się dowiedzieć na takim niepozornym meczyku. Pani kapitan, już na miejscu, była ścigającym, zupełnie jak ja. Liczyłam na owocną współpracę w powietrzu. Widziałam ją w niejednym meczu. Grała dla moich kochanych Harpii. Było tak blisko, a byłybyśmy koleżankami z boiska. A kto wie, może ona byłaby nawet moją zmienniczką? Podeszłam do zespołu z miotłą w jednej dłoni i pastę Fleetwooda w drugiej.
- Dobry dzień na zwycięstwo - rzuciłam żartem zamiast powitania. Łapiąc miotłę pod pachę podałam rękę wszystkim obecnym obdarzając ich uśmiechem, a następnie skorzystałam z magicznego specyfiku, który miał dopomóc mojemu kochanemu patykowi ze szczotką na jednym końcu wykonywać niezwykłe ewolucje.
W tym czasie dołączyła reszta. Rudolf, Leo, Parys, z nich wszystkich tylko ten pierwszy zawodowo zajmował się Quidditchem. Wszystkich jednak powitałam z uśmiechem. No i była jeszcze jedna Harpia. Clarissa. Jej obecność cieszyła mnie nieco mniej. Nie zepsuje mi jednak całego meczu. Skinęłam jej tylko głową. Ni to na powitanie, ni to na odczep się.
Przemowa pani kapitan, jak to przemowa. W szkole przez kilka lat wygłaszałam podobne. Ale mi zawsze zależało na zwycięstwie. Nie zaakceptuję innego rozwiązania. Nie lubię przegrywać.
- Skopmy im po prostu tyłki - mruknęłam na zakończenie monologu wykładając dłoń przed siebie tak, by inni mogli położyć na niej swoje, a potem chóralnie zakrzyknąć hasło... No jeszcze nie wiem jakie. Wygramy było w miarę neutralne. Chciałam wsiąść na miotłę, zostawić na ziemi wszystko, jak zwykle robiłam i wzbić się w przestworza, szybować, walczyć, cieszyć się, żyć. To ostatnie nade wszystko.
Gość
Gość
Zabieranie urokliwej szlachcianki na amatorski mecz nie było zbyt rozsądnym pomysłem na randkę, ale przecież Benjamin nie próbował zdobyć serca Venus. Zdecydowanie nie należał do grona romantycznych arystokratów, obsypujących wybrankę prezencikami, komplementami i wieczną adoracją. Traktował Parkinsonównę bardzo równo: jak swojego dobrego kumpla w wersji żeńskiej, przy którym może i żartował trochę łagodniej, ale nie zamierzał całować ziemi pod jej stopami. Za to samą blondynkę już tak - jeszcze chwilę temu nie mógł oderwać od niej spragnionych warg, teraz spierzchniętych i zdystansowanych. Znajdowali się w końcu wśród ludzi, na razie bardziej skoncentrowanych na trybunowym towarzystwie niż wydarzeniach z grząskiego boiska. Benjamin musiał się więc mieć na baczności: publiczne obłapianie arystokratki przez dwumetrowego brodacza nie spotkałoby się z entuzjazmem. Kto wie, może nawet zostałby wyzwany na honorowy pojedynek o niewinną cześć Venus? Właściwie chętnie wgniótłby w błoto jakiegoś wyfiokowanego paniczyka - na przykład tego, któremu teraz Parkinson milusio kiwała głową - gdyby nie nastrój niezwykle pacyfistyczny. Miłość jednak łagodziła obyczaje, zwłaszcza tak satysfakcjonująca jak ta, uprawiana z Venus.
- Oczywiście, że niesamowite. Przecież nie zabrałbym cię na jakieś podrzędne, nudne wydarzenie z fruwającymi amatorami - odparł z podobną śmiertelną powagą, w końcu znajdując dla nich miejsce na szczycie trybun, gdzie na razie było mniej tłoczno. Kto by pomyślał, że jakieś podwórkowe rozgrywki przyciągną tyle osób. Zapewne zagorzałych fanów Quidditcha - dlatego też kilka głów odwracało się w ich stronę ciekawie, chociaż Ben wolał tłumaczyć to zainteresowanie urodą Venus niż swoją zardzewiałą gwiazdorskością. Wiedział, że tamten mecz przeszedł już do historii: krew i bójki sprzedawały się w powojennym, uładzonym okresie najlepiej.
- Ten dziwny tłum, moja droga, będzie pewnie próbował przerzucać kafla, łapać znicza i unikać połamania kości przez tłuczki. - rozpoczął swoją trenerską opowieść, kiedy już zajęli miejsca na nieco chwiejnej ławce. Ciągle wpatrywał się raczej w Venus, uśmiechając się nieco widząc jej zdegustowaną minę. I strój, zachwycający kolorystyką, jednak zupełnie niepasujący do parujących zgnilizną mokradeł. Urocza. Na tyle, że nie mógł powstrzymać się przed dotknięciem przelotnie jej odsłoniętego uda - tak korzystając z względnej prywatności ostatniej ławki na butwiejących trybunach. Fakt, że Venus działała na niego w ten wspaniały sposób, sprawiał, że życie wydawało się naprawdę piękne. Był przecież całkiem normalnym mężczyzną, zachwycającym się urodą swojej kochanki i rychłymi rozgrywkami Quidditcha. Zerknął w końcu na boisko, próbując wyłapać z tłumu graczy Tristana. Kiedy już go zauważył, pomachał mu przyjacielsko, chociaż w połowie tego gestu ktoś inny przykuł jego uwagę. Jego ulubiony muzyk z wyższej estetycznej półki kompletnie nie pasował do podmokłego obrazka pogodowej nędzy i rozpaczy. Benjamin zagryzł wargi, szybko przenosząc wzrok znów na Venus, jego zbawicielkę z ogrodu niemoralności. - To nie będą rozgrywki z górnej półki, ale na pewno znajdziesz jakiegoś przystojniaka do podziwiania - powiedział niemal opiekuńczym tonem, łamiąc jednak swoje przyrzeczenie absolutnego wpatrywania się w błękitne oczy Venus. Boisko przyciągało jego uwagę coraz bardziej. Destrukcyjnie, bo kiedy zawodnicy przygotowali się do startu, oprócz przeklętego Parysa zauważył także swojego dawnego najlepszego przyjaciela. Złapał jego spojrzenie, nie reagując jednak w żaden sposób. Kompletna obojętność znudzonego życiem widza, bardziej zainteresowanego śliczną blondynką u swojego boku niż jakimikolwiek brutalnymi animozjami z przeszłości. Przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie.
- Oczywiście, że niesamowite. Przecież nie zabrałbym cię na jakieś podrzędne, nudne wydarzenie z fruwającymi amatorami - odparł z podobną śmiertelną powagą, w końcu znajdując dla nich miejsce na szczycie trybun, gdzie na razie było mniej tłoczno. Kto by pomyślał, że jakieś podwórkowe rozgrywki przyciągną tyle osób. Zapewne zagorzałych fanów Quidditcha - dlatego też kilka głów odwracało się w ich stronę ciekawie, chociaż Ben wolał tłumaczyć to zainteresowanie urodą Venus niż swoją zardzewiałą gwiazdorskością. Wiedział, że tamten mecz przeszedł już do historii: krew i bójki sprzedawały się w powojennym, uładzonym okresie najlepiej.
- Ten dziwny tłum, moja droga, będzie pewnie próbował przerzucać kafla, łapać znicza i unikać połamania kości przez tłuczki. - rozpoczął swoją trenerską opowieść, kiedy już zajęli miejsca na nieco chwiejnej ławce. Ciągle wpatrywał się raczej w Venus, uśmiechając się nieco widząc jej zdegustowaną minę. I strój, zachwycający kolorystyką, jednak zupełnie niepasujący do parujących zgnilizną mokradeł. Urocza. Na tyle, że nie mógł powstrzymać się przed dotknięciem przelotnie jej odsłoniętego uda - tak korzystając z względnej prywatności ostatniej ławki na butwiejących trybunach. Fakt, że Venus działała na niego w ten wspaniały sposób, sprawiał, że życie wydawało się naprawdę piękne. Był przecież całkiem normalnym mężczyzną, zachwycającym się urodą swojej kochanki i rychłymi rozgrywkami Quidditcha. Zerknął w końcu na boisko, próbując wyłapać z tłumu graczy Tristana. Kiedy już go zauważył, pomachał mu przyjacielsko, chociaż w połowie tego gestu ktoś inny przykuł jego uwagę. Jego ulubiony muzyk z wyższej estetycznej półki kompletnie nie pasował do podmokłego obrazka pogodowej nędzy i rozpaczy. Benjamin zagryzł wargi, szybko przenosząc wzrok znów na Venus, jego zbawicielkę z ogrodu niemoralności. - To nie będą rozgrywki z górnej półki, ale na pewno znajdziesz jakiegoś przystojniaka do podziwiania - powiedział niemal opiekuńczym tonem, łamiąc jednak swoje przyrzeczenie absolutnego wpatrywania się w błękitne oczy Venus. Boisko przyciągało jego uwagę coraz bardziej. Destrukcyjnie, bo kiedy zawodnicy przygotowali się do startu, oprócz przeklętego Parysa zauważył także swojego dawnego najlepszego przyjaciela. Złapał jego spojrzenie, nie reagując jednak w żaden sposób. Kompletna obojętność znudzonego życiem widza, bardziej zainteresowanego śliczną blondynką u swojego boku niż jakimikolwiek brutalnymi animozjami z przeszłości. Przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ech wszyscy do grania zbierali się jak sójki za morze, co odnotowałem ze znacznym niezadowoleniem. Na normalnym meczu takie rzeczy nie miałyby miejsca, tutaj jednak na boisku pośród profesjonalnych graczy znalazła się duża grupa amatorów, a niektórzy z nich wydawali się być mocno zagubieni. Swoje pozorne zagubienie wywołane zasadami gry Quidditcha doskonale za to udawała Venus, którą me oczęta ujrzały niedługo po zajęciu miejsc. Jakiś brodacz, zdecydowanie zbyt bardzo się spoufalając, wskazywał jej po kolei obręcze i ludzi, jakby była na meczu pierwszy raz w życiu, a moje brwi zmarszczyły się w konsternacji. Nie wypadałoby jednak przyznać, że coś skręciło mi się w żołądku na widok blondynki i jej towarzysza, a ciśnienie w moich żyłach poszybowało w górę, dlatego też wróciłem do uważnego studiowania grających dziś zawodników, uśmiechnąłem się krótko, lokalizując mojego kuzyna i kiwnąłem głową, słysząc słowa Amodeusa.
- Cóż, mam nadzieję, że przynajmniej mile nas zaskoczą ożywioną rozgrywką. - skoro jak na razie całokształt meczowych doświadczeń szedł na minus, oby akcja nie pozostawiała zbyt wiele do życzenia.
- Cerys! Dołączysz do nas, moja droga? Nie wiem czy mieliście przyjemność się poznać. Panna Cerys Greengrass, kuzynka Linette, panicz Amodeus Prince, przyjaciel wszystkich możliwych Averych. - żeby formalnościom stało się zadość, po przywitaniu naszej uroczej towarzyszki dokonałem zapoznania, wybijając tym samym z głowy Mośka teorie spiskowe co do agencikowych romansideł hehe. - Niestety, rozczaruję cię, dzisiaj to Soren ma sto procent mojej uwagi. - taki to (okazjonalnie) wierny jestem Linette. Uśmiechnąłem się lekko i tylko tak wzrok mój powędrował ku blondynce, która wpadła na barierkę w pierwszym rzędzie i która usiadła możliwie jak najdalej od reszty kibicujących. Dlaczego jej twarz wydawała się być znajoma? Ponownie zmarszczyłem brwi i przysięgam, jeśli tak dalej pójdzie, niedługo sam będę musiał zainwestować w przeciwzmarszczkowe kremu panny Parkinson. Ciężkie życie agenta 00Ejwery.
- Cóż, mam nadzieję, że przynajmniej mile nas zaskoczą ożywioną rozgrywką. - skoro jak na razie całokształt meczowych doświadczeń szedł na minus, oby akcja nie pozostawiała zbyt wiele do życzenia.
- Cerys! Dołączysz do nas, moja droga? Nie wiem czy mieliście przyjemność się poznać. Panna Cerys Greengrass, kuzynka Linette, panicz Amodeus Prince, przyjaciel wszystkich możliwych Averych. - żeby formalnościom stało się zadość, po przywitaniu naszej uroczej towarzyszki dokonałem zapoznania, wybijając tym samym z głowy Mośka teorie spiskowe co do agencikowych romansideł hehe. - Niestety, rozczaruję cię, dzisiaj to Soren ma sto procent mojej uwagi. - taki to (okazjonalnie) wierny jestem Linette. Uśmiechnąłem się lekko i tylko tak wzrok mój powędrował ku blondynce, która wpadła na barierkę w pierwszym rzędzie i która usiadła możliwie jak najdalej od reszty kibicujących. Dlaczego jej twarz wydawała się być znajoma? Ponownie zmarszczyłem brwi i przysięgam, jeśli tak dalej pójdzie, niedługo sam będę musiał zainwestować w przeciwzmarszczkowe kremu panny Parkinson. Ciężkie życie agenta 00Ejwery.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Kapitanem ich drużyny była Gwen, Tristan przyglądał się jej z daleka jeszcze nim zebrali się wszyscy, gdy w zamyśleniu przemierzała grząski grunt murawy prowizorycznego boiska. Wiele o niej słyszał i niejeden raz widział ją na boisku, musiałby być ślepy, żeby nie zrobiła na nim wrażenia jako Harpia. W jego drużynie było wielu zawodowców - właściwie... wszyscy oprócz niego i Padraiga? Dość krytycznie przyglądał się kolejnym pojawiającym się personom. Melvin - kolejna gwiazda, Soren - Avery... i Selina. Nie widział jej długie lata, zabawny moment na odnowienie znajomości. Charlusa Pottera kojarzył wyłącznie jako męża Dorei Black, ale wyglądał, jakby wiedział, do czego służyła miotła. Nie czuł się do końca pewnie w tym składzie, nawet w kilkuosobowych sparingach nigdy nie grał na pozycji... szukającego. Był wysoki, krzepki, dobrze zbudowany i ciężki - daleko było mu do zwinności... Clarissy. Druella, Diana i Leonard trafili do przeciwnej drużyny, trochę żałował - choć dawno nie grał przeciwko siostrze, a bez pałki będzie mu stanąć naprzeciw niej o wiele łatwiej. Wysłuchał przemowy pani kapitan w milczeniu, wspierając się o trzon miotły, choć słowa nie bardzo do niego trafiały. Zbyt dużo kłębiło się w nim splątanych myśli.
Przed rozpoczęciem meczu skinął głową Selinie, usiłując uchwycić jej spojrzenie; to spotkanie wymagało dłuższej celebracji, ale teraz nie było już na to czasu - mieli przecież zacząć grać. Położył dłoń na ramieniu Padraiga, życząc mu powodzenia.
Nie spodziewał się widowni, nawet, jeśli było to raptem kilka zgromadzonych osób - dostrzegł wśród nich jednakże persony, których bynajmniej się tutaj nie spodziewał. Przez dłuższą chwilę przyglądał się Cerys, z tej odległości nie widział, czy ma już na palcu pierścionek. Uniósł dłoń, żeby powitać Bena, kiedy go zauważył i wcale nie dał po sobie poznać ukłucia zazdrości, kiedy dostrzegł jego towarzyszkę - co oni do diaska robili razem? Z nieco większą powściągliwością oraz szlachecką manierę, w którą Tristan przeszedł nadzwyczaj płynnie, skinął głową Venus. Na koniec zwrócił się do przeciwnej drużyny, w oczekiwaniu na rozpoczęcie witając się z siostrą oraz kuzynostwem - cieszył się, że Leonard dał się namówić, z nim też właściwie wcale się ostatnio nie widywał.
Wiedział, że jego duch walki rozbudzi się dopiero, gdy siądzie na miotle, przysiadł z boku celem napastowania miotły.
Przed rozpoczęciem meczu skinął głową Selinie, usiłując uchwycić jej spojrzenie; to spotkanie wymagało dłuższej celebracji, ale teraz nie było już na to czasu - mieli przecież zacząć grać. Położył dłoń na ramieniu Padraiga, życząc mu powodzenia.
Nie spodziewał się widowni, nawet, jeśli było to raptem kilka zgromadzonych osób - dostrzegł wśród nich jednakże persony, których bynajmniej się tutaj nie spodziewał. Przez dłuższą chwilę przyglądał się Cerys, z tej odległości nie widział, czy ma już na palcu pierścionek. Uniósł dłoń, żeby powitać Bena, kiedy go zauważył i wcale nie dał po sobie poznać ukłucia zazdrości, kiedy dostrzegł jego towarzyszkę - co oni do diaska robili razem? Z nieco większą powściągliwością oraz szlachecką manierę, w którą Tristan przeszedł nadzwyczaj płynnie, skinął głową Venus. Na koniec zwrócił się do przeciwnej drużyny, w oczekiwaniu na rozpoczęcie witając się z siostrą oraz kuzynostwem - cieszył się, że Leonard dał się namówić, z nim też właściwie wcale się ostatnio nie widywał.
Wiedział, że jego duch walki rozbudzi się dopiero, gdy siądzie na miotle, przysiadł z boku celem napastowania miotły.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 05.09.15 19:53, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
* Z tego co wiem, w drużynie Diany, wykruszył się Leo - ścigający, więc ten, tego..przygarnijcie mnie!*
Inara na co dzień nie zajmowała się oczywiście Quidditchem. Lubiła popatrzeć, w szkole oczywiście trochę śmigała i podobno nawet miała do tego dyg. Jednak wybrała inną drogę, alchemiczną.
Na zorganizowany mecz przybyła więc wstępnie, jako kibic. Nie był to żadne z zawodowych, organizowanych, ale miło było choć przypomnieć sobie ten pęd, który - zdecydowanie przypominał trochę jazdę konną. Możliwe, że dawało jej to, pewną dodatkową wprawę, podczas stabilnym utrzymywaniu się na...kijku. Chęć kibicowania zmieniła się, przynajmniej w momencie, gdy nie usłyszała o brakującym zawodniku w jednej z drużyn. I oczywiście nie byłaby sobą, gdyby pod wpływem impulsu, nie poleciała ze swoim zgłoszeniem... Nie mogła przecież odmówić!
Weszła na prowizoryczne boisko, szukając kapitana drużyny - Diany. Była zdecydowanie podekscytowana. Jakież było jej zdziwienie, gdy kątem oka dostrzegła, bardzo znajomą sylwetkę, Tristan - sam don Juan De Rosier, jak go za czasów szkolnych nazywała. Jej usta wygięły się w radosnym, acz nieco złośliwym, czy łobuzerskim uśmiechu. Nie był to czas na rozmowy, ale może uda jej się złapać go później?. Podeszła do swojej drużyny, przyglądając się poszczególnym osóbkom. Obdarzyła obecnych zawodników, jeszcze szerszym, niż przed chwilą uśmiechem. Kolejne wyzwanie podjęte!
- Przybywam do was z amatorską odsieczą, podobno brakuje wam ścigającego? - możliwe, że drobna postać Inary nie robiła szaleńczego wrażenia. Jednak nie była delikatnym stworzeniem, na jakie wyglądała. Lata nauki szermierki, czy jazdy konnej, zdecydowanie wyrobiły w niej odpowiednie umiejętności, czy talenty. Może nie będzie błyszczeć, jako gwiazdka meczu, ale da z siebie wszystko, by mecz był udany! W końcu...miała okazję użyć, czy też wyładować skumulowane emocje i energię. Tak, to będzie dobry mecz, niezależnie od wyniku!. Wciąż więc, niepowstrzymanie, usta wyginały się radośnie.
Inara na co dzień nie zajmowała się oczywiście Quidditchem. Lubiła popatrzeć, w szkole oczywiście trochę śmigała i podobno nawet miała do tego dyg. Jednak wybrała inną drogę, alchemiczną.
Na zorganizowany mecz przybyła więc wstępnie, jako kibic. Nie był to żadne z zawodowych, organizowanych, ale miło było choć przypomnieć sobie ten pęd, który - zdecydowanie przypominał trochę jazdę konną. Możliwe, że dawało jej to, pewną dodatkową wprawę, podczas stabilnym utrzymywaniu się na...kijku. Chęć kibicowania zmieniła się, przynajmniej w momencie, gdy nie usłyszała o brakującym zawodniku w jednej z drużyn. I oczywiście nie byłaby sobą, gdyby pod wpływem impulsu, nie poleciała ze swoim zgłoszeniem... Nie mogła przecież odmówić!
Weszła na prowizoryczne boisko, szukając kapitana drużyny - Diany. Była zdecydowanie podekscytowana. Jakież było jej zdziwienie, gdy kątem oka dostrzegła, bardzo znajomą sylwetkę, Tristan - sam don Juan De Rosier, jak go za czasów szkolnych nazywała. Jej usta wygięły się w radosnym, acz nieco złośliwym, czy łobuzerskim uśmiechu. Nie był to czas na rozmowy, ale może uda jej się złapać go później?. Podeszła do swojej drużyny, przyglądając się poszczególnym osóbkom. Obdarzyła obecnych zawodników, jeszcze szerszym, niż przed chwilą uśmiechem. Kolejne wyzwanie podjęte!
- Przybywam do was z amatorską odsieczą, podobno brakuje wam ścigającego? - możliwe, że drobna postać Inary nie robiła szaleńczego wrażenia. Jednak nie była delikatnym stworzeniem, na jakie wyglądała. Lata nauki szermierki, czy jazdy konnej, zdecydowanie wyrobiły w niej odpowiednie umiejętności, czy talenty. Może nie będzie błyszczeć, jako gwiazdka meczu, ale da z siebie wszystko, by mecz był udany! W końcu...miała okazję użyć, czy też wyładować skumulowane emocje i energię. Tak, to będzie dobry mecz, niezależnie od wyniku!. Wciąż więc, niepowstrzymanie, usta wyginały się radośnie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 05.09.15 1:55, w całości zmieniany 3 razy
Nie pamiętał kiedy po raz ostatni przebywał na terenie Queeriditch Marsh. Okres ten można było zaliczyć już do dekady, a nawet jeszcze dłużej, wliczając w to fakt, że Rudolf rozpoczął podróżowanie po Europie w poszukiwaniu sportowych wrażeń jeszcze nim ukończył edukację w Instytucie Magii Durmstrang. Przebył Wyspy Brytyjskie wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu sportowych wrażeń. Przeczesał wzrokiem okolicę, nie zwracając uwagi, że sportowe buty zatapiają mu się w coraz bardziej grząskiej glebie, która bardzo miernie imitowała sportowe boisko. Deszcz siąpił coraz mocniej, jednak chmury wiszące bardzo nisko nie zapowiadały większej ulewy. Wilgotny klimat nie przypominał w zupełności wakacyjnych upałów, jakie pozostawił w Badenii Wirtembergii, co więcej, był dość miłą odskocznią od skwaru palącego płuca podczas treningów Sokołów, które przeszły już do przeszłości. Otwierał się przed nimi nowy rozdział, a podwórkowy mecz Quidditcha był dobrym pretekstem do rozpoczęcia sezonu. Nie traktował go jednak na tyle poważnie, by wkładać z tej okazji strój reprezentacyjny drużyny. Miał na sobie szatę treningową, w neutralnych barwach, jednak niepozbawioną jego nazwiska widniejącego na plecach, które bielą odcinało się na tle ciemnego materiału – Brand. Na głowie miał założone już gogle potraktowane zaklęciem, które miało odbijać krople deszczu uniemożliwiające widoczność. W prawej dłoni ściskał potraktowaną pastą Fleetwooda miotłę bardzo dobrej jakości, przerzucając ją co chwila przez ramię. W drugiej dłoni dzierżył wysłużoną pałkę, która raz po raz odbijała się od jego łydki, w niecierpliwym tiku, którego nie był w stanie powstrzymać. Kątem oka obserwował swoją drużynę. Dianę i Clarissę znał od dłuższego czasu, śledził bardzo dokładnie sportowe poczynania Harpii ze względu na ich wielokrotną panią kapitan. Dlatego też nazwiska Rowston i Rookwood były mu dobrze znane, w chwili, kiedy zapoznawał się ze składem eventu sportowego. Przywitał się z nimi na samym początku, gdy tylko znalazł się na miejscu. Pozostały skład stanowili mu mniej znani przedstawiciele brytyjskiej magicznej szlachty, którym również nie poskąpił uścisku dłoni. Bulstrode, Black i dwoje Crouchów. Przeniósł spojrzenie na blondwłosą piękność, która zwróciła się najprawdopodobniej do swojego brata. Nie miał już wątpliwości, że to oni są Crouchami. Na dźwięk słów Diany nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Przeniósł spojrzenie na czarnowłosą piękność, która wręcz tryskała humorem. Odpowiedział jej równie szerokim uśmiechem. Zatrzymał na niej wzrok odrobinę zbyt długo, zastanawiając się, czy stojąca przed nim Druella Black, mogła być tą samą testerką mioteł, o której jakiś czas temu usłyszał lub gdzieś przeczytał. Nie zdążył spytać dziewczyny wprost, ponieważ Diana rozpoczęła przemowę. Rudolf słuchając jej, poczuł, jakby nagle przeniósł się do czasów szkolnych, kiedy to rozgrywki Quidditcha odbywały się na szkolnym boisku znajdującym się wysoko w górach mroźnej Skandynawii.
- Z przyjemnością. – Odpowiedział na ciche słowa panny Black i domyślając się, co dziewczyna chciała im przekazać swoim ruchem, podobnie jak inni, nakrył jej dłoń swoją własną, jednak podobnie jak ona, nie wykrzyknął żadnego hasła, bo nic nie przyszło mu do głowy, kiedy jego wzrok padł na lichej konstrukcji trybuny. Spodziewał zobaczyć się tam każdego, tylko nie tego jednego osobnika. Czarnobrody jegomość w towarzystwie pięknolicej blondyneczki przykuwali uwagę nawet z oddali. Zmarszczka na czole Rudolfa pogłębiła się, kiedy Ben dostrzegł jego spojrzenie. Przez chwilę wpatrywał się w niego bez wyrazu, jednak nie trwało to dłużej niż czas pomiędzy mrugnięciami powieki. Odwrócił się, zaciskając mocniej palce na obu sprzętach które znajdowały się w jego dłoniach. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Gwendolyn, by zauważyć, że ona również przestała przemawiać do swojej drużyny. Posłał jej szeroki uśmiech wypowiadając bezgłośnie kilka słów, które mogła wyczytać tylko z ruchu jego warg i gestykulacji – Nie ważne kto wygra i tak będziemy świętować, wiesz jak! Wyciągnął dłoń w kierunku Melvina, jakby chciał mu zamachać. Szczęściarz trafił do drużyny pełnej Os. Sorena również powitał machnięciem i skinięciem głową. Jego spojrzenie zatrzymało się też na chwilę na Selinie, która wbrew jego najśmielszym oczekiwaniom… po prostu się do niego uśmiechnęła. Zmarszczył brew, znał ją bowiem doskonale. Nie miał pewności, czy nie była to zapowiedź jakiejś rywalizacji związanej z Gwen, która mogła przerodzić się prędko w drużynową wojnę domową. Miał nadzieję, że jednak sobie odpuści. Odpowiedział jej uśmiechem, oczekując na gwizdek startu meczu. Odwrócił się, kiedy zza pleców usłyszał jakiś nieznany kobiecy głos, zastanawiąc jednocześnie czy w Wielkiej Brytanii wszystkie kobiety zajmujące się Quidditchem zawodowo czy też dla rozrywki w lipcowe popołudnie, musiały być takie piękne. Zerknął na pozostałych, zauważając, że nieznajoma rzeczywiście ma rację co do ich niepełnego składu. Do tej pory nie zwrócił na to większej uwagi. Nie chciał decydować za Dianę, ale skoro mieli do wyboru wystartować w niepełnym składzie, czy przyjąć dziewczynę do drużyny to jednak druga opcja wydawała się dużo bardziej odpowiednia. Odezwał się więc, nim pozostali zdążyli zebrać myśli.
- Pewnie! Zapraszamy! Masz swoją miotłę? Jak nie, to organizatorzy na pewno coś dla Ciebie znajdą. – Rzekł z uśmiechem na ustach. Rudolf nie mógł narzekać, trafił do typowo kobiecej drużyny, z czego wyjątek stanowił jedynie on i jego towarzysz, drugi pałkarz, Parys Bulstrode. Facet nieco starszy od niego, Rudolf jednak zauważył, że jak na swój wiek, wcale nie spoczął na laurach i cieszył się dobrą sprawnością fizyczną. Co do umiejętności pałkarskich, nie wnikał, mecz miał być zabawą, jednak w razie potrzeby, gotowy byłby udzielić paru cennych wskazówek nowemu towarzyszowi.
- Z przyjemnością. – Odpowiedział na ciche słowa panny Black i domyślając się, co dziewczyna chciała im przekazać swoim ruchem, podobnie jak inni, nakrył jej dłoń swoją własną, jednak podobnie jak ona, nie wykrzyknął żadnego hasła, bo nic nie przyszło mu do głowy, kiedy jego wzrok padł na lichej konstrukcji trybuny. Spodziewał zobaczyć się tam każdego, tylko nie tego jednego osobnika. Czarnobrody jegomość w towarzystwie pięknolicej blondyneczki przykuwali uwagę nawet z oddali. Zmarszczka na czole Rudolfa pogłębiła się, kiedy Ben dostrzegł jego spojrzenie. Przez chwilę wpatrywał się w niego bez wyrazu, jednak nie trwało to dłużej niż czas pomiędzy mrugnięciami powieki. Odwrócił się, zaciskając mocniej palce na obu sprzętach które znajdowały się w jego dłoniach. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Gwendolyn, by zauważyć, że ona również przestała przemawiać do swojej drużyny. Posłał jej szeroki uśmiech wypowiadając bezgłośnie kilka słów, które mogła wyczytać tylko z ruchu jego warg i gestykulacji – Nie ważne kto wygra i tak będziemy świętować, wiesz jak! Wyciągnął dłoń w kierunku Melvina, jakby chciał mu zamachać. Szczęściarz trafił do drużyny pełnej Os. Sorena również powitał machnięciem i skinięciem głową. Jego spojrzenie zatrzymało się też na chwilę na Selinie, która wbrew jego najśmielszym oczekiwaniom… po prostu się do niego uśmiechnęła. Zmarszczył brew, znał ją bowiem doskonale. Nie miał pewności, czy nie była to zapowiedź jakiejś rywalizacji związanej z Gwen, która mogła przerodzić się prędko w drużynową wojnę domową. Miał nadzieję, że jednak sobie odpuści. Odpowiedział jej uśmiechem, oczekując na gwizdek startu meczu. Odwrócił się, kiedy zza pleców usłyszał jakiś nieznany kobiecy głos, zastanawiąc jednocześnie czy w Wielkiej Brytanii wszystkie kobiety zajmujące się Quidditchem zawodowo czy też dla rozrywki w lipcowe popołudnie, musiały być takie piękne. Zerknął na pozostałych, zauważając, że nieznajoma rzeczywiście ma rację co do ich niepełnego składu. Do tej pory nie zwrócił na to większej uwagi. Nie chciał decydować za Dianę, ale skoro mieli do wyboru wystartować w niepełnym składzie, czy przyjąć dziewczynę do drużyny to jednak druga opcja wydawała się dużo bardziej odpowiednia. Odezwał się więc, nim pozostali zdążyli zebrać myśli.
- Pewnie! Zapraszamy! Masz swoją miotłę? Jak nie, to organizatorzy na pewno coś dla Ciebie znajdą. – Rzekł z uśmiechem na ustach. Rudolf nie mógł narzekać, trafił do typowo kobiecej drużyny, z czego wyjątek stanowił jedynie on i jego towarzysz, drugi pałkarz, Parys Bulstrode. Facet nieco starszy od niego, Rudolf jednak zauważył, że jak na swój wiek, wcale nie spoczął na laurach i cieszył się dobrą sprawnością fizyczną. Co do umiejętności pałkarskich, nie wnikał, mecz miał być zabawą, jednak w razie potrzeby, gotowy byłby udzielić paru cennych wskazówek nowemu towarzyszowi.
Rudolf Brand
Zawód : Pałkarz Sokołów z Heidelbergu
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
Oh, you can't tell me it's not worth tryin' for
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
I can't help it, there's nothin' I want more
Yeah, I would fight for you, I'd lie for you
Walk the wire for you - yeah, I'd die for you
You know it's true
Everything I do, oh, I do it for you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Moja drużyna była już chyba w komplecie. Witałam każdego z szerokim uśmiechem i jeśli tylko taka osoba wyraziła większą chęć, to i uściśnięciem dłoni. Witałam również osoby z drugiej drużyny, na przykład wszystkich graczy, z mojej drużyny oraz Os. Gwen fajnie trafiła, prawie cała jej drużyna składała się z profesjonalistów, u mnie było trochę gorzej, ale nie przejęłam się zbytnio. W końcu to tylko zabawa, a może w kimś z nich drzemał ukryty talent?
Na moją przemowę zbyt wiele osób nie zareagowało. Tak jak myślałam, najbardziej pozytywnie nastawiona była Druella, która wyciągnęła rękę przed siebie w geście jakiegoś okrzyku. Położyłam swoją rękę na ich, ale też nic nie krzyknęłam. Nie bardzo wiedziałam co, więc tylko roześmiałam się radośnie.
- Zwyciężymy! – powiedziałam w końcu, chichrając się z całego wydarzenia.
W zamian za jednego z graczy do naszej drużyny dołączyła dziewczyna, przywitałam ją z szerokim uśmiechem.
- Witaj, jasne, zapraszam! Super, że do nas dołączyłaś, trudno by się grało z dwoma ścigającymi tylko – powiedziałam.
Odezwał się też Rudolf proponując dziewczynie miotłę. Ochoczo pokiwałam głową, w końcu, co to za gracz, bez miotły. Spojrzałam na Rudolfa, ubrany był dosyć profesjonalnie, razem z nim trochę odstawaliśmy od ubioru innych osób. Ja również założyłam ubiór treningowy. Jednak moje szaty przyozdobione były typowymi barwami Harpii. Z przodu miałam charakterystyczny złoty pazur a z tyłu nazwisko Rowston. No co? To przecież ubiór treningowy!
- Niedługo się zacznie, skupcie się moi drodzy. Zabawa zabawą, ale trzeba też na siebie uważać, nie chcemy żadnych złamanych kończyn, walnięć w drzewa i spadania z mioteł, jasne? – zapytałam.
W mojej krwi buzowała już adrenalina i nie mogłam doczekać się, aż wsiądę na miotłę i oderwę stopy od podłoża.
Na moją przemowę zbyt wiele osób nie zareagowało. Tak jak myślałam, najbardziej pozytywnie nastawiona była Druella, która wyciągnęła rękę przed siebie w geście jakiegoś okrzyku. Położyłam swoją rękę na ich, ale też nic nie krzyknęłam. Nie bardzo wiedziałam co, więc tylko roześmiałam się radośnie.
- Zwyciężymy! – powiedziałam w końcu, chichrając się z całego wydarzenia.
W zamian za jednego z graczy do naszej drużyny dołączyła dziewczyna, przywitałam ją z szerokim uśmiechem.
- Witaj, jasne, zapraszam! Super, że do nas dołączyłaś, trudno by się grało z dwoma ścigającymi tylko – powiedziałam.
Odezwał się też Rudolf proponując dziewczynie miotłę. Ochoczo pokiwałam głową, w końcu, co to za gracz, bez miotły. Spojrzałam na Rudolfa, ubrany był dosyć profesjonalnie, razem z nim trochę odstawaliśmy od ubioru innych osób. Ja również założyłam ubiór treningowy. Jednak moje szaty przyozdobione były typowymi barwami Harpii. Z przodu miałam charakterystyczny złoty pazur a z tyłu nazwisko Rowston. No co? To przecież ubiór treningowy!
- Niedługo się zacznie, skupcie się moi drodzy. Zabawa zabawą, ale trzeba też na siebie uważać, nie chcemy żadnych złamanych kończyn, walnięć w drzewa i spadania z mioteł, jasne? – zapytałam.
W mojej krwi buzowała już adrenalina i nie mogłam doczekać się, aż wsiądę na miotłę i oderwę stopy od podłoża.
Gość
Gość
| Co prawda Kler i Parys jeszcze nie napisali, ale minął tydzień, dlatego ruszamy dalej. MG przypomina, że do ST doliczamy oczywiście wartość statystyki sprawności danego zawodnika oraz bonus wynikający z jego miotły/z użycia pasty.
Widownia liczyła dobre sześć osób, lecz nie mogło to być ogromnym zaskoczeniem - w końcu mecz był całkowicie prywatnym wydarzeniem, nikt o nim nie pisał, nikt o nim nie trąbił. Wszyscy, którzy się tutaj znaleźli, wiedzieli o nim od zaangażowanych w to graczom, zaś który dokładnie wyszedł z inicjatywą spotkania towarzyskiego - chyba już nikt nie pamiętał.
Pogoda nie zachęcała, lecz wszyscy byli zdeterminowani do zaciętej walki o wygraną. Miejsce nieobecnego Leonarda zajęła w ostatniej chwili arystokratka Inara - i chwała jej za to, gdyż inaczej widowisko nie mogłoby się odbyć. Po krótkich przemówieniach kapitanów i licznych przywitaniach, gracze w końcu wzbili się w powietrze, zajmując pozycje po odpowiednich stronach boiska.
Może i boisko Queerditch Marsh nie było okazałym obiektem sportowym, do jakiego była przyzwyczajona większość z zawodników, lecz było zabytkiem - którego nikt nie mógł unowocześnić, ponieważ godziłoby to w tradycję, a które i tak prezentowało się lepiej, niż trzy obręcze ustawione za stodołą.
Kiedy wszyscy byli już na swych miejscach, młody Macmillan, który obiecał być sędzią tego nieoficjalnego spotkania, dał im sygnał do startu, podrzucając w górę kafla.
Tłuczki pomknęły w kierunku Gwen i Rudolfa.
| Dodaję jeszcze raz link do mechaniki, gdyby ktoś zapomniał jakie są zasady. ST odparcia tłuczków wynosi 50.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Lista bonusów:
Drużyna 1
Charlus - sprawność 3, miotła 0 = 3
Gwen - sprawność 16, miotła 3, pasta 1 = 20
Melvin - sprawność 10, miotła 3 = 13
Paddy - sprawność 5, miotła 0 = 5
Selina - sprawność 5, miotła 3, pasta 1 = 9
Soren - sprawność 7, miotła 3 = 10
Tristan - sprawność 6, miotła 0, pasta 1 = 7
Drużyna 2
Diana R. - sprawność 5, miotła 3, pasta 1 = 9
Diana C. - sprawność 0, miotła 0 = 0
Druella - sprawność 2, miotła 3, pasta 1 = 6
Inara - sprawność 3, miotła 0 = 3
Kler- sprawność 10, miotła 3 = 13
Parys - sprawność 5, miotła 0 = 5
Rudolf - sprawność 20, miotła 3, pasta 1 = 24
Widownia liczyła dobre sześć osób, lecz nie mogło to być ogromnym zaskoczeniem - w końcu mecz był całkowicie prywatnym wydarzeniem, nikt o nim nie pisał, nikt o nim nie trąbił. Wszyscy, którzy się tutaj znaleźli, wiedzieli o nim od zaangażowanych w to graczom, zaś który dokładnie wyszedł z inicjatywą spotkania towarzyskiego - chyba już nikt nie pamiętał.
Pogoda nie zachęcała, lecz wszyscy byli zdeterminowani do zaciętej walki o wygraną. Miejsce nieobecnego Leonarda zajęła w ostatniej chwili arystokratka Inara - i chwała jej za to, gdyż inaczej widowisko nie mogłoby się odbyć. Po krótkich przemówieniach kapitanów i licznych przywitaniach, gracze w końcu wzbili się w powietrze, zajmując pozycje po odpowiednich stronach boiska.
Może i boisko Queerditch Marsh nie było okazałym obiektem sportowym, do jakiego była przyzwyczajona większość z zawodników, lecz było zabytkiem - którego nikt nie mógł unowocześnić, ponieważ godziłoby to w tradycję, a które i tak prezentowało się lepiej, niż trzy obręcze ustawione za stodołą.
Kiedy wszyscy byli już na swych miejscach, młody Macmillan, który obiecał być sędzią tego nieoficjalnego spotkania, dał im sygnał do startu, podrzucając w górę kafla.
Tłuczki pomknęły w kierunku Gwen i Rudolfa.
| Dodaję jeszcze raz link do mechaniki, gdyby ktoś zapomniał jakie są zasady. ST odparcia tłuczków wynosi 50.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.09.15 21:10, w całości zmieniany 1 raz
Nie dane nam było dłużej porozmawiać. Ogłoszono, że mecz się właśnie rozpoczyna. Dzisiejszym sędzią był Macmillan, który zarządził początek spotkania. Usiadłam na swoją miotłę, podleciałam do Gwen, aby podać jej dłoń, następnie powróciłam do swojej drużyny. Zagrzmiał gwizdek, kafel powędrował do góry. Ja w tym samym momencie pochyliłam się nad trzonkiem i ruszyłam w stronę piłki, aby ją złapać i czym prędzej ruszyć w stronę obręczy drużyny przeciwnej. Miałam nadzieję, że moi kompani w razie czego mnie asystują i pomogą, gdybym tej piłki nie złapała. Nie mniej jednak udało się i to ja miałam piłkę w swojej ręce, śmigałam teraz w stronę przeciwników wypatrując członka swojej drużyny, innego ścigającego, któremu mogłabym podać kafla. Gdy taka okazja się nadarzyła, podałam dalej.
Ostatnio zmieniony przez Diana Rowston dnia 05.09.15 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Diana Rowston' has done the following action : Rzut kostkami
'k100' : 27
'k100' : 27
Strona 1 z 17 • 1, 2, 3 ... 9 ... 17
Moczary Queerditch Marsh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia