Komnaty Imogen
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Imogen
Komnaty, w których skład wchodzi wydzielona część sypialniana, przedsionek witający gości i pozwalający na prywatne rozmowy w objęciach wygodnych foteli i stosunkowo mała garderoba, w której prym wiodą nietknięte suknie. Na przestrzeni lat ulegały diametralnym zmianom, pierwotnie zagospodarowane w odcieniach błękitu i różu, teraz prezentowały skromność w odcieniach bieli i brązu. Ściany odziane w liczne regały z książkami, prezentowały wszelkie pamiątki z podróży, otrzymywane od braci i ojca. Na stoliku kawowym niezmiennie prezentowały się białe peonie, o których obecność pani komnat dba ze szczególną uwagą. Po stronie południowej znajduje się wyjście na balkon, z którego można obserwować rozległość portu. Na nim znajduje się ponownie miejsce na chwilę spoczynku i kontemplację zapierającego dech w piersiach widoku.
Kluczowe miejsce na mapie zajmuje biurko, wykonane z mahoniu, będące specjalnym zamówieniem na dziesiąte urodziny. Rozległe szuflady skrywają ręcznie pisane notatki, pamiętniki i próby sił w nowych językach. Na nim również znajduje się bukiet kwiatów, stanowiący jedną z niewielu ozdób, o których absolutny zanik troszczyła się Imogen w imię trudności ze skupieniem. W taki sposób znad łoża zniknął baldachim, okna skrył się pod delikatnymi zasłonami a główną ozdobą komnat był perfekcyjny ład i nienaganny porządek.
Kluczowe miejsce na mapie zajmuje biurko, wykonane z mahoniu, będące specjalnym zamówieniem na dziesiąte urodziny. Rozległe szuflady skrywają ręcznie pisane notatki, pamiętniki i próby sił w nowych językach. Na nim również znajduje się bukiet kwiatów, stanowiący jedną z niewielu ozdób, o których absolutny zanik troszczyła się Imogen w imię trudności ze skupieniem. W taki sposób znad łoża zniknął baldachim, okna skrył się pod delikatnymi zasłonami a główną ozdobą komnat był perfekcyjny ład i nienaganny porządek.
Każdy rok przychodził nowym cierpieniem, każdy niósł coś na kształt próby bojowej — nigdy nie ustała, nigdy nie dane jej było spocząć w bezpieczeństwie i spokoju. Niekiedy marzła o tym aby się rozpłynąć, bo choć nosiła ciężar innych spojrzeń ze swoistą pewnością siebie, wrodzonym talentem do zgrywania, że nic się nie dzieje, to los porwał ostatni żagiel prącego wbrew wodom statku. Winna zachować kurs, przeć w znajome wody, te jednak rozgniewane niesionymi latami bezczynności, posyłały w drobne ciało kolejne fale sztormów. Cierpiała co rusz, dzień po dniu, rok po roku. Serce zdawało się bić w kamiennej strukturze, odsunęła od siebie jakiekolwiek możliwości na pełne zaufanie — dopiero teraz, w ostatnim momencie, chciała szczerze przyznać trapiący ją problem, móc go wreszcie wykrzyczeć, móc wreszcie powiedzieć, dlaczego skrzywdziła i jego, i wiele innych bliskich jej osób. Nie miała okazji, list kreślony nerwową ręką, niesiony był w grabieżczych łapskach pocztowej sowy, gdy jej własna Rusałka dodawała otuchy w cichym szeleście stroszonych piór. Żałowała, po stokroć, że sprowokowała go do tej nierównej walki; teraz urazę trzymała bardziej do siebie niż jakiegokolwiek otaczającego ją bytu, samobiczując się i swoje blade plecy w zatraceniu rozsądku. Czy mogła zachować się głupiej niż w momencie, w którym egoistyczne powódki pchnęły ją do owładnięcia go urokiem? Przecież wiedziała doskonale, o jakiej wartości mówiły szepty, słyszała nie pierwszy raz z ust matki, że mieli zamiar wydać ją wyjątkowo drogo, wypełniając rodowe sojusze kolejną możliwością rozrostu rodowych możliwości. Złośliwa podświadomość podpowiadała starcze dłonie, godne nazwisko i szereg spowitych dzieci, pośród których nie było ni jednego syna możnego do odziedziczenia majątku; kiedy indziej widziała oczyma wyobraźni polityka, kandydata na nestora rodu albo innego możnego, który zagwarantowałby wzmocnienie pozycję rodu na niestabilnych wodach Morza Północnego. Z pewnością daleko było wizjom do miłości, choćby drobnego zauroczenia osobą męża — ale nie roztrząsała tej wizji teraz mocniej, w chłodnej masce skrywając młodą dziewczynę, ukazując zaś godny nocnej toni morza chłód, wprost czerń. Głębia serca skryła się popiołem, stała się tym swoistym cieniem i wspomnieniem, zgodnie z jej własną — ostatnią posłaną prośbą — i pozwoliła, by końcowe bicie szkarłatnego kruszcu wybiło w dozie ulgi i szczęścia.
Gudrun była obok, skryta w ciemnym wrażeniu otaczających ją komnat Imogen. Niepokój wypełniał pustawe pomieszczenie, bo choć kipiało ono bogactwem, to było ono przepełnione dojmującym wprost chłodem. Kwiaty zniknęły z mahoniowych mebli, róże zaschły w wazonie, kształtując wyraz młodego umysłu, który zraniony po raz kolejny, nie potrafił odbić mimo życiodajnej wody. Nalała sobie dodatkową porcję rumu, stukot obcasów przybliżył ją do Gudrun. Wełniana spódnica nadawała ciężkości drobnemu ciału, golf skrywał skórę, lecz uwydatniał idealną figurę porcelanowej lalki, na którą zwykło chuchać, ale nic nie powstrzymało pęknięć na drobnej strukturze. Nie potrafiła wybaczyć sobie tego, że porzuciła Gudrun w tamtym momencie; ciasto zawiązany sznur obaw zacisnął się na kobiecej szyi, nie potrafiła w tym momencie wydusić więcej. Nie wypowiedziała jednak ani słowa więcej, ani jedna łza nie spłynęła po policzku, gdy oparła się łokciem o framugę okna, spoglądając na zaśnieżony pyłem taras.
— Tak, Sophosowi udało się odnaleźć rodzinę — odparła, w pewien sposób domyślając się tego, że właśnie o to chodziło pannie Borgin. Nie odrywała spojrzenia od szyby, ale i w nim widziała odbijający się obraz obaw. Takie same, skryte pod pazuchą markotnego egzystowania, skrywała ona sama. — Przepraszam, że... cię tam zostawiłam, Goodie.— Nie było w niej tej paniki, którą wtedy przejawiła. Gdzieś za plecami przechodziła Mathilda, widząc jednak poprawność kobiecych rozmów, ostatnia służka opuściła komnatę, aby przygotować usłanie do spania dla gościni. Odetchnięcie opuściło nos Imogen, dłoń sięgnęła do szyi, opuszkami palców gładząc ją w geście niepokoju. Nawet chłodny łyk współdzielonego z Gudrun alkoholu na niewiele się zdał, gdy natrętne myśli powracały na łamy spostrzeżeń i szydziły z wypracowanej dotąd równowagi. Ledwie przed kilkoma dniami drzwi trzasnęły z impetem, obwieszczenie matki pozostawiło ją samą na łamach tej własnej sypialni.
Dorośnij, Imogen.
Nie użalaj się.
— Jestem... wykończona. Od tej nocy dzień w dzień pomagam w terenie, mam wrażenie, że och, że wszyscy kogoś stracili — rozpoczęła, delikatnie kiwając się całym tułowie, głowę utrzymując przy zaostrzeniu framugi. Spojrzeniem rysowała doskonale znane zarysowania lica przyjaciółki, odwzorowywała perfekcyjny grecki nos, zatroskane, acz chłodne spojrzenie — chciała ją widzieć całą, tak też widziała, czy winna komuś za to podziękować? Jak samolubnie się zachowała, gdy w boleściach ledwie podłamanego na powrót życia, zapomniała o tym, by zapytać o nią?
— Jak się czujesz? Wreszcie możemy mówić szczerze. — Bez służby, bez konwenansów przy spożywanej z kuzynami kolacji. Otępiałe, zielonkawe tęczówki opadły ponowne za okno, a usta wygięły się w grymasie, w którym zagryzła zębami dolną wargę w poszukiwaniu spokoju — na darmo. Czasami ten płacz, ten krzyk, ta panika była prostsza; nie jednak teraz, w momencie, w którym oczekiwano od niej bycia damą Norfolku — winna odsunąć prywatne niesnaski, ból przywłaszczenia jej ciała, niesionych śmierci, złamanego serca, podłamanego zdrowia, wszelkich nadużyć; miast tego powinna służyć, do utraty tchu, do ostatniego siniaka na bladej skórz i tak też czyniła, uciekając w poły pracy w pragnieniu odnalezienia ucieczki.
Czy powinna uciekać? Nie od niej i nie wbrew niej, gdy dłoń mierzwiła, by choć na chwilę spleść ją z ciepłem skóry Borginówny. Była tym żaglem, którego w tym momencie jej brakowało — ale czy były w stanie, nawet razem, utrzymać kurs? Mimo inteligencji, woli walki i siły charakteru, czy Goodie była w stanie walczyć? Inaczej... czy powinna walczyć?
Gudrun była obok, skryta w ciemnym wrażeniu otaczających ją komnat Imogen. Niepokój wypełniał pustawe pomieszczenie, bo choć kipiało ono bogactwem, to było ono przepełnione dojmującym wprost chłodem. Kwiaty zniknęły z mahoniowych mebli, róże zaschły w wazonie, kształtując wyraz młodego umysłu, który zraniony po raz kolejny, nie potrafił odbić mimo życiodajnej wody. Nalała sobie dodatkową porcję rumu, stukot obcasów przybliżył ją do Gudrun. Wełniana spódnica nadawała ciężkości drobnemu ciału, golf skrywał skórę, lecz uwydatniał idealną figurę porcelanowej lalki, na którą zwykło chuchać, ale nic nie powstrzymało pęknięć na drobnej strukturze. Nie potrafiła wybaczyć sobie tego, że porzuciła Gudrun w tamtym momencie; ciasto zawiązany sznur obaw zacisnął się na kobiecej szyi, nie potrafiła w tym momencie wydusić więcej. Nie wypowiedziała jednak ani słowa więcej, ani jedna łza nie spłynęła po policzku, gdy oparła się łokciem o framugę okna, spoglądając na zaśnieżony pyłem taras.
— Tak, Sophosowi udało się odnaleźć rodzinę — odparła, w pewien sposób domyślając się tego, że właśnie o to chodziło pannie Borgin. Nie odrywała spojrzenia od szyby, ale i w nim widziała odbijający się obraz obaw. Takie same, skryte pod pazuchą markotnego egzystowania, skrywała ona sama. — Przepraszam, że... cię tam zostawiłam, Goodie.— Nie było w niej tej paniki, którą wtedy przejawiła. Gdzieś za plecami przechodziła Mathilda, widząc jednak poprawność kobiecych rozmów, ostatnia służka opuściła komnatę, aby przygotować usłanie do spania dla gościni. Odetchnięcie opuściło nos Imogen, dłoń sięgnęła do szyi, opuszkami palców gładząc ją w geście niepokoju. Nawet chłodny łyk współdzielonego z Gudrun alkoholu na niewiele się zdał, gdy natrętne myśli powracały na łamy spostrzeżeń i szydziły z wypracowanej dotąd równowagi. Ledwie przed kilkoma dniami drzwi trzasnęły z impetem, obwieszczenie matki pozostawiło ją samą na łamach tej własnej sypialni.
Dorośnij, Imogen.
Nie użalaj się.
— Jestem... wykończona. Od tej nocy dzień w dzień pomagam w terenie, mam wrażenie, że och, że wszyscy kogoś stracili — rozpoczęła, delikatnie kiwając się całym tułowie, głowę utrzymując przy zaostrzeniu framugi. Spojrzeniem rysowała doskonale znane zarysowania lica przyjaciółki, odwzorowywała perfekcyjny grecki nos, zatroskane, acz chłodne spojrzenie — chciała ją widzieć całą, tak też widziała, czy winna komuś za to podziękować? Jak samolubnie się zachowała, gdy w boleściach ledwie podłamanego na powrót życia, zapomniała o tym, by zapytać o nią?
— Jak się czujesz? Wreszcie możemy mówić szczerze. — Bez służby, bez konwenansów przy spożywanej z kuzynami kolacji. Otępiałe, zielonkawe tęczówki opadły ponowne za okno, a usta wygięły się w grymasie, w którym zagryzła zębami dolną wargę w poszukiwaniu spokoju — na darmo. Czasami ten płacz, ten krzyk, ta panika była prostsza; nie jednak teraz, w momencie, w którym oczekiwano od niej bycia damą Norfolku — winna odsunąć prywatne niesnaski, ból przywłaszczenia jej ciała, niesionych śmierci, złamanego serca, podłamanego zdrowia, wszelkich nadużyć; miast tego powinna służyć, do utraty tchu, do ostatniego siniaka na bladej skórz i tak też czyniła, uciekając w poły pracy w pragnieniu odnalezienia ucieczki.
Czy powinna uciekać? Nie od niej i nie wbrew niej, gdy dłoń mierzwiła, by choć na chwilę spleść ją z ciepłem skóry Borginówny. Była tym żaglem, którego w tym momencie jej brakowało — ale czy były w stanie, nawet razem, utrzymać kurs? Mimo inteligencji, woli walki i siły charakteru, czy Goodie była w stanie walczyć? Inaczej... czy powinna walczyć?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
— Nie przepraszaj — wyrwało się spomiędzy zaciśniętych ust. Delikatnie oparła czoło o szybę, zbiegła spojrzeniem w dół, jakby onieśmielona gwałtownością własnego wtrącenia. Na chwilę straciła z oczu niewyraźny zarys półwilej sylwetki, blade odbicie umęczonej, ale żywej (żywej, żywej - powtarzała w duszy niczym mantrę) twarzy. — Na nic by nam była rozszarpana przez cienie… — zawahała się. W ciszy obróciła w palcach materiał cienkiej zasłony. Pozwoliła promykom powoli zachodzącego słońca zatańczyć na wytartych łuskach wysłużonych rękawiczek. Z biegiem lat, między jednym a drugim zanurzeniem pióra w smoliście czarnym kałamarzu, nauczyła się przelewać na papier drobne wyrazy czułości, lecz na żywo — Imosia — skapywały one z jej języka wciąż niepewnie, pojedynczo. Wytrwale, dopiero tworzyły podwaliny pod pnący się ku górze stalagmit pewności. Imogen nie zniknie, nie rozpłynie się w nicości niczym morska bryza. Nie da się porwać sztormowi. Nie na warcie Laerke. W to przynajmniej chciała musiała wierzyć.
Oderwała się od okna. Uniosła odrobinę głowę, w ślad za nią ruszyły kąciki oczu. Cienkie linie przyszłych kurzych łapek tchnęły odrobinę łagodności w lodowate, borginowskie spojrzenie, nim to ostrożnie objęło drobną sylwetkę od stóp do głów. Idealną sylwetkę. Bladoniebieskie tęczówki spochmurniały na myśl, iż nawet w chwili kryzysu, gdy młoda dusza rozszarpywana była na strzępy przez bezlitosne wiatry, nawet gdy znajdowały się z dala od bezwstydnych, ciekawskich spojrzeń, nawet teraz, półwile piękno rwało się do przodu. Usilnie próbowało zawłaszczyć sobie każdy skrawek porcelanowego ciała. Przygaszoną zieleń przybrać w szaty melancholijnej, pociągającej zadumy. Osowiałe ruchy upozorować na stateczny, szlachetny chód. Uparcie wciskało wszelkie oznaki gorszego samopoczucia (już i tak przyduszone ciasnym gorsetem czystokrwistego wychowania) w bogato zdobione ramy.
One… to wszystko kiedyś Cię zmiażdży. Musisz wziąć oddech.
Pochwyciła otępiały wzrok przyjaciółki. Pozwoliła mu sunąć po znajomych rysach. Sama ostrożnie, niczym nienawykły do głębin pływak, spróbowała zanurzyć się w zielone odmęty. Wszyscy kogoś stracili, ale MY nie straciłyśmy siebie. Czemu nie możemy się tym wspólnie radować? Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, jak niedojrzałe było pytanie grzmiące w jej głowie. Roztaczanie opieki nad ludem należało do obowiązków lady, zaś przejmowanie się ludzkimzwłaszcza cudzym zwłaszcza gdy własny był nie do zniesienia losem do natury Imogen.
Wycofała się, choć każde najmniejsze ścięgno nakazywało jej objąć podłamaną sylwetkę. Wesprzeć ją w najbardziej podstawowy, prymitywnym wręcz, pozornie banalny sposób - dotykiem, krótką emanacją bliskości. Zamiast tego jednak, odwrócona, przyglądała się w ciszy zwiędłym różom. Nieśmiało wyciągnęła ku nim rękę. Po krótkim zawahaniu zdjęła rękawiczki. Upuściła je na niewielki stolik.
— Lepiej. — Delikatnie ujęła w dłonie jeden z najmniejszych kwiatów. Spróbowała uchwycić dawno już zwietrzały zapach kruchych, ususzonych płatków. Nieme westchnięcie zakołysało roślinką. Ułamane, białe drobinki z gracją zawirowały w powietrzu. — Od słuchania czczych gróźb, wolę się pojedynkować — w zazwyczaj jednostajnej i dość monotonnej barwie głosu zadźwięczała cicha, żartobliwa nutka. Wzięła powolny, głębszy wdech, odpędzając od siebie wspomnienia przeklętego bolidu, feralnej nocy i niespokojnych poranków. Rozedrganego pozornie bez powodu ciała. To było już za nimi. Nie musieli już się przejmować ciążącym nad nimi mieczem Damoklesa. Cienka nić wreszcie pękła. Oręż upadł. Owszem, zranił ich, ale nie zabił. Przede wszystkim zaś, stał się wreszcie namacalny. Realny.
— Poza tym… — Obróciła różę w palcach. Czemu właściwie mówimy o mnie? Zmrużyła delikatnie oczy. Kolec zahaczył o naskórek. Nie rozpraszaj się. Zacisnęła mocniej dłoń na łodydze. Zapiekło, odrobinę, nic dziwnego, róże ozdobne nie dorównywały ilością i wielkością cierni swoim dzikim krewnym. Jeśli nie Imosi, to komu to powiesz? — Znalazłam nowego alchemika. — Dokończyła swoim zwyczajowym, monotonnym głosem. Rozluźniła nieświadomie spięte ramiona. Nie musiała o tym wspominać, doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz równocześnie… Chyba gdzieś podskórnie mierził ją fakt, iż stały klient wiedział o jej chorobie więcej niż jej Imosia. — Jest upierdliwy — Trochę nieporadnie wplotła sobie biały kwiat za ucho, jakby w kontrze do nieprzystającego do zamkowych komnat słownictwa. — ale dobry. — Odwróciła się gwałtownie, aż poły długiej, granatowej spódnicy cicho zaszeleściły.
— Pomówmy jednak o tobie. — Oschły ton i kamienna twarz zdawały się nie współgrać z lśniącą, w zawziętym spojrzeniu, troską, podobnie jak zagubiony na krawędzi kry promyk światła zdaje się z początku nie pasować do krajobrazu zamarzniętego jeziora. Chłodne, właśnie w ten specyficzny sposób, oczy po raz kolejny skierowały się ku, wahającej się na okiennej framudze, Imogen. Gładko wylądowały na misternie splecionych włosach, kryjących pod sobą jeszcze ściślej splątane myśli. Cierpliwie rozplątywać i rozkładać wszystko - począwszy od starożytnych klątw, na rutynie pchlarzy z Nokturny kończąc - na czynniki pierwsze, przynajmniej to umiała robić.
W głuchej, lecz łagodnej ciszy zaciemnionego pokoju, zdecydowanym krokiem skróciła dzielący je dystans. Ostrożnym ruchem strzepnęła z półwilego ramienia nieistniejący kurz. Dłoń, zaskakująco gładka, odcinająca się (wzdłuż linii wytyczonej przez krańce zazwyczaj noszonych rękawiczek) mlecznobiałym kolorem od już bladych przedramion, łagodnie ujęła jedną z uparcie trzymających ciasny kok, wsuwek.
— Jutro również musisz pomóc w terenie? — Gudrun zapytała, spokojnie, rzeczowo. Do czego to doszło, żebym to ja Ci wypominała pracoholizm? Delikatnie pogładziła pierwszy uwolniony, srebrzysty kosmyk. Spróbowała się skupić właśnie na nich, na ich fakturze, sposobie w jaki odbijały światło, w ten pokrętny sposób dać Imosi równocześnie przestrzeń na oddech, na pomyślenie nad odpowiedzią oraz okazać… czułość? — Z czym będziesz się mierzyć, jeśli tego nie zrobisz? — beznamiętnie szepnęła, ostrożnie pochylając się nad jej głową. Usta zacisnęły się w wąską kreskę. Przed czym uciekasz? Kto się ważył wpędzić Cię w taki stan?
Oderwała się od okna. Uniosła odrobinę głowę, w ślad za nią ruszyły kąciki oczu. Cienkie linie przyszłych kurzych łapek tchnęły odrobinę łagodności w lodowate, borginowskie spojrzenie, nim to ostrożnie objęło drobną sylwetkę od stóp do głów. Idealną sylwetkę. Bladoniebieskie tęczówki spochmurniały na myśl, iż nawet w chwili kryzysu, gdy młoda dusza rozszarpywana była na strzępy przez bezlitosne wiatry, nawet gdy znajdowały się z dala od bezwstydnych, ciekawskich spojrzeń, nawet teraz, półwile piękno rwało się do przodu. Usilnie próbowało zawłaszczyć sobie każdy skrawek porcelanowego ciała. Przygaszoną zieleń przybrać w szaty melancholijnej, pociągającej zadumy. Osowiałe ruchy upozorować na stateczny, szlachetny chód. Uparcie wciskało wszelkie oznaki gorszego samopoczucia (już i tak przyduszone ciasnym gorsetem czystokrwistego wychowania) w bogato zdobione ramy.
One… to wszystko kiedyś Cię zmiażdży. Musisz wziąć oddech.
Pochwyciła otępiały wzrok przyjaciółki. Pozwoliła mu sunąć po znajomych rysach. Sama ostrożnie, niczym nienawykły do głębin pływak, spróbowała zanurzyć się w zielone odmęty. Wszyscy kogoś stracili, ale MY nie straciłyśmy siebie. Czemu nie możemy się tym wspólnie radować? Odwróciła wzrok, uświadomiwszy sobie, jak niedojrzałe było pytanie grzmiące w jej głowie. Roztaczanie opieki nad ludem należało do obowiązków lady, zaś przejmowanie się ludzkim
Wycofała się, choć każde najmniejsze ścięgno nakazywało jej objąć podłamaną sylwetkę. Wesprzeć ją w najbardziej podstawowy, prymitywnym wręcz, pozornie banalny sposób - dotykiem, krótką emanacją bliskości. Zamiast tego jednak, odwrócona, przyglądała się w ciszy zwiędłym różom. Nieśmiało wyciągnęła ku nim rękę. Po krótkim zawahaniu zdjęła rękawiczki. Upuściła je na niewielki stolik.
— Lepiej. — Delikatnie ujęła w dłonie jeden z najmniejszych kwiatów. Spróbowała uchwycić dawno już zwietrzały zapach kruchych, ususzonych płatków. Nieme westchnięcie zakołysało roślinką. Ułamane, białe drobinki z gracją zawirowały w powietrzu. — Od słuchania czczych gróźb, wolę się pojedynkować — w zazwyczaj jednostajnej i dość monotonnej barwie głosu zadźwięczała cicha, żartobliwa nutka. Wzięła powolny, głębszy wdech, odpędzając od siebie wspomnienia przeklętego bolidu, feralnej nocy i niespokojnych poranków. Rozedrganego pozornie bez powodu ciała. To było już za nimi. Nie musieli już się przejmować ciążącym nad nimi mieczem Damoklesa. Cienka nić wreszcie pękła. Oręż upadł. Owszem, zranił ich, ale nie zabił. Przede wszystkim zaś, stał się wreszcie namacalny. Realny.
— Poza tym… — Obróciła różę w palcach. Czemu właściwie mówimy o mnie? Zmrużyła delikatnie oczy. Kolec zahaczył o naskórek. Nie rozpraszaj się. Zacisnęła mocniej dłoń na łodydze. Zapiekło, odrobinę, nic dziwnego, róże ozdobne nie dorównywały ilością i wielkością cierni swoim dzikim krewnym. Jeśli nie Imosi, to komu to powiesz? — Znalazłam nowego alchemika. — Dokończyła swoim zwyczajowym, monotonnym głosem. Rozluźniła nieświadomie spięte ramiona. Nie musiała o tym wspominać, doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz równocześnie… Chyba gdzieś podskórnie mierził ją fakt, iż stały klient wiedział o jej chorobie więcej niż jej Imosia. — Jest upierdliwy — Trochę nieporadnie wplotła sobie biały kwiat za ucho, jakby w kontrze do nieprzystającego do zamkowych komnat słownictwa. — ale dobry. — Odwróciła się gwałtownie, aż poły długiej, granatowej spódnicy cicho zaszeleściły.
— Pomówmy jednak o tobie. — Oschły ton i kamienna twarz zdawały się nie współgrać z lśniącą, w zawziętym spojrzeniu, troską, podobnie jak zagubiony na krawędzi kry promyk światła zdaje się z początku nie pasować do krajobrazu zamarzniętego jeziora. Chłodne, właśnie w ten specyficzny sposób, oczy po raz kolejny skierowały się ku, wahającej się na okiennej framudze, Imogen. Gładko wylądowały na misternie splecionych włosach, kryjących pod sobą jeszcze ściślej splątane myśli. Cierpliwie rozplątywać i rozkładać wszystko - począwszy od starożytnych klątw, na rutynie pchlarzy z Nokturny kończąc - na czynniki pierwsze, przynajmniej to umiała robić.
W głuchej, lecz łagodnej ciszy zaciemnionego pokoju, zdecydowanym krokiem skróciła dzielący je dystans. Ostrożnym ruchem strzepnęła z półwilego ramienia nieistniejący kurz. Dłoń, zaskakująco gładka, odcinająca się (wzdłuż linii wytyczonej przez krańce zazwyczaj noszonych rękawiczek) mlecznobiałym kolorem od już bladych przedramion, łagodnie ujęła jedną z uparcie trzymających ciasny kok, wsuwek.
— Jutro również musisz pomóc w terenie? — Gudrun zapytała, spokojnie, rzeczowo. Do czego to doszło, żebym to ja Ci wypominała pracoholizm? Delikatnie pogładziła pierwszy uwolniony, srebrzysty kosmyk. Spróbowała się skupić właśnie na nich, na ich fakturze, sposobie w jaki odbijały światło, w ten pokrętny sposób dać Imosi równocześnie przestrzeń na oddech, na pomyślenie nad odpowiedzią oraz okazać… czułość? — Z czym będziesz się mierzyć, jeśli tego nie zrobisz? — beznamiętnie szepnęła, ostrożnie pochylając się nad jej głową. Usta zacisnęły się w wąską kreskę. Przed czym uciekasz? Kto się ważył wpędzić Cię w taki stan?
Jakże samolubnym było, że wszakże istota spowita pięknem — kuszącym, nieodzownym, przywołującym na myśl łagodny zawrót myśli — jednocześnie tkwiła w czymś na kształt błogiej, wpojonej samą półwilą krwią nieświadomości. Umysł wepchnął ją w jednolity ciąg myślowy, w którym pierwotny prym wiodły potrzeby odległych, niedostępnych person wykwitających z cienia. Ludzie dotknięci kataklizmem, ludzie odlegli, nieistotni, jeden za drugim pozornie nieistniejący w szarawej masie oblegającej świat. Chwilę po tym nie było jednak nic, szmer istnienia zlęknionych jutrem dusz i pustka, dojmująca wprost. Nie było bliskich, ale nie było też jej. Nie było troski, ale nie było też opieki wobec samej siebie. Trwała tylko ona, ona i jej ludzie, ona i jej wizja zbawienia świata, w której traciła zdrowy rozsądek w płaszczyźnie obojętności.
Charakter rodzi się w bólu, ponoć.
Przechodził mackami wzdłuż bioder, karmił się krwią narodzin. Karmił się zachłyśnięciem powietrza, karmił się rozerwaną raną kobiecości. I przychodził powoli, pierwszymi siniakami, pierwszymi zranieniami. Pierwszy upadek i pierwsza kpina prosto w twarz. Upadasz, po raz drugi.
Rozlega się ból przemożny, dojmujący, wieczny. Siarczyście rozrywa trzewia, rani kąciki ust domagające się zauważenia. Niesie za sobą krzyk, tłumiony bezwiednie ręką; niesie za sobą szept, który pozostaje w strapionym umyśle pogrążonym we śnie — tego chciałaś. Niesie wreszcie strużkę krwi, która spokojnym nurtem spływa z kącika ust, bliźniaczo oddając reprymendę tej, która odwiedza obite uda. Boli coraz bardziej, coraz mocniej, lodowata woda nie jest w stanie zmyć śladu, który niezmiennie pozostaje widoczny jedynie dla oczu półwili. Choć do biegu historii przychodzi persona gloryfikowana, której wsparcie podnosi kobietę z kolan, to lada moment blondynka słyszy głos strapienia; głos tęsknoty i poczucia, w którym na powrót słyszy się o stracie, o śmierci, o tęsknocie za utraconą rodziną. Ale ci wracają, ciało podnosi się z kolan, zaczyna na powrót żyć.
Sięgasz po oddech, wyobraź sobie scenerię, która okala Ciebie, współautorko, w tym momencie. Choć w kreacji artystycznej Imogen znajdujesz ledwie pomysł twórczyni, boleśnie niekiedy poplątany, to czerpany na wzorcach realnych. Bo choć złamane serce zdaje się być najlżejszym z dogmatów postaci, to czyż nie jest teraz najbliższej zrozumieć jej cierpienia? Czyż nie współczujesz najbardziej teogż złamanego serca, patrząc na konstelację spisanych dotąd emocji? Kolejne momenty, kolejne przeżycia nawołują o pomstę. Ofiara. Biedna Imogen. Nigdy niezaznany spokój miał być motywem przewodnim, niczym w twórczości Artemisii Gentileschi, która na obrazach po wsze czasy uwieczniała podobiznę swojego oprawcy. Dalej i dalej, w formie niepoprawnej polszczyzny zawierają się powtórzenia, które zataczają krąg w prowadzonej w narracji Imogen fabule. Cierpienie, cierpienie,szczęście. Cierpienie, cierpienie, szczęście. Ale piękno tkwi w tym, że gdy nadchodzi widziany oczyma postaci krajobraz malujący się za oknem, to odległy jest od jakichkolwiek planów. Za dużo. Coś pęka od przesycenia, coś pęka od nadmiaru, ale to tylko sprawia, że nabiera prawdziwości. Teraz więc dysputy odchodzą na drugi plan, nie przywołuję słodkawych i czczych historii, nie wspominam Erosa i Psyche, bo to wszakże nawiązaniami lady Travers pobrzmiewa najbardziej w odniesionych ranach. Coś pęka, moja droga, bo Nocy Spadających Gwiazd w tym fenomenalnym wykonaniu nie spodziewałam się we własnych rozeznaniu, a jednak to właśnie ona pozwoliła rozkwit skrzydeł i prawdziwe ujrzenie dramatu. I nie był to dramat Imogen, co to, to nie. Chyba, doprawdy, bywa wyjątkowo niedoceniania w swojej łatce uroczej, eterycznej półwili.
Gdy więc spojrzenie Gudrun przechodziło po ciele Imogen, gdy głos przyjaciółki obejmował kojąco jej duszę, to właśnie w tym momencie można było odnaleźć swoiste dopełnienie, ostatni puzzel w budowanym scenariuszu.
Milczała, słuchała i pochłaniała. Podkrążone oczy, jak tylko pod powiekami wyryte archetypy zmęczenia, mogły nadać anielskiemu wyobrażeniu piękna odrobiny człowieczeństwa. Słuchała, nie mówiła, a jednak kontynuowała pojednanie. Czerpała z bliskości, pozwalając w niewinnej igraszce na niezaistnienie tego, co kryłoby się w obserwacji aktu jako osoba trzecia. Pierwszy kosmyk opadł na dłonie kobiety, drugi wędrował wzdłuż spiętych włosów.Jutro również musisz pomóc w terenie?
— Kim jest ten alchemik? Dlaczego akurat on? — Pytanie wybrzmiało troskliwie, zielonkawe spojrzenie badało zmiany zachodzące na twarzy Goodie.
— Z niczym. Po prostu... tego potrzebuję. — Odparła jednak na drugie pytanie, nie pozwalając, by cisza odebrała im ten moment na zbyt przedłużoną chwilę. Coś zastanawiającego rozbrzmiało pomiędzy nimi, w złośliwości autorki i wewnętrznych dylematach spisywanej postaci, zagościła wizja pytania.
— Czego pragniesz, Goodie? Tak prawdziwie, niezaprzeczalnie, do cna? — Dłoń sięgnęła po spięty kok, nerwowym szarpnięciem wyzbywając się klamry i kilku grubszych pasemek, które w nabytym impecie wyrwała. Na czym zależało jej bardziej; na nich, na niej, czy na sobie? Serce półwili zakołatało boleśnie, usta zbiły się na moment w cienką linię, gdy kieliszek dobrnął do ust, układając wargi w geście drobnego łyka alkoholu. Nieokrzesane, srebrzyste pasma okalały twarz; sine obwoluty oczu wpędzały w obraz nocnej mary, która łapczywymi pazurami dobierała się do pazuchy snów. Co w nich ujrzysz, Goodie?
— Nie mogę go poślubić. — Zaczęła, jak gdyby ofiarując więcej z siebie, aby otrzymać więcej od niej. Metoda manipulacji, metoda marchewki i kijka, co wręcz odrażeniem mogłoby się plasować w ogólnym rozrachunku, gdyby nie to, że nie było w tym łkania, łgania i niecnych intencji. — Mam poślubić innego, wybranego mi już zapewne mężczyznę. Oddać mu życie pod władanie tak, jak niegdyś nim zawładnięto. — Odeszła spojrzeniem od postury przyjaciółki, obserwując ją teraz w odbiciu szyb i wirującego dalej pyłu. Język w spokojnym, rozluźnionym ruchu przesunął po górnej wardze, karmiąc pełny kształt uczuciem delikatności.
— I najbardziej boli mnie to, że nawet nie mam potrzeby z tym walczyć. Mogą mnie ubrać w białą suknię, mogą ją zedrzeć. Mogę śmiać się, płakać i krzyczeć jak tylko zapragną... jak tylko on zapragnie. — Nie ma w tym współczucia, gdy kolejne zdania opadają z jej warg. Los panny Travers, jak milionów innych kobiet na przestrzeni lat, przybrać miał takie same, doskonale znane nam barwy obowiązku. W jej sytuacji nie miała trafić do rąk nieodpowiednich, daleko było do wizji ponownego uwłaczenia, bo wraz z tym szedłby gniew jej rodziny, którego naturalnie szło się obawiać. Ale niepokój, ten przechodzący teraz wzdłuż kręgosłupa i ten, który krył się w szmaragdowym spojrzeniu, krył się w czymś innym. Kiedy nam zdradzisz, Gudrun?
— Doceniam cię, kochanie. Doceniam cię bardziej, niż mogłoby się wydawać. Ale czy ty doceniasz mnie? — Pytanie opadło retorycznie, odsunęła się subtelnie od przyjaciółki, wolną dłonią sięgając do twarzy kobiety. Kciuk otoczył zarys ust, subtelnym ciepłem powiódł na kształt brody i podbródka, nim na powrót odjęła dłoń i spokojnym krokiem uciekła. Marchewka, a może ryba na wędce, odsuwała się od zdobycia mimo idącego progresu. Podeszła do łoża, siadając na jego brzegu, zaś ruchem głowy wskazując miejsce obok siebie. Nie chciała komplementów, nie chciała też jej panicznych obaw o życie półwili — to własnie pragnęła jej uświadomić.
— Potrzebuję czasu... a potem. Potem mogę kazać wbić sztylet w trzewia i go przekręcić. Mogę kazać zabić rodzonego syna, porzucić ukochaną żonę. Mogę doprowadzić do szewskiej pasji, do granic przytomności w pragnieniu przyjemności. Mogę podpalić najboleśniejszy fragment skóry, a gdy zapragnę, załkam za tymi drzwiami i każę utopić kogokolwiek i całą jego rodzinę, choćby miał się po Cromer roznieść płacz dzieci. — Mówiła na wpół przytomnie, ale ciało pozostawało frywolnie spokojne. Pojedyncza łza spłynęła z kącika oczu, zalśniła jednolicie na łuku Kupidyna. — Dam sobie radę. A Ty? Kiedy zechcesz pozwolić mi się zbliżyć?
Charakter rodzi się w bólu, ponoć.
Przechodził mackami wzdłuż bioder, karmił się krwią narodzin. Karmił się zachłyśnięciem powietrza, karmił się rozerwaną raną kobiecości. I przychodził powoli, pierwszymi siniakami, pierwszymi zranieniami. Pierwszy upadek i pierwsza kpina prosto w twarz. Upadasz, po raz drugi.
Rozlega się ból przemożny, dojmujący, wieczny. Siarczyście rozrywa trzewia, rani kąciki ust domagające się zauważenia. Niesie za sobą krzyk, tłumiony bezwiednie ręką; niesie za sobą szept, który pozostaje w strapionym umyśle pogrążonym we śnie — tego chciałaś. Niesie wreszcie strużkę krwi, która spokojnym nurtem spływa z kącika ust, bliźniaczo oddając reprymendę tej, która odwiedza obite uda. Boli coraz bardziej, coraz mocniej, lodowata woda nie jest w stanie zmyć śladu, który niezmiennie pozostaje widoczny jedynie dla oczu półwili. Choć do biegu historii przychodzi persona gloryfikowana, której wsparcie podnosi kobietę z kolan, to lada moment blondynka słyszy głos strapienia; głos tęsknoty i poczucia, w którym na powrót słyszy się o stracie, o śmierci, o tęsknocie za utraconą rodziną. Ale ci wracają, ciało podnosi się z kolan, zaczyna na powrót żyć.
Sięgasz po oddech, wyobraź sobie scenerię, która okala Ciebie, współautorko, w tym momencie. Choć w kreacji artystycznej Imogen znajdujesz ledwie pomysł twórczyni, boleśnie niekiedy poplątany, to czerpany na wzorcach realnych. Bo choć złamane serce zdaje się być najlżejszym z dogmatów postaci, to czyż nie jest teraz najbliższej zrozumieć jej cierpienia? Czyż nie współczujesz najbardziej teogż złamanego serca, patrząc na konstelację spisanych dotąd emocji? Kolejne momenty, kolejne przeżycia nawołują o pomstę. Ofiara. Biedna Imogen. Nigdy niezaznany spokój miał być motywem przewodnim, niczym w twórczości Artemisii Gentileschi, która na obrazach po wsze czasy uwieczniała podobiznę swojego oprawcy. Dalej i dalej, w formie niepoprawnej polszczyzny zawierają się powtórzenia, które zataczają krąg w prowadzonej w narracji Imogen fabule. Cierpienie, cierpienie,
Gdy więc spojrzenie Gudrun przechodziło po ciele Imogen, gdy głos przyjaciółki obejmował kojąco jej duszę, to właśnie w tym momencie można było odnaleźć swoiste dopełnienie, ostatni puzzel w budowanym scenariuszu.
Milczała, słuchała i pochłaniała. Podkrążone oczy, jak tylko pod powiekami wyryte archetypy zmęczenia, mogły nadać anielskiemu wyobrażeniu piękna odrobiny człowieczeństwa. Słuchała, nie mówiła, a jednak kontynuowała pojednanie. Czerpała z bliskości, pozwalając w niewinnej igraszce na niezaistnienie tego, co kryłoby się w obserwacji aktu jako osoba trzecia. Pierwszy kosmyk opadł na dłonie kobiety, drugi wędrował wzdłuż spiętych włosów.
— Kim jest ten alchemik? Dlaczego akurat on? — Pytanie wybrzmiało troskliwie, zielonkawe spojrzenie badało zmiany zachodzące na twarzy Goodie.
— Z niczym. Po prostu... tego potrzebuję. — Odparła jednak na drugie pytanie, nie pozwalając, by cisza odebrała im ten moment na zbyt przedłużoną chwilę. Coś zastanawiającego rozbrzmiało pomiędzy nimi, w złośliwości autorki i wewnętrznych dylematach spisywanej postaci, zagościła wizja pytania.
— Czego pragniesz, Goodie? Tak prawdziwie, niezaprzeczalnie, do cna? — Dłoń sięgnęła po spięty kok, nerwowym szarpnięciem wyzbywając się klamry i kilku grubszych pasemek, które w nabytym impecie wyrwała. Na czym zależało jej bardziej; na nich, na niej,
— Nie mogę go poślubić. — Zaczęła, jak gdyby ofiarując więcej z siebie, aby otrzymać więcej od niej. Metoda manipulacji, metoda marchewki i kijka, co wręcz odrażeniem mogłoby się plasować w ogólnym rozrachunku, gdyby nie to, że nie było w tym łkania, łgania i niecnych intencji. — Mam poślubić innego, wybranego mi już zapewne mężczyznę. Oddać mu życie pod władanie tak, jak niegdyś nim zawładnięto. — Odeszła spojrzeniem od postury przyjaciółki, obserwując ją teraz w odbiciu szyb i wirującego dalej pyłu. Język w spokojnym, rozluźnionym ruchu przesunął po górnej wardze, karmiąc pełny kształt uczuciem delikatności.
— I najbardziej boli mnie to, że nawet nie mam potrzeby z tym walczyć. Mogą mnie ubrać w białą suknię, mogą ją zedrzeć. Mogę śmiać się, płakać i krzyczeć jak tylko zapragną... jak tylko on zapragnie. — Nie ma w tym współczucia, gdy kolejne zdania opadają z jej warg. Los panny Travers, jak milionów innych kobiet na przestrzeni lat, przybrać miał takie same, doskonale znane nam barwy obowiązku. W jej sytuacji nie miała trafić do rąk nieodpowiednich, daleko było do wizji ponownego uwłaczenia, bo wraz z tym szedłby gniew jej rodziny, którego naturalnie szło się obawiać. Ale niepokój, ten przechodzący teraz wzdłuż kręgosłupa i ten, który krył się w szmaragdowym spojrzeniu, krył się w czymś innym. Kiedy nam zdradzisz, Gudrun?
— Doceniam cię, kochanie. Doceniam cię bardziej, niż mogłoby się wydawać. Ale czy ty doceniasz mnie? — Pytanie opadło retorycznie, odsunęła się subtelnie od przyjaciółki, wolną dłonią sięgając do twarzy kobiety. Kciuk otoczył zarys ust, subtelnym ciepłem powiódł na kształt brody i podbródka, nim na powrót odjęła dłoń i spokojnym krokiem uciekła. Marchewka, a może ryba na wędce, odsuwała się od zdobycia mimo idącego progresu. Podeszła do łoża, siadając na jego brzegu, zaś ruchem głowy wskazując miejsce obok siebie. Nie chciała komplementów, nie chciała też jej panicznych obaw o życie półwili — to własnie pragnęła jej uświadomić.
— Potrzebuję czasu... a potem. Potem mogę kazać wbić sztylet w trzewia i go przekręcić. Mogę kazać zabić rodzonego syna, porzucić ukochaną żonę. Mogę doprowadzić do szewskiej pasji, do granic przytomności w pragnieniu przyjemności. Mogę podpalić najboleśniejszy fragment skóry, a gdy zapragnę, załkam za tymi drzwiami i każę utopić kogokolwiek i całą jego rodzinę, choćby miał się po Cromer roznieść płacz dzieci. — Mówiła na wpół przytomnie, ale ciało pozostawało frywolnie spokojne. Pojedyncza łza spłynęła z kącika oczu, zalśniła jednolicie na łuku Kupidyna. — Dam sobie radę. A Ty? Kiedy zechcesz pozwolić mi się zbliżyć?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
— Hector — wymknęło się spomiędzy ust, lecz Vale - nazwisko, najpewniej dobrze znane w medycznych kręgach, wraz z imieniem tworząc mienie, ściśle, zbyt ściśle powiązane z magipsychiatrą - wybrzmiało jedynie w myślach. — Współpracowaliśmy już wcześniej, — cicho dodała. — Ufam mu. — Na dnie wciąż tonących w meandrach srebrnych loków tęczówek, osiadł niemy, szybko przyduszony wyrzut sumienia. Może i pozwoliłam mu ujrzeć skrzętnie skrywany, chory ułamek swej duszy, lecz to przecież TY znasz ją najpełniej. Przecież jeden zacieniony kąt lasu, nie odejmuje majestatu całemu borowi. Czyż nie? Nie?
Delikatnie owinęła jeden z nowo uwolnionych, półwilich kosmyków wokół palca. Niezwykle miękkich. Gudrun nie była w stanie sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni z taką uwagą obejmowała cokolwiek nagimi dłońmi. Zresztą, nawet nie próbowała. Sięgnięcie ku choćby błahym wspomnieniom było zbyt ryzykowne, gdy w zaułkach, dopiero co odzyskującego równowagę umysłu, ciągle czyhały te niechciane i niepotrzebne, przesycone jeszcze niewyblakłymi emocjami. Niewielkie pęknięcia ginęły wśród rys posągowej twarzy. Kryły w kącikach delikatnie podkrążonych oczu, zaciśniętych ust, umykały cudzym spojrzeniom, czasami nawet samej właścicielce, lecz prawie nigdy Imosi. Bramy przeszłości i osobistych, bieżących bolączek zamknęły się więc ze szczękiem. Wysoka postać z obawy przed ściągnięciem okrętu z docelowego kursu, wyrwaniu go z bezpiecznego portu własnymi, pomniejszymi sztormami, trwała niczym kotwica tylko i wyłącznie tu i teraz.
Ostrożnie sięgnęła po kolejną złotą wsuwkę, niespiesznie ustabilizowała za jej pomocą tkwiącą we włosach różę. Jakby tym ruchem chciała choćby odrobinę odciążyć przemęczoną głowę, rzeczywiście rozplątać i przejąć ułamek trapiących Imogen myśli. Myśli, które wbrew wniesionym murom, jeziorom skutych lodem oraz stanowczej trosce wciąż sięgały dalej i głębiej, do sedna Gudrun.
Zamarła. Paskudny nawyk nakazywał na jakikolwiek niespodziewany omam zagrożenie ruch - zesztywnieć ciału. Całemu, łącznie z zastygnięta w powietrzu dłonią, na wpół uchylonymi ustami, jasnobłękitnym spojrzeniem. Pytanie dotarło do niej w zwolnionym tempie, zgłoski opornie zlepiały się w sylaby, sylaby w słowa. Wzrok instynktownie chciał podążyć za lśniącymi, powoli spływającymi po łabędziej szyi puklami, jednak zamiast tego uniósł się wyżej. Powoli zamrugała. Głębia wydobytej przez siną obwolutę, zielonej barwy zakuła w oczy. Czemu? Czemu miast worów pod oczamiwciąż wpierw dostrzegała ten szafir? Przymknęła powieki. Była świadoma półwilego piękna, widziała niezrozumiałe, zazdrosne zerknięcia kobiet, pożądliwe mężczyzn, w lustrze dostrzegała własne, zagubione, nieodnajdujące się w tej dychotomii. Po raz pierwszy jednak widok niepospolicie gładkiego lica bolał. Dotąd nieruchome usta poruszyły się - Å ikke se skjønnheten i din lidelseno* - słowa jednak uwięzły głęboko w gardle. Czy na pewno pragnęła tego całą sobą? Nie. Zdecydowanie nie. Kolejny wyrzut sumienia ubódł serce. Po co właściwie nad tym rozmyślała? Nie miało to przecież żadnego znaczenia. W końcu codziennie podziwiała klątwy, misternie składane, nieraz pozornie idealne oraz niespotykane. I żadnej z nich nie uchroniło to przed skrupulatnym unicestwieniem. Piękno nie stanowiło przyzwolenia na cierpienie. W żadnym przypadku.
— Spokoju — odparła, głucho, poprawnie, może nazbyt poprawnie. Niepewnie, wpółświadomie doszukiwała się zawodu w szlacheckich rysach. Przynajmniej nie skłamała. Wszak to w poszukiwaniu spokoju, któremu sprzeciwiać zdawało się samo niebo, sięgała po eliksiry, po pomoc, brała na siebie dodatkowe zlecenia, kolejnych klientów, obwarowała się ścisłą rutyną, ruszyła ku rodzinnemu Durham i wreszcie ku niej. Boleśnie świadoma, iż… Póki nie poczuje pod stopami twardego gruntu wyspy Corbenic Castle. Póki zapach, wytrawny, znajomy, ginący w przesiąkniętych morską solą murach, nie zakręci w nosie. Póki nie usłyszy jej oddechu na żywo, póty sama nigdy nie odetchnie pełną piersią. Więzi dotąd dyskretne, ostrożnie i pieczołowicie wite przez lata, oplatały ją już zbyt ciasno, by była w stanie je zignorować. — Pragnę… — utwierdzać się co do twej realności bez końca, chłonąć ją wszystkimi zmysłami. Samolubnie, w imię własnego samopoczucia przynieść Ci spokój lub choćby towarzyszyć w niepokoju. Słowem; — pozostać tu z tobą — dokończyła zduszonym, ledwo słyszalnym szeptem. Powieki uniosły się, na nowo pozwalając zajrzeć światu w jak zawsze zmęczone, oszronione zwierciadła duszy. A Ty? Czy właśnie tego widoku pragnęłaś?
Powstrzymała się przed westchnieniem. Cichym, gorzkim - Wiedziałam, podskórnie wiedziałam. Dłonie pozbawione zajęcia oraz bezpiecznych objęć widłowężej skóry nieporadnie szukały dla siebie miejsca. Nawet jeśli twoje płomienne wyznania kazały mi wierzyć… Zieleń odsunęła się, przeniosła swój ciężar na pogrążony w chaosie świat za oknem. Sama. Błękitne oczęta pozostały w bezruchu, nieświadome, że choć pod innym kątem i w innym świetle, nadal były dokładnie obserwowane. Nie dostrzegły subtelnego ruchudoświadczonego łowcy namysłu. Serce kazało życzyć ci szczęścia. Spełnienia.
Świat jednak prędzej czy później dopominał się o swoje. Obdzierał ze szczęścia. Toczył ściśle określonym schematem. Starzy-nowi amanci, nowi-starzy, przerwa i znowu. Przez lata Gudrun przyzwyczaiła się do co rusz wpadających i wypadających z orbity półwili mężczyzn, do migających na spacerach zarysów szczęk, głodnych spojrzeń, do spychania na krańce świadomości przecież irracjonalengo lęku, że przez chwilę nieuwagi ten sam prymitywny głód wypełni również jej oczy, że jeśli ona nie da przyjaciółce spokoju, to nikt nigdy jej go nie da. Nikt się nie oprze.
Lecz ten jeden raz miało być przecież inaczej. Sophos, zauroczenie, zerwana szkolna przyjaźń, żal, ścieżki splecione przez festiwal miłości, euforia Imosi - to wszystko miało przerwać ten krąg, złamać schemat, a nie ją. Długie palce zacisnęły się w pięści, chłodne spojrzenie zaiskrzyło wraz z trawiącą trzewia złością. Z pomocą kolegów z Nokturnu była w stanie kogoś przekląć, zaklęciem bądź sprytem powalić na ziemię, sprawić by pożałował, ale wobec zasad rządzących od wieków szlacheckimi rodami? Była bezsilna, bezużyteczna. Wizja bezwolnej lady Travers naweta może zwłaszcza? podana ze stoickim spokojem drażniła. Kazała podjąć kroki, potrząsnąć wcale nie porcelanową lalką, wesprzeć, przypomnieć o sile.
Która jednak nigdy nie odeszła w zapomnienie.
Uchylone, już palące się do odpowiedzi usta zamknęły się. Zdezorientowane spojrzenie uchwyciło szmaragdowych oczu. Ciepłe opuszki miękko musnęły linie warg, powiodły po rozgrzanej skórze. Myśli gwałtownie rozpierzchły. Serce zabiło. Dłonie drgnęły, niepewne dotyku, by chwilę później żałować, że w porę nie pochwyciły czy choćby nie ujęły zmykającej sylwetki. Zawstydzone skryły się w połach spódnicy. Zaś wzrok wręcz przeciwnie, raz uniesiony, uważnie śledził jak lady z gracją opada na swoje łóżko, jak każdym słowem i ruchem dobitnie wyprowadza Gudrun z błędu. Imosia była wykończona, lecz nie bezsilna.
Zimną, nie obezwładniającą, a żłobiąca człowieka od środka determinację i wściekłość - Borgin kojarzyła te emocje, ich wyrazy zdawały się na swój sposób swojskie i bezpieczne. Stokroć lepsze od apatii. Od zagubienia. Od smutku. Zamrugała. Ramiona się spięły. Nogi na widok lśniącej, samotnej łzy, wbrew wychowaniu każącemu odwrócić wzrok, ignorować bodźce czysto wzrokowe i niespodziewane, same powiodły ją ku niej.
— Przepraszam — wyrwał się jej cichy, niby monotonny i zmęczony, a jednak podszyty jakąś dopiero co odkrytą nutą - szept. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Sama nie wiedziała do końca za co. Czy za świat, czy za własną niemoc, niewiarę — Zawsze… — czy za swoje gorzkie wszechobecne, wypełniające nawet te chwile przebłysków szczerości półprawdy i półkłamstewka, za własne lęki i niepewności. — Zawsze… — Spragnione ciepła, prawie że lodowate dłonie powiodły ku dopiero co dotykanym palcom. Płowe, delikatnie kręcone loki obejmowały pochyloną twarz ze wszystkich stron, spływały w dół, jakby próbowały sięgnąć, zdawałoby się, że oddaloną o kilometry, siedzącą postać. Zbliżyły się, dzięki delikatnie ugiętym kolanom. Materac ugiął się pod ciężarem. Czoło dotknęło czoła, ostrożnie gotowe w każdej chwili się wycofać. Sylwetka znieruchomiała. — możesz. — Powieki zacisnęły, zasłoniły zeszklone oczy, ukróciły chęci starcia słonej kropli. Przecież pragnęła tych łez.
*(z norw.) Nie widzieć piękna w twoim cierpieniu
Delikatnie owinęła jeden z nowo uwolnionych, półwilich kosmyków wokół palca. Niezwykle miękkich. Gudrun nie była w stanie sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni z taką uwagą obejmowała cokolwiek nagimi dłońmi. Zresztą, nawet nie próbowała. Sięgnięcie ku choćby błahym wspomnieniom było zbyt ryzykowne, gdy w zaułkach, dopiero co odzyskującego równowagę umysłu, ciągle czyhały te niechciane i niepotrzebne, przesycone jeszcze niewyblakłymi emocjami. Niewielkie pęknięcia ginęły wśród rys posągowej twarzy. Kryły w kącikach delikatnie podkrążonych oczu, zaciśniętych ust, umykały cudzym spojrzeniom, czasami nawet samej właścicielce, lecz prawie nigdy Imosi. Bramy przeszłości i osobistych, bieżących bolączek zamknęły się więc ze szczękiem. Wysoka postać z obawy przed ściągnięciem okrętu z docelowego kursu, wyrwaniu go z bezpiecznego portu własnymi, pomniejszymi sztormami, trwała niczym kotwica tylko i wyłącznie tu i teraz.
Ostrożnie sięgnęła po kolejną złotą wsuwkę, niespiesznie ustabilizowała za jej pomocą tkwiącą we włosach różę. Jakby tym ruchem chciała choćby odrobinę odciążyć przemęczoną głowę, rzeczywiście rozplątać i przejąć ułamek trapiących Imogen myśli. Myśli, które wbrew wniesionym murom, jeziorom skutych lodem oraz stanowczej trosce wciąż sięgały dalej i głębiej, do sedna Gudrun.
Zamarła. Paskudny nawyk nakazywał na jakikolwiek niespodziewany omam zagrożenie ruch - zesztywnieć ciału. Całemu, łącznie z zastygnięta w powietrzu dłonią, na wpół uchylonymi ustami, jasnobłękitnym spojrzeniem. Pytanie dotarło do niej w zwolnionym tempie, zgłoski opornie zlepiały się w sylaby, sylaby w słowa. Wzrok instynktownie chciał podążyć za lśniącymi, powoli spływającymi po łabędziej szyi puklami, jednak zamiast tego uniósł się wyżej. Powoli zamrugała. Głębia wydobytej przez siną obwolutę, zielonej barwy zakuła w oczy. Czemu? Czemu miast worów pod oczami
— Spokoju — odparła, głucho, poprawnie, może nazbyt poprawnie. Niepewnie, wpółświadomie doszukiwała się zawodu w szlacheckich rysach. Przynajmniej nie skłamała. Wszak to w poszukiwaniu spokoju, któremu sprzeciwiać zdawało się samo niebo, sięgała po eliksiry, po pomoc, brała na siebie dodatkowe zlecenia, kolejnych klientów, obwarowała się ścisłą rutyną, ruszyła ku rodzinnemu Durham i wreszcie ku niej. Boleśnie świadoma, iż… Póki nie poczuje pod stopami twardego gruntu wyspy Corbenic Castle. Póki zapach, wytrawny, znajomy, ginący w przesiąkniętych morską solą murach, nie zakręci w nosie. Póki nie usłyszy jej oddechu na żywo, póty sama nigdy nie odetchnie pełną piersią. Więzi dotąd dyskretne, ostrożnie i pieczołowicie wite przez lata, oplatały ją już zbyt ciasno, by była w stanie je zignorować. — Pragnę… — utwierdzać się co do twej realności bez końca, chłonąć ją wszystkimi zmysłami. Samolubnie, w imię własnego samopoczucia przynieść Ci spokój lub choćby towarzyszyć w niepokoju. Słowem; — pozostać tu z tobą — dokończyła zduszonym, ledwo słyszalnym szeptem. Powieki uniosły się, na nowo pozwalając zajrzeć światu w jak zawsze zmęczone, oszronione zwierciadła duszy. A Ty? Czy właśnie tego widoku pragnęłaś?
Powstrzymała się przed westchnieniem. Cichym, gorzkim - Wiedziałam, podskórnie wiedziałam. Dłonie pozbawione zajęcia oraz bezpiecznych objęć widłowężej skóry nieporadnie szukały dla siebie miejsca. Nawet jeśli twoje płomienne wyznania kazały mi wierzyć… Zieleń odsunęła się, przeniosła swój ciężar na pogrążony w chaosie świat za oknem. Sama. Błękitne oczęta pozostały w bezruchu, nieświadome, że choć pod innym kątem i w innym świetle, nadal były dokładnie obserwowane. Nie dostrzegły subtelnego ruchu
Świat jednak prędzej czy później dopominał się o swoje. Obdzierał ze szczęścia. Toczył ściśle określonym schematem. Starzy-nowi amanci, nowi-starzy, przerwa i znowu. Przez lata Gudrun przyzwyczaiła się do co rusz wpadających i wypadających z orbity półwili mężczyzn, do migających na spacerach zarysów szczęk, głodnych spojrzeń, do spychania na krańce świadomości przecież irracjonalengo lęku, że przez chwilę nieuwagi ten sam prymitywny głód wypełni również jej oczy, że jeśli ona nie da przyjaciółce spokoju, to nikt nigdy jej go nie da. Nikt się nie oprze.
Lecz ten jeden raz miało być przecież inaczej. Sophos, zauroczenie, zerwana szkolna przyjaźń, żal, ścieżki splecione przez festiwal miłości, euforia Imosi - to wszystko miało przerwać ten krąg, złamać schemat, a nie ją. Długie palce zacisnęły się w pięści, chłodne spojrzenie zaiskrzyło wraz z trawiącą trzewia złością. Z pomocą kolegów z Nokturnu była w stanie kogoś przekląć, zaklęciem bądź sprytem powalić na ziemię, sprawić by pożałował, ale wobec zasad rządzących od wieków szlacheckimi rodami? Była bezsilna, bezużyteczna. Wizja bezwolnej lady Travers nawet
Która jednak nigdy nie odeszła w zapomnienie.
Uchylone, już palące się do odpowiedzi usta zamknęły się. Zdezorientowane spojrzenie uchwyciło szmaragdowych oczu. Ciepłe opuszki miękko musnęły linie warg, powiodły po rozgrzanej skórze. Myśli gwałtownie rozpierzchły. Serce zabiło. Dłonie drgnęły, niepewne dotyku, by chwilę później żałować, że w porę nie pochwyciły czy choćby nie ujęły zmykającej sylwetki. Zawstydzone skryły się w połach spódnicy. Zaś wzrok wręcz przeciwnie, raz uniesiony, uważnie śledził jak lady z gracją opada na swoje łóżko, jak każdym słowem i ruchem dobitnie wyprowadza Gudrun z błędu. Imosia była wykończona, lecz nie bezsilna.
Zimną, nie obezwładniającą, a żłobiąca człowieka od środka determinację i wściekłość - Borgin kojarzyła te emocje, ich wyrazy zdawały się na swój sposób swojskie i bezpieczne. Stokroć lepsze od apatii. Od zagubienia. Od smutku. Zamrugała. Ramiona się spięły. Nogi na widok lśniącej, samotnej łzy, wbrew wychowaniu każącemu odwrócić wzrok, ignorować bodźce czysto wzrokowe i niespodziewane, same powiodły ją ku niej.
— Przepraszam — wyrwał się jej cichy, niby monotonny i zmęczony, a jednak podszyty jakąś dopiero co odkrytą nutą - szept. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Sama nie wiedziała do końca za co. Czy za świat, czy za własną niemoc, niewiarę — Zawsze… — czy za swoje gorzkie wszechobecne, wypełniające nawet te chwile przebłysków szczerości półprawdy i półkłamstewka, za własne lęki i niepewności. — Zawsze… — Spragnione ciepła, prawie że lodowate dłonie powiodły ku dopiero co dotykanym palcom. Płowe, delikatnie kręcone loki obejmowały pochyloną twarz ze wszystkich stron, spływały w dół, jakby próbowały sięgnąć, zdawałoby się, że oddaloną o kilometry, siedzącą postać. Zbliżyły się, dzięki delikatnie ugiętym kolanom. Materac ugiął się pod ciężarem. Czoło dotknęło czoła, ostrożnie gotowe w każdej chwili się wycofać. Sylwetka znieruchomiała. — możesz. — Powieki zacisnęły, zasłoniły zeszklone oczy, ukróciły chęci starcia słonej kropli. Przecież pragnęła tych łez.
*(z norw.) Nie widzieć piękna w twoim cierpieniu
Strona 2 z 2 • 1, 2
Komnaty Imogen
Szybka odpowiedź