Korytarz
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Drzwi wejściowe znajdujące się na końcu korytarza, posiadają duże, witrażowe szyby, które przepuszczają do pomieszczenia kolorowe refleksy światła. Zielone ściany są ciemne i głębokie, a ich gładka powierzchnia jest lekko połyskująca w świetle żyrandola. Belki stropowe, wykonane z ciemnego drewna mają ozdobne i skomplikowane żłobienia. Podłoga wykonana jest z surowego, ciemnego kamienia, który jest szorstki i chropowaty pod stopami. W korytarzu znajdują się również długie, drewniane ławki. Na ścianach znajdują się obrazy przedstawiające krajobrazy hrabstwa. Kwiaty w ciemnych, metalowych wazonach, są rozmieszczone w różnych miejscach, dodając pomieszczeniu koloru.
Chłód szklanki kojąco smagał opuszki długich palców, ciężki trunek zalegał zaś w przełyku, a pokój, przestronny i spowity w półmrok, zdawał się intensywnie wrzeć od obecności rodzinnego bezwstydu. Mogli go dziś, jakże dumnie i bez wahliwego zająknięcia, celebrować dowoli, osłaniając kurtyną niewinnych rozmówek o szwarcu, mydle i powidle; w szarej codzienności, zakłóconej nadmiarem obowiązku względem samych siebie, zgromadzonych tu bliskich, wreszcie ― również i angielskiej ojczyzny, konwersacje splatały się tokiem istotnych dywagacji, z dala od niechlubnego dowcipu czy niedojrzałych złośliwości. Zerwać z tą powagą, niechlujnie zarzuciwszy ją na bodaj doraźny moment w ten ciemny kąt przemilczenia, na rzecz tej banalnej gadki o sukcesach godnych toastu i porażkach wiedzionych rozbawieniem, niosło się niewątpliwym echem jakiejś niezrozumiałej przyjemności. Dobrze było, tak po prostu, zasiąść więc w skórzanej miękkości tutejszego fotela, w niemej zadumie smakując zarysów twarzy, zbiorczo noszących w swoim charakterze ton osobliwego, ale jednak nieustannie wspierającego się, klanu. Nowym obliczem w tym zestawieniu była ona, enigmatyczna postać z rozsianych po stolicy listów gończych, jeszcze niedawno uznawana w powszechnej myśli za zmarłą rebeliantkę; całkiem jednak machinalnie, jakby wbrew osobniczym instynktom, przy tym w zdecydowanym zaufaniu dla gospodarza tego domostwa, i ją uznał prędko za integralną część ichniejszych koligacji. Może i nawet nieodłączną, skoro Drew formował wobec niej poważniejsze plany? Rzeczywistość miała to najpewniej już wkrótce zweryfikować, osadzając ich relację w stosownym, acz nikomu nieznanym, przebiegu losu, który bywał przecież kurewsko zwodniczy. Mógłby przyglądać się temu z plotkarskim zainteresowaniem, ale nie przywykł chyba do wścibskich ingerencji tam, gdzie o to nie proszono. Każdy wszakże indywidualnie winien zapełniać pochyłym pismem relacji stronice własnego dziennika, dziejami zarówno intymnych porywów jak i dojmujących kryzysów, nie pozwalając przy tym na cudze wtręty. Czemuż więc służyła ta blada prowokacja, co więcej spływająca z ust nie jego matki, lecz trwającego wciąż w kawalerstwie namiestnika?
― Och, popatrzcie, mamy w rodzinie samozwańczego specjalistę od mody i urody ― wyrzekł w pozorowanej kpinie, wymowne spojrzenie kierując na siedzącego nieopodal Mitcha. ― Być może byłbym skłonny wysłuchać twoich, na pewno wartościowych, rad, ale znając twój gust... ― tu zatrzymał się na moment, ostentacyjnie śledząc aparycję krewniaka. ― jednakowoż wezmę je na wstrzymanie. Przyznaj się, to babcia nadal kompletuje ci stylizacje? ― Kąciki ust drgnęły w miałkim rozbawieniu, kolejny łyk zaś osnuł goryczą kraniec języka, od zawsze lubującego się przecież w tych nieszkodliwych wyrazach ciętych zagrywek słowem.
― Skąd w ogóle pomysł, że którykolwiek z nas istotnie szuka żony? ― retorycznie podjął zainicjowaną myśl, dostrzegając dyskomfort zaniepokojenia w spojrzeniu tego drugiego z przesłuchiwanych, już wkrótce ciesząc ciekawskie uszy towarzyszy zgoła niesatysfakcjonującym stwierdzeniem: ― Gdy takowa się pojawi, z pewnością dowiecie się o tym pierwsi. Tymczasem może warto byłoby zająć się konkretami? Jak mniemam najprędzej do przysięgi jest przecież tobie, Drew.
― Och, popatrzcie, mamy w rodzinie samozwańczego specjalistę od mody i urody ― wyrzekł w pozorowanej kpinie, wymowne spojrzenie kierując na siedzącego nieopodal Mitcha. ― Być może byłbym skłonny wysłuchać twoich, na pewno wartościowych, rad, ale znając twój gust... ― tu zatrzymał się na moment, ostentacyjnie śledząc aparycję krewniaka. ― jednakowoż wezmę je na wstrzymanie. Przyznaj się, to babcia nadal kompletuje ci stylizacje? ― Kąciki ust drgnęły w miałkim rozbawieniu, kolejny łyk zaś osnuł goryczą kraniec języka, od zawsze lubującego się przecież w tych nieszkodliwych wyrazach ciętych zagrywek słowem.
― Skąd w ogóle pomysł, że którykolwiek z nas istotnie szuka żony? ― retorycznie podjął zainicjowaną myśl, dostrzegając dyskomfort zaniepokojenia w spojrzeniu tego drugiego z przesłuchiwanych, już wkrótce ciesząc ciekawskie uszy towarzyszy zgoła niesatysfakcjonującym stwierdzeniem: ― Gdy takowa się pojawi, z pewnością dowiecie się o tym pierwsi. Tymczasem może warto byłoby zająć się konkretami? Jak mniemam najprędzej do przysięgi jest przecież tobie, Drew.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziwnie było nie czuć krępacji wśród właściwie obcych jej osób. Jedyną osobę, którą znała w tym towarzystwie dobrze był Drew, z Iriną widziały się wcześniej zaledwie raz i trudno określić to spotkanie mianem zapoznawczego, Igora i Mitcha poznała tutaj, zaledwie miesiąc wcześniej. Nikt z domowników nie dał jej jednak odczuć, że jest tu obca, niechciana, zagrażająca komukolwiek. Łatwo przyszło im zaakceptować jej obecność, a przynajmniej w takie barwy ubierali wypowiadane ku niej słowa. Ufność, którą zapałała również do nich była dla niej zaskoczeniem. Zwykle sceptyczna, unikająca głębszych relacji, ostrożna w dzieleniu się fragmentami własnego życia, ale też naiwna i wierząca w ludzką moralność, dobro skrzętnie skrywające się pod knowaniami i złymi intencjami. Wciąż nie była w stanie rozpoznać samej siebie, ale przestała upatrywać w tym tragedii dając sobie potrzebną przestrzeń i czas.
Podejrzewała, że istotą dzisiejszego rodzinnego spędu było nieporuszanie trudnych tematów, a lekkość i matołectwo wynikające z więzi łączącej członków rodziny – z więzi i wypełnionych po brzegi szklanek. Przeniosła spojrzenie na namiestnika, gdy wspomniał, że nic straconego. Pokręciła głową, a na uśmiech ułożyła w imitację najszczerszego smutku. – Ja ubolewam, bo wiem, że nie dadzą się podpuścić – odparła spoglądając to na Igora to na Mitcha. – No może pod warunkiem, że ja zetnę twoje – dodała ponownie kierując wzrok na Drew. Z tego typu zadaniami nie było jej po drodze, prędzej wywróciłaby się z nożyczkami i sama zrobiła sobie krzywdę – czasem jednak warto się poświęcić. Zaśmiała się na słowa Iriny lekko obracając się w jej stronę. – A myślisz, że powinnam? Mam nadzieje, że nie masz urazu do blondynek lub… blondynów – dodała ze szczerym zaciekawieniem. Nie rozumiała, dlaczego taka kobieta jak Irina jest sama. Na pewno nie samotna, ale sama.
Po słowach Mitcha przeniosła ponownie spojrzenie na Igora i uśmiechnęła się szeroko. Wciąż ciężko jej było sobie to wyobrazić, ale nie miała zamiaru go podpuszczać. Upiła za to łyka alkoholu i wygodniej usadowiła się na kanapie. Pytanie, które padło z ust Drew wyrwało z jej ust głośne prychnięcie. Blondynka przewróciła oczami. Cwaniak. – Jesteś starym kawalerem, wiesz? – zapytała zatrzymując wzrok na znajomych tęczówkach. – Z ust Iriny brzmiałoby to choć trochę motywująco – dodała unosząc kącik ust w kąśliwym wyrazie.
Podejrzewała, że istotą dzisiejszego rodzinnego spędu było nieporuszanie trudnych tematów, a lekkość i matołectwo wynikające z więzi łączącej członków rodziny – z więzi i wypełnionych po brzegi szklanek. Przeniosła spojrzenie na namiestnika, gdy wspomniał, że nic straconego. Pokręciła głową, a na uśmiech ułożyła w imitację najszczerszego smutku. – Ja ubolewam, bo wiem, że nie dadzą się podpuścić – odparła spoglądając to na Igora to na Mitcha. – No może pod warunkiem, że ja zetnę twoje – dodała ponownie kierując wzrok na Drew. Z tego typu zadaniami nie było jej po drodze, prędzej wywróciłaby się z nożyczkami i sama zrobiła sobie krzywdę – czasem jednak warto się poświęcić. Zaśmiała się na słowa Iriny lekko obracając się w jej stronę. – A myślisz, że powinnam? Mam nadzieje, że nie masz urazu do blondynek lub… blondynów – dodała ze szczerym zaciekawieniem. Nie rozumiała, dlaczego taka kobieta jak Irina jest sama. Na pewno nie samotna, ale sama.
Po słowach Mitcha przeniosła ponownie spojrzenie na Igora i uśmiechnęła się szeroko. Wciąż ciężko jej było sobie to wyobrazić, ale nie miała zamiaru go podpuszczać. Upiła za to łyka alkoholu i wygodniej usadowiła się na kanapie. Pytanie, które padło z ust Drew wyrwało z jej ust głośne prychnięcie. Blondynka przewróciła oczami. Cwaniak. – Jesteś starym kawalerem, wiesz? – zapytała zatrzymując wzrok na znajomych tęczówkach. – Z ust Iriny brzmiałoby to choć trochę motywująco – dodała unosząc kącik ust w kąśliwym wyrazie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Całe szczęście, że nas to nie dotyczy- uniosłem brew starając się powstrzymać szeroki uśmiech. Macnairowie mieli to chyba we krwi – każda okazja do spotkania kończyła się kilkoma szklaneczkami mocniejszego trunku i niespecjalnie zdawało się to komukolwiek, w murach Przeklętej Warowni, przeszkadzać. Nawet Mitch, wiecznie oddający się pracy i wertujący te swoje zapiski – choć nie ukrywam, że czasem miałem już wątpliwości, czy po prostu nie zabijał tym czasu, bo ileż można było patrzeć się na to samo – ochoczo przeglądał piwnicze zapasy.
Prychnąłem pod nosem rozbawiony propozycją Lucindy. Zdawałem sobie sprawę, że nie był to dobry pomysł, ale wzruszyłem ramionami nieszczególnie przykładając wagę do tego, czy moja fryzura będzie wzorowa przycięta i ułożona. -Jeśli to ich zmotywuje, to dlaczego nie. Tylko obiecaj mi, że wybierzesz najbardziej tępe nożyczki, bo obawiam się, że możesz zrobić sobie krzywdę- byłem przekonany, iż jej umiejętności w tym zakresie dorównywały gotowaniu. W ostateczności musiałbym kompletnie pozbyć się włosów i przez kolejne dwa tygodnie nie wyłaniać z sypialni – cóż jednak stało na przeszkodzie, jeśli karą dla niej byłaby konieczność spędzenia tego czasu ze mną? Rzecz jasna były jeszcze obowiązki, ale… dziś mogliśmy o nich zapomnieć.
Zerknąłem na Igora, który niezmiennie nie krył ironii i wygiąłem wargi w uśmiechu. -A Tobie przypadkiem nie szykuje wciąż Irina?- uniosłem pytająco brew, po czym upiłem łyk złocistego trunku.
-Myślę, że niczym bardziej nie uradujesz matki jak kandydatkami. Sam z chęcią poznałbym każdą z listy- rzuciłem w kierunku kuzyna, a następnie posłałem rozbawione spojrzenie drugiemu.
Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała i tego pozostawić bez komentarza wymierzonego bezpośrednio we mnie. -Najdroższa Lucindo, muszę cię zasmucić. Dwa lata różnicy między nami nie sprawiają, że postrzegają cię inaczej niżeli starą pannę- rozłożyłem ręce w geście bezradności, a w mym głosie dało się wyczuć wyraźną kpinę. -Lecz wydaję mi się, że obydwoje jesteśmy na dobrej drodze- dodałem po chwili nie odwracając od niej spojrzenia.
Prychnąłem pod nosem rozbawiony propozycją Lucindy. Zdawałem sobie sprawę, że nie był to dobry pomysł, ale wzruszyłem ramionami nieszczególnie przykładając wagę do tego, czy moja fryzura będzie wzorowa przycięta i ułożona. -Jeśli to ich zmotywuje, to dlaczego nie. Tylko obiecaj mi, że wybierzesz najbardziej tępe nożyczki, bo obawiam się, że możesz zrobić sobie krzywdę- byłem przekonany, iż jej umiejętności w tym zakresie dorównywały gotowaniu. W ostateczności musiałbym kompletnie pozbyć się włosów i przez kolejne dwa tygodnie nie wyłaniać z sypialni – cóż jednak stało na przeszkodzie, jeśli karą dla niej byłaby konieczność spędzenia tego czasu ze mną? Rzecz jasna były jeszcze obowiązki, ale… dziś mogliśmy o nich zapomnieć.
Zerknąłem na Igora, który niezmiennie nie krył ironii i wygiąłem wargi w uśmiechu. -A Tobie przypadkiem nie szykuje wciąż Irina?- uniosłem pytająco brew, po czym upiłem łyk złocistego trunku.
-Myślę, że niczym bardziej nie uradujesz matki jak kandydatkami. Sam z chęcią poznałbym każdą z listy- rzuciłem w kierunku kuzyna, a następnie posłałem rozbawione spojrzenie drugiemu.
Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała i tego pozostawić bez komentarza wymierzonego bezpośrednio we mnie. -Najdroższa Lucindo, muszę cię zasmucić. Dwa lata różnicy między nami nie sprawiają, że postrzegają cię inaczej niżeli starą pannę- rozłożyłem ręce w geście bezradności, a w mym głosie dało się wyczuć wyraźną kpinę. -Lecz wydaję mi się, że obydwoje jesteśmy na dobrej drodze- dodałem po chwili nie odwracając od niej spojrzenia.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
- Zgodzę się z tobą, Mitchellu. Wizerunek namiestnika powinien być nienaganny. A jaki jest? – pomiędzy zebranych wyrzuciłam to pytanie, spodziewając się, że ci zechcą odnieść się i jednocześnie potwierdzić moje słowa. Być może należało nieco zmotywować pana tych ziem, być może już mógł poszczycić się odpowiednią aparycją. Ja swoje zdanie postanowiłam zachować na koniec, gdy reszta już zechce udzielić stosownego komentarza. Choć dotarliśmy do tego przez ciąg żartów, mój głos nasączony był śmiertelną wręcz powagą. Pokazową – a jakże.
- Moje… urazy nie mają tu większego znaczenia – odpowiedziałam Lucindzie, wznosząc do ust kielich. Potrzebowałam zapić przywołany głośno wstręt do jasnowłosych panien. Oby już żaden więcej nie przyprowadził do domu blondynki. Jedną jeszcze mogłam zdzierżyć, ale kolejna zapewne byłaby boleśnie przywitana w progach tego domu.
- Owszem, będziemy. Uzupełnij szklankę, jeżeli masz wciąż problem z tym tematem, Mitch – wytknęłam mu, nieznacznym gestem dłoni wskazując na zbyt pustawe jak na Macnaira szkło w jego dłoni. Dość miałam wykrętów, nie będą w nieskończoność unikać tak istotnych kwestii. Dzisiejsze rozluźnienie powinno sprzyjać nieco przyjemniejszemu podejściu do tematu. Zamierzali się w to zaangażować, czy nie? – Ależ tak, bez wątpienia dowiem się pierwsza – zawtórowałam słowom syna, dając poznać towarzystwu, że wcale nie ufałam owemu zapewnieniu. Matki przecież zawsze dowiadywały się ostatnie. Czy Igor zamierzał zaskoczyć mnie w tym względzie? - Kawalerstwo Drew wymrze szybciej, niż wam się zdaje – zwróciłam się do wszystkich krótko po przytyku, który ofiarowała memu bratankowi ta…terrorystka dziewczyna. – Nie myślcie, że jego rychły ślub wybawi was od tego obowiązku…. – zwróciłam się do Igora i Mitcha, rzucając najpierw jednemu, później drugiemu dość srogie spojrzenie. Miałam nadzieję, że dobrze się zrozumieliśmy.
Zbyt szybko znikający płyn w naczyniu rozczarował złaknione wargi, dlatego prędko postanowiłam naprawić ten stan rzeczy. Przysiadłszy się na obiecanym miejscu, tuż obok Mitcha, wyciągnęłam w jego stronę dłoń ze szkłem. – Dolej mi, proszę – zwróciłam się do niego, po czym utkwiłam nieustępliwe spojrzenie w Drew. – Na dobrej drodze… - powtórzyłam znacząco. Byłam ciekawa, czy ten zechce opowiedzieć nam więcej. Powstrzymałam kilka cisnących się na wargi kąśliwych uwag, szanując poniekąd delikatność okoliczności. Zdaje się, że ta dwójka potrzebowała jeszcze czasu. Byle nie całych wieków. Dziś świat spoglądał na nas z uwagą, nie mogliśmy skazywać się na hańbiące plotki.
Chwilowa powściągliwość nie oznaczała jednak, że wygłosiłam ostatnie słowo w tejże sprawie.
- Moje… urazy nie mają tu większego znaczenia – odpowiedziałam Lucindzie, wznosząc do ust kielich. Potrzebowałam zapić przywołany głośno wstręt do jasnowłosych panien. Oby już żaden więcej nie przyprowadził do domu blondynki. Jedną jeszcze mogłam zdzierżyć, ale kolejna zapewne byłaby boleśnie przywitana w progach tego domu.
- Owszem, będziemy. Uzupełnij szklankę, jeżeli masz wciąż problem z tym tematem, Mitch – wytknęłam mu, nieznacznym gestem dłoni wskazując na zbyt pustawe jak na Macnaira szkło w jego dłoni. Dość miałam wykrętów, nie będą w nieskończoność unikać tak istotnych kwestii. Dzisiejsze rozluźnienie powinno sprzyjać nieco przyjemniejszemu podejściu do tematu. Zamierzali się w to zaangażować, czy nie? – Ależ tak, bez wątpienia dowiem się pierwsza – zawtórowałam słowom syna, dając poznać towarzystwu, że wcale nie ufałam owemu zapewnieniu. Matki przecież zawsze dowiadywały się ostatnie. Czy Igor zamierzał zaskoczyć mnie w tym względzie? - Kawalerstwo Drew wymrze szybciej, niż wam się zdaje – zwróciłam się do wszystkich krótko po przytyku, który ofiarowała memu bratankowi ta…
Zbyt szybko znikający płyn w naczyniu rozczarował złaknione wargi, dlatego prędko postanowiłam naprawić ten stan rzeczy. Przysiadłszy się na obiecanym miejscu, tuż obok Mitcha, wyciągnęłam w jego stronę dłoń ze szkłem. – Dolej mi, proszę – zwróciłam się do niego, po czym utkwiłam nieustępliwe spojrzenie w Drew. – Na dobrej drodze… - powtórzyłam znacząco. Byłam ciekawa, czy ten zechce opowiedzieć nam więcej. Powstrzymałam kilka cisnących się na wargi kąśliwych uwag, szanując poniekąd delikatność okoliczności. Zdaje się, że ta dwójka potrzebowała jeszcze czasu. Byle nie całych wieków. Dziś świat spoglądał na nas z uwagą, nie mogliśmy skazywać się na hańbiące plotki.
Chwilowa powściągliwość nie oznaczała jednak, że wygłosiłam ostatnie słowo w tejże sprawie.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zerknąłem na Igora z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy, a słysząc słowa Drew cicho parsknąłem śmiechem. Przekomarzanki były czymś na porządku dziennym jeśli chodziło o mnie i o Igora. Babka Cordelia była częstym tematem tych właśnie przekomarzanek. I chociaż na początku trochę mnie to irytowało, bo jednak była to jedyna osoba, której na mnie w znacznym stopniu zależało, która poświęciła się by mnie wychować, to z czasem również zaczęło mnie to bawić. Nie znaczyło to jednak, że straciłem szacunek do babki, co to to nie.
- Uwierz mi, sam kompletuje swoją garderobę, a babka ma z pewnością lepszy gust od ciebie. - odparłem uśmiechając się zaczepnie pod nosem. - Przykro mi Irino, ale zgodzę się z Lucindą. Nie damy się z Igorem podpuścić i nie nie ma opcji byśmy pojawili się blisko ciebie kiedy posiadać będziesz nożyczki w dłoni. - dodałem zerkając na ciotkę, po czym dolałem sobie alkoholu do szklanki podążając za słowami Iriny.
- Dobrze, że ode mnie matka nie wymaga szybkiego ożenku…bo jej nie mam. - mruknąłem lekko rozbawiony, po czym wzruszyłem ramionami.
Kiedy brak matki był drażliwym tematem w przeszłości, teraz już w ogóle mnie mnie nie obchodził. Przyzwyczaiłem się do takiego stanu rzeczy. W zasadzie to nie raz mówiłem, że nie mam obojga rodziców. Mogłem z tego żartować do woli, a czarny humor był czymś co mi przychodziło z łatwością od jakiegoś czasu.
- W każdym razie mi się nie śpieszy, tego kwiatu to pół światu. Nie ma co wybierać byle jakiego jak można znaleźć tego jedynego, wyjątkowego. - odparłem patrząc Irinę, a po chwili płynnie przechodząc spojrzeniem na Drew i Lucindę – Pytanie czy ta droga jest długa czy krótka...bo im dłuższa to dla nas lepiej. - posłałem Igorowi porozumiewawcze spojrzenie – Więc wiecie, nie musicie się śpieszyć. - dodałem uśmiechając się niewinnie polewając Irinie następną kolejkę kiedy ta usiadła obok mnie na kanapie.
- Uwierz mi, sam kompletuje swoją garderobę, a babka ma z pewnością lepszy gust od ciebie. - odparłem uśmiechając się zaczepnie pod nosem. - Przykro mi Irino, ale zgodzę się z Lucindą. Nie damy się z Igorem podpuścić i nie nie ma opcji byśmy pojawili się blisko ciebie kiedy posiadać będziesz nożyczki w dłoni. - dodałem zerkając na ciotkę, po czym dolałem sobie alkoholu do szklanki podążając za słowami Iriny.
- Dobrze, że ode mnie matka nie wymaga szybkiego ożenku…bo jej nie mam. - mruknąłem lekko rozbawiony, po czym wzruszyłem ramionami.
Kiedy brak matki był drażliwym tematem w przeszłości, teraz już w ogóle mnie mnie nie obchodził. Przyzwyczaiłem się do takiego stanu rzeczy. W zasadzie to nie raz mówiłem, że nie mam obojga rodziców. Mogłem z tego żartować do woli, a czarny humor był czymś co mi przychodziło z łatwością od jakiegoś czasu.
- W każdym razie mi się nie śpieszy, tego kwiatu to pół światu. Nie ma co wybierać byle jakiego jak można znaleźć tego jedynego, wyjątkowego. - odparłem patrząc Irinę, a po chwili płynnie przechodząc spojrzeniem na Drew i Lucindę – Pytanie czy ta droga jest długa czy krótka...bo im dłuższa to dla nas lepiej. - posłałem Igorowi porozumiewawcze spojrzenie – Więc wiecie, nie musicie się śpieszyć. - dodałem uśmiechając się niewinnie polewając Irinie następną kolejkę kiedy ta usiadła obok mnie na kanapie.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miałka obojętność spoczęła w kątach jego twarzy, spojrzenie omiotło machinalnością zakamarki przestrzennego pokoju, dłoń sięgnęła zaś ciasnawej kieszeni spodni, jakby z wrażeniem niemrawych poszukiwań wysłużonej papierośnicy. Pozór znużenia ugrzązł również i w rozłożyście statecznej posturze, skutecznie chyba maskując narastającą weń irytację, drażniąco dobierającą się od skóry po zmęczone mięśnie, w końcu dotykając sedna samych kości. Dziwacznie zgrał się termin tej narady i treść podjętej tu dyskusji z paroma niefortunnymi zawirowaniami dni ostatnich, gdy w wieczornym mroku dnia dwunastego zaglądał z oczekiwaniem w mury osławionego atelier, gdzie w ramach ― jakże doń niepodobnej ― nieskomplikowanej spontaniczności wyrzec jej miał proste wszystkiego najlepszego. A wkrótce potem porwać gdziekolwiek, z dala od obowiązku i dojmującej trwogi codzienności, w szczerej chyba potrzebie cieszenia się zgodą, którą po latach milczenia przypieczętowali przed miesiącem w oparach kadzidlanego haju. Nienormalnym było przyznać w odbiciu zwierciadła, że przez ten cały czas dłużącego się wiru zmagań i wyzwań myślał właśnie o niej, że w ciemności przybyłej znikąd katastrofy trwał w przejęciu o jej los, że w leciwej konwersacji z matką eufemistycznie przyznał się do chęci poślubienia właśnie jej. Wyjechała, usłyszał wreszcie w toku wykwitłych z cudzych ust wyjaśnień; do Rosji, na stałe, dodano w formalnym napomknięciu, ostatecznością zaistniałej decyzji zamykając mu usta. Pozostało mu już tylko zgoła rozgoryczone skinienie głowy, labilne pozostawienie kwiatów w rękach nieznanej koleżanki z pracy, przy tym jakieś milczące potwierdzenie tego, że dostatecznie zrozumiał ten sugestywnie wymowny przekaz; uciekła, stchórzyła, podsumowywał pierwotnym natłokiem złości, bo na blacie jego stolika nigdy nie wykwitła stosowna konstatacja. Wkrótce przypomniał sobie też, jak sam głupio jej na to pozwolił; wszakże w tonie bardziej pokrzepienia, niźli jawnego przyzwolenia, napisał pamiętaj, że poza krewnymi, nic nas Cię tutaj nie trzyma. Tak też wysnuta w kontrolowanej manipulacji, skonstruowana siłą odurzającej amortencji dyrektywa więc wyjdź za mnie, tu i teraz z dnia następnego, spleciona w intymności podarowanej chwilowo innej, dobitniej jeszcze podsumowywała niefortunność wszelkich jego narzeczeńskich planów.
Ale oni, oni wszyscy nie mogli przecież o tym wiedzieć. I nie powinni.
― Nie powstydziłbym się, gdyby tak było ― odparł najstarszemu kuzynowi, niezupełnie z respektu okazywanego Irinie, raczej w tonie łagodnej, zarazem prostolinijnej, aprobaty. Od zawsze prezentowała się dobrze, zmarszczki zdawały się nie zaglądać w kontury jej twarzy, a kobieca moda, choć pozostawała mu obcym tematem, u niej miarkowała się wyrazem niezachwianej klasy i szyku. ― Nie myślimy, pośpiech nie jest jednak wskazany ― odparł sucho matce, przytakując zarazem wyjątkowo słusznym uwagom Mitcha, który w bladym uśmiechu podsumowywał współdzieloną myśl. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali, ale najwidoczniej żadnemu nie widziało się opuszczać bezpiecznych ram kawalerstwa. Przynajmniej na razie.
Ale oni, oni wszyscy nie mogli przecież o tym wiedzieć. I nie powinni.
― Nie powstydziłbym się, gdyby tak było ― odparł najstarszemu kuzynowi, niezupełnie z respektu okazywanego Irinie, raczej w tonie łagodnej, zarazem prostolinijnej, aprobaty. Od zawsze prezentowała się dobrze, zmarszczki zdawały się nie zaglądać w kontury jej twarzy, a kobieca moda, choć pozostawała mu obcym tematem, u niej miarkowała się wyrazem niezachwianej klasy i szyku. ― Nie myślimy, pośpiech nie jest jednak wskazany ― odparł sucho matce, przytakując zarazem wyjątkowo słusznym uwagom Mitcha, który w bladym uśmiechu podsumowywał współdzieloną myśl. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali, ale najwidoczniej żadnemu nie widziało się opuszczać bezpiecznych ram kawalerstwa. Przynajmniej na razie.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie przywykła do spędzania czasu wśród rodziny. W rodowych murach do takich spotkań dochodziło jedynie podczas uroczystości lub politycznych sporów. Nikt nie zasiadał ze szklanką ulubionego trunku wśród najbliższych dla własnej uciechy i relaksu. Nie do końca wiedziała, jak się odnaleźć w kolejnej nowej sytuacji. Mieli swoje zwyczajne, zasady, historię, której nie zdążyła poznać i prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie. Wbrew niepewnościom, które mąciły jej zdrowy rozsądek nie czuła się tu obco. Może ten fakt napawał ją niepokojem jeszcze bardziej.
- Obawiasz się, żebym nie zrobiła jej tobie – odparła spoglądając w stronę Drew z powątpiewaniem. Nie wierzyła w ani jedno słowo, może i nie przywiązywał wielkiej wagi do ułożenia włosów i jej obecność w Warowni przeczyła dbaniu o odpowiednią reputację, ale nie zaryzykowałby utraty ucha, a tym prawdopodobnie skończyłaby się ta niebezpieczna zabawa.
Czarownica przeniosła spojrzenie na Irinę słysząc jej poważny ton. Nie odpowiedziała na zaczepne pytanie dotyczące wizerunku namiestnika, bowiem nie do końca wiedziała w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Przysłuchiwała się jednak z ciekawością mając nadzieje, że wypowiedzi innych członków rodziny rozwieją jej wątpliwości.
Kącik ust drgnął w jej uśmiechu na kolejne słowa czarownicy. Pomimo tego, że ta starała się skryć wywleczone na wierzch urazy, ze sposobu wypowiedzi mogła wywnioskować coś zgoła innego. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób. Mogła mieć jedynie nadzieje, że nie przypomina jej kolorem włosów o jakichś traumatycznych zdarzeniach.
Spiorunowała Drew wzrokiem, kiedy wspomniał, że oboje są na dobrej drodze. Dobrej drodze ku czemu? Pytanie nie opuściło jej ust, bo wiedziała, że tego typu tematy rodzą kolejne pytania, na które raczej nie miała ochoty odpowiadać. Niestety, puszka Pandory została otwarta i nie mogła już tego zatrzymać. Słowa Iriny dotyczące kawalerstwa Drew jeszcze tak na nią nie wpłynęły w końcu temat nie dotyczył bezpośrednio jej samej. Przeniosła nawet pełne współczucia spojrzenie w stronę Igora i Mitcha, którzy znaleźli się dosłownie na pierwszej linii ataku. Po części rozumiała, dlaczego czarownica naciska mieszkających tu mężczyzn na ślub, ale z drugiej słyszała to wystarczająco często w swoim życiu by mieć ten sam syndrom ucieczki co oni. Po chwili jednak rozbrzmiał temat drogi, a to już sprawiło, że lekko się spięła. Szybko zmieniła temat skupiając się na słowach Mitcha. – Cóż za rym, Mitchellu. – zaczęła z lekkim przekąsem. – Czy prócz tworzenia budowli zajmujesz się również poezją? – zapytała utrzymując poważny ton, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko w rozbawieniu.
Temat jednak nie ucichł, a ona nie miała zamiaru dać im pożywki do snucia kolejnych teorii. Westchnęła i upiła spory łyk alkoholu chcąc ewentualny rumieniec zrzucić na płynący w jej żyłach trunek. – Co za zgrabna zmiana tematu, niestety ja umywam ręce. Metafora drogi nie jest mi znana, ciężko stwierdzić co autor miał na myśli – odparła spoglądając na Drew z uniesioną brwią. Nie chciała gdybać nad jego zamiarami, bo sama wciąż próbowała odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Odpowiedzialność tym razem zrzucała na jego ramiona, bowiem sam zaczął temat, który okazać się mógł zgubny.
- Obawiasz się, żebym nie zrobiła jej tobie – odparła spoglądając w stronę Drew z powątpiewaniem. Nie wierzyła w ani jedno słowo, może i nie przywiązywał wielkiej wagi do ułożenia włosów i jej obecność w Warowni przeczyła dbaniu o odpowiednią reputację, ale nie zaryzykowałby utraty ucha, a tym prawdopodobnie skończyłaby się ta niebezpieczna zabawa.
Czarownica przeniosła spojrzenie na Irinę słysząc jej poważny ton. Nie odpowiedziała na zaczepne pytanie dotyczące wizerunku namiestnika, bowiem nie do końca wiedziała w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Przysłuchiwała się jednak z ciekawością mając nadzieje, że wypowiedzi innych członków rodziny rozwieją jej wątpliwości.
Kącik ust drgnął w jej uśmiechu na kolejne słowa czarownicy. Pomimo tego, że ta starała się skryć wywleczone na wierzch urazy, ze sposobu wypowiedzi mogła wywnioskować coś zgoła innego. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób. Mogła mieć jedynie nadzieje, że nie przypomina jej kolorem włosów o jakichś traumatycznych zdarzeniach.
Spiorunowała Drew wzrokiem, kiedy wspomniał, że oboje są na dobrej drodze. Dobrej drodze ku czemu? Pytanie nie opuściło jej ust, bo wiedziała, że tego typu tematy rodzą kolejne pytania, na które raczej nie miała ochoty odpowiadać. Niestety, puszka Pandory została otwarta i nie mogła już tego zatrzymać. Słowa Iriny dotyczące kawalerstwa Drew jeszcze tak na nią nie wpłynęły w końcu temat nie dotyczył bezpośrednio jej samej. Przeniosła nawet pełne współczucia spojrzenie w stronę Igora i Mitcha, którzy znaleźli się dosłownie na pierwszej linii ataku. Po części rozumiała, dlaczego czarownica naciska mieszkających tu mężczyzn na ślub, ale z drugiej słyszała to wystarczająco często w swoim życiu by mieć ten sam syndrom ucieczki co oni. Po chwili jednak rozbrzmiał temat drogi, a to już sprawiło, że lekko się spięła. Szybko zmieniła temat skupiając się na słowach Mitcha. – Cóż za rym, Mitchellu. – zaczęła z lekkim przekąsem. – Czy prócz tworzenia budowli zajmujesz się również poezją? – zapytała utrzymując poważny ton, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko w rozbawieniu.
Temat jednak nie ucichł, a ona nie miała zamiaru dać im pożywki do snucia kolejnych teorii. Westchnęła i upiła spory łyk alkoholu chcąc ewentualny rumieniec zrzucić na płynący w jej żyłach trunek. – Co za zgrabna zmiana tematu, niestety ja umywam ręce. Metafora drogi nie jest mi znana, ciężko stwierdzić co autor miał na myśli – odparła spoglądając na Drew z uniesioną brwią. Nie chciała gdybać nad jego zamiarami, bo sama wciąż próbowała odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Odpowiedzialność tym razem zrzucała na jego ramiona, bowiem sam zaczął temat, który okazać się mógł zgubny.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W kącikach mych warg zagościł kpiący uśmiech, kiedy Irina chciała podejść Mitcha i w ten sposób nie przez swe usta przekazać swego rodzaju krytykę – rzecz jasna nie w kontekście uczesania, a stanu cywilnego. Zwykle to Igor stawał się celem jej ślubych uwag, ale i mnie zdarzyło się oberwać rykoszetem lub mieć to wyłożone na tacy w trakcie prywatnej rozmowy. Poniekąd zdawałem sobie sprawę, że brak żony był solą w oku, aczkolwiek wyłącznie z własnej winy odkładałem podobne plany na przyszłość i finalnie byłem sobie wdzięczny, że nie podążyłem za pewną, społeczną powinnością. W świetle obecnych wydarzeń wyjątkowo bym tego żałował, dlatego po raz kolejny byłem dumny z własnej cierpliwości, kamiennej skóry i odpornego na krytykę umysłu. Jeszcze przeszło rok temu nikogo szczególnie to nie interesowało, może jedynie wścibskie, podstarzałe kobitki, które wznosząc czerwone wino – oczywiście droga ciociu, nie miałem na myśli ciebie – wytykały palcami podstarzałych kawalerów doszukując się w nich różnych dziwactw, zaś dziś było inaczej. Patrzyło na mnie więcej par oczu, przyglądało się poczynaniom i zadawało niewygodne pytania, więc musiałem podjąć odpowiednie kroki, aby zadbać nie tylko o własną reputację, ale wizerunek całej rodziny, która z miesiąca na miesiąc stawała się coraz bardziej poważana, coraz bardziej silna i godna szczerego, dobrego słowa, a przede wszystkim szacunku wśród kręgów, jakie wiele lat temu przekreśliły naszą przydatność, potęgę i wiarygodność. Tylko krótkowzroczni mogli mieć im to za złe, nasi przodkowie sami przedarli na pół ten glejt.
-Nienaganny, masz jakieś wątpliwości?- odparłem za kuzyna ratując go tym samym z opresji. Złość moja, czy ciotki – która była gorsza? -Na pewno nie masz?- rzuciłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym uniosłem szkło i upiłem łyk ognistej, by ukryć kąśliwy uśmiech. Nie przemawiała przez niego drwina, wręcz przeciwnie – rad byłem, że Irina dzieliła swą matczyną uwagę i objęła nią również Mitcha.
-Zaryzykuję- stałem przy swoim, a zatem nie mogło dziwić przekonanie w głosie. -Lecz, może nie w najbliższej przyszłości- dodałem po chwili, po czym przemknąłem wzrokiem po zebranej w salonie dziennym rodzinie i po raz kolejny już zanurzyłem wargi w trunku. Nie sprecyzowałem, dlaczego nie może się to wydarzyć dziś, czy jutro – jeszcze nie teraz.
-Pytałaś o to wiedźmy na jarmarku?- odchyliłem głowę, aby móc spojrzeć na Irinę, która w tym samym momencie wyciągnęła w moim kierunku pusty kielich. Ująłem go między palce, po czym sięgnąłem po butelkę czerwonego wina i zgodnie z życzeniem ciotki wypełniłem go po brzegi – tak na zaś, żebym nie musiał zaraz czynić tego ponownie.
Metafora drogi nie jest mi znana; zaśmiałem się w myślach, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób wszak zwykłem udowadniać coś czynem, nie słowem. -Muszę was panowie zasmucić- zacząłem po chwili. -Przynajmniej taką żywię nadzieję- kontynuowałem odstawiwszy szkło na drewniany blat stolika, po czym zacisnąłem dłonie na podłokietnikach fotela. Czyżby pojawiła się namiastka stresu? Zapewne, bowiem nie mogła być to niepewność – tę pogrzebałem już dawno. Doskonale wiedziałem, jaką drogą pragnę podążać i kto ma mi w tej podróży towarzyszyć. Dźwignąłem się na nogi i patrząc już tylko na Lucindę ruszyłem w jej kierunku. Dzieliła nas niewielka odległość, ale dłużyła mi się w nieskończoność – jakbyśmy znów mieszkali w innych miejscach, prowadzili życia tak odmienne, że niemożliwe do spojenia. Wiedziałem, że to tylko umysł płatał mi figle, może wspomniane już zdenerwowanie, którego nie zakładałem, bo przecież w teorii miałem za sobą o wiele więcej trudniejszych i wymagających sytuacji – a jednak to właśnie ta wprawiła mnie w nieznany mi wcześniej stan. Napięcie mieszane z dekoncentracją? Stres z domieszką oddania drugiej osobie kontroli? Tej decyzji nie zamierzałem podejmować za nią – pragnąłem oddać jej wszystkie swoje asy i kolejne rozdanie kart miało zależeć wyłącznie od niej. Nawet jeśli miała być to zaledwie namiastka wszystkiego, co jej odebrałem.
Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem lekko w swoim kierunku, aby wstała. Gdy to uczyniła jeszcze przez moment spoglądałem w jej zielone tęczówki z lekkim uśmiechem. -Autor miał na myśli to, że nie pragnie niczego innego jak uszczęśliwiać cię każdego dnia- słowa, choć szczere, z trudem opuściły moje usta, zwłaszcza że nie byliśmy sami. Zwykle tylko przy niej pokazywałem swoją inną naturę, która nawet dla rodziny pozostawała tajemnicą. Chciałem jednak, aby byli świadkami tej sytuacji, bo przez wzgląd na moje najbliższe korzenia i jej sytuację, prośby o aprobatę nie musiałem uzyskiwać. Czy przez to mogłem zyskać choć namiastkę pozornej normalności? Być może. -Wszystko co złe już za nami i mimo ogromnej ceny, jaką przyszło nam zapłacić, to wiem, że niezwykle nas to umocniło. Ciebie i mnie. Mam nadzieję, że już wkrótce nas- powiedziałem starając się panować nad zdenerwowaniem, po czym klęknąłem przed nią na jedno kolano – przede wszystkim w wyrazie szacunku, bo takowy miałem do niej od zawsze. Mimo podziałów, mimo różnicy zdań i poczynań. Sięgając do kieszeni spodni znalazłem chwilę na głęboki oddech. Wysunąwszy dłoń ukazałem na jej wierzchu pierścionek z osadzonym kamieniem księżycowym w centralnej jego części, do której przyległy po obu stronach szmaragdy. -Lucindo, czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz opowiedzieć więcej o metaforze drogi?- uniosłem kącik ust, choć drżał jak cholera. -Zostaniesz moją żoną?- sprecyzowałem, bo w końcu to pytanie musiało paść. Musiało, prawda? Nie byłem w tym dobry, cholera, naprawdę nie wiedziałem jak to się robi.
-Nienaganny, masz jakieś wątpliwości?- odparłem za kuzyna ratując go tym samym z opresji. Złość moja, czy ciotki – która była gorsza? -Na pewno nie masz?- rzuciłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym uniosłem szkło i upiłem łyk ognistej, by ukryć kąśliwy uśmiech. Nie przemawiała przez niego drwina, wręcz przeciwnie – rad byłem, że Irina dzieliła swą matczyną uwagę i objęła nią również Mitcha.
-Zaryzykuję- stałem przy swoim, a zatem nie mogło dziwić przekonanie w głosie. -Lecz, może nie w najbliższej przyszłości- dodałem po chwili, po czym przemknąłem wzrokiem po zebranej w salonie dziennym rodzinie i po raz kolejny już zanurzyłem wargi w trunku. Nie sprecyzowałem, dlaczego nie może się to wydarzyć dziś, czy jutro – jeszcze nie teraz.
-Pytałaś o to wiedźmy na jarmarku?- odchyliłem głowę, aby móc spojrzeć na Irinę, która w tym samym momencie wyciągnęła w moim kierunku pusty kielich. Ująłem go między palce, po czym sięgnąłem po butelkę czerwonego wina i zgodnie z życzeniem ciotki wypełniłem go po brzegi – tak na zaś, żebym nie musiał zaraz czynić tego ponownie.
Metafora drogi nie jest mi znana; zaśmiałem się w myślach, ale nie skomentowałem tego w żaden sposób wszak zwykłem udowadniać coś czynem, nie słowem. -Muszę was panowie zasmucić- zacząłem po chwili. -Przynajmniej taką żywię nadzieję- kontynuowałem odstawiwszy szkło na drewniany blat stolika, po czym zacisnąłem dłonie na podłokietnikach fotela. Czyżby pojawiła się namiastka stresu? Zapewne, bowiem nie mogła być to niepewność – tę pogrzebałem już dawno. Doskonale wiedziałem, jaką drogą pragnę podążać i kto ma mi w tej podróży towarzyszyć. Dźwignąłem się na nogi i patrząc już tylko na Lucindę ruszyłem w jej kierunku. Dzieliła nas niewielka odległość, ale dłużyła mi się w nieskończoność – jakbyśmy znów mieszkali w innych miejscach, prowadzili życia tak odmienne, że niemożliwe do spojenia. Wiedziałem, że to tylko umysł płatał mi figle, może wspomniane już zdenerwowanie, którego nie zakładałem, bo przecież w teorii miałem za sobą o wiele więcej trudniejszych i wymagających sytuacji – a jednak to właśnie ta wprawiła mnie w nieznany mi wcześniej stan. Napięcie mieszane z dekoncentracją? Stres z domieszką oddania drugiej osobie kontroli? Tej decyzji nie zamierzałem podejmować za nią – pragnąłem oddać jej wszystkie swoje asy i kolejne rozdanie kart miało zależeć wyłącznie od niej. Nawet jeśli miała być to zaledwie namiastka wszystkiego, co jej odebrałem.
Chwyciłem ją za dłoń i pociągnąłem lekko w swoim kierunku, aby wstała. Gdy to uczyniła jeszcze przez moment spoglądałem w jej zielone tęczówki z lekkim uśmiechem. -Autor miał na myśli to, że nie pragnie niczego innego jak uszczęśliwiać cię każdego dnia- słowa, choć szczere, z trudem opuściły moje usta, zwłaszcza że nie byliśmy sami. Zwykle tylko przy niej pokazywałem swoją inną naturę, która nawet dla rodziny pozostawała tajemnicą. Chciałem jednak, aby byli świadkami tej sytuacji, bo przez wzgląd na moje najbliższe korzenia i jej sytuację, prośby o aprobatę nie musiałem uzyskiwać. Czy przez to mogłem zyskać choć namiastkę pozornej normalności? Być może. -Wszystko co złe już za nami i mimo ogromnej ceny, jaką przyszło nam zapłacić, to wiem, że niezwykle nas to umocniło. Ciebie i mnie. Mam nadzieję, że już wkrótce nas- powiedziałem starając się panować nad zdenerwowaniem, po czym klęknąłem przed nią na jedno kolano – przede wszystkim w wyrazie szacunku, bo takowy miałem do niej od zawsze. Mimo podziałów, mimo różnicy zdań i poczynań. Sięgając do kieszeni spodni znalazłem chwilę na głęboki oddech. Wysunąwszy dłoń ukazałem na jej wierzchu pierścionek z osadzonym kamieniem księżycowym w centralnej jego części, do której przyległy po obu stronach szmaragdy. -Lucindo, czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz opowiedzieć więcej o metaforze drogi?- uniosłem kącik ust, choć drżał jak cholera. -Zostaniesz moją żoną?- sprecyzowałem, bo w końcu to pytanie musiało paść. Musiało, prawda? Nie byłem w tym dobry, cholera, naprawdę nie wiedziałem jak to się robi.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Znała presję związaną ze ślubem. Jako mała dziewczynka nasłuchała się wystarczająco o swoim prawdziwym przeznaczeniu. Ostoja ogniska domowego, matka i żona będąca idealną ozdobą szlacheckiego rodu. Zdawać by się mogło, że nie istnieje szczęśliwsze zakończenie. Rosła w przekonaniu, że taka jej dola, taka misja. Nie sprzeciwiała się temu nie mając wystarczająco dużo odwagi by wyjść poza tradycję, przypisane jej jestestwo. Potulnie zgadzała się na wszystko, aż do zaręczyn, które rychło zakończyła tragedia zrywająca kajdany z jej rąk. Ten zwrot potraktowała jako znak od losu, który skrzętnie wykorzystała. Ruszyła w nieznane, zrzuciła powinność dla wolności. Nie widziała się w roli matki, żony, ostoi ogniska domowego, a przynajmniej nie na zasadach, które zostały przyjęte wśród szlachetnie urodzonych. Czy to oznaczało, że nie wierzyła w miłość? Jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Jak mówić o miłości, gdy ta zaczynała się od umowy? Ustaleń podjętych z góry, szczęścia tkanego nie przez dwie osoby, a całe pokolenia? Nie tak sobie wyobrażała to uczucie, piękno tkwiło w tym, że w ogóle go sobie nie wyobrażała.
Merlin jeden wie jak wiele kosztowało ją bronienie własnych przekonań. Ciągłe podsuwanie jej pod nos staropanieństwa, wymyślanie coraz to bardziej absurdalnych, ale i krzywdzących plotek, narzucanie jej dysfunkcji wszelkiej maści – tych cielesnych i tych psychicznych. Czasem czuła się jak niedobitek na wojnie czekający aż ostatnie z zaklęć dosięgnie i jego. W śmiech zamieniała wszelkie bolączki, bo wierzyła, że w całym tym świecie musi chodzić o coś więcej, musiała znaczyć coś więcej.
Nie zazdrościła wszechobecnych docinków, choć prawdopodobnie mężczyznom znosiło się je ciut łatwiej. Stara panna bez względu na urodę i umysł była narażona na krytykę, a ciało mężczyzny nie znało pojęcia „starość”, bo nie tego od tej płci wymagano. Mitch i Igor zdawali się jednak doskonale radzić z docinkami starszyzny i nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu błądzącego jej po ustach.
Jej uwaga skupiła się na słowach namiestnika. Czekała na kolejne docinki, uszczypliwości. Czasem miała wrażenie, że nie potrafią rozmawiać już inaczej. Toczyli swego rodzaju walkę, z której nikt nie mógł wyjść zwycięsko. Gdy do jej uszu nie dotarła żadna przepełniona kpiną odpowiedź jeszcze bardziej zainteresowała się jego poczynaniami. Uniosła wysoko brew w pytającym geście, gdy ten podniósł się z fotela i ruszył w jej stronę. Zdążyła zaledwie odstawić szklankę na płaskim podłokietniku kanapy nim ten pociągnął ją w swoją stronę. – Upiłeś się? – zapytała przepełniona zaskoczeniem i rozbawieniem jednocześnie. Dostrzegła jego pełne powagi spojrzenie, które w sekundę zmusiło jej serce do galopu. Nie było jej już do śmiechu. Wypowiedziane w zdenerwowaniu słowa zdawały się kłócić z obrazem, który skrzętnie kształtował przy najbliższych. Przy każdym oprócz niej. Kolory na skórze, którymi zamartwiała się jeszcze chwile wcześniej teraz całkowicie odpłynęły. Bladość skóry była wyznacznikiem przeżywanego na nowo i na nowo szoku. Co robisz, co robisz, co robisz.
Od zawsze stanowił definicję sprzeczności. Od pierwszego spotkania w Rosji po dzisiejszy dzień. Nie mogła przewidzieć co zrobi, co powie i jakie emocje aktualnie postanowi w niej wzbudzić. Mogła to być najsilniejsza złość tak jak wtedy, gdy skierował różdżkę w jej kierunku, najgłębszy smutek, gdy obiecywali zapomnieć o sobie na zawsze, najprawdziwszą radość, kiedy dzielili ze sobą namiot w Gruzji, zaskoczenie, gdy za jej namową wrócił po topiącego się człowieka i w końcu miłość przychodząc jej z odsieczą, obiecując, że z dna podniosą się wspólnie. Był sprzecznością, która dawała jej komfort jakiego wcześniej nie dane jej było poznać i może właśnie dlatego ogarnęła ją nagle tak wielka niemoc. Patrzyła jak z nienormalnym dla siebie skrępowaniem klęka na jedno kolano, jak sięga do kieszeni dłonią i wyciąga w jej stronę pierścionek. Przepiękny pierścionek. Każda komórka jej ciała krzyczała, kazała wybudzić się z tej irracjonalnej sytuacji, bowiem nigdy w życiu nie sądziła, że dane im będzie dotrwać do tego momentu. Pogrzebali się wzajemnie tak wiele razy, dusili uczucia, myśli i wspomnienia, a jednak przeznaczenie zawsze przecinało ich ścieżki i zwracało ponownie ku sobie. Czyżby walczyli z losem, który już dawno był im zapisany?
Zostaniesz moją żoną?. Usłyszała to jakby z oddali czując jak niemoc przeradza się w gamę emocji – lęk, zaskoczenie, czułość, miłość, pewność i niepewność zarazem. Serce tłukło się w jej piersi, nie była też pewna czy w ogóle oddycha. W takim odrętwieniu trwała jeszcze kilka sekund, choć w jej świadomości były to długie minuty, a może nawet godziny. Odezwała się w końcu całkowicie nie poznając swojego trzęsącego się głosu. – Rozprawialiśmy o codzienności, która miała nigdy nie nadejść. Gdybaliśmy nad losem, który był już przesądzony. – odparła dotykając delikatnie koniuszkami palców jego policzka. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie moment, w którym dane nam będzie sprawdzić nasze gdybania i nie mogę się tego doczekać. – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. – Opowiedz mi o metaforze drogi, Drew. Obiecuje, że postaram się nie usnąć. – zaśmiała się nie mogąc darować sobie choć delikatnej uszczypliwości. – Zostanę twoją żoną. Pragnę zostać twoją żoną. – dodała wyciągając w jego stronę dłoń.
Merlin jeden wie jak wiele kosztowało ją bronienie własnych przekonań. Ciągłe podsuwanie jej pod nos staropanieństwa, wymyślanie coraz to bardziej absurdalnych, ale i krzywdzących plotek, narzucanie jej dysfunkcji wszelkiej maści – tych cielesnych i tych psychicznych. Czasem czuła się jak niedobitek na wojnie czekający aż ostatnie z zaklęć dosięgnie i jego. W śmiech zamieniała wszelkie bolączki, bo wierzyła, że w całym tym świecie musi chodzić o coś więcej, musiała znaczyć coś więcej.
Nie zazdrościła wszechobecnych docinków, choć prawdopodobnie mężczyznom znosiło się je ciut łatwiej. Stara panna bez względu na urodę i umysł była narażona na krytykę, a ciało mężczyzny nie znało pojęcia „starość”, bo nie tego od tej płci wymagano. Mitch i Igor zdawali się jednak doskonale radzić z docinkami starszyzny i nie mogła ukryć delikatnego uśmiechu błądzącego jej po ustach.
Jej uwaga skupiła się na słowach namiestnika. Czekała na kolejne docinki, uszczypliwości. Czasem miała wrażenie, że nie potrafią rozmawiać już inaczej. Toczyli swego rodzaju walkę, z której nikt nie mógł wyjść zwycięsko. Gdy do jej uszu nie dotarła żadna przepełniona kpiną odpowiedź jeszcze bardziej zainteresowała się jego poczynaniami. Uniosła wysoko brew w pytającym geście, gdy ten podniósł się z fotela i ruszył w jej stronę. Zdążyła zaledwie odstawić szklankę na płaskim podłokietniku kanapy nim ten pociągnął ją w swoją stronę. – Upiłeś się? – zapytała przepełniona zaskoczeniem i rozbawieniem jednocześnie. Dostrzegła jego pełne powagi spojrzenie, które w sekundę zmusiło jej serce do galopu. Nie było jej już do śmiechu. Wypowiedziane w zdenerwowaniu słowa zdawały się kłócić z obrazem, który skrzętnie kształtował przy najbliższych. Przy każdym oprócz niej. Kolory na skórze, którymi zamartwiała się jeszcze chwile wcześniej teraz całkowicie odpłynęły. Bladość skóry była wyznacznikiem przeżywanego na nowo i na nowo szoku. Co robisz, co robisz, co robisz.
Od zawsze stanowił definicję sprzeczności. Od pierwszego spotkania w Rosji po dzisiejszy dzień. Nie mogła przewidzieć co zrobi, co powie i jakie emocje aktualnie postanowi w niej wzbudzić. Mogła to być najsilniejsza złość tak jak wtedy, gdy skierował różdżkę w jej kierunku, najgłębszy smutek, gdy obiecywali zapomnieć o sobie na zawsze, najprawdziwszą radość, kiedy dzielili ze sobą namiot w Gruzji, zaskoczenie, gdy za jej namową wrócił po topiącego się człowieka i w końcu miłość przychodząc jej z odsieczą, obiecując, że z dna podniosą się wspólnie. Był sprzecznością, która dawała jej komfort jakiego wcześniej nie dane jej było poznać i może właśnie dlatego ogarnęła ją nagle tak wielka niemoc. Patrzyła jak z nienormalnym dla siebie skrępowaniem klęka na jedno kolano, jak sięga do kieszeni dłonią i wyciąga w jej stronę pierścionek. Przepiękny pierścionek. Każda komórka jej ciała krzyczała, kazała wybudzić się z tej irracjonalnej sytuacji, bowiem nigdy w życiu nie sądziła, że dane im będzie dotrwać do tego momentu. Pogrzebali się wzajemnie tak wiele razy, dusili uczucia, myśli i wspomnienia, a jednak przeznaczenie zawsze przecinało ich ścieżki i zwracało ponownie ku sobie. Czyżby walczyli z losem, który już dawno był im zapisany?
Zostaniesz moją żoną?. Usłyszała to jakby z oddali czując jak niemoc przeradza się w gamę emocji – lęk, zaskoczenie, czułość, miłość, pewność i niepewność zarazem. Serce tłukło się w jej piersi, nie była też pewna czy w ogóle oddycha. W takim odrętwieniu trwała jeszcze kilka sekund, choć w jej świadomości były to długie minuty, a może nawet godziny. Odezwała się w końcu całkowicie nie poznając swojego trzęsącego się głosu. – Rozprawialiśmy o codzienności, która miała nigdy nie nadejść. Gdybaliśmy nad losem, który był już przesądzony. – odparła dotykając delikatnie koniuszkami palców jego policzka. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie moment, w którym dane nam będzie sprawdzić nasze gdybania i nie mogę się tego doczekać. – dodała, a na jej ustach pojawił się uśmiech. – Opowiedz mi o metaforze drogi, Drew. Obiecuje, że postaram się nie usnąć. – zaśmiała się nie mogąc darować sobie choć delikatnej uszczypliwości. – Zostanę twoją żoną. Pragnę zostać twoją żoną. – dodała wyciągając w jego stronę dłoń.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Ależ skąd – wydusiłam wzniośle, gdy bratanek wspomniał moje potencjalne poszukiwanie prawdy wśród cudów letniej uciechy. – Na jarmarku… miałam lepsze rzeczy do roboty od wróżenia z fusów czy gwiazd – przyznałam z nutą goryczy, choć i jakiś niecny błysk przemknął się przez głębię wejrzenia. Cieszyłam się jednak z pełnego kielicha. Cieszyłabym się nawet bardziej, gdybyśmy mogli wznieść toast za coś jeszcze, lecz nie mogłabym zaprzeczyć, że, w istocie, dostarczali mi powodów do dumy.
Tymczasowo zamoczyłam jednak wargi w trunku, leniwie nieco posuwając okiem po wszystkich pokrewnych twarzach. Zadziwiające, Drew powstał z fotela, a ja zmarszczyłam lekko brwi, poszukując bez większych oczekiwań celu tej podróży. Do swej ukochanej i wywalczonej, a jakże. Coś mi jednak nie pasowało, coś zdawało się naznaczyć ruchy i mimikę obcym akcentem, niepokojem. Podparłam brodę na oparciu sofy i wychyliłam nieco sylwetkę w stronę tej dwójki. Gdy pociągnął ją za sobą, gdy z poruszonym spojrzeniem próbował utorować sobie drogę do odmętów kobiecej myśli – już wiedziałam. Fala wzruszenia wezbrała, nie pozwalając żadnemu z nas oderwać od nich wejrzenia. Chwalebna obietnica, złączone czule dłonie i dramatyczna chwila niepewności, z którą musiał się zmierzyć Drew. Znacznie gorsza od najpodlejszego zadania, znacznie ważniejsza. Czy nie tak? Czy nie kochał jej aż tak? Czułam, jak lęk pęta niezłomnego śmierciożercę, jak jego mroczne istnienie staje na skraju przepaści i wyciąga się ku temu… co ludzkie. Uczucie, choć potężne i obezwładniające, przypomniało światu, że choć oddał się ciemnym mocom, to jednak nie zgnił. Żył w pełni, a całkowicie topiące się w niej oczy wydawały się być najwyższym ku temu dowodem. Atmosfera przejęcia bezwzględnie gęstniała w powietrzu, drażniąc oczekująco nozdrza. Jeszcze chwila. Jeszcze chwila i pierścień obnaży czar tajemnicy. Doskonale, długo czekał, najwyższa już pora. Lśniący pomiędzy nimi kamień przeobrażał się w manifest, pęczniał jak wielki symbol tego, co dane im było przeżyć. Rozkoszne i jakże zdradliwe – należne im, młodym. A ona? Wahała się? Nie spodziewałam się odmowy, nie sądziłam, by potrafiła się temu przeciwstawić. Historie takie jak ta nigdy nie miały prawa do pomyślnych zakończeń, lecz Drew zdawał się zadziałać wbrew naturze i wszelkim regułom. Ohydne i zarazem piekielnie interesujące. Imponowała mi jego determinacja, imponowało mi to, jak bardzo był w stanie zaczarować rzeczywistość, byleby tylko móc wreszcie wypowiedzieć te słowa. I spodziewać się, że mu nie odmówi.
Pragnę zostać twoją żoną. Cień uśmiechu zakwitł na moich wargach, gdy potwierdziła swe oddanie. Oddanie jemu, oddanie tej rodzinie i wszelkim powiązanym z nią sprawą. Ona, Lucinda Macnair. Dawniej zdrajczyni i obrzydliwa terrorystka, a wkrótce żona mego bratanka i pani tych ziem. Dawała mu szczęście, dawała mu siłę. To interesowało mnie najmocniej, tego pragnęłam, pamiętając doskonale o wszelkich naszych obietnicach składanych w cieniu nocy i zaufaniu pokrewnych dusz. Zmrużyłam oczy, by nieco dłużej popatrzeć na Drew w chwili, gdy niezmierzony stres rozpadał się krótko po wypowiedzianym przez nią zaklęciu. – Powinniśmy częściej dzielić się przemyśleniami w rodzinnym gronie – przyznałam, obnażając swą dumę z obecności rodziny i… jakże cennego wydarzenia. Powstałam wkrótce i wzniosłam dłoń dzierżącą szkło. – Moi drodzy, gratuluję, wspaniała wiadomość. Cieszy mnie wasza radość, wasze szczęście… - wyjawiłam głośno i na koniec kiwnęłam znacząco głową, z uznaniem dla celebrowanego przyrzeczenia zakochanych. Ich życie wkrótce się zmieni. – Tobie zaś, Lucindo, gratuluję podwójnie, zdołałaś skraść to serce, gdy sądziłam, że to… niemożliwe – zwróciłam się odrębnie do Selwynówny.
Najwyższy czas.
Tymczasowo zamoczyłam jednak wargi w trunku, leniwie nieco posuwając okiem po wszystkich pokrewnych twarzach. Zadziwiające, Drew powstał z fotela, a ja zmarszczyłam lekko brwi, poszukując bez większych oczekiwań celu tej podróży. Do swej ukochanej i wywalczonej, a jakże. Coś mi jednak nie pasowało, coś zdawało się naznaczyć ruchy i mimikę obcym akcentem, niepokojem. Podparłam brodę na oparciu sofy i wychyliłam nieco sylwetkę w stronę tej dwójki. Gdy pociągnął ją za sobą, gdy z poruszonym spojrzeniem próbował utorować sobie drogę do odmętów kobiecej myśli – już wiedziałam. Fala wzruszenia wezbrała, nie pozwalając żadnemu z nas oderwać od nich wejrzenia. Chwalebna obietnica, złączone czule dłonie i dramatyczna chwila niepewności, z którą musiał się zmierzyć Drew. Znacznie gorsza od najpodlejszego zadania, znacznie ważniejsza. Czy nie tak? Czy nie kochał jej aż tak? Czułam, jak lęk pęta niezłomnego śmierciożercę, jak jego mroczne istnienie staje na skraju przepaści i wyciąga się ku temu… co ludzkie. Uczucie, choć potężne i obezwładniające, przypomniało światu, że choć oddał się ciemnym mocom, to jednak nie zgnił. Żył w pełni, a całkowicie topiące się w niej oczy wydawały się być najwyższym ku temu dowodem. Atmosfera przejęcia bezwzględnie gęstniała w powietrzu, drażniąc oczekująco nozdrza. Jeszcze chwila. Jeszcze chwila i pierścień obnaży czar tajemnicy. Doskonale, długo czekał, najwyższa już pora. Lśniący pomiędzy nimi kamień przeobrażał się w manifest, pęczniał jak wielki symbol tego, co dane im było przeżyć. Rozkoszne i jakże zdradliwe – należne im, młodym. A ona? Wahała się? Nie spodziewałam się odmowy, nie sądziłam, by potrafiła się temu przeciwstawić. Historie takie jak ta nigdy nie miały prawa do pomyślnych zakończeń, lecz Drew zdawał się zadziałać wbrew naturze i wszelkim regułom. Ohydne i zarazem piekielnie interesujące. Imponowała mi jego determinacja, imponowało mi to, jak bardzo był w stanie zaczarować rzeczywistość, byleby tylko móc wreszcie wypowiedzieć te słowa. I spodziewać się, że mu nie odmówi.
Pragnę zostać twoją żoną. Cień uśmiechu zakwitł na moich wargach, gdy potwierdziła swe oddanie. Oddanie jemu, oddanie tej rodzinie i wszelkim powiązanym z nią sprawą. Ona, Lucinda Macnair. Dawniej zdrajczyni i obrzydliwa terrorystka, a wkrótce żona mego bratanka i pani tych ziem. Dawała mu szczęście, dawała mu siłę. To interesowało mnie najmocniej, tego pragnęłam, pamiętając doskonale o wszelkich naszych obietnicach składanych w cieniu nocy i zaufaniu pokrewnych dusz. Zmrużyłam oczy, by nieco dłużej popatrzeć na Drew w chwili, gdy niezmierzony stres rozpadał się krótko po wypowiedzianym przez nią zaklęciu. – Powinniśmy częściej dzielić się przemyśleniami w rodzinnym gronie – przyznałam, obnażając swą dumę z obecności rodziny i… jakże cennego wydarzenia. Powstałam wkrótce i wzniosłam dłoń dzierżącą szkło. – Moi drodzy, gratuluję, wspaniała wiadomość. Cieszy mnie wasza radość, wasze szczęście… - wyjawiłam głośno i na koniec kiwnęłam znacząco głową, z uznaniem dla celebrowanego przyrzeczenia zakochanych. Ich życie wkrótce się zmieni. – Tobie zaś, Lucindo, gratuluję podwójnie, zdołałaś skraść to serce, gdy sądziłam, że to… niemożliwe – zwróciłam się odrębnie do Selwynówny.
Najwyższy czas.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Chociaż tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy z Igorem na ten temat, wiedziałem, że pod tym względem mamy podobne zdanie. Pomimo, że oboje nigdy nie stroniliśmy od towarzystwa panien, to jednak perspektywa ożenku nie specjalnie nam się podobała. Może niektórzy mogliby wziąć moje słowa za żart, jednak gdzieś w głębi duszy naprawdę nie chciałem żenić się z kimś kogo nie znałem, kto mnie nie interesował na wielu płaszczyznach. Owszem, aparycja miała znaczenie, a kto uważał, że nie, w moim mniemaniu był hipokrytą. Nie zmieniało to jednak faktu, że kobieta mogła być najpiękniejszą damą chodzącą po tym nędznym padole, ale jeśli nie miała czegoś w głowie, jeśli nie potrafiła prowadzić interesującej rozmowy, jeśli nie miała swojego zdania, a jedynie podążała wyznaczonymi jej przez innych ścieżkami...dla mnie nie miała wartości. Był moment, że myślałem iż znalazłem ten jeden kwiat pośród miliona znajdujących się na wielkiej łące zwanej światem, finalnie jednak okazało się, że była pokrzywą, której jedynym zadaniem było parzenie i odstraszanie od siebie. Być może to był właśnie ten moment kiedy postanowiłem, że nie będę rzucał się na pierwszą lepszą, nawet jeśli miało to się spotkać z niezadowoleniem wszystkich w około. Nie tylko Irina patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, chcąc w końcu usłyszeć tą „radosną” informację. Babka również co jakiś czas suszyła mi głowę twierdząc, że w tym wieku to już dawno powinienem był panem domu i mieć przynajmniej chociaż dziecko w drodze. Nauczyłem się zbywać te wszystkie komentarze, unikać spojrzeń, ale ile można?
- Na Merlina nie. To jedynie coś co kiedyś usłyszałem. - odparłem spokojnie zerkając w kierunku Lucindy, posyłając jej delikatny uśmiech, nie mając jednak zamiaru kontynuować tego tematu.
Na pytanie rzucone w moim kierunku przed Drew uniosłem brew ku górze, po czym mimowolnie przeniosłem spojrzenie w stronę ciotki. Czy była mi w jakiś sposób matką? Nie miałem pojęcia. Jako, że nigdy takowej nie miałem, nie do końca wiedziałem jak matka powinna się zachowywać. Miałem babkę, jednak nie ważne jak bardzo się starała, jak bardzo byłem jej wdzięczny za te wszystkie lata, nie była w stanie zastąpić mi rodzicielki. Mimo wszystko już dawno przestałem się rozwlekać na ten temat, nie miało to najmniejszego sensu.
Widząc jak kuzyn podnosi się z fotela, na nowo skupiłem na nim wzrok. Co zamierzał? Bo zdecydowanie coś, skupienie i powaga wymalowana na jego twarzy mówiła sama za siebie. Nie byłem jednak w stanie odgadnąć o co może chodzić. Jednak kiedy chodziło o niego, już dawno nauczyłem się, że chyba nigdy nie będę w stanie go przejrzeć. Był chodzącą zagadką, człowiekiem nader interesującym.
Z uwagą przyglądałem się jego poczynaniom i nie tylko ja z tego co zdążyłem zauważyć. Kiedy jednak ukląkł na jedno kolano wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. A więc postanowił opuścić nasz kawalerski klub, zdradzić jego członków i uwolnić się od kolejnych pytań i wyczekujących spojrzeń. Czy mógłbym mieć mu to za złe? Pewnie, że tak, jednak nie miałem. Każdy człowiek, nie ważne jak zatwardziały w bojach, oddany sprawie, miał prawo do posiadania namiastki normalności. Czy nie wszyscy do tego dążyliśmy?
Kiedy padło to wyczekiwane pytanie, a kilka chwil później, jeszcze dłużej wyczekiwana odpowiedź, uśmiech wpłynął na moje usta. Chyba przez moment poczułem ukłucie zazdrości, które szybko ustąpiło miejsca zadowoleniu. Tak, należało im się to. Nie wiedziałem jak długa i pokręcona była ich historia, ale należało im się szczęście.
- Moje gratulacje...było to nader niespodziewane chociaż w pewnym sensie wyczekiwane. - odparłem spokojnie podnosząc się z kanapy i idąc za przykładem ciotki uniosłem na wpół zapełnioną szklankę w geście toastu.
- Na Merlina nie. To jedynie coś co kiedyś usłyszałem. - odparłem spokojnie zerkając w kierunku Lucindy, posyłając jej delikatny uśmiech, nie mając jednak zamiaru kontynuować tego tematu.
Na pytanie rzucone w moim kierunku przed Drew uniosłem brew ku górze, po czym mimowolnie przeniosłem spojrzenie w stronę ciotki. Czy była mi w jakiś sposób matką? Nie miałem pojęcia. Jako, że nigdy takowej nie miałem, nie do końca wiedziałem jak matka powinna się zachowywać. Miałem babkę, jednak nie ważne jak bardzo się starała, jak bardzo byłem jej wdzięczny za te wszystkie lata, nie była w stanie zastąpić mi rodzicielki. Mimo wszystko już dawno przestałem się rozwlekać na ten temat, nie miało to najmniejszego sensu.
Widząc jak kuzyn podnosi się z fotela, na nowo skupiłem na nim wzrok. Co zamierzał? Bo zdecydowanie coś, skupienie i powaga wymalowana na jego twarzy mówiła sama za siebie. Nie byłem jednak w stanie odgadnąć o co może chodzić. Jednak kiedy chodziło o niego, już dawno nauczyłem się, że chyba nigdy nie będę w stanie go przejrzeć. Był chodzącą zagadką, człowiekiem nader interesującym.
Z uwagą przyglądałem się jego poczynaniom i nie tylko ja z tego co zdążyłem zauważyć. Kiedy jednak ukląkł na jedno kolano wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. A więc postanowił opuścić nasz kawalerski klub, zdradzić jego członków i uwolnić się od kolejnych pytań i wyczekujących spojrzeń. Czy mógłbym mieć mu to za złe? Pewnie, że tak, jednak nie miałem. Każdy człowiek, nie ważne jak zatwardziały w bojach, oddany sprawie, miał prawo do posiadania namiastki normalności. Czy nie wszyscy do tego dążyliśmy?
Kiedy padło to wyczekiwane pytanie, a kilka chwil później, jeszcze dłużej wyczekiwana odpowiedź, uśmiech wpłynął na moje usta. Chyba przez moment poczułem ukłucie zazdrości, które szybko ustąpiło miejsca zadowoleniu. Tak, należało im się to. Nie wiedziałem jak długa i pokręcona była ich historia, ale należało im się szczęście.
- Moje gratulacje...było to nader niespodziewane chociaż w pewnym sensie wyczekiwane. - odparłem spokojnie podnosząc się z kanapy i idąc za przykładem ciotki uniosłem na wpół zapełnioną szklankę w geście toastu.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przygaszone niemalże żałobnie oczy, w ewidentnej manierze pozbawione młodzieńczej iskry i pierwotnego zadowolenia, krążące leniwie wzdłuż statecznych sylwet zgromadzonych tu domowników, w dość wymownej sugestii szukały sobie jakiegoś nowego punktu zaczepienia. Myśli natrętnie jednak krążyły wokół tego jednego, obrazoburczo sprowadzając kolorowe realia do poziomu czarnobiałych, ponurych migawek. Jako pierwsza zawidniała ― podła albo i nie? mógł zaledwie dywagować ― banalna reminiscencja, przyrzeczonej mu od jego niechcenia, bułgarskiej córy wielkiego utracjusza z granic carskiego dworu; siedząc w głębokiej dziczy dalekiej Północy napływały odojcowskie listy swoistego ponaglenia, bo wyrok zapadł pod twoją nieobecność, bo dziewczyna czeka na obiecanego męża. Zapewnienia o jej urodzie i jakże intratnym sojuszu rodów okazywały się dlań wręcz odpychające, tak też w utartej formule cierpliwie odwlekał powrót na tereny ojczystej prowincji, gdzie oczekiwano aż klęknie przed obcym obliczem, a potem, potem jeszcze przyrzeknie rytualne tak. Całkiem fortunnie układ ten zginął jednak wraz z apodyktycznym rodzicem, pogrzebany ostatecznością i odrywający go od ram przedmiotowego interesu, w którym ― jako ten wartościowy przedmiot o dobrze brzmiącym nazwisku ― należało go bezwstydnie sprzedać, pozbawiwszy głosu w, być może naiwnych, dywagacjach o istnieniu miłości. Od dawna już nie chciał w nią wierzyć, zwłaszcza gdy po wstąpieniu na angielskie ziemie prowadzano go, tak po prostu, jako tę urokliwą wystawkę dla panien na wydaniu ― niekiedy wodząc niektóre z nich wyłącznie na pokuszenie, innym razem po to zaś, by realnie negocjować nim stosowne warunki omawianych kontraktów. Czasami chodziło tylko o dostawy drewna do trumien, czasami jednak na horyzoncie majaczyły bardziej znaczące wyrazy politycznych gier. Żadnej z nich nie zrealizowano, bo z uporem maniaka trzymał w dokumentach to kapryśne, nic tu nieznaczące, nazwisko Karkaroff; dobrze jednak wiedział, że przy dominującym tupnięciu obcasa starszyzny, na jej wyraźne życzenie, z dnia na dzień przeistoczyłby w iście brytyjskiego Macnaira. A matka, choć z pozoru dawała wolność wyboru, w istocie nie wyzbywała się dzierżonej w dłoniach arbitralności. Była ostatecznym decydentem, tym sugestywnie ostatnim głosem w rozważaniach, w dodatku niebaczącym na serce, lecz pragmatycznie rachującym przedsięwzięcie tak wielkiej wagi. Brutalnie już zdołał się bowiem przekonać, że na wieści o ewentualnej ukochanej reagowała raczej chłodnym zapytaniem czy nie będę rozczarowana?, niźli gestem entuzjastycznej aprobaty. Tak więc mógł szczerze ― albo pod wrażeniem narastającej presji ― zapragnąć poślubić kobietę jedną, drugą czy czwartą, ale ona miała w tych deklaracjach równie ważny udział.
Czy więc, po części chociaż, zazdrościł im ― Drew i Lucindzie ― tego, że wbrew przeciwnościom zdołali zejść się na końcu drogi? Czy więc, po części chociaż, ich historia nie była inspirująca? Nie znał jej szczegółów, zdawało się wszakże, że niegodzien był poznać ich kształt, gdy lapidarnie podpytywał jedno i drugie o coś więcej, ale od początku dawali mu do zrozumienia, że łączy ich więcej od przelotnego romansu. Z uwagą dostrzegał zresztą zmiany rysów twarzy u niej i u niego, ilekroć tylko padło imię tego drugiego, ilekroć tylko, leciwe bodaj, napomknięcie o tym drugim dotarło ich uszu. Ją zdołał poznać zaledwie powierzchownie, ale jak dotąd wykazywała się wystarczającą uprzejmością; jego zdążył już poznać lepiej, choć nie zwykli dzielić się niuansami życia codziennego. To wystarczało jednak, by z sympatią przyglądał się ichniejszej relacji, a na końcu ― tak po ludzku kibicował. Nie przypuszczał, że sprawy nabiorą tak dynamicznego tempa, że ― w czasie, gdy powstał z fotela i oglądał leżące na komódce, karty kolekcjonerskie ― za jego plecami dojdzie do intymnych oświadczyn. Odważnych, bo poczynionych na oczach wszystkich, bez kozery rozgrywających się przy błahym spotkaniu najbliższych. Być może winien był postąpić na wzór starszego kuzyna, być może zbytnia obojętność, albo przesadna zwłoka, miała do końca już życia niefortunnie decydować o torach jego losów; miast rozważań na ten temat z przejęciem oceniał drgające w niepewności mimiki twarzy całej rodziny, począwszy od tych cieszących się teraz największym zainteresowaniem, skończywszy na wzruszonym Mitchu i usatysfakcjonowanej Irinie. Opróżnił do połowy szklankę z trunkiem, zaraz już odstawiał ją na gładki blat mebla i czekał. Razem z resztą czekał na pomyślną zgodę, na jej łaskawość, na rozkwit obiecującej deklaracji.
Na szczęście nie zwlekała.
― Wznieśmy toast. Za waszą pomyślność ― podjął od razu po uściskach i krótkich słowach gratulacji, w nich był wszakże całkiem wprawiony. Zwykle chodziło o suche kondolencje, dziś jednak pozwolić sobie mógł na szeroki uśmiech zadowolenia i uniesiony wysoko kieliszek ― ten niemy sygnał, że było co celebrować. ― Zadowolona z pierścionka? ― cicho mruknął zaraz do Lucindy, rzuciwszy okiem na połyskującą na palcu biżuterię; mówił to raczej żartobliwie, aniżeli w tonie poważnego zapytania, po to tylko, by dodać wkrótce: ― Nie poskąpił na niego, tyle dobrego. Można sprzedać, jakby narzeczony okazał się totalnym dupkiem... ― jedno jeszcze porozumiewawcze spojrzenie i wyraziście szeroki uśmiech, nim nie spoczął na powrót w miękkości zdobnego siedziska.
Czy więc, po części chociaż, zazdrościł im ― Drew i Lucindzie ― tego, że wbrew przeciwnościom zdołali zejść się na końcu drogi? Czy więc, po części chociaż, ich historia nie była inspirująca? Nie znał jej szczegółów, zdawało się wszakże, że niegodzien był poznać ich kształt, gdy lapidarnie podpytywał jedno i drugie o coś więcej, ale od początku dawali mu do zrozumienia, że łączy ich więcej od przelotnego romansu. Z uwagą dostrzegał zresztą zmiany rysów twarzy u niej i u niego, ilekroć tylko padło imię tego drugiego, ilekroć tylko, leciwe bodaj, napomknięcie o tym drugim dotarło ich uszu. Ją zdołał poznać zaledwie powierzchownie, ale jak dotąd wykazywała się wystarczającą uprzejmością; jego zdążył już poznać lepiej, choć nie zwykli dzielić się niuansami życia codziennego. To wystarczało jednak, by z sympatią przyglądał się ichniejszej relacji, a na końcu ― tak po ludzku kibicował. Nie przypuszczał, że sprawy nabiorą tak dynamicznego tempa, że ― w czasie, gdy powstał z fotela i oglądał leżące na komódce, karty kolekcjonerskie ― za jego plecami dojdzie do intymnych oświadczyn. Odważnych, bo poczynionych na oczach wszystkich, bez kozery rozgrywających się przy błahym spotkaniu najbliższych. Być może winien był postąpić na wzór starszego kuzyna, być może zbytnia obojętność, albo przesadna zwłoka, miała do końca już życia niefortunnie decydować o torach jego losów; miast rozważań na ten temat z przejęciem oceniał drgające w niepewności mimiki twarzy całej rodziny, począwszy od tych cieszących się teraz największym zainteresowaniem, skończywszy na wzruszonym Mitchu i usatysfakcjonowanej Irinie. Opróżnił do połowy szklankę z trunkiem, zaraz już odstawiał ją na gładki blat mebla i czekał. Razem z resztą czekał na pomyślną zgodę, na jej łaskawość, na rozkwit obiecującej deklaracji.
Na szczęście nie zwlekała.
― Wznieśmy toast. Za waszą pomyślność ― podjął od razu po uściskach i krótkich słowach gratulacji, w nich był wszakże całkiem wprawiony. Zwykle chodziło o suche kondolencje, dziś jednak pozwolić sobie mógł na szeroki uśmiech zadowolenia i uniesiony wysoko kieliszek ― ten niemy sygnał, że było co celebrować. ― Zadowolona z pierścionka? ― cicho mruknął zaraz do Lucindy, rzuciwszy okiem na połyskującą na palcu biżuterię; mówił to raczej żartobliwie, aniżeli w tonie poważnego zapytania, po to tylko, by dodać wkrótce: ― Nie poskąpił na niego, tyle dobrego. Można sprzedać, jakby narzeczony okazał się totalnym dupkiem... ― jedno jeszcze porozumiewawcze spojrzenie i wyraziście szeroki uśmiech, nim nie spoczął na powrót w miękkości zdobnego siedziska.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ledwie chwila, jeden moment. Niby pewności, ale utkany w barwy zaśniedziałej przeszłości nie napawał wielkim optymizmem zważywszy na swą skazę, powłokę skrzętnie utkaną z rąk twórcy, nie łaskawego losu. Ubrawszy szaty artysty, wirtuoza w swym fachu powinienem spodziewać się oklasków, finału przedstawienia zgodnego z napisanym scenariuszem, lecz to nie z mojej ręki miało powstać zakończenie tego aktu. Nie chciałem przykładać do pergaminu pióra, nie rozglądałem się nawet za kałamarzem – pozostawiłem tę decyzję jej. Kobiecie, która spędzała mi sen z powiek, która niejako stała się moim celem, bo o dziwo im dłużej jej smakowałem, tym bardziej pragnąłem uczynić to ponownie. Była spoiwem, brakującym elementem. Być może lekiem – sposobem na przełamanie gnębiących mnie od lat sprzeczności i odpowiedzią na mnożące się pytania.
Czyżby dlatego pojawił się lęk? Bo decyzję i przyszłość oddałem w ręce kogoś innego? Może dla postronnej osoby wydawało się to normalne, ot pytanie, ryzyko jak każde inne, lecz dla mnie było to coś więcej. Coś co było poza moją naturą, poza mną. Krocząc własną drogą nie oddawałem władzy, nie prowokowałem sytuacji, kiedy to ktoś miałby mi wskazać odpowiednią ścieżkę. Wszystko co czyniłem było jedynie moją wolą, moim zdaniem, dlatego nie mogłem mieć do nikogo żalu o czyhające konsekwencje. Moje wybory; wszystko było moje. Do dziś.
Spoglądając w zielone tęczówki oczekiwałem niejako na wyrok, a moim adwokatem pozostawała tętniąca w sercu nadzieja. Wiara, że pragnęła tego równie mocno jak ja – nie szczęśliwego zakończenia, ale wspólnego do niego dążenia. I ponownie, i znów ktoś z boku mógłby uznać te zaręczyny za prozaiczne, pozbawione magii, wymaganej w kuluarach intymności, lecz dla mnie odrzucenie w samotności byłoby o wiele prostsze, niżeli w gronie bliskich mi ludzi. Osób, które – w mym założeniu – miały czuć do mnie szacunek, nie podziw, a respekt napędzający lojalność, bezsprzeczne oddanie naszej wspólnej sprawie. Przy nich nie zwykłem odkrywać swych kart, nie pokazywałem twarzy, którą widziała jedynie Lucinda, więc pokrętnie obnażyłem się ze wszystkich atutów. Nie na pokaz, lecz na dowód szczerości, jaką być może tylko ona mogła zrozumieć. Daleko temu było do elementu gry, ja naprawdę tego chciałem. Pragnąłem od dawna, nawet jeśli przeszło rok wypierałem to z całych sił.
Być może padły jakieś słowa, gdy pokonywałem dzielącą nas drogę, być może nawet zostały wygłoszone w trakcie mojego niezgrabnego sięgania po pierścionek. Skupiony wyłącznie na dziewczynie umysł wyparł je i czuwał – czuwał do pierwszego zdania, pierwszego gestu pozornie sugerującego wiele, a tym samym jedno. Niepewny uśmiech wkradł się na moją twarz, ale już po chwili zmienił się w promienny, rzec szczerze – szczęśliwy. Dźwignąłem się na nogi i wsunąłem pierścionek na jej palec, po czym musnąłem jej usta. -Wspominałaś, że usypianie to moja domena, czyżbym właśnie nakrył swą narzeczoną na pierwszym kłamstwie?- szepnąłem do jej ucha, po czym przeniosłem wzrok na świadków tejże ckliwej sceny. Mógłbym przysiąc, że jeśli ktokolwiek zamierzy mi to wytknąć, szczególnie tych dwóch delikwentów, to nogi im z dupy powyrywam. -Jak dobrze pamiętam mówiłaś mi, że już niczym cię nie zaskoczę- skupiłem wzrok nieco dłużej na ciotce nie mogąc powstrzymać, tak znajomego jej, kpiącego uśmieszku. -Chwila, chwila z tym toastem- zaśmiałem się pod nosem, po czym wyciągnąłem dłoń po szkło, które wciąż stało na podłokietniku fotela. -Wypraszam sobie- teatralnie ściągnąłem brwi i z równie aktorską powagą wlepiłem wzrok w Igora. -Nie będę zabierać ci tego zaszczytnego miana- żartowałem, ale o tym przecież wiedział. Finalnie skupiłem wzrok na Mitchu, któremu kiwnąłem głową na znak swego rodzaju wdzięczności? Być może tak było; wszyscy dookoła wiedzieli, że pewne słowa nie były mi w stanie przejść przez usta i z pewnością było to proste dziękuję. -Za nas, za was - rzuciłem unosząc szło, gdy tylko wręczyła mi go ciotka. -Za przyszłość- dodałem wracając spojrzeniem do zielonych tęczówek, po czym upiłem trunku, szlag – upiłem go do dna.
Czyżby dlatego pojawił się lęk? Bo decyzję i przyszłość oddałem w ręce kogoś innego? Może dla postronnej osoby wydawało się to normalne, ot pytanie, ryzyko jak każde inne, lecz dla mnie było to coś więcej. Coś co było poza moją naturą, poza mną. Krocząc własną drogą nie oddawałem władzy, nie prowokowałem sytuacji, kiedy to ktoś miałby mi wskazać odpowiednią ścieżkę. Wszystko co czyniłem było jedynie moją wolą, moim zdaniem, dlatego nie mogłem mieć do nikogo żalu o czyhające konsekwencje. Moje wybory; wszystko było moje. Do dziś.
Spoglądając w zielone tęczówki oczekiwałem niejako na wyrok, a moim adwokatem pozostawała tętniąca w sercu nadzieja. Wiara, że pragnęła tego równie mocno jak ja – nie szczęśliwego zakończenia, ale wspólnego do niego dążenia. I ponownie, i znów ktoś z boku mógłby uznać te zaręczyny za prozaiczne, pozbawione magii, wymaganej w kuluarach intymności, lecz dla mnie odrzucenie w samotności byłoby o wiele prostsze, niżeli w gronie bliskich mi ludzi. Osób, które – w mym założeniu – miały czuć do mnie szacunek, nie podziw, a respekt napędzający lojalność, bezsprzeczne oddanie naszej wspólnej sprawie. Przy nich nie zwykłem odkrywać swych kart, nie pokazywałem twarzy, którą widziała jedynie Lucinda, więc pokrętnie obnażyłem się ze wszystkich atutów. Nie na pokaz, lecz na dowód szczerości, jaką być może tylko ona mogła zrozumieć. Daleko temu było do elementu gry, ja naprawdę tego chciałem. Pragnąłem od dawna, nawet jeśli przeszło rok wypierałem to z całych sił.
Być może padły jakieś słowa, gdy pokonywałem dzielącą nas drogę, być może nawet zostały wygłoszone w trakcie mojego niezgrabnego sięgania po pierścionek. Skupiony wyłącznie na dziewczynie umysł wyparł je i czuwał – czuwał do pierwszego zdania, pierwszego gestu pozornie sugerującego wiele, a tym samym jedno. Niepewny uśmiech wkradł się na moją twarz, ale już po chwili zmienił się w promienny, rzec szczerze – szczęśliwy. Dźwignąłem się na nogi i wsunąłem pierścionek na jej palec, po czym musnąłem jej usta. -Wspominałaś, że usypianie to moja domena, czyżbym właśnie nakrył swą narzeczoną na pierwszym kłamstwie?- szepnąłem do jej ucha, po czym przeniosłem wzrok na świadków tejże ckliwej sceny. Mógłbym przysiąc, że jeśli ktokolwiek zamierzy mi to wytknąć, szczególnie tych dwóch delikwentów, to nogi im z dupy powyrywam. -Jak dobrze pamiętam mówiłaś mi, że już niczym cię nie zaskoczę- skupiłem wzrok nieco dłużej na ciotce nie mogąc powstrzymać, tak znajomego jej, kpiącego uśmieszku. -Chwila, chwila z tym toastem- zaśmiałem się pod nosem, po czym wyciągnąłem dłoń po szkło, które wciąż stało na podłokietniku fotela. -Wypraszam sobie- teatralnie ściągnąłem brwi i z równie aktorską powagą wlepiłem wzrok w Igora. -Nie będę zabierać ci tego zaszczytnego miana- żartowałem, ale o tym przecież wiedział. Finalnie skupiłem wzrok na Mitchu, któremu kiwnąłem głową na znak swego rodzaju wdzięczności? Być może tak było; wszyscy dookoła wiedzieli, że pewne słowa nie były mi w stanie przejść przez usta i z pewnością było to proste dziękuję. -Za nas, za was - rzuciłem unosząc szło, gdy tylko wręczyła mi go ciotka. -Za przyszłość- dodałem wracając spojrzeniem do zielonych tęczówek, po czym upiłem trunku, szlag – upiłem go do dna.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nieważkość była interesującym stanem, który pozwalał doświadczyć rzeczywistości w zupełnie nowy sposób. Każdy ruch stawał się delikatny, a ciało poruszało się z niezwykłą lekkością, jakby przestrzeń wokół przestała stawiać jakikolwiek opór. Wszystko, co wcześniej było codziennością – upadanie przedmiotów, grawitacja ciągnąca nas w dół – teraz przestało istnieć. W tym stanie umysł mógł się skupić na innych doznaniach, a człowiek czuł się jakby oderwany od ziemskich ograniczeń, swobodnie dryfując w bezkresie przestrzeni. Pojedynczym ruchem różdżki potrafili unosić przedmioty, ludzi, samych siebie. Niejednokrotnie upatrywała wolności w swobodnym dryfowaniu. Daleko było jednak temu do stanu, który opanował jej ciało wraz z wypowiedzeniem tych kilku wiążących słów. Na chwile oderwała się od ziemi, emocji i sztywnej racjonalności, której tak bardzo poszukiwała w ostatnich dniach. Pozwoliła sobie odlecieć, poddać się tym doświadczeniom, bowiem jak nic innego właśnie ten moment pragnęła zapamiętać. Już wystarczająco wiele ich utraciła.
Zazwyczaj specjalistka od oszukiwania samej siebie teraz nie miała już motywacji do zabijania w sobie uczuć, którymi go darzyła. Stracili tak wiele na przestrzeni tych wszystkich lat. Przede wszystkim czasu, który mogli spożytkować na trwaniu przy sobie. Wiele wody upłynie nim nauczy się swobodnie okazywać to co przed tak długi czas w sobie ukrywała. Od samego początku gdzieś w podświadomości zdawała sobie sprawę, że będzie kimś kto wpłynie na jej życie bezpowrotnie. Może wpływał tak na wszystkich, może to temperament, którym porywał ludzi ukazując im prawdę często brutalną i niechcianą. Skłamałaby mówiąc, że nie przyłożył cegiełki do jej niezależności, do obrania upragnionej ścieżki. W chwilach słabości, gdy pozwalała sobie na myślenie o nim zdarzało jej się gdybać nad tym jak wyglądałoby ich życie, gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie. Teraz nie musiała już spoglądać na przyszłość oczami wyobraźni, bowiem swoim wysiłkiem ucieleśnił to co zdawało się być niemożliwe. Znów z siłą jakiej można było jedynie zazdrościć – wątpiła by zdawał sobie z tego sprawę.
Miłość to dziwny twór. Jednym dodawała siłę, a u innych ukazywała słabość. Potrafiła prowadzić do największych poświęceń, ale i do bolesnych rozczarowań. Zdarzało się, że była źródłem odwagi, innym razem budziła lęk przed utratą. W swym paradoksie łączyła radość i cierpienie. Obu doświadczyli po stokroć. – Ponoć pary się do siebie upodabniają – odpowiedziała, a jej głos wciąż obcy zdawał się być potwierdzeniem trwającego szoku.
Dopiero teraz pozwoliła sobie spojrzeć na innych w pomieszczeniu. Nie czuła wstydu, a raczej skrępowanie, bo choć zdawała sobie sprawę jak wielkim poświęceniem dla mężczyzny było poczynienie tego kroku przy całej rodzinie tak dla niej podobnym było znalezienie się w centrum uwagi. Nie znała tego, a może nawet unikała. Spojrzała na Irinę i mogłaby przysiąść, że w jej oczach dostrzega szczere zadowolenie. Czy wiedziała? Spodziewała się? Jej słowa uświadomiły jej coś jeszcze, bowiem wraz z wypowiedzianym tak zyskiwała coś jeszcze. Rodzinę. Skinęła kobiecie głową na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na jej tęczówkach mając w pamięci ich niedawną rozmowę. Zadbam o to serce pomyślała jedynie, ale w jej oczach dojrzeć można było obietnice.
Sięgnęła po szklankę, gdy gratulacje padły z ust Mitcha. Uśmiechnęła się do niego widząc błysk zaskoczenia w jego oczach. – Wyczekiwane? Zdaje się, że wszyscy podejrzewaliście co się święci. – dodała z delikatną konsternacją. Może to ona była ślepa na pojawiające się zewsząd sygnały. Może to wisiało w powietrzu od początku, a jej stan nie pozwalał na dostrzeganie tego co oczywiste.
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie na pierścionek słysząc zadane przez Igora pytanie. Zamyśliła się przez chwilę jakby faktycznie rozważała, ile ten może być wart. – Czyli faktycznie ma to w zwyczaju, co? – uniosła brew w pytającym geście nawiązując do ich rozmowy w kuchni. – Myślałeś by obstawić na jakieś loterii? Chyba otwiera ci się trzecie oko. – dodała unosząc przy tym szklankę w geście toastu. – Za przyszłość. – powtórzyła za swoim narzeczonym i splotła wolną dłoń z jego dłonią.
Zazwyczaj specjalistka od oszukiwania samej siebie teraz nie miała już motywacji do zabijania w sobie uczuć, którymi go darzyła. Stracili tak wiele na przestrzeni tych wszystkich lat. Przede wszystkim czasu, który mogli spożytkować na trwaniu przy sobie. Wiele wody upłynie nim nauczy się swobodnie okazywać to co przed tak długi czas w sobie ukrywała. Od samego początku gdzieś w podświadomości zdawała sobie sprawę, że będzie kimś kto wpłynie na jej życie bezpowrotnie. Może wpływał tak na wszystkich, może to temperament, którym porywał ludzi ukazując im prawdę często brutalną i niechcianą. Skłamałaby mówiąc, że nie przyłożył cegiełki do jej niezależności, do obrania upragnionej ścieżki. W chwilach słabości, gdy pozwalała sobie na myślenie o nim zdarzało jej się gdybać nad tym jak wyglądałoby ich życie, gdyby spotkali się w innym miejscu i czasie. Teraz nie musiała już spoglądać na przyszłość oczami wyobraźni, bowiem swoim wysiłkiem ucieleśnił to co zdawało się być niemożliwe. Znów z siłą jakiej można było jedynie zazdrościć – wątpiła by zdawał sobie z tego sprawę.
Miłość to dziwny twór. Jednym dodawała siłę, a u innych ukazywała słabość. Potrafiła prowadzić do największych poświęceń, ale i do bolesnych rozczarowań. Zdarzało się, że była źródłem odwagi, innym razem budziła lęk przed utratą. W swym paradoksie łączyła radość i cierpienie. Obu doświadczyli po stokroć. – Ponoć pary się do siebie upodabniają – odpowiedziała, a jej głos wciąż obcy zdawał się być potwierdzeniem trwającego szoku.
Dopiero teraz pozwoliła sobie spojrzeć na innych w pomieszczeniu. Nie czuła wstydu, a raczej skrępowanie, bo choć zdawała sobie sprawę jak wielkim poświęceniem dla mężczyzny było poczynienie tego kroku przy całej rodzinie tak dla niej podobnym było znalezienie się w centrum uwagi. Nie znała tego, a może nawet unikała. Spojrzała na Irinę i mogłaby przysiąść, że w jej oczach dostrzega szczere zadowolenie. Czy wiedziała? Spodziewała się? Jej słowa uświadomiły jej coś jeszcze, bowiem wraz z wypowiedzianym tak zyskiwała coś jeszcze. Rodzinę. Skinęła kobiecie głową na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na jej tęczówkach mając w pamięci ich niedawną rozmowę. Zadbam o to serce pomyślała jedynie, ale w jej oczach dojrzeć można było obietnice.
Sięgnęła po szklankę, gdy gratulacje padły z ust Mitcha. Uśmiechnęła się do niego widząc błysk zaskoczenia w jego oczach. – Wyczekiwane? Zdaje się, że wszyscy podejrzewaliście co się święci. – dodała z delikatną konsternacją. Może to ona była ślepa na pojawiające się zewsząd sygnały. Może to wisiało w powietrzu od początku, a jej stan nie pozwalał na dostrzeganie tego co oczywiste.
Jeszcze raz przeniosła spojrzenie na pierścionek słysząc zadane przez Igora pytanie. Zamyśliła się przez chwilę jakby faktycznie rozważała, ile ten może być wart. – Czyli faktycznie ma to w zwyczaju, co? – uniosła brew w pytającym geście nawiązując do ich rozmowy w kuchni. – Myślałeś by obstawić na jakieś loterii? Chyba otwiera ci się trzecie oko. – dodała unosząc przy tym szklankę w geście toastu. – Za przyszłość. – powtórzyła za swoim narzeczonym i splotła wolną dłoń z jego dłonią.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pod nowym dachem, na nowej ziemi z osadzonym na barkach ciężarem nieznanych wcześniej sępom obowiązków dzieliliśmy się pomyślnością, dochodząc wreszcie do tego momentu, w którym niewypowiedziane stawało się wreszcie głośne, soczyste, triumfujące. Po tygodniach zagłaskiwania i krążenia wokół siebie to w ciszy, to w intencyjnej pieśni wreszcie docieraliśmy do końca jednej misji – i progów zupełnie nowej. On to czynił, on to zbudował, on nas wołał i jednoczył, on z nas czerpał i nas wzmacniał. A teraz miał też ją. Patrzyłam, owszem, głęboko, z okiem zbyt długo zalegającym na różowiejącym policzku i myślą czepliwą na tyle, że wręcz zastanawiającą. Byłam usatysfakcjonowana, bo ten krok to nadejście wyczekiwanego porządku. Rodzina winna trwać, a gdy mężczyzna kroczył sam, mógł dotrzeć wyłącznie do trumny i pozostawić po sobie żałosną pustkę – choćby nie wiadomo jak niesamowite okazały się jego osiągnięcia. Potrzebował jej. Mogłam krytykować ten wybór i podnosić głośno obawę, lecz dopóki widziałam, jak wielkie dawała mu wzmocnienie, nie zamierzałam mącić. Czekał ich trudny czas, czekała ich mnogość obelg i wyrzucanych pod nogi kłód. Nie przyjmą jej dobrze, zapomną o szacunku, jaki jest należny jemu. Zwątpią, obejmą podłym oskarżeniem, spróbują zepchnąć z triumfującej ścieżki. Tym bardziej winniśmy być jednomyślni i zjednoczeni, tym bardziej powinniśmy zadbać o niezachwianą siłę rodziny. W środku i na zewnątrz. Pracować na to będzie musiało każde z nas. Tak wiele niesmaku będę musiała przełknąć, tak wiele ciosów przyjąć. I ja i oni wszyscy. Drobna chwila szczęścia zaleczyć miała to, co jeszcze nie krwawiło. Plan bratanka realizował się dobrze, lecz o wiele łatwiej było manipulować rzeczywistością na swoim terenie. Słodka, szlachetna, promienna Lucinda musiała szykować się na najgorsze, lecz jeśli przetrwa, da tej rodzinie niezwykły fundament. Potrzebowaliśmy jej do budowania odzyskanego dziedzictwa.
- Nie byliście zbyt powściągliwi – przyznałam Lucindzie, kiedy wspomniała o naszych podejrzeniach. Znałam jego motywację już od pewnego czasu, wiedziałam, co zamierza zrobić, i co nim kierowało. Budował grunt, by teraz zebrać pierwszy plon. Ten dom potrzebował historii takich jak ta. Nasze nazwisko odradzało się z resztek. Oby wkrótce zaowocowało już nie tylko symbolicznie, lecz w pełni prawdziwie. – Trudno skryć… miłość – przyznałam, wkładając dość dużo energii, by podobne słowo w ogóle mogło przejść mi przez usta. Doceń to, Drew. – Czuję dumę, drogie dzieci. Niechaj trwa ten pomyślny czas. Ta rodzina tego potrzebuje – wyznałam, również dołączając się do toastu. Wznoszenie kielichów w tym gronie wydawało się niemal codziennym rytuałem, lecz tym razem było inaczej, tym razem przenikająca aura wznosiła się wokół i rozpędzała krew w żyłach w niemożliwej ekscytacji. Dziś świętujmy, jutro czekał nas ogrom pracy.
Tymczasem pozwoliłam sobie zerknąć na Igora i Mitchella. Oni powinni być następni. Oby nie czekali tak długi jak Drew. Zaś Drew, cóż, miałam nadzieję, że nie porzuci obranego tempa i nadrobi szybko pewne życiowe braki. Dziś patrzył na niego ktoś więcej niż ja. Choć akurat po mnie mógł się spodziewać jednego z najsurowszych spojrzeń - jeśli tylko uznałabym, że byłoby to niezbędne.
- Nie byliście zbyt powściągliwi – przyznałam Lucindzie, kiedy wspomniała o naszych podejrzeniach. Znałam jego motywację już od pewnego czasu, wiedziałam, co zamierza zrobić, i co nim kierowało. Budował grunt, by teraz zebrać pierwszy plon. Ten dom potrzebował historii takich jak ta. Nasze nazwisko odradzało się z resztek. Oby wkrótce zaowocowało już nie tylko symbolicznie, lecz w pełni prawdziwie. – Trudno skryć… miłość – przyznałam, wkładając dość dużo energii, by podobne słowo w ogóle mogło przejść mi przez usta. Doceń to, Drew. – Czuję dumę, drogie dzieci. Niechaj trwa ten pomyślny czas. Ta rodzina tego potrzebuje – wyznałam, również dołączając się do toastu. Wznoszenie kielichów w tym gronie wydawało się niemal codziennym rytuałem, lecz tym razem było inaczej, tym razem przenikająca aura wznosiła się wokół i rozpędzała krew w żyłach w niemożliwej ekscytacji. Dziś świętujmy, jutro czekał nas ogrom pracy.
Tymczasem pozwoliłam sobie zerknąć na Igora i Mitchella. Oni powinni być następni. Oby nie czekali tak długi jak Drew. Zaś Drew, cóż, miałam nadzieję, że nie porzuci obranego tempa i nadrobi szybko pewne życiowe braki. Dziś patrzył na niego ktoś więcej niż ja. Choć akurat po mnie mógł się spodziewać jednego z najsurowszych spojrzeń - jeśli tylko uznałabym, że byłoby to niezbędne.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Korytarz
Szybka odpowiedź