Salon
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Ciemne drewniane belki stropowe i ciężkie kotary nadają pomieszczeniu estetycznego klimatu. Ściany są pomalowane na zieleń, ale nie jest to zwykła zieleń. Kolor jest ciemny i głęboki, przypominający barwę lasów w nocy. W pomieszczeniu znajdują się również duże okna, które pozwalają na dostęp światła dziennego i ułatwiają odbiór wnętrza. Okna są ozdobione ciężkimi zasłonami z ciemnego materiału. Kanapy o zielonym, aksamitnym obiciu, o ciekawych, zakrzywionych kształtach, zachęcają do odpoczynku. W salonie znajdują się również wykonane z ciemnego drewna regały, które ocieplają to wnętrze. Na półkach widać mnóstwo starych, skórzanych tomów oraz ręcznie pisanych manuskryptów.
Ludziom zdarzało się sięgać po alkohol w najtrudniejszych momentach Alkohol, choć nie rozwiązywał problemów, umiejętnie niwelował napięcie, które towarzyszyło kryzysowi. W rezultacie wszelkie trudności zdawały się stawać lżejsze, utracić na wadze i istocie. Nie wiedzieć czemu pomyślała jedynie o takiej funkcji pospolitego trunku – już dawno nie miała czego świętować, czym się cieszyć albo nadzwyczaj tego nie pamiętała. Niepokojące jak bardzo kierowała się własnymi założeniami. Patrząc na trzymaną w dłoniach Iriny szklankę od razu potraktowała ją jako formę leczniczego wywaru. Czegoś co może pomóc a nie czegoś co może po prostu smakować. Skupiła się na słowach czarownicy szukając w nich elementów pasujących do niej samej. Czy chciała ukołysać się do snu? Bała się przymknąć oczy na dłużej mając w pamięci niedawną pobudkę. Dodatkowo była typem człowieka, który po alkoholu stawał się bardziej pobudzony, żwawszy. Wątpiła by szklanka mocniejszego trunku była w stanie utulić ją do snu. Za to zdecydowanie pragnęła uspokoić gonitwę myśli. Te kierowały się ku wielu kwestiom. Na niektóre z nich miała wpływ, ale większość pozostawała poza jej mocą. To sprawiało, że traciła w sobie pokłady cierpliwości, czego oczywiście nie miała zamiaru po sobie pokazać. Wewnętrzna gonitwa myśli była jak labirynt, w którym odnajdywanie spokoju stanowiło wyzwanie. Chociaż miała świadomość swojej zdolności do zachowania zimnej krwi na zewnątrz, to wewnątrz musiała znaleźć sposób na ukierunkowanie myśli i opanowanie niepokojących wątków. Może znalazłaby ją w dotyku zimnego szkła na swych ustach? W palącym doznaniu przelewającego się alkoholu? Przez dłuższą chwilę jedynie patrzyła na kobietę o kruczoczarnych włosach. Ta zdawała się doskonale wiedzieć o czym mówi, w jej gestach i słowach czaiło się doświadczenie. Skinęła w końcu głową, gdy czarownica zadecydowała za nią, ale nie ruszyła się z miejsca. – Pomyśleć, że wielu kojarzy się jedynie z okazją do świętowania. – odparła, a kącik jej ust uniósł się delikatnie. Nie brakowało jej śmiałości, nie pragnęła pogrążyć się we śnie, ale jeśli istniało coś co mogło oderwać ją od natrętnych rozmyślań i ciągłej analizy, to była gotowa spróbować. Bez względu na konsekwencje. – Uważasz, że powinnam nabrać śmiałości, odwagi? – zapytała unosząc brew. Było to pytanie bez pokrycia, a odpowiedź miała być daleka od rzeczywistości. Nie znały się w końcu na tyle dobrze by znać cechy własnych temperamentów. Dziwne, że czuła, iż jest inaczej.
Czarownica podkreślała jej przynależność do tego miejsca. Tak jakby w końcu wróciła do domu. Naprawdę w to wierzyła? Tego wyczekiwano, o tym się mówiło? – Może Mroczna Pani przestała mnie już szukać – odparła zagadkowo. Udało jej się wymknąć z jej ramion tak wiele razy, że ta postanowiła porzucić to zadanie? To były jedynie hipotezy, które wyciągnęła po ilości blizn na własnym ciele. Wiele z nich mogło stanowić o ewentualnym końcu, ale ku własnemu zaskoczeniu wciąż żyła. – Irino – zaczęła sięgając po przygotowaną dla niej szklankę. – Kiedy widziałyśmy się w Opuszczonym Teatrze, wiedziałaś? – zapytała ciekawa jej spojrzenia na to spotkanie. – Wierze, że to spotkanie było czystym przypadkiem, zrządzeniem losu, ale zastanawiam się czy już wiedziałaś, że wkrótce się obudzę. Dołączę do was. – wtedy kobieta nic po sobie nie zdradzała. Tamtego dnia widziała w jej oczach zaskoczenie, ale nie przypisała mu żadnej wagi. W końcu znajdowały się w Essex, a ona była pozbawionym nazwiska i praw Selwynem. Teraz brakowało jej tej pewności. – Nie pamiętam wielu rzeczy, więc nie obraź się, ale spytam, czy znałyśmy się już wcześniej? Może spotkanie w Opuszczonym Teatrze było naszym pierwszym? – dodała stukając paznokciami w szkło. Takie odniosła wrażenie, ale czy mogła ufać samej sobie? Prędzej czy później mieszkańcy Przeklętej Warowni będą mieli dość zadawanych nagminnie pytań, ale póki miała ku temu przestrzeń to pragnęła ją wykorzystać. Lubiła wiedzieć. Wiedza dawała jej przewagę.
Nigdy nie myślała nad tym jaką wielką moc ma nad nimi śmierć. Niczym ukryte marionetkowe sznury, którymi ta bezlitośnie pociągała za nitki życia. Czy czyhała za rogiem na drobne potknięcie? Czy może jednak wyciągała pomocną dłoń ku tym, którzy swą codzienność zwyczajnie marnowali? Daleko jej do specjalistki w tym temacie. Nigdy nie widziała w tym zbytniej logiki. Kobiety, dzieci, ludzie o wielkich sercach i ci go pozbawieni. Wszystkich czekał ten sam – nędzny los.
Skłamałaby mówiąc, że zostanie w Przeklętej Warowni nie było jej na rękę. Nie miała dokąd odejść. Dom choć był jedynie zbudowanym z cegieł budynkiem wzbudzał w niej niepokój. Nie wyobrażała sobie jednak tkwić tu zamknięta w czterech ścianach, gdy poza murami posiadłości tak wiele się działo. Przyzwyczajona do niezależności nie chciała jej tracić. Nawet pomimo słów wypowiadanych przez Drew, nie zważając na ochronny parasol, który starał się nad nią rozłożyć. Może nie była stabilna, może brakowało jej wciąż gruntu pod nogami, ale nie straciła na rozsądku. Powoli zadomowiała się w tym miejscu, a wszystko przez poczucie bezpieczeństwa jakie czuła we własnym wnętrzu. Była to przede wszystkim kwestia kobiety stojącej obok niej. Nie wiedziały o sobie właściwie nic, a jednak jej słowa przyjmowała ze spokojem wierząc, że ta nie ma intencji by ją oszukać i zmanipulować. Blondynka uśmiechnęła się pod nosem słysząc słowa czarownicy. Odetchnęła. – Nie śpieszmy się z tym – zaczęła spokojnym tonem. – To nie jest najważniejsze. Suknie, przymiarki, krawcowe. Może uda się odzyskać jakieś moje rzeczy? – naiwność próbowała się przedrzeć przez oceany logicznego myślenia. Od czasu do czasu dawała o sobie znać, bo przecież właśnie taka była. Wzrok zwężał się, gdy chciała dobrze, lepiej dla innych niż dla samej siebie. Prędko domyśliła się też, że przygotowanie sypialni zawdzięcza Irinie. Sama była w tym nowa. Ziemie w Suffolk dopiero od niedawna przynależą do ich rodziny i odnalezienie się w tym było nie lada wyczynem. Wyczynem, który teraz mógł legnąć w gruzach, bo kto mógł się spodziewać apokalipsy na taką skalę? Zimny dreszcze przebiegł po jej skórze. Skinęła głową, gdy ta zaproponowała jej wysłanie listów przez należącego do niej jastrzębia. Odwróciła wzrok w stronę okna i znów zastukała palcami w szkło. Do kogo miała napisać? O kogo się martwić? Pustka w jej głowie, myślach, pustka w emocjach. Nie miała zamiaru poruszać tego tematu, bowiem okazywanie własnych słabości nigdy nie przychodziło z jej łatwością. Bez względu na zażyłość, bez względu na stopień relacji.
- Dziękuje, ale nie bądź dla mnie tak miła, Irino – zaczęła znów spoglądając na kobietę, a kącik jej ust uniósł się nieznacznie. – Nie zrozum mnie źle, doceniam to, ale wolałabym, żebyś traktowała mnie tak jak wszystkich domowników. Jeżeli miałabym cię o coś prosić to wyłącznie o to. Bądź szczera, nie oszczędzaj mnie. – dodała. Nie chciała znów podkreślać tego, że jej pobyt tutaj nie musi trwać wiecznie. Po rozmowie ze śmierciożercą nie chciała dolewać już niepotrzebnej oliwy do ognia. Wiedziała o tym ona i musieli wiedzieć wszyscy. Podążyła za jej wzrokiem i znów delikatnie się uśmiechnęła. Doceniała, że ta była tak dobrym obserwatorem i jednocześnie postanowiła to zapamiętać. Może w swej śmiałości wychodziła na zuchwałą, głodną przynależności, ale nie bez powodu od dziecka uciekała od życia pełnego wygód i braku trosk by teraz znajdować w tym schronienie. Chciała by kobieta to dostrzegła, by nie widziała w niej porcelanowej księżniczki, na którą należało chuchać, o którą należało się martwić.
Nie wiedzieć czemu wątpiła w intencje Drew. Na ten moment ciężko było jej odnaleźć się w ich relacji. Pomimo wszystkich wspomnień, wypowiedzianych słów, zbliżeń. Jej umysł nakazywał ostrożność, rozwagę. Może był to skutek uboczny dawnych przeżyć? Sama była znawcą run, łamaczem klątw i doskonale wiedziała jak trudny może być powrót do rzeczywistości po przeżytej traumie. Nie wątpiła w to, że potrzebowała czasu na adaptacje, otworzenie się na niego. Jako jedyny był w jej życiu przez ten cały czas – w mniejszym lub większym stopniu. Nie chciała tego racjonalizować, ale starała się poskładać wszystkie elementy układanki w całość. Westchnęła przeciągle. – Po co to wszystko? Czemu to zrobili? – zapytała nadal nie odnajdując w tym sensu. Pokręciła głową rozgoryczona własnymi emocjami, rozpaczą wymalowaną na twarzy. – Mam wrażenie, że szaleństwo w końcu mnie dopadło – zaśmiała się bez krzty wesołości. – Nie spisuje tego na straty. Wierzę w to co mówi, widzę jego zmęczenie, wycieńczenie. Widzę, że dużo go to wszystko kosztowało. Was wszystkich. Nawet nie mogę ignorować tych wspomnień i nie chce. – dodała z jawną szczerością w głosie. – Czas to towar deficytowy, prawda? – nie wiedziała czy miała go aż tyle. Nie wiedziała czy może sobie pozwolić na dochodzenie do siebie we własnym tempie. Męczyła ją bezsilność, do niej również nie była przyzwyczajona. – Za udrękę – wzniosła toast podnosząc trzymaną od dłuższej chwili szklankę i upiła łyk. Poczuła jak ciepło rozchodzi się po jej krtani. Nim zdążyła na dobre przełknąć alkohol, czarownica wypowiedziała kolejne słowa. Lucinda zaśmiała się pod nosem zasłaniając dłonią usta. – Jeśli tylko marzą ci się bezsenne noce i dnie pełne mojego narzekania. Znasz go nawet lepiej ode mnie. Uruchamia moje nerwy średnio raz dziennie. Średnio raz w przeciągu jednej rozmowy. – wzruszyła nieznacznie ramionami. Tego, że potrafiła sobie poradzić z własnymi reakcjami była pewna. Znormalizowała już te sprzeczki. Bez nich zwyczajnie nie potrafili funkcjonować. To bynajmniej pamiętała.
Pokiwała głową skupiając się na jej słowach wyobrażeniem jednak była wśród ofiar tego kataklizmu. Dopiero czuły dotyk dłoni przywiódł ją na ziemię. To było miłe, inne od tego czego wcześniej doświadczała. Jej matka była nią jedynie na pokaz. W pamięci miała przecież moment, gdy przyszła do szpitala w rozpaczy, zalana łzami. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyła tak wielkiej uwagi matki. Wcale nie miała w zamiarze przerzucać tych uczuć na Irinę, ale to zwyczajnie było dobre, ciepłe. – Odpoczęłam – odparła z nieznacznym uśmiechem. – Szybciej wrócę do siebie będąc sobą. Ostatnie czego mi potrzeba to leżenie w łóżku i patrzenie w sufit.
Czarownica podkreślała jej przynależność do tego miejsca. Tak jakby w końcu wróciła do domu. Naprawdę w to wierzyła? Tego wyczekiwano, o tym się mówiło? – Może Mroczna Pani przestała mnie już szukać – odparła zagadkowo. Udało jej się wymknąć z jej ramion tak wiele razy, że ta postanowiła porzucić to zadanie? To były jedynie hipotezy, które wyciągnęła po ilości blizn na własnym ciele. Wiele z nich mogło stanowić o ewentualnym końcu, ale ku własnemu zaskoczeniu wciąż żyła. – Irino – zaczęła sięgając po przygotowaną dla niej szklankę. – Kiedy widziałyśmy się w Opuszczonym Teatrze, wiedziałaś? – zapytała ciekawa jej spojrzenia na to spotkanie. – Wierze, że to spotkanie było czystym przypadkiem, zrządzeniem losu, ale zastanawiam się czy już wiedziałaś, że wkrótce się obudzę. Dołączę do was. – wtedy kobieta nic po sobie nie zdradzała. Tamtego dnia widziała w jej oczach zaskoczenie, ale nie przypisała mu żadnej wagi. W końcu znajdowały się w Essex, a ona była pozbawionym nazwiska i praw Selwynem. Teraz brakowało jej tej pewności. – Nie pamiętam wielu rzeczy, więc nie obraź się, ale spytam, czy znałyśmy się już wcześniej? Może spotkanie w Opuszczonym Teatrze było naszym pierwszym? – dodała stukając paznokciami w szkło. Takie odniosła wrażenie, ale czy mogła ufać samej sobie? Prędzej czy później mieszkańcy Przeklętej Warowni będą mieli dość zadawanych nagminnie pytań, ale póki miała ku temu przestrzeń to pragnęła ją wykorzystać. Lubiła wiedzieć. Wiedza dawała jej przewagę.
Nigdy nie myślała nad tym jaką wielką moc ma nad nimi śmierć. Niczym ukryte marionetkowe sznury, którymi ta bezlitośnie pociągała za nitki życia. Czy czyhała za rogiem na drobne potknięcie? Czy może jednak wyciągała pomocną dłoń ku tym, którzy swą codzienność zwyczajnie marnowali? Daleko jej do specjalistki w tym temacie. Nigdy nie widziała w tym zbytniej logiki. Kobiety, dzieci, ludzie o wielkich sercach i ci go pozbawieni. Wszystkich czekał ten sam – nędzny los.
Skłamałaby mówiąc, że zostanie w Przeklętej Warowni nie było jej na rękę. Nie miała dokąd odejść. Dom choć był jedynie zbudowanym z cegieł budynkiem wzbudzał w niej niepokój. Nie wyobrażała sobie jednak tkwić tu zamknięta w czterech ścianach, gdy poza murami posiadłości tak wiele się działo. Przyzwyczajona do niezależności nie chciała jej tracić. Nawet pomimo słów wypowiadanych przez Drew, nie zważając na ochronny parasol, który starał się nad nią rozłożyć. Może nie była stabilna, może brakowało jej wciąż gruntu pod nogami, ale nie straciła na rozsądku. Powoli zadomowiała się w tym miejscu, a wszystko przez poczucie bezpieczeństwa jakie czuła we własnym wnętrzu. Była to przede wszystkim kwestia kobiety stojącej obok niej. Nie wiedziały o sobie właściwie nic, a jednak jej słowa przyjmowała ze spokojem wierząc, że ta nie ma intencji by ją oszukać i zmanipulować. Blondynka uśmiechnęła się pod nosem słysząc słowa czarownicy. Odetchnęła. – Nie śpieszmy się z tym – zaczęła spokojnym tonem. – To nie jest najważniejsze. Suknie, przymiarki, krawcowe. Może uda się odzyskać jakieś moje rzeczy? – naiwność próbowała się przedrzeć przez oceany logicznego myślenia. Od czasu do czasu dawała o sobie znać, bo przecież właśnie taka była. Wzrok zwężał się, gdy chciała dobrze, lepiej dla innych niż dla samej siebie. Prędko domyśliła się też, że przygotowanie sypialni zawdzięcza Irinie. Sama była w tym nowa. Ziemie w Suffolk dopiero od niedawna przynależą do ich rodziny i odnalezienie się w tym było nie lada wyczynem. Wyczynem, który teraz mógł legnąć w gruzach, bo kto mógł się spodziewać apokalipsy na taką skalę? Zimny dreszcze przebiegł po jej skórze. Skinęła głową, gdy ta zaproponowała jej wysłanie listów przez należącego do niej jastrzębia. Odwróciła wzrok w stronę okna i znów zastukała palcami w szkło. Do kogo miała napisać? O kogo się martwić? Pustka w jej głowie, myślach, pustka w emocjach. Nie miała zamiaru poruszać tego tematu, bowiem okazywanie własnych słabości nigdy nie przychodziło z jej łatwością. Bez względu na zażyłość, bez względu na stopień relacji.
- Dziękuje, ale nie bądź dla mnie tak miła, Irino – zaczęła znów spoglądając na kobietę, a kącik jej ust uniósł się nieznacznie. – Nie zrozum mnie źle, doceniam to, ale wolałabym, żebyś traktowała mnie tak jak wszystkich domowników. Jeżeli miałabym cię o coś prosić to wyłącznie o to. Bądź szczera, nie oszczędzaj mnie. – dodała. Nie chciała znów podkreślać tego, że jej pobyt tutaj nie musi trwać wiecznie. Po rozmowie ze śmierciożercą nie chciała dolewać już niepotrzebnej oliwy do ognia. Wiedziała o tym ona i musieli wiedzieć wszyscy. Podążyła za jej wzrokiem i znów delikatnie się uśmiechnęła. Doceniała, że ta była tak dobrym obserwatorem i jednocześnie postanowiła to zapamiętać. Może w swej śmiałości wychodziła na zuchwałą, głodną przynależności, ale nie bez powodu od dziecka uciekała od życia pełnego wygód i braku trosk by teraz znajdować w tym schronienie. Chciała by kobieta to dostrzegła, by nie widziała w niej porcelanowej księżniczki, na którą należało chuchać, o którą należało się martwić.
Nie wiedzieć czemu wątpiła w intencje Drew. Na ten moment ciężko było jej odnaleźć się w ich relacji. Pomimo wszystkich wspomnień, wypowiedzianych słów, zbliżeń. Jej umysł nakazywał ostrożność, rozwagę. Może był to skutek uboczny dawnych przeżyć? Sama była znawcą run, łamaczem klątw i doskonale wiedziała jak trudny może być powrót do rzeczywistości po przeżytej traumie. Nie wątpiła w to, że potrzebowała czasu na adaptacje, otworzenie się na niego. Jako jedyny był w jej życiu przez ten cały czas – w mniejszym lub większym stopniu. Nie chciała tego racjonalizować, ale starała się poskładać wszystkie elementy układanki w całość. Westchnęła przeciągle. – Po co to wszystko? Czemu to zrobili? – zapytała nadal nie odnajdując w tym sensu. Pokręciła głową rozgoryczona własnymi emocjami, rozpaczą wymalowaną na twarzy. – Mam wrażenie, że szaleństwo w końcu mnie dopadło – zaśmiała się bez krzty wesołości. – Nie spisuje tego na straty. Wierzę w to co mówi, widzę jego zmęczenie, wycieńczenie. Widzę, że dużo go to wszystko kosztowało. Was wszystkich. Nawet nie mogę ignorować tych wspomnień i nie chce. – dodała z jawną szczerością w głosie. – Czas to towar deficytowy, prawda? – nie wiedziała czy miała go aż tyle. Nie wiedziała czy może sobie pozwolić na dochodzenie do siebie we własnym tempie. Męczyła ją bezsilność, do niej również nie była przyzwyczajona. – Za udrękę – wzniosła toast podnosząc trzymaną od dłuższej chwili szklankę i upiła łyk. Poczuła jak ciepło rozchodzi się po jej krtani. Nim zdążyła na dobre przełknąć alkohol, czarownica wypowiedziała kolejne słowa. Lucinda zaśmiała się pod nosem zasłaniając dłonią usta. – Jeśli tylko marzą ci się bezsenne noce i dnie pełne mojego narzekania. Znasz go nawet lepiej ode mnie. Uruchamia moje nerwy średnio raz dziennie. Średnio raz w przeciągu jednej rozmowy. – wzruszyła nieznacznie ramionami. Tego, że potrafiła sobie poradzić z własnymi reakcjami była pewna. Znormalizowała już te sprzeczki. Bez nich zwyczajnie nie potrafili funkcjonować. To bynajmniej pamiętała.
Pokiwała głową skupiając się na jej słowach wyobrażeniem jednak była wśród ofiar tego kataklizmu. Dopiero czuły dotyk dłoni przywiódł ją na ziemię. To było miłe, inne od tego czego wcześniej doświadczała. Jej matka była nią jedynie na pokaz. W pamięci miała przecież moment, gdy przyszła do szpitala w rozpaczy, zalana łzami. Nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyła tak wielkiej uwagi matki. Wcale nie miała w zamiarze przerzucać tych uczuć na Irinę, ale to zwyczajnie było dobre, ciepłe. – Odpoczęłam – odparła z nieznacznym uśmiechem. – Szybciej wrócę do siebie będąc sobą. Ostatnie czego mi potrzeba to leżenie w łóżku i patrzenie w sufit.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Ufam, Lucindo, że nie brak jej ci. Być może tylko na krótka chwilę przygasła, co nie jest niczym zaskakującym na tle minionych rewolucji – stwierdziłam trzeźwo, znów lekko kołysząc szkłem w dłoni. Oparłam przy tym łokieć o nadgarstek przy ręce złożonej pod biustem. Nie uśmiechałam się, nawet najmilszy czar z czasem zaczyna wypaczać. Zamierzałam pisać naszą relację troskliwym atramentem, choć bez lukru i zdecydowanie nie bez oczekiwań. Zamierzałam przy tym pozostać sobą, choć musiałam się wciąż pilnować, by groźby nigdy nie wydostały się na powierzchnię. Odtąd wszak miała być rodziną, nie wrogiem. A w tej rodzinie tylko cudze winy mieliśmy na oku, własne pozostawialiśmy za plecami. Należało zatem zawierzyć, że wszelkie popełnione przez nią zbrodnie przestały istnieć. Wkrótce przysłużyć miała się nam na nowo. Powodzenie jednak nie zależało wyłącznie od determinacji Drew. Wszyscy mieliśmy w tym udział. I ona sama także, bezsprzecznie. – Nadejdzie jeszcze czas toastów – pozwoliłam sobie jeszcze dopowiedzieć coś, co padło już raz w kuchni Corneliusa Sallowa, przed paroma dniami, gdy sufity i gwiazdy padały nam na głowy, kiedy krew spływała po twarzy mojego bratanka, kiedy w Lucindzie Selwyn rodziło się nowe. Albo wydobywało się stare, wreszcie prawidłowe. Miała już nigdy więcej nie czynić niczego przeciwko naszej sprawie. Tyle razy zastanawiałam się nad tym, jak to będzie po wszystkim, kiedy zmącone myśli zaczną się w niej porządkować, kiedy wreszcie jej różdżka będzie naszym wsparciem, a nie przekleństwem. W tych wewnętrznych dysputach nigdy jednak nie przejawiałam większego entuzjazmu. Zamiast niego kierowała mną ostrożność. Alarm czuwał, ryzyko wcale nie zniknęło. Kostucha w każdej chwili mogła ukrócić jej… niezgodę. Wolałam jednak, by ziściły się pragnienia Drew, nawet jeżeli miałam wobec nich ogrom wątpliwości.
Gdy jednak wspomniała o śmierci, zadowolenie przemknęło cieniem przez moją twarz, pozostawiając po sobie aurę pogodności na nieco dłużej. Raz napoczęta dyskusja o śmierci w mojej obecności, mogła się rozwinąć wręcz do przesady. Nie chciałam obejmować jej nadto upiornym ramieniem. Czułam jednak, że nie było powodów, by w przejaskrawionej treści również chronić dziewczynę przed podobnymi wizjami. – Kostucha spogląda na każdego z nas. Nawet na mnie, jej sługę. Nikt nie może być pewien, że jest wolny od jej groźby. Miejmy jednak nadzieję, że po dramatach ostatnich godzin pozwoli nam wreszcie odetchnąć i posprzątać po swoim spustoszeniu – przyznałam z faktyczną nadzieją. Wszyscy byliśmy zmęczeni, wszyscy doznaliśmy rażących strat. Echa wspomnianych wydarzeń jeszcze długo będą wznosić się wokół nas. Wystarczyło wszak przespacerować się po najbliższej okolicy. Dojrzeć ludzi kopiących mogiły, udręczonych chorobą i nieprzeniknioną żałobą. Nieprędko przyjdzie nam powrócić do normalności, ale życie wreszcie nas zmusi. Wojna nas zmusi. – Tak, miałam taką nadzieję, pragnęłam wybawić cię z tej męki. Lecz nie było to wtedy możliwe – bo nie taki był plan, bo nie wtedy miało się to wydarzyć, bo nie miałam zdolności mogących wypalić na gładkim ciele mącącą pieczęć klątwy. – Niesamowite, że w tej ruinie przyszło nam spojrzeć sobie w oczy, na ziemiach Selwynów, do których prawo zostało ci podstępnie odebrane – wyraziłam z goryczą, albowiem gdyby nie zasadzka rebeliantów, wczoraj nie nosiłaby przypadkowego nazwiska i nie wiodłaby nudnego, parszywego życia myszy wojującej z kotem w batalii przegranej już dawno temu. Ona zaś mogła się naprzykrzać, ale nic już nie mogła zmienić. Po drugiej stronie jej los wyglądałoby zupełnie inaczej. – Podobnie jak pamięć – uzupełniłam po jej kolejnych słowach. – Byłabym rada, gdyby żaden z tych parszywców nigdy więcej nie mógł zagrozić żadnemu z mieszkańców tego domu, żadnemu członkowi rodziny – przyznałam ze złowrogą nutą, albowiem nie robiłam z tych słów eleganckiego obrazka. Miały ożyć i zbudzić mnie do walki, jeżeli tylko ktokolwiek naruszy ład tego domu. – Masz rację, nie znamy się zbyt dobrze. Tamto spotkanie było naszym pierwszym – przyznałam, nie dopatrując się interesu w szerzeniu kłamstw. Nie tym razem. Nie miało to większego sensu.
- Nie miałabym w tym względzie wielkich nadziei – odpowiedziałam, gdy wyraziła nadzieję na odzyskanie pozostawionych w dawnym domu rzeczy. Nikogo nie zamierzaliśmy tam posyłać, ani też nikt z nas nie mógł się tam udać. Zaginęła, jej dawni sojusznicy, jej ludzie mogli przyjąć, że noc spadających gwiazd zabrała ją ze sobą i na zawsze zamknęła oczy. Tymczasowo byłoby to dla nas aż nazbyt wygodne. Niemniej Lucinda mogła w każdej chwili zwrócić się do mnie z potrzebą uzupełnienia garderoby. Gotowa byłam podzielić się własnymi ubraniami, choć zdawało się, że miałyśmy dość odmienne upodobania w tym względzie. Nowa sytuacja przynosiła jednak nowe wejrzenie. Lucinda, którą znali rebelianci, już nie istniała. Ta zaś, która znajdowała się przede mną, przy odrobinie troski mogła ukształtować się na nowo.
Na ten gorący apel moja brew nieznacznie wzniosła się. Ach, tak? Oferta była zbyt hojna, opieka zbyt dostrzegalna. Czy mogła woleć, byśmy pozostawili ją tu samą w klatce z ciszy, nagiej ściany i żadnego wyjaśnienia, żadnego wsparcia? Umysł, który przeżywał zamęt i otoczenie ludzi niemal zupełnie nowych – nic jej do końca nie służyło, jeżeli nie otrzymywała stosownych podpowiedzi. – W tym domu jesteśmy jedynymi kobietami, nie chcesz, bym traktowała cię, jak pozostałych. – jak mężczyzn. Żartobliwy ton nadszedł ku rozluźnieniu atmosfery. - W zasadzie cieszy mnie wizja kobiecego towarzystwa. Nie zamierzam jednak głaskać cię po głowie i prowadzić za rękę. Jesteś dorosła. Wiedz jednak, że niosę wsparcie tym, którzy tego potrzebują. W tym względzie nie jesteś traktowana inaczej niż mój syn czy Drew. – a nawet im oferuję znacznie więcej niż tobie. - To trudny czas, masz wiele pytań i potrzeb, których rozwiązanie może nie nadejść znikąd. Wierz mi, dla każdego z nich potrafię być bardzo surowa i ciebie też może to spotkać – wyłożyłam jasno, nie wróżąc jej świat z lukru i jedwabnych poduszek, nie wróżąc jej wizji ciotki ćwierkającej życzliwie przy najmniejszym kroku i byle słówku, jakie wygłosi. Niechaj wie, że może mi się narazić i zamierzałam objawić swoje niezadowolenie czymś więcej niż gorzkim spojrzeniem. – Dyrygować tobą nie zamierzam, Lucindo, jesteś mądra, odnajdziesz się. Pamiętaj jednak, że pozostaję obok, dobitnie szczera – dokończyłam, mając nadzieję, że jasno naszkicowałam, jak się sprawy miały. Miałyśmy zawrzeć sojusz. Wojnę już prowadziłyśmy. Pora na zmianę nastrojów.
- Tylko oni znają odpowiedź na to pytanie. Z głupoty? Zemsty? Z braku lepszych środków? Nie od dziś wykazują się brakiem logiki w działaniu. Nie próbowałabym zatem szukać powodów. To strata czasu. Możemy go spożytkować znacznie lepiej – podkreśliłam, dostrzegając na jej twarzy błysk chaosu. To jasne, że chciała poznać motywację i tym samym zapełnić informacjami wszystkie puste pola na wielkiej mapie myśli. Dziś jednak nie miała dużych możliwości i raczej nie odszuka sedna sprawy. – Cieszy mnie to, że w niego wierzysz. Nie istnieje na tym świecie ktoś, komu ufałabym bardziej niż Drew czy mojemu synowi. Jedność jest siłą rodziny – stwierdziłam, gdy tylko wspomniała o postawie Drew i własnych obserwacjach. – Z czasem odkryjesz więcej, o Drew i o sobie samej. Domyślam się, że już teraz czujesz się przytłoczona ilością… informacji – zauważyłam, bacznie jej się przez tę chwilę przyglądając. Kto by nie był? Z niczego próbowała zbudować całość. Każdy z nas coś jej powiedział, podczas gdy nikt nie mówił jej…prawdy. Podczas gdy sama miała w głowie bałagan. Z czasem nauczy się być jednym z nas i zdoła poznać każdego mieszkańca tego domu. – Dlatego szklaneczka ognistej to doskonały pomysł – podrzuciłam, wznosząc naczynie z trunkiem w takt jej toastu. Obydwie zwilżyłyśmy usta alkoholem. Oczekiwałam ulgi – u niej i u siebie także. Ostatni tydzień dla wszystkich był wielkim wyzwaniem.
– Mój mąż, nim śmierć zabrała go ze sobą, potrafił doprowadzać mnie do podobnej pasji kilka razy dziennie. Nie lubią postępować w takt naszych pragnień, ale można próbować wskazać im właściwą drogę, choć nie oczekiwałabym cudów – można też w ostateczności zamordować, ale tego nie zamierzałam jej podpowiadać. Drew był wciąż wart o wiele więcej od niej. – Radzę korzystać, choćby jeszcze przez chwilę. Jak cię zabiorę ze sobą, to szybko przekonasz się, jak wiele mamy pracy. W mojej firmie, w hrabstwie, w całej Anglii. Nasi przyjaciele z odległych zakątków wskazują, że dramat sięga daleko poza Suffolk. Nikogo zaś nie można zostawić bez pomocy, to jasne – oznajmiłam, opuszczając owinięte wokół jej ciała ramię w dół. Oddałam jej swobodę, nie pragnąć nadużywania podobnych gestów. – Lubisz dzieci, Lucindo? – zapytałam znienacka, dość zamyślona, i dopiłam resztkę trunku. – Kataklizm przyniósł wiele sierot. To jeden z problemów, którym będzie się trzeba zająć. Żadna matka nie pozostaje obojętna na podobną sprawę.
A ja jestem matką.
Gdy jednak wspomniała o śmierci, zadowolenie przemknęło cieniem przez moją twarz, pozostawiając po sobie aurę pogodności na nieco dłużej. Raz napoczęta dyskusja o śmierci w mojej obecności, mogła się rozwinąć wręcz do przesady. Nie chciałam obejmować jej nadto upiornym ramieniem. Czułam jednak, że nie było powodów, by w przejaskrawionej treści również chronić dziewczynę przed podobnymi wizjami. – Kostucha spogląda na każdego z nas. Nawet na mnie, jej sługę. Nikt nie może być pewien, że jest wolny od jej groźby. Miejmy jednak nadzieję, że po dramatach ostatnich godzin pozwoli nam wreszcie odetchnąć i posprzątać po swoim spustoszeniu – przyznałam z faktyczną nadzieją. Wszyscy byliśmy zmęczeni, wszyscy doznaliśmy rażących strat. Echa wspomnianych wydarzeń jeszcze długo będą wznosić się wokół nas. Wystarczyło wszak przespacerować się po najbliższej okolicy. Dojrzeć ludzi kopiących mogiły, udręczonych chorobą i nieprzeniknioną żałobą. Nieprędko przyjdzie nam powrócić do normalności, ale życie wreszcie nas zmusi. Wojna nas zmusi. – Tak, miałam taką nadzieję, pragnęłam wybawić cię z tej męki. Lecz nie było to wtedy możliwe – bo nie taki był plan, bo nie wtedy miało się to wydarzyć, bo nie miałam zdolności mogących wypalić na gładkim ciele mącącą pieczęć klątwy. – Niesamowite, że w tej ruinie przyszło nam spojrzeć sobie w oczy, na ziemiach Selwynów, do których prawo zostało ci podstępnie odebrane – wyraziłam z goryczą, albowiem gdyby nie zasadzka rebeliantów, wczoraj nie nosiłaby przypadkowego nazwiska i nie wiodłaby nudnego, parszywego życia myszy wojującej z kotem w batalii przegranej już dawno temu. Ona zaś mogła się naprzykrzać, ale nic już nie mogła zmienić. Po drugiej stronie jej los wyglądałoby zupełnie inaczej. – Podobnie jak pamięć – uzupełniłam po jej kolejnych słowach. – Byłabym rada, gdyby żaden z tych parszywców nigdy więcej nie mógł zagrozić żadnemu z mieszkańców tego domu, żadnemu członkowi rodziny – przyznałam ze złowrogą nutą, albowiem nie robiłam z tych słów eleganckiego obrazka. Miały ożyć i zbudzić mnie do walki, jeżeli tylko ktokolwiek naruszy ład tego domu. – Masz rację, nie znamy się zbyt dobrze. Tamto spotkanie było naszym pierwszym – przyznałam, nie dopatrując się interesu w szerzeniu kłamstw. Nie tym razem. Nie miało to większego sensu.
- Nie miałabym w tym względzie wielkich nadziei – odpowiedziałam, gdy wyraziła nadzieję na odzyskanie pozostawionych w dawnym domu rzeczy. Nikogo nie zamierzaliśmy tam posyłać, ani też nikt z nas nie mógł się tam udać. Zaginęła, jej dawni sojusznicy, jej ludzie mogli przyjąć, że noc spadających gwiazd zabrała ją ze sobą i na zawsze zamknęła oczy. Tymczasowo byłoby to dla nas aż nazbyt wygodne. Niemniej Lucinda mogła w każdej chwili zwrócić się do mnie z potrzebą uzupełnienia garderoby. Gotowa byłam podzielić się własnymi ubraniami, choć zdawało się, że miałyśmy dość odmienne upodobania w tym względzie. Nowa sytuacja przynosiła jednak nowe wejrzenie. Lucinda, którą znali rebelianci, już nie istniała. Ta zaś, która znajdowała się przede mną, przy odrobinie troski mogła ukształtować się na nowo.
Na ten gorący apel moja brew nieznacznie wzniosła się. Ach, tak? Oferta była zbyt hojna, opieka zbyt dostrzegalna. Czy mogła woleć, byśmy pozostawili ją tu samą w klatce z ciszy, nagiej ściany i żadnego wyjaśnienia, żadnego wsparcia? Umysł, który przeżywał zamęt i otoczenie ludzi niemal zupełnie nowych – nic jej do końca nie służyło, jeżeli nie otrzymywała stosownych podpowiedzi. – W tym domu jesteśmy jedynymi kobietami, nie chcesz, bym traktowała cię, jak pozostałych. – jak mężczyzn. Żartobliwy ton nadszedł ku rozluźnieniu atmosfery. - W zasadzie cieszy mnie wizja kobiecego towarzystwa. Nie zamierzam jednak głaskać cię po głowie i prowadzić za rękę. Jesteś dorosła. Wiedz jednak, że niosę wsparcie tym, którzy tego potrzebują. W tym względzie nie jesteś traktowana inaczej niż mój syn czy Drew. – a nawet im oferuję znacznie więcej niż tobie. - To trudny czas, masz wiele pytań i potrzeb, których rozwiązanie może nie nadejść znikąd. Wierz mi, dla każdego z nich potrafię być bardzo surowa i ciebie też może to spotkać – wyłożyłam jasno, nie wróżąc jej świat z lukru i jedwabnych poduszek, nie wróżąc jej wizji ciotki ćwierkającej życzliwie przy najmniejszym kroku i byle słówku, jakie wygłosi. Niechaj wie, że może mi się narazić i zamierzałam objawić swoje niezadowolenie czymś więcej niż gorzkim spojrzeniem. – Dyrygować tobą nie zamierzam, Lucindo, jesteś mądra, odnajdziesz się. Pamiętaj jednak, że pozostaję obok, dobitnie szczera – dokończyłam, mając nadzieję, że jasno naszkicowałam, jak się sprawy miały. Miałyśmy zawrzeć sojusz. Wojnę już prowadziłyśmy. Pora na zmianę nastrojów.
- Tylko oni znają odpowiedź na to pytanie. Z głupoty? Zemsty? Z braku lepszych środków? Nie od dziś wykazują się brakiem logiki w działaniu. Nie próbowałabym zatem szukać powodów. To strata czasu. Możemy go spożytkować znacznie lepiej – podkreśliłam, dostrzegając na jej twarzy błysk chaosu. To jasne, że chciała poznać motywację i tym samym zapełnić informacjami wszystkie puste pola na wielkiej mapie myśli. Dziś jednak nie miała dużych możliwości i raczej nie odszuka sedna sprawy. – Cieszy mnie to, że w niego wierzysz. Nie istnieje na tym świecie ktoś, komu ufałabym bardziej niż Drew czy mojemu synowi. Jedność jest siłą rodziny – stwierdziłam, gdy tylko wspomniała o postawie Drew i własnych obserwacjach. – Z czasem odkryjesz więcej, o Drew i o sobie samej. Domyślam się, że już teraz czujesz się przytłoczona ilością… informacji – zauważyłam, bacznie jej się przez tę chwilę przyglądając. Kto by nie był? Z niczego próbowała zbudować całość. Każdy z nas coś jej powiedział, podczas gdy nikt nie mówił jej…prawdy. Podczas gdy sama miała w głowie bałagan. Z czasem nauczy się być jednym z nas i zdoła poznać każdego mieszkańca tego domu. – Dlatego szklaneczka ognistej to doskonały pomysł – podrzuciłam, wznosząc naczynie z trunkiem w takt jej toastu. Obydwie zwilżyłyśmy usta alkoholem. Oczekiwałam ulgi – u niej i u siebie także. Ostatni tydzień dla wszystkich był wielkim wyzwaniem.
– Mój mąż, nim śmierć zabrała go ze sobą, potrafił doprowadzać mnie do podobnej pasji kilka razy dziennie. Nie lubią postępować w takt naszych pragnień, ale można próbować wskazać im właściwą drogę, choć nie oczekiwałabym cudów – można też w ostateczności zamordować, ale tego nie zamierzałam jej podpowiadać. Drew był wciąż wart o wiele więcej od niej. – Radzę korzystać, choćby jeszcze przez chwilę. Jak cię zabiorę ze sobą, to szybko przekonasz się, jak wiele mamy pracy. W mojej firmie, w hrabstwie, w całej Anglii. Nasi przyjaciele z odległych zakątków wskazują, że dramat sięga daleko poza Suffolk. Nikogo zaś nie można zostawić bez pomocy, to jasne – oznajmiłam, opuszczając owinięte wokół jej ciała ramię w dół. Oddałam jej swobodę, nie pragnąć nadużywania podobnych gestów. – Lubisz dzieci, Lucindo? – zapytałam znienacka, dość zamyślona, i dopiłam resztkę trunku. – Kataklizm przyniósł wiele sierot. To jeden z problemów, którym będzie się trzeba zająć. Żadna matka nie pozostaje obojętna na podobną sprawę.
A ja jestem matką.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie widziała powodów do świętowania. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Merlin jeden wie jak szybko uda im się uporać ze skutkami kataklizmu. Czy właściwie byli w stanie ocenić straty? Pogrzebać ludzi, którzy stracili życie lub przewidzieć ilu tak naprawdę je utraci? W myślach krążyła jej obawa o przyszłość, zaciemniając nawet najjaśniejsze chwile przeszłości. Nie było miejsca na radość, gdy wokół rozciągały się ruiny, a serca wielu były wypełnione smutkiem. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będą w stanie naprawić to, co zostało zniszczone, czy odnaleźć sens w świecie, który tak brutalnie odmienił ich dotychczasowe życie. Potrzebowali na to czasu. Tak samo jak ona potrzebowała czasu na odnalezienie się w nowej rzeczywistości. Nie tylko przez wzgląd na apokalipsę, ale i własne doświadczenia. Próbowała być w tym wszystkim egoistką, ale zwyczajnie nie potrafiła. Wszyscy mówili jej, że powinna odpocząć. Wszyscy zachęcali do odnalezienia siebie, ale ona nie potrafiła tego zrobić właściwie z dwóch powodów. Pierwszy był taki, że zawsze stawiała innych przed sobą. Własne cierpienie zakopywała głęboko, miało czekać na odpowiednią chwile, ale ta nigdy nie przychodziła. Drugi zakładał poszukiwania, a przecież na tym znała się najlepiej. Potrzebowała jednak mapy, wskazówki, miejsca, od którego powinna zacząć. Tego nie było. Błądziła po omacku. Skinęła kobiecie jedynie głową nie wypowiadając własnych obaw głośno. To było coś z czym musiała poradzić sobie sama. Tylko ona.
Śmierć nigdy nie robiła na niej wielkiego wrażenia. Oczywiście tylko głupcy nie boją się jej wyroków. Nie była to obojętność wynikająca z braku szacunku czy empatii, ale raczej świadomości, że to nieuniknione. W jej oczach czyhała pewność, że śmierć jest nieodłączną częścią ludzkiego losu, a każdy z nas jest jedynie gościem z krótkim terminem rezerwacji. Chwile wcześniej podobną rozmowę prowadziła z Drew. Wciąż była zdania, iż doznali wiele szczęścia w ogólnym nieszczęściu. Żyli, mieli dwie ręce, dwie nogi i dach nad głową. To i tak więcej niż większość mieszkańców Suffolk, mieszkańców Anglii. – Sługę? – zapytała zaciekawiona. – Tym się zajmujesz? – zapytała pamiętając, że kobieta jest artystką – w końcu rozmawiały o rzeźbach. Chciała poznać ją bliżej, ale nie miała zamiaru drążyć, wypytywać. Sama wycofywała się przy najbardziej newralgicznych tematach, to jak mogła oczekiwać wylewności od innych? Drew mówił dużo, a momentami nawet za dużo, ale kiedy przychodził moment na skonfrontowanie się z uczuciami lub opowiedzenie o swojej przeszłości prędko się zamykał. Nie wszystkim z łatwością przychodziło otwieranie się na innych. – Znasz jej wyroki lepiej niż inni. – dodała w lekkim zamyśleniu. Obcowanie ze śmiercią często wzbudza w ludziach ogólne znieczulenie, ale Irina wypowiadała się o niej z szacunkiem, to nie zniknęło pod płachtą normalności. Chciała lub nie, ale mówiło to dużo o jej charakterze.
Teraz, gdy spoglądała na wspomnienie ich spotkania dostrzegała w tym pewną zawiłość losu, gorycz przeznaczenia. Rzadko kiedy kierowała swe kroki na rodzime ziemie. Nie wiedzieć czemu wybrała akurat ten dzień, nie wiedzieć czemu wróciła do tego miejsca. Może to był kontrast między nieświadomą decyzją a niewytłumaczalnym pragnieniem zbliżenia się do przeszłości. Nie pierwszy raz los kieruje jej kroki do miejsc i ludzi, którzy później odciskają na niej swe piętno. – Dawno przestałam wierzyć w przypadki. – zaczęła wzruszając nieznacznie ramionami. – Zdaje mi się, że przestałam widzieć w ziemiach swoich przodków własne oblicze. – dodała. Decyzja o odizolowaniu się od rodziny podjęta była przez nią dużo, dużo wcześniej. Potrafiła pochylić się nad własną historią i tradycją, ale nie zgadzała się z nią w pełni. – Teraz to spotkanie zdaje się mieć dla mnie inny wydźwięk. – może nie całkowicie. W końcu do momentu zejścia z balkonu były sobie całkowicie obce. Skinęła głową, gdy wypowiedziała głośno swoje życzenia. Dbała o dobro własnej rodziny, własnego domu. Tym bardziej trudno było Lucindzie uwierzyć, że ta sytuacja jej nie przeszkadza. – A ja nie jestem zagrożeniem? – zapytała wprost wiedząc, że rozmowa z Drew na ten temat nie ma żadnego sensu. On podjął już decyzję chyba nawet nie zważając na mieszkających tu ludzi.
Cóż ona chyba również nie wierzyła by rzeczy dało się odzyskać. Ten fakt napawał ją niepokojem, ale nie miała zamiaru o tym wspominać. W końcu to były lata gromadzenia manuskryptów, artefaktów, rzeczy, które stanowiły o niej samej. Rzeczy, bez których zwyczajnie się nie ruszała. Miała jednak nadzieje, że chociaż Sennett do niej dotrze. Nie był dla niej tylko środkiem komunikacji i czuła mdłości na samą myśl, że gdzieś go porzuciła. Na innych rzeczach zwyczajnie jej nie zależało.
Była typem osoby, który niezbyt dobrze radził sobie z okazywaniem własnych słabości. Często stawiała przed sobą wysokie standardy, zdolna do przezwyciężania trudności, ale jednocześnie niechętna do dzielenia się chwilami wątpienia czy zranienia. Być może bała się, że ujrzenie jej słabości sprawi, że straci kontrolę nad sytuacją. W tej chwili utrata była widoczna gołym okiem, a każde nazbyt miłe słowo, każda taryfa ulgowa jedynie przypominała jej w jakim położeniu się znalazła. Wypowiedziane słowa nie miały kobiety zranić czy odsunąć, ale dać jednoznaczny sygnał, że nie radzi sobie w obliczu atencji i współczucia. Blondynka uśmiechnęła się delikatnie na słowa czarownicy. – To chyba faktycznie nie chce – dodała z nutą niepewności. Cóż prawdopodobnie kobieta trzymała rękę na pulsie kontrolując to co dzieje się w Przeklętej Warowni. Skinęła głową na kolejne jej słowa. Ze wszystkim się zgadzała i tak naprawdę właśnie tego oczekiwała. Nie głaskania po głowie, nie prowadzenia za rękę, a szczerości. – Bądź surowa, jeśli taka jest potrzeba. Ostatnim czego chce to być ciężarem dla kogokolwiek, a to wasz dom. – nieważne co mówił Drew i nieważne jak by się tu czuła. Weszła do obcego miejsca, do obcej rodziny. Byłaby skończoną ignorantką, gdyby się do nich nie dostosowała. Może w jej głowie rozbrzmiewały mylne skojarzenia, ale wątpiła by Irina miała trudność z wydaniem opinii na jej temat. Zależało jej tylko by ta była prawdziwa. Skinęła ponownie głową, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Tylko o to proszę – odparła kończąc tym samym temat. Zależało jej by to wybrzmiało, by ta nie czuła żadnej powinności względem niej. Życie nauczyło ją przede wszystkim tłumaczenia innym jaką szlachcianką jest albo raczej jaką nie jest. Niezależność była dla niej ważna i to chyba łączyło ją z innymi domownikami.
Ciężko było jej pojąć motywacje oprawców. Co takiego skłoniło ich do podjęcia tak radykalnych kroków? Na pewno było wielu innych, cenniejszych czarodziejów. Nie mogła być pierwszym wyborem Zakonu, ale mogła być tym najbardziej prawdopodobnym. Myśl o tym ponownie wzbudziła w niej gniew. Pokręciła głową. – Ciężko jest nie szukać w tym logiki, uknutej intrygi. – bo taka była, bo nie potrafiła zwyczajnie odpuszczać. Zastanawiała się co w takiej sytuacji zrobiłaby kobieta. Naprawdę porzuciłaby myśl o szukaniu sensu. – Choć pewnie masz rację, jeśli nie wrócą wspomnienia, to prawdę poznam jedynie u źródła. – nie miała zamiaru jej teraz szukać, ale wierzyła, że przyjdzie na to odpowiedni moment. Na konfrontacje, na odzyskanie tego co utracone, na zrozumienie intencji.
Pomimo niepewności i rosnącego niepokoju musiała mu zawierzyć. Chciała mu zawierzyć. Był jedyną osobą, którą znała tak dobrze i która w jej myślach wciąż pozostawała taka sama. Zmienił się ładunek emocjonalny i temu nie mogła zaprzeczyć. Nie rozumiała dlaczego, ale w nadmiernym myśleniu nie odnajdzie spokoju. Nie przyjdzie jej również znaleźć odpowiedzi. Jedność jest siłą rodziny. – Nie widzę nic złego w odkrywaniu. Wiedza jest zawsze lepsza od niewiedzy. – po części odnajdywała nadzieje w tym, że niektóre rzeczy pozostały niezmienione. – Nie chce wydawać osądów, bo nie wiem jak to wszystko się potoczy, jedyne co mogę teraz zrobić to być otwartą i wdzięczną. – dodała z nutą wątpliwości w głosie. Była wdzięczna za to co przyszło im uczynić. Po zachowaniu Drew łatwo było wywnioskować, że nie było to łatwe zadanie. Wręcz przeciwnie.
Zaskoczył ją fakt, że podzieliła się z nią historią własnego małżeństwa. Może był to jedynie okruszek jej życia, ale i tak nazbyt osobisty by dzielić się nim z kompletnie nieznajomą osobą. Wiadomość o jego śmierci wybiła ją z pantałyku. Została wdową wychowującą samotnie dziecko? Aktualnie stanowiłoby to spory problem, a przecież Irina była od niej starsza. – Można próbować, ale gdzie w tym wszystkim uciecha? – igrała z ogniem, bo tak było ciekawiej. Niejednokrotnie zastanawiała się czy mogliby stworzyć z Drew jakąkolwiek relacje, bo wokół nich zawsze coś się działo. Nie było miejsca na stabilność i stagnacje. Kłótnie również dostarczały wrażeń. – Przykro mi słyszeć o śmierci twojego męża, Irino. Samotne macierzyństwo nie może być czymś łatwym ani przyjemnym. – macierzyństwo w ogóle nie kojarzyło jej się ani z łatwością, ani z przyjemnością. Może właśnie dlatego zwykle broniła się przed tym rękami i nogami. Niektóre kobiety były jednak stworzone do tej roli, może tak właśnie było z Iriną? – Nigdy mi o was nie opowiadał, nawet nie wiedziałam, że ma tak oddaną rodzinę. Przynajmniej nie pamiętam takiej rozmowy. – powiedziała dość celowo dając kobiecie znać, że chętnie dowie się więcej.
Wyraziła chęć pomocy, ale również nie widziała sensu nadmiernego narzucania się. Jej zahamowanie mogło wynikać z wielu kwestii, których sama nie potrafiła jeszcze pojąć, dlatego skinęła jedynie głową na słowa kobiety.
Zadane w zamyśleniu pytanie wybiło blondynkę z toru prowadzonej rozmowy. Dzieci? Nie lubiła dzieci, ale jedynie przez własne doświadczenia. Rozmawiała z nimi tak jak sama pragnęła by dorośli z nią rozmawiali, kiedy była dzieckiem. Wprost, szczerze. Potrafiła się hamować, ale jakoś ciężko było jej odnaleźć się wśród najmniejszych. Paradoksalnie dzieci lubiły ją aż nadto. – Nie trzeba ich lubić by im pomóc, prawda? – odpowiedziała wymijająco. – Jeśli potrzebują opieki to otoczę je opieką, jeśli rozmowy to porozmawiam. – w życiu widocznie przyszło jej robić wiele rzeczy, co do których nie wyrażała sympatii. – Właściwie… jest jedna rzecz, z którą ty mogłabyś pomóc mnie. – zaczęła upijając łyk alkoholu.
Śmierć nigdy nie robiła na niej wielkiego wrażenia. Oczywiście tylko głupcy nie boją się jej wyroków. Nie była to obojętność wynikająca z braku szacunku czy empatii, ale raczej świadomości, że to nieuniknione. W jej oczach czyhała pewność, że śmierć jest nieodłączną częścią ludzkiego losu, a każdy z nas jest jedynie gościem z krótkim terminem rezerwacji. Chwile wcześniej podobną rozmowę prowadziła z Drew. Wciąż była zdania, iż doznali wiele szczęścia w ogólnym nieszczęściu. Żyli, mieli dwie ręce, dwie nogi i dach nad głową. To i tak więcej niż większość mieszkańców Suffolk, mieszkańców Anglii. – Sługę? – zapytała zaciekawiona. – Tym się zajmujesz? – zapytała pamiętając, że kobieta jest artystką – w końcu rozmawiały o rzeźbach. Chciała poznać ją bliżej, ale nie miała zamiaru drążyć, wypytywać. Sama wycofywała się przy najbardziej newralgicznych tematach, to jak mogła oczekiwać wylewności od innych? Drew mówił dużo, a momentami nawet za dużo, ale kiedy przychodził moment na skonfrontowanie się z uczuciami lub opowiedzenie o swojej przeszłości prędko się zamykał. Nie wszystkim z łatwością przychodziło otwieranie się na innych. – Znasz jej wyroki lepiej niż inni. – dodała w lekkim zamyśleniu. Obcowanie ze śmiercią często wzbudza w ludziach ogólne znieczulenie, ale Irina wypowiadała się o niej z szacunkiem, to nie zniknęło pod płachtą normalności. Chciała lub nie, ale mówiło to dużo o jej charakterze.
Teraz, gdy spoglądała na wspomnienie ich spotkania dostrzegała w tym pewną zawiłość losu, gorycz przeznaczenia. Rzadko kiedy kierowała swe kroki na rodzime ziemie. Nie wiedzieć czemu wybrała akurat ten dzień, nie wiedzieć czemu wróciła do tego miejsca. Może to był kontrast między nieświadomą decyzją a niewytłumaczalnym pragnieniem zbliżenia się do przeszłości. Nie pierwszy raz los kieruje jej kroki do miejsc i ludzi, którzy później odciskają na niej swe piętno. – Dawno przestałam wierzyć w przypadki. – zaczęła wzruszając nieznacznie ramionami. – Zdaje mi się, że przestałam widzieć w ziemiach swoich przodków własne oblicze. – dodała. Decyzja o odizolowaniu się od rodziny podjęta była przez nią dużo, dużo wcześniej. Potrafiła pochylić się nad własną historią i tradycją, ale nie zgadzała się z nią w pełni. – Teraz to spotkanie zdaje się mieć dla mnie inny wydźwięk. – może nie całkowicie. W końcu do momentu zejścia z balkonu były sobie całkowicie obce. Skinęła głową, gdy wypowiedziała głośno swoje życzenia. Dbała o dobro własnej rodziny, własnego domu. Tym bardziej trudno było Lucindzie uwierzyć, że ta sytuacja jej nie przeszkadza. – A ja nie jestem zagrożeniem? – zapytała wprost wiedząc, że rozmowa z Drew na ten temat nie ma żadnego sensu. On podjął już decyzję chyba nawet nie zważając na mieszkających tu ludzi.
Cóż ona chyba również nie wierzyła by rzeczy dało się odzyskać. Ten fakt napawał ją niepokojem, ale nie miała zamiaru o tym wspominać. W końcu to były lata gromadzenia manuskryptów, artefaktów, rzeczy, które stanowiły o niej samej. Rzeczy, bez których zwyczajnie się nie ruszała. Miała jednak nadzieje, że chociaż Sennett do niej dotrze. Nie był dla niej tylko środkiem komunikacji i czuła mdłości na samą myśl, że gdzieś go porzuciła. Na innych rzeczach zwyczajnie jej nie zależało.
Była typem osoby, który niezbyt dobrze radził sobie z okazywaniem własnych słabości. Często stawiała przed sobą wysokie standardy, zdolna do przezwyciężania trudności, ale jednocześnie niechętna do dzielenia się chwilami wątpienia czy zranienia. Być może bała się, że ujrzenie jej słabości sprawi, że straci kontrolę nad sytuacją. W tej chwili utrata była widoczna gołym okiem, a każde nazbyt miłe słowo, każda taryfa ulgowa jedynie przypominała jej w jakim położeniu się znalazła. Wypowiedziane słowa nie miały kobiety zranić czy odsunąć, ale dać jednoznaczny sygnał, że nie radzi sobie w obliczu atencji i współczucia. Blondynka uśmiechnęła się delikatnie na słowa czarownicy. – To chyba faktycznie nie chce – dodała z nutą niepewności. Cóż prawdopodobnie kobieta trzymała rękę na pulsie kontrolując to co dzieje się w Przeklętej Warowni. Skinęła głową na kolejne jej słowa. Ze wszystkim się zgadzała i tak naprawdę właśnie tego oczekiwała. Nie głaskania po głowie, nie prowadzenia za rękę, a szczerości. – Bądź surowa, jeśli taka jest potrzeba. Ostatnim czego chce to być ciężarem dla kogokolwiek, a to wasz dom. – nieważne co mówił Drew i nieważne jak by się tu czuła. Weszła do obcego miejsca, do obcej rodziny. Byłaby skończoną ignorantką, gdyby się do nich nie dostosowała. Może w jej głowie rozbrzmiewały mylne skojarzenia, ale wątpiła by Irina miała trudność z wydaniem opinii na jej temat. Zależało jej tylko by ta była prawdziwa. Skinęła ponownie głową, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Tylko o to proszę – odparła kończąc tym samym temat. Zależało jej by to wybrzmiało, by ta nie czuła żadnej powinności względem niej. Życie nauczyło ją przede wszystkim tłumaczenia innym jaką szlachcianką jest albo raczej jaką nie jest. Niezależność była dla niej ważna i to chyba łączyło ją z innymi domownikami.
Ciężko było jej pojąć motywacje oprawców. Co takiego skłoniło ich do podjęcia tak radykalnych kroków? Na pewno było wielu innych, cenniejszych czarodziejów. Nie mogła być pierwszym wyborem Zakonu, ale mogła być tym najbardziej prawdopodobnym. Myśl o tym ponownie wzbudziła w niej gniew. Pokręciła głową. – Ciężko jest nie szukać w tym logiki, uknutej intrygi. – bo taka była, bo nie potrafiła zwyczajnie odpuszczać. Zastanawiała się co w takiej sytuacji zrobiłaby kobieta. Naprawdę porzuciłaby myśl o szukaniu sensu. – Choć pewnie masz rację, jeśli nie wrócą wspomnienia, to prawdę poznam jedynie u źródła. – nie miała zamiaru jej teraz szukać, ale wierzyła, że przyjdzie na to odpowiedni moment. Na konfrontacje, na odzyskanie tego co utracone, na zrozumienie intencji.
Pomimo niepewności i rosnącego niepokoju musiała mu zawierzyć. Chciała mu zawierzyć. Był jedyną osobą, którą znała tak dobrze i która w jej myślach wciąż pozostawała taka sama. Zmienił się ładunek emocjonalny i temu nie mogła zaprzeczyć. Nie rozumiała dlaczego, ale w nadmiernym myśleniu nie odnajdzie spokoju. Nie przyjdzie jej również znaleźć odpowiedzi. Jedność jest siłą rodziny. – Nie widzę nic złego w odkrywaniu. Wiedza jest zawsze lepsza od niewiedzy. – po części odnajdywała nadzieje w tym, że niektóre rzeczy pozostały niezmienione. – Nie chce wydawać osądów, bo nie wiem jak to wszystko się potoczy, jedyne co mogę teraz zrobić to być otwartą i wdzięczną. – dodała z nutą wątpliwości w głosie. Była wdzięczna za to co przyszło im uczynić. Po zachowaniu Drew łatwo było wywnioskować, że nie było to łatwe zadanie. Wręcz przeciwnie.
Zaskoczył ją fakt, że podzieliła się z nią historią własnego małżeństwa. Może był to jedynie okruszek jej życia, ale i tak nazbyt osobisty by dzielić się nim z kompletnie nieznajomą osobą. Wiadomość o jego śmierci wybiła ją z pantałyku. Została wdową wychowującą samotnie dziecko? Aktualnie stanowiłoby to spory problem, a przecież Irina była od niej starsza. – Można próbować, ale gdzie w tym wszystkim uciecha? – igrała z ogniem, bo tak było ciekawiej. Niejednokrotnie zastanawiała się czy mogliby stworzyć z Drew jakąkolwiek relacje, bo wokół nich zawsze coś się działo. Nie było miejsca na stabilność i stagnacje. Kłótnie również dostarczały wrażeń. – Przykro mi słyszeć o śmierci twojego męża, Irino. Samotne macierzyństwo nie może być czymś łatwym ani przyjemnym. – macierzyństwo w ogóle nie kojarzyło jej się ani z łatwością, ani z przyjemnością. Może właśnie dlatego zwykle broniła się przed tym rękami i nogami. Niektóre kobiety były jednak stworzone do tej roli, może tak właśnie było z Iriną? – Nigdy mi o was nie opowiadał, nawet nie wiedziałam, że ma tak oddaną rodzinę. Przynajmniej nie pamiętam takiej rozmowy. – powiedziała dość celowo dając kobiecie znać, że chętnie dowie się więcej.
Wyraziła chęć pomocy, ale również nie widziała sensu nadmiernego narzucania się. Jej zahamowanie mogło wynikać z wielu kwestii, których sama nie potrafiła jeszcze pojąć, dlatego skinęła jedynie głową na słowa kobiety.
Zadane w zamyśleniu pytanie wybiło blondynkę z toru prowadzonej rozmowy. Dzieci? Nie lubiła dzieci, ale jedynie przez własne doświadczenia. Rozmawiała z nimi tak jak sama pragnęła by dorośli z nią rozmawiali, kiedy była dzieckiem. Wprost, szczerze. Potrafiła się hamować, ale jakoś ciężko było jej odnaleźć się wśród najmniejszych. Paradoksalnie dzieci lubiły ją aż nadto. – Nie trzeba ich lubić by im pomóc, prawda? – odpowiedziała wymijająco. – Jeśli potrzebują opieki to otoczę je opieką, jeśli rozmowy to porozmawiam. – w życiu widocznie przyszło jej robić wiele rzeczy, co do których nie wyrażała sympatii. – Właściwie… jest jedna rzecz, z którą ty mogłabyś pomóc mnie. – zaczęła upijając łyk alkoholu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Między innymi... – odparłam nieprecyzyjnie, nie tracąc wcale pewnego spojrzenia. Dziś w Anglii piastowałam przynajmniej kilka ról. Związana ze śmiercią więcej niż jedną nicią, to właśnie tę profesję uczyniłam sobie najbliższą.– Mam wiele zadań, dziś ich ilość zdaje się tylko rosnąć. Większość z nich skupia się jednak właśnie wokół śmierci. Towarzyszę tym, którzy wybierają się w swoją ostatnią drogę. Oddaje ich jej. Śmierci. A potem wracam tu, do Dunwich i tonę w papierach. Albo rzeźbię, choć zdecydowanie rzadziej niż kiedyś – przyznałam, oswajając jej mój wizerunek z zupełną swobodą. Nie musiałam dodawać, że chowanie zmarłych nie stanowiło mojego jedynego powiązania ze śmiertelną panią. Nie musiałam dodawać, że ubijanie zdrajców i szlamolubów stało się również moją misją. Było nią, jeszcze zanim opuściłam Bułgarię, jeszcze zanim Czarny Pan stał się moim panem. Stwierdzenie Lucindy wznieciło kolejny subtelny uśmiech. Podobała mi się droga jej rozmyślań, zdawała się pojmować, że tu chodziło o coś więcej. Że ja nie traktowałam śmierci prozaicznie. Dla mnie miała znaczenie, dla mnie była żywa, majestatyczna, bezkresna. Myślałam o niej z powagą: tak w roli mistrzyni pogrzebowej ceremonii, jak i między wiązkami mrocznych czarów. – Owszem – zgodziłam się z jej osądem, nie zagłębiając się jednak nadto w szczegóły. Być może któregoś dnia Lucindzie przyjdzie lepiej przyjrzeć mi się w tej roli. Kataklizmy zebrały krwawy plon w każdym zakątku kraju, już wkrótce przyjdzie nam uczestniczyć w wielu pochówkach, podejrzeć wiele śmiercionośnych ilustracji. Rzeczywistość malowała się w tych czarnych barwach i miną długie miesiące, nim na nowo przepełni się kolorem życia. Bez wątpienia miałam przed sobą bardzo pracowite dni.
- Przyjdzie dzień, że znajdziesz miejsce, w którym je ujrzysz. Albo dane ci będzie powrócić do korzeni, Lucindo. Wyrwali cię z tych ziem. Nie spodziewałabym się, gdybyś wtedy rozmyślała o nich z czułością, nie w tamtych okolicznościach – zauważyłam z zamyśleniem. – Nic jednak nie dzieje się natychmiast, zwłaszcza w tak delikatnej sprawie – dopowiedziałam, czyniąc z tych słów swojego rodzaju gest otuchy. Teraz była rozbita, zabłądziła, jej tok myślenia przekształciła klątwa w myśl intencji jej stwórcy. Dziewczyna winna zrozumieć zastany świat, być może i zburzyć to, co miała do tej pory, a potem z nowych elementów, które ofiarowaliśmy jej my, zbudować się od podstaw. Trudne, wymagające, ale możliwe. Jeżeli była tak bystra, jak postrzegał ją Drew, powinna sobie poradzić i pozbierać w odpowiedniej chwili. Osobiście wolałam, by nie okazało się, że zauroczenie zmąciło mu trzeźwy osąd. – To ty mi odpowiedz – rozpoczęłam, odbijając się lekko od komody, by powoli ją obejść. Wciąż z kieliszkiem w dłoni, wciąż w dumnej postawie pani tego domu. Oceniająco, wnikliwie, przez chwilę nawet szorstko. – Masz zamiar sprowadzić na ten dom niebezpieczeństwo? Zagrozić jego mieszkańcom? Patrzę na ciebie, Lucindo, i daleka jestem dziś od podobnych, tak ponurych wyroków, lecz to wciąż ty powinnaś wiedzieć najlepiej. Ja dopiero mam się przekonać – przyznałam, zatrzymując się tuż przed nią. Łyk trunku uspokoił wargi pragnące wyrzucić jeszcze więcej grozy w jej kierunku. Kłamstwa płynnie przechodziły przez usta. Tak, widziałam w niej zagrożenie, ale na razie obserwowałam bacznie bieg wydarzeń. Zbyt pospieszne byłyby to osądy. Zaufałam Drew, miałam więc i wkrótce zaufać jego… dziewczynie. Póki co powołałam do życia iluzję, która idealnie wpasowała się do składanej przez nas gry pozorów.
- Nie miej obaw, tak właśnie będzie – wyraziłam krótko i dosadnie, nie wdając się w rozplątywanie i tak nieco drażniącego wątku. Ona miała znać swoje miejsce, ona miała spodziewać się, że mimo zastanej w tych ścianach troski i dobroci, była obserwowana i jeszcze długo będzie, albowiem byłabym kompletnie głupia, pozwalając sobie na utratę czujności i rezygnację z roli rodzinnej strażniczki, mając w domu zbiegłą z elit terrorystkę. Naszego wroga. Mogłam szanować bratanka, mogłam być mu partnerem w mistyfikacji, ale istniało ryzyko, że nawet jemu w którymś momencie przekręci się we łbie na tyle, by potknął się w szaleństwie własnego planu. Potknął i naraził tym samym całą rodzinę na dewastację. Dewastację w chwili, gdy dopiero co wywiesiliśmy herby na tej ziemi. Osiągnął wiele, bez wątpienia, i byłam z niego dumna, ale nawet ktoś taki potrzebował na sobie czujnych oczu. Upomnienia. I ją także gotowa byłam surowo sprowadzić do parteru. Jej względy u namiestnika nie zapewniały dziewczynie mojego bezrefleksyjnego pobłażania.
- Oni nigdy nie mogli pochwalić się imponującym pomyślunkiem – wyraziłam pogardliwie. – A to, co zrobili z tobą, to tylko kolejny dowód. Sensownie byłoby myśleć, że wybrali ciebie przez wzgląd na zdolności pojedynkowe czy charakter, lecz… Po nich prędzej spodziewałabym się pragnienia zemsty, wbili szpilę, zrobili swojego żołnierza z młodej arystokratki. Zrobili z ciebie symbol, zbudowali na tobie historię, która nakarmiła ich wstrętną propagandę. To obrzydliwe. Dlatego nie spieszyłabym się z konfrontacją. To ostatnie, o czym w tej chwili powinnaś rozmyślać. Zbyt wiele dni trwałaś w tym zamknięciu, między fałszywymi przyjaciółmi – rzekłam wreszcie, nie odbierając sobie sposobności do paru kąśliwych uwag. Zakon Feniksa budził wstręt. – Jesteś kolejnym powodem, przez który gardzimy nimi jeszcze bardziej – oświadczyłam na koniec, nasączając głos właściwą emocją. Byłam dosadna, ale i gniewna. Świadomość bycia uratowaną miała na dobre zagnieździć się w jej umyśle.
Od dłuższej chwili towarzyszyła mi jej nagłość, w spokoju zaklęte pragnienia wyłuskania dla siebie jak największej ilości odpowiedzi. Robiła wywiad, ja miałam jej ofiarować ich jak najwięcej. Ja i każdy z domowników, jedyne twarze, które mogła dziś zobaczyć, jedyne usta, z którymi dane jej będzie w bliskim czasie porozmawiać. Owa nagłość dopraszała się o rozwiązania, lecz ta miała ich prędko w sobie nie odnaleźć. Ani w sobie ani w otoczeniu. Podsuwaliśmy powody i eleganckie kreacje, wierząc, że w nowym miejscu odżyje natchniona świeżym spojrzeniem. Otwarta, wdzięczna, ale przede wszystkim oswojona ze sobą i z nami. Powoli przytaknęłam, starając się zaangażować w ten gest także wejrzenie pełne zrozumienia. Niech tak robi, niech zgłębia. Dziś chciała dużo, ale z czasem pojmie, przyzwyczaiwszy się do okoliczności, że pewne kwestie nie są możliwe do rozstrzygnięcia na już.
- Igor był już dorosły, gdy mój mąż zmarł. Choć matka nie przestaje być matką, gdy dziecko dojrzeje. Byłam, jestem i będę nią. Gdy stanie się raz, zostanie na wieki. Los bywa okrutny, lecz z czasem pozwala nam pojąć więcej ze swych lekcji. Gdyby mój mąż żył, nie byłoby nas w Anglii. Ani mnie ani Igora. Nie mogłabym wspierać Drew, nie nosiłabym nazwiska Macnair – i nigdy byśmy się nie poznały. – Zapewne właśnie dlatego nie opowiadał, przybyłam do kraju w zeszłym roku. Żyliśmy w znacznej odległości, by dziś zjednoczyć się na nowo – podpowiedziałam Lucindzie, ofiarowując jej ten kolejny kawałek rodzinnej układanki. Nie czułam się zaskoczona brakiem wspominek po stronie bratanka. Nieomal nie istniałam w jego życiu przez długi czas. Zaś teraz miał mnie aż w nadmiarze.
Oczekiwałam odpowiedzi, chłonęłam z dokładnością jej możliwe reakcje z przynajmniej trzech powodów. Szukałam potwierdzenia intencji, szczerej chęci niesienia pomocy, faktycznej próby zaangażowania się w obowiązki związane z byciem częścią tej rodziny, a wreszcie i samej natury, postawy i przyszłych ambicji tej, która miała wraz z namiestnikiem już wkrótce sprawować opiekę. Nad nami wszystkimi, krainą, mieszkańcami i nim samym. Jej rola wprowadzić miała go w przyszłość. – Nie trzeba – potwierdziłam, wietrząc jednak podstęp w dziwacznej odpowiedzi. Nie wszystko, czym zajmuje się namiestnik ma mu się podobać, ma jej się podobać, ale nie tego wątku najbardziej szukałam. – Możesz udawać, choć niektóre dzieci potrafią czytać z dorosłych jak z otwartej księgi. Przejrzą cię i głośno przedstawią spostrzeżenia. Niemniej pomoc pozostaje pomocą – stwierdziłam, pozwalając sobie na lżejszy, nieco rozbawiony ton. Mogłabym przy tym dodać, że i ja nie pozostawałam entuzjastka macierzyństwa na początku swej drogi. Do pewnych rzeczy dochodziło się po czasie. I ja również nie zamierzałam teraz naciskać, by dostać to, czego chciałam. Dość na dzisiaj. – Co to takiego? – zapytałam unosząc lekko brew. Mów śmiało, chcę wiedzieć wszystko.
- Przyjdzie dzień, że znajdziesz miejsce, w którym je ujrzysz. Albo dane ci będzie powrócić do korzeni, Lucindo. Wyrwali cię z tych ziem. Nie spodziewałabym się, gdybyś wtedy rozmyślała o nich z czułością, nie w tamtych okolicznościach – zauważyłam z zamyśleniem. – Nic jednak nie dzieje się natychmiast, zwłaszcza w tak delikatnej sprawie – dopowiedziałam, czyniąc z tych słów swojego rodzaju gest otuchy. Teraz była rozbita, zabłądziła, jej tok myślenia przekształciła klątwa w myśl intencji jej stwórcy. Dziewczyna winna zrozumieć zastany świat, być może i zburzyć to, co miała do tej pory, a potem z nowych elementów, które ofiarowaliśmy jej my, zbudować się od podstaw. Trudne, wymagające, ale możliwe. Jeżeli była tak bystra, jak postrzegał ją Drew, powinna sobie poradzić i pozbierać w odpowiedniej chwili. Osobiście wolałam, by nie okazało się, że zauroczenie zmąciło mu trzeźwy osąd. – To ty mi odpowiedz – rozpoczęłam, odbijając się lekko od komody, by powoli ją obejść. Wciąż z kieliszkiem w dłoni, wciąż w dumnej postawie pani tego domu. Oceniająco, wnikliwie, przez chwilę nawet szorstko. – Masz zamiar sprowadzić na ten dom niebezpieczeństwo? Zagrozić jego mieszkańcom? Patrzę na ciebie, Lucindo, i daleka jestem dziś od podobnych, tak ponurych wyroków, lecz to wciąż ty powinnaś wiedzieć najlepiej. Ja dopiero mam się przekonać – przyznałam, zatrzymując się tuż przed nią. Łyk trunku uspokoił wargi pragnące wyrzucić jeszcze więcej grozy w jej kierunku. Kłamstwa płynnie przechodziły przez usta. Tak, widziałam w niej zagrożenie, ale na razie obserwowałam bacznie bieg wydarzeń. Zbyt pospieszne byłyby to osądy. Zaufałam Drew, miałam więc i wkrótce zaufać jego… dziewczynie. Póki co powołałam do życia iluzję, która idealnie wpasowała się do składanej przez nas gry pozorów.
- Nie miej obaw, tak właśnie będzie – wyraziłam krótko i dosadnie, nie wdając się w rozplątywanie i tak nieco drażniącego wątku. Ona miała znać swoje miejsce, ona miała spodziewać się, że mimo zastanej w tych ścianach troski i dobroci, była obserwowana i jeszcze długo będzie, albowiem byłabym kompletnie głupia, pozwalając sobie na utratę czujności i rezygnację z roli rodzinnej strażniczki, mając w domu zbiegłą z elit terrorystkę. Naszego wroga. Mogłam szanować bratanka, mogłam być mu partnerem w mistyfikacji, ale istniało ryzyko, że nawet jemu w którymś momencie przekręci się we łbie na tyle, by potknął się w szaleństwie własnego planu. Potknął i naraził tym samym całą rodzinę na dewastację. Dewastację w chwili, gdy dopiero co wywiesiliśmy herby na tej ziemi. Osiągnął wiele, bez wątpienia, i byłam z niego dumna, ale nawet ktoś taki potrzebował na sobie czujnych oczu. Upomnienia. I ją także gotowa byłam surowo sprowadzić do parteru. Jej względy u namiestnika nie zapewniały dziewczynie mojego bezrefleksyjnego pobłażania.
- Oni nigdy nie mogli pochwalić się imponującym pomyślunkiem – wyraziłam pogardliwie. – A to, co zrobili z tobą, to tylko kolejny dowód. Sensownie byłoby myśleć, że wybrali ciebie przez wzgląd na zdolności pojedynkowe czy charakter, lecz… Po nich prędzej spodziewałabym się pragnienia zemsty, wbili szpilę, zrobili swojego żołnierza z młodej arystokratki. Zrobili z ciebie symbol, zbudowali na tobie historię, która nakarmiła ich wstrętną propagandę. To obrzydliwe. Dlatego nie spieszyłabym się z konfrontacją. To ostatnie, o czym w tej chwili powinnaś rozmyślać. Zbyt wiele dni trwałaś w tym zamknięciu, między fałszywymi przyjaciółmi – rzekłam wreszcie, nie odbierając sobie sposobności do paru kąśliwych uwag. Zakon Feniksa budził wstręt. – Jesteś kolejnym powodem, przez który gardzimy nimi jeszcze bardziej – oświadczyłam na koniec, nasączając głos właściwą emocją. Byłam dosadna, ale i gniewna. Świadomość bycia uratowaną miała na dobre zagnieździć się w jej umyśle.
Od dłuższej chwili towarzyszyła mi jej nagłość, w spokoju zaklęte pragnienia wyłuskania dla siebie jak największej ilości odpowiedzi. Robiła wywiad, ja miałam jej ofiarować ich jak najwięcej. Ja i każdy z domowników, jedyne twarze, które mogła dziś zobaczyć, jedyne usta, z którymi dane jej będzie w bliskim czasie porozmawiać. Owa nagłość dopraszała się o rozwiązania, lecz ta miała ich prędko w sobie nie odnaleźć. Ani w sobie ani w otoczeniu. Podsuwaliśmy powody i eleganckie kreacje, wierząc, że w nowym miejscu odżyje natchniona świeżym spojrzeniem. Otwarta, wdzięczna, ale przede wszystkim oswojona ze sobą i z nami. Powoli przytaknęłam, starając się zaangażować w ten gest także wejrzenie pełne zrozumienia. Niech tak robi, niech zgłębia. Dziś chciała dużo, ale z czasem pojmie, przyzwyczaiwszy się do okoliczności, że pewne kwestie nie są możliwe do rozstrzygnięcia na już.
- Igor był już dorosły, gdy mój mąż zmarł. Choć matka nie przestaje być matką, gdy dziecko dojrzeje. Byłam, jestem i będę nią. Gdy stanie się raz, zostanie na wieki. Los bywa okrutny, lecz z czasem pozwala nam pojąć więcej ze swych lekcji. Gdyby mój mąż żył, nie byłoby nas w Anglii. Ani mnie ani Igora. Nie mogłabym wspierać Drew, nie nosiłabym nazwiska Macnair – i nigdy byśmy się nie poznały. – Zapewne właśnie dlatego nie opowiadał, przybyłam do kraju w zeszłym roku. Żyliśmy w znacznej odległości, by dziś zjednoczyć się na nowo – podpowiedziałam Lucindzie, ofiarowując jej ten kolejny kawałek rodzinnej układanki. Nie czułam się zaskoczona brakiem wspominek po stronie bratanka. Nieomal nie istniałam w jego życiu przez długi czas. Zaś teraz miał mnie aż w nadmiarze.
Oczekiwałam odpowiedzi, chłonęłam z dokładnością jej możliwe reakcje z przynajmniej trzech powodów. Szukałam potwierdzenia intencji, szczerej chęci niesienia pomocy, faktycznej próby zaangażowania się w obowiązki związane z byciem częścią tej rodziny, a wreszcie i samej natury, postawy i przyszłych ambicji tej, która miała wraz z namiestnikiem już wkrótce sprawować opiekę. Nad nami wszystkimi, krainą, mieszkańcami i nim samym. Jej rola wprowadzić miała go w przyszłość. – Nie trzeba – potwierdziłam, wietrząc jednak podstęp w dziwacznej odpowiedzi. Nie wszystko, czym zajmuje się namiestnik ma mu się podobać, ma jej się podobać, ale nie tego wątku najbardziej szukałam. – Możesz udawać, choć niektóre dzieci potrafią czytać z dorosłych jak z otwartej księgi. Przejrzą cię i głośno przedstawią spostrzeżenia. Niemniej pomoc pozostaje pomocą – stwierdziłam, pozwalając sobie na lżejszy, nieco rozbawiony ton. Mogłabym przy tym dodać, że i ja nie pozostawałam entuzjastka macierzyństwa na początku swej drogi. Do pewnych rzeczy dochodziło się po czasie. I ja również nie zamierzałam teraz naciskać, by dostać to, czego chciałam. Dość na dzisiaj. – Co to takiego? – zapytałam unosząc lekko brew. Mów śmiało, chcę wiedzieć wszystko.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W śmierci trudno było dostrzec przyjaciela. Dla niektórych stanowiła formę ucieczki, ostatecznej formy unikania. Przed wojną mówiło się o niej mniej, wielu bało się wpuścić ją do swojego domu wierząc, że gdy ta rozgości się na dobre to nie odejdzie, póki nie naje się do syta. Pokora wobec śmierci oznaczała akceptację nieuchronności tego procesu, gotowość do oddania się w ręce nieznanego i zaufanie wobec tajemnic, które mogą kryć się za zasłoną tego, co poza naszym pojęciem. Mogła mówić o własnej akceptacji względem tego co ostateczne, ale tak naprawdę nie wiedziała o śmierci nic. Przygotowanie się na jej przyjście zdawało się być poza wszelkimi umiejętnościami. Nie próbowała nawet udawać, że ma o jej wyrokach jakiekolwiek pojęcie. Może przez te wszystkie lata przynosiła śmierć innym, przelewała krew, od której na samą myśl robiło jej się mdło. Niczym zagubiona mysz wśród porośniętych ból. W Irinie widziała artystkę. Tak dała jej się poznać podczas ich pierwszego spotkania. Rzeźbiarka poszukająca inspiracji. Teraz jej prawdziwa profesja malowała jej się w majestatyczny sposób. Prędko ugryzła się w język nie pozwalając sobie na kolejne pytania. Na te finalnie przyjdzie czas później. – Teraz dostrzegam ślad jaki na tobie pozostawiła – śmierć – Nie mogła wybrać sobie odpowiedniejszej sługi – wszak nie chodziło o komplementowanie. Nie zależało blondynce na tym by wkraść się w łaski kobiety, a wręcz przeciwnie. Za każdym razem, gdy udawała kogoś innego ściągała na siebie prawdziwą tragedię. Faktycznie o wiele łatwiej było dostrzec w kobiecie odpowiednią manierę, spokój z iskierką chaosu. Wcześniej zrzucała to na garb artystycznej duszy i pewnie to również było tego przyczyną, ale nie tylko to.
Po kataklizmie, który tak dotkliwie nawiedził ich kraj pracy w jej fachu przybywało. Widziała unoszące się kłęby dymu nad hrabstwem i nawet nie starała się przewidywać faktycznych strat, z którymi należało się zmierzyć. Słowa wypowiedziane przez kobietę jak i ogół całej sytuacji sprawiły, że czarownica zaczęła zastanawiać się nad tym jakie cierpienie spadło na jej rodzinne ziemie. Czy niebo było dla nich łaskawe? A może ogień został strawiony właśnie przez ogień? Skinęła głową na słowa kobiety choć nie do końca w nie wierzyła. Ich zwady zaczęły się znacznie wcześniej i choć kiedyś przewidywała, że uda jej się choć pozornie trwać przy rodzinie tak teraz nie sądziła by znalazło się tam dla niej miejsce. Właściwie to nawet nie wiedziała, czy chce by takowe się znalazło. Nie wszystko uległo zmianie wraz z jej uwolnieniem. – Nie wszystkie blizny są widoczne, Irino. – odparła z pewnością w głosie. Może i jej wspomnienia uległy deformacji, może nie do końca wiedziała w co powinna pokładać wiarę, ale miała świadomość tego jakie relacje łączą ją z rodziną. Odebrano jej szansę do naprawy tego, objęcia drogi pełnej wolnej woli. Może teraz wyglądałoby to inaczej? Może wśród najbliższych dostrzegłaby przede wszystkim twarz sojuszników?
Czyż sama jej obecność nie była wystarczającym zagrożeniem? Ta myśl pobrzmiewała jej w głowie od pierwszej rozmowy z Drew, w której to dowiedziała się o wszystkich intrygach i kłamstwach. Czy dałaby sobie odciąć dłoń w pewności, że mieszkający tu czarodzieje są całkowicie bezpieczni i wolni od knowań wroga? Nie mogła. Bez względu na aktualny stan własnej psychiki daleko jej było do lekkomyślności, głupoty. Wiara nie stawała się rzeczywistością tylko dlatego, że tego szczerze pragnęliśmy. – A co wolałabyś usłyszeć? – zapytała wodząc za nią spojrzeniem. – Piękne kłamstwo jest takie, że nigdy nie sprowadzę na ten dom żadnego zagrożenia, ale wiesz, że to me czcze marzenia. Nic nie znaczą w obliczu tego z czym przyszło nam się mierzyć. – zaczęła z nutką niepokoju w głosie. Czuła, że jej może ufać. Czuła, że jej może powiedzieć. – Prawda jest gorzka i nikomu nieprzychylna. Świadomie nie zrobię nic by was skrzywdzić, ale pomimo zapewnień Drew wiem, że ten smród ciągnąć się będzie za mną bez względu na okoliczności. – dodała wzruszając delikatnie ramionami. Nie powiedziała nic z czego obie nie zdawałby sobie sprawy. – Wierzę więc w twój racjonalny osąd, Irino. Nie miej skrupułów przemówić mu do rozsądku, gdy nadejdzie na to pora. Niech ślepo nie skazuje tego co osiągnął na straty. – w duchu wiedziała, że taka rozmowa z nim samym nie miałaby żadnego sensu. Nie słuchał. Dla niego sprawa była przesądzona. Ona jednak nie chciała by przekreślił lata pracy, wyrzeczeń, podjętych decyzji na rzecz wybrakowania. Nikt jej za to nie obwiniał i na próżno szukać było w tym pragnienia atencji. Myślała zdroworozsądkowo i nawet jeśli dziś Irina tego nie widziała, to może przyjść taki moment, że doskonale zrozumie.
W skupieniu wsłuchiwała się w słowa czarownicy mając szczerą nadzieje, że z każdą kolejną wzmianką dowie się czegoś nowego. Była tu. Świadoma, pewna siebie, widząca jej sprawę z całkowicie innej perspektywy. Blondynka chciałaby stanąć z boku i przyjrzeć się swojemu życiu właśnie w taki sposób. Bierny obserwator – to by jej wystarczyło. – Czy brak dojścia do prawdy nie sprawi, że popadnę w obłęd? Czy to właśnie nie tego ludzie poszukują przez całe życie? – zapytała nie zgadzając się ze zdaniem kobiety. Miała unikać konfrontacji? Uciekać przed własną przeszłością? Nie mogłaby spojrzeć w lustro w obawie przed ujrzeniem tchórza. Miała swój honor choć ten rozchwiany, pozbawiony stabilności nie był tak wyrazisty jak kiedyś. Przed tym wszystkim. – Nie umiem, Irino. Nie umiem i nie chce. Teraz odpocznę, zregeneruje się, odnajdę siłę, którą mi odebrano, ale w bierności nie odnajdę ukojenia. Prawda mnie uratuje. Prawda i wet. – dodała mocząc usta w alkoholu. Porywczość nie była jej cechą temperamentu. Musiała pomyśleć, zaplanować. Cierpliwość stanowiła jej mocną stronę, ale nie zapominała. Potrafiła wybaczyć, ale o wiele częściej pielęgnowała w sobie urazy. Skinęła głową na kolejne słowa czarownicy. Było w tym coś pocieszającego. Coś utraciła, ale również coś zyskała, choć jedynie w uśpieniu przekonań zdawała sobie z tego sprawę.
W słowach zakląć można było wszystko. Czasem nie sposób odróżnić kłamstwa od prawdy, wrogości od przyjaźni, wsparcia od manipulacji. Nie zagłębiała się w to. Na próżno szukać było w niej czujności, bo nic innego prócz tych rozmów, spojrzeń i gestów nie miała. Ufała słyszanym słowom, bo od zmartwień pękała jej głowa. O wiele łatwiej było zagłębić się w czyjeś życie, poznać rozterki innych ludzi niżeli przyglądać się własnym od nowa i od nowa. Chyba zawsze odnajdywała w tym spokój i ucieczkę. Może po części właśnie to sprowadziło ją do tego miejsca? – Nic nie dzieje się bez przyczyny, a w życiu próżno szukać przypadków – skwitowała jej słowa unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. Pokrzepiającym, może pełnym zrozumienia. Dziś poznała wiele ról stojącej nieopodal kobiety: artystka, poddana śmierci, opiekunka, matka. Stanowiły o jej sile i ta na pewno zdawała sobie z tego sprawę. Nie prezentowała się jako ktoś kto nadstawia drugi policzek bez wytchnienia. – Ufam ci na słowo – dodała mieląc w myślach jej słowa o byciu matką. Sama takiego wzorca nie zaznała, ale nie miała zamiaru o tym mówić. Nie po litość tu przyszła, tej nie chciała od nikogo.
Żadnej pracy się nie bała. Wyzwania kojarzyły jej się z nowym doświadczeniem, adrenaliną, a tej nigdy nie było mało. Rozpalała żyły, przepełniania każdą komórkę ciała. Nawet w dyskomforcie potrafiła odnaleźć odpowiednią do wyniesienia lekcję. Wzruszyła ramionami zaciskając mocniej palce na szklance. – Dziwne, ale dzieci raczej mnie lubią. Nie mam w zwyczaju traktować ich jak niemądrych, zbyt małych, zbyt słabych, ale wynika to raczej z mojego braku doświadczenia. – dzieciom się to podobało, bo rzadko ktoś traktował je poważnie. Sama była dzieckiem, którego nikt nie traktował w sposób konkretny i z całego serca tego nienawidziła. Dorośli wpierają dzieciom, że świat maluje się w pudrowych barwach, gdy ten tak naprawdę przesycony jest szarością. Nic dziwnego, że głośno deklarują własne spostrzeżenia.
Przez chwile wahała się czy wypowiedzieć własne pragnienia. Może było zbyt wcześnie? Może powinna poczekać aż wszystko tu uspokoi się na tyle by mogli wziąć głęboki oddech? Niepewności mnożyły się z każdym oddechem, ale nie było odwrotu. Skoro zdecydowała się zacząć temat to teraz należało doprowadzić go do końca. – Zrozumiem odmowę – zaczęła od razu ze spokojem w głosie. – Natchnęłaś mnie jednak rozmową i chciałabym się z kimś spotkać. Uradowana byłabym gdybyś zechciała mi towarzyszyć choć wiem, że nadmiar pracy może być ku temu przeszkodą. To wszystko co dzieje się w Suffolk pewnie dzieje się też w całym kraju, a ja zaczęłam się martwić i chcąc zagłuszyć te niepewności w głowie pragnę zobaczyć się z moim bratem. – wytłumaczyła lekko przygryzając wargę. Nie prosiła przecież o nazbyt wiele, prawda?
Po kataklizmie, który tak dotkliwie nawiedził ich kraj pracy w jej fachu przybywało. Widziała unoszące się kłęby dymu nad hrabstwem i nawet nie starała się przewidywać faktycznych strat, z którymi należało się zmierzyć. Słowa wypowiedziane przez kobietę jak i ogół całej sytuacji sprawiły, że czarownica zaczęła zastanawiać się nad tym jakie cierpienie spadło na jej rodzinne ziemie. Czy niebo było dla nich łaskawe? A może ogień został strawiony właśnie przez ogień? Skinęła głową na słowa kobiety choć nie do końca w nie wierzyła. Ich zwady zaczęły się znacznie wcześniej i choć kiedyś przewidywała, że uda jej się choć pozornie trwać przy rodzinie tak teraz nie sądziła by znalazło się tam dla niej miejsce. Właściwie to nawet nie wiedziała, czy chce by takowe się znalazło. Nie wszystko uległo zmianie wraz z jej uwolnieniem. – Nie wszystkie blizny są widoczne, Irino. – odparła z pewnością w głosie. Może i jej wspomnienia uległy deformacji, może nie do końca wiedziała w co powinna pokładać wiarę, ale miała świadomość tego jakie relacje łączą ją z rodziną. Odebrano jej szansę do naprawy tego, objęcia drogi pełnej wolnej woli. Może teraz wyglądałoby to inaczej? Może wśród najbliższych dostrzegłaby przede wszystkim twarz sojuszników?
Czyż sama jej obecność nie była wystarczającym zagrożeniem? Ta myśl pobrzmiewała jej w głowie od pierwszej rozmowy z Drew, w której to dowiedziała się o wszystkich intrygach i kłamstwach. Czy dałaby sobie odciąć dłoń w pewności, że mieszkający tu czarodzieje są całkowicie bezpieczni i wolni od knowań wroga? Nie mogła. Bez względu na aktualny stan własnej psychiki daleko jej było do lekkomyślności, głupoty. Wiara nie stawała się rzeczywistością tylko dlatego, że tego szczerze pragnęliśmy. – A co wolałabyś usłyszeć? – zapytała wodząc za nią spojrzeniem. – Piękne kłamstwo jest takie, że nigdy nie sprowadzę na ten dom żadnego zagrożenia, ale wiesz, że to me czcze marzenia. Nic nie znaczą w obliczu tego z czym przyszło nam się mierzyć. – zaczęła z nutką niepokoju w głosie. Czuła, że jej może ufać. Czuła, że jej może powiedzieć. – Prawda jest gorzka i nikomu nieprzychylna. Świadomie nie zrobię nic by was skrzywdzić, ale pomimo zapewnień Drew wiem, że ten smród ciągnąć się będzie za mną bez względu na okoliczności. – dodała wzruszając delikatnie ramionami. Nie powiedziała nic z czego obie nie zdawałby sobie sprawy. – Wierzę więc w twój racjonalny osąd, Irino. Nie miej skrupułów przemówić mu do rozsądku, gdy nadejdzie na to pora. Niech ślepo nie skazuje tego co osiągnął na straty. – w duchu wiedziała, że taka rozmowa z nim samym nie miałaby żadnego sensu. Nie słuchał. Dla niego sprawa była przesądzona. Ona jednak nie chciała by przekreślił lata pracy, wyrzeczeń, podjętych decyzji na rzecz wybrakowania. Nikt jej za to nie obwiniał i na próżno szukać było w tym pragnienia atencji. Myślała zdroworozsądkowo i nawet jeśli dziś Irina tego nie widziała, to może przyjść taki moment, że doskonale zrozumie.
W skupieniu wsłuchiwała się w słowa czarownicy mając szczerą nadzieje, że z każdą kolejną wzmianką dowie się czegoś nowego. Była tu. Świadoma, pewna siebie, widząca jej sprawę z całkowicie innej perspektywy. Blondynka chciałaby stanąć z boku i przyjrzeć się swojemu życiu właśnie w taki sposób. Bierny obserwator – to by jej wystarczyło. – Czy brak dojścia do prawdy nie sprawi, że popadnę w obłęd? Czy to właśnie nie tego ludzie poszukują przez całe życie? – zapytała nie zgadzając się ze zdaniem kobiety. Miała unikać konfrontacji? Uciekać przed własną przeszłością? Nie mogłaby spojrzeć w lustro w obawie przed ujrzeniem tchórza. Miała swój honor choć ten rozchwiany, pozbawiony stabilności nie był tak wyrazisty jak kiedyś. Przed tym wszystkim. – Nie umiem, Irino. Nie umiem i nie chce. Teraz odpocznę, zregeneruje się, odnajdę siłę, którą mi odebrano, ale w bierności nie odnajdę ukojenia. Prawda mnie uratuje. Prawda i wet. – dodała mocząc usta w alkoholu. Porywczość nie była jej cechą temperamentu. Musiała pomyśleć, zaplanować. Cierpliwość stanowiła jej mocną stronę, ale nie zapominała. Potrafiła wybaczyć, ale o wiele częściej pielęgnowała w sobie urazy. Skinęła głową na kolejne słowa czarownicy. Było w tym coś pocieszającego. Coś utraciła, ale również coś zyskała, choć jedynie w uśpieniu przekonań zdawała sobie z tego sprawę.
W słowach zakląć można było wszystko. Czasem nie sposób odróżnić kłamstwa od prawdy, wrogości od przyjaźni, wsparcia od manipulacji. Nie zagłębiała się w to. Na próżno szukać było w niej czujności, bo nic innego prócz tych rozmów, spojrzeń i gestów nie miała. Ufała słyszanym słowom, bo od zmartwień pękała jej głowa. O wiele łatwiej było zagłębić się w czyjeś życie, poznać rozterki innych ludzi niżeli przyglądać się własnym od nowa i od nowa. Chyba zawsze odnajdywała w tym spokój i ucieczkę. Może po części właśnie to sprowadziło ją do tego miejsca? – Nic nie dzieje się bez przyczyny, a w życiu próżno szukać przypadków – skwitowała jej słowa unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. Pokrzepiającym, może pełnym zrozumienia. Dziś poznała wiele ról stojącej nieopodal kobiety: artystka, poddana śmierci, opiekunka, matka. Stanowiły o jej sile i ta na pewno zdawała sobie z tego sprawę. Nie prezentowała się jako ktoś kto nadstawia drugi policzek bez wytchnienia. – Ufam ci na słowo – dodała mieląc w myślach jej słowa o byciu matką. Sama takiego wzorca nie zaznała, ale nie miała zamiaru o tym mówić. Nie po litość tu przyszła, tej nie chciała od nikogo.
Żadnej pracy się nie bała. Wyzwania kojarzyły jej się z nowym doświadczeniem, adrenaliną, a tej nigdy nie było mało. Rozpalała żyły, przepełniania każdą komórkę ciała. Nawet w dyskomforcie potrafiła odnaleźć odpowiednią do wyniesienia lekcję. Wzruszyła ramionami zaciskając mocniej palce na szklance. – Dziwne, ale dzieci raczej mnie lubią. Nie mam w zwyczaju traktować ich jak niemądrych, zbyt małych, zbyt słabych, ale wynika to raczej z mojego braku doświadczenia. – dzieciom się to podobało, bo rzadko ktoś traktował je poważnie. Sama była dzieckiem, którego nikt nie traktował w sposób konkretny i z całego serca tego nienawidziła. Dorośli wpierają dzieciom, że świat maluje się w pudrowych barwach, gdy ten tak naprawdę przesycony jest szarością. Nic dziwnego, że głośno deklarują własne spostrzeżenia.
Przez chwile wahała się czy wypowiedzieć własne pragnienia. Może było zbyt wcześnie? Może powinna poczekać aż wszystko tu uspokoi się na tyle by mogli wziąć głęboki oddech? Niepewności mnożyły się z każdym oddechem, ale nie było odwrotu. Skoro zdecydowała się zacząć temat to teraz należało doprowadzić go do końca. – Zrozumiem odmowę – zaczęła od razu ze spokojem w głosie. – Natchnęłaś mnie jednak rozmową i chciałabym się z kimś spotkać. Uradowana byłabym gdybyś zechciała mi towarzyszyć choć wiem, że nadmiar pracy może być ku temu przeszkodą. To wszystko co dzieje się w Suffolk pewnie dzieje się też w całym kraju, a ja zaczęłam się martwić i chcąc zagłuszyć te niepewności w głowie pragnę zobaczyć się z moim bratem. – wytłumaczyła lekko przygryzając wargę. Nie prosiła przecież o nazbyt wiele, prawda?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przesiąka mnie, chciałoby się rzec w ślad za wnioskami wypływającymi wprost z warg Lucindy Selwyn. Jej personalia wciąż z jadowitym wydźwiękiem przeciskały się przez moje myśli, ale podobne nastroje starałam się wyłączyć w imię wyższego dobra. Sprawy rodzinne, zapewnienia, silna magia, przez którą stawała między nami w nieco innym wcieleniu, bliższa sprawie, wolna od głodu walki przeciwko nam, przeciwko jedynemu słusznemu dobru. Głowę unosiłam w dumie, ze śladem głębokich rozważań. Swe zdolności znałam doskonale i ceniłam, dlatego też nie w mojej naturze leżało wypieranie się podobnej sumie. Trafny osąd kobiety pozwolił stwierdzić, że była może bystrzejsza, niż dotąd mogłam ją postrzegać. Potencjał, w istocie, mieć musiała, albowiem bez niego mój bratanek nie ściągnąłby jej pod ten dach. Jakkolwiek durny wydawał się pomysł, musiała być tego ryzyka warta. I oby wkrótce zdołała tego dowieść.
- Ależ z pewnością – odparłam dość energicznie odnajdując w jej słowach istotną prawdę. – Te niewidoczne bywają najpaskudniejsze – dopełniłam krótko, dla siebie zachowując garść dodatkowych myśli. Gdybym tylko weszła w głąb siebie bardziej, odnalazłabym ich wiele. Większość być może zrobiłam sobie sama. Blizny wypełniały duszę, choć zagojone nie miały już dziś takiej mocy. Niegdyś bywały uciążliwe. Uznawałam jednak, że dziś mam to za sobą. Ona nie miała. Jej dopiero dane będzie się z tym zmierzyć. Daliśmy jej szansę. Będzie mądra i skorzysta z niej, odnajdzie drogę do pojednania, czy przyjmie jeszcze więcej blizn?
- Nie interesują mnie kłamstwa, nie pod tym dachem, nie w tej rodzinie. Prawda, choćby najbardziej nikczemna jest zawsze lepszym budulcem – przyznałam, niejako nawiązując do tego, że oto stawaliśmy razem, przyjmowaliśmy ją do rodziny, oferowaliśmy bycie jej częścią. Mydlenie sobie oczu niczego nie da. A przynajmniej jej nie da, bo my wszyscy niejako pozostawaliśmy uwikłani w wielką intrygę, w środku której stała ona. Mój głośny pogląd zakrawał o hipokryzję, wiedziałam o tym. Dziś, przy niej daleko stawaliśmy od prawdy i chciałoby się rzec, że śmiesznym było wymaganie jej od niej, ale to my rozdawaliśmy te karty, to my budowaliśmy świat wokół niej, manipulowaliśmy jej rzeczywistością. To nasze kłamstwo stawało się jej prawdą. Przyjazny gest zalał moje usta, kiedy podzieliła się swoją myślą. Byłam z tej odpowiedzi zadowolona. – Pomożemy ci wyzwolić się z tego smrodu. Nikt z nas nie tkwi w parszywej nieświadomości, konsekwencje mogą zapukać nam do drzwi….nieczysto. Lecz ty nie jesteś dziś sama – odrzekłam, poszukując zrozumienia w spojrzeniu, które niewiele mogło mieć w sobie młodzieńczej niewinności. Przeszła długą drogę, błądziła w świcie zdrajców i terrorystów. Walczyła po drugiej stronie, odnosiła rany. Widoczne i niewidoczne. Byłam tego świadoma. Byłam świadoma, że z jej powodu mogą nadejść i zagrozić tej rodzinie. Gdy to się stanie, będziemy gotowi.
Nie wszystko przyjść miało łatwo. – Jeżeli sięgniesz po to tu i teraz, z pewnością popadniesz w obłęd. Nie jesteś gotowa. Nie sugeruję jednak, byś do końca swych dni nie podjęła próby. Wymierzymy wspólnie karę za to, co cię spotkało. Znajdziesz swoją prawdę. Pewnego dnia. Lecz nie dziś. Patrzę na ciebie, widzę twą silną wolę, wiem, że nie spoczniesz, wiem, że tego potrzebujesz. Przyjdzie kiedyś na to pora. Dziś jednak to my jesteśmy twoim ratunkiem, poniosłaś rany, a zmierzenie się z tym teraz pokaleczy cię jeszcze bardziej. Ale słyszę, że to rozumiesz sama i cieszy mnie to. Wiedz, że osłabiona sama skazujesz się na rzeź. A na to nie pozwolę. – Czy to jasne? Srogi głos owinął się szorstkim pasem wokół jej uszu. Lepiej, żeby nie pchała się w paszczę lwa. Lepiej, by nic i nikt nie zdołał jej dziś skusić do kontaktu. Bezwzględnie należało zniszczyć wszystkie listy, każdy najmniejszy ślad, który zagrażał jej rozmyślaniom.
Pewnego dnia i jej przyjdzie przekonać się o sile i powinnościach matki. Nawet jeżeli nie wszystko czyniłam tak, jak mogłabym tego pragnąć, nawet jeżeli w tej roli popełniłam szereg błędów, których świadomość nadeszła niekiedy i po wielu latach, nie zamierzałam jej nigdy porzucać. I jego porzucać, mojego syna i mojej dumy. Przytaknęłam ledwo więc jej słowom, porzucając gdzieś między nimi opróżniony kieliszek. Ciepło przyjemnie rozpościerało się w żołądku, a ja rozmyślałam skrycie o odbytej z Lucindą rozmowie. Była potrzebna nam obu, z pewnością. Pielęgnować winnam i jej stosunek do mnie i mój własny do niej. Nieprędko przyjdzie mi zamazać wszystkie jej zbrodnie. Zapomnieć, kim była przez ostatnie lata. Musiałam to jednak uczynić prędzej czy później dla dobra tej rodziny. Z oka jednak nie zamierzałam jej spuszczać. W każdej chwili mogła zabłądzić, dać się uwieźć niewłaściwym myślom i zbliżyć do niebezpiecznej krawędzi – cokolwiek tak naprawdę miało to oznaczać.
– Zastanawiające… - wydusiłam, analizując jej słowa o dzieciach. Szereg myśli prędko i odważnie wywołał ślad uśmiechu na ustach. Brak doświadczenia można było zastąpić faktycznym kontaktem i próbą. Ujrzenie jej między dziećmi było widokiem, którego nie mogłam sobie odmówić. Tym bardziej, że Drew zamierzał związać z nią swą przyszłość. – Skoro dzieci cię lubią, sprawdzisz się. Wezmę cię tam ze sobą, dziś każda pomoc jest na wagę złota, Lucindo. A dzieci są naszą przyszłością – wymówiłam z powagą, jasno podkreślając ostatnie zdanie. Lubiłam tę myśl, obraz syna mimowolnie lśnił przed oczami. Tym razem jednak powodów i motywacji było jeszcze więcej.
Troska wobec szlachetnych krewnych. Tych prawdziwych, tych, z którymi zespolić miały się jej więzi na nowo – to dobra oznaka. Zadowoliło mnie to, co narodziło się w jej myślach. Niepokoiła się o nich, pochlebne uczucie zaczynało zachęcać do kolejnych kroków, do spotkania i jednocześnie podkreślenia swojej obecności po tej stronie. Pragnęła spojrzeć bratu w oczy. Bratu, którego opuściła. – Spotkasz się z nim. Zaprosimy go tutaj, do bezpiecznego miejsca. Sądzę, że w obliczu tego wszystkiego to lepsze od wizyty w Beaulieu, przynajmniej na razie. Wierzę, że się z tym zgodzisz. Poślę sowę, dopasujemy termin – odpowiedziałam konkretnie, nie znajdując powodów, dla których lord Selwyn mógłby odmówić spotkania z Lucindą. I ze mną. – Oczywiście, będę ci towarzyszyć. Nie ma powodu, by odmawiać ci możliwości spotkania z bratem. Już nie – odparłam ze spokojem, wierząc, że jej ewentualne obawy zostały całkowicie rozwiane. Pojawiająca się po jej stronie chęć kontaktu z bliskimi zdecydowanie nie była czymś, co powinniśmy zignorować.
zt x2
- Ależ z pewnością – odparłam dość energicznie odnajdując w jej słowach istotną prawdę. – Te niewidoczne bywają najpaskudniejsze – dopełniłam krótko, dla siebie zachowując garść dodatkowych myśli. Gdybym tylko weszła w głąb siebie bardziej, odnalazłabym ich wiele. Większość być może zrobiłam sobie sama. Blizny wypełniały duszę, choć zagojone nie miały już dziś takiej mocy. Niegdyś bywały uciążliwe. Uznawałam jednak, że dziś mam to za sobą. Ona nie miała. Jej dopiero dane będzie się z tym zmierzyć. Daliśmy jej szansę. Będzie mądra i skorzysta z niej, odnajdzie drogę do pojednania, czy przyjmie jeszcze więcej blizn?
- Nie interesują mnie kłamstwa, nie pod tym dachem, nie w tej rodzinie. Prawda, choćby najbardziej nikczemna jest zawsze lepszym budulcem – przyznałam, niejako nawiązując do tego, że oto stawaliśmy razem, przyjmowaliśmy ją do rodziny, oferowaliśmy bycie jej częścią. Mydlenie sobie oczu niczego nie da. A przynajmniej jej nie da, bo my wszyscy niejako pozostawaliśmy uwikłani w wielką intrygę, w środku której stała ona. Mój głośny pogląd zakrawał o hipokryzję, wiedziałam o tym. Dziś, przy niej daleko stawaliśmy od prawdy i chciałoby się rzec, że śmiesznym było wymaganie jej od niej, ale to my rozdawaliśmy te karty, to my budowaliśmy świat wokół niej, manipulowaliśmy jej rzeczywistością. To nasze kłamstwo stawało się jej prawdą. Przyjazny gest zalał moje usta, kiedy podzieliła się swoją myślą. Byłam z tej odpowiedzi zadowolona. – Pomożemy ci wyzwolić się z tego smrodu. Nikt z nas nie tkwi w parszywej nieświadomości, konsekwencje mogą zapukać nam do drzwi….nieczysto. Lecz ty nie jesteś dziś sama – odrzekłam, poszukując zrozumienia w spojrzeniu, które niewiele mogło mieć w sobie młodzieńczej niewinności. Przeszła długą drogę, błądziła w świcie zdrajców i terrorystów. Walczyła po drugiej stronie, odnosiła rany. Widoczne i niewidoczne. Byłam tego świadoma. Byłam świadoma, że z jej powodu mogą nadejść i zagrozić tej rodzinie. Gdy to się stanie, będziemy gotowi.
Nie wszystko przyjść miało łatwo. – Jeżeli sięgniesz po to tu i teraz, z pewnością popadniesz w obłęd. Nie jesteś gotowa. Nie sugeruję jednak, byś do końca swych dni nie podjęła próby. Wymierzymy wspólnie karę za to, co cię spotkało. Znajdziesz swoją prawdę. Pewnego dnia. Lecz nie dziś. Patrzę na ciebie, widzę twą silną wolę, wiem, że nie spoczniesz, wiem, że tego potrzebujesz. Przyjdzie kiedyś na to pora. Dziś jednak to my jesteśmy twoim ratunkiem, poniosłaś rany, a zmierzenie się z tym teraz pokaleczy cię jeszcze bardziej. Ale słyszę, że to rozumiesz sama i cieszy mnie to. Wiedz, że osłabiona sama skazujesz się na rzeź. A na to nie pozwolę. – Czy to jasne? Srogi głos owinął się szorstkim pasem wokół jej uszu. Lepiej, żeby nie pchała się w paszczę lwa. Lepiej, by nic i nikt nie zdołał jej dziś skusić do kontaktu. Bezwzględnie należało zniszczyć wszystkie listy, każdy najmniejszy ślad, który zagrażał jej rozmyślaniom.
Pewnego dnia i jej przyjdzie przekonać się o sile i powinnościach matki. Nawet jeżeli nie wszystko czyniłam tak, jak mogłabym tego pragnąć, nawet jeżeli w tej roli popełniłam szereg błędów, których świadomość nadeszła niekiedy i po wielu latach, nie zamierzałam jej nigdy porzucać. I jego porzucać, mojego syna i mojej dumy. Przytaknęłam ledwo więc jej słowom, porzucając gdzieś między nimi opróżniony kieliszek. Ciepło przyjemnie rozpościerało się w żołądku, a ja rozmyślałam skrycie o odbytej z Lucindą rozmowie. Była potrzebna nam obu, z pewnością. Pielęgnować winnam i jej stosunek do mnie i mój własny do niej. Nieprędko przyjdzie mi zamazać wszystkie jej zbrodnie. Zapomnieć, kim była przez ostatnie lata. Musiałam to jednak uczynić prędzej czy później dla dobra tej rodziny. Z oka jednak nie zamierzałam jej spuszczać. W każdej chwili mogła zabłądzić, dać się uwieźć niewłaściwym myślom i zbliżyć do niebezpiecznej krawędzi – cokolwiek tak naprawdę miało to oznaczać.
– Zastanawiające… - wydusiłam, analizując jej słowa o dzieciach. Szereg myśli prędko i odważnie wywołał ślad uśmiechu na ustach. Brak doświadczenia można było zastąpić faktycznym kontaktem i próbą. Ujrzenie jej między dziećmi było widokiem, którego nie mogłam sobie odmówić. Tym bardziej, że Drew zamierzał związać z nią swą przyszłość. – Skoro dzieci cię lubią, sprawdzisz się. Wezmę cię tam ze sobą, dziś każda pomoc jest na wagę złota, Lucindo. A dzieci są naszą przyszłością – wymówiłam z powagą, jasno podkreślając ostatnie zdanie. Lubiłam tę myśl, obraz syna mimowolnie lśnił przed oczami. Tym razem jednak powodów i motywacji było jeszcze więcej.
Troska wobec szlachetnych krewnych. Tych prawdziwych, tych, z którymi zespolić miały się jej więzi na nowo – to dobra oznaka. Zadowoliło mnie to, co narodziło się w jej myślach. Niepokoiła się o nich, pochlebne uczucie zaczynało zachęcać do kolejnych kroków, do spotkania i jednocześnie podkreślenia swojej obecności po tej stronie. Pragnęła spojrzeć bratu w oczy. Bratu, którego opuściła. – Spotkasz się z nim. Zaprosimy go tutaj, do bezpiecznego miejsca. Sądzę, że w obliczu tego wszystkiego to lepsze od wizyty w Beaulieu, przynajmniej na razie. Wierzę, że się z tym zgodzisz. Poślę sowę, dopasujemy termin – odpowiedziałam konkretnie, nie znajdując powodów, dla których lord Selwyn mógłby odmówić spotkania z Lucindą. I ze mną. – Oczywiście, będę ci towarzyszyć. Nie ma powodu, by odmawiać ci możliwości spotkania z bratem. Już nie – odparłam ze spokojem, wierząc, że jej ewentualne obawy zostały całkowicie rozwiane. Pojawiająca się po jej stronie chęć kontaktu z bliskimi zdecydowanie nie była czymś, co powinniśmy zignorować.
zt x2
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie narzekał na brak zajęć i nadmiar wolnego czasu, a jednak list, który przyniosła obca sowa, wzbudził w nim pewne zainteresowanie. Nadawca, a raczej nadawczyni nie była mu obca, pani Macnair pracowała dla jego rodziny. Współpraca spowodowana wymysłem jego żony przeciągała się jednak w sposób, który powoli stawał się nieakceptowalny. Wiedział, że obecne okoliczności zmieniały priorytety w życiu, lecz nie do końca podobało mu się zwlekanie z rozliczenia się ze swojej pracy. Dał temu jednak czas, a list, chociaż nie był wyjaśnieniem powstałej zwłoki, to wzbudził w nim ciekawość. Nie wiedział, co kobieta chciała mu przekazać, ani czemu w tym celu miał się fatygować do nowej siedziby rodziny Macnair. Nie dopytywał jednak, a tylko potwierdził, że zjawi się dnia w którym będzie oczekiwany. Opuszczając granice hrabstwa, nie czekała go przesadnie długa podróż, a jednak ten czas wykorzystał tak, jak każdy ostatni, gdy zostawał sam na sam z własnymi myślami. Od nocy spadających gwiazd zastanawiał się, co stało się z jego siostrą, z jego Lynn. Kilkukrotnie był blisko wysłania do niej Minervy z listem, ale powstrzymywał się w ostatnim momencie. Wybrała stronę, poszła za ideą głupich, którzy wierzyli w coś, co nie miało racji bytu. Nie zamierzał również ryzykować, że po raz kolejny zignoruje jego ostrzeżenie i odpowiedź dostarczy zbyt dobrze znane Selwyną ptaszysko. Nie mógł ryzykować, gdy Morgana najpewniej czekała na jego potknięcie, jakiś dowód zdrady, by kolejnej salamandrze odebrać nazwisko i pławić się w swej genialności, że oczyszczała ród. Z tygodnia na tydzień, jego niechęć do lady doyenne malała, emocje były zaduszane przez rozsądek. Niechęć, by kobieta kierowała rodem, zmieniał się w chłodny wniosek, że ktoś to musiał robić, a ten stołek wcale nie był wygodny i bezpieczny. Postanowił więc nie wchodzić jej w drogę, a tym samym nie podejmować głupich decyzji, których nie przemyślałby, chociaż kilka razy. Właśnie dlatego nie szukał kontaktu z siostrą, licząc, że prędzej czy później, jakaś informacja o niej dotrze do niego.
Uniósł wzrok na budowlę, Przeklętą Warownię, gdy zamajaczyła w końcu w zasięgu wzroku. Teren może i był imponujący dla okolicznych, sam budynek wydawał się ogromny, lecz dla niego pozostawał nijaki w porównaniu do Beaulieu Palace. Widać było, że przez długi czas nikt nie interesował się okolicą, a obecnie zajęcie Warowni przez Macnairów jeszcze nie odcisnęło swego piętna. Ze spokojem czekał, aż ktoś się do niego pofatyguje, zachce otworzyć drzwi. Etykieta wymagała, by przywitać gościa, a nie kazać mu stać na dworze, ale dziś nie spodziewał się niczego sobie znanego z codzienności.
Chwila się przedłużała, budząc cień irytacji, ale w końcu doszedł do niego dźwięk otwieranych drzwi. Zawiesił przenikliwe spojrzenie na młodym mężczyźnie, który stanął przed nim. Kim mógł być? W innych okolicznościach uznałby go za służącego, ale nie podejrzewał Macnairów o to. Jeszcze nie.
- Blaise Selwyn, oczekuje mnie Irina Macnair.- odezwał się z chłodnym spokojem, przedstawiając się z pewną niechęcią i omijając już tytulaturę lorda. Podążył za nieznajomym chłopakiem do salonu, kolejny raz zmuszony czekać. Nie zajął żadnego z wolnych miejsc, przyzwyczajony, by po prostu stać nim pojawi się rozmówca. Ot, dziwny nawyk, którego nie wypleniał, skoro nie musiał. Wsłuchiwał się w ciszę przerwaną dopiero szybkim krokiem i dźwiękiem obcasów na posadce. Cóż najwyraźniej zbliżała się ta z której powodu tu dziś był.
- Pani Macnair... - odezwał się, przerywając ciszę i odwracając się w stronę kobiety. Umilkł, jednak kiedy wzrok osiadł na znajomej sylwetce, zbyt znajomej. Cholera. Szlag. Kurwa.- Żywię nadzieję, że wyjaśni mi pani powód tego spotkania. List, który nie zdradził żadnych konkretów, wzbudził zainteresowanie, ale ono potrafi szybko zgasnąć, nie podtrzymane, a mój czas jest jednak dość cenny.- dopowiedział, gdy odzyskał rezon. Nie spodziewał się zobaczyć właśnie jej, tak naprawdę myślał, że spotkanie na festiwalu było pierwszym i ostatnim, pozostawiając po sobie pewien niedosyt, ale tak już musiało być. Dziś stracił swoją anonimowość, a do tego za chwilę przez obrączkę, okaże się takim samym dupkiem, jak mąż Iriny o którym mu opowiadała.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Właściwa nadeszła pora, by pewne informacje płynnie dotarły do uszu odpowiednich osób. Brat Lucindy miał być jedną z nich. Intencją naszą wszak było objawienie przyjaciołom i sojusznikom, jak wielka krzywda spotkała biedną damą, jak bardzo rebelianci pomieszali jej w zmysłach, krzywdząc dzień za dniem i zmuszając do rzeczy okrutnych, ale i sprzecznych z jej prawdziwymi poglądami. Spotkanie z arystokratą stanowić miało jeden z pierwszych kroków. Wykonywana przeze mnie praca dla żony lorda zdecydowanie daleka była od istoty dzisiejszej sprawy, lecz on miał się o tym dopiero dowiedzieć. Przybył jednak, zdaje się, że subtelna nuta tajemnicy zdołała lorda zainteresować tak, by nie zignorował wyzbytej z konkretów wiadomości.
Jej zaś obiecałam tę możliwość. Możliwość ujrzenia go i wspólnej rozmowy. Głupstwem byłoby dziś jeszcze stawiać się w Beaulieu lub pozwalać im na rozprawę w zbyt niepewnej lokalizacji. Warownia okazała się jedynym słusznym miejscem, bezpieczną przestrzenią dla załatwienia wspólnych spraw. Nie sądziłam jednak, że aż tak wspólnych. Niemniej Lucinda wiedziała, kto dziś gościć miał w naszym domostwie. Prośba miała się wypełnić, choć nasz interes w tej konfrontacji również był obecny. Nadejdzie jednak pora, by pewnym rzeczom pozwolić dziać się samoistnie. Anglia miała subtelnie dowiadywać się o kobiecie, która za sprawą Drew powróciła z martwych. Wreszcie wolna.
- Lordzie Selwyn – powitałam głośno prominenta, a drewniane skrzydła drzwi otworzyły się z charakterystycznym trzaskiem, bezsprzecznie kradnąc uwagę przybyłego. Wraz ze mną progi przekroczyła jasnowłosa kobieta, jakże dobrze mu znana. Pewnym krokiem przedostałam się do środka pokoju, zbliżając się tym samym do mężczyzny. No proszę, pozwoliłam sobie otaksować go wzrokiem bez jakiejkolwiek krępacji i zdecydowanie bardzo wnikliwie, choć wyglądało na to, że mieliśmy już okazję cieszyć się dogłębnym zaznajomieniem. Ciekawe czy lady Selwyn bawiła się na letnim festiwalu równie upojnie jak jej małżonek. – Pozostaję wielce rada, że zgodził się lord odwiedzić nas w Dunwich – przemówiłam wkrótce, napawając się uwidocznionym na męskiej twarzy zaskoczeniem. Oczywiście, nawet w półmrokach letnich ognisk nie mógłby przecież zapomnieć o takiej kobiecie jak ja. Poznał mnie, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Co okazać się miało dla niego bardziej zadziwiające? Moja tożsamość czy może towarzyszącej mi dziewczyny? – Zdaje się, że powodu naszego spotkania jak i zarazem mojej wspaniałej towarzyszki nie muszę lordowi przedstawiać – zakomunikowałam z uśmiechem i uczyniłam subtelny krok w bok, by dobrze mógł przyjrzeć się obliczu swej siostry. Nie zdziwiłabym, gdyby oniemiały prędko wylądował w fotelu. Nie często doświadcza się tak niemożliwych widoków. – Napije się pan, lordzie? – kontynuowałam, podchodząc do regału wdzięcznie kryjącego kilka smakowitych trunków. Mało kto chciałby podobne rewelacje przyjmować na trzeźwo. – Lucindo? – zapytałam, krótko i przyszykowałam szkło w niezbędnej nam ilości. Dźwięk przelewanego napoju wypełnił nieco zgęstniałą atmosferę. – Musisz wiedzieć, lordzie Selwyn – swobodnie rozpoczęłam wyjaśnienie, celowo podkreślając jego szlachetne tytuły. – że twa siostra, lady Selwyn, została poddana okrutnym praktykom zbrodniarzy i zmuszona do służby przeciwko szanowanym czarodziejskim rodzinom oraz Czarnemu Panu. Wbrew swej woli, w niezgodzie ze swymi pragnieniami, przeciwko swej rodzinie i przyjaciołom. Obrzydliwi zbrodniarze przez długi czas zmuszali ją do bycia tym, kim nigdy nie była. Do wspierania tych, którym nigdy nie wierzyła. – Skierowałam stroskane spojrzenie na Lucindę i delikatnie przyłożyłam dłoń do jej pleców. Spodziewałam się, że mówienie o tym wciąż pozostaje dla niej sprawą niełatwą, że wciąż próbuje odnaleźć się sama ze sobą, ale i między nami. Obecność brata mogła okazać się bardzo istotna. Wierzyłam, że Blaise stanie na wysokości zadania. Jeżeli zaś miała ochotę zabrać głos, dawałam jej do tego okazję, czyniąc ledwie wprowadzenie i nie mącąc w relacjach rodzeństwa. Powinien jednak wiedzieć, że… - mój znamienity bratanek, Drew Macnair, namiestnik Suffolk, pozbył się wstrętnie pętającego jej duszę przekleństwa, przywróciliśmy jej wolność i otoczyliśmy opieką. Lucinda Selwyn wróciła, lordzie. Prawdziwa, twoja siostra – zakończyłam z oczami utkwionymi w postaci jasnowłosej szlachcianki, by krótko później z nieskrytym wyczekiwaniem wypatrywać reakcji gościa.
Co teraz powiesz, Blaise? Obiecałam mu, że to, co miało go czekać w tych murach, okaże się dobitnie satysfakcjonujące. Czy kiedykolwiek kłamałam w podobnej kwestii? Czy kiedykolwiek pozostawiłam go niezaspokojonego?
Jej zaś obiecałam tę możliwość. Możliwość ujrzenia go i wspólnej rozmowy. Głupstwem byłoby dziś jeszcze stawiać się w Beaulieu lub pozwalać im na rozprawę w zbyt niepewnej lokalizacji. Warownia okazała się jedynym słusznym miejscem, bezpieczną przestrzenią dla załatwienia wspólnych spraw. Nie sądziłam jednak, że aż tak wspólnych. Niemniej Lucinda wiedziała, kto dziś gościć miał w naszym domostwie. Prośba miała się wypełnić, choć nasz interes w tej konfrontacji również był obecny. Nadejdzie jednak pora, by pewnym rzeczom pozwolić dziać się samoistnie. Anglia miała subtelnie dowiadywać się o kobiecie, która za sprawą Drew powróciła z martwych. Wreszcie wolna.
- Lordzie Selwyn – powitałam głośno prominenta, a drewniane skrzydła drzwi otworzyły się z charakterystycznym trzaskiem, bezsprzecznie kradnąc uwagę przybyłego. Wraz ze mną progi przekroczyła jasnowłosa kobieta, jakże dobrze mu znana. Pewnym krokiem przedostałam się do środka pokoju, zbliżając się tym samym do mężczyzny. No proszę, pozwoliłam sobie otaksować go wzrokiem bez jakiejkolwiek krępacji i zdecydowanie bardzo wnikliwie, choć wyglądało na to, że mieliśmy już okazję cieszyć się dogłębnym zaznajomieniem. Ciekawe czy lady Selwyn bawiła się na letnim festiwalu równie upojnie jak jej małżonek. – Pozostaję wielce rada, że zgodził się lord odwiedzić nas w Dunwich – przemówiłam wkrótce, napawając się uwidocznionym na męskiej twarzy zaskoczeniem. Oczywiście, nawet w półmrokach letnich ognisk nie mógłby przecież zapomnieć o takiej kobiecie jak ja. Poznał mnie, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Co okazać się miało dla niego bardziej zadziwiające? Moja tożsamość czy może towarzyszącej mi dziewczyny? – Zdaje się, że powodu naszego spotkania jak i zarazem mojej wspaniałej towarzyszki nie muszę lordowi przedstawiać – zakomunikowałam z uśmiechem i uczyniłam subtelny krok w bok, by dobrze mógł przyjrzeć się obliczu swej siostry. Nie zdziwiłabym, gdyby oniemiały prędko wylądował w fotelu. Nie często doświadcza się tak niemożliwych widoków. – Napije się pan, lordzie? – kontynuowałam, podchodząc do regału wdzięcznie kryjącego kilka smakowitych trunków. Mało kto chciałby podobne rewelacje przyjmować na trzeźwo. – Lucindo? – zapytałam, krótko i przyszykowałam szkło w niezbędnej nam ilości. Dźwięk przelewanego napoju wypełnił nieco zgęstniałą atmosferę. – Musisz wiedzieć, lordzie Selwyn – swobodnie rozpoczęłam wyjaśnienie, celowo podkreślając jego szlachetne tytuły. – że twa siostra, lady Selwyn, została poddana okrutnym praktykom zbrodniarzy i zmuszona do służby przeciwko szanowanym czarodziejskim rodzinom oraz Czarnemu Panu. Wbrew swej woli, w niezgodzie ze swymi pragnieniami, przeciwko swej rodzinie i przyjaciołom. Obrzydliwi zbrodniarze przez długi czas zmuszali ją do bycia tym, kim nigdy nie była. Do wspierania tych, którym nigdy nie wierzyła. – Skierowałam stroskane spojrzenie na Lucindę i delikatnie przyłożyłam dłoń do jej pleców. Spodziewałam się, że mówienie o tym wciąż pozostaje dla niej sprawą niełatwą, że wciąż próbuje odnaleźć się sama ze sobą, ale i między nami. Obecność brata mogła okazać się bardzo istotna. Wierzyłam, że Blaise stanie na wysokości zadania. Jeżeli zaś miała ochotę zabrać głos, dawałam jej do tego okazję, czyniąc ledwie wprowadzenie i nie mącąc w relacjach rodzeństwa. Powinien jednak wiedzieć, że… - mój znamienity bratanek, Drew Macnair, namiestnik Suffolk, pozbył się wstrętnie pętającego jej duszę przekleństwa, przywróciliśmy jej wolność i otoczyliśmy opieką. Lucinda Selwyn wróciła, lordzie. Prawdziwa, twoja siostra – zakończyłam z oczami utkwionymi w postaci jasnowłosej szlachcianki, by krótko później z nieskrytym wyczekiwaniem wypatrywać reakcji gościa.
Co teraz powiesz, Blaise? Obiecałam mu, że to, co miało go czekać w tych murach, okaże się dobitnie satysfakcjonujące. Czy kiedykolwiek kłamałam w podobnej kwestii? Czy kiedykolwiek pozostawiłam go niezaspokojonego?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wciąż nie przywykła do nowej rzeczywistości. Obce zdawały jej się okalające ją ściany, skrępowanie ogarniało jej ciało, a chaos myśli. Nie znajdywała w tym winy mieszkańców, bo ci dawali jej komfort, bez którego prawdopodobnie już popadłaby w obłęd. Starała się tego po sobie nie pokazywać, nie była typem narzekającej, gnębiącej innych własnymi troskami. Wręcz przeciwnie. Uzewnętrznienie się zawsze wiele ją kosztowało. Każda próba podzielenia się swoimi uczuciami, każda chęć otworzenia się, napotykała na mur, który sama wokół siebie zbudowała. Bała się oceny, bała się, że jej słabość zostanie źle zrozumiana. Wolała dusić wszystko w sobie niż ryzykować niezrozumienie. Była to jej najtrudniejsza walka – z samą sobą, z własnymi demonami.
W wyobraźni przyrównywała własną psychikę do nieuporządkowanej biblioteki. Stosy książek rozrzucone po podłodze i puste regały, które starała się porządkować. Poniszczone przez czas okładki, różne okresy życia – te, które utkwiły w jej pamięci i te, które zostały jej odebrane. Próbowała je poukładać, ale z trudem odnajdowała początek i odpowiednią kategorię. Potrzebowała by ktoś jej to wskazał, pomógł odnaleźć sens i porządek w aktualnym chaosie. Może Blaise nie był do tego idealną osobą, może bardziej kierowała się zmartwieniem czy chęcią ukorzenienia się, bowiem stanowił ważną część jej własnej krwi. Krwi, do której przyznawała się z wielką rezerwą.
Tak naprawdę do ostatniego momentu nie była pewna czy ten zdecyduje się przyjść. Podejrzewała, że Irina nie wyjawiła mu w liście zbyt wielu szczegółów, a jej brat zawsze był nad wyraz ostrożny i analityczny. Podchodziła do tego spotkania z powątpiewaniem i dopiero, gdy czarownica poinformowała ją o przybyciu gościa poczuła, jak serce zaczyna jej mocniej łomotać w piersi. Nie był to ten zły rodzaj stresu, który znała z przeszłości, a bardziej wyczekiwanie i niepewność co do tego reakcji. Ruszyła prędkim krokiem za swoją towarzyszką i na chwile wstrzymała oddech, gdy przekroczyły próg salonu.
Od razu jej spojrzenie pomknęło do znajomej twarzy. Ich ostatnie spotkanie pamiętała jak za mgłą. Wiedziała, że się odbyło i odczuwała emocje związane z tą konkretną wymianą zdań, ale nie do końca była w stanie skleić poruszony temat w całość. Teraz jej ciało również rozgrzały uczucia – zaufanie, ale i niepewność. Nie odezwała się słowem pozwalając kobiecie objaśnić sytuację, bowiem nie była pewna czy będzie w stanie to zrobić w tak klarowny sposób. Wzrok mężczyzny był pełen zagadkowej głębi, jakby sam nie był pewien, czy dobrze postąpił, przychodząc tutaj. Dodatkowo dostrzegała zaskoczenie, które raczej nie wydawało jej się być czymś dziwnym patrząc na okoliczności.
Blondynka pokręciła głową, gdy kobieta zaproponowała jej trunek, choć już chwilę później tego żałowała. Ten na pewno pomógłby jej przez to przejść. W skupieniu chłonęła wszystkie wypowiedziane przez czarownicę słowa. Gorzką prawdę. Poddana okrutnym praktykom i zmuszona do służby przeciw swoim. Na samą myśl po jej plecach przebiegł zimny dreszcz wypełniony wyrzutami sumienia. Los miał dla niej inne plany i musiała to w końcu zaakceptować. Może bez względu na to jakie decyzje by podjęła, to i tak zakończenie byłoby to samo?
Prawdziwa. Twoja siostra. Po tych słowach na jej ustach pojawił się szczery uśmiech. Ciężko było ocenić jej prawdziwość, autentyczność, zawsze była tak różna od wszystkich Selwynów. – Blaise – zaczęła i ruszyła w jego kierunku. Przytuliła go do siebie i delikatnie ustami musnęła jego policzek. Znów powróciła spojrzeniem do jego oczu cofając się zaledwie o krok. – Bałam się, że nie przyjdziesz. – dodała chcąc chyba wytłumaczyć konieczność tak wielkiej dyskrecji w nakreślonym przez czarownicę liście. Choć przecież nie wiedziała co ta dokładnie mu posłała, a jej wizja była jedynie wizją, czymś nierzeczywistym. Blondynka obróciła się w stronę kobiety posyłając jej uśmiech pełen wdzięczności. Gdyby nie ona prawdopodobnie nie doszłoby do tego spotkania w tak krótkim czasie, a Lucinda zwyczajnie tego potrzebowała. Musiała zacząć układać chaos w głowie zanim ten całkowicie ją pogrąży.
W wyobraźni przyrównywała własną psychikę do nieuporządkowanej biblioteki. Stosy książek rozrzucone po podłodze i puste regały, które starała się porządkować. Poniszczone przez czas okładki, różne okresy życia – te, które utkwiły w jej pamięci i te, które zostały jej odebrane. Próbowała je poukładać, ale z trudem odnajdowała początek i odpowiednią kategorię. Potrzebowała by ktoś jej to wskazał, pomógł odnaleźć sens i porządek w aktualnym chaosie. Może Blaise nie był do tego idealną osobą, może bardziej kierowała się zmartwieniem czy chęcią ukorzenienia się, bowiem stanowił ważną część jej własnej krwi. Krwi, do której przyznawała się z wielką rezerwą.
Tak naprawdę do ostatniego momentu nie była pewna czy ten zdecyduje się przyjść. Podejrzewała, że Irina nie wyjawiła mu w liście zbyt wielu szczegółów, a jej brat zawsze był nad wyraz ostrożny i analityczny. Podchodziła do tego spotkania z powątpiewaniem i dopiero, gdy czarownica poinformowała ją o przybyciu gościa poczuła, jak serce zaczyna jej mocniej łomotać w piersi. Nie był to ten zły rodzaj stresu, który znała z przeszłości, a bardziej wyczekiwanie i niepewność co do tego reakcji. Ruszyła prędkim krokiem za swoją towarzyszką i na chwile wstrzymała oddech, gdy przekroczyły próg salonu.
Od razu jej spojrzenie pomknęło do znajomej twarzy. Ich ostatnie spotkanie pamiętała jak za mgłą. Wiedziała, że się odbyło i odczuwała emocje związane z tą konkretną wymianą zdań, ale nie do końca była w stanie skleić poruszony temat w całość. Teraz jej ciało również rozgrzały uczucia – zaufanie, ale i niepewność. Nie odezwała się słowem pozwalając kobiecie objaśnić sytuację, bowiem nie była pewna czy będzie w stanie to zrobić w tak klarowny sposób. Wzrok mężczyzny był pełen zagadkowej głębi, jakby sam nie był pewien, czy dobrze postąpił, przychodząc tutaj. Dodatkowo dostrzegała zaskoczenie, które raczej nie wydawało jej się być czymś dziwnym patrząc na okoliczności.
Blondynka pokręciła głową, gdy kobieta zaproponowała jej trunek, choć już chwilę później tego żałowała. Ten na pewno pomógłby jej przez to przejść. W skupieniu chłonęła wszystkie wypowiedziane przez czarownicę słowa. Gorzką prawdę. Poddana okrutnym praktykom i zmuszona do służby przeciw swoim. Na samą myśl po jej plecach przebiegł zimny dreszcz wypełniony wyrzutami sumienia. Los miał dla niej inne plany i musiała to w końcu zaakceptować. Może bez względu na to jakie decyzje by podjęła, to i tak zakończenie byłoby to samo?
Prawdziwa. Twoja siostra. Po tych słowach na jej ustach pojawił się szczery uśmiech. Ciężko było ocenić jej prawdziwość, autentyczność, zawsze była tak różna od wszystkich Selwynów. – Blaise – zaczęła i ruszyła w jego kierunku. Przytuliła go do siebie i delikatnie ustami musnęła jego policzek. Znów powróciła spojrzeniem do jego oczu cofając się zaledwie o krok. – Bałam się, że nie przyjdziesz. – dodała chcąc chyba wytłumaczyć konieczność tak wielkiej dyskrecji w nakreślonym przez czarownicę liście. Choć przecież nie wiedziała co ta dokładnie mu posłała, a jej wizja była jedynie wizją, czymś nierzeczywistym. Blondynka obróciła się w stronę kobiety posyłając jej uśmiech pełen wdzięczności. Gdyby nie ona prawdopodobnie nie doszłoby do tego spotkania w tak krótkim czasie, a Lucinda zwyczajnie tego potrzebowała. Musiała zacząć układać chaos w głowie zanim ten całkowicie ją pogrąży.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mógł przewidzieć tego, co zgotuje mu los. Czym go zaskoczy, czym zdumieje. Zawieszając przenikliwe spojrzenie na Irinie Macnair, kobiecie niespodziewanie obdartej z tajemnicy i anonimowości równej jemu, myślał, że to jedyna niespodzianka tego dnia. Zaskoczony, nie zauważył w pierwszej chwili drugiej sylwetki, drobnej i znajomej, chociaż wcale nie trzymała się w cieniu. Nie była tą, która stałaby z boku, a nawet wtedy czy nie dostrzegłby jej? Wytrącony i zdumiony, wpatrywał się w starszą z kobiet, chociaż na pozór twarz pozostała nieprzeniknioną maską. Niewiele okazywał emocji, zwłaszcza kiedy wcale ich nie chciał. Minimalnie przekrzywił głowę, słuchając w milczeniu, gdy mówiła o powodzie i swej towarzyszce. Spojrzenie pomknęło ku niej i poczuł kolejną falę zaskoczenia, szoku większego, niż mógł przypuszczać. Tym razem emocje przełamały chłód, bo i Lucinda, jak żadna inna osoba na świecie, dotrzeć potrafiła do niego.
- Poproszę.- odparł z wyuczonym opanowaniem, kiedy spytała o napój.- Jeśli nie brakuje wam Ognistej, pani.- dodał, ale nie poświęcał jej więcej uwagi. Nie sięgał po tak mocne trunki często, zbyt mocno przyzwyczajony do francuskich win, których za to nie odmawiał sobie nigdy.
Słuchał, chociaż każde słowo zdawało się zabierać tylko czas. Najchętniej kazałby kobiecie wyjść, bo Irina chodź niezaprzeczalnie piękna, była teraz zbędnym towarzystwem. Nie jej gładkich słówek chciał słuchać, zdań składających się w formułki. Brzmiała, jak ktoś, kogo bardzo dobrze znał. Nie wtrącał się, nie kontrował słów, przyjmując to wszystko, co składało się na wyjaśnienie obecności Lucindy w tym miejscu. Skryta we wnętrzu radość starła się z pozorami niechęci, wobec siostry, która utraciła swe nazwisko na własne życzenie. Ta walka była jednak skazana na porażkę, bo wiedział, aż za dobrze, że to nie pozory dziś zwyciężą.
Prawie drgnął, słysząc swoje imię z ust siostry. Wpojona przez lata nieufność kazała trzymać dystans, ocenić wszystko na chłodno, pozbywając się emocji. Nie dało się, nie kiedy podeszła i przytuliła się do niego. Objął ją z chwilowym tylko wahaniem, ale to wszystko wystarczyło, aby połamać opory.
- Lynn.- szepnął, dłoń lekko opierając na tyle jej głowy. Przytulił ją mocniej, nie pozwalając jej w pierwszej chwili cofnąć się, chociażby o krok.- W coś ty się wpakowała.- dodał, dopiero kiedy powstał dystans między nimi. Oparł dłonie na kobiecych ramionach, przyglądał jej się z bliska. Dopiero teraz pozwalając, by uśmiech wpełzł na usta, zniszczył surowość z jaką prezentował się światu.- Cieszę się, że przyszedłem, że pomimo tajemniczości Pani Macnair, zawitałem w Przeklętej Warowni.- odparł, gdy zdradziła swą obawę. Wystarczyło, by trochę zwątpił, zasłonił się obowiązkami i do tego spotkania nigdy by nie doszło. Objął ją w pasie, w przedziwnym dla niego opiekuńczym geście.
Przeniósł spojrzenie na Irinę, dopiero teraz otrząsając się na tyle, by poświęcić jej uwagę. A raczej jej słowom, historii, którą mu podała na tacy.
- Powiedziałaś, że została poddana okrutnym praktykom i zmuszona, jak? Czym dokładnie? – spytał. Pamiętał ich ostatnią rozmowę i upór Lucindy, jej zaangażowanie w pomoc słabszym, której on nie akceptował. Nie mogli się wtedy dogadać ani zrozumieć stojąc w poglądach po dwóch różnych stronach barykady. Znał swą siostrę, nie wyglądała na kogoś przymuszonego w jakikolwiek sposób, ale może coś mu wtedy umknęło? Coś z czego uratował ją ów Drew Macnair. Przekleństwo pętające dusze, nie mówiło mu wiele, było zbyt dużym ogólnikiem, by wyjaśniało i utwierdzało go w tym, co słyszał.
Spojrzał na Lucindę, zanim powrócił wzrokiem ku Irinie.
- Wróciła to prawda, a przynajmniej na taką prawdę wygląda to, co widzę i czym mnie dziś uraczyłaś, Pani Macnair.- odezwał się, ale jego głos nie brzmiał wdzięcznością.- Niestety dla świata Lucinda Selwyn nie istnieje i to się nie zmieni, póki moja droga ciotka, Morgana Selwyn nie zmieni swego zdania. To nie jest kobieta, która ugnie się przed pełnymi zapału słowami i stwierdzeniami, więc pani Macnair, przed twoją rodziną stoi jeszcze jedno wyzwanie w postaci lady doyenne rodu Selwyn.- przypuszczał, że byli tego świadomi, ale wolał i tak wspomnieć o tym.- Jeśli będę w stanie, postaram się pomóc, aby moja siostra powróciła w pełni i stała się znów lady Selwyn.- spuścił wzrok na Lynn, posyłając jej lekki uśmiech. Chciał, aby była znów Selwynem, obracała się w rzeczywistości, która do niej należała i wyparła z pamięci biedę w której żyła dla idei, które wychodziło na to, że zostały jej fałszywie wmówione.
- Poproszę.- odparł z wyuczonym opanowaniem, kiedy spytała o napój.- Jeśli nie brakuje wam Ognistej, pani.- dodał, ale nie poświęcał jej więcej uwagi. Nie sięgał po tak mocne trunki często, zbyt mocno przyzwyczajony do francuskich win, których za to nie odmawiał sobie nigdy.
Słuchał, chociaż każde słowo zdawało się zabierać tylko czas. Najchętniej kazałby kobiecie wyjść, bo Irina chodź niezaprzeczalnie piękna, była teraz zbędnym towarzystwem. Nie jej gładkich słówek chciał słuchać, zdań składających się w formułki. Brzmiała, jak ktoś, kogo bardzo dobrze znał. Nie wtrącał się, nie kontrował słów, przyjmując to wszystko, co składało się na wyjaśnienie obecności Lucindy w tym miejscu. Skryta we wnętrzu radość starła się z pozorami niechęci, wobec siostry, która utraciła swe nazwisko na własne życzenie. Ta walka była jednak skazana na porażkę, bo wiedział, aż za dobrze, że to nie pozory dziś zwyciężą.
Prawie drgnął, słysząc swoje imię z ust siostry. Wpojona przez lata nieufność kazała trzymać dystans, ocenić wszystko na chłodno, pozbywając się emocji. Nie dało się, nie kiedy podeszła i przytuliła się do niego. Objął ją z chwilowym tylko wahaniem, ale to wszystko wystarczyło, aby połamać opory.
- Lynn.- szepnął, dłoń lekko opierając na tyle jej głowy. Przytulił ją mocniej, nie pozwalając jej w pierwszej chwili cofnąć się, chociażby o krok.- W coś ty się wpakowała.- dodał, dopiero kiedy powstał dystans między nimi. Oparł dłonie na kobiecych ramionach, przyglądał jej się z bliska. Dopiero teraz pozwalając, by uśmiech wpełzł na usta, zniszczył surowość z jaką prezentował się światu.- Cieszę się, że przyszedłem, że pomimo tajemniczości Pani Macnair, zawitałem w Przeklętej Warowni.- odparł, gdy zdradziła swą obawę. Wystarczyło, by trochę zwątpił, zasłonił się obowiązkami i do tego spotkania nigdy by nie doszło. Objął ją w pasie, w przedziwnym dla niego opiekuńczym geście.
Przeniósł spojrzenie na Irinę, dopiero teraz otrząsając się na tyle, by poświęcić jej uwagę. A raczej jej słowom, historii, którą mu podała na tacy.
- Powiedziałaś, że została poddana okrutnym praktykom i zmuszona, jak? Czym dokładnie? – spytał. Pamiętał ich ostatnią rozmowę i upór Lucindy, jej zaangażowanie w pomoc słabszym, której on nie akceptował. Nie mogli się wtedy dogadać ani zrozumieć stojąc w poglądach po dwóch różnych stronach barykady. Znał swą siostrę, nie wyglądała na kogoś przymuszonego w jakikolwiek sposób, ale może coś mu wtedy umknęło? Coś z czego uratował ją ów Drew Macnair. Przekleństwo pętające dusze, nie mówiło mu wiele, było zbyt dużym ogólnikiem, by wyjaśniało i utwierdzało go w tym, co słyszał.
Spojrzał na Lucindę, zanim powrócił wzrokiem ku Irinie.
- Wróciła to prawda, a przynajmniej na taką prawdę wygląda to, co widzę i czym mnie dziś uraczyłaś, Pani Macnair.- odezwał się, ale jego głos nie brzmiał wdzięcznością.- Niestety dla świata Lucinda Selwyn nie istnieje i to się nie zmieni, póki moja droga ciotka, Morgana Selwyn nie zmieni swego zdania. To nie jest kobieta, która ugnie się przed pełnymi zapału słowami i stwierdzeniami, więc pani Macnair, przed twoją rodziną stoi jeszcze jedno wyzwanie w postaci lady doyenne rodu Selwyn.- przypuszczał, że byli tego świadomi, ale wolał i tak wspomnieć o tym.- Jeśli będę w stanie, postaram się pomóc, aby moja siostra powróciła w pełni i stała się znów lady Selwyn.- spuścił wzrok na Lynn, posyłając jej lekki uśmiech. Chciał, aby była znów Selwynem, obracała się w rzeczywistości, która do niej należała i wyparła z pamięci biedę w której żyła dla idei, które wychodziło na to, że zostały jej fałszywie wmówione.
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ckliwe spotkanie brata i siostry, objęcie, czułość, pieszczota słowa lawirująca gdzieś na granicy niedowierzenia i zachwytu. Oczywiście, że tak. Ja byłam matką, która przyszła opowiedzieć tę historię, lecz dalej musieli zmierzyć się z tym sami. Sami na nowo nazwać swą relację, odkryć zatarte przez zdradę więzi. Zapomnieć o zbrodniach i nauczyć się żyć ze sobą w nowej rzeczywistości. Jakkolwiek zaciekły zamierzał być Selwyn, wiedziałam, że sobie z tym poradzę. Argument wszak, jakże żywy i promienny, stanął przed nim i otworzył ramiona – pogruchotany przez los, lecz gotowy do zmierzenia się z przyszłością. Ta zaś jawić się odtąd miała w barwach utraconych. Utraconych i odzyskanych w godzinie niesamowitej szansy. Dałam im więc tę chwilę, pozwoliłam namaścić się rodzinną miłością, ożyć tym jeszcze chwilę temu martwym relacjom. Moje słowa były ledwie prologiem, zapowiedzią czegoś nowego, w czym on również miał wziąć udział. Nasz niedawny eksces nie miał w tym momencie żadnego znaczenia. Ja byłam profesjonalistką, ja byłam tu po to, by wypełnić zadanie i nie zamierzałam odpuścić, dopóki cel nie zostanie osiągnięty. Choćbym miała wybrać mniej subtelne metody.
- Zapowiedziałam, że się nie zawiedziesz i słowa tego dotrzymałam… Tak właśnie mam w zwyczaju, lordzie Selwyn – wymówiłam dobitnie, a głos ten mogłam nieświadomie nasycić czymś więcej. Jakimś wspomnieniem, jakąś emocją, którą tylko on mógł pojąć. Był usatysfakcjonowany, patrzył prosto w oczy siostry, która dla niego umarła, by teraz narodzić się na raz jeszcze i znów służyć – swej starej i swej nowej rodzinie. Czy się z tym zgodzi? – Klątwą. Wyjątkowo paskudną. Lecz nie ja nie czuję się biegła w temacie klątw na tyle, by szczegółowo wyłożyć ci naturę tego plugastwa… - odpowiedziałam, mimowolnie przenosząc spojrzenie na dziewczynę. Z naszej trójki to ona posiadała największą wiedzę w tymże temacie. Mdły uśmiech zakwitł na moich ustach. – Istotne jest jednak to, że ta klątwa została usunięta z jej umysłu. Że mój bratanek w swym mistrzostwie zdołał uwolnić twoją siostrę od fałszywego postrzegania świata, że przerwał ciąg zbrodni, w których brała udział. Że zwrócił ją światu, do którego tak naprawdę przynależy. Uwolnił. – Wyliczałam z zaangażowaniem, posyłając lordowi odpowiednio sugestywne spojrzenie.
Zaś to, o czym mówił dalej, pozostawało niejako powodem tego całego spotkania. Choć to Lucinda zapragnęła ujrzeć swego krewnego, temat należało omówić na wielu płaszczyznach – kwestia tęsknoty siostry do brata zdecydowanie nie była na pierwszy miejscu, lecz pozornie dla niej tak właśnie mogło to wyglądać. Odważny w swych postulatach szlachcic postanowił jednak poigrać ze mną i być może uwierzył, że oto rzuca mi wyzwanie, któremu nie podołamy. – Możesz mi wierzyć, lordzie Selwyn, że nasza rodzina uczyni wszystko, co trzeba w tym względzie. Gotowi jesteśmy spotkać się z lady doyenne i przedstawić jej szczegóły tej historii. Ośmielę się jednak stwierdzić, że ty jako brat Lucindy rozpoznasz w niej prawdę i szczerość, że ty jako jeden z lordów Essexu wyjdziesz swej siostrze naprzeciw i wspomożesz ją w powrocie do dawnego życia lepiej niż ktokolwiek inny – kontynuowałam, pozwalając sobie na przechadzkę, nieco bliżej i bliżej, aż stanęłam tuż za jego plecami. – Tobie uwierzą, tobie ufają, mój lordzie. Któż wszak miałby czelność ignorować głos swego pana? – przemówiłam, stojąc przy jego boku. Spojrzenie skierowałam jednak znaczące wprost na twarz Lucindy. Musiała wiedzieć, że brat był dobrą drogą, że gdy on uwierzy, lady Morgana okaże większą przychylność sprawie. A może wcale nie pozostawał w łaskach swej ciotki? O tym nie posiadałam wiedzy. – Twa obecność, twe wsparcie będzie dla Lucindy z pewnością nieocenione. Prawda, Lucindo? – zwróciłam się do jasnowłosej, która z pewnością dobrze zdążyła już zorientować się w swym położeniu. Ona również musiała poczynić stosowne starania. Ona musiała dać z siebie najwięcej. – Pozostaję wielce rada, że jesteśmy zgodni, lordzie Selwyn. Bez wątpienia przed nami zadanie trudne, lecz ufam, że wspólnie zdołamy załatać to, co zostało rozprute przez tych obrzydliwych zbrodniarzy… - odrzekłam i odeszłam kawałek, by pochwycić szklankę ognistej i wręczyć mu ją osobiście. Popatrzyłam Blaise’owi prosto w oczy. Nawet mi się to podobało. To, że spotkał mnie teraz tutaj w roli zupełnie zaskakującej. Z pewnością ożyły w nim wspomnienia o rozkoszy, jaką mu zaoferowałam.
Obdarzyłam tę dwójkę szerszym nieco uśmiechem i raz jeszcze przemówiłam: - Usiądźmy, napijmy się. Z całą pewnością mamy wiele do omówienia…. – zaoferowałam, gestem dłoni wskazując na wygodne sofy i fotele. Sądziłam, że rodzeństwo będzie potrzebowało jeszcze przestrzeni, by wspólnie nacieszyć się odzyskaniem tego, co zostało niegdyś utracone.
- Zapowiedziałam, że się nie zawiedziesz i słowa tego dotrzymałam… Tak właśnie mam w zwyczaju, lordzie Selwyn – wymówiłam dobitnie, a głos ten mogłam nieświadomie nasycić czymś więcej. Jakimś wspomnieniem, jakąś emocją, którą tylko on mógł pojąć. Był usatysfakcjonowany, patrzył prosto w oczy siostry, która dla niego umarła, by teraz narodzić się na raz jeszcze i znów służyć – swej starej i swej nowej rodzinie. Czy się z tym zgodzi? – Klątwą. Wyjątkowo paskudną. Lecz nie ja nie czuję się biegła w temacie klątw na tyle, by szczegółowo wyłożyć ci naturę tego plugastwa… - odpowiedziałam, mimowolnie przenosząc spojrzenie na dziewczynę. Z naszej trójki to ona posiadała największą wiedzę w tymże temacie. Mdły uśmiech zakwitł na moich ustach. – Istotne jest jednak to, że ta klątwa została usunięta z jej umysłu. Że mój bratanek w swym mistrzostwie zdołał uwolnić twoją siostrę od fałszywego postrzegania świata, że przerwał ciąg zbrodni, w których brała udział. Że zwrócił ją światu, do którego tak naprawdę przynależy. Uwolnił. – Wyliczałam z zaangażowaniem, posyłając lordowi odpowiednio sugestywne spojrzenie.
Zaś to, o czym mówił dalej, pozostawało niejako powodem tego całego spotkania. Choć to Lucinda zapragnęła ujrzeć swego krewnego, temat należało omówić na wielu płaszczyznach – kwestia tęsknoty siostry do brata zdecydowanie nie była na pierwszy miejscu, lecz pozornie dla niej tak właśnie mogło to wyglądać. Odważny w swych postulatach szlachcic postanowił jednak poigrać ze mną i być może uwierzył, że oto rzuca mi wyzwanie, któremu nie podołamy. – Możesz mi wierzyć, lordzie Selwyn, że nasza rodzina uczyni wszystko, co trzeba w tym względzie. Gotowi jesteśmy spotkać się z lady doyenne i przedstawić jej szczegóły tej historii. Ośmielę się jednak stwierdzić, że ty jako brat Lucindy rozpoznasz w niej prawdę i szczerość, że ty jako jeden z lordów Essexu wyjdziesz swej siostrze naprzeciw i wspomożesz ją w powrocie do dawnego życia lepiej niż ktokolwiek inny – kontynuowałam, pozwalając sobie na przechadzkę, nieco bliżej i bliżej, aż stanęłam tuż za jego plecami. – Tobie uwierzą, tobie ufają, mój lordzie. Któż wszak miałby czelność ignorować głos swego pana? – przemówiłam, stojąc przy jego boku. Spojrzenie skierowałam jednak znaczące wprost na twarz Lucindy. Musiała wiedzieć, że brat był dobrą drogą, że gdy on uwierzy, lady Morgana okaże większą przychylność sprawie. A może wcale nie pozostawał w łaskach swej ciotki? O tym nie posiadałam wiedzy. – Twa obecność, twe wsparcie będzie dla Lucindy z pewnością nieocenione. Prawda, Lucindo? – zwróciłam się do jasnowłosej, która z pewnością dobrze zdążyła już zorientować się w swym położeniu. Ona również musiała poczynić stosowne starania. Ona musiała dać z siebie najwięcej. – Pozostaję wielce rada, że jesteśmy zgodni, lordzie Selwyn. Bez wątpienia przed nami zadanie trudne, lecz ufam, że wspólnie zdołamy załatać to, co zostało rozprute przez tych obrzydliwych zbrodniarzy… - odrzekłam i odeszłam kawałek, by pochwycić szklankę ognistej i wręczyć mu ją osobiście. Popatrzyłam Blaise’owi prosto w oczy. Nawet mi się to podobało. To, że spotkał mnie teraz tutaj w roli zupełnie zaskakującej. Z pewnością ożyły w nim wspomnienia o rozkoszy, jaką mu zaoferowałam.
Obdarzyłam tę dwójkę szerszym nieco uśmiechem i raz jeszcze przemówiłam: - Usiądźmy, napijmy się. Z całą pewnością mamy wiele do omówienia…. – zaoferowałam, gestem dłoni wskazując na wygodne sofy i fotele. Sądziłam, że rodzeństwo będzie potrzebowało jeszcze przestrzeni, by wspólnie nacieszyć się odzyskaniem tego, co zostało niegdyś utracone.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Obawiała się spotkania z bratem. Jego reakcji, spojrzenia, jego słów. Wiele słów, które padły przez ostatnie lata przesycone były przede wszystkim emocjami – nie tymi dobrymi. Ich ostatnie spotkanie było w jej wspomnieniach jedynie mgłą. Wiedziała, że się widzieli, ale nie potrafiła przypomnieć sobie żadnych szczegółów tego spotkania – o czym rozmawiali? Czy znów się pokłócili? Starała się w swojej pamięci trzymać przede wszystkim te dobre chwile. Nigdy jej nie negował, zwykle brał na siebie wszelkie jej przewinienia, pomagał jej się wymykać z domu, gdy jej rwąca się do życia dusza tego potrzebowała. Był częścią jej serca i duszy – doskonale wiedziała, że nigdy z jego ręki nie spotka go krzywda. Może właśnie dlatego prośba do Iriny była tak pierwotna? Może właśnie dlatego tęskniła do niego? Do brata.
Gdy ją przytulił – mocno zaciskając jej drobne ciało w swoich ramionach poczuła się jak w domu. Tylko pozornym, bo sama Pałacu nigdy by domem nie nazwała, ale były osoby i rzeczy, które tworzyły to miejsce znośnym i czasem dobrym. Pieszczotliwe zdrobnienie otuliło jej uszy, a drobny dreszcz przebiegł po jej ciele. W coś ty się wpakowała. W co się wpakowała? Przecież w końcu została uratowana, w końcu powróciła. Te słowa dotknęły jakiejś części jej duszy. Znów poczuła wyrzuty sumienia. Kolejna osoba, której przez te wszystkie lata wyrządziła krzywdę. Uśmiechnęła się promiennie próbując pogrzebać rosnące w niej emocje. Cieszyła się, że tu był. Naprawdę się cieszyła. Nie odeszła od niego, gdy przygarnął ją do siebie ramieniem. Chciała napawać się obecnością póki ta trwała. Póki to wszystko jeszcze „jakoś” się układało.
Blondynka podjęła temat, gdy wzrok Iriny skupił się na niej przez dłuższą chwilę. – Drew odkrył, że rebelianci nałożyli na mnie przekleństwo – sami czy rękami innych ludzi? Nikt tego nie wie. Może była to zaplanowana zasadzka, dobrze wiemy, że wielu z naszej krwi wybrało właśnie rebelię. Klątwa została złamana, ale ja utraciłam wszelkie wspomnienia z tego czasu. Nie wiem co robiłam, z kim byłam, właściwie… pamiętam tylko rzeczy niezwiązane z wojną. Próbujemy pracować nad tym efektem ubocznym i wierzę, że w końcu przywrócimy mi pamięć. Ta klątwa miała zakładać całkowite posłuszeństwo drugiej stronie, Blaise. To co mówiłam, robiłam i kim byłam… to nie zależało ode mnie. – powiedziała spoglądając najpierw na kobietę, a dopiero po chwili skupiając spojrzenie na bracie. – Powiedz mi co o tym myślisz. – dodała szybko chcąc by mężczyzna wypowiedział się w tej kwestii. Potrzebowała jego zdrowego osądu.
Była wdzięczna Irinie i właściwie nie mogła powiedzieć za co najbardziej. Była przy niej, otoczyła ją opieką, przekazywała jej najważniejsze kwestie, nawet kiedy Drew ich unikał. Zorganizowała to spotkanie. Kobieta o wiele lepiej radziła sobie w tej chwili z emocjami. Była całkowicie opanowana i Lucinda jej tego zazdrościła. Prowadziła rozmowę jak na dyplomatkę przystało i chyba o to też chodziło w tym spotkaniu – o wypracowaniu odpowiedniego frontu. Blondynka nie byłaby w stanie tego zrobić sama, bo zbyt wiele kwestii przysłaniało jej teraz osąd. Czarownica skrzywiła się na dźwięk imienia swojej ciotki i przygryzła wargę. To był temat, który uderzał również w jej moralność. Czy ona chciała ponownie zostać Selwynem? Czy chciała powrócić do leża toczących się sporów i zawiści? Długo przed przekleństwem była daleka od przyjmowania na siebie szlacheckich obyczajów i nie wyobrażała sobie sytuacji, w której musiałaby do tego powrócić. Teraz jednak wiele się zmieniło. Nie musiała wrócić do Pałacu – mogła zostać tutaj. – Bez względu na wasze intencję lady Morgana i tak zrobi to co według niej będzie najbardziej odpowiednie i nie zdziwiłabym się, gdyby odmówiła mojego powrotu. Jestem pewna, że moja twarz już dawno została wypalona ze skorowidzu, więc jeśli Blaise nie chcesz się w to angażować, to oczywiście zrozumiem – zrozumiemy. – tu przeniosła wzrok na kobietę w wymownym spojrzeniu. – Masz swoje życie, swoją rodzinę. Nie dlatego tu dziś się spotykamy. Po prostu chciałam cię zobaczyć. Jeśli jednak… chciałbyś jakimkolwiek słowem wesprzeć mnie w tej batalii to oczywiście będę wdzięczna, ale to wszystko, twoja chęć i nic więcej. – dodała z pewnością siebie. Jeśli nie zyskałaby nazwiska to też jej życie wcale by się nie zmieniło. To samo powiedziała Drew - nie musiało jej tu w ogóle być. Nie chciałaby go zostawiać, ale była typem koczownika, swój dom odnalazłaby w każdym zakątku świata. To ludzie musieli podejmować trudne decyzje czy właściwie chcą jej obecności w swoim.
Ruszyła w stronę kanap, gdy Irina wskazała je gestem. Gdy usiedli skierowała ponownie spojrzenie na czarownicę. – Bardzo mi pomogli. Kiedy obudziłam się po zdjęciu klątwy nikomu nie ufałam, uniosłam różdżkę nawet przeciw Drew. Jedyną osobą, którą poznałam i której od razu zaufałam była Irina. Wiesz, gdzie się poznałyśmy? – uśmiechnęła się do brata. – W opuszczonym teatrze w Essex. Potrzebowałam wrócić do domu choć na chwilę i tam po raz pierwszy się spotkałyśmy. Pewnie masz wiele pytań, więc pytaj, Blaise. Spróbujmy to poskładać. – dodała spoglądając na panią domu, bo ona również musiała mieć wiele do powiedzenia.
Gdy ją przytulił – mocno zaciskając jej drobne ciało w swoich ramionach poczuła się jak w domu. Tylko pozornym, bo sama Pałacu nigdy by domem nie nazwała, ale były osoby i rzeczy, które tworzyły to miejsce znośnym i czasem dobrym. Pieszczotliwe zdrobnienie otuliło jej uszy, a drobny dreszcz przebiegł po jej ciele. W coś ty się wpakowała. W co się wpakowała? Przecież w końcu została uratowana, w końcu powróciła. Te słowa dotknęły jakiejś części jej duszy. Znów poczuła wyrzuty sumienia. Kolejna osoba, której przez te wszystkie lata wyrządziła krzywdę. Uśmiechnęła się promiennie próbując pogrzebać rosnące w niej emocje. Cieszyła się, że tu był. Naprawdę się cieszyła. Nie odeszła od niego, gdy przygarnął ją do siebie ramieniem. Chciała napawać się obecnością póki ta trwała. Póki to wszystko jeszcze „jakoś” się układało.
Blondynka podjęła temat, gdy wzrok Iriny skupił się na niej przez dłuższą chwilę. – Drew odkrył, że rebelianci nałożyli na mnie przekleństwo – sami czy rękami innych ludzi? Nikt tego nie wie. Może była to zaplanowana zasadzka, dobrze wiemy, że wielu z naszej krwi wybrało właśnie rebelię. Klątwa została złamana, ale ja utraciłam wszelkie wspomnienia z tego czasu. Nie wiem co robiłam, z kim byłam, właściwie… pamiętam tylko rzeczy niezwiązane z wojną. Próbujemy pracować nad tym efektem ubocznym i wierzę, że w końcu przywrócimy mi pamięć. Ta klątwa miała zakładać całkowite posłuszeństwo drugiej stronie, Blaise. To co mówiłam, robiłam i kim byłam… to nie zależało ode mnie. – powiedziała spoglądając najpierw na kobietę, a dopiero po chwili skupiając spojrzenie na bracie. – Powiedz mi co o tym myślisz. – dodała szybko chcąc by mężczyzna wypowiedział się w tej kwestii. Potrzebowała jego zdrowego osądu.
Była wdzięczna Irinie i właściwie nie mogła powiedzieć za co najbardziej. Była przy niej, otoczyła ją opieką, przekazywała jej najważniejsze kwestie, nawet kiedy Drew ich unikał. Zorganizowała to spotkanie. Kobieta o wiele lepiej radziła sobie w tej chwili z emocjami. Była całkowicie opanowana i Lucinda jej tego zazdrościła. Prowadziła rozmowę jak na dyplomatkę przystało i chyba o to też chodziło w tym spotkaniu – o wypracowaniu odpowiedniego frontu. Blondynka nie byłaby w stanie tego zrobić sama, bo zbyt wiele kwestii przysłaniało jej teraz osąd. Czarownica skrzywiła się na dźwięk imienia swojej ciotki i przygryzła wargę. To był temat, który uderzał również w jej moralność. Czy ona chciała ponownie zostać Selwynem? Czy chciała powrócić do leża toczących się sporów i zawiści? Długo przed przekleństwem była daleka od przyjmowania na siebie szlacheckich obyczajów i nie wyobrażała sobie sytuacji, w której musiałaby do tego powrócić. Teraz jednak wiele się zmieniło. Nie musiała wrócić do Pałacu – mogła zostać tutaj. – Bez względu na wasze intencję lady Morgana i tak zrobi to co według niej będzie najbardziej odpowiednie i nie zdziwiłabym się, gdyby odmówiła mojego powrotu. Jestem pewna, że moja twarz już dawno została wypalona ze skorowidzu, więc jeśli Blaise nie chcesz się w to angażować, to oczywiście zrozumiem – zrozumiemy. – tu przeniosła wzrok na kobietę w wymownym spojrzeniu. – Masz swoje życie, swoją rodzinę. Nie dlatego tu dziś się spotykamy. Po prostu chciałam cię zobaczyć. Jeśli jednak… chciałbyś jakimkolwiek słowem wesprzeć mnie w tej batalii to oczywiście będę wdzięczna, ale to wszystko, twoja chęć i nic więcej. – dodała z pewnością siebie. Jeśli nie zyskałaby nazwiska to też jej życie wcale by się nie zmieniło. To samo powiedziała Drew - nie musiało jej tu w ogóle być. Nie chciałaby go zostawiać, ale była typem koczownika, swój dom odnalazłaby w każdym zakątku świata. To ludzie musieli podejmować trudne decyzje czy właściwie chcą jej obecności w swoim.
Ruszyła w stronę kanap, gdy Irina wskazała je gestem. Gdy usiedli skierowała ponownie spojrzenie na czarownicę. – Bardzo mi pomogli. Kiedy obudziłam się po zdjęciu klątwy nikomu nie ufałam, uniosłam różdżkę nawet przeciw Drew. Jedyną osobą, którą poznałam i której od razu zaufałam była Irina. Wiesz, gdzie się poznałyśmy? – uśmiechnęła się do brata. – W opuszczonym teatrze w Essex. Potrzebowałam wrócić do domu choć na chwilę i tam po raz pierwszy się spotkałyśmy. Pewnie masz wiele pytań, więc pytaj, Blaise. Spróbujmy to poskładać. – dodała spoglądając na panią domu, bo ona również musiała mieć wiele do powiedzenia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź