Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
Ciemne drewniane belki stropowe i ciężkie kotary nadają pomieszczeniu estetycznego klimatu. Ściany są pomalowane na zieleń, ale nie jest to zwykła zieleń. Kolor jest ciemny i głęboki, przypominający barwę lasów w nocy. W pomieszczeniu znajdują się również duże okna, które pozwalają na dostęp światła dziennego i ułatwiają odbiór wnętrza. Okna są ozdobione ciężkimi zasłonami z ciemnego materiału. Kanapy o zielonym, aksamitnym obiciu, o ciekawych, zakrzywionych kształtach, zachęcają do odpoczynku. W salonie znajdują się również wykonane z ciemnego drewna regały, które ocieplają to wnętrze. Na półkach widać mnóstwo starych, skórzanych tomów oraz ręcznie pisanych manuskryptów.
7 VII 1958
Największym pięknem odnowionej elity angielskiej była niewątpliwie jej wielka różnorodność. Valerie zresztą tę właśnie różnorodność ceniła szczególnie — nauczyła się jej na obczyźnie, gdy żegnała się z krajem, Anglia była zupełnie innym miejscem od tego, którym była teraz. Słaba, krusząca się w dłoniach pragnących złapać je w czułym geście, dziś odżywała na nowo, kwitła, cieszyła oczy swą siłą i kolorem. Valerie również była barwnym ptakiem, momentami zbyt barwnym, przynajmniej względem pewnych gustów. Posiadała jednak szczególną umiejętność przystosowania się do środowisk, w których miała się pojawić. Umiejętność swego rodzaju społecznego kamuflażu była chyba jej ulubioną spośród całego wachlarza, których uczyła się całe życie. Kariera operowej śpiewaczki wystawiała jej wrażliwość na próbę, kazała poświęcać się nauce emocji tak, aby trafiać nawet w te skamieniałe serca, aby poznać upodobania nawet najbardziej zamkniętych w sobie indywiduów. To, w połączeniu ze znakomitym zrozumieniem i poznaniem zasad wysokiej etykiety sprawiło, że wobec każdego spotkania, tak zaaranżowanego, jak i nie, czuła się swobodnie, jak ryba w wodzie.
Dziś przyszło jej po raz pierwszy zjawić się w progach Przeklętej Warowni. W trakcie pierwszokwietniowych uroczystości, odznaczenia wojennych bohaterów i nadania tytułu namiestnika Suffolk Drew siedziała w pierwszym rzędzie, mając idealny ogląd na sytuację. Założenie rodowej siedziby na tych terenach było więc oczekiwaną przez nią, naturalną konsekwencją tych wydarzeń. Iriny nie było w tym czasie wśród obecnych przed Pałacem Buckingham, lecz nie znaczyło to, że nie miała do wypełnienia swojego zadania, swojej misji. Nie oznaczało to, że miała zostać zapomnianą częścią rodziny.
Była przecież właścicielką dobrze prosperującego — choć z natury raczej mrocznego — biznesu; kobietą sukcesu, teraz wyniesioną wraz z nazwiskiem na świecznik. I choć Valerie nie wątpiła, że w sytuacjach związanych z szeroko rozumianym odejściem z tego świata Irina była niezaprzeczalną specjalistką, niezwykle cieszyła się na możliwość udzielenia jej pomocy wobec nowoobjętych obowiązków.
Nie istniała przecież przyjemniejsza część szeroko pojętej polityki układowej, niż dobre przyjęcie.
W niedalekiej okolicy Przeklętej Warowni pojawiła się w towarzystwie skrzata domowego, a właściwie skrzatki. Beksa towarzyszyła jej we wszystkich podróżach poza Londyn i Sallow Coppice, na wszelki wypadek, odkąd podzieliła się z Corneliusem wieściami o rozwijającym się w jej łonie dziecku. Słona, morska bryza poruszyła nieco materiałem ciemnoczerwonej sukni, którą Valerie wybrała na tę okazję przede wszystkim dlatego, że poza oczywistą elegancją, oferowała także mniej opinający krój — ciąża miała być jeszcze tajemnicą, choć ciało Valerie powoli poczynało zdradzać pierwsze jej oznaki, nie tylko w okolicy brzucha, ale także piersi.
Domostwo wydawało się niezbyt zachęcające, ale och — jakże bardzo w stylu Macnairów. Ci dawali się przecież poznać w podobny sposób. Drew znała z czasów nauki szkolnej, Ślizgoni w tamtym czasie wydali na świat szereg interesujących person, Valerie czasem myślała, że musieli być chyba najbardziej uzdolnionym, najpotężniejszym pokoleniem, które ukończyło Hogwart. Irina co prawda w dalszym ciągu stanowiła większy znak zapytania niż rozwiązaną zagadkę, ale czyż nie w tym miała drzemać kolejna dawka jej uroku?
Wreszcie ruszyła w kierunku bramy wejściowej, a gdy ta otwarła się, zapraszając ją do środka, przeszła ścieżką prowadzącą do domu. Beksa trzymała się cały czas o krok za swoją panią, czujnie rozglądając się wokoło, chyba bardziej przejęta tym, że jej pani może przypadkiem wejść w jakąś pułapkę. Obiecała przecież panu Sallow, że będzie pilnować pani Sallow, nawet kosztem swego życia. I miała zamiar dotrzymać słowa.
Valerie natomiast przywołała na swe usta szeroki, jasny uśmiech, gdy jej oczy spostrzegły znajomą sylwetkę Iriny.
— Powietrze Suffolk niezwykle ci służy, Irino — przemówiła, opuszczając na moment głowę na znak przywitania. — Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. Imponująca posiadłość — omiotła wzrokiem Przeklętą Warownię z zewnątrz. Gdyby miała wskazać jeden element, który najbardziej przykuł jej uwagę, zapewne byłby nim bluszcz oplatający ściany. Tak prosty element dekoracyjny, a dodawał szczególnego wyrazu całej budowli. Ciekawe, co mogło czekać ją w środku?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przeklęta Warownia wznosiła się dumnie w Suffolk już od wielu lat. Teraz stała się symbolem naszej rodziny, sercem hrabstwa przekazanego nowemu namiestnikowi we władanie. Opiekun, pan, i obrońca. Mój bratanek. Czułam dumę, wkraczając pierwszy raz na teren domostwa. W martwe ściany wnosiliśmy życie i chwałę. Wiele było jednak pracy – w rezydencji, ale i przede wszystkim na ziemiach obwieszonych naszym sztandarem. Bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, winniśmy być ze sobą sprzymierzeni i bezwarunkowo wierni. Nie było miejsca na błędy, nie kiedy oczy okolicy zwrócone były natrętnie w naszym kierunku, a naszą rolą nie był mord i udręka, ale troska. Wprowadzaliśmy się tutaj we dwójkę, ciotka i bratanek namiestnik, oddany sługa Czarnego Pana. Wizerunek mógł budzić pewne wątpliwości, mógł nie napawać mieszkańców dostatecznym optymizmem. Wkrótce priorytetem stać się miało zadbanie o odpowiedni plan. To nie był wyłącznie dwór, w którym mieliśmy zamieszkać. To był początek obiecującej przyszłości, którą należało odpowiednio oszlifować. Dano nam dłuto i kamień. Rzeźbę mieliśmy stworzyć sami. Niestraszne mi były widowiskowe spektakle i nieskończone księgi rachunkowe. Zwykle jednak prowadziłam ponury kondukt żałobny – a nie chwalebny. Zamierzałam wesprzeć Drew. Dobrze wiedziałam, jak wiele zostało w ostatnich dniach zrzucone na jego barki. Nie było mowy, bym pozostawiła go z tym samego. Nie mieliśmy licznej rodziny, która mogłaby wypełnić obficie wszystkie pokoje w tym domostwie. Drażnił mnie fakt, że bratanek wciąż nie doczekał się potomka. Ani nawet żony. Wprowadzenie się tutaj stanowiło prolog – musiałam przyznać, że całkiem niezły, ale kolejne rozdziały przynieść miały zarówno przyjemne jak i trudne chwile. Musieliśmy być gotowi. Musieliśmy też przygotować się na ogrom pracy. Wyniesione na piedestały nazwisko nagle zaczęło dzięki jego pracy znaczyć jeszcze więcej. Jakże głupie byłoby zmarnowanie tej szansy. Dlatego zamierzałam wziąć sprawę w swoje ręce. Podjąć się tych czynności, które spokojnie mógł mi powierzyć.
Dom był dość już dosyć dobrze odświeżony, zdominowany wewnątrz przez ciemne barwy i obfitą roślinność. Nawet mi się podobał dawany przez nią cień, drapiące gałęzie, obietnica tajemnicy. Nie straciłam jednak rozumu na tyle, by zignorować potrzebę światła. W oczekiwaniu na gościa przechadzałam się po pokojach, analizując wnętrze. Po kimś takim jak pani Sallow spodziewałam się dostojności, nienagannych manier i wymagającego gustu. Nie czarowałam się – warownia nie była i nie miała być złotym pałacem, a my sami nie staliśmy się nagle wytwornymi arystokratami. O zgrozo. Mimo to przed wizytą takiej persony potrzebowałam dopilnować, by otoczenie prezentowało się nienagannie. Ja sama, nie zaskakując nikogo, poruszałam się powoli, ciągnąc za sobą długą, ciężką suknię. Niezmiennie czarną, ponuro i ciasno okalającą ciało. Była mi jak zbroja. Klasyczna, prosta, pozbawiona ckliwości i słodkich ozdób bliższym dziewczętom niż wdowom. Mimo to nie szczędziłam sobie naszyjnika czy kolczyków. W parze z nieprzesadzonym strojem dbały o doskonały wizerunek. Ja zaś lubiłam wyglądać nienagannie. Szczególnie gdy przyszło mi stawać w roli opiekunki tego domu. Poruszałam się z dumą, krokiem pewnym i pośród tych korytarzy całkowicie swobodnym – choć i poza nimi raczej trudno było dojrzeć w moich ruchach lęk oczy poczucie zagubienia. Na coś takiego sobie nie pozwalałam.
Gdy zaś otworzyły się wreszcie skrzydła głównych wrót, popatrzyłam na zbliżającą się wraz ze skrzatem damę. Młodziutka, oczywiście z przyzwoitką-strażniczką. Cornelius przecież nie puściłby swego klejnotu w samotną drogę. Gdy byłam w ciąży z Igorem, Yavor wolał szukać towarzystwa gdzieś indziej. Ja jednak nie potrzebowałam jego troski. Dziś to wiedziałam, wtedy jego brak doprowadzał mnie do furii.
- Valerie – odpowiedziałam uprzejmie, składając rozłożone ręce w całość. Wyszłam na zewnątrz, witając się z nią jeszcze przed progiem. – Cieszę się, że przyjęłaś zaproszenie. Wejdźmy do środka – obwieściłam, wskazując lekkim gestem wabiące drzwi. Frontowa ściana budynku była niemal w całości przysłonięta wstęgami bujnego bluszczu. Za każdym razem, jak na niego spoglądałam, zaczynałam się zastanawiać, czy nie był to jeden z tych nieprzyjaznych człowiekowi gatunków. Być może któregoś dnia wreszcie zasięgnę rady zielarza. Jego obecność w naszych ogrodach i tak była niezbędna. Uwolniona natura wciąż jeszcze żyła po swojemu. Zamierzałam zafundować jej brutalne ostrze i powyrywać z korzeniami wszystko, co tylko burzyło nasze wizje dla tego otoczenia. Bez litości.
Dyskretnie podejrzałam jeszcze skrzata. Wędrującego z drugiej strony pani Sallow. Też powinniśmy sobie takiego sprawić. Służba była inwestycją niezbędną, jeżeli mieliśmy być dobrze postrzegani w takim towarzystwie. – Dziękuję – przyjęłam krótko eleganckie komplementy. – Z chęcią zaoferowałabym i tobie tutejsze powietrze, ale obawiam się, że wcale nie jest ci potrzebne – zauważyłam, przystając z nią w holu. Spodziewałam się ujrzeć pod pudrem zdrowe, młodzieńcze rumieńce. Była gdzieś w wieku Drew, albo i jeszcze młodsza. Ledwie dorosła, choć w pewnych kręgach dość już wiekowa. U boku męża, mego równolatka. Oczywiście. Młoda żona dla starego dziada zawsze była jak ten kojący balsam po wyjątkowo parzącym dniu.
Drzwi zatrzasnęły się ciężko, by zamknąć je dwie w grubych murach Przeklętej Warowni. – Zatem czego się napijesz? – zapytałam, kierując ją w stronę salonu. Uważałam, że od tego należało zacząć. Gotowa byłam sięgnąć po butelkę wytwornego trunku. Nasze piwnice kryły całe półki różnorodnych alkoholi. Utkwiłam w niej spojrzenie. Przecież nie będziemy siedziały przy szklance wody.
Gdzieś z dalszych korytarzy dobiegł odgłos starego zegara. Dobitnie ogłosił równą godzinę.
Dom był dość już dosyć dobrze odświeżony, zdominowany wewnątrz przez ciemne barwy i obfitą roślinność. Nawet mi się podobał dawany przez nią cień, drapiące gałęzie, obietnica tajemnicy. Nie straciłam jednak rozumu na tyle, by zignorować potrzebę światła. W oczekiwaniu na gościa przechadzałam się po pokojach, analizując wnętrze. Po kimś takim jak pani Sallow spodziewałam się dostojności, nienagannych manier i wymagającego gustu. Nie czarowałam się – warownia nie była i nie miała być złotym pałacem, a my sami nie staliśmy się nagle wytwornymi arystokratami. O zgrozo. Mimo to przed wizytą takiej persony potrzebowałam dopilnować, by otoczenie prezentowało się nienagannie. Ja sama, nie zaskakując nikogo, poruszałam się powoli, ciągnąc za sobą długą, ciężką suknię. Niezmiennie czarną, ponuro i ciasno okalającą ciało. Była mi jak zbroja. Klasyczna, prosta, pozbawiona ckliwości i słodkich ozdób bliższym dziewczętom niż wdowom. Mimo to nie szczędziłam sobie naszyjnika czy kolczyków. W parze z nieprzesadzonym strojem dbały o doskonały wizerunek. Ja zaś lubiłam wyglądać nienagannie. Szczególnie gdy przyszło mi stawać w roli opiekunki tego domu. Poruszałam się z dumą, krokiem pewnym i pośród tych korytarzy całkowicie swobodnym – choć i poza nimi raczej trudno było dojrzeć w moich ruchach lęk oczy poczucie zagubienia. Na coś takiego sobie nie pozwalałam.
Gdy zaś otworzyły się wreszcie skrzydła głównych wrót, popatrzyłam na zbliżającą się wraz ze skrzatem damę. Młodziutka, oczywiście z przyzwoitką-strażniczką. Cornelius przecież nie puściłby swego klejnotu w samotną drogę. Gdy byłam w ciąży z Igorem, Yavor wolał szukać towarzystwa gdzieś indziej. Ja jednak nie potrzebowałam jego troski. Dziś to wiedziałam, wtedy jego brak doprowadzał mnie do furii.
- Valerie – odpowiedziałam uprzejmie, składając rozłożone ręce w całość. Wyszłam na zewnątrz, witając się z nią jeszcze przed progiem. – Cieszę się, że przyjęłaś zaproszenie. Wejdźmy do środka – obwieściłam, wskazując lekkim gestem wabiące drzwi. Frontowa ściana budynku była niemal w całości przysłonięta wstęgami bujnego bluszczu. Za każdym razem, jak na niego spoglądałam, zaczynałam się zastanawiać, czy nie był to jeden z tych nieprzyjaznych człowiekowi gatunków. Być może któregoś dnia wreszcie zasięgnę rady zielarza. Jego obecność w naszych ogrodach i tak była niezbędna. Uwolniona natura wciąż jeszcze żyła po swojemu. Zamierzałam zafundować jej brutalne ostrze i powyrywać z korzeniami wszystko, co tylko burzyło nasze wizje dla tego otoczenia. Bez litości.
Dyskretnie podejrzałam jeszcze skrzata. Wędrującego z drugiej strony pani Sallow. Też powinniśmy sobie takiego sprawić. Służba była inwestycją niezbędną, jeżeli mieliśmy być dobrze postrzegani w takim towarzystwie. – Dziękuję – przyjęłam krótko eleganckie komplementy. – Z chęcią zaoferowałabym i tobie tutejsze powietrze, ale obawiam się, że wcale nie jest ci potrzebne – zauważyłam, przystając z nią w holu. Spodziewałam się ujrzeć pod pudrem zdrowe, młodzieńcze rumieńce. Była gdzieś w wieku Drew, albo i jeszcze młodsza. Ledwie dorosła, choć w pewnych kręgach dość już wiekowa. U boku męża, mego równolatka. Oczywiście. Młoda żona dla starego dziada zawsze była jak ten kojący balsam po wyjątkowo parzącym dniu.
Drzwi zatrzasnęły się ciężko, by zamknąć je dwie w grubych murach Przeklętej Warowni. – Zatem czego się napijesz? – zapytałam, kierując ją w stronę salonu. Uważałam, że od tego należało zacząć. Gotowa byłam sięgnąć po butelkę wytwornego trunku. Nasze piwnice kryły całe półki różnorodnych alkoholi. Utkwiłam w niej spojrzenie. Przecież nie będziemy siedziały przy szklance wody.
Gdzieś z dalszych korytarzy dobiegł odgłos starego zegara. Dobitnie ogłosił równą godzinę.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Irina była mądrą kobietą — Valerie nie spodziewała się po niej niczego innego, niż właśnie przejęcia odpowiedzialności za nazwisko, które nosiła. Była w dodatku odpowiednią do tego osobą; z bagażem doświadczeń, pozycją, wyraźną wizją na to, co chciała osiągnąć, jakie ideały oświetlały obraną przez nią ścieżkę. Może przejście z ceremoniału pogrzebowego na ten przeznaczony przede wszystkim do celebracji życia, które miało rozkwitać w Suffolk pod auspicjami Macnairów było wyzwaniem, ale nie stanowiło przeszkody nie do przejścia. Madame Sallow doskonale wiedziała, jak ważne były towarzyskie sojusze, jak wiele znaczyła ludzka uwaga. Bo choć nie zajmowała się propagandą w jej ortodoksyjnym znaczeniu, zostawiając tę sferę mężowi, swą twórczością i występami kreśliła obrazy według tych samych zasad.
A i dla Drew i Iriny Macnair znalazłoby się miejsce na kartach księg pieśniarskich Vanitych.
— Och, jakże mogłabym je odrzucić — posłała gospodyni szeroki, szczery uśmiech, na moment opuszczając skromnie wzrok, w szacunku przed nią, jak i jej rodziną, rodzinną siedzibą. Zaraz po tym skinęła głową na zgodę, przyjmując zaproszenie do środka. Beksa rozglądała się uważnie po okolicy, jednak gdy tylko w jej zasięgu wzroku pojawiła się Irina, skrzatka domowa ukłoniła się przed nią według najwyższych skrzacich manier, nie odzywając się przy tym jednak. Pamiętała wszak, że nie była tutaj ważna. Miała jedynie służyć pani Sallow, najlepiej jak potrafiła. I nie zasługiwała na uwagę takiej persony, jak pani Macnair, na którą na moment podniosła duże, ciemne, szkliste od nieustępujących z jej wizji łez oczy.
— Jesteś niezwykle łaskawa, a to zdanie słyszeć będziesz jeszcze wielokrotnie, mam nadzieję, że nie zdążyło ci się już przejeść — daleko było śpiewaczce od fałszywych komplementów, które mogłyby wybrzmiewać z ust pragnących przypodobać się swym nowym panom mieszkańcom Suffolk. Z ust Valerie brzmiały jednak wyjątkowo wręcz szczerze, bowiem dziś nie czuła, aby musiała przybierać na twarz maskę uprzejmego profesjonalizmu. Zależało jej na tym kontakcie, na stworzeniu dobrych podwalin znajomości z kolejną silną kobietą. Nie tylko dlatego, że była spokrewniona z Drew, czy był namiestnikiem, czy nie. Wraz z jej wiekiem szło zapewne doświadczenie, którym przy dobrych chęciach mogłaby się podzielić. Valerie wszak, choć wciąż w oczach Iriny postrzegana mogła być jako młoda, świętowała już swe trzydzieste urodziny. Czas dla kobiet pędził nieubłaganie, nie pozwalając na zapomnienie wiekowej maksymy o trzech stadiach życia kobiety.
Dziewica, Matka, Wdowa.
Wciąż skuta oczekiwaniami społeczeństwa, własnymi, dalej naiwnymi marzeniami o romantycznej miłości i szczęśliwej rodzinie dała radę powrócić ze statusu wdowy do matki. Zyskać jeszcze kilka lat. Ale gdzieś podskórnie zazdrościła tym, które nie gnały za podobną walidacją. Deirdre wciąż nosząca czerń, dziś Irina... Czy, gdyby na jej drodze nie pojawił się Cornelius, byłaby w stanie pójść w ich ślady? Nie była pewna.
Dziś jednak szła o krok za Iriną, z nienachalną ciekawością przyglądając się wystrojowi wnętrza Przeklętej Warowni, do momentu aż trafiły do salonu. Pomimo ciemnej barwy, która mogła przecież odstraszać tych, którzy w jasnych wnętrzach odnajdowali spokój, pomieszczenie to przedstawiało się bardzo estetycznie. Kąciki ust madame Sallow uniosły się ku górze.
— O tej porze pijam przede wszystkim herbaty, ale dla Ciebie z przyjemnością uczynię wyjątek — jako śpiewaczka musiała dbać o swój głos, często uciekając się do metod, które obce były tym, którzy nie znali sekretów jej warsztatu. Nieelegancko było odmawiać poczęstunku czy napitku, dlatego też musiała myśleć prędko; który z alkoholi mógłby być pity powoli, nie wzbudzając przy tym niepotrzebnych podejrzeń? — Miałabyś może szampan? — życzenie było odrobinę ekscentryczne, ale czy artystki nie miały właśnie takiej opinii?
Rytm jej kroków zlał się z rytmem równej godziny wybijanym przez zegar, nim zasiadła na jednej z obitych zielonym materiałem kanap.
— Jak się czujesz w nowej roli, Irino? W nowym miejscu... Znacznie ciszej tu niż w Londynie, nieprawdaż? Wraz z Corneliusem również zastanawiamy się nad przeprowadzką w nasze rodzinne strony — obiło jej się o uszy, że Irina i Cornelius byli równolatkami, że mogli znać się ze szkoły, dlatego też swobodnie używała jego imienia, nie używając tajemniczej skądinąd formy "mój mąż". — Jedno jest pewne, z tego co już udało mi się zauważyć, macie tutaj naprawdę dużo miejsca. A to bardzo dobra wiadomość, jeżeli pragnęlibyście w przyszłości podejmować tutaj gości — słowa spływały z jej ust z naturalną swobodą, bowiem nie czuła się skrępowana ani nowym miejscem, ani towarzystwem, wierząc, że wśród ludzi wysokiej kultury wzajemne zrozumienie budowało się niezwykle szybko. — Myślałaś już, jakie spotkanie najbardziej Cię interesuje? Poranne, obiadowe, a może wieczorowe? — od wyboru, który przedstawiła Irinie zależał wszak kształt faktycznych wskazówek, które jej przekaże.
A i dla Drew i Iriny Macnair znalazłoby się miejsce na kartach księg pieśniarskich Vanitych.
— Och, jakże mogłabym je odrzucić — posłała gospodyni szeroki, szczery uśmiech, na moment opuszczając skromnie wzrok, w szacunku przed nią, jak i jej rodziną, rodzinną siedzibą. Zaraz po tym skinęła głową na zgodę, przyjmując zaproszenie do środka. Beksa rozglądała się uważnie po okolicy, jednak gdy tylko w jej zasięgu wzroku pojawiła się Irina, skrzatka domowa ukłoniła się przed nią według najwyższych skrzacich manier, nie odzywając się przy tym jednak. Pamiętała wszak, że nie była tutaj ważna. Miała jedynie służyć pani Sallow, najlepiej jak potrafiła. I nie zasługiwała na uwagę takiej persony, jak pani Macnair, na którą na moment podniosła duże, ciemne, szkliste od nieustępujących z jej wizji łez oczy.
— Jesteś niezwykle łaskawa, a to zdanie słyszeć będziesz jeszcze wielokrotnie, mam nadzieję, że nie zdążyło ci się już przejeść — daleko było śpiewaczce od fałszywych komplementów, które mogłyby wybrzmiewać z ust pragnących przypodobać się swym nowym panom mieszkańcom Suffolk. Z ust Valerie brzmiały jednak wyjątkowo wręcz szczerze, bowiem dziś nie czuła, aby musiała przybierać na twarz maskę uprzejmego profesjonalizmu. Zależało jej na tym kontakcie, na stworzeniu dobrych podwalin znajomości z kolejną silną kobietą. Nie tylko dlatego, że była spokrewniona z Drew, czy był namiestnikiem, czy nie. Wraz z jej wiekiem szło zapewne doświadczenie, którym przy dobrych chęciach mogłaby się podzielić. Valerie wszak, choć wciąż w oczach Iriny postrzegana mogła być jako młoda, świętowała już swe trzydzieste urodziny. Czas dla kobiet pędził nieubłaganie, nie pozwalając na zapomnienie wiekowej maksymy o trzech stadiach życia kobiety.
Dziewica, Matka, Wdowa.
Wciąż skuta oczekiwaniami społeczeństwa, własnymi, dalej naiwnymi marzeniami o romantycznej miłości i szczęśliwej rodzinie dała radę powrócić ze statusu wdowy do matki. Zyskać jeszcze kilka lat. Ale gdzieś podskórnie zazdrościła tym, które nie gnały za podobną walidacją. Deirdre wciąż nosząca czerń, dziś Irina... Czy, gdyby na jej drodze nie pojawił się Cornelius, byłaby w stanie pójść w ich ślady? Nie była pewna.
Dziś jednak szła o krok za Iriną, z nienachalną ciekawością przyglądając się wystrojowi wnętrza Przeklętej Warowni, do momentu aż trafiły do salonu. Pomimo ciemnej barwy, która mogła przecież odstraszać tych, którzy w jasnych wnętrzach odnajdowali spokój, pomieszczenie to przedstawiało się bardzo estetycznie. Kąciki ust madame Sallow uniosły się ku górze.
— O tej porze pijam przede wszystkim herbaty, ale dla Ciebie z przyjemnością uczynię wyjątek — jako śpiewaczka musiała dbać o swój głos, często uciekając się do metod, które obce były tym, którzy nie znali sekretów jej warsztatu. Nieelegancko było odmawiać poczęstunku czy napitku, dlatego też musiała myśleć prędko; który z alkoholi mógłby być pity powoli, nie wzbudzając przy tym niepotrzebnych podejrzeń? — Miałabyś może szampan? — życzenie było odrobinę ekscentryczne, ale czy artystki nie miały właśnie takiej opinii?
Rytm jej kroków zlał się z rytmem równej godziny wybijanym przez zegar, nim zasiadła na jednej z obitych zielonym materiałem kanap.
— Jak się czujesz w nowej roli, Irino? W nowym miejscu... Znacznie ciszej tu niż w Londynie, nieprawdaż? Wraz z Corneliusem również zastanawiamy się nad przeprowadzką w nasze rodzinne strony — obiło jej się o uszy, że Irina i Cornelius byli równolatkami, że mogli znać się ze szkoły, dlatego też swobodnie używała jego imienia, nie używając tajemniczej skądinąd formy "mój mąż". — Jedno jest pewne, z tego co już udało mi się zauważyć, macie tutaj naprawdę dużo miejsca. A to bardzo dobra wiadomość, jeżeli pragnęlibyście w przyszłości podejmować tutaj gości — słowa spływały z jej ust z naturalną swobodą, bowiem nie czuła się skrępowana ani nowym miejscem, ani towarzystwem, wierząc, że wśród ludzi wysokiej kultury wzajemne zrozumienie budowało się niezwykle szybko. — Myślałaś już, jakie spotkanie najbardziej Cię interesuje? Poranne, obiadowe, a może wieczorowe? — od wyboru, który przedstawiła Irinie zależał wszak kształt faktycznych wskazówek, które jej przekaże.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mogłabyś, przeszło mi przez myśl, ale oczywiście wypowiedzenie tego słowa powinno nie mogło mieć miejsca. Jedynie uśmiech odpowiedział na uśmiech, a ja wytworną damę mogłam poprowadzić w głąb korytarzy przeklętego domostwa. W świecie wojny i wpływów, w świetle położenia, w jakim od niedawna znalazła się moja rodzina, spotkania takie jak te mało miały wspólnego z czysto przyjacielskimi pogawędkami. Chodziło zazwyczaj o coś więcej. Status rodziny przypominał biznes. Jeżeli się o to nie dbało, nie płynęły korzyści. A my musieliśmy szczególnie teraz włożyć jeszcze więcej starania w nasze działania. Musieliśmy odpowiednie więzi zacieśnić i przy tym pilnować, by się w tym uścisku nie udusić. Mknęłam więc u boku kobiety, dbając, by nie miała ani jednego powodu, aby pomyśleć o nas źle. Zamierzałam dobrze wykorzystać to spotkanie. Valerie Sallow mogła podzielić się ze mną cenną wiedzą i jeszcze codziennym doświadczeniem pani poważnego domu. Potrzebowałam jej o wiele bardziej niż ona mnie.
- Skądże – odparłam ze spokojem, kiedy przemierzałyśmy drogi tego dworu. Chwilę później, w salonie, wciąż spoglądałam na nią z uwagą i może odrobiną podejrzliwości. Naprawdę Cornelius wybrał sobie taką milutką, czy obydwie dokładałyśmy wszelkich starań, aby zadbać o porządne relacje miedzy naszymi rodzinami? Musiałam przyznać, że prezentowała się nienagannie. Czego jednak innego oczekiwać od kogoś, kto z sukcesami występował na scenach kultury wysokiej? Musiała być idealna, była gwiazdą, damą, żoną wysokiego urzędnika.
- Gościsz u Macnairów, Valerie – zaczęłam, obserwując ją z góry, kiedy zdołała usiąść pośród wygód tego miejsca. – A my, przyznam, rzadko proponujemy gościom herbatę – kontynuowałam, licząc, że pani Sallow dobrze pojmie, co takiego miałam na myśli. Zamiłowanie do towarzystwa, zamiłowanie do znamienitych trunków, zamiłowanie do klątw i czarnej magii. Tego wszystkiego strzegły ciemne ściany tego domu. – Choć myślę, że w razie potrzeby mogłabym uczynić dla ciebie wyjątek. Niemniej… Szampan, doskonale – zakończyłam z dość soczystym tonem. W ogóle nie zrobił na mnie ten wybór wrażenia. Mieliśmy szampana, okazji do jego picia w ostatnich dniach było dość wiele. Wiedziałam, że znajdę odpowiednią butelkę w barku. Obróciłam się tyłem do niej i udałam się do skrytki z alkoholami. Po odsunięciu drzwiczek sięgnęłam po właściwy trunek, a drugą ręką chwyciłam dwa długie kieliszki z czarnego, półprzezroczystego szkła. Przeszłam przez pokój, aby wrócić do mojego gościa. Słuchałam, gdy śpiewaczka zaczęła dzielić się wrażeniami z tego miejsca. – Och, czyżby pan Sallow był skłonny rozpalić domowe ognisko aż tak daleko od ministerstwa? – zdziwiłam się, jednocześnie zaklęciem chłodząc odpowiednio napój. Wkrótce rozległ się charakterystyczny odgłos, kiedy tylko korek ustąpił. Z premedytacją nazwałam Corneliusa właśnie tak. Panem Sallowem. – Podejrzewam, że wam obojgu odrobina ciszy dobrze zrobi. Spokój sprzyja rodzinie – podzieliłam się jakże złotą myślą, wyobrażając sobie, jak pan i pani domu wreszcie w spokoju od politycznego chaosu znajdują dla siebie nieco więcej przestrzeni. Choć wciąż trudno mi było ujrzeć Corneliusa w dworku na wsi. Podałam Valerie kieliszek szampana i sama rozsiadłam się na fotelu po drugiej stronie stolika.
– Mam nadzieję, że właśnie tak będzie – przyznałam, kiedy wspomniała o podejmowaniu gości. Zresztą czy poniekąd nie w tej sprawie przyszło nam dzisiaj się spotkać? Dom musiał być duży. Mój bratanek był namiestnikiem, a nikt nie wyobrażał sobie pana tych ziem ściśniętego w małej chacie. Nasze znacznie wzrosło, warownia nie należała więc do najmniejszych. – Zdecydowanie wieczorowe. Elegancka wieczerza, pyszne jedzenie, muzyka i potem rozrywka przy wykwintnym alkoholu. Och, tego ostatniego w naszym przypadku nie powinno zabraknąć. Nie chcę urządzać żadnego balu, ale chciałabym, aby było to przyjęcie godnie rozpoczynające nowy rozdział w życiu naszej rodziny – podzieliłam się moimi wstępnymi założeniami. Zaprosimy przyjaciół i sojuszników, pokażemy, że na dobre rozgościliśmy się na darowanych ziemiach, że wybór Drew na ich gospodarza był niezwykle trafny. Zasługiwał na to, jako wierny sługa Czarnego Pana osiągnął bardzo wiele i na tym nie zamierzał spocząć. Ja natomiast zamierzałam wspierać go w tej nowej roli, jak tylko mogłam. Nie chciałam, by musiał zajmować się takimi błahostkami jak organizacja przyjęcia, choć... choć wdzięczna rola w dobrze alkoholu mogła być czymś, w czym poczułby się doskonale. Niemniej przedsięwzięcie to wymagało pewnego planu, a ja… - Potrafię zorganizować wspaniały pogrzeb, Valerie, taki, o którym usłyszy cały kraj, ale sekrety planowania tych… weselszych towarzyskich spotkań nie są mi do końca znane – wyjawiłam, nie bawiąc się w fałszywą skromność. Chowałam Alpharda Blacka, chowałam wielu znakomitych dostojników, odbudowywałam krypty w szlacheckich dworach – w krótkim czasie świat angielskich elit zdołał zaufać mojej marce. Wiedziałam, że po kilku wskazówkach zdołam przygotować to wydarzenie we właściwy sposób. – Będę rada, jeżeli podzielisz się ze mną swym doświadczeniem.
- Skądże – odparłam ze spokojem, kiedy przemierzałyśmy drogi tego dworu. Chwilę później, w salonie, wciąż spoglądałam na nią z uwagą i może odrobiną podejrzliwości. Naprawdę Cornelius wybrał sobie taką milutką, czy obydwie dokładałyśmy wszelkich starań, aby zadbać o porządne relacje miedzy naszymi rodzinami? Musiałam przyznać, że prezentowała się nienagannie. Czego jednak innego oczekiwać od kogoś, kto z sukcesami występował na scenach kultury wysokiej? Musiała być idealna, była gwiazdą, damą, żoną wysokiego urzędnika.
- Gościsz u Macnairów, Valerie – zaczęłam, obserwując ją z góry, kiedy zdołała usiąść pośród wygód tego miejsca. – A my, przyznam, rzadko proponujemy gościom herbatę – kontynuowałam, licząc, że pani Sallow dobrze pojmie, co takiego miałam na myśli. Zamiłowanie do towarzystwa, zamiłowanie do znamienitych trunków, zamiłowanie do klątw i czarnej magii. Tego wszystkiego strzegły ciemne ściany tego domu. – Choć myślę, że w razie potrzeby mogłabym uczynić dla ciebie wyjątek. Niemniej… Szampan, doskonale – zakończyłam z dość soczystym tonem. W ogóle nie zrobił na mnie ten wybór wrażenia. Mieliśmy szampana, okazji do jego picia w ostatnich dniach było dość wiele. Wiedziałam, że znajdę odpowiednią butelkę w barku. Obróciłam się tyłem do niej i udałam się do skrytki z alkoholami. Po odsunięciu drzwiczek sięgnęłam po właściwy trunek, a drugą ręką chwyciłam dwa długie kieliszki z czarnego, półprzezroczystego szkła. Przeszłam przez pokój, aby wrócić do mojego gościa. Słuchałam, gdy śpiewaczka zaczęła dzielić się wrażeniami z tego miejsca. – Och, czyżby pan Sallow był skłonny rozpalić domowe ognisko aż tak daleko od ministerstwa? – zdziwiłam się, jednocześnie zaklęciem chłodząc odpowiednio napój. Wkrótce rozległ się charakterystyczny odgłos, kiedy tylko korek ustąpił. Z premedytacją nazwałam Corneliusa właśnie tak. Panem Sallowem. – Podejrzewam, że wam obojgu odrobina ciszy dobrze zrobi. Spokój sprzyja rodzinie – podzieliłam się jakże złotą myślą, wyobrażając sobie, jak pan i pani domu wreszcie w spokoju od politycznego chaosu znajdują dla siebie nieco więcej przestrzeni. Choć wciąż trudno mi było ujrzeć Corneliusa w dworku na wsi. Podałam Valerie kieliszek szampana i sama rozsiadłam się na fotelu po drugiej stronie stolika.
– Mam nadzieję, że właśnie tak będzie – przyznałam, kiedy wspomniała o podejmowaniu gości. Zresztą czy poniekąd nie w tej sprawie przyszło nam dzisiaj się spotkać? Dom musiał być duży. Mój bratanek był namiestnikiem, a nikt nie wyobrażał sobie pana tych ziem ściśniętego w małej chacie. Nasze znacznie wzrosło, warownia nie należała więc do najmniejszych. – Zdecydowanie wieczorowe. Elegancka wieczerza, pyszne jedzenie, muzyka i potem rozrywka przy wykwintnym alkoholu. Och, tego ostatniego w naszym przypadku nie powinno zabraknąć. Nie chcę urządzać żadnego balu, ale chciałabym, aby było to przyjęcie godnie rozpoczynające nowy rozdział w życiu naszej rodziny – podzieliłam się moimi wstępnymi założeniami. Zaprosimy przyjaciół i sojuszników, pokażemy, że na dobre rozgościliśmy się na darowanych ziemiach, że wybór Drew na ich gospodarza był niezwykle trafny. Zasługiwał na to, jako wierny sługa Czarnego Pana osiągnął bardzo wiele i na tym nie zamierzał spocząć. Ja natomiast zamierzałam wspierać go w tej nowej roli, jak tylko mogłam. Nie chciałam, by musiał zajmować się takimi błahostkami jak organizacja przyjęcia, choć... choć wdzięczna rola w dobrze alkoholu mogła być czymś, w czym poczułby się doskonale. Niemniej przedsięwzięcie to wymagało pewnego planu, a ja… - Potrafię zorganizować wspaniały pogrzeb, Valerie, taki, o którym usłyszy cały kraj, ale sekrety planowania tych… weselszych towarzyskich spotkań nie są mi do końca znane – wyjawiłam, nie bawiąc się w fałszywą skromność. Chowałam Alpharda Blacka, chowałam wielu znakomitych dostojników, odbudowywałam krypty w szlacheckich dworach – w krótkim czasie świat angielskich elit zdołał zaufać mojej marce. Wiedziałam, że po kilku wskazówkach zdołam przygotować to wydarzenie we właściwy sposób. – Będę rada, jeżeli podzielisz się ze mną swym doświadczeniem.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mogłaby, w istocie rzeczy. Lecz czy byłaby w stanie faktycznie odpuścić tej idealnej okazji? Oczywiście, że nie. Valerie dobrze wiedziała, jak chybotliwe bywają nastroje tych, do których uśmiechał się los; zdobywając doświadczenia na wystawnych bankietach, wielokrotnie natknęła się na tych, którzy raz proponując intrygującą szansę, chwilę później zmieniali zdanie. Nauczyła się więc chwytać je w swe dłonie prędko i — co istotniejsze — mocno. Sieci powiązań nie tworzyły się same, same się nie umacniały, niezależnie od tego, jakie cele przyświecały jednej lub drugiej stronie. Madame Sallow czuła podskórnie, że jej rozmówczyni była nie tylko mądrą, ale i rozsądną kobietą — że sama widziała w tym spotkaniu szansę, którą należało odpowiednio wykorzystać. Środowisko, które stało się ich udziałem oczekiwało czegoś wielkiego. Sama pamiętała własne zdziwienie w dniu, gdy podczas ceremonii ogłoszono nowych namiestników, a wśród nich między innymi znajdował się krewny Iriny. Wszyscy wtedy zachodzili w głowę, co mogło to oznaczać, co przyniesie taka zmiana.
I wydawało się, że wreszcie otrzymają odpowiedź.
Przyjemny dla oka uśmiech rozlał się po jej twarzy jeszcze bardziej ochoczo, gdy usłyszała o zwyczajach gościnnych Macnairów. Pokiwała głową w zrozumieniu, wszak nie wypadało próbować zmieniać przyzwyczajeń gospodarzy. Każda rodzina, a w szczególności ta, która posiadala pewien status, miała swoje szczególne cechy. Coś, z czego byli znani. Lestrange zwykli być szaleni, Traversów ciągnęło do morza, Parkinsonowie mieli wyczucie stylu, a Macnairowie... najwyraźniej wyjątkowo lubili alkohol. Niektórzy mogliby uznać to za pewnego rodzaju wadę, ale póki co Valerie nie miała okazji widzieć negatywnych skutków bliskiej znajomości z procentami. A skoro w jej mniemaniu panowie Suffolk pić potrafili, nie było więc żadnego problemu. Poza tym, sam dostęp do alkoholu był pokazem statusu; była przekonana, że gospodarze nie pili byle bimbru czy rozwodnionego spirytusu. A kto mógł sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy na alkohol, gdy niziny społeczne walczyły o każdy okruch chleba? Jedynie elita.
— Nie wypada mi wypraszać wyjątku, Irino — odpowiedziała jej miękko, sunąc spojrzeniem jasnych oczu po jej twarzy. Wydawało jej się, że pani Macnair mogła być w wieku jej męża, że kiedyś słyszała jakąś o tym wzmiankę, lecz dziś nie była tego taka pewna. Kobiety dbały o swą urodę o wiele bardziej niż mężczyźni, a sama Irina na pierwszy rzut oka wydawała się być Valerie młodsza od Corneliusa, może nawet o pięć lat. — Szczególnie że szampan to mój ulubiony alkohol. Lata spędzone na kontynencie nie pozwoliły mi zasmakować w niczym mocniejszym niż wino, ale ma to też swoje dobre strony — mówiła dalej, obserwując gospodynię, gdy ta przygotowywała szampan do podania. Gdy ktoś, podobnie jak drobna Valerie miał niezwykle słabą głowę, wypracowanie w sobie nawyku pozwalającego zachować trzeźwość umysłu było niezwykle istotne.
— Och, oboje pochodzimy z tamtych stron, chcielibyśmy, aby nasze dzieci również miały szansę wzrastania w ciszy, spokoju, blisko swych krewnych. Teściowie zresztą nie młodnieją, przyda im się pomoc — była ciekawa, co bardziej zadziwi Irinę — to, że pan Sallow zamierzał przenieść się na stałe na wieś, czy jego zorientowanie na rodzinę, które nie pasowało szczególnie do wizerunku, który zwykł kreować sobie w przestrzeni publicznej, czy w środowisku Rycerzy Walpurgii. Wzmianką o dzieciach w liczbie mnogiej nie przejmowała się za to w ogóle — musiało być oczywiste, że pragnęli przedłużenia rodu Sallow, że ze względu na swój wiek nie zwlekali ze staraniami o potomków. Przejęła ostrożnie kieliszek z zimnym szampanem, kiwając przy tym głową w zgodzie ze słowami Iriny. — Dokładnie. Londyn jest pięknym miastem, pod opieką Deirdre kwitnie, lecz przyznasz chyba, że nie ma drugiego takiego miejsca, jak rodzinny dom — rodzina, tradycja, honor. Historia tworzyła się na ich oczach, nic nie stało na drodze, by same poczęły ją pisać. W tej chwili Irina stała przed olbrzymią szansą — jeżeli odpowiednio poprowadzi swego bratanka, zostanie matką po raz kolejny. Matką sukcesu salonowego Macnairów.
Słuchała więc planów, może nawet marzeń kobiety z uwagą, w tym samym czasie rozglądając się po pomieszczeniu. Jej oczy nie skupiały się na konkretnych elementach otoczenia, wydawało się, jakby odpłynęła myślami daleko, do krainy marzeń; bo wyobrażała sobie wtedy elegancką kolację w Przeklętej Warowni, kolory towarzyszące okazji — ciemne, acz nie żałobne. Muzyka nie miała być problemem, Valerie chętnie korzystała ze swoich znajomości w świecie artystów, mogła wstawić się także za Macnairami, choć nie sądziła, aby istniała taka potrzeba. Artyści, ona również, pragnęli rozgłosu, a występ na kolacji u samego Namiestnika Suffolk był okazją, obok której nie przechodziło się obojętnie.
Powróciła myślami do Iriny, gdy ta przemawiała o organizacji pogrzebów. Wychyliła się do przodu, wolną dłoń kładąc asekurująco na podłokietniku jej fotela; nie chciała póki co przekraczać granic dotyku, dopiero oceniała, na ile poufałości mogła pozwolić sobie z panią Macnair. Ale pragnęła przekazać, że ta niezależnie od swych wątpliwości, mogła liczyć na jej pomoc.
— Przeprowadzenie odpowiedniego przyjęcia wieczornego ma w sobie podobnie wiele teatralności, co najbardziej zapadający w pamięć pogrzeb. Myślę, że poradzisz sobie znakomicie — wszak sama praca Iriny, choć pozornie niemająca nic wspólnego z życiem, a już tym bardziej życiem wysokiej socjety, dawała jej sporą przewagę. Widać było, że brunetka posiadała talent, póki co będący nieoszlifowanym diamentem, ale wciąż był to jej niezwykły atut, z którego należało skorzystać. — Zacznijmy od rzeczy małych. Wyobraź sobie kolory, które powinny królować tego wieczoru. Wykorzystamy je zarówno do dekoracji, ale także do zaproszeń oraz kartek adresujących miejsca gości. Ci powinni przybyć na miejsce około piętnastu minut od czasu wskazanego na zaproszeniu, także w przypadku lekkiego, właśnie kwadransowego spóźnienia, nie miej im tego za złe — wreszcie wyprostowała plecy, powracając do wcześniejszej pozycji. Fotel, który zajmowała był niezwykle wygodny, więc jeżeli zaproszenie trafi również do niej, będzie chciała zająć go ponownie. — Gości, oczywiście, przyjmuje przy drzwiach służba. Najlepiej, aby był to wasz lokaj, mam nadzieję, że będzie w tym czasie dostępny? — spojrzała uważnie na Irinę; nie była pewna, czy rodzina Macnairów pomyślała już o służbie tak szeroko, jak robili to przez wieki arystokraci. Ale powinni, z pewnością powinni zainwestować w ludzi. To również kwestia statusu, kto widział, aby rodzina namiestnika sama zmywała po sobie naczynia... — Lokaj przeprowadzi każdego z gości tutaj, do salonu i przed ich wejściem odpowiednio ich zaanonsuje. Wtedy rozpocznie się rola twoja i, zakładam, Drew. Bo planujesz wystąpić w roli gospodyni z nim, nieprawdaż? — zamilkła na moment, dając Irinie szansę na odpowiedź. Gdy Valerie miała okazję mówić o rzeczach należących do jej specjalności, bywała jeszcze bardziej wylewna niż zazwyczaj, a to potrafiło być... męczące. — Niezależnie od tego, po zaanonsowaniu gościa powinniście go przywitać. Jeżeli jest to mężczyzna, powinnaś także wskazać mu damę, którą będzie tego wieczoru eskortował. Od tego zależy, przy kim będzie siedział, a cały system usadzania gości opiera się na sztywnej hierarchii. Dama najwyższej rangi powinna być eskortowana przez dżentelmena, który jest drugi w swej hierarchii. Tak samo towarzyszką najwyższego rangą mężczyzny powinna być druga w hierarchii dama i tak do wyczerpania. Przez to również powinnaś zadbać o to, by gościło u ciebie tylu samo mężczyzn, co kobiet. — gdy tak o tym mówiła, wszystko wydawało się jeszcze bardziej skomplikowane, niż prawdziwie było. Może to przez pewność Valerie, którą wkładała w swoje słowa, bowiem była częścią podobnych wydarzeń wiele, wiele razy. Chwilę zajęło jej dojście do myśli, że dla Iriny musi być to zupełnie nowy świat. Dlatego, aby jej nie zniechęcić, nabrała kolejny, głębszy wdech, układając się na fotelu jeszcze wygodniej. — Wybacz mi, jeżeli mówię za szybko i za dużo. Gdybyś miała jakiekolwiek pytania, przerywaj mi do woli.
I wydawało się, że wreszcie otrzymają odpowiedź.
Przyjemny dla oka uśmiech rozlał się po jej twarzy jeszcze bardziej ochoczo, gdy usłyszała o zwyczajach gościnnych Macnairów. Pokiwała głową w zrozumieniu, wszak nie wypadało próbować zmieniać przyzwyczajeń gospodarzy. Każda rodzina, a w szczególności ta, która posiadala pewien status, miała swoje szczególne cechy. Coś, z czego byli znani. Lestrange zwykli być szaleni, Traversów ciągnęło do morza, Parkinsonowie mieli wyczucie stylu, a Macnairowie... najwyraźniej wyjątkowo lubili alkohol. Niektórzy mogliby uznać to za pewnego rodzaju wadę, ale póki co Valerie nie miała okazji widzieć negatywnych skutków bliskiej znajomości z procentami. A skoro w jej mniemaniu panowie Suffolk pić potrafili, nie było więc żadnego problemu. Poza tym, sam dostęp do alkoholu był pokazem statusu; była przekonana, że gospodarze nie pili byle bimbru czy rozwodnionego spirytusu. A kto mógł sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy na alkohol, gdy niziny społeczne walczyły o każdy okruch chleba? Jedynie elita.
— Nie wypada mi wypraszać wyjątku, Irino — odpowiedziała jej miękko, sunąc spojrzeniem jasnych oczu po jej twarzy. Wydawało jej się, że pani Macnair mogła być w wieku jej męża, że kiedyś słyszała jakąś o tym wzmiankę, lecz dziś nie była tego taka pewna. Kobiety dbały o swą urodę o wiele bardziej niż mężczyźni, a sama Irina na pierwszy rzut oka wydawała się być Valerie młodsza od Corneliusa, może nawet o pięć lat. — Szczególnie że szampan to mój ulubiony alkohol. Lata spędzone na kontynencie nie pozwoliły mi zasmakować w niczym mocniejszym niż wino, ale ma to też swoje dobre strony — mówiła dalej, obserwując gospodynię, gdy ta przygotowywała szampan do podania. Gdy ktoś, podobnie jak drobna Valerie miał niezwykle słabą głowę, wypracowanie w sobie nawyku pozwalającego zachować trzeźwość umysłu było niezwykle istotne.
— Och, oboje pochodzimy z tamtych stron, chcielibyśmy, aby nasze dzieci również miały szansę wzrastania w ciszy, spokoju, blisko swych krewnych. Teściowie zresztą nie młodnieją, przyda im się pomoc — była ciekawa, co bardziej zadziwi Irinę — to, że pan Sallow zamierzał przenieść się na stałe na wieś, czy jego zorientowanie na rodzinę, które nie pasowało szczególnie do wizerunku, który zwykł kreować sobie w przestrzeni publicznej, czy w środowisku Rycerzy Walpurgii. Wzmianką o dzieciach w liczbie mnogiej nie przejmowała się za to w ogóle — musiało być oczywiste, że pragnęli przedłużenia rodu Sallow, że ze względu na swój wiek nie zwlekali ze staraniami o potomków. Przejęła ostrożnie kieliszek z zimnym szampanem, kiwając przy tym głową w zgodzie ze słowami Iriny. — Dokładnie. Londyn jest pięknym miastem, pod opieką Deirdre kwitnie, lecz przyznasz chyba, że nie ma drugiego takiego miejsca, jak rodzinny dom — rodzina, tradycja, honor. Historia tworzyła się na ich oczach, nic nie stało na drodze, by same poczęły ją pisać. W tej chwili Irina stała przed olbrzymią szansą — jeżeli odpowiednio poprowadzi swego bratanka, zostanie matką po raz kolejny. Matką sukcesu salonowego Macnairów.
Słuchała więc planów, może nawet marzeń kobiety z uwagą, w tym samym czasie rozglądając się po pomieszczeniu. Jej oczy nie skupiały się na konkretnych elementach otoczenia, wydawało się, jakby odpłynęła myślami daleko, do krainy marzeń; bo wyobrażała sobie wtedy elegancką kolację w Przeklętej Warowni, kolory towarzyszące okazji — ciemne, acz nie żałobne. Muzyka nie miała być problemem, Valerie chętnie korzystała ze swoich znajomości w świecie artystów, mogła wstawić się także za Macnairami, choć nie sądziła, aby istniała taka potrzeba. Artyści, ona również, pragnęli rozgłosu, a występ na kolacji u samego Namiestnika Suffolk był okazją, obok której nie przechodziło się obojętnie.
Powróciła myślami do Iriny, gdy ta przemawiała o organizacji pogrzebów. Wychyliła się do przodu, wolną dłoń kładąc asekurująco na podłokietniku jej fotela; nie chciała póki co przekraczać granic dotyku, dopiero oceniała, na ile poufałości mogła pozwolić sobie z panią Macnair. Ale pragnęła przekazać, że ta niezależnie od swych wątpliwości, mogła liczyć na jej pomoc.
— Przeprowadzenie odpowiedniego przyjęcia wieczornego ma w sobie podobnie wiele teatralności, co najbardziej zapadający w pamięć pogrzeb. Myślę, że poradzisz sobie znakomicie — wszak sama praca Iriny, choć pozornie niemająca nic wspólnego z życiem, a już tym bardziej życiem wysokiej socjety, dawała jej sporą przewagę. Widać było, że brunetka posiadała talent, póki co będący nieoszlifowanym diamentem, ale wciąż był to jej niezwykły atut, z którego należało skorzystać. — Zacznijmy od rzeczy małych. Wyobraź sobie kolory, które powinny królować tego wieczoru. Wykorzystamy je zarówno do dekoracji, ale także do zaproszeń oraz kartek adresujących miejsca gości. Ci powinni przybyć na miejsce około piętnastu minut od czasu wskazanego na zaproszeniu, także w przypadku lekkiego, właśnie kwadransowego spóźnienia, nie miej im tego za złe — wreszcie wyprostowała plecy, powracając do wcześniejszej pozycji. Fotel, który zajmowała był niezwykle wygodny, więc jeżeli zaproszenie trafi również do niej, będzie chciała zająć go ponownie. — Gości, oczywiście, przyjmuje przy drzwiach służba. Najlepiej, aby był to wasz lokaj, mam nadzieję, że będzie w tym czasie dostępny? — spojrzała uważnie na Irinę; nie była pewna, czy rodzina Macnairów pomyślała już o służbie tak szeroko, jak robili to przez wieki arystokraci. Ale powinni, z pewnością powinni zainwestować w ludzi. To również kwestia statusu, kto widział, aby rodzina namiestnika sama zmywała po sobie naczynia... — Lokaj przeprowadzi każdego z gości tutaj, do salonu i przed ich wejściem odpowiednio ich zaanonsuje. Wtedy rozpocznie się rola twoja i, zakładam, Drew. Bo planujesz wystąpić w roli gospodyni z nim, nieprawdaż? — zamilkła na moment, dając Irinie szansę na odpowiedź. Gdy Valerie miała okazję mówić o rzeczach należących do jej specjalności, bywała jeszcze bardziej wylewna niż zazwyczaj, a to potrafiło być... męczące. — Niezależnie od tego, po zaanonsowaniu gościa powinniście go przywitać. Jeżeli jest to mężczyzna, powinnaś także wskazać mu damę, którą będzie tego wieczoru eskortował. Od tego zależy, przy kim będzie siedział, a cały system usadzania gości opiera się na sztywnej hierarchii. Dama najwyższej rangi powinna być eskortowana przez dżentelmena, który jest drugi w swej hierarchii. Tak samo towarzyszką najwyższego rangą mężczyzny powinna być druga w hierarchii dama i tak do wyczerpania. Przez to również powinnaś zadbać o to, by gościło u ciebie tylu samo mężczyzn, co kobiet. — gdy tak o tym mówiła, wszystko wydawało się jeszcze bardziej skomplikowane, niż prawdziwie było. Może to przez pewność Valerie, którą wkładała w swoje słowa, bowiem była częścią podobnych wydarzeń wiele, wiele razy. Chwilę zajęło jej dojście do myśli, że dla Iriny musi być to zupełnie nowy świat. Dlatego, aby jej nie zniechęcić, nabrała kolejny, głębszy wdech, układając się na fotelu jeszcze wygodniej. — Wybacz mi, jeżeli mówię za szybko i za dużo. Gdybyś miała jakiekolwiek pytania, przerywaj mi do woli.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mocne alkohole nie były dla wszystkich, a ona miała w sobie kruchość, talent i zapewne głęboko umiłowanego ducha sztuki. Patrząc na nią, wyobrażałam sobie, dbałość i fason, szacunek do własnego zdrowia, wszak jej śpiew mógł zostać skrzywdzony przez nadmierne ilości silnych trunków. Nie dziwiłam się więc temu, choć upatrywałam w tym także swoisty wyjątek. Artyści przecież nie od dziś wspomagali ducha odpowiednim napojem czy innym trującym czarem, by dodać sobie mocy, by dodać sobie odwagi. Ona tego wszystkiego nie potrzebowała? Nie znałam jej aż tyle, widziałam uosobienie jaśniejącego anioła, kolejna złotowłosa muza. Starałam się przełykać swą niechęć do kobiet o tym kolorze włosów, perfekcja nakazywała maksymalną kontrolę i przede wszystkim dobro własnych interesów. Interesów rodziny. To nie było uprzedzenie, acz dyskretnie wyłaniająca się z cienia ostrzegawcza myśl sprowokowana przez widmo sytuacji z ostatnich tygodni. Byłam gościnna, byłam zainteresowana i wcale nie wychodziłam z roli, lejąc jej szampana bez pożałowania – jak na prawdziwego Macnaira przystało. Czy wiedziała, że i szampan i wspomniane wino potrafiły otumanić równie skutecznie jak wódka? Nie skomentowałam jednak, rozpieszczając gościa darami tego domostwa.
- Wywalczymy spokój i dobrostan, możesz być tego pewna. Ofiarujemy im dobry, porządny świat bez przemocowych zdrajców. Jesteśmy już blisko – wymówiłam soczyście, chwilę później mocząc usta we własnym kieliszku. – One, wszystkie twoje dzieci, dorosną w przyjaznej rzeczywistości. Dumne z ojca i matki, oddane jedynej słusznej myśli – kontynuowałam z nutą dumy i determinacji w głosie. Nie umknęło mej uwadze, że zdawała się opowiadać o więcej niż jednym dziecku. Była jeszcze dość młoda, płodna, gotowa, a zdawało się, że Cornelius jeszcze nie przewracał się w grobie – choć zapewne był temu bliższy niż dalszy. Należało zatem spodziewać się, że rodzina Sallowów przyniesie światu czarodziejów jeszcze więcej pociech. Przyjmowałam to jako zupełnie oczywistą sprawę. – Rodzinny dom będzie tym, którego tym mianem naznaczysz, Valerie. W Londynie, głęboko na północy czy gdziekolwiek indziej w świecie. My wybraliśmy właśnie ten, pozostawiając za sobą w niepamięci wszystkie inne. Dziś liczy się bowiem Suffolk – wyjawiłam nieskromnie, dość nawet brutalnie, bowiem odrzucałam bezpardonowo Bułgarię i dwór, w którym przyszło mi się wychować, ten cienisty dom, gdzie w ogrodzie spoczywała moja matka i siostra. Gdzie pałętało się mdłe echo mojego ojca. O tym jednak nie nawykłam opowiadać.
Trudno mi było zaufać bliskości tych dwóch przedsięwzięć. Te dwa spektakle różniły się od siebie, kontrast, nastrój, pobudki. Pani Sallow zdawała się widzieć jednak szczere podobieństwo – czy po to, by dodać mi otuchy w obliczu organizacyjnego wyzwania? Czy faktycznie mogłam doszukiwać się w tym prostej analogii? Zdolności tworzenia tego typu zgromadzeń ewidentnie miały ułatwić mi zadanie i posiadałam pewność, że poniekąd tak się stanie, bo wszystko było towarzyską grą, ale wciąż między mistrzem pogrzebowej ceremonii a panami hrabstwa istniała swoista przepaść. Wskazówki Valerie mogły okazać się mostem?
Dalej jednak słuchałam, notując w głowie istotne wzmianki – nie lękając się ich i nie odrzucając, nawet jeżeli niektóre aspekty były dość nowe, z ryzykiem przytłoczenia. Nie lubiłam spóźnialstwa, nie lubiłam, gdy plan wymykał się mi spod kontroli, ale tutaj miałam być tą pobłażliwą, wybaczającą gospodynią, która pragnie pozyskać sympatię szanowanych gości. Oni zaś płacili dobrymi sojuszami, przychylnym głosem i wsparciem, które może okazać się zbawienne w niewiadomej godzinie. Wszystko przecież było po coś.
– Valerie, tymczasowo nie posiadamy zbyt wielu możliwości – przyznałam nieco gorzko, bo trudno było porównywać dziś Macnairów do arystokratów czy rzeczników Ministra. Wspomniała o lokaju, którego nawet nie posiadaliśmy, choć… liczyłam się z tym, że na czas przyjęcia trzeba będzie zatrudnić dodatkową obsługę. – Jeszcze nie. Zamierzam osobiście witać gości lub uczyni to Drew. Czy mylę się, sądząc, że tak jeszcze wyraźniej podkreślimy naszą sympatię i radość z okazji ich nadejścia? – zapytałam już właściwie przekonana do tego, iż właśnie tak było. Minie trochę czasu, nim w pełni wypełnimy ten dom służbą. Mieliśmy na głowie problemy regionu, głód mieszkańców i wiele lat porzucenia, z jakim musieli się oni borykać. W dodatku szykowaliśmy się do jarmarku. Wolałam sama rzucić parę zaklęć, niż szukać pokojówki, która zrobi to za mnie. Choć docelowo z ulgą przyjęłabym usłużne twarze w murach domu. – Dziś obydwoje z namiestnikiem dokładamy wszelkich starań, by należycie wypełniać powierzoną rodzinie misję – odpowiedziałam na jej pytanie w swoich słowach, nie nadając sobie jednak wymownie roli gospodyni, czy władczyni. Robiłam to wszystko, sprawowałam opiekę, rozwiązywałam problemy, zajmowałam się bieżącymi kwestiami i planowałam przyszłość Suffolk, ale nie nadawałam sobie przydomków. Znałam jednak wagę swego wsparcia, nie byłam głupia. Drew mnie potrzebował i nie ograniczał moich możliwości. Pozostanie z tym wszystkim samemu prędzej czy później wpędziłoby do grobu. Ja zaś sądziłam, że śmierć jeszcze długo nie zaprosi go do siebie. Miał ważną misję do wypełnienia. Zatem nie dziś.
Przysłuchując się wskazówkom pani Sallow, natychmiast zorientowałam się, że naprawdę znała się na rzeczy. Choć na kilka wzmianek w myśli reagowałam dość krytycznie, rozumiałam, że należy pojąć i wdrożyć je w życie, bo były niepisanymi zasadami świata, do którego przyszło nam wkroczyć – nawet jeżeli figurowaliśmy w nim gdzieś na samym końcu. Valerie zdawała się mówić o przyjęciu większym, dostojniejszym nieco od tego, które pojawiło się w moich pierwotnych wizjach. Sądziłam, że nie byliśmy jeszcze gotowi na przyszykowanie wydarzenia głośnego, zauważalnego w kalendarzu elit. Sam dom jeszcze nie zdążył nasycić się w pełni naszą obecnością, a co dopiero rozpalić spojrzeniami gości. – Ależ niczym się nie przejmuj, Valerie, nie przeszkadza mi płynność i wylewność. Potrafię odpowiednio prędko zanotować twoje wskazówki – oczywiście w myśli, bo przecież nie ślęczałam nad pergaminami. Zamiast nich w dłoni miałam kieliszek – o wiele lepszego osobistego skrybę. Kilka łyków ułatwiało przyswojenie tego wszystkiego. Czekało nas sporo pracy. – Doleję ci, pozwól – zdecydowałam, sięgając po butelkę, bo przecież nie lubiliśmy, kiedy naczynia naszych gości zaczynały świecić pustką. – Wiedz jednak, że nasza rodzina dziś jeszcze nie może pozwolić sobie na zorganizowanie głośnego, wielkiego wydarzenia. Dwór w Dunwich jest doskonały, ale wciąż niedostatecznie zaopatrzony. Być może za kilka miesięcy, ale dziś bardziej skłaniam się ku krótszej liście gości. Wciąż daleko nam do możliwości rodzin arystokratycznych – wyjawiłam szczerze, choć nieco niechętnie. Pani Sallow jednak była chyba zapoznana nieco z sytuacją mojej rodziny. Bogactwo nie napłynęło obficie wraz z namiestniczym fotelem. Wolałam większe środki skierować na potrzeby krainy, niż luksus domostwa. I tak jednak zyskaliśmy wspaniałą siedzibę, wreszcie godną zasług i wielowiekowej tradycji rodziny Macnair.
- Wywalczymy spokój i dobrostan, możesz być tego pewna. Ofiarujemy im dobry, porządny świat bez przemocowych zdrajców. Jesteśmy już blisko – wymówiłam soczyście, chwilę później mocząc usta we własnym kieliszku. – One, wszystkie twoje dzieci, dorosną w przyjaznej rzeczywistości. Dumne z ojca i matki, oddane jedynej słusznej myśli – kontynuowałam z nutą dumy i determinacji w głosie. Nie umknęło mej uwadze, że zdawała się opowiadać o więcej niż jednym dziecku. Była jeszcze dość młoda, płodna, gotowa, a zdawało się, że Cornelius jeszcze nie przewracał się w grobie – choć zapewne był temu bliższy niż dalszy. Należało zatem spodziewać się, że rodzina Sallowów przyniesie światu czarodziejów jeszcze więcej pociech. Przyjmowałam to jako zupełnie oczywistą sprawę. – Rodzinny dom będzie tym, którego tym mianem naznaczysz, Valerie. W Londynie, głęboko na północy czy gdziekolwiek indziej w świecie. My wybraliśmy właśnie ten, pozostawiając za sobą w niepamięci wszystkie inne. Dziś liczy się bowiem Suffolk – wyjawiłam nieskromnie, dość nawet brutalnie, bowiem odrzucałam bezpardonowo Bułgarię i dwór, w którym przyszło mi się wychować, ten cienisty dom, gdzie w ogrodzie spoczywała moja matka i siostra. Gdzie pałętało się mdłe echo mojego ojca. O tym jednak nie nawykłam opowiadać.
Trudno mi było zaufać bliskości tych dwóch przedsięwzięć. Te dwa spektakle różniły się od siebie, kontrast, nastrój, pobudki. Pani Sallow zdawała się widzieć jednak szczere podobieństwo – czy po to, by dodać mi otuchy w obliczu organizacyjnego wyzwania? Czy faktycznie mogłam doszukiwać się w tym prostej analogii? Zdolności tworzenia tego typu zgromadzeń ewidentnie miały ułatwić mi zadanie i posiadałam pewność, że poniekąd tak się stanie, bo wszystko było towarzyską grą, ale wciąż między mistrzem pogrzebowej ceremonii a panami hrabstwa istniała swoista przepaść. Wskazówki Valerie mogły okazać się mostem?
Dalej jednak słuchałam, notując w głowie istotne wzmianki – nie lękając się ich i nie odrzucając, nawet jeżeli niektóre aspekty były dość nowe, z ryzykiem przytłoczenia. Nie lubiłam spóźnialstwa, nie lubiłam, gdy plan wymykał się mi spod kontroli, ale tutaj miałam być tą pobłażliwą, wybaczającą gospodynią, która pragnie pozyskać sympatię szanowanych gości. Oni zaś płacili dobrymi sojuszami, przychylnym głosem i wsparciem, które może okazać się zbawienne w niewiadomej godzinie. Wszystko przecież było po coś.
– Valerie, tymczasowo nie posiadamy zbyt wielu możliwości – przyznałam nieco gorzko, bo trudno było porównywać dziś Macnairów do arystokratów czy rzeczników Ministra. Wspomniała o lokaju, którego nawet nie posiadaliśmy, choć… liczyłam się z tym, że na czas przyjęcia trzeba będzie zatrudnić dodatkową obsługę. – Jeszcze nie. Zamierzam osobiście witać gości lub uczyni to Drew. Czy mylę się, sądząc, że tak jeszcze wyraźniej podkreślimy naszą sympatię i radość z okazji ich nadejścia? – zapytałam już właściwie przekonana do tego, iż właśnie tak było. Minie trochę czasu, nim w pełni wypełnimy ten dom służbą. Mieliśmy na głowie problemy regionu, głód mieszkańców i wiele lat porzucenia, z jakim musieli się oni borykać. W dodatku szykowaliśmy się do jarmarku. Wolałam sama rzucić parę zaklęć, niż szukać pokojówki, która zrobi to za mnie. Choć docelowo z ulgą przyjęłabym usłużne twarze w murach domu. – Dziś obydwoje z namiestnikiem dokładamy wszelkich starań, by należycie wypełniać powierzoną rodzinie misję – odpowiedziałam na jej pytanie w swoich słowach, nie nadając sobie jednak wymownie roli gospodyni, czy władczyni. Robiłam to wszystko, sprawowałam opiekę, rozwiązywałam problemy, zajmowałam się bieżącymi kwestiami i planowałam przyszłość Suffolk, ale nie nadawałam sobie przydomków. Znałam jednak wagę swego wsparcia, nie byłam głupia. Drew mnie potrzebował i nie ograniczał moich możliwości. Pozostanie z tym wszystkim samemu prędzej czy później wpędziłoby do grobu. Ja zaś sądziłam, że śmierć jeszcze długo nie zaprosi go do siebie. Miał ważną misję do wypełnienia. Zatem nie dziś.
Przysłuchując się wskazówkom pani Sallow, natychmiast zorientowałam się, że naprawdę znała się na rzeczy. Choć na kilka wzmianek w myśli reagowałam dość krytycznie, rozumiałam, że należy pojąć i wdrożyć je w życie, bo były niepisanymi zasadami świata, do którego przyszło nam wkroczyć – nawet jeżeli figurowaliśmy w nim gdzieś na samym końcu. Valerie zdawała się mówić o przyjęciu większym, dostojniejszym nieco od tego, które pojawiło się w moich pierwotnych wizjach. Sądziłam, że nie byliśmy jeszcze gotowi na przyszykowanie wydarzenia głośnego, zauważalnego w kalendarzu elit. Sam dom jeszcze nie zdążył nasycić się w pełni naszą obecnością, a co dopiero rozpalić spojrzeniami gości. – Ależ niczym się nie przejmuj, Valerie, nie przeszkadza mi płynność i wylewność. Potrafię odpowiednio prędko zanotować twoje wskazówki – oczywiście w myśli, bo przecież nie ślęczałam nad pergaminami. Zamiast nich w dłoni miałam kieliszek – o wiele lepszego osobistego skrybę. Kilka łyków ułatwiało przyswojenie tego wszystkiego. Czekało nas sporo pracy. – Doleję ci, pozwól – zdecydowałam, sięgając po butelkę, bo przecież nie lubiliśmy, kiedy naczynia naszych gości zaczynały świecić pustką. – Wiedz jednak, że nasza rodzina dziś jeszcze nie może pozwolić sobie na zorganizowanie głośnego, wielkiego wydarzenia. Dwór w Dunwich jest doskonały, ale wciąż niedostatecznie zaopatrzony. Być może za kilka miesięcy, ale dziś bardziej skłaniam się ku krótszej liście gości. Wciąż daleko nam do możliwości rodzin arystokratycznych – wyjawiłam szczerze, choć nieco niechętnie. Pani Sallow jednak była chyba zapoznana nieco z sytuacją mojej rodziny. Bogactwo nie napłynęło obficie wraz z namiestniczym fotelem. Wolałam większe środki skierować na potrzeby krainy, niż luksus domostwa. I tak jednak zyskaliśmy wspaniałą siedzibę, wreszcie godną zasług i wielowiekowej tradycji rodziny Macnair.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nieprosto było być blondynką, a w szczególności blondynką bez krzty półwilej krwi. Te drugie miały jeszcze jakąś genetyczną przewagę i Valerie uznawała, że przegrywanie z nimi było jakieś prostsze, bardziej logiczne w wytłumaczeniu. Niewypowiedziany, ale zakorzeniony głęboko w kulturze konflikt między brunetkami i blondynkami był z kolei bardziej uczciwy, a przez to — według Valerie — bardziej ekscytujący. W salonie Przeklętej Warowni znajdowały się jednakże we dwie — pani Macnair i pani Sallow, bez ani jednego mężczyzny wokół. Nie było więc o co konkurować, nie wspominając już o tym, że Valerie nie czuła podobnej potrzeby. Od ślubu nie minęło wszak wiele czasu, wszystko rozwijało się według jej planu, nie narzekała na brak uwagi ze strony małżonka, zatem nie potrzebowała jej odnajdywać gdzie indziej. Przestrzenie zainteresowań jej i Iriny nie przecinały się chyba w żadnym momencie, nie tworzyły więc przestrzeni do konkurencji. Gdyby jednak sytuacja była inna, nie podchodziłaby do picia alkoholu równie ochoczo, nie wspominając już nawet o udzielanych kobiecie radach. Nie zwykła przecież działać na korzyść konkurencji, czyż nie?
Przymknęła na moment powieki, słuchając głosu Iriny. Była w nim pewnego rodzaju pasja, która szczególnie zwróciła jej uwagę. Soczysta, podobna do dojrzałej brzoskwini, w którą można było się wgryźć z intencją poczucia jej słodyczy. Wierzyła w te słowa albo była wyśmienitym kłamcą, w innym przypadku, według najlepszej wiedzy Valerie, nie dałaby im aż takiej mocy. Czyżby miała do czynienia z prawdziwą idealistką? A może wprawną manipulatorką? O uszy obiła się jej informacja, że Irina popiera działalność Rycerzy Walpurii — z takim krewnym jak Drew niepolityczne byłoby inne zachowanie, lecz naturalnie wybujała ciekawość madame Sallow wciąż musiała poczekać na zaspokojenie. Wszystko w swoim czasie.
— Och, gdyby wszyscy czarodzieje mieli przynajmniej ułamek pewności, z którą mówisz, już dawno wygralibyśmy tę wojnę — odpowiedziała, największy nacisk stawiając na pochwałę determinacji Iriny. Stanowiła podmuch świeżego powietrza — sama jej postawa mówiła o pewności siebie, niezachwianej wierze we własne umiejętności i ideały, które wyniosły rodzinę Macnair do objęcia w opiekę Suffolk. W jej sposobie prowadzenia się nie było miejsca na jadowicie wściekły chaos, który zdążyła poznać przez dłuższą znajomość z Elvirą, która o wiele chętniej i barwniej opowiadała o swoich wojennych zasługach. I taka właśnie postawa, będąca świadectwem cichej potęgi podobała się śpiewaczce daleko bardziej. Wzbudzała podziw, stawiając gospodynię w pozycji autorytetu, prawdziwie silnej kobiety. Może ich znajomość nie będzie opierać się wyłącznie na radach udzielanych przez Sallow; przy odrobinie chęci i szczęścia na pewno przyswoi sobie niejedną lekcję także od pani Macnair. — Masz rację, Irino. Tworzycie tu nową, światłą historię. Powiedz mi, jak was przyjęto? Opierając się tylko na pochwalnych mowach z ceremonii odznaczeń, spodziewałabym się dziękczynnych orszaków i małych dziewczynek rzucających kwiaty pod wasze nogi — uniosła nieco rękę, a wraz z nią kieliszek szampana. Skupiła wzrok na jego zawartości, bąbelkach wędrujących powoli w górę cieczy. W tą samą drogę musieli wybrać się wszyscy, którym na sercu — bądź innym organie, Valerie nie zamierzała tego oceniać — leżało dobro kraju. Dobro ojczyzny, dzieci. Przyszłość. — Rzeczywistość jest pewnie nieco inna... Ale wierzę, że wśród nastrojów wygrywa wdzięczność.
Wszak jedynie głupcy gryźli rękę, którakarmi broni.
Przy niemej zgodzie gospodyni, pozwalała sobie rozwijać skrzydła w zakresie organizacji przyjęcia dalej. Spodziewała się co prawda, że wybierając wariant najbardziej klasyczny — a przez to najbardziej przystosowany do dworów zamieszkałych od pokoleń przez rodziny wysokiego szczebla społecznego — wreszcie dojdzie do ściany, do momentu, w którym należało wypracować kompromis. Przy ograniczonych jeszcze zasobach Macnairów dało się przecież stworzyć przyjęcie równie zapierające dech w piersiach, równie dobrze zapisujące się w pamięci jego uczestników. Należało tylko dokonać odpowiednich poprawek.
— To nie jest żaden problem — odparła od razu, zaskakująco lekko jak na gorycz wyznania wypadającego z ust Iriny. Uśmiechnęła się przy tym pokrzepiająco, jakby naprawdę kwestia lokaja nie była aż tak istotna. Każdy plan przyjęcia miał to do siebie, że musiał być prosty do zmienienia. Sytuacje towarzyskie bywały momentami niezwykle dynamiczne, a najbardziej doświadczone bywalczynie bankietów czy pogrzebowych styp wiedziały o tym najlepiej. I musiały połączyć swe wysiłki, aby przygotować się na możliwie jak największą liczbę awaryjnych scenariuszy. — Jeżeli przyjęcie ma być... Nie aż tak oficjalne, jak zakładałam, to owszem, zrobicie dobre wrażenie, witając gości, pokażecie się od tej bardziej ludzkiej, nie aż tak skutej konwenansami strony. Jeżeli jednak w przyszłości pragnęłabyś wydać przyjęcie, na którym gościć będą osoby niekoniecznie bliskie tobie bądź Drew, a materia ich przybycia wymagałaby powagi, lepiej będzie postarać się o udział służby w tymże wydarzeniu — podzieliła się swoją opinią bez zająknięcia, na chwilę raz jeszcze przykładając kieliszek do ust. Przez moment wydawało się, jakby odpłynęła myślami gdzieś daleko, poza Przeklętą Warownię, poza Dunwich i Suffolk jako takie. Nie trwało to jednak przesadnie długo, gdyż chwilę później jej uśmiech poszerzył się nieco. Sama wychyliła się nieco do przodu, ściszając głos do szeptu. — Niemniej jednak, nie warto rezygnować ze służby w ogóle, w końcu to znak waszego statusu. Jeżeli będziesz chciała, mogę skontaktować się z restauracjami, w których niegdyś występowałam, mam jeszcze kilka znajomości. Lub możesz spróbować wynająć służbę na ten wieczór samodzielnie — to dobry pomysł, zatrudnienie kogoś wyłącznie na tę okazję. Osoba ta nie pozna sekretów Przeklętej Warowni, bo nie będzie miała na to czasu, lecz jej zawodowe doświadczenie w lokalach wysokiej klasy z pewnością się opłaci i pomoże sprawiać odpowiednie pozory. Był jednak jeden, maleńki szczegół. Jasnoniebieskie spojrzenie Valerie poszukiwało spojrzenia Iriny, musiała zrozumieć. — Przy wyborze lokalu kieruj się jednakże rozwagą. Zdecydowanie odradzam Wenus, większość towarzystwa bywa tam raczej chętnie i obawiam się, że mogliby rozpoznać któregoś z kelnerów, czy kelnerek. A to prosta droga do kompromitacji.
Dopiero po tych słowach powróciła do swojego wcześniejszego miejsca oraz zajmowanej przez siebie pozycji. Miała nadzieję, że ich rozmowa utwierdzi panią Mancair w przekonaniu, że śpiewaczka zamierzała zrobić wszystko, co w swojej mocy, aby przyjęcie w dworku w Dunwich wypadło najlepiej, jak tylko mogło. I że zamierzała zabrać ze sobą ewentualne sekrety do — nomen omen — grobu.
Nie zauważyła nawet, kiedy kieliszek został przez nią opróżniony. Musiała zwolnić, zdecydowanie.
— Och, poproszę. Ale tylko pod warunkiem, że będzie to ostatni kieliszek. Mój organizm jest dość wrażliwy na alkohol — odparła miękko, podsuwając przy tym kieliszek do ostatniego, miała nadzieję, napełnienia. Sądziła, że Irina zrozumie taki stan rzeczy, wszak artyści albo lubowali się w alkoholu, albo mieli do niego niezwykle słabą głowę. Valerie należała do tej drugiej grupy, a dodatkowo teraz potrzebowała szczególnie zwracać uwagę na swój stan. — Skoro planujesz przyjęcie bardziej kameralne, to nawet lepiej. Może powinnyśmy przyjrzeć się potrawom, które pojawią się na stołach? Jeżeli zamierzasz gościć kogoś z arystokracji, stanowczo odradzałabym wieprzowinę. Ostatnia rzecz, której potrzebujemy, to wypadek przy konsumpcji — Zamyśliła się na chwilę. Tematu alkoholu nie poruszała świadomie, domyślając się, że piwniczki Macnairów nie dotyczyły trudy sytuacji ekonomicznej w kraju. Jakimś dziwnym trafem, bądź przypadkiem — a może po prostu przy pomocy szczęścia — Macnairowie zawsze mieli procentowy trunek w swoim zasięgu.
Przymknęła na moment powieki, słuchając głosu Iriny. Była w nim pewnego rodzaju pasja, która szczególnie zwróciła jej uwagę. Soczysta, podobna do dojrzałej brzoskwini, w którą można było się wgryźć z intencją poczucia jej słodyczy. Wierzyła w te słowa albo była wyśmienitym kłamcą, w innym przypadku, według najlepszej wiedzy Valerie, nie dałaby im aż takiej mocy. Czyżby miała do czynienia z prawdziwą idealistką? A może wprawną manipulatorką? O uszy obiła się jej informacja, że Irina popiera działalność Rycerzy Walpurii — z takim krewnym jak Drew niepolityczne byłoby inne zachowanie, lecz naturalnie wybujała ciekawość madame Sallow wciąż musiała poczekać na zaspokojenie. Wszystko w swoim czasie.
— Och, gdyby wszyscy czarodzieje mieli przynajmniej ułamek pewności, z którą mówisz, już dawno wygralibyśmy tę wojnę — odpowiedziała, największy nacisk stawiając na pochwałę determinacji Iriny. Stanowiła podmuch świeżego powietrza — sama jej postawa mówiła o pewności siebie, niezachwianej wierze we własne umiejętności i ideały, które wyniosły rodzinę Macnair do objęcia w opiekę Suffolk. W jej sposobie prowadzenia się nie było miejsca na jadowicie wściekły chaos, który zdążyła poznać przez dłuższą znajomość z Elvirą, która o wiele chętniej i barwniej opowiadała o swoich wojennych zasługach. I taka właśnie postawa, będąca świadectwem cichej potęgi podobała się śpiewaczce daleko bardziej. Wzbudzała podziw, stawiając gospodynię w pozycji autorytetu, prawdziwie silnej kobiety. Może ich znajomość nie będzie opierać się wyłącznie na radach udzielanych przez Sallow; przy odrobinie chęci i szczęścia na pewno przyswoi sobie niejedną lekcję także od pani Macnair. — Masz rację, Irino. Tworzycie tu nową, światłą historię. Powiedz mi, jak was przyjęto? Opierając się tylko na pochwalnych mowach z ceremonii odznaczeń, spodziewałabym się dziękczynnych orszaków i małych dziewczynek rzucających kwiaty pod wasze nogi — uniosła nieco rękę, a wraz z nią kieliszek szampana. Skupiła wzrok na jego zawartości, bąbelkach wędrujących powoli w górę cieczy. W tą samą drogę musieli wybrać się wszyscy, którym na sercu — bądź innym organie, Valerie nie zamierzała tego oceniać — leżało dobro kraju. Dobro ojczyzny, dzieci. Przyszłość. — Rzeczywistość jest pewnie nieco inna... Ale wierzę, że wśród nastrojów wygrywa wdzięczność.
Wszak jedynie głupcy gryźli rękę, która
Przy niemej zgodzie gospodyni, pozwalała sobie rozwijać skrzydła w zakresie organizacji przyjęcia dalej. Spodziewała się co prawda, że wybierając wariant najbardziej klasyczny — a przez to najbardziej przystosowany do dworów zamieszkałych od pokoleń przez rodziny wysokiego szczebla społecznego — wreszcie dojdzie do ściany, do momentu, w którym należało wypracować kompromis. Przy ograniczonych jeszcze zasobach Macnairów dało się przecież stworzyć przyjęcie równie zapierające dech w piersiach, równie dobrze zapisujące się w pamięci jego uczestników. Należało tylko dokonać odpowiednich poprawek.
— To nie jest żaden problem — odparła od razu, zaskakująco lekko jak na gorycz wyznania wypadającego z ust Iriny. Uśmiechnęła się przy tym pokrzepiająco, jakby naprawdę kwestia lokaja nie była aż tak istotna. Każdy plan przyjęcia miał to do siebie, że musiał być prosty do zmienienia. Sytuacje towarzyskie bywały momentami niezwykle dynamiczne, a najbardziej doświadczone bywalczynie bankietów czy pogrzebowych styp wiedziały o tym najlepiej. I musiały połączyć swe wysiłki, aby przygotować się na możliwie jak największą liczbę awaryjnych scenariuszy. — Jeżeli przyjęcie ma być... Nie aż tak oficjalne, jak zakładałam, to owszem, zrobicie dobre wrażenie, witając gości, pokażecie się od tej bardziej ludzkiej, nie aż tak skutej konwenansami strony. Jeżeli jednak w przyszłości pragnęłabyś wydać przyjęcie, na którym gościć będą osoby niekoniecznie bliskie tobie bądź Drew, a materia ich przybycia wymagałaby powagi, lepiej będzie postarać się o udział służby w tymże wydarzeniu — podzieliła się swoją opinią bez zająknięcia, na chwilę raz jeszcze przykładając kieliszek do ust. Przez moment wydawało się, jakby odpłynęła myślami gdzieś daleko, poza Przeklętą Warownię, poza Dunwich i Suffolk jako takie. Nie trwało to jednak przesadnie długo, gdyż chwilę później jej uśmiech poszerzył się nieco. Sama wychyliła się nieco do przodu, ściszając głos do szeptu. — Niemniej jednak, nie warto rezygnować ze służby w ogóle, w końcu to znak waszego statusu. Jeżeli będziesz chciała, mogę skontaktować się z restauracjami, w których niegdyś występowałam, mam jeszcze kilka znajomości. Lub możesz spróbować wynająć służbę na ten wieczór samodzielnie — to dobry pomysł, zatrudnienie kogoś wyłącznie na tę okazję. Osoba ta nie pozna sekretów Przeklętej Warowni, bo nie będzie miała na to czasu, lecz jej zawodowe doświadczenie w lokalach wysokiej klasy z pewnością się opłaci i pomoże sprawiać odpowiednie pozory. Był jednak jeden, maleńki szczegół. Jasnoniebieskie spojrzenie Valerie poszukiwało spojrzenia Iriny, musiała zrozumieć. — Przy wyborze lokalu kieruj się jednakże rozwagą. Zdecydowanie odradzam Wenus, większość towarzystwa bywa tam raczej chętnie i obawiam się, że mogliby rozpoznać któregoś z kelnerów, czy kelnerek. A to prosta droga do kompromitacji.
Dopiero po tych słowach powróciła do swojego wcześniejszego miejsca oraz zajmowanej przez siebie pozycji. Miała nadzieję, że ich rozmowa utwierdzi panią Mancair w przekonaniu, że śpiewaczka zamierzała zrobić wszystko, co w swojej mocy, aby przyjęcie w dworku w Dunwich wypadło najlepiej, jak tylko mogło. I że zamierzała zabrać ze sobą ewentualne sekrety do — nomen omen — grobu.
Nie zauważyła nawet, kiedy kieliszek został przez nią opróżniony. Musiała zwolnić, zdecydowanie.
— Och, poproszę. Ale tylko pod warunkiem, że będzie to ostatni kieliszek. Mój organizm jest dość wrażliwy na alkohol — odparła miękko, podsuwając przy tym kieliszek do ostatniego, miała nadzieję, napełnienia. Sądziła, że Irina zrozumie taki stan rzeczy, wszak artyści albo lubowali się w alkoholu, albo mieli do niego niezwykle słabą głowę. Valerie należała do tej drugiej grupy, a dodatkowo teraz potrzebowała szczególnie zwracać uwagę na swój stan. — Skoro planujesz przyjęcie bardziej kameralne, to nawet lepiej. Może powinnyśmy przyjrzeć się potrawom, które pojawią się na stołach? Jeżeli zamierzasz gościć kogoś z arystokracji, stanowczo odradzałabym wieprzowinę. Ostatnia rzecz, której potrzebujemy, to wypadek przy konsumpcji — Zamyśliła się na chwilę. Tematu alkoholu nie poruszała świadomie, domyślając się, że piwniczki Macnairów nie dotyczyły trudy sytuacji ekonomicznej w kraju. Jakimś dziwnym trafem, bądź przypadkiem — a może po prostu przy pomocy szczęścia — Macnairowie zawsze mieli procentowy trunek w swoim zasięgu.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pewność siebie nadchodziła wraz z wiekiem. Wiek zaś często chodził w parze z doświadczeniem, które trudno było podrobić – które trudno było zlekceważyć w obliczu dynamicznie przesuwających się wydarzeń i konieczności podejmowania stosownych działań. Nim powróciłam do Londynu, zdołałam wiele dojrzeć i w wielu przedsięwzięciach uczestniczyć, choć nie zawsze były one czymś, co napawało dumą. Dziś jednak czerpałam z tego w pełni, wykorzystując je, transmutując w pewność i pewien rodzaj spokoju. W obliczu szaleństwa i udręki nie traciłam głowy, choć wiedziałam, że brakowało mi jeszcze wiele, by choćby zbliżyć się do tych, którzy przewodzili. Byłam ambitna, choć nie na tyle, by przebijać się do pierwszego szeregu. Pamiętałam o rodzinie, interesach i dobru hrabstwa, a nikt nie był w stanie oddać się w pełni i z widocznym powodzeniem tylu życiowym wątkom. Nawet przy mistrzowskiej organizacji i stosownemu wsparciu któreś tematy musiały otrzymać mniej zainteresowania, któreś musiały zostać wypchnięte na dalszy plan. Byliśmy czarodziejami, posiadaliśmy możliwości, lecz wciąż trudno nam było być w stu miejscach jednocześnie. Wierzyłam, że dziś tak naprawdę nikt tego uczynić nie potrafił.
Nie wpadałam w panikę, choć natłok obowiązków zamiast maleć, wciąż powiększał swą objętość. Wraz z nimi jednak rosły możliwości zapewniania sobie wsparcia i tym samym zdjęcia z ramion choćby kwestii mniej istotnych. Pochwała Valerie została przyjęta z nieznacznym skinieniem głowy. Nie czułam potrzeby rozwijania wątku, ani podchwycania chwalebnej wzmianki. Obecne były wszak kwestie, których istnienie przyczyniło się do wizyty kobiety i którymi w pierwszej kolejności pragnęłam się zająć. Sprawy Suffolk pozostawały w tym momencie priorytetem.
– Zbyt wcześnie, by wciągać wnioski. To, co widać na twarzach mieszkańców, przypomina maskę niepewności, być może podszytą nadzieją i lękiem. Jesteśmy nieznanym, jesteśmy nieswoi, nie wyrośliśmy na tych ziemiach. Nie wdzięczności dziś się spodziewam, Valerie. Na nią przyjdzie czas, gdy zdołają nas poznać i ujrzeć wpływ naszej obecności na ich codzienność. Otrzymają wsparcie, ale i narodzić się w ich sercach winien respekt – przyznałam, lekko kołysząc kieliszkiem. Płyn wewnątrz liznął zachłannie szklane ścianki, a ja skierowałam spojrzenie ku oknom. Między spiętymi kotarami odsłaniał się zielony krajobraz. Kto pragnął zbierać laury, ledwo przyjmując dar władzy, ten był faktycznym głupcem.
- Właśnie tak, planowałam zatrudnić odpowiednią pomoc na ten wieczór – zawtórowałam niejako słowom pani Sallow. Nie brałam pod uwagę organizacji tego wydarzenia poza murami Przeklętej warowni. Jako włodarze, jako opiekunowie hrabstwa winniśmy zaprezentować swoje progi i podkreślić pozycję. Dobrze musieliśmy rozgościć się na tych ziemiach i związać nasze dziedzictwo z domem ulokowanym w sercu właściwiej krainy. – Jeżeli dysponujesz sprawdzonymi kontaktami w tej kwestii, chętnie się im przyjrzę – odpowiedziałam gotowa skorzystać z interesującej oferty. Długa rozłąka z krajem oraz nagły przeskok w społecznej hierarchii sprawiały, że nie poruszałam się po tej sferze tak płynnie, jak mogłabym tego od siebie oczekiwać. Czym innym wszak było znalezienie obsługi na stypę, a czym innym wprowadzenie ludzi do własnego domu, kiedy wiele oczu zapewne skorzysta ze sposobności, by dobrze się nam przyjrzeć. Hrabstwo było czymś więcej niż biznesem.
Doceniałam sugestie Valerie. Niektóre wskazówki wcale nie były dla mnie sprawą oczywistą. Wierzyłam w swoje możliwości, ale powaga sprawy dziś wzrosła na tyle, bym przestała opierać się wyłącznie na własnej intuicji i nieco nieprzestałych do tego typu wydarzenia osobistych doświadczeniach. Korzystałam więc chętnie i jeszcze chętniej przelewałam alkohol do jej kieliszka.
Ostatni kieliszek u Macnairów? Tak prędko? Czy to była wyuczona konwenansami formułka delikatnej, nieprzystosowanej kobiecości? Byłam zdania, że kobietom alkohol służyć mógł i uprzyjemniać spotkania tak samo jak mężczyznom. Najwidoczniej jednak pani Sallow poczuła się dostatecznie nasycona. – Niech więc będzie to ostatni, ale… - urwałam, pochylając butelkę w stronę jej szkła. – pełny – dokończyłam, nie żałując żonie Corneliusa ani jednej kropli. Być może jeszcze mi podziękuje, kiedy w domu zastanie rozanielone, rumiane dziewczę – o ile trunek nie zdoła zbyt szybko wyparować z jej organizmu.
- Więc powinniśmy unikać wieprzowiny… - powtórzyłam za nią, odkładając butelkę i poniekąd kryjąc czający się gdzieś w kąciku uśmiech. Kiedy znów obróciłam się w jej stronę, siedziałam wygodnie, opierając złączone dłonie na kolanach. Spoglądałam nieco z dołu, przeczuwając już wyzwanie w stosownym wyborze dań. – Powinniśmy postawić na klasykę, skromną ilość propozycji i sprawdzone smaki, czy może zaoferować więcej? Rozważałam zaprezentowanie choćby jednej lokalnej potrawy, która nie jest szerzej znana w kraju. Być może przyjdzie nam gościć kilku dostojników z arystokracji, ale nie spodziewam się ich wielu – jeszcze. Niemniej pierwsze z przyjęć miało mieć nieco bardziej kameralny charakter. Pragnęliśmy ujrzeć przy wspólnym stole naszych przyjaciół i najbliższych sojuszników, bez których nie byłoby możliwe zadbanie o odpowiedni wpływ na tutejszych ziemiach. Nie spodziewałam się w najbliższych tygodniach gościc ministra. Prędzej jego rzecznika.
Nie wpadałam w panikę, choć natłok obowiązków zamiast maleć, wciąż powiększał swą objętość. Wraz z nimi jednak rosły możliwości zapewniania sobie wsparcia i tym samym zdjęcia z ramion choćby kwestii mniej istotnych. Pochwała Valerie została przyjęta z nieznacznym skinieniem głowy. Nie czułam potrzeby rozwijania wątku, ani podchwycania chwalebnej wzmianki. Obecne były wszak kwestie, których istnienie przyczyniło się do wizyty kobiety i którymi w pierwszej kolejności pragnęłam się zająć. Sprawy Suffolk pozostawały w tym momencie priorytetem.
– Zbyt wcześnie, by wciągać wnioski. To, co widać na twarzach mieszkańców, przypomina maskę niepewności, być może podszytą nadzieją i lękiem. Jesteśmy nieznanym, jesteśmy nieswoi, nie wyrośliśmy na tych ziemiach. Nie wdzięczności dziś się spodziewam, Valerie. Na nią przyjdzie czas, gdy zdołają nas poznać i ujrzeć wpływ naszej obecności na ich codzienność. Otrzymają wsparcie, ale i narodzić się w ich sercach winien respekt – przyznałam, lekko kołysząc kieliszkiem. Płyn wewnątrz liznął zachłannie szklane ścianki, a ja skierowałam spojrzenie ku oknom. Między spiętymi kotarami odsłaniał się zielony krajobraz. Kto pragnął zbierać laury, ledwo przyjmując dar władzy, ten był faktycznym głupcem.
- Właśnie tak, planowałam zatrudnić odpowiednią pomoc na ten wieczór – zawtórowałam niejako słowom pani Sallow. Nie brałam pod uwagę organizacji tego wydarzenia poza murami Przeklętej warowni. Jako włodarze, jako opiekunowie hrabstwa winniśmy zaprezentować swoje progi i podkreślić pozycję. Dobrze musieliśmy rozgościć się na tych ziemiach i związać nasze dziedzictwo z domem ulokowanym w sercu właściwiej krainy. – Jeżeli dysponujesz sprawdzonymi kontaktami w tej kwestii, chętnie się im przyjrzę – odpowiedziałam gotowa skorzystać z interesującej oferty. Długa rozłąka z krajem oraz nagły przeskok w społecznej hierarchii sprawiały, że nie poruszałam się po tej sferze tak płynnie, jak mogłabym tego od siebie oczekiwać. Czym innym wszak było znalezienie obsługi na stypę, a czym innym wprowadzenie ludzi do własnego domu, kiedy wiele oczu zapewne skorzysta ze sposobności, by dobrze się nam przyjrzeć. Hrabstwo było czymś więcej niż biznesem.
Doceniałam sugestie Valerie. Niektóre wskazówki wcale nie były dla mnie sprawą oczywistą. Wierzyłam w swoje możliwości, ale powaga sprawy dziś wzrosła na tyle, bym przestała opierać się wyłącznie na własnej intuicji i nieco nieprzestałych do tego typu wydarzenia osobistych doświadczeniach. Korzystałam więc chętnie i jeszcze chętniej przelewałam alkohol do jej kieliszka.
Ostatni kieliszek u Macnairów? Tak prędko? Czy to była wyuczona konwenansami formułka delikatnej, nieprzystosowanej kobiecości? Byłam zdania, że kobietom alkohol służyć mógł i uprzyjemniać spotkania tak samo jak mężczyznom. Najwidoczniej jednak pani Sallow poczuła się dostatecznie nasycona. – Niech więc będzie to ostatni, ale… - urwałam, pochylając butelkę w stronę jej szkła. – pełny – dokończyłam, nie żałując żonie Corneliusa ani jednej kropli. Być może jeszcze mi podziękuje, kiedy w domu zastanie rozanielone, rumiane dziewczę – o ile trunek nie zdoła zbyt szybko wyparować z jej organizmu.
- Więc powinniśmy unikać wieprzowiny… - powtórzyłam za nią, odkładając butelkę i poniekąd kryjąc czający się gdzieś w kąciku uśmiech. Kiedy znów obróciłam się w jej stronę, siedziałam wygodnie, opierając złączone dłonie na kolanach. Spoglądałam nieco z dołu, przeczuwając już wyzwanie w stosownym wyborze dań. – Powinniśmy postawić na klasykę, skromną ilość propozycji i sprawdzone smaki, czy może zaoferować więcej? Rozważałam zaprezentowanie choćby jednej lokalnej potrawy, która nie jest szerzej znana w kraju. Być może przyjdzie nam gościć kilku dostojników z arystokracji, ale nie spodziewam się ich wielu – jeszcze. Niemniej pierwsze z przyjęć miało mieć nieco bardziej kameralny charakter. Pragnęliśmy ujrzeć przy wspólnym stole naszych przyjaciół i najbliższych sojuszników, bez których nie byłoby możliwe zadbanie o odpowiedni wpływ na tutejszych ziemiach. Nie spodziewałam się w najbliższych tygodniach gościc ministra. Prędzej jego rzecznika.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zastanawiała się, jak duża odpowiedzialność została ułożona na barkach rodziny Macnair. Jako osoba bardziej przyzwyczajona do wygodnej strony swego życia momentami łapała się na myśleniu o tym, czy sama byłaby w stanie podjąć się podobnej odpowiedzialności, podobnego ryzyka. I za każdym razem, gdy próbowała o tym myśleć, dochodziła do tej samej konkluzji. W obliczu takiego rozwoju sytuacji nie było wyboru. Nie było możliwości odwrócenia się plecami od nowych, zdecydowanie poważniejszych obowiązków. Ci ludzie, za których życie poświęcał jej mąż, szeregi mężczyzn oraz odważnych kobiet w szeregach Rycerzy Walpurgii przez długi czas nie mieli nikogo, kto mógłby rozciągnąć nad nimi choć jeden parasol ochronny. Jak osierocone dzieci próbowali odnaleźć się w konflikcie szarpiącym kraj to ze wschodu, to z zachodu, aż wreszcie nadszedł czas chwały.
O tak, dla kogoś, kto przy pomocy umiejętności artystycznych dodawał swoją cegiełkę do wojennych wysiłków, tak kwietny język miał szczególne znaczenie. W końcu historię piszą zwycięzcy i tak jak wieki temu przodek rodziny Vanity, sir Guarin począł głoszenie praworządności rządów Averych na ziemiach Shropshire, zarówno łagodząc wątpliwości, jak i paraliżując serca niedowiarków strachem, tak i dziś symbolika była równie ważna. Valerie miałaby może kilka pomysłów o tym, jak zapisać w zbiorowej pamięci i dziedzictwie Suffolk wszelkie dobre i bohaterskie uczynki rodu Namiestników, ale nie była to kwestia na tyle paląca, aby poświęcać się jej dzisiaj. Dziś mogła natomiast słuchać, co robiła z olbrzymią przyjemnością. Tym większą, że z dotychczasowej obserwacji Iriny miała niewielkie, ledwie obecne wrażenie, że gospodyni nie jest zazwyczaj osobą przesadnie wylewną. A może była w tym aspekcie przeciętna, tylko Sallow stanowiła urodzoną ekstrawertyczkę?
— Dlaczego nie wdzięczności? — wtrąciła się, przechylając lekko głowę w bok. Brwi ściągnęła na kilka chwil do siebie, jakby w istocie rzeczy poważnie zastanawiała się nad słowami Iriny. O Valerie można było powiedzieć dużo, ale niestety nie to, że na polityce, czy też zarządzaniu hrabstwem zjadła zęby — tego uczyła się cały czas, wiedzę czerpiąc z niestety często zatrutego źródła, jakim były opinie głoszone przez jej męża. Ten natomiast publicznie wypowiadał się w sposób taki, jaki chciała tego usłyszeć gawiedź i przede wszystkim Minister Magii. W domu zaś nie zwykli rozmawiać na podobne tematy, a i Valerie rzadko kiedy ciągnęło do zgłębiania wiedzy politycznej na własną rękę, gdyż po prawdzie nie była jej aż tak potrzebna. — Wydaje mi się, że to tylko kwestia czasu. Oczywiście popraw mnie, jeżeli się mylę. Mój mąż z pewnością byłby lepszym doradcą w tej kwestii, ale... Czy nasza nadzieja w człowieczeństwo, rozum i godność czarodziejów nie jest tym, co odróżnia nas od tamtych bestii? — nie kryła się ze swoim stosunkiem do Zakonu Feniksa, na podstawie znanej jej działalności tejże grupy wprost przyrównując ich do bestii oraz bezmyślnych dzikusów. Ich hierarchia społeczna stawała na glowie, interesy tych, którzy nie należeli nawet do ich grupy, którzy podnosili na nich ręce w gniewie i nienawiści stawiali ponad własne. Kto przy zdrowych zmysłach chciał bronić i umrzeć za tych, którzy stanowili ich naturalne zagrożenie? W których nie było nawet kropli współczucia? Którzy wciąż i wciąż mieli krew czarodziejów na rękach?
Chwilowe napięcie ustąpiło dopiero w chwili, w której zasłyszała postanowienie Iriny oraz zainteresowanie własnymi kontaktami w świecie restauracyjnym.
— Myślę, że najpewniejszym wyborem będzie Czar Par, jest to na tyle ekskluzywne miejsce, że z pewnością zapewni odpowiedni poziom usług, a przy tym nie są, myślę, aż tak obleganą restauracją, aby ktokolwiek z gości mógł rozpoznać kogoś z obsługi... — zastanowiła się przez kilka chwil, jednocześnie przykładając palec do lewego kącika ust. Po czasie skinęła lekko głową, jakby na potwierdzenie swojego przeczucia. Wtedy też odsunęła palec od ust, składając całą dłoń ponownie — grzecznie — na swym kolanie. — Przekażę Ci odpowiednie nazwiska oraz kontakty w liście i będziesz mogła osobiście omówić szczegóły. Chyba że wolisz, aby to oni zgłosili się do ciebie? Dla mnie to żaden problem — puściła jej porozumiewawcze oczko; najwyraźniej alkohol rzeczywiście zaczynał działać, wprowadzając panią Sallow w jeszcze lepszy nastrój i luzując odrobinę mocne więzadła prawidłowych obyczajów, dając tymsamym miejsce na pewien poziom poufałości. Czy tego spodziewała się pani Macnair, wypełniając kieliszek Valerie do samego końca? Tego śpiewaczka nie mogła odgadnąć, ani przewidzieć. Wiedziała wyłącznie, że przez resztę ich spotkania musiała się choć odrobinę wyhamować i sączyć tym razem szampana, jakby liczył się tylko jego charakterystyczny smak. Wszak miała być to ostatnia jego lampka, a gospodarzom nie wolno było sprawiać przykrości odmową poczęstunku.
— Miałaś już okazję próbować lokalnych przysmaków? — zapytała, po części przez wzgląd na swą rolę doradczą, po części z własnej ciekawości. Nie wszystkie lokalne przysmaki nadawały się na pojawienie się na pańskich stołach. Część z nich z prostych względów estetycznych, jak chociażby węgorze w galarecie, które przypominały Valerie raczej efekt połowicznego trawienia innych potraw, pojawiające się ponownie na talerzu, czy też abominacje pokroju stargazey pie, gdzie głowy i ogony sardynek wystawały ponad ciasto, w którym były zapiekane. Okropność. Inne dania z kolei mogły być zwyczajnie niesmaczne według palety smaków elity Wielkiej Brytanii. Odpowiedni dobór menu tworzył lub niszczył przyjęcie, nawet jeżeli niedomagały inne jego strefy. Należało więc być szczególnie ostrożnym. — Może powinnyśmy udać się do jadalni? Opowiesz mi więcej o kuchni Suffolku, a ja będę miała okazję udzielić ci bardziej praktycznych rad co do wystroju — zaproponowała ochoczo, gotowa do powstania z miejsca. Z pewnością musiała odrobinę rozchodzić swój poczęstunek.
| z/t [bylobrzydkobedzieladnie]
O tak, dla kogoś, kto przy pomocy umiejętności artystycznych dodawał swoją cegiełkę do wojennych wysiłków, tak kwietny język miał szczególne znaczenie. W końcu historię piszą zwycięzcy i tak jak wieki temu przodek rodziny Vanity, sir Guarin począł głoszenie praworządności rządów Averych na ziemiach Shropshire, zarówno łagodząc wątpliwości, jak i paraliżując serca niedowiarków strachem, tak i dziś symbolika była równie ważna. Valerie miałaby może kilka pomysłów o tym, jak zapisać w zbiorowej pamięci i dziedzictwie Suffolk wszelkie dobre i bohaterskie uczynki rodu Namiestników, ale nie była to kwestia na tyle paląca, aby poświęcać się jej dzisiaj. Dziś mogła natomiast słuchać, co robiła z olbrzymią przyjemnością. Tym większą, że z dotychczasowej obserwacji Iriny miała niewielkie, ledwie obecne wrażenie, że gospodyni nie jest zazwyczaj osobą przesadnie wylewną. A może była w tym aspekcie przeciętna, tylko Sallow stanowiła urodzoną ekstrawertyczkę?
— Dlaczego nie wdzięczności? — wtrąciła się, przechylając lekko głowę w bok. Brwi ściągnęła na kilka chwil do siebie, jakby w istocie rzeczy poważnie zastanawiała się nad słowami Iriny. O Valerie można było powiedzieć dużo, ale niestety nie to, że na polityce, czy też zarządzaniu hrabstwem zjadła zęby — tego uczyła się cały czas, wiedzę czerpiąc z niestety często zatrutego źródła, jakim były opinie głoszone przez jej męża. Ten natomiast publicznie wypowiadał się w sposób taki, jaki chciała tego usłyszeć gawiedź i przede wszystkim Minister Magii. W domu zaś nie zwykli rozmawiać na podobne tematy, a i Valerie rzadko kiedy ciągnęło do zgłębiania wiedzy politycznej na własną rękę, gdyż po prawdzie nie była jej aż tak potrzebna. — Wydaje mi się, że to tylko kwestia czasu. Oczywiście popraw mnie, jeżeli się mylę. Mój mąż z pewnością byłby lepszym doradcą w tej kwestii, ale... Czy nasza nadzieja w człowieczeństwo, rozum i godność czarodziejów nie jest tym, co odróżnia nas od tamtych bestii? — nie kryła się ze swoim stosunkiem do Zakonu Feniksa, na podstawie znanej jej działalności tejże grupy wprost przyrównując ich do bestii oraz bezmyślnych dzikusów. Ich hierarchia społeczna stawała na glowie, interesy tych, którzy nie należeli nawet do ich grupy, którzy podnosili na nich ręce w gniewie i nienawiści stawiali ponad własne. Kto przy zdrowych zmysłach chciał bronić i umrzeć za tych, którzy stanowili ich naturalne zagrożenie? W których nie było nawet kropli współczucia? Którzy wciąż i wciąż mieli krew czarodziejów na rękach?
Chwilowe napięcie ustąpiło dopiero w chwili, w której zasłyszała postanowienie Iriny oraz zainteresowanie własnymi kontaktami w świecie restauracyjnym.
— Myślę, że najpewniejszym wyborem będzie Czar Par, jest to na tyle ekskluzywne miejsce, że z pewnością zapewni odpowiedni poziom usług, a przy tym nie są, myślę, aż tak obleganą restauracją, aby ktokolwiek z gości mógł rozpoznać kogoś z obsługi... — zastanowiła się przez kilka chwil, jednocześnie przykładając palec do lewego kącika ust. Po czasie skinęła lekko głową, jakby na potwierdzenie swojego przeczucia. Wtedy też odsunęła palec od ust, składając całą dłoń ponownie — grzecznie — na swym kolanie. — Przekażę Ci odpowiednie nazwiska oraz kontakty w liście i będziesz mogła osobiście omówić szczegóły. Chyba że wolisz, aby to oni zgłosili się do ciebie? Dla mnie to żaden problem — puściła jej porozumiewawcze oczko; najwyraźniej alkohol rzeczywiście zaczynał działać, wprowadzając panią Sallow w jeszcze lepszy nastrój i luzując odrobinę mocne więzadła prawidłowych obyczajów, dając tymsamym miejsce na pewien poziom poufałości. Czy tego spodziewała się pani Macnair, wypełniając kieliszek Valerie do samego końca? Tego śpiewaczka nie mogła odgadnąć, ani przewidzieć. Wiedziała wyłącznie, że przez resztę ich spotkania musiała się choć odrobinę wyhamować i sączyć tym razem szampana, jakby liczył się tylko jego charakterystyczny smak. Wszak miała być to ostatnia jego lampka, a gospodarzom nie wolno było sprawiać przykrości odmową poczęstunku.
— Miałaś już okazję próbować lokalnych przysmaków? — zapytała, po części przez wzgląd na swą rolę doradczą, po części z własnej ciekawości. Nie wszystkie lokalne przysmaki nadawały się na pojawienie się na pańskich stołach. Część z nich z prostych względów estetycznych, jak chociażby węgorze w galarecie, które przypominały Valerie raczej efekt połowicznego trawienia innych potraw, pojawiające się ponownie na talerzu, czy też abominacje pokroju stargazey pie, gdzie głowy i ogony sardynek wystawały ponad ciasto, w którym były zapiekane. Okropność. Inne dania z kolei mogły być zwyczajnie niesmaczne według palety smaków elity Wielkiej Brytanii. Odpowiedni dobór menu tworzył lub niszczył przyjęcie, nawet jeżeli niedomagały inne jego strefy. Należało więc być szczególnie ostrożnym. — Może powinnyśmy udać się do jadalni? Opowiesz mi więcej o kuchni Suffolku, a ja będę miała okazję udzielić ci bardziej praktycznych rad co do wystroju — zaproponowała ochoczo, gotowa do powstania z miejsca. Z pewnością musiała odrobinę rozchodzić swój poczęstunek.
| z/t [bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Ostatnio zmieniony przez Valerie Sallow dnia 19.11.23 17:47, w całości zmieniany 1 raz
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- I na to przyjdzie czas – odpowiedziałam jej wyważonym tonem, w którym próżno było szukać śladów desperacji, pośpiechu czy niepokoju. Moje wizje były poukładane, wyrosły z wielu dni głębokich rozważań poprzedzonych również wędrówką po tych ziemiach, poprzedzone niejednym spojrzeniem prosto w oczy porzuconego jestestwa, bezpańskości. Wpędzeni w pułapkę tej niepewności, pozbawieni kapitana mogli zacząć drżeć o swój los, albo, o zgrozo, rozbestwić się na tyle, by całkowicie zatracić wiarę w pierwiastek przywództwa i opieki. – Wystarczająco długo pozbawieni byli przewodnika, czuwających oczu, swojego przedstawiciela, który faktycznie coś znaczy. Zanim zaczną wychwalać, powinni zauważyć, że mają za co. Wtedy to nadejdzie samoistnie – podkreśliłam, rozbudowując początkową odpowiedź. Mieli być wdzięczni, że ktoś nagle przyszedł i obwieścił się panem ziem? Wodzem tego, co nigdy nie było jego? Co od dawna było niczyje? Ich obowiązkiem było podporządkować się, uznać nas, ale nim faktycznie w myślach rozgoszczą się podobne, tkane szczerością myśli, minie wiele miesięcy. Niektórzy nigdy nie uznają dzierżonych przez nas sterów. – Jest, Valerie. W nieskończoność wymieniać można nasze zasługi i naszego nieskażonego ohydnym szlamem ducha. Dlatego właśnie zwyciężymy. Jesteśmy silniejsi i wiemy, o co walczymy. O najwyższe dla czarodziejów wartości – wyjawiłam soczyście, raz jeszcze wznosząc ku krwistoczerwonym wargom kielich. Byłam absolutnie zdeterminowana do walki i gotowa unieść na barkach nadaną odpowiedzialność. Trwaliśmy w roli kreatorów nowego, lepszego świata. Z gruzów przeszłości wyciągaliśmy dobre, stare tradycje, które porządkowały nasze społeczeństwo. Godziliśmy postęp z szacunkiem i dobrem naszej czarodziejskiej nacji. Dlaczego mielibyśmy pozbawiać się miejsca w świecie? Dlaczego mielibyśmy podejmować walkę w imię innych? To nasze działania pisały prawdziwą przyszłość.
- Miejsce wolę odwiedzić osobiście, chętnie przyjmę od ciebie właściwy kontakt – podsumowałam krótko i konkretnie. Wolałam udać się na miejsce i w przestrzeni ich pracy faktycznie ocenić oferowane usługi. Uznałam wejście do lokalu za konieczne w celu odpowiednio prawdziwej weryfikacji. Co prawda sama restauracja niespecjalnie mnie interesowała, ale była najważniejszą ich wizytówką. To tam sprawdzić miałam, z jakim poziomem usług mam do czynienia i jak tamtejsi przedstawiciele opiekowali się klientelą. Drewno do trumien testowałam osobiście, zanim trafiło do ich wykonawcy, choć przecież nie musiałam tego robić. Osobiste pilnowanie jakości przynosiło jednak wymierne korzyści. Ślad tej metody Valerie odnaleźć mogła choćby w niesamowitym smaku szampana, który nie był przypadkową, kolejną butelką wciśniętą do zbiorów rodziny Macnair. Choć w temacie alkoholi na pozór wydawaliśmy się ugodowi i niewybredni, to jednak trunki trzymane we własnym domu musiały spełnić pewne wymogi. Można było rzec, że pozostawaliśmy koneserami. Przy smakowitych napojach trudne sprawy i nawet ta mniej uciążliwa codzienność wydawała się nagle jeszcze lżejsza. Goście musieli być w tym względzie całkowicie rozpieszczeni. Być może zdołałam dostrzec pewne rozluźnienie w gestach pani Sallow. Czy to możliwe, by mogła w przeklętym domostwie poczuć się swobodniej? Oby.
- Kilku. Wciąż jednak to regionalne wyroby alkoholowe robią na mnie największe wrażenie. W kwestii potraw niedostatecznie wyzbyłam się smaków przyjętych w Bułgarii. Te jednak nie mają prawa zagościć na stołach w naszym domu. Nigdy – wypowiedziałam z domieszką jadu, bo i naturalnie nasuwający się na język kraj ojców mojego zmarłego męża istotnie budził wstręt. Pod koniec on i jego rodzina dobitnie zdołali obrzydzić mi czar tamtejszej krainy. Dziś jednak nie zamierzałam psuć sobie tymi myślami dnia. Dopiłam kieliszek, wolną dłonią swobodnie sunąć wzdłuż zakrytego aksamitną tkaniną uda. Wygładzone na materiale zmarszczki sprawiły, że materiał dotknął ziemi, kryjąc czubki butów. Odłożyłam naczynie i odchyliłam się w fotelu, aby w ślad za jej słowami zebrać się z salonu. – W takim razie proszę za mną, pani Sallow – zareagowałam natychmiast po powstaniu. Łagodnym gestem wskazałam kobiecie kierunek. Zdawało się, że najważniejsze kwestie zostały omówione, choć mój gość skutecznie przypomniał mi o tym, że wciąż istniały wątki warte omówienia. Czynienie przygotowań już na samym starcie okazywało się dość złożone. Niech więc i tak będzie. Gdy rozpoczynałam coś, zawsze sprawę doprowadzałam do końca. Tym razem nie było wyjątku.
zt
- Miejsce wolę odwiedzić osobiście, chętnie przyjmę od ciebie właściwy kontakt – podsumowałam krótko i konkretnie. Wolałam udać się na miejsce i w przestrzeni ich pracy faktycznie ocenić oferowane usługi. Uznałam wejście do lokalu za konieczne w celu odpowiednio prawdziwej weryfikacji. Co prawda sama restauracja niespecjalnie mnie interesowała, ale była najważniejszą ich wizytówką. To tam sprawdzić miałam, z jakim poziomem usług mam do czynienia i jak tamtejsi przedstawiciele opiekowali się klientelą. Drewno do trumien testowałam osobiście, zanim trafiło do ich wykonawcy, choć przecież nie musiałam tego robić. Osobiste pilnowanie jakości przynosiło jednak wymierne korzyści. Ślad tej metody Valerie odnaleźć mogła choćby w niesamowitym smaku szampana, który nie był przypadkową, kolejną butelką wciśniętą do zbiorów rodziny Macnair. Choć w temacie alkoholi na pozór wydawaliśmy się ugodowi i niewybredni, to jednak trunki trzymane we własnym domu musiały spełnić pewne wymogi. Można było rzec, że pozostawaliśmy koneserami. Przy smakowitych napojach trudne sprawy i nawet ta mniej uciążliwa codzienność wydawała się nagle jeszcze lżejsza. Goście musieli być w tym względzie całkowicie rozpieszczeni. Być może zdołałam dostrzec pewne rozluźnienie w gestach pani Sallow. Czy to możliwe, by mogła w przeklętym domostwie poczuć się swobodniej? Oby.
- Kilku. Wciąż jednak to regionalne wyroby alkoholowe robią na mnie największe wrażenie. W kwestii potraw niedostatecznie wyzbyłam się smaków przyjętych w Bułgarii. Te jednak nie mają prawa zagościć na stołach w naszym domu. Nigdy – wypowiedziałam z domieszką jadu, bo i naturalnie nasuwający się na język kraj ojców mojego zmarłego męża istotnie budził wstręt. Pod koniec on i jego rodzina dobitnie zdołali obrzydzić mi czar tamtejszej krainy. Dziś jednak nie zamierzałam psuć sobie tymi myślami dnia. Dopiłam kieliszek, wolną dłonią swobodnie sunąć wzdłuż zakrytego aksamitną tkaniną uda. Wygładzone na materiale zmarszczki sprawiły, że materiał dotknął ziemi, kryjąc czubki butów. Odłożyłam naczynie i odchyliłam się w fotelu, aby w ślad za jej słowami zebrać się z salonu. – W takim razie proszę za mną, pani Sallow – zareagowałam natychmiast po powstaniu. Łagodnym gestem wskazałam kobiecie kierunek. Zdawało się, że najważniejsze kwestie zostały omówione, choć mój gość skutecznie przypomniał mi o tym, że wciąż istniały wątki warte omówienia. Czynienie przygotowań już na samym starcie okazywało się dość złożone. Niech więc i tak będzie. Gdy rozpoczynałam coś, zawsze sprawę doprowadzałam do końca. Tym razem nie było wyjątku.
zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
/15 sierpnia ‘58
Śmierć była tym czego się spodziewała. Po tym co działo się za oknami Przeklętej Warowni można było oczekiwać, że nie uda im się przetrwać kolejnej doby, a potem jeszcze kolejnej. Kiedy jednak ta nie przychodziła, a budynek wciąż pewnie stał na swych fundamentach zaczęła myśleć, że może jednak wciąż jest nadzieja. Tylko na co? Na złapanie kolejnego oddechu, na podniesienie się po katastrofie, na zrozumienie tego co właściwie się wydarzyło. Nie myślała tu o samej sobie choć skłamałaby mówiąc, że wizja własnej przyszłości nie zajmowała jej umysłu. Wyrzuty sumienia zaczęły przenikać jej wnętrze za każdym razem, gdy poświęciła sobie nazbyt wiele uwagi, bo to co na nich spadło było o wiele ważniejsze niżeli jej własny los. Nie potrafiła w pełni skupić się na kataklizmie, bo wciąż nie czuła się sobą. Nawet nie wiedziała, jak powinna się czuć. Brakowało jej wytycznych, drogowskazu, który pokazałby jaką ścieżkę należy obrać. Nie sądziła, że kiedykolwiek w życiu przyjdzie jej takiego szukać. Przecież kierowała się własnymi zasadami, pragnieniami mającymi zaspokoić kłębiące się we wnętrzu potrzeby. Ryzyko podejmowane każdego dnia nie było bezcelowe. Trudno wyobrazić sobie życie bez adrenaliny płynącej w żyłach. Wiedziała to jednak jedynie ze skrawków własnych wspomnień. Czuła, że wciąż niewiele wie. Czy to jej własne wyobrażenie czy naprawdę taka była? Czy nadal jest taką osobą czy coś bezpowrotnie zmieniło się w jej wnętrzu? Szukanie odpowiedzi na pytania, które znajdowały się poza jej świadomością było jak szukanie igły w stogu siana. Bezcelowe, żmudne, samotne.
To co wiedziała na pewno, to fakt, że nie wyobrażała sobie trwania z boku w oczekiwaniu na lepsze jutro. Przydzielona jej sypialnia była sporych rozmiarów, ale i tak zaczęła odnosić wrażenie, że brakuje w niej powietrza i przestrzeni. Próbowała pozbyć się myśli, że nie powinno jej tu być - domownicy zrobili dla niej wystarczająco wiele. Wiedziała to nawet jeśli nie do końca potrafiła uwierzyć w przekazane jej słowa. Rzadko zdarzało jej się czuć przy kimś wystarczająco komfortowo by nazwać to zaufaniem, a w murach posiadłości była bezpieczna. Rozsądny człowiek wykorzystałby ten fakt i nie wyściubiłby nosa wiedząc co dzieje się na zewnątrz. Rozsądny człowiek – zdecydowanie nie nazwałby tak siebie. Nie było to jej miejsce, nie był to jej dom. Pierwszy raz w życiu nie miała się dokąd udać, pierwszy raz nie znała drugiej opcji. Właśnie ta myśl przepełniała ją złością na siebie. Czy też sama tego na siebie nie ściągnęła? Kogo w takim razie miałaby obwiniać za to w jakim punkcie się znalazła? Dorosła kobieta bez wielu wspomnień, domu, rodziny, bez własnej tożsamości.
Czując jak ciężar niepewności wbija ją coraz mocniej w ziemię postanowiła wyjść z sypialni. Za drzwiami nie słyszała żadnych dźwięków, ale to o niczym nie świadczyło. Warownia była duża i nietrudno było się w niej skryć. Przemierzała korytarze rozglądając się po ścianach i podłogach. Szukała oznak kataklizmu czy oceniała estetykę? Właściwie nie znała odpowiedzi na to pytanie. Sama nie była pewna czy chce kogoś spotkać. Z jednej strony to właśnie tkwienie w samotności jest idealną porą dla dylematów i niepotrzebnych emocji, a z drugiej pojmowała, że każda rozmowa przyniesie jej jeszcze więcej powodów do analizowania. Niepewnym krokiem zeszła po schodach. W głębi siebie miała nadzieje, że nie spotka teraz Drew, po prostu nie była gotowa na kolejną rozmowę, a wiedziała, że te nadejdą. O wiele bardziej wolałaby się do czegoś przydać.
Kiedy dotarła do salonu dostrzegła stojącą w niedalekiej odległości postać. Niemal od razu wycofała się z pomieszczenia, ale zarys znajomej twarzy kazał jej się zatrzymać. Irina. Blondynka nie była zaskoczona jej widokiem. Może w głębi siebie jej szukała? – Nie przeszkadzam? – zapytała robiąc pewniejszy krok w głąb pomieszczenia. – Błąkam się niczym duch nie mogąc znaleźć sobie miejsca. – dodała spoglądając kobiecie w oczy. Ta nie musiała zajmować ją swym towarzystwem, ale podejrzewała, że ta nie odprawi jej z kwitkiem i właśnie dlatego poczuła ulgę.
Śmierć była tym czego się spodziewała. Po tym co działo się za oknami Przeklętej Warowni można było oczekiwać, że nie uda im się przetrwać kolejnej doby, a potem jeszcze kolejnej. Kiedy jednak ta nie przychodziła, a budynek wciąż pewnie stał na swych fundamentach zaczęła myśleć, że może jednak wciąż jest nadzieja. Tylko na co? Na złapanie kolejnego oddechu, na podniesienie się po katastrofie, na zrozumienie tego co właściwie się wydarzyło. Nie myślała tu o samej sobie choć skłamałaby mówiąc, że wizja własnej przyszłości nie zajmowała jej umysłu. Wyrzuty sumienia zaczęły przenikać jej wnętrze za każdym razem, gdy poświęciła sobie nazbyt wiele uwagi, bo to co na nich spadło było o wiele ważniejsze niżeli jej własny los. Nie potrafiła w pełni skupić się na kataklizmie, bo wciąż nie czuła się sobą. Nawet nie wiedziała, jak powinna się czuć. Brakowało jej wytycznych, drogowskazu, który pokazałby jaką ścieżkę należy obrać. Nie sądziła, że kiedykolwiek w życiu przyjdzie jej takiego szukać. Przecież kierowała się własnymi zasadami, pragnieniami mającymi zaspokoić kłębiące się we wnętrzu potrzeby. Ryzyko podejmowane każdego dnia nie było bezcelowe. Trudno wyobrazić sobie życie bez adrenaliny płynącej w żyłach. Wiedziała to jednak jedynie ze skrawków własnych wspomnień. Czuła, że wciąż niewiele wie. Czy to jej własne wyobrażenie czy naprawdę taka była? Czy nadal jest taką osobą czy coś bezpowrotnie zmieniło się w jej wnętrzu? Szukanie odpowiedzi na pytania, które znajdowały się poza jej świadomością było jak szukanie igły w stogu siana. Bezcelowe, żmudne, samotne.
To co wiedziała na pewno, to fakt, że nie wyobrażała sobie trwania z boku w oczekiwaniu na lepsze jutro. Przydzielona jej sypialnia była sporych rozmiarów, ale i tak zaczęła odnosić wrażenie, że brakuje w niej powietrza i przestrzeni. Próbowała pozbyć się myśli, że nie powinno jej tu być - domownicy zrobili dla niej wystarczająco wiele. Wiedziała to nawet jeśli nie do końca potrafiła uwierzyć w przekazane jej słowa. Rzadko zdarzało jej się czuć przy kimś wystarczająco komfortowo by nazwać to zaufaniem, a w murach posiadłości była bezpieczna. Rozsądny człowiek wykorzystałby ten fakt i nie wyściubiłby nosa wiedząc co dzieje się na zewnątrz. Rozsądny człowiek – zdecydowanie nie nazwałby tak siebie. Nie było to jej miejsce, nie był to jej dom. Pierwszy raz w życiu nie miała się dokąd udać, pierwszy raz nie znała drugiej opcji. Właśnie ta myśl przepełniała ją złością na siebie. Czy też sama tego na siebie nie ściągnęła? Kogo w takim razie miałaby obwiniać za to w jakim punkcie się znalazła? Dorosła kobieta bez wielu wspomnień, domu, rodziny, bez własnej tożsamości.
Czując jak ciężar niepewności wbija ją coraz mocniej w ziemię postanowiła wyjść z sypialni. Za drzwiami nie słyszała żadnych dźwięków, ale to o niczym nie świadczyło. Warownia była duża i nietrudno było się w niej skryć. Przemierzała korytarze rozglądając się po ścianach i podłogach. Szukała oznak kataklizmu czy oceniała estetykę? Właściwie nie znała odpowiedzi na to pytanie. Sama nie była pewna czy chce kogoś spotkać. Z jednej strony to właśnie tkwienie w samotności jest idealną porą dla dylematów i niepotrzebnych emocji, a z drugiej pojmowała, że każda rozmowa przyniesie jej jeszcze więcej powodów do analizowania. Niepewnym krokiem zeszła po schodach. W głębi siebie miała nadzieje, że nie spotka teraz Drew, po prostu nie była gotowa na kolejną rozmowę, a wiedziała, że te nadejdą. O wiele bardziej wolałaby się do czegoś przydać.
Kiedy dotarła do salonu dostrzegła stojącą w niedalekiej odległości postać. Niemal od razu wycofała się z pomieszczenia, ale zarys znajomej twarzy kazał jej się zatrzymać. Irina. Blondynka nie była zaskoczona jej widokiem. Może w głębi siebie jej szukała? – Nie przeszkadzam? – zapytała robiąc pewniejszy krok w głąb pomieszczenia. – Błąkam się niczym duch nie mogąc znaleźć sobie miejsca. – dodała spoglądając kobiecie w oczy. Ta nie musiała zajmować ją swym towarzystwem, ale podejrzewała, że ta nie odprawi jej z kwitkiem i właśnie dlatego poczuła ulgę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Śmierć ograbiała mnie z resztek snu i odprężenia, ale ja pozostawałam oddana, daleka od wzgardy. Gniew, który spętał angielską ziemię, gdzieś musiał mieć swoje źródło, lecz zbyt wczesna była pora, aby postawić właściwe tezy w tym względzie. Dopiero co otrzepywaliśmy się z pyłu, odkopywaliśmy ludzi z gruzów i wydrążaliśmy w ziemi doły, w który układały się ofiary katastrofalnej litanii. Nie mogłam uśpić czujności, nie mogłam pozwolić sobie na trwonienie czasu na jakiekolwiek nieistotne sprawy. Zewsząd napływały raporty i ponure błagania o pomoc. Choć dwór stał, nawet jego ściany zatrzęsły się minionej nocy, burząc teorię o świętości siedziby. Tu strat nie było dobitnych, ale podległe sępiemu herbowi ziemie topiły się w beznadziei, która nie minie prędko i nie minie bez konkretnych działań. Ludzi trzeba było motywować, ludziom trzeba było dać narzędzia – nam samym dodatkowe godziny w dobie. W noc gwiazd, w chwili naszego powrotu wraz z Lucindą, warownia ożyła. Gdy poruszaliśmy się po labiryncie korytarzy, przerażone portrety przekrzykiwały się, donosząc o tragediach w regionie, błagając o wyjaśnienia i dając upust niezmąconym lękom. One doprowadzały nas wtedy do sypialni, one jęczały nam do uszu, kiedy próbowaliśmy złożyć ciała do snu – a tak naprawdę podejrzewałam, że tamtej nocy nikt prawdziwie nie usnął. I tak było aż do teraz. Dobijające się do bram namiestnika pięści, przeciskające się przez pęknięcia w murach wołania nie ustawały za dnia, nie ustawały w nocy. Dom jednak pustoszał, bo żadne z nas nie mogło w czasie makabry wylegiwać się w fotelu, choć najpewniej zawsze musiał być ktoś, kto spojrzy w oczy, których nie znało Dunwich. Nie mogliśmy poświęcać jej wielu godzin, choć przecież nie taki był plan. Kto jednak mógł przewidzieć kosmiczny deszcz, epidemię czy zalewające hrabstwo powodzie? Właśnie teraz.
Wstałam z sofy i przeszłam przez salon, by w rogu dosięgnąć do spoczywającej na komodzie tacy. Pozostawiona tam karafka nęciła złotawą zawartością. Nim jednak do niej sięgnęłam, obróciłam głowę i poszukałam widoku okna. Tam między pasmami ciężkich, ciemnozielonych kotar wyjawiał się widok grozy, tereny pogwałcone przez widmo żywiołu, wstęga dymu wznosząca się daleko, gdzieś nad lasem i wreszcie pochmurne niebo, w którym nie mogłam upatrywać dobrej wróżby. Cóż, przynajmniej robactwo nie przetaczało się przez ten dom, przynajmniej mieliśmy schronienie i mogliśmy zadbać o wszystkich… bliskich. Kobiecy głos przeciął w połowie trasę mojej dłoni do szklanego naczynia. Palce zamarły na moment, blokując się w powietrzu, a twarz obróciła się ku niej. Przez chwilę patrzyłam jej w oczy: tym razem z bliska, bez osłony peleryny i teatralnych półcieni. Oszczędny uśmiech wzruszył moje wargi.
– Ależ skąd, wejdź, rozgość się. Napijesz się czegoś? – zapytałam, przechylając wreszcie przezroczystą szyjkę, by wypełnić szklankę odrobiną ognistej whisky. No, może więcej niż odrobiną. Oparłam się tyłem o komodę, poświęcając jej wreszcie nieco więcej uwagi. W tej samej chwili wzniosłam naczynie i skosztowałam trunku – jedynego, choć dość marnego ukojenia w przekleństwie ostatnich dni. – Potrzebujesz czegoś? Nie wahaj się pytać, Lucindo – oznajmiłam jasno, gestem dłoni zachęcając ją, by zajęła wygodne miejsce. Być może właśnie nadeszła okazja odpowiednia na rozmowę. Choć miałam przed sobą jeszcze wiele spraw, teraz pozwoliłam sobie na drobne wytchnienie. Alkohol wkrótce zadbać miał o rozluźnienie. – Dopiero teraz jesteś we właściwym miejscu, wreszcie. Bezpieczna. Chociaż mam nadzieję, że ustaną przykre dla Anglii wydarzenia i niebo przestanie nam wreszcie grozić – napomknęłam, postukując lekko paznokciem w szkło. Będę musiała jeszcze dziś stawić się pod gruzami zmiażdżonego przytułku dla sierot, obdarzyć mieszkańców dobrym słowem i obietnicą pomocy. W przytułku i kilku innych miejscach, które przez ostatnie godziny spotkał podobny los. Niszczycielska siła nie ustawała w zbieraniu krwistych plonów. Zaś wieści te nie musiały być przed nią ukrywane. Wolałam, by miała świadomość tego, co się działo, by przyjęła kolejny powód, aby zawierzyć w swoją obecność właśnie tutaj, z nami.
Wstałam z sofy i przeszłam przez salon, by w rogu dosięgnąć do spoczywającej na komodzie tacy. Pozostawiona tam karafka nęciła złotawą zawartością. Nim jednak do niej sięgnęłam, obróciłam głowę i poszukałam widoku okna. Tam między pasmami ciężkich, ciemnozielonych kotar wyjawiał się widok grozy, tereny pogwałcone przez widmo żywiołu, wstęga dymu wznosząca się daleko, gdzieś nad lasem i wreszcie pochmurne niebo, w którym nie mogłam upatrywać dobrej wróżby. Cóż, przynajmniej robactwo nie przetaczało się przez ten dom, przynajmniej mieliśmy schronienie i mogliśmy zadbać o wszystkich… bliskich. Kobiecy głos przeciął w połowie trasę mojej dłoni do szklanego naczynia. Palce zamarły na moment, blokując się w powietrzu, a twarz obróciła się ku niej. Przez chwilę patrzyłam jej w oczy: tym razem z bliska, bez osłony peleryny i teatralnych półcieni. Oszczędny uśmiech wzruszył moje wargi.
– Ależ skąd, wejdź, rozgość się. Napijesz się czegoś? – zapytałam, przechylając wreszcie przezroczystą szyjkę, by wypełnić szklankę odrobiną ognistej whisky. No, może więcej niż odrobiną. Oparłam się tyłem o komodę, poświęcając jej wreszcie nieco więcej uwagi. W tej samej chwili wzniosłam naczynie i skosztowałam trunku – jedynego, choć dość marnego ukojenia w przekleństwie ostatnich dni. – Potrzebujesz czegoś? Nie wahaj się pytać, Lucindo – oznajmiłam jasno, gestem dłoni zachęcając ją, by zajęła wygodne miejsce. Być może właśnie nadeszła okazja odpowiednia na rozmowę. Choć miałam przed sobą jeszcze wiele spraw, teraz pozwoliłam sobie na drobne wytchnienie. Alkohol wkrótce zadbać miał o rozluźnienie. – Dopiero teraz jesteś we właściwym miejscu, wreszcie. Bezpieczna. Chociaż mam nadzieję, że ustaną przykre dla Anglii wydarzenia i niebo przestanie nam wreszcie grozić – napomknęłam, postukując lekko paznokciem w szkło. Będę musiała jeszcze dziś stawić się pod gruzami zmiażdżonego przytułku dla sierot, obdarzyć mieszkańców dobrym słowem i obietnicą pomocy. W przytułku i kilku innych miejscach, które przez ostatnie godziny spotkał podobny los. Niszczycielska siła nie ustawała w zbieraniu krwistych plonów. Zaś wieści te nie musiały być przed nią ukrywane. Wolałam, by miała świadomość tego, co się działo, by przyjęła kolejny powód, aby zawierzyć w swoją obecność właśnie tutaj, z nami.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Świat nie był gotowy na moc jaka na nich spłynęła. Nie był gotowy na jęzory ognia przemierzające niebo w poszukiwaniu odpowiedniego uziemienia. Na coś takiego nie dało się przygotować i wbrew pozorom nikt nawet nie próbował. Widzieli kometę świecącą na niebie od przeszło dwóch miesięcy, a może nawet i dłużej. Pamiętała doskonale dzień, gdy jej blask łaskawie obdarzył ich swoją obecnością. Była wtedy na stacji kolejowej wracając z przyjętego zlecenia. Nagle całą stację spowił chwilowy mrok, a ona wypadła z wagonu przygnieciona przez pchający się do wyjścia tłum. Nikt nie wiedział co się dzieje, nikt nie próbował zrozumieć. Od tamtej pory ciało niebieskie strzegło ich bez względu na porę dnia czy nocy. Czekało na odpowiedni moment, czekało aż uśpi czujność wszystkich zainteresowanych. Blondynka miała wrażenie, że wiele rzeczy zdarzyło im się pominąć. Działo się coś złego i żyli tym jedynie przez jakiś czas bardzo szybko adaptując się do sytuacji. Stało się i koniec. Trzeba żyć dalej. Nikt nie był bezdenną przestrzenią, w którą można było wrzucać tragedie, cierpienie i problemy. Na każdego miało to jakiś wpływ, stanowiło o walce jakiej warto było się podjąć albo i nie. Tego nie potrafiła osądzić. Dochodziła jednak do wniosku, że wiele udawało im się ignorować. Sama czuła się teraz tak jakby zdołała zignorować dosłownie wszystko, skoro jej pamięć przypominała szwajcarski ser. Pełna dziur, niedopowiedzeń, strzępów informacji.
Ryzyko było jej przyjacielem. Wiecznie dążyła do tego by poczuć płynącą w żyłach adrenalinę. Ludzie uzależniają się od wielu rzeczy – alkohol, narkotyki, seks, inni ludzie. Ona uzależniła się od instynktu przetrwania. Wiedziała, że wciąż chodzi po tej ziemi tylko dzięki niemu, ale też wcale nazbyt nie dbała o dany jej żywot. Ciągle potrzebowała mieć wroga, ciągle potrzebowała czuć na swej szyi oddech przeznaczenia. Los kradnący sekundy jej życia. Adrenalina przypominała jej o tym, że chce istnieć, być. Już dawno postawiła kreskę na własnym zdrowiu psychicznym. Przypuszczała, że prędzej czy później dopadnie ją szaleństwo. Może nie spodziewała się, że stanie się to w taki sposób. Nie sądziła, że szalona była już o wiele wcześniej.
Weszła do salonu pewniejszym krokiem i zatrzymała się przy jednym z regałów. Tylko ignorant nie zauważyłby mieszczących się tu manuskryptów. Skupiła swój wzrok przez chwile na tajemnicy, która się przed nią kryła obiecując sobie w duchu, że jeszcze tu zajrzy, choćby po to by nacieszyć oko i uspokoić głowę. Człowiek w chwilach kryzysu wraca do tego co zna, szuka ukojenia, ale ona… nie wiedziała do czego właściwie mogłaby teraz wrócić. Na zadane pytanie uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu i przeniosła wzrok na kobietę. – Pomaga? – zapytała wskazując trzymane w dłoni szkło. – Jestem przyzwyczajona do braku snu. Zwykle budzę się co chwile, mówię przez sen lub rzucam się na łóżku, a teraz usilnie chce zmusić się do tego by przymknąć oczy. Ciągle mam wrażenie, że to sen, z którego przyjdzie mi się wybudzić. – dodała podchodząc bliżej kobiety. Może brzmiało to absurdalnie. W końcu według Drew została cudem wyrwana z rąk oprawców i wrogów, ale nie znała tego życia. Nie pamiętała tego życia. Chciałaby być wystarczająco stabilna by poradzić sobie z sytuacją, ponownie zaadaptować się do tego co się wydarzyło, ale nie potrafiła. Jeszcze nie.
Spotkały się jedynie raz. Ukryta w cieniu i ciekawa nieznajomej bała się zdradzić własną tożsamość. Irina od początku miała w sobie coś co potrafiło przyciągnąć człowieka. Pamiętała jak nie mogła oderwać wzroku od wypełnionych zaciekawieniem ruchów. Myślała, że ta jest artystką szukającą natchnienia i właściwie właśnie tak było. Dopóki nie poznała jej nazwiska czuła, jak tajemnica oplata je obie, a kiedy to padło szok bardzo szybko przerodził się w zrozumienie. Czy można komuś zaufać zaledwie po jednym spotkaniu? Jednym spojrzeniu oczu? Pewnie tak, ale to nie było naturalne dla Lucindy. Teraz czuła się tak jakby Irina była jedyną osobą w całej Przeklętej Warowni, której chciała zawierzyć. Która mogłaby wyjaśnić jej wszelkie wątpliwości, która mogła pomóc jej przejść przez drogę tak krętą i tak niezrozumiałą.
Czarownica pokręciła głową w odpowiedzi nie chcąc o nic prosić. Czuła się zawstydzona tym, że w ogóle musi. – Znalazłam w szafie te ubrania – wskazała na siebie i narzuconą letnią sukienkę, która na szczęście była choć trochę dopasowana do niej samej. – Zdałam sobie sprawę z tego, że nic ze sobą nie mam. Żadnego ubrania, żadnych swoich rzeczy, nawet nie wiem co dzieje się z moją sową. – machnęła ręką chcąc zbyć własne słowa. – Nie chce się rozczulać. Nie zrozum mnie źle. Moja niezależność dobija się do mnie z każdej strony, ale potrafię sobie wyobrazić, ile was to wszystko kosztowało. – dodała utrzymując spojrzenie na tęczówkach kobiety przez dłuższy czas. Zawsze była sama ze sobą. Nie chciała by ktoś się nią zajmował, nie potrzebowała opieki. Zwykle mówiła, że wolałaby umrzeć młodo, bo wtedy nikt nie musiałby się nią zajmować. Upokorzeniem dla niej było patrzenie jak ludzie pochylają się nad jej cierpieniem. Przecież to zwykle ona pochylała się nad innymi.
Nie usiadła. Wolała podejść jeszcze bliżej i oprzeć się tyłem o komodę w ten sam sposób co czarownica. Wsłuchała się w jej słowa i obróciła głowę by spojrzeć na kobietę. – Naprawdę tak uważasz? – zapytała wstrzymując na chwile oddech. – Powiedź mi szczerze, Irino – zaczęła obracając się do kobiety twarzą. Tak jakby się znały od dawna. – Dlaczego powinnam mu ufać? Czy właściwie powinnam? Czuje, że tak, ale z drugiej strony czuje jakbyśmy byli sobie obcy, rozumiesz? Pamiętam nasze spotkania, rozmowy, pamiętam, jak czułam się wtedy, ale teraz… czuje się tak jakbym traciła zmysły. – dodała kładąc dłoń na własnym czole. Odetchnęła głęboko przez chwile całkowicie milcząc. Już niemal współczuła kobiecie tych rozmów. Już miała wyrzuty sumienia, że musi ją zadręczać samą sobą, problemami, które prawdopodobnie sama na siebie zrzuciła. – Zagroziło nam wystarczająco. Czy mogłabym właściwie coś zrobić? Jakoś pomóc? Nie wiem jak długo zdołam błąkać się bez celu. – dodała i w głębi duszy żałowała, że nie poprosiła o drinka.
Ryzyko było jej przyjacielem. Wiecznie dążyła do tego by poczuć płynącą w żyłach adrenalinę. Ludzie uzależniają się od wielu rzeczy – alkohol, narkotyki, seks, inni ludzie. Ona uzależniła się od instynktu przetrwania. Wiedziała, że wciąż chodzi po tej ziemi tylko dzięki niemu, ale też wcale nazbyt nie dbała o dany jej żywot. Ciągle potrzebowała mieć wroga, ciągle potrzebowała czuć na swej szyi oddech przeznaczenia. Los kradnący sekundy jej życia. Adrenalina przypominała jej o tym, że chce istnieć, być. Już dawno postawiła kreskę na własnym zdrowiu psychicznym. Przypuszczała, że prędzej czy później dopadnie ją szaleństwo. Może nie spodziewała się, że stanie się to w taki sposób. Nie sądziła, że szalona była już o wiele wcześniej.
Weszła do salonu pewniejszym krokiem i zatrzymała się przy jednym z regałów. Tylko ignorant nie zauważyłby mieszczących się tu manuskryptów. Skupiła swój wzrok przez chwile na tajemnicy, która się przed nią kryła obiecując sobie w duchu, że jeszcze tu zajrzy, choćby po to by nacieszyć oko i uspokoić głowę. Człowiek w chwilach kryzysu wraca do tego co zna, szuka ukojenia, ale ona… nie wiedziała do czego właściwie mogłaby teraz wrócić. Na zadane pytanie uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu i przeniosła wzrok na kobietę. – Pomaga? – zapytała wskazując trzymane w dłoni szkło. – Jestem przyzwyczajona do braku snu. Zwykle budzę się co chwile, mówię przez sen lub rzucam się na łóżku, a teraz usilnie chce zmusić się do tego by przymknąć oczy. Ciągle mam wrażenie, że to sen, z którego przyjdzie mi się wybudzić. – dodała podchodząc bliżej kobiety. Może brzmiało to absurdalnie. W końcu według Drew została cudem wyrwana z rąk oprawców i wrogów, ale nie znała tego życia. Nie pamiętała tego życia. Chciałaby być wystarczająco stabilna by poradzić sobie z sytuacją, ponownie zaadaptować się do tego co się wydarzyło, ale nie potrafiła. Jeszcze nie.
Spotkały się jedynie raz. Ukryta w cieniu i ciekawa nieznajomej bała się zdradzić własną tożsamość. Irina od początku miała w sobie coś co potrafiło przyciągnąć człowieka. Pamiętała jak nie mogła oderwać wzroku od wypełnionych zaciekawieniem ruchów. Myślała, że ta jest artystką szukającą natchnienia i właściwie właśnie tak było. Dopóki nie poznała jej nazwiska czuła, jak tajemnica oplata je obie, a kiedy to padło szok bardzo szybko przerodził się w zrozumienie. Czy można komuś zaufać zaledwie po jednym spotkaniu? Jednym spojrzeniu oczu? Pewnie tak, ale to nie było naturalne dla Lucindy. Teraz czuła się tak jakby Irina była jedyną osobą w całej Przeklętej Warowni, której chciała zawierzyć. Która mogłaby wyjaśnić jej wszelkie wątpliwości, która mogła pomóc jej przejść przez drogę tak krętą i tak niezrozumiałą.
Czarownica pokręciła głową w odpowiedzi nie chcąc o nic prosić. Czuła się zawstydzona tym, że w ogóle musi. – Znalazłam w szafie te ubrania – wskazała na siebie i narzuconą letnią sukienkę, która na szczęście była choć trochę dopasowana do niej samej. – Zdałam sobie sprawę z tego, że nic ze sobą nie mam. Żadnego ubrania, żadnych swoich rzeczy, nawet nie wiem co dzieje się z moją sową. – machnęła ręką chcąc zbyć własne słowa. – Nie chce się rozczulać. Nie zrozum mnie źle. Moja niezależność dobija się do mnie z każdej strony, ale potrafię sobie wyobrazić, ile was to wszystko kosztowało. – dodała utrzymując spojrzenie na tęczówkach kobiety przez dłuższy czas. Zawsze była sama ze sobą. Nie chciała by ktoś się nią zajmował, nie potrzebowała opieki. Zwykle mówiła, że wolałaby umrzeć młodo, bo wtedy nikt nie musiałby się nią zajmować. Upokorzeniem dla niej było patrzenie jak ludzie pochylają się nad jej cierpieniem. Przecież to zwykle ona pochylała się nad innymi.
Nie usiadła. Wolała podejść jeszcze bliżej i oprzeć się tyłem o komodę w ten sam sposób co czarownica. Wsłuchała się w jej słowa i obróciła głowę by spojrzeć na kobietę. – Naprawdę tak uważasz? – zapytała wstrzymując na chwile oddech. – Powiedź mi szczerze, Irino – zaczęła obracając się do kobiety twarzą. Tak jakby się znały od dawna. – Dlaczego powinnam mu ufać? Czy właściwie powinnam? Czuje, że tak, ale z drugiej strony czuje jakbyśmy byli sobie obcy, rozumiesz? Pamiętam nasze spotkania, rozmowy, pamiętam, jak czułam się wtedy, ale teraz… czuje się tak jakbym traciła zmysły. – dodała kładąc dłoń na własnym czole. Odetchnęła głęboko przez chwile całkowicie milcząc. Już niemal współczuła kobiecie tych rozmów. Już miała wyrzuty sumienia, że musi ją zadręczać samą sobą, problemami, które prawdopodobnie sama na siebie zrzuciła. – Zagroziło nam wystarczająco. Czy mogłabym właściwie coś zrobić? Jakoś pomóc? Nie wiem jak długo zdołam błąkać się bez celu. – dodała i w głębi duszy żałowała, że nie poprosiła o drinka.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Zależy – odpowiedziałam wkrótce, wyginając szyję i dalej wyciągając ciało w wyrazistej, chętnej na przyjęcie gościa pozie. Zawsze starałam się panować nad gestami, dziś ceniąc jeszcze bardziej ich znaczenie i możliwość odpowiedniego manipulowania przy ich pomocy. Nie pierwszy raz do złej gry dolepiałam tę dobrą minę. Na zewnątrz wydawałam się bez skazy, lecz im głębiej, pod oczami, pod skórą czy w intymności myśli czaiły się blizny i jarzący się mrok. Szklanka zatańczyła między palcami, wzburzając pozostawionym w jej wnętrzu napojem. – Pomoże, jeżeli chciałabyś ukołysać do snu zmartwienia. Pomoże, jeżeli pożądasz rozluźnienia i wolności od tego, co… kryję się pod tą piękną, złotawą fryzurą – wymówiłam nieco konspiracyjnie, pozwalając sobie podkreślić barwę jej włosów. Jej obecność stanowiła swoisty trening dla próby ułagodzenia mojego uprzedzenia wobec jasnowłosych, ale o tym nigdy nie miała się dowiedzieć. – Pomoże też, jeżeli brak ci odwagi. Dla pewnych słów i czynów – kontynuowałam, nie zdejmując z niej uwagi. – Dla mnie jest przede wszystkim smakowity. Tobie jednak może ułatwi dobry sen. Powinnaś spróbować, naleję ci – zdecydowałam za nią, przechodząc prędko od słów do czynu i tak też wkrótce drugie naczynie wypełniło się płynem. Pochodziło dokładnie z tej samej karafki co moje. Podarowanie jej szklanki z trunkiem nie wiązało się jednak z żadnym musem. Wybór należał do niej. Mogła skosztować, ale równie dobrze mogła też pozostawić szkło nietknięte. W tym domu prędko znalazłby się ktoś, kto chętnie musnąłby wargami wonną obietnicę. Alkohol się tu z pewnością nie marnował. – Lecz wiedz, że jeżeli chcesz się obudzić, to nawet najlepszy trunek nie okaże się pomocny. Nie miej złudzeń, moja droga. To wszystko, co masz teraz, jest wreszcie prawdą, a nie kolejnym koszmarem. Już przestałaś śnić – nakierowałam ją w jakże nieskończonej swej dobroci. A towarzyszył tym słowom oszczędny uśmiech. – Wyrwana śmierci, wreszcie ożywasz. A wierz mi, Lucindo, mroczna pani nie tak łatwo pozwala się komukolwiek wymknąć… - przyznałam, wspominając o kostusze, której przerażający symbol lśnił między czarnymi połaciami materiału na dekolcie. Której pozostawałam wiernym sługą, mordując, grzebiąc i wpędzając w szaleństwo. Pozostawiona między zdrajcami i rebeliantami była martwa, lecz wcale nie przez wzgląd na wyrok przybity do miejskich słupów, a ohydną manipulację, którą uprawiali zakonnicy, trując nawet szlachetnie urodzone dziewczęta. Nie mieli żadnego wstydu. Już wkrótce jednak boleśnie upadną, a nowy porządek pozostanie bezdyskusyjny.
Podobało mi się, że nie siedziała w kącie jak szara, durna mysz. Wypełzała całkiem śmiało, mówiła, choć niepewność dało się wychwycić między zdaniami. Próbowała oswoić się z miejscem i ludźmi, pośród których przyszło jej teraz zamieszkać. Zmącony przez klątwę umysł potrzebował wskazówek i wreszcie czasu, nim wszystko odpowiednio się ułoży – co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Nie było w jej zachowaniu powodów do niepokoju. A nawet jeśli, wciąż mieliśmy do czynienia ze zbyt wczesna pora dla wyciągania podobnych przypuszczeń. Każdy z nas ją obserwował. Starałam się jednak, by nie czuła się całkowicie osaczona. Tylko głupiec w podobnej pułapce doświadczałby swobody. To miejsce nie miało być jej więzieniem, choć póki co niestety nim było, bo żadne z nas nie mogło pozwolić jej odejść. Czyniłam wszystko, co czynić należało, samej jednak w głębi duszy wciąż nie odczuwając kompletnego entuzjazmu dla idei wyrosłej w głowie mojego bratanka. Upiłam jednak łyk złotego płynu, nim myśli zapędziły się w najbardziej mordercze zakamarki. Najbliższe tygodnie osądzić miały to przedsięwzięcie. Zaś ja zamierzałam swą rolę wypełnić perfekcyjnie, pozostając przy tym wciąż dość surowa dla samego pomysłodawcy.
- Znajdziemy dla ciebie więcej ubrań. Jak tylko uporamy się z najgorszym widmem katastrofy, zaproszę moją krawcową, zbierze miarę i dopasuje dla ciebie kilka kreacji zgodnie z preferencjami. Potrzebujesz tego wszystkiego, to jasne – stwierdziłam, faktycznie przyglądając się temu, co na siebie ubrała. Zajęłam się tym już wcześniej, przypilnowałam, by gościnna sypialnia została odpowiednio zaopatrzona, choć to była ledwie namiastka kobiecych potrzeb. Braki można było jednak nadrobić. – Chciałabyś do kogoś napisać? – spytałam, taksując ją nagle czujnym spojrzeniem. Czyżby w pamięci zachowała dawnych przyjaciół? – Moje ptaszysko chętnie dostarczy twoje listy, Lucindo – zaoferowałam, wiedząc dobrze, że wierny mi sęp nie wyśle niczego bez mojego przyzwolenia. Zaś ja nie zamierzałam dopuścić, by jakikolwiek jej list wydostał się z Przeklętej Warowni bez naszej wiedzy. – Nie zaprzątaj sobie tym głowy – oświadczyłam natychmiast po jej słowach. – Przyjęliśmy cię do tego domu jak swoją i tak też powinnaś się wkrótce poczuć. Jak jedna z nas. Powiedz jednak, jeżeli jest coś, co może ułatwić ci pobyt tutaj, Lucindo. Coś, co sprawi, że poczujesz się… swobodniej – wskazałam, przesuwając lekko palcami po rzeźbionych zdobieniach komody. Chciała niezależności, nie lubiła tkwić bez sensu w czterech ścianach domostwa, chciała wolności i działania – tego dzisiaj nie mogłam jej dać ot tak, lecz być może dostrzeże siłę, dostrzeże nadzieję tkwiącą w rodzinie, którą otrzymała w prezencie wraz z pierwszym runicznym śladem na skórze. Albo pierwszym do cna zauroczonym spojrzeniem mojego bratanka.
Z zadowoleniem obserwowałam, że podchodzi do mnie coraz bliżej i bliżej. – Naprawdę – odparłam krótko, pewnie, nie dając jej żadnej przestrzeni do dywagacji w tym względzie. Moje stanowisko było jasne i jeżeli potrzebowała dodatkowego potwierdzenia, mogłam jej takowe ofiarować, o ile zechce faktycznie przyjąć je do wiadomości. To jednak, jak się domyślałam, miał być dłuższy, bardziej zawiły proces. – Od dawna nie jesteście sobie obcy. Zmącili ci myśli, zatruli ogląd, przebarwili wszystkie obrazy. Bezwzględni, wstrętni, pozbawieni litości. To jasne, ze potrzeba czasu, nim zagoją się rany, nim uda ci się uporządkować własne myśli. Nim odszukasz własne szczere pragnienia w tym chaosie. Lucindo, mówisz, że czujesz. Wysłuchaj zatem tych myśli, w ciszy. Damy ci spokój, którego od dawna nie miałaś. Uczynił dla ciebie wiele i wiele też poświęcił, wierz mi, jest ostatnią osobą na tym świecie, która może cię skrzywdzić. Daj temu szansę, zmącone zmysły można naprawić – przemówiłam z wyraźnym przekonaniem. – Spróbuj, choćby jeden łyk, nim zatopisz się w tej udręce – przypomniałam jej o wciąż oczekującym trunku, choć trudno było oprzeć się wrażeniu, że wcale nie mówiłam o szklaneczce z ognistą. Ponownie jednak zwieńczyłam słowa uśmiechem. – A gdyby ci podpadł, przyjdź do mnie – dodałam jeszcze, rzucając jej symboliczne, cwane spojrzenie. Czyż kobiety nie powinny trzymać się razem? Skoro przychodziła do mnie ze szczerym wyznaniem, skoro głośno mówiła o męczących myślach, musiała mi ufać. To dobrze wróżyło – szczególnie że w przypadku Drew klątwa zdawała się nie zadziałać zgodnie z jego zamiarami. – Cały czas działamy, raporty z niektórych regionów jeszcze nie spłynęły. Jestem pewna, że znajdę dla ciebie jakieś zadanie. Lecz wolałabym, byś najpierw faktycznie odpoczęła. Wiele przeszłaś – obwieściłam, sięgając ostrożnie dłonią do jej ramienia. Wyuczony matczyny gest. Drobny dotyk, który przypominał jej o tym, że ja w natłoku tylu niewiadomych pozostaję przy niej. Pozostaję żywa, a nie wyśniona.
Podobało mi się, że nie siedziała w kącie jak szara, durna mysz. Wypełzała całkiem śmiało, mówiła, choć niepewność dało się wychwycić między zdaniami. Próbowała oswoić się z miejscem i ludźmi, pośród których przyszło jej teraz zamieszkać. Zmącony przez klątwę umysł potrzebował wskazówek i wreszcie czasu, nim wszystko odpowiednio się ułoży – co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Nie było w jej zachowaniu powodów do niepokoju. A nawet jeśli, wciąż mieliśmy do czynienia ze zbyt wczesna pora dla wyciągania podobnych przypuszczeń. Każdy z nas ją obserwował. Starałam się jednak, by nie czuła się całkowicie osaczona. Tylko głupiec w podobnej pułapce doświadczałby swobody. To miejsce nie miało być jej więzieniem, choć póki co niestety nim było, bo żadne z nas nie mogło pozwolić jej odejść. Czyniłam wszystko, co czynić należało, samej jednak w głębi duszy wciąż nie odczuwając kompletnego entuzjazmu dla idei wyrosłej w głowie mojego bratanka. Upiłam jednak łyk złotego płynu, nim myśli zapędziły się w najbardziej mordercze zakamarki. Najbliższe tygodnie osądzić miały to przedsięwzięcie. Zaś ja zamierzałam swą rolę wypełnić perfekcyjnie, pozostając przy tym wciąż dość surowa dla samego pomysłodawcy.
- Znajdziemy dla ciebie więcej ubrań. Jak tylko uporamy się z najgorszym widmem katastrofy, zaproszę moją krawcową, zbierze miarę i dopasuje dla ciebie kilka kreacji zgodnie z preferencjami. Potrzebujesz tego wszystkiego, to jasne – stwierdziłam, faktycznie przyglądając się temu, co na siebie ubrała. Zajęłam się tym już wcześniej, przypilnowałam, by gościnna sypialnia została odpowiednio zaopatrzona, choć to była ledwie namiastka kobiecych potrzeb. Braki można było jednak nadrobić. – Chciałabyś do kogoś napisać? – spytałam, taksując ją nagle czujnym spojrzeniem. Czyżby w pamięci zachowała dawnych przyjaciół? – Moje ptaszysko chętnie dostarczy twoje listy, Lucindo – zaoferowałam, wiedząc dobrze, że wierny mi sęp nie wyśle niczego bez mojego przyzwolenia. Zaś ja nie zamierzałam dopuścić, by jakikolwiek jej list wydostał się z Przeklętej Warowni bez naszej wiedzy. – Nie zaprzątaj sobie tym głowy – oświadczyłam natychmiast po jej słowach. – Przyjęliśmy cię do tego domu jak swoją i tak też powinnaś się wkrótce poczuć. Jak jedna z nas. Powiedz jednak, jeżeli jest coś, co może ułatwić ci pobyt tutaj, Lucindo. Coś, co sprawi, że poczujesz się… swobodniej – wskazałam, przesuwając lekko palcami po rzeźbionych zdobieniach komody. Chciała niezależności, nie lubiła tkwić bez sensu w czterech ścianach domostwa, chciała wolności i działania – tego dzisiaj nie mogłam jej dać ot tak, lecz być może dostrzeże siłę, dostrzeże nadzieję tkwiącą w rodzinie, którą otrzymała w prezencie wraz z pierwszym runicznym śladem na skórze. Albo pierwszym do cna zauroczonym spojrzeniem mojego bratanka.
Z zadowoleniem obserwowałam, że podchodzi do mnie coraz bliżej i bliżej. – Naprawdę – odparłam krótko, pewnie, nie dając jej żadnej przestrzeni do dywagacji w tym względzie. Moje stanowisko było jasne i jeżeli potrzebowała dodatkowego potwierdzenia, mogłam jej takowe ofiarować, o ile zechce faktycznie przyjąć je do wiadomości. To jednak, jak się domyślałam, miał być dłuższy, bardziej zawiły proces. – Od dawna nie jesteście sobie obcy. Zmącili ci myśli, zatruli ogląd, przebarwili wszystkie obrazy. Bezwzględni, wstrętni, pozbawieni litości. To jasne, ze potrzeba czasu, nim zagoją się rany, nim uda ci się uporządkować własne myśli. Nim odszukasz własne szczere pragnienia w tym chaosie. Lucindo, mówisz, że czujesz. Wysłuchaj zatem tych myśli, w ciszy. Damy ci spokój, którego od dawna nie miałaś. Uczynił dla ciebie wiele i wiele też poświęcił, wierz mi, jest ostatnią osobą na tym świecie, która może cię skrzywdzić. Daj temu szansę, zmącone zmysły można naprawić – przemówiłam z wyraźnym przekonaniem. – Spróbuj, choćby jeden łyk, nim zatopisz się w tej udręce – przypomniałam jej o wciąż oczekującym trunku, choć trudno było oprzeć się wrażeniu, że wcale nie mówiłam o szklaneczce z ognistą. Ponownie jednak zwieńczyłam słowa uśmiechem. – A gdyby ci podpadł, przyjdź do mnie – dodałam jeszcze, rzucając jej symboliczne, cwane spojrzenie. Czyż kobiety nie powinny trzymać się razem? Skoro przychodziła do mnie ze szczerym wyznaniem, skoro głośno mówiła o męczących myślach, musiała mi ufać. To dobrze wróżyło – szczególnie że w przypadku Drew klątwa zdawała się nie zadziałać zgodnie z jego zamiarami. – Cały czas działamy, raporty z niektórych regionów jeszcze nie spłynęły. Jestem pewna, że znajdę dla ciebie jakieś zadanie. Lecz wolałabym, byś najpierw faktycznie odpoczęła. Wiele przeszłaś – obwieściłam, sięgając ostrożnie dłonią do jej ramienia. Wyuczony matczyny gest. Drobny dotyk, który przypominał jej o tym, że ja w natłoku tylu niewiadomych pozostaję przy niej. Pozostaję żywa, a nie wyśniona.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź