Główna izba
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Główna izba
Największe pomieszczenie w chacie. Dobrze oświetlone, najmniej zagracone i sprawiające wrażenie całkiem przytulnego. Nad paleniskiem zazwyczaj kołysze się osłonięty pokrywką sagan pełen syczącej, podejrzanej zawartości znanej tylko właścicielce tego przybytku.
W pomieszczeniu znajduje się także parę krzywych szafek, o których można byłoby pomyśleć: "zaraz się rozlecą", ale jakimś magicznym sposobem nadal trwają w miejscu. Na ścianach wisi parę chochel, jakaś patelnia i ze dwie pokrywki; pod sufitem natomiast roi się od suszonych wiązanek ziół, a na jednym z krzeseł stojących w okolicy paleniska siedzi kura i sprawia wrażenie wyjątkowo niezadowolonej Twoją wizytą.
W pomieszczeniu znajduje się także parę krzywych szafek, o których można byłoby pomyśleć: "zaraz się rozlecą", ale jakimś magicznym sposobem nadal trwają w miejscu. Na ścianach wisi parę chochel, jakaś patelnia i ze dwie pokrywki; pod sufitem natomiast roi się od suszonych wiązanek ziół, a na jednym z krzeseł stojących w okolicy paleniska siedzi kura i sprawia wrażenie wyjątkowo niezadowolonej Twoją wizytą.
30 VII 1958
Cisza jest potrzebna. Powtarzała te słowa dzień po dniu, stopniowo zatapiając się w brzmieniu mantry. Miała zapewnić spokój ducha, pozwolić na pogodzenie się ze stanem wszechświata. Próbowała utrzymać się na nogach, nie dostrzegając, jak nieporadne kroki stawia na gruzach - oddała się pracy, pomocy, zaciszu Kłębka, przekonana o tym, że doświadczenie żałoby pozwoli na przeżycie kolejnej w większym spokoju, jakby była czymś powtarzalnym i jednakim dla każdego przypadku. Podświadomie wiedziała, że nie, że śmierć Bertiego, babci i dziadka, to sprawy zupełnie odrębne - a jednak, mimo naturalnego odruchu dzielenia wrażliwości z bliskimi, w przekonania zakradł się intruz, bezczelny podszept wyrzutów sumienia. Jak mogłaby obarczyć kogokolwiek własnym cierpieniem? W tak ciężkich czasach?
Zrozumienie miało to do siebie, że nie przychodziło natychmiast. Z początkiem lipca Sue trzymała się jeszcze pewności - oddalenie pozwoliło stanąć jej na nogi. Już w pierwszym tygodniu powrotu do Rudery życie, swoim sposobem, zweryfikowało najtwardsze przekonania. Tęsknoty odezwały się ze zdwojoną siłą, wyrzuty sumienia kuły niewygodnie, uświadamiając naiwnemu umysłowi, że gdy ostatnio mierzyła się z żałobą, nie uciekała od przyjaciół. Nie musiała wracać z podkulonym ogonem, bo trwała przy nich, tak jak oni trwali przy niej - a teraz nie tylko uniemożliwiła im wsparcie, ale sama nie mogła go zaoferować. Krótkie listy nie niosły wiele poza mętnymi obietnicami z arsenału mam się dobrze. Nic dziwnego, że nie czuła się sobą, brakowało jej iskry.
Grzechot ciężkiej torby utonął w leśnych dźwiękach, a znajome otoczenie rozmazało się przed oczyma po paru sekundach uporczywego wpatrywania się w znajome drzwi.
- Głupia - rzadko mówiła do siebie, częściej śpiewała, jeśli już, ale ciężkie westchnienie wypuściło trochę emocji na światło dzienne - i co z tego, skoro wcale nie było jej lżej, nie bez rudej czupryny. Trzask teleportacji nie wywołał Primy z chatki, dziwne. Pukanie do drzwi - też nie. Jasnowłosa rozejrzała się z żywym zaciekawieniem, przecierając załzawione oczy, lecz poszukiwania wszczęte wokół budynku nie przyniosły efektów - cisza! Jak makiem zasiał!
- Ciociu! - zawołała śpiewnym głosem, pozbawionym dziecięcej radości, ale wyraźnie stęsknionym. - Cioooo-ciuuuuu! - podjęła nieprzekonana. Było wcześnie, kura wpatrywała się w nią podejrzliwie (mogłaby przysiąc, że podejrzliwie!), ale poza nią - pusto. - Dzień dobry, złotko. Zagadkowe - kiwnęła głową, wplatając w rozmowę powagę. Niewiele się tu zmieniło, większość przedmiotów i ich przeznaczenie było pannie Lovegood doskonale znane, a krótkie oględziny zaowocowały przełomem w śledztwie. - Aha! Zabrała wiadro. Z prądem czy pod prąd? - zapytała uprzejmie uroczego ptaka i szybko stało się jasne, że powinna iść pod prąd - tak też zrobiła, uprzednio ostrożnie odkładając torbę na progu chatki.
Spacerowała tuż przy brzegu, wsłuchując się w przyjemny chlupot strumienia, nic jednak nie mogło równać się drgnieniu serca na widok znajomej twarzy. Uśmiech subtelnie rozjaśnił dziewczęce rysy, słowa uparcie uwięzły w gardle, ale w końcu zdołała wydukać z siebie pojedyncze - Tęskniłam - sięgając do drobnej dłoni czarownicy. Była w domu.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ubrania były potrzebne. Okrywały ciało, osłaniały przed mrozem, chroniły przed wiatrem i słońcem, a przede wszystkim ― przed wstydem. Prima nie wyobrażała sobie takiego scenariusza w którym coś zmusza ją do paradowania nago gdziekolwiek i przed kimkolwiek, zatem rosnąca górka ubrań musiała w końcu spotkać się z tarką do prania i kostką szarego mydła, bo inaczej ― o zgrozo ― pozostałby jej jedynie strój tajemniczej Ewy, o której wielokrotnie wspominano w klasztorze i która nie cieszyła się wśród księży zbyt dobrą sławą. Prima mgliście kojarzyła, że do niesławy przyczynił się wąż i jakiś owoc, gruszka chyba, albo truskawka.
Z chaty wybyła wcześnie rano, zabrając wiklinowy kosz na pranie, a także wiaderko do którego wrzuciła poręczną tarkę, kostkę mydła i szklaną butelkę pełną miętowego naparu ― dobrze gasił pragnienie ― i ruszyła w stronę rzeki. Krówka ― bo tak nazwała bezimienną rzeczkę ― płynęła tego dnia dość spokojnie, prawie leniwie, a prześwity słońca w koronach drzew odbijały się od ruchliwej tafli, skrzyły się, przywodząc na myśl właśnie krowie łaty.
“Ej, stara”. Czaszka (niewątpliwie należąca niegdyś do stworzenia szerzej znanego jako “koń”) pojawiła się na brzegu strumienia z cichym pyknięciem. “A ta kometa…”.
― Nie truj mi o komecie ― westchnęła ciężko i usiadła na kamieniu tuż przy brzegu. Zrzuciła buty, zanurzyła stopy i westchnęła ponownie, tym razem sięgając po pierwszą spódnicę. Błękitny kolor nieco wypłowiał, a naszyta w okolicy kolana łata prosiła się o poprawki.
Zanurzyła materiał w chłodnej wodzie.
― Szkoda, że nie mam lunety ― stwierdziła nagle ― mogłabym ją pooglądać z bliska, bo tak to zostaje mi obserwacja gołym okiem…
“Co za patałachy w tych czasach żyją. Kiedyś to było, obserwacje, obliczenia, astronomia jak się patrzy. A teraz to tylko na urządzeniach polegają albo na magii. Zero iskry naukowca…”.
Prima potarła kostką materiał spódnicy z taką mocą, że gdyby tylko miała odpowiednio dużo pecha to zrobiłaby w nim dziurę.
― Czy ty zawsze musisz wszystko zepsuć?
“Ja tylko mówię jak jest. Poczekaj, pożyjesz tyle ile ja, to sama zobaczysz”.
― Ile masz lat?
“Eee…”.
Strumień śmiało parł do przodu, woda chlupotała, materiał z każdym potarciem o ścianę tarki pienił się coraz wścieklej.
“Jakieś siedemdziesiąt. Chyba”.
― Siedemdziesiąt? ― Prima nie zdołała ukryć zdziwienia w głosie. ― Ale to dość mało…
“Siedem!”.
Cisza wypełniona po brzegi nieśmiałą konsternacją przepełniła powietrze, gdzieś w oddali nagle ucichł ujadający pies. Ile? Prima przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy czaszka jest świadoma swoich rażących braków na polu królowej nauk.
― Ale wiesz, że siedem to mniej niż siedemdziesiąt? ― spytała ostrożnie, oglądając się w stronę kompana chowającego się aktualnie w koszu na pranie.
“Oczywiście, że wiem”, odparła czaszka bez cienia zwątpienia.
― To ile to jest dwa dodać dwa?
“A ile to jest dwa dodać siedem?”.
― Na pewno nie tyle samo, co dwa dodać dwa…
“Nie? A może jednak?”.
Prima ściągnęła brwi i nachmurzyła się. A jeśli czaszka miała rację i wszystkie nauki, począwszy od czasów starożytności, bazowały na okrutnym kłamstwie? Co jeśli dwa i dwa dawało na przykład osiem, a nie cztery?
“Widzisz? Widzisz jak niewiele trzeba, żeby zasiać w ludziach ziarenko zwątpienia?”.
― Aha! Czyli robisz mnie po prostu w konia.
“Nie, skąd”.
Po paru kolejnych minutach czczej dyskusji chciało jej się płakać, a czaszka nadal utrzymywała, że dwa i dwa na pewno nie daje czterech.
― Ale zobacz, tu są dwa kamienie i tu są dwa… i to jest…
“Chyba w snach. Poza tym, weź skup się na praniu, bo zaraz ci mydło rzeka porwie i dopiero będzie płacz i zgrzytanie zębów. Gorzej niż wtedy, jak ci trzy wywary tojadowe pod rząd nie wyszły”.
― Ale ty jesteś niemiły… ― mruknęła, już bardziej do siebie niż do czaszki i faktycznie, skupiła się na wykonywanej czynności. Uprała spódnicę, wykręciła materiał i ułożyła ją po drugiej stronie kosza, tuż obok rzeczy wciąż czekających na swoją kolej i sięgnęła po kolejną, tym razem całkiem porządną bluzkę, a potem trafiły jej się jakieś skarpety, a potem koszula nocna, a potem…
Potem drgnęła zaskoczona, wyrwana z tygla własnych myśli. Przelotnie zastanowiła się nad tym dlaczego czaszka nie odezwała się do niej nawet słowem i nie przestrzegła przed intruzem, ale potem zdała sobie sprawę, że zapewne się obraziła. Czaszka lubiła się obrażać.
― Ojej ― wymsknęło jej się tylko, kiedy w końcu dotarło do niej kogo ma przed sobą. Kostka mydła wypadła ze spracowanej, chłodnej dłoni i zaklinowała się pomiędzy kamieniami, stawiając opór nurtowi. ― Ojej ― powtórzyła i zaraz poderwała się do góry, by uścisnąć Susanne najserdeczniej i najmocniej na świecie. Nic nie sprawiało jej takiej radości, jak odwiedziny krewnych, zwłaszcza tych lubianych i znanych od dawien dawna, choć nie widzianych również od… dawien dawna.
― Ojej ― padło po raz trzeci, ale i ostatni; Prima przeczesała palcami jasne włosy Susanne i odsunęła się, by móc ją całą obejrzeć, upewnić się, że nic jej nie dolega, że jest cała i zdrowa, że dobrze wygląda i nie trzeba jej dodatkowo czymś nakarmić.
― Susiu, kochanie, tak się cieszę, że cię widzę! ― przywitała ją z niegasnącą ekscytacją i zaklaskała w dłonie, jak uradowane dziecko. ― Długo mnie szukałaś? Och, mogłam zostawić ci kartkę na drzwiach… ― Pokręciła głową, zawiedziona sama sobą, a potem pochyliła się, sięgnęła po zatopiony skarb w postaci kostki mydła i wrzuciła ją do wiaderka, a wiaderko ułożyła na szczycie wypranych ubrań.
― Pomożesz mi? Mokre ubrania to jednak bardzo ciężka i wymagająca sprawa…
Z chaty wybyła wcześnie rano, zabrając wiklinowy kosz na pranie, a także wiaderko do którego wrzuciła poręczną tarkę, kostkę mydła i szklaną butelkę pełną miętowego naparu ― dobrze gasił pragnienie ― i ruszyła w stronę rzeki. Krówka ― bo tak nazwała bezimienną rzeczkę ― płynęła tego dnia dość spokojnie, prawie leniwie, a prześwity słońca w koronach drzew odbijały się od ruchliwej tafli, skrzyły się, przywodząc na myśl właśnie krowie łaty.
“Ej, stara”. Czaszka (niewątpliwie należąca niegdyś do stworzenia szerzej znanego jako “koń”) pojawiła się na brzegu strumienia z cichym pyknięciem. “A ta kometa…”.
― Nie truj mi o komecie ― westchnęła ciężko i usiadła na kamieniu tuż przy brzegu. Zrzuciła buty, zanurzyła stopy i westchnęła ponownie, tym razem sięgając po pierwszą spódnicę. Błękitny kolor nieco wypłowiał, a naszyta w okolicy kolana łata prosiła się o poprawki.
Zanurzyła materiał w chłodnej wodzie.
― Szkoda, że nie mam lunety ― stwierdziła nagle ― mogłabym ją pooglądać z bliska, bo tak to zostaje mi obserwacja gołym okiem…
“Co za patałachy w tych czasach żyją. Kiedyś to było, obserwacje, obliczenia, astronomia jak się patrzy. A teraz to tylko na urządzeniach polegają albo na magii. Zero iskry naukowca…”.
Prima potarła kostką materiał spódnicy z taką mocą, że gdyby tylko miała odpowiednio dużo pecha to zrobiłaby w nim dziurę.
― Czy ty zawsze musisz wszystko zepsuć?
“Ja tylko mówię jak jest. Poczekaj, pożyjesz tyle ile ja, to sama zobaczysz”.
― Ile masz lat?
“Eee…”.
Strumień śmiało parł do przodu, woda chlupotała, materiał z każdym potarciem o ścianę tarki pienił się coraz wścieklej.
“Jakieś siedemdziesiąt. Chyba”.
― Siedemdziesiąt? ― Prima nie zdołała ukryć zdziwienia w głosie. ― Ale to dość mało…
“Siedem!”.
Cisza wypełniona po brzegi nieśmiałą konsternacją przepełniła powietrze, gdzieś w oddali nagle ucichł ujadający pies. Ile? Prima przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy czaszka jest świadoma swoich rażących braków na polu królowej nauk.
― Ale wiesz, że siedem to mniej niż siedemdziesiąt? ― spytała ostrożnie, oglądając się w stronę kompana chowającego się aktualnie w koszu na pranie.
“Oczywiście, że wiem”, odparła czaszka bez cienia zwątpienia.
― To ile to jest dwa dodać dwa?
“A ile to jest dwa dodać siedem?”.
― Na pewno nie tyle samo, co dwa dodać dwa…
“Nie? A może jednak?”.
Prima ściągnęła brwi i nachmurzyła się. A jeśli czaszka miała rację i wszystkie nauki, począwszy od czasów starożytności, bazowały na okrutnym kłamstwie? Co jeśli dwa i dwa dawało na przykład osiem, a nie cztery?
“Widzisz? Widzisz jak niewiele trzeba, żeby zasiać w ludziach ziarenko zwątpienia?”.
― Aha! Czyli robisz mnie po prostu w konia.
“Nie, skąd”.
Po paru kolejnych minutach czczej dyskusji chciało jej się płakać, a czaszka nadal utrzymywała, że dwa i dwa na pewno nie daje czterech.
― Ale zobacz, tu są dwa kamienie i tu są dwa… i to jest…
“Chyba w snach. Poza tym, weź skup się na praniu, bo zaraz ci mydło rzeka porwie i dopiero będzie płacz i zgrzytanie zębów. Gorzej niż wtedy, jak ci trzy wywary tojadowe pod rząd nie wyszły”.
― Ale ty jesteś niemiły… ― mruknęła, już bardziej do siebie niż do czaszki i faktycznie, skupiła się na wykonywanej czynności. Uprała spódnicę, wykręciła materiał i ułożyła ją po drugiej stronie kosza, tuż obok rzeczy wciąż czekających na swoją kolej i sięgnęła po kolejną, tym razem całkiem porządną bluzkę, a potem trafiły jej się jakieś skarpety, a potem koszula nocna, a potem…
Potem drgnęła zaskoczona, wyrwana z tygla własnych myśli. Przelotnie zastanowiła się nad tym dlaczego czaszka nie odezwała się do niej nawet słowem i nie przestrzegła przed intruzem, ale potem zdała sobie sprawę, że zapewne się obraziła. Czaszka lubiła się obrażać.
― Ojej ― wymsknęło jej się tylko, kiedy w końcu dotarło do niej kogo ma przed sobą. Kostka mydła wypadła ze spracowanej, chłodnej dłoni i zaklinowała się pomiędzy kamieniami, stawiając opór nurtowi. ― Ojej ― powtórzyła i zaraz poderwała się do góry, by uścisnąć Susanne najserdeczniej i najmocniej na świecie. Nic nie sprawiało jej takiej radości, jak odwiedziny krewnych, zwłaszcza tych lubianych i znanych od dawien dawna, choć nie widzianych również od… dawien dawna.
― Ojej ― padło po raz trzeci, ale i ostatni; Prima przeczesała palcami jasne włosy Susanne i odsunęła się, by móc ją całą obejrzeć, upewnić się, że nic jej nie dolega, że jest cała i zdrowa, że dobrze wygląda i nie trzeba jej dodatkowo czymś nakarmić.
― Susiu, kochanie, tak się cieszę, że cię widzę! ― przywitała ją z niegasnącą ekscytacją i zaklaskała w dłonie, jak uradowane dziecko. ― Długo mnie szukałaś? Och, mogłam zostawić ci kartkę na drzwiach… ― Pokręciła głową, zawiedziona sama sobą, a potem pochyliła się, sięgnęła po zatopiony skarb w postaci kostki mydła i wrzuciła ją do wiaderka, a wiaderko ułożyła na szczycie wypranych ubrań.
― Pomożesz mi? Mokre ubrania to jednak bardzo ciężka i wymagająca sprawa…
świeć nam żywym, świeć umarłym
Klasztory były Sue zupełnie obce, ale gdyby miała okazję znaleźć się w jednym z nich, na pewno nie odpuściłaby mugolskiemu klerowi lawiny pytań, nie zostawiając suchej nitki na ich niecodziennej logice. Rozmowa bez dwóch zdań przypominałaby dyskusję Primy i czaszki - z oddali wydawało jej się, że jakieś niewyraźne echo słów dociera do uszu wraz z dźwiękami potoku, lecz wkrótce strzępki znajomego głosu ucichły, w zamian ukazując pochyloną nad wodą sylwetkę. Nie skradała się celowo, to absolutna koncentracja rudowłosej czarownicy uczyniła zwinny krok prawie bezszelestnym. W pierwszej chwili Sue drgnęła, chcąc pochwycić uciekające mydło zanim przepadnie, lecz nie zdołała się schylić i już była w objęciach, którym poddała się i odwzajemniła ochoczo, zachłannie korzystając z kojącej bliskości. Brakowało jej tego ciepła, szczerego wzruszenia i najprzyjemniejszego widma cudownych wspomnień. Spędziły ze sobą tyle godzin, pochylone nad kociołkiem, zatopione w leśnych głuszach, przepełnionych śpiewem natury. Z tym kojarzyła jej się Prima, ze śpiewem ptaków, z dyniową zupą, zapachem ziół i drgnieniem serca przeznaczonym wyłącznie dla najbliższych. Mimo wstydu i wyrzutów sumienia, uśmiech sam wypływał na usta, rozjaśniając przepraszające oczy iskierkami radości.
- Powinnamodwiedzićcięwcześniej - wyznała na szybkim wydechu, nie spodziewając się, że tłumione emocje wrócą z taką siłą. Wzięła jeszcze jeden oddech, głęboki, zanim sama ponownie objęła kobietę, której zresztą przyjrzała się z podobną uwagą. - Nienie, nie, chwilę ledwie, Złotko podpowiedziała mi gdzie iść, pogawędziłyśmy trochę. Ma się dobrze, prawda? Wygląda dobrze, ale chyba jej nie ostrzegłaś, że będzie miała gości, wydawała się trochę oburzona - przyznała z tonem oscylującym na granicy zamyślenia i rozbawienia jednocześnie, wypuszczając ciocię z uścisku. Pachniała znajomo, ale schudła, przykre czasy na pewno dawały jej się we znaki, a sny o lunalikach na pewno nie brały się znikąd. Musiały coś na to zaradzić, na szczęście magiczna torba pomieściła nie tylko alchemiczne dobroci.
- Pomogę ci - wyrwała się z propozycją w tym samym momencie, w którym padało pytanie, na co uśmiech poszerzył się wyraźnie. - Och, bardzo dużo tego masz, ciociu - stwierdziła, dźwigając kosz. - To nie problem, tylko zaskaku... - ...jąco dużo waży, jak na ten kosz. Spomiędzy wiklinowych witek mignęła jej znajoma, kościana barwa. - Z pasażerem na gapę - wszystko jasne - dodała łagodnie, całkiem pogodnie, nie zauważając nawet, jak prędko odpłynęły troski. Nie całkowicie, ich widmo mocno zaciskało się na spiętych mięśniach, mimo codziennych ćwiczeń wyraźnie odczuwała na barkach stres i przykre wieści, niepomne na zawieszenie broni. Zaledwie parę dni wcześniej dowiedziała się o śmierci przyjaciela, w dodatku kometa poczynała sobie w najlepsze i nie zapowiadało się, by zamierzała prędko im odpuścić. Wbrew wszystkiemu towarzystwo Primy działało jak kolorowy plasterek - rana piekła pod nim mniej, a na sam widok robiło się pogodniej. - Dzień dobry - zaświergotała do czaszki, pochylając się, choć między splotem koszyka nie mogła dostrzec wiele. - Daje ci dziś w kość? - sam kością był, więc pewnie się nie ograniczał. Pytała konspiracyjnie, jakby miało to w czymś pomóc - czaszka w jej oglądzie była jak dziecko, coś tam można było przed nią ukryć, ale i tak w końcu wszystko wywęszy.
- Jakieś nowe, okoliczne rewelacje? Mam nadzieję, że Złotko o ciebie dba? - zapytała już podczas wędrówki, zerkając uważnie w znajome oczy. Niektóre pytania zadawało się trudniej, nie chciała rozdrapać ran, niewłaściwie dobierając słowa. Zbyt dobrze znała trud żałoby i - najgłębszej z ran - tęsknoty.
- Powinnamodwiedzićcięwcześniej - wyznała na szybkim wydechu, nie spodziewając się, że tłumione emocje wrócą z taką siłą. Wzięła jeszcze jeden oddech, głęboki, zanim sama ponownie objęła kobietę, której zresztą przyjrzała się z podobną uwagą. - Nienie, nie, chwilę ledwie, Złotko podpowiedziała mi gdzie iść, pogawędziłyśmy trochę. Ma się dobrze, prawda? Wygląda dobrze, ale chyba jej nie ostrzegłaś, że będzie miała gości, wydawała się trochę oburzona - przyznała z tonem oscylującym na granicy zamyślenia i rozbawienia jednocześnie, wypuszczając ciocię z uścisku. Pachniała znajomo, ale schudła, przykre czasy na pewno dawały jej się we znaki, a sny o lunalikach na pewno nie brały się znikąd. Musiały coś na to zaradzić, na szczęście magiczna torba pomieściła nie tylko alchemiczne dobroci.
- Pomogę ci - wyrwała się z propozycją w tym samym momencie, w którym padało pytanie, na co uśmiech poszerzył się wyraźnie. - Och, bardzo dużo tego masz, ciociu - stwierdziła, dźwigając kosz. - To nie problem, tylko zaskaku... - ...jąco dużo waży, jak na ten kosz. Spomiędzy wiklinowych witek mignęła jej znajoma, kościana barwa. - Z pasażerem na gapę - wszystko jasne - dodała łagodnie, całkiem pogodnie, nie zauważając nawet, jak prędko odpłynęły troski. Nie całkowicie, ich widmo mocno zaciskało się na spiętych mięśniach, mimo codziennych ćwiczeń wyraźnie odczuwała na barkach stres i przykre wieści, niepomne na zawieszenie broni. Zaledwie parę dni wcześniej dowiedziała się o śmierci przyjaciela, w dodatku kometa poczynała sobie w najlepsze i nie zapowiadało się, by zamierzała prędko im odpuścić. Wbrew wszystkiemu towarzystwo Primy działało jak kolorowy plasterek - rana piekła pod nim mniej, a na sam widok robiło się pogodniej. - Dzień dobry - zaświergotała do czaszki, pochylając się, choć między splotem koszyka nie mogła dostrzec wiele. - Daje ci dziś w kość? - sam kością był, więc pewnie się nie ograniczał. Pytała konspiracyjnie, jakby miało to w czymś pomóc - czaszka w jej oglądzie była jak dziecko, coś tam można było przed nią ukryć, ale i tak w końcu wszystko wywęszy.
- Jakieś nowe, okoliczne rewelacje? Mam nadzieję, że Złotko o ciebie dba? - zapytała już podczas wędrówki, zerkając uważnie w znajome oczy. Niektóre pytania zadawało się trudniej, nie chciała rozdrapać ran, niewłaściwie dobierając słowa. Zbyt dobrze znała trud żałoby i - najgłębszej z ran - tęsknoty.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
― Każda pora jest dobra na odwiedziny ― odparła miękko ― ta przeszła, ta teraźniejsza i ta przyszła. ― Smukłe palce z troską przeczesały jasne kosmyki Susanne; nie miała jej za złe przydługiej nieobecności, wiedziała, że każdy wolny duch potrzebuje czasu dla samego siebie, na poukładanie swoich spraw. Jednym zajmowało to nieco krócej, innym dłużej, ale przecież liczyło się tylko to, że koniec końców każdy z tych drogich jej sercu duszków odnajdywał drogę wśród cienistego lasu.
― W istocie, ma się dobrze ― potaknęła, przypominając sobie o mieszkającej w głównej izbie kurze. ― Ach, nie przejmuj się jej humorkami, ma tak odkąd wiatr zburzył jej poprzedni kurnik. Widzisz, niezbyt podoba jej się pomieszkiwanie kątem w izbie, a to posłanie na krześle nijak ma się do prawdziwej grzędy. Nie winię jej jednak, ja też nie byłabym zadowolona gdyby przyszło mi wymienić chatę na kurnik. ― Prima zamyśliła się na moment, zastukała palcem w policzek. Miała coś jeszcze powiedzieć, ale co? Słowa ostatnio uciekały z jej umysłu, jakby znalazły jakąś dziurę i wylewały się niepostrzeżenie na zewnątrz. Ciekawe, czy takie słowa, całkiem porzucone, mógł potem ktoś znaleźć i zrobić z nich użytek.
Susanne dzielnie uniosła kosz, a Prima zwinnym ruchem ściągnęła wiaderko ze sterty prania, chcąc mieć choć minimalny udział w odnoszeniu prania do domu.
― Troszkę się tego nazbierało ― westchnęła ze znużeniem. ― Próbowałam zrobić jagodowy placek, ale puszkę z mąką potrąciła mi mysz i jak się domyślasz, potem wszystko było w tej mące i nie starczyło wcale na wypieki… ― zerknęła w stronę kosza, na wyzierającą spod wypłowiałej, mokrej spódnicy czaszkę. Siedział podejrzanie cicho od paru chwil ― czyżby znowu się o coś obraził?
Przez materiał przebiła krwawa czerwień świecących oczodołów, znak, że pasażer na gapę się przebudził, że czuwa. I najprawdopodobniej zaraz zasunie cierpkim stwierdzeniem lub innym proroczym podsumowaniem.
Czaszka jednak, mimo oczywistej aktywności w oczach Primy, nie odezwała się nawet słowem. Czarownica ściągnęła nieznacznie brwi.
― Ile to jest dwa dodać dwa? ― spytała Susanne, tak dla czystej formalności, ale jednak dyskusja sprzed chwili nie dawała jej spokoju. ― Ja znam odpowiedź oczywiście, ale mam pewne… hm, wątpliwości…
Czerwień przenikająca tkaninę nieco zelżała, jakby czaszka mrużyła oczy.
“Stara, ty to jednak jesteś. Nic dziwnego, że ci te eliksiry nie wychodzą”.
Aha, no tak, czyli jednak wracamy na stare śmieci.
Zainteresowanie ducha-lub-być-może-demona-nie-wiadomo przepłynęło w kierunku świergoczącej nad koszem Susanne; Prima poczuła coś na kształt lekkiego zdezorientowania, choć nie była to wcale jej emocja.
“A ta to kto?”.
Prima odkaszlnęła taktownie, przesłaniajac usta zwiniętą w pięść dłonią.
― Powiedziałabym, że wszystko w normie ― przyznała zgodnie z prawdą, bo czaszka nie odstawała swoim zachowaniem od tego, co prezentowała na co dzień. ― Choć czasem chciałabym słyszeć tylko las i ewentualnie myszy harcujące w szafce z zapasami.
“A tyle się mówi o tym, żeby nie rozmawiać z obcymi. A jeśli to Śmierciożerca?”.
― Ostatnimi czasy pospraszałam trochę ślimaków do ogrodu, bo wydawały mi się biedne i bezdomne; żaden z nich nie miał swojej skorupki! No i wyobraź sobie, że porozkładałam puste skorupki po winniczkach, które zbierałam zeszłego lata, ale te paskudy zamiast do nowych domków, to zabrały się za moją kapustę i teraz jedyne czego pragnę to skuteczny środek na ślimaki…
“Albo nie, Śmierciożercy tak nie wyglądają. Ale słuchaj, co jeśli to inkwizycja?”.
― Jaka inkwizycja? ― Prima aż przystanęła.
“Gdzie ty stara żyjesz, że nie słyszałaś o inkwizycji? W lesie?”.
― Przecież to kompletnie nie ten czas…
“Jak to nie? Przecież jest wiosna 1673, nie?”.
― Nie.
“Och”.
Prima wróciła spojrzeniem do Susanne, kompletnie skonfundowana i zagubiona. Wiosna 1673? Też wymyślił.
― Chyba znowu ma amnezję ― mruknęła, tłumacząc kompana.
“Chyba ty”.
W oddali zamajaczył zarys chaty pogrążonej w leśnym półmroku. Przed budynkiem, na kamiennych stopniach, świeżego powietrza zażywała kura i trzy kędzierzawe myszy.
― W istocie, ma się dobrze ― potaknęła, przypominając sobie o mieszkającej w głównej izbie kurze. ― Ach, nie przejmuj się jej humorkami, ma tak odkąd wiatr zburzył jej poprzedni kurnik. Widzisz, niezbyt podoba jej się pomieszkiwanie kątem w izbie, a to posłanie na krześle nijak ma się do prawdziwej grzędy. Nie winię jej jednak, ja też nie byłabym zadowolona gdyby przyszło mi wymienić chatę na kurnik. ― Prima zamyśliła się na moment, zastukała palcem w policzek. Miała coś jeszcze powiedzieć, ale co? Słowa ostatnio uciekały z jej umysłu, jakby znalazły jakąś dziurę i wylewały się niepostrzeżenie na zewnątrz. Ciekawe, czy takie słowa, całkiem porzucone, mógł potem ktoś znaleźć i zrobić z nich użytek.
Susanne dzielnie uniosła kosz, a Prima zwinnym ruchem ściągnęła wiaderko ze sterty prania, chcąc mieć choć minimalny udział w odnoszeniu prania do domu.
― Troszkę się tego nazbierało ― westchnęła ze znużeniem. ― Próbowałam zrobić jagodowy placek, ale puszkę z mąką potrąciła mi mysz i jak się domyślasz, potem wszystko było w tej mące i nie starczyło wcale na wypieki… ― zerknęła w stronę kosza, na wyzierającą spod wypłowiałej, mokrej spódnicy czaszkę. Siedział podejrzanie cicho od paru chwil ― czyżby znowu się o coś obraził?
Przez materiał przebiła krwawa czerwień świecących oczodołów, znak, że pasażer na gapę się przebudził, że czuwa. I najprawdopodobniej zaraz zasunie cierpkim stwierdzeniem lub innym proroczym podsumowaniem.
Czaszka jednak, mimo oczywistej aktywności w oczach Primy, nie odezwała się nawet słowem. Czarownica ściągnęła nieznacznie brwi.
― Ile to jest dwa dodać dwa? ― spytała Susanne, tak dla czystej formalności, ale jednak dyskusja sprzed chwili nie dawała jej spokoju. ― Ja znam odpowiedź oczywiście, ale mam pewne… hm, wątpliwości…
Czerwień przenikająca tkaninę nieco zelżała, jakby czaszka mrużyła oczy.
“Stara, ty to jednak jesteś. Nic dziwnego, że ci te eliksiry nie wychodzą”.
Aha, no tak, czyli jednak wracamy na stare śmieci.
Zainteresowanie ducha-lub-być-może-demona-nie-wiadomo przepłynęło w kierunku świergoczącej nad koszem Susanne; Prima poczuła coś na kształt lekkiego zdezorientowania, choć nie była to wcale jej emocja.
“A ta to kto?”.
Prima odkaszlnęła taktownie, przesłaniajac usta zwiniętą w pięść dłonią.
― Powiedziałabym, że wszystko w normie ― przyznała zgodnie z prawdą, bo czaszka nie odstawała swoim zachowaniem od tego, co prezentowała na co dzień. ― Choć czasem chciałabym słyszeć tylko las i ewentualnie myszy harcujące w szafce z zapasami.
“A tyle się mówi o tym, żeby nie rozmawiać z obcymi. A jeśli to Śmierciożerca?”.
― Ostatnimi czasy pospraszałam trochę ślimaków do ogrodu, bo wydawały mi się biedne i bezdomne; żaden z nich nie miał swojej skorupki! No i wyobraź sobie, że porozkładałam puste skorupki po winniczkach, które zbierałam zeszłego lata, ale te paskudy zamiast do nowych domków, to zabrały się za moją kapustę i teraz jedyne czego pragnę to skuteczny środek na ślimaki…
“Albo nie, Śmierciożercy tak nie wyglądają. Ale słuchaj, co jeśli to inkwizycja?”.
― Jaka inkwizycja? ― Prima aż przystanęła.
“Gdzie ty stara żyjesz, że nie słyszałaś o inkwizycji? W lesie?”.
― Przecież to kompletnie nie ten czas…
“Jak to nie? Przecież jest wiosna 1673, nie?”.
― Nie.
“Och”.
Prima wróciła spojrzeniem do Susanne, kompletnie skonfundowana i zagubiona. Wiosna 1673? Też wymyślił.
― Chyba znowu ma amnezję ― mruknęła, tłumacząc kompana.
“Chyba ty”.
W oddali zamajaczył zarys chaty pogrążonej w leśnym półmroku. Przed budynkiem, na kamiennych stopniach, świeżego powietrza zażywała kura i trzy kędzierzawe myszy.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Zasłyszane słowa błogo rozpłynęły się po sumieniu; Prima dobrała je tak zgrabnie, że wątpliwości i wyrzuty ustąpiły miejsca dobrze znanemu komfortowi. Mogły nadrobić stracony czas i niefortunne decyzje przeszłości, niby zawsze o tym wiedziała, jednak lęk czasami urastał w sercu do nieznośnych rozmiarów, podsuwając umysłowi niedorzeczne przekonania. - Zadbam, by przyszłej porze nie brakowało odwiedzin - podsumowała z większą werwą i nieco żywszym spojrzeniem, jeszcze raz obejmując znajomą sylwetkę.
- Dobrze, że nic się jej nie stało - westchnęła, od razu wczuwając się w sytuację kury pozbawionej domu. Nic nie mogła poradzić na wspomnienie ucieczki z Rudery, gniazdko Cory - dające jej od wtedy schronienie - było idealne w każdym calu, lecz nie było Ruderą, domem, który musieli opuścić z przymusu, nie z wyboru. - Trzeba będzie coś na to zaradzić. Znasz jakiegoś kurnikarza? - zapytała niepewnie, przeczesując myśli w poszukiwaniu dobrego tropu, ale jedyną logiczną opcją wydał jej się Louis. Może to jakimś pomysł? W końcu dbał o lecznicę i stary budynek się nie zawalał! Złotko potrzebowała solidnego kurnika, wtedy tak ona, jak ciocia, byłyby spokojniejsze.
- O, tu zaś mogę zaradzić - skoro pranie zrobione, zostały wypieki. Mam ze sobą mąkę, trzeba będzie tylko przypilnować myszy - stwierdziła, poprawiając w rękach kosz, tak by niosło się go jak najwygodniej. Pochłonięta obecnością czaski, zupełnie zapomniała wspomnieć o melasie, która mogłaby okazać się przydatna, nic jednak nie ginęło, wszystko czekało w torbie. Sue nie mogła widzieć czerwonej łuny ślepi ani wyczuć specyficznej obecności tajemniczego jegomościa, tym bardziej pytanie padające z ust cioteczki sprawiło, że przechyliła w zaskoczeniu głowę. Uśmiechnęła się po wzmiance o wątpliwościach, podejrzewając już udział oczywistego zewnętrznego czynnika.
- Cztery - odparła spokojnie. - Chyba że dwie plus dwie myszy, wtedy z pewnością rozsypana mąka - dorzuciła z połową powagi, wyobrażając sobie temperament nieustępliwego mąciwody. Następne słowa cioci przyjęła w zamyśleniu, usiłując przywołać w myślach głos rozsądku - szukała po prostu jakiegoś głosu, bo chciała pokazać sobie, jak to jest prowadzić ciągłą dyskusję. Niestety, tak się nie dało, mogłaby wykreować drugi, inny charakter i odgrywać go na przemian ze sobą, wciąż jednak byłaby to ona sama. - Ciekawe, czy są jakieś warunki, w których nie ma prawa głosu - powiedziała zadumana, wzrokiem przeczesując leśne odcienie zieleni, jakby w listowiu miała kryć się odpowiedź. - Może jakieś kadzidła?
- Oj, w ogóle się nie dziwię, że je zabrałaś do ogródka, ciociu, ale wiesz, one sobie świetnie radzą bez skorupek i nie zawsze ich potrzebują, a w ogrodzie ci wszystko wyjedzą, jak im tylko pozwolisz. Możemy zrobić na nie pułapkę, ale nietrującą. Zwabimy je, wyniesiemy i damy jedną kapustę na odprawę, z dala od ogródka, niech ją sobie zjedzą i szukają szczęścia gdzie indziej - podsunęła, gotowa przywołać każdego ślimaka za pomocą Accio, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
- Inkwi... o - prędko przypomniała sobie o trzecim uczestniku rozmowy, uśmiechając się łagodnie i cierpliwie odczekała na punkt kulminacyjny tej krótkiej dyskusji. O historii magii wiedziała całe nic, to zawsze była jej bolączka, więc samo słowo inkwizycja brzmiało obco i egzotycznie. - Może to pranie trochę za mocno przygniata, nosiłam kiedyś za ciężki kapelusz i po jakimś czasie też nie kojarzyłam najlepiej... hej, czy czaszkę boli czasem głowa? - same zagadki, kto by się spodziewał!
Kosz, wraz z pasażerem, wylądował na drewnianej ławie, Sue zaś otrzepała ręce zanim podniosła z ziemi swoją ulubioną torbę, wyładowaną po brzegi. Najpierw wyjęła dwa kilogramy mąki w słoiku, owinięte szmatką i sznurkiem na wszelki wypadek. Chaotyczne zawiniątko pełne tajemniczych supełków podała Primie, zerkając podejrzliwie na myszy, które trochę się rozpierzchły, ale nadal pozostawały w zasięgu wzroku, skryte w cieniu. - Żadnego bałaganu - przestrzegła je, ale nie potrafiła po mysiemu, więc co z tego? - Złotko, przypilnowałabyś myszy - zwróciła się uprzejmie do kury. Ona mogła rozumieć po ludzku, prawda? - A teraz cała kolekcja - oznajmiła, przenosząc spojrzenie na ciocię, zanim zaczęła wydobywać z odmętów najliczniejsze zawiniątka, słoiczki i fiolki, wszystko osobno, nie chciała przecież zmarnować cennych ingrediencji, które od jakiegoś czasu zbierała.
| przekazuję ciotuni dary: jagody jemioły, korzeń ciemiernika x3, mandragora, ogniste nasiona, płatki ciemiernika x2, ropa czyrakobulwy x2, skrzeloziele, strączki wnykopienki x3, bezoar, czułki szczuroszczeta x2, krew jednorożca x3, popiół feniksa, róg buchorożca, róg dwurożca, róg garboroga, skórka boomslanga, żądło mantykory x2
+ mąka pszenna, 2kg
- Dobrze, że nic się jej nie stało - westchnęła, od razu wczuwając się w sytuację kury pozbawionej domu. Nic nie mogła poradzić na wspomnienie ucieczki z Rudery, gniazdko Cory - dające jej od wtedy schronienie - było idealne w każdym calu, lecz nie było Ruderą, domem, który musieli opuścić z przymusu, nie z wyboru. - Trzeba będzie coś na to zaradzić. Znasz jakiegoś kurnikarza? - zapytała niepewnie, przeczesując myśli w poszukiwaniu dobrego tropu, ale jedyną logiczną opcją wydał jej się Louis. Może to jakimś pomysł? W końcu dbał o lecznicę i stary budynek się nie zawalał! Złotko potrzebowała solidnego kurnika, wtedy tak ona, jak ciocia, byłyby spokojniejsze.
- O, tu zaś mogę zaradzić - skoro pranie zrobione, zostały wypieki. Mam ze sobą mąkę, trzeba będzie tylko przypilnować myszy - stwierdziła, poprawiając w rękach kosz, tak by niosło się go jak najwygodniej. Pochłonięta obecnością czaski, zupełnie zapomniała wspomnieć o melasie, która mogłaby okazać się przydatna, nic jednak nie ginęło, wszystko czekało w torbie. Sue nie mogła widzieć czerwonej łuny ślepi ani wyczuć specyficznej obecności tajemniczego jegomościa, tym bardziej pytanie padające z ust cioteczki sprawiło, że przechyliła w zaskoczeniu głowę. Uśmiechnęła się po wzmiance o wątpliwościach, podejrzewając już udział oczywistego zewnętrznego czynnika.
- Cztery - odparła spokojnie. - Chyba że dwie plus dwie myszy, wtedy z pewnością rozsypana mąka - dorzuciła z połową powagi, wyobrażając sobie temperament nieustępliwego mąciwody. Następne słowa cioci przyjęła w zamyśleniu, usiłując przywołać w myślach głos rozsądku - szukała po prostu jakiegoś głosu, bo chciała pokazać sobie, jak to jest prowadzić ciągłą dyskusję. Niestety, tak się nie dało, mogłaby wykreować drugi, inny charakter i odgrywać go na przemian ze sobą, wciąż jednak byłaby to ona sama. - Ciekawe, czy są jakieś warunki, w których nie ma prawa głosu - powiedziała zadumana, wzrokiem przeczesując leśne odcienie zieleni, jakby w listowiu miała kryć się odpowiedź. - Może jakieś kadzidła?
- Oj, w ogóle się nie dziwię, że je zabrałaś do ogródka, ciociu, ale wiesz, one sobie świetnie radzą bez skorupek i nie zawsze ich potrzebują, a w ogrodzie ci wszystko wyjedzą, jak im tylko pozwolisz. Możemy zrobić na nie pułapkę, ale nietrującą. Zwabimy je, wyniesiemy i damy jedną kapustę na odprawę, z dala od ogródka, niech ją sobie zjedzą i szukają szczęścia gdzie indziej - podsunęła, gotowa przywołać każdego ślimaka za pomocą Accio, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.
- Inkwi... o - prędko przypomniała sobie o trzecim uczestniku rozmowy, uśmiechając się łagodnie i cierpliwie odczekała na punkt kulminacyjny tej krótkiej dyskusji. O historii magii wiedziała całe nic, to zawsze była jej bolączka, więc samo słowo inkwizycja brzmiało obco i egzotycznie. - Może to pranie trochę za mocno przygniata, nosiłam kiedyś za ciężki kapelusz i po jakimś czasie też nie kojarzyłam najlepiej... hej, czy czaszkę boli czasem głowa? - same zagadki, kto by się spodziewał!
Kosz, wraz z pasażerem, wylądował na drewnianej ławie, Sue zaś otrzepała ręce zanim podniosła z ziemi swoją ulubioną torbę, wyładowaną po brzegi. Najpierw wyjęła dwa kilogramy mąki w słoiku, owinięte szmatką i sznurkiem na wszelki wypadek. Chaotyczne zawiniątko pełne tajemniczych supełków podała Primie, zerkając podejrzliwie na myszy, które trochę się rozpierzchły, ale nadal pozostawały w zasięgu wzroku, skryte w cieniu. - Żadnego bałaganu - przestrzegła je, ale nie potrafiła po mysiemu, więc co z tego? - Złotko, przypilnowałabyś myszy - zwróciła się uprzejmie do kury. Ona mogła rozumieć po ludzku, prawda? - A teraz cała kolekcja - oznajmiła, przenosząc spojrzenie na ciocię, zanim zaczęła wydobywać z odmętów najliczniejsze zawiniątka, słoiczki i fiolki, wszystko osobno, nie chciała przecież zmarnować cennych ingrediencji, które od jakiegoś czasu zbierała.
| przekazuję ciotuni dary: jagody jemioły, korzeń ciemiernika x3, mandragora, ogniste nasiona, płatki ciemiernika x2, ropa czyrakobulwy x2, skrzeloziele, strączki wnykopienki x3, bezoar, czułki szczuroszczeta x2, krew jednorożca x3, popiół feniksa, róg buchorożca, róg dwurożca, róg garboroga, skórka boomslanga, żądło mantykory x2
+ mąka pszenna, 2kg
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
― Kurnikarza niestety nie ― westchnęła lekko, jakby z żalem. ― Ale może to czas by sięgnąć po pomoc najbliższych? Elric to przecież całkiem postawny chłop, a w tym smoczym rezerwacie trzeba mieć łeb na karku i sprawne obie ręce. Pewnikiem taki kurnik to dla niego nie problem… ― Prima urwała, zamyśliła się na moment. Czy smoki też miały swoje… kurniki? Smorniki? Budki? Kwestia ta wydała jej się nagle bardzo paląca i konieczna do wyjaśnienia, niestety, nie towarzyszył im w tej chwili żaden podręczny smokolog i pytania musiały poczekać.
― Cztery ― powtórzyła uradowana za Susanne i posłała miażdżące spojrzenie w kierunku kosza. Czaszka milczała, pozorując przedmiot prawdziwie niewinny i niezwiązany z tematami matematycznymi.
― Hm? ― poderwała spojrzenie, gdy tylko wypłynął nowy temat. ― Och tak, da się to zrobić. Widzisz, jest taki jeden garnek, potężny sagan, i wystarczy go tam włożyć żeby cieszyć się błogą ciszą i nieobecnością wszelkich… nie do końca chcianych głosów.
“Ten twój sagan to zaiste dzieło szatana, powiadam”.
― Ale kadzidło to też ciekawa koncepcja ― przyznała zadumanym tonem, a jej myśli odpłynęły w kierunku najbardziej zaspanego kadzidlarza, jakiego dane było jej poznać. Bardzo interesujący temat, będą musieli to przedyskutować. Może przy następnym obiedzie?
― Celine mówiła, że to nieuprzejme ― westchnęła zrezygnowana. ― Żeby tak najpierw je zapraszać, a potem wypraszać. Obawiam się jednak, że sytuacja jest tak tragiczna, że stajemy oto przed wyborem: ja albo ślimaki. Twoja propozycja brzmi rozsądnie ― pokiwała głową ― w sekrecie zdradzę ci jednak, że ostatnio piorun we mnie walnął i wrzuciłam parę obrzydliwców do eliksiru… ― przyznała się wstydliwie, policzki spowił różowy pąs, bo jak to tak przecież, nie godzi się, by ślimaki żywcem gotować. Nie ważne ile główek kapusty opędzlowały.
Od zachodu zawiało nieco mocniej, zaszeleściły liście, zaszeleścił także i materiał primowej spódnicy, rude włosy spłynęły z ramienia na plecy. Wciąż miały piękną pogodę, wciąż niebo zachwycało absolutnym błękitnem, ale Prima w głębi ducha odliczała już dni do jesieni. Do mżawkowych wieczorów i mglistych poranków, do złotych liści i grzybowej pogody. Kto wie, może tym razem uda jej się zrobić późny placek jagodowy?
― Hm ― zastanowiła się nad tezą postawioną przez Susanne, zastukała palcami w wargi. Odczekała nawet kurtuazyjny moment, dając się czaszce wypowiedzieć w swoim imieniu, ale nie, nic. Cisza. Pochyliła się nawet nieco, by wejrzeć przez wiklinowe szpary, ale wyglądało na to, że także szkarłatna czerwień zgasła, jawnie dając do zrozumienia, że ktoś tu wypisał się z rozmowy. ― Wygląda na to, że miał tyle na głowie, że poszedł spać. ― Zachichotała cicho, bardzo zadowolona ze swojego żarciku, nawet jeśli ten miał nikogo nie rozbawić. Chyba za długo przebywała w towarzystwie krzewów i drzew ― one nigdy nie buntowały się przeciwko sucharom.
Weszły do chaty. Prima przytrzymała drzwi, by dźwigająca kosz Susanne nie musiała się przeciskać, ucztujące pod stołem myszy rozpierzchły się na wszystkie strony, a siedząca na wysłużonym krześle kura przyjrzała im się z niesmakiem właściwym oburzonej gospodyni.
― Dziękuję, nie wiem jak bez ciebie dałabym sobie z tym radę… ― westchnęła Prima ― ostatnimi czasy strasznie bolą mnie plecy, a dźwiganie czegokolwiek to koszmar. O, a jak zmiana pogody się szykuje to już w ogóle nie ma przebacz! Niby człowiek ma ledwo 40 lat, a czuje się na 120… ― wymamrotała pod nosem i przyjrzała się wydobywanym z torby dobrociom. Na widok mąki rozpromieniła się cała i już-już chciała zachwycić się tym darem, kiedy z susiowej torby wyłoniły się kolejne dobra, a potem jeszcze kolejne i następne, a źrenice Primy zdawały się tylko robić coraz większe i większe, nie wiadomo czy od zachwytu czy oniemienia.
― Czy to jest… ― zaczęła nieskładnie; ton wyszedł nieco chybotliwy. Ujęła w palce fiolkę z gęstą, srebrną cieczą. ― …Krew jednorożca? ― Wolna dłoń przetarła oczy, ale nie, ingrediencja nadal tu była, nadal kołysała się, obmywając ścianki fiolki. ― A to… ― sięgnęła po pomniejszy słoiczek, wypełniony szarym pyłem ― …popiół feniksa? Na brodę Merlina, cycki boskiej Gryzeldy i krew Morgany! ― zawołała, wznosząc ręce ku górze. ― Toć to mała fortuna!
Zaraz zreflektowała się jednak, spojrzała znów na krewną.
― Jesteś aby pewna? Ja się oczywiście cieszę, od dawien dawna nie widziałam tych składników na oczy, ale… ach! ― Pokonała zaraz dzielącą ich ławę, obeszła ją, przy okazji odstawiając obie ingrediencje na stolik, by móc uścisnąć serdecznie Susanne. ― Powiedz mi, ale powiedz szczerze, mogę coś dla ciebie zrobić? Uwarzyć? Potrzebujesz czegoś?
― Cztery ― powtórzyła uradowana za Susanne i posłała miażdżące spojrzenie w kierunku kosza. Czaszka milczała, pozorując przedmiot prawdziwie niewinny i niezwiązany z tematami matematycznymi.
― Hm? ― poderwała spojrzenie, gdy tylko wypłynął nowy temat. ― Och tak, da się to zrobić. Widzisz, jest taki jeden garnek, potężny sagan, i wystarczy go tam włożyć żeby cieszyć się błogą ciszą i nieobecnością wszelkich… nie do końca chcianych głosów.
“Ten twój sagan to zaiste dzieło szatana, powiadam”.
― Ale kadzidło to też ciekawa koncepcja ― przyznała zadumanym tonem, a jej myśli odpłynęły w kierunku najbardziej zaspanego kadzidlarza, jakiego dane było jej poznać. Bardzo interesujący temat, będą musieli to przedyskutować. Może przy następnym obiedzie?
― Celine mówiła, że to nieuprzejme ― westchnęła zrezygnowana. ― Żeby tak najpierw je zapraszać, a potem wypraszać. Obawiam się jednak, że sytuacja jest tak tragiczna, że stajemy oto przed wyborem: ja albo ślimaki. Twoja propozycja brzmi rozsądnie ― pokiwała głową ― w sekrecie zdradzę ci jednak, że ostatnio piorun we mnie walnął i wrzuciłam parę obrzydliwców do eliksiru… ― przyznała się wstydliwie, policzki spowił różowy pąs, bo jak to tak przecież, nie godzi się, by ślimaki żywcem gotować. Nie ważne ile główek kapusty opędzlowały.
Od zachodu zawiało nieco mocniej, zaszeleściły liście, zaszeleścił także i materiał primowej spódnicy, rude włosy spłynęły z ramienia na plecy. Wciąż miały piękną pogodę, wciąż niebo zachwycało absolutnym błękitnem, ale Prima w głębi ducha odliczała już dni do jesieni. Do mżawkowych wieczorów i mglistych poranków, do złotych liści i grzybowej pogody. Kto wie, może tym razem uda jej się zrobić późny placek jagodowy?
― Hm ― zastanowiła się nad tezą postawioną przez Susanne, zastukała palcami w wargi. Odczekała nawet kurtuazyjny moment, dając się czaszce wypowiedzieć w swoim imieniu, ale nie, nic. Cisza. Pochyliła się nawet nieco, by wejrzeć przez wiklinowe szpary, ale wyglądało na to, że także szkarłatna czerwień zgasła, jawnie dając do zrozumienia, że ktoś tu wypisał się z rozmowy. ― Wygląda na to, że miał tyle na głowie, że poszedł spać. ― Zachichotała cicho, bardzo zadowolona ze swojego żarciku, nawet jeśli ten miał nikogo nie rozbawić. Chyba za długo przebywała w towarzystwie krzewów i drzew ― one nigdy nie buntowały się przeciwko sucharom.
Weszły do chaty. Prima przytrzymała drzwi, by dźwigająca kosz Susanne nie musiała się przeciskać, ucztujące pod stołem myszy rozpierzchły się na wszystkie strony, a siedząca na wysłużonym krześle kura przyjrzała im się z niesmakiem właściwym oburzonej gospodyni.
― Dziękuję, nie wiem jak bez ciebie dałabym sobie z tym radę… ― westchnęła Prima ― ostatnimi czasy strasznie bolą mnie plecy, a dźwiganie czegokolwiek to koszmar. O, a jak zmiana pogody się szykuje to już w ogóle nie ma przebacz! Niby człowiek ma ledwo 40 lat, a czuje się na 120… ― wymamrotała pod nosem i przyjrzała się wydobywanym z torby dobrociom. Na widok mąki rozpromieniła się cała i już-już chciała zachwycić się tym darem, kiedy z susiowej torby wyłoniły się kolejne dobra, a potem jeszcze kolejne i następne, a źrenice Primy zdawały się tylko robić coraz większe i większe, nie wiadomo czy od zachwytu czy oniemienia.
― Czy to jest… ― zaczęła nieskładnie; ton wyszedł nieco chybotliwy. Ujęła w palce fiolkę z gęstą, srebrną cieczą. ― …Krew jednorożca? ― Wolna dłoń przetarła oczy, ale nie, ingrediencja nadal tu była, nadal kołysała się, obmywając ścianki fiolki. ― A to… ― sięgnęła po pomniejszy słoiczek, wypełniony szarym pyłem ― …popiół feniksa? Na brodę Merlina, cycki boskiej Gryzeldy i krew Morgany! ― zawołała, wznosząc ręce ku górze. ― Toć to mała fortuna!
Zaraz zreflektowała się jednak, spojrzała znów na krewną.
― Jesteś aby pewna? Ja się oczywiście cieszę, od dawien dawna nie widziałam tych składników na oczy, ale… ach! ― Pokonała zaraz dzielącą ich ławę, obeszła ją, przy okazji odstawiając obie ingrediencje na stolik, by móc uścisnąć serdecznie Susanne. ― Powiedz mi, ale powiedz szczerze, mogę coś dla ciebie zrobić? Uwarzyć? Potrzebujesz czegoś?
świeć nam żywym, świeć umarłym
- W sumie to świetny pomysł - przyznała, nie zastanawiając się specjalnie, czy Elric potrafi stworzyć kurnik - dla cioci na pewno by się nauczył. - I na pewno ci nie odmówi. Myślę, że to idealny kandydat. A jak nie, to sama zrobię. Znajdziemy, ciociu, kalosz - Złotko sobie wybierze, jaki jej się najbardziej podoba - powiększymy, ustawimy do góry podeszwą, wytniemy drzwi i może jakieś okienko, wyścielimy, utrwalimy i kurnik gotowy - kiwnęła głową, dziarsko przedstawiając plan awaryjny. Nie był to może smornik, ale deszcz takiemu kaloszowi byłby niestraszny.
- Naprawdę? - zdumiała się szczerze, zerkając na niesiony kosz, jakby pod stertą prania mogła wypatrzeć czaszkę. - Ciekawe skąd ta zależność. Może to sagan do czaszki gada i wtedy ma myśli zajęte? - mało prawdopodobne, ale czy wykluczone? Czy z czaszką coś mogło być wykluczone? Kto wie, co czaszka w życiu robiła, zanim trafiła w ręce cioci? - Albo myśli się odbijają od ścianek i wszystko zostaje wewnątrz. Ale to zwykły gar, nie kocioł? - dopytała z wyraźną ciekawością.
- Ach - zareagowała z subtelnym oburzeniem, zerknąwszy czujnie na Primę, gdy poruszyła temat ślimaków w eliksirach. Gdyby nie trzymany kosz, pewnie wzięłaby się pod boki. - Każdemu się czasem zdarza gorsza chwila... - dodała zaraz, pokręciwszy głową. - Widzisz, to chyba bardziej nieuprzejme niż wyproszenie, więc najgorsze za tobą - poza tym można trochę inaczej podejść do sprawy. Odmówiłabyś ślimakom nowej przygody? Ja bym je namówiła na wyprawę w nieznane, nawet na tym skorzystają, ze ślimaków są obieżyświaty, one mają dom tam, gdzie są. Zresztą - wędrowców byś pewnie ugościła, ale pozwoliłabyś na stałe zostać? - zapytała, przechylając głowę.
- Przygniotły go obowiązki - zawtórowała sucharem, świetnie odnajdując się w humorze cioci, bo co w rodzinie, to nie zginie! Łatwo było zauważyć, że mimo długiej rozłąki, trudów i zmartwień ciążących na sercu, wszystko wracało do normy, układało się na swoim miejscu - dlatego uśmiech chętnie wkradał się na usta.
- Musisz o siebie dbać - poprosiła łagodnie, przyglądając się cioci bacznie. - Pewnie za mało jesz, tak być nie może. Poza tym, do czterdziestki ci jeszcze brakuje - tym razem wzięła się pod boki - ale ze zmianą pogody ciężko walczyć, to fakt - westchnęła, bo w zmiennej aurze pogodowej nie raz padła ofiarą grasujących gnębiwtrysków i chandrunów, nie mówiąc o zwykłym bólu głowy. - Trzeba będzie wymyślić na to sprawdzony sposób. Zwołamy rodzinną naradę, co ty na to? - zaproponowała, czując miłe ciepło na samą myśl o wspólnie spędzonym czasie. Mogła to sobie wyobrazić na tysiące sposobów!
Kiwała spokojnie głową, wydobywając kolejne ingrediencje z torby i nie powstrzymując się przed rozweselonym śmiechem na reakcję ciotuni - dobrze było widzieć ją szczęśliwą, w przytulnej chatce i żywym entuzjazmie. Takie momenty powinny trwać jak najdłużej, Sue kolekcjonowała je pieczołowicie w pamięci, a kiedy przypominały się znienacka, od razu robiło się raźniej. To była właśnie taka chwila.
- Całkowicie, absolutnie pewna. Nie znam nikogo, kto lepiej wykorzystałby ich potencjał - i tak czekały za długo, ale za to pochodzenie każdej ingrediencji jest mi znane, żadna nie została pozyskana siłą - to było dla niej ważne, Prima pewnie wiedziała o tym nawet bez zapewnień. - Przede wszystkim potrzebuję, byś miała siły - przyznała z troskliwie ostrzegawczą nutą, odwzajemniając uścisk, lecz zaraz spoglądając na ciocię z uwagą. - Zjedzmy coś, dobrze? Mam nadzieję, że Złotko udało się znieść kilka jaj, mam świeży chleb i maślankę. Potrzebujesz soli? Przyniosłam trochę, na pewno się przyda - stwierdziła, zaraz zanurzając w magicznej torbie prawie całe ramię w poszukiwaniu pakunków. - Opowiem ci w trakcie, czego potrzebuję - obiecała, zerkając na Primę z łagodnym uśmiechem. Nadal czuła się źle z faktem, że napisała do niej dopiero w potrzebie, lecz ostatecznie była z tej motywacji nawet zadowolona - obowiązki związane z obozem w Derbyshire nie pozwalały jej dłużej zwlekać, a teraz, gdy już dotarła do znajomego lasu, nie zamierzała znikać na długie miesiące.
- Dla siebie potrzebuję tylko eliksiru lodowego płaszcza - przyznała z lekkim skrępowaniem, nadal odczuwając duży dyskomfort względem ognia. Było lepiej, aktywnie starała się uporać z traumą, ale wolała mieć zapas ochronnego wywaru dla siebie i rodzeństwa. Czuła się wtedy bezpieczniej. - A reszta, och, reszta, ciociu, to jest większa sprawa - westchnęła, przygryzając na chwilę wargę. - Pisałam ci w liście o ludziach, którym chcę pomóc, muszę się nimi zaopiekować. To jeden z obozów, znajduje się w cudownym miejscu - w zakolu rzeki Lathkill. Jestem pewna, że kiedyś tam byłaś, a jeśli nie, koniecznie musisz na własne oczy ujrzeć okolicę, jest naprawdę niesamowita! Te rośliny... ach, daję słowo, od razu czuć, że żyły magi... Uhm, może powinnam jednak trzymać się tej pomocy - zreflektowała się, uśmiechając przepraszająco. - Chyba nie muszę wdawać się w szczegóły, możesz wyobrazić sobie, jak ciężko jest tym duszom, chciałabym im trochę ulżyć, podleczyć, ukoić myśli. To większe przedsięwzięcie, mam tam więcej zadań, zwierzęta dziczeją, podchodzą zbyt blisko, trzeba je odgonić... Niedawno byłam tam ze zdolnym zielarzem, Herbertem - może się znacie - te najświeższe rośliny zbieraliśmy razem. Mam mnóstwo planów odnośnie tego miejsca, a jednym z nich jest stworzenie podstawowej bazy eliksirów, głównie leczniczych, ale na pewno coś przyda się wartownikom. Kilka mikstur mam ze swoich zapasów, mam też parę pomysłów, ale jeśli coś przyjdzie ci do głowy - bardzo chętnie przyjmę twoją radę - przyznała, rozgadując się podczas przygotowywania jedzenia.
- Oczywiście wszystko pomogę uwarzyć i muszę przyznać, że nie mogę się doczekać - kiedyś tak często pochylały się razem nad kociołkiem, teraz umiejętności Sue zostały mocno zaniedbane, ale przecież nie zapomniała wszystkiego. - Sądzę, że eliksir nasenny pozwoli odpocząć najbardziej udręczonym. Może wywar wzmacniający? Uspokajający? Przyda się coś na zranienia, rozcięcia - będzie sporo pracy, na pewno ktoś się pokaleczy. Wartownicy powinni dobrze słyszeć, zwierzęta potrafią być dyskretne... czarodzieje również - westchnęła, próbując nie wyobrażać sobie sytuacji, w której obóz jest atakowany, lecz musiała brać pod uwagę wszelkie ewentualności. - Oczywiście nic ponad stan - robimy to, co uda się uciułać ze składników - podkreśliła, nie chcąc narażać cioci na wyzbywanie się zapasów.
- Naprawdę? - zdumiała się szczerze, zerkając na niesiony kosz, jakby pod stertą prania mogła wypatrzeć czaszkę. - Ciekawe skąd ta zależność. Może to sagan do czaszki gada i wtedy ma myśli zajęte? - mało prawdopodobne, ale czy wykluczone? Czy z czaszką coś mogło być wykluczone? Kto wie, co czaszka w życiu robiła, zanim trafiła w ręce cioci? - Albo myśli się odbijają od ścianek i wszystko zostaje wewnątrz. Ale to zwykły gar, nie kocioł? - dopytała z wyraźną ciekawością.
- Ach - zareagowała z subtelnym oburzeniem, zerknąwszy czujnie na Primę, gdy poruszyła temat ślimaków w eliksirach. Gdyby nie trzymany kosz, pewnie wzięłaby się pod boki. - Każdemu się czasem zdarza gorsza chwila... - dodała zaraz, pokręciwszy głową. - Widzisz, to chyba bardziej nieuprzejme niż wyproszenie, więc najgorsze za tobą - poza tym można trochę inaczej podejść do sprawy. Odmówiłabyś ślimakom nowej przygody? Ja bym je namówiła na wyprawę w nieznane, nawet na tym skorzystają, ze ślimaków są obieżyświaty, one mają dom tam, gdzie są. Zresztą - wędrowców byś pewnie ugościła, ale pozwoliłabyś na stałe zostać? - zapytała, przechylając głowę.
- Przygniotły go obowiązki - zawtórowała sucharem, świetnie odnajdując się w humorze cioci, bo co w rodzinie, to nie zginie! Łatwo było zauważyć, że mimo długiej rozłąki, trudów i zmartwień ciążących na sercu, wszystko wracało do normy, układało się na swoim miejscu - dlatego uśmiech chętnie wkradał się na usta.
- Musisz o siebie dbać - poprosiła łagodnie, przyglądając się cioci bacznie. - Pewnie za mało jesz, tak być nie może. Poza tym, do czterdziestki ci jeszcze brakuje - tym razem wzięła się pod boki - ale ze zmianą pogody ciężko walczyć, to fakt - westchnęła, bo w zmiennej aurze pogodowej nie raz padła ofiarą grasujących gnębiwtrysków i chandrunów, nie mówiąc o zwykłym bólu głowy. - Trzeba będzie wymyślić na to sprawdzony sposób. Zwołamy rodzinną naradę, co ty na to? - zaproponowała, czując miłe ciepło na samą myśl o wspólnie spędzonym czasie. Mogła to sobie wyobrazić na tysiące sposobów!
Kiwała spokojnie głową, wydobywając kolejne ingrediencje z torby i nie powstrzymując się przed rozweselonym śmiechem na reakcję ciotuni - dobrze było widzieć ją szczęśliwą, w przytulnej chatce i żywym entuzjazmie. Takie momenty powinny trwać jak najdłużej, Sue kolekcjonowała je pieczołowicie w pamięci, a kiedy przypominały się znienacka, od razu robiło się raźniej. To była właśnie taka chwila.
- Całkowicie, absolutnie pewna. Nie znam nikogo, kto lepiej wykorzystałby ich potencjał - i tak czekały za długo, ale za to pochodzenie każdej ingrediencji jest mi znane, żadna nie została pozyskana siłą - to było dla niej ważne, Prima pewnie wiedziała o tym nawet bez zapewnień. - Przede wszystkim potrzebuję, byś miała siły - przyznała z troskliwie ostrzegawczą nutą, odwzajemniając uścisk, lecz zaraz spoglądając na ciocię z uwagą. - Zjedzmy coś, dobrze? Mam nadzieję, że Złotko udało się znieść kilka jaj, mam świeży chleb i maślankę. Potrzebujesz soli? Przyniosłam trochę, na pewno się przyda - stwierdziła, zaraz zanurzając w magicznej torbie prawie całe ramię w poszukiwaniu pakunków. - Opowiem ci w trakcie, czego potrzebuję - obiecała, zerkając na Primę z łagodnym uśmiechem. Nadal czuła się źle z faktem, że napisała do niej dopiero w potrzebie, lecz ostatecznie była z tej motywacji nawet zadowolona - obowiązki związane z obozem w Derbyshire nie pozwalały jej dłużej zwlekać, a teraz, gdy już dotarła do znajomego lasu, nie zamierzała znikać na długie miesiące.
- Dla siebie potrzebuję tylko eliksiru lodowego płaszcza - przyznała z lekkim skrępowaniem, nadal odczuwając duży dyskomfort względem ognia. Było lepiej, aktywnie starała się uporać z traumą, ale wolała mieć zapas ochronnego wywaru dla siebie i rodzeństwa. Czuła się wtedy bezpieczniej. - A reszta, och, reszta, ciociu, to jest większa sprawa - westchnęła, przygryzając na chwilę wargę. - Pisałam ci w liście o ludziach, którym chcę pomóc, muszę się nimi zaopiekować. To jeden z obozów, znajduje się w cudownym miejscu - w zakolu rzeki Lathkill. Jestem pewna, że kiedyś tam byłaś, a jeśli nie, koniecznie musisz na własne oczy ujrzeć okolicę, jest naprawdę niesamowita! Te rośliny... ach, daję słowo, od razu czuć, że żyły magi... Uhm, może powinnam jednak trzymać się tej pomocy - zreflektowała się, uśmiechając przepraszająco. - Chyba nie muszę wdawać się w szczegóły, możesz wyobrazić sobie, jak ciężko jest tym duszom, chciałabym im trochę ulżyć, podleczyć, ukoić myśli. To większe przedsięwzięcie, mam tam więcej zadań, zwierzęta dziczeją, podchodzą zbyt blisko, trzeba je odgonić... Niedawno byłam tam ze zdolnym zielarzem, Herbertem - może się znacie - te najświeższe rośliny zbieraliśmy razem. Mam mnóstwo planów odnośnie tego miejsca, a jednym z nich jest stworzenie podstawowej bazy eliksirów, głównie leczniczych, ale na pewno coś przyda się wartownikom. Kilka mikstur mam ze swoich zapasów, mam też parę pomysłów, ale jeśli coś przyjdzie ci do głowy - bardzo chętnie przyjmę twoją radę - przyznała, rozgadując się podczas przygotowywania jedzenia.
- Oczywiście wszystko pomogę uwarzyć i muszę przyznać, że nie mogę się doczekać - kiedyś tak często pochylały się razem nad kociołkiem, teraz umiejętności Sue zostały mocno zaniedbane, ale przecież nie zapomniała wszystkiego. - Sądzę, że eliksir nasenny pozwoli odpocząć najbardziej udręczonym. Może wywar wzmacniający? Uspokajający? Przyda się coś na zranienia, rozcięcia - będzie sporo pracy, na pewno ktoś się pokaleczy. Wartownicy powinni dobrze słyszeć, zwierzęta potrafią być dyskretne... czarodzieje również - westchnęła, próbując nie wyobrażać sobie sytuacji, w której obóz jest atakowany, lecz musiała brać pod uwagę wszelkie ewentualności. - Oczywiście nic ponad stan - robimy to, co uda się uciułać ze składników - podkreśliła, nie chcąc narażać cioci na wyzbywanie się zapasów.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
― Garnek jak się patrzy, całkiem zwykły i nijaki, ale za to obdarzony mocą tajemną, bo w żadnym innym kotle, saganie, garze czy półmisku moc milczenia nie działa. ― Prima wydęła wargi w grymasie powątpienia; czasem wolałaby mieć więcej opcji. Teraz zawsze stawała przed wyborem: albo święty spokój albo duży gar zupy.
― O, no pewnie, że bym nie pozwoliła. Nie ma w chacie tyle miejsca, żeby mi jeszcze wędrowców przyszło na stałe kątem przechowywać… ― mruknęła, powoli pojmując punkt widzenia Susanne. Zawsze wierzyła w to, że jest mądrą dziewczyną, z głową na karku, i chwile jak te utwierdzały ją w tym przekonaniu. ― A przygoda, podróż w nieznane, brzmi bardzo porządnie. Prawie nie mam wyrzutów sumienia ― dodała ze śmiechem i pokręciła głową, przysięgając sobie w duchu, że kiedy tylko znów wybierze się do ogrodu, zrobi porządek z niechcianymi gośćmi.
Obecność Susanne ― choć wydawało jej się, że podobnie czuje się w towarzystwie każdego Lovegooda ― działała jak przyjemny, kojący balsam rozsmarowany na brzydkim otarciu. Była jak plaster osłaniający ranę i łyżka miodu w gorzkiej herbacie. Prosto było w jej obecności wpaść w lekki, wesoły nastrój, prosto było błądzić myślami po łąkach fantazji i dziwów. Prosto było być sobą.
― Oczywiście. Bal ziemniaka zrobimy przy okazji, to przecież już prawie ten czas ― przypomniała o corocznym święcie wysławiającym istnienie ziemistej bulwy z której można było przyrządzić tak wiele dobroci. Placki, ziemniaczki w piecu, gotowane, smażone, przerobione na procenty…
Choć miała z tyłu głowy myśl o tym, że powinna najpierw rozwiesić pranie na sznurku przed domem, to nie mogła tak po prostu oprzeć się prezentowanym ingrediencjom. Dawno nie widziała już tylu składników rzadkiej kategorii w jednym miejscu, a ich widok, całkiem samoistnie, rozbudzał jej chęć do pracy. Potrafiła zapomnieć o jedzeniu, piciu i własnym odpoczynku, kiedy na horyzoncie pojawiała się praca i był to jeden z elementów przykrej przeszłości, pamiątka po traumie, która nigdy do końca się nie zaleczyła. Praca była wyjściem z sytuacji. Praca była bezpieczna. Praca była… nierzadko była po prostu wszystkim, co miała.
― Nie spodziewałam się niczego innego ― przyznała, kwitując jej słowa o bezprzemocowym zdobyciu składników krótkim uśmiechem i całusem w czubek głowy. Tak właśnie postąpiłaby jej Susanne, jej droga, dzielna duszka śmiało stawiająca czoła przeciwnościom obecnych czasów i niesprawiedliwości.
― Dobrze ― zgodziła się bez wahania. Mogła zapominać o sobie i nieco zaniedbywać, ale nigdy nie miała w zwyczaju stawiania bezsensownego oporu. Zresztą, wspólne gotowanie to prawie jak wspólne warzenie eliksirów! ― Soli? No pewnie, że mi się przyda! Nie widziałam jej chyba od dwóch miesięcy… wiesz, że teraz to wszystko inaczej smakuje, jak się odzwyczaiłam? ― Sięgnęła po misę wypełnioną zebranymi dziś jajami i przestawiła ją na blat, bliżej stanowiska operacyjnego, prezentując posiadane dobra. Z takiej ilości na pewno wyjdzie im coś dobrego i odpowiednio sycącego. ― Mam jeszcze warzywne pikle, co sądzisz? Albo twaróg…
W trakcie szykowania wczesnego obiadu wysłuchała opowieści Susanne o obozie w zakolu rzeki Lathkill. Faktycznie, kojarzyła tamto miejsce, a przynajmniej samą okolicę, głównie ze względu na mnogość pomniejszych ingrediencji. Do obozu jednak nigdy nie dotarła.
― Nie martw się ― powiedziała miękko, czule, sięgając po dłoń czarownicy. ― Uwarzę ci tyle lodowych płaszczy ile tylko będziesz potrzebować, nawet w środku nocy. ― Uśmiechnęła się ciepło, próbując samą swoją aurą przegnać to skrępowanie czające się w głosie Susanne i jakoś umniejszyć ognistej traumie, rozwiać ją i wygasić.
― To wszystko brzmi bardzo skomplikowanie. Wiele zadań jak na jedną duszę ― mruknęła, gdy zasiadły do jedzenia. ― A Herberta niestety nie znam. Mało kto zachodzi tutaj, do lasu, mało kto zachodzi do mojej chaty. Ma to swoje plusy rzecz jasna, ale są i minusy. Smacznego ― dodała, zabierając się za pałaszowanie kromki świeżego chleba.
W trakcie posiłku omówiły jeszcze pobieżnie listę eliksirów, które mogłyby się przydać. W jej sugestiach padł jeszcze czyścioszek lub chociażby eliksir przeciwbólowy; proste, dość dostępne eliksiry, których mogłaby uwarzyć więcej gdyby tylko zaszła taka potrzeba. W rozmowie wypłynął raz jeszcze bal ziemniaków, do którego doszły nawiązaniem w jakiś przedziwny sposób przez ingrediencje, a zaraz potem zebrały przyniesione składniki i ruszyły do pracowni.
Tam od razu naszykowane zostało stanowisko do warzenia eliksirów. Razem z Susanne zajęły się przygotowaniem stosownej ilości ingrediencji, podzieliły je na porcje, dostosowały pod receptury, dbając o to by niczego nie pomylić i tym samym usprawnić sobie pracę nad kociołkiem. Lista życzeń nie była długa ― przynajmniej nie na ten moment ― ale doświadczenie podpowiadało jej, że ten szczegół bardzo szybko może ulec zmianie.
Pierwszy na tapecie był eliksir lodowego płaszcza, specjalnie dla Susanne. Prima wiedziała, że odpowiednio uwarzony, przez doświadczoną osobę, będzie tak mocny, że zaneguje nawet działanie Szatańskiej Pożogi, a w tym przypadku byłoby to nawet wskazane. Przezorny zawsze ubezpieczony, ochrony dla najbliższych nigdy dość. Kroki receptury znała na pamięć: najpierw zagotowała kwiatu bzu, następnie dosypała sproszkowanego rogu dwurożca i pyłu ze skrzydeł ćmy. Mieszanka nabrała właściwego koloru, zadymiła się odpowiednio, więc przyszła kolej na zagęszczacz w postaci owczej wełny. Kiedy mikstura przeżarła się ze sobą odpowiednio i nieco wystudziła, Prima dolała krowiego mleka, wieńcząc tym samym pracę nad eliksirem. Kociołek z gotowym specyfikiem przekazała Susanne, by ta odstawiła go na bok i naszykowała odpowiednią ilość fiolek.
Kolejny na liście był eliksir uspokajający. Procedura została powtórzona, ingrediencje wyłożone w odpowiedniej kolejności, Prima sięgnęła także po zapasowy kociołek i machnięciem różdżki rozpaliła nowy płomień. Z pękatego dzbana dolała wody i doprowadziła ją do wrzenia. Z niezdrową fascynacją naukowca wycisnęła ropę z czurakobulwy i dodała ją jako pierwszą. Potem, kolejno, do kociołka wpadły: czarne jagody i bergamotka, a po kwadransie gotowania dołączyły do nich także biedne i Merlinowi ducha winne dżdżownice, a także kolejny zagęszczacz, tym razem w formie wełny lunaballi.
Eliksir buchnął znajomym, srebrnym kłębem dymu, roztoczył wokół ziołową woń, a kociołek ― podobnie jak jego poprzednik ― trafił w ręce Susanne.
Trzecią miksturą był eliksir gacka i jego warzenie Prima rozpoczęła od wlania chłodnej wody miodowej i dorzucenia sowiego dzioba. Wyczarowany płomień pod kociołkiem był bardzo lichy, trzeba było manipulować nim nad wyraz ostrożnie i z wprawą, by nie zagotować wody zbyt mocno, ale jednocześnie stworzyć odpowiednie środowisko do rozpadu składników. Kolejnymi składnikami była krew nietoperza i żądło mantykory. Po przemieszaniu mikstury i częściowym rozpadzie ingrediencji dodała pióra kukułki i odsunęła się akurat w momencie w którym kociołek buchnął siwą parą.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem.
Eliksir lodowego płaszcza: udany
Eliksir uspokajający: udany
Eliksir gacka: udany
― O, no pewnie, że bym nie pozwoliła. Nie ma w chacie tyle miejsca, żeby mi jeszcze wędrowców przyszło na stałe kątem przechowywać… ― mruknęła, powoli pojmując punkt widzenia Susanne. Zawsze wierzyła w to, że jest mądrą dziewczyną, z głową na karku, i chwile jak te utwierdzały ją w tym przekonaniu. ― A przygoda, podróż w nieznane, brzmi bardzo porządnie. Prawie nie mam wyrzutów sumienia ― dodała ze śmiechem i pokręciła głową, przysięgając sobie w duchu, że kiedy tylko znów wybierze się do ogrodu, zrobi porządek z niechcianymi gośćmi.
Obecność Susanne ― choć wydawało jej się, że podobnie czuje się w towarzystwie każdego Lovegooda ― działała jak przyjemny, kojący balsam rozsmarowany na brzydkim otarciu. Była jak plaster osłaniający ranę i łyżka miodu w gorzkiej herbacie. Prosto było w jej obecności wpaść w lekki, wesoły nastrój, prosto było błądzić myślami po łąkach fantazji i dziwów. Prosto było być sobą.
― Oczywiście. Bal ziemniaka zrobimy przy okazji, to przecież już prawie ten czas ― przypomniała o corocznym święcie wysławiającym istnienie ziemistej bulwy z której można było przyrządzić tak wiele dobroci. Placki, ziemniaczki w piecu, gotowane, smażone, przerobione na procenty…
Choć miała z tyłu głowy myśl o tym, że powinna najpierw rozwiesić pranie na sznurku przed domem, to nie mogła tak po prostu oprzeć się prezentowanym ingrediencjom. Dawno nie widziała już tylu składników rzadkiej kategorii w jednym miejscu, a ich widok, całkiem samoistnie, rozbudzał jej chęć do pracy. Potrafiła zapomnieć o jedzeniu, piciu i własnym odpoczynku, kiedy na horyzoncie pojawiała się praca i był to jeden z elementów przykrej przeszłości, pamiątka po traumie, która nigdy do końca się nie zaleczyła. Praca była wyjściem z sytuacji. Praca była bezpieczna. Praca była… nierzadko była po prostu wszystkim, co miała.
― Nie spodziewałam się niczego innego ― przyznała, kwitując jej słowa o bezprzemocowym zdobyciu składników krótkim uśmiechem i całusem w czubek głowy. Tak właśnie postąpiłaby jej Susanne, jej droga, dzielna duszka śmiało stawiająca czoła przeciwnościom obecnych czasów i niesprawiedliwości.
― Dobrze ― zgodziła się bez wahania. Mogła zapominać o sobie i nieco zaniedbywać, ale nigdy nie miała w zwyczaju stawiania bezsensownego oporu. Zresztą, wspólne gotowanie to prawie jak wspólne warzenie eliksirów! ― Soli? No pewnie, że mi się przyda! Nie widziałam jej chyba od dwóch miesięcy… wiesz, że teraz to wszystko inaczej smakuje, jak się odzwyczaiłam? ― Sięgnęła po misę wypełnioną zebranymi dziś jajami i przestawiła ją na blat, bliżej stanowiska operacyjnego, prezentując posiadane dobra. Z takiej ilości na pewno wyjdzie im coś dobrego i odpowiednio sycącego. ― Mam jeszcze warzywne pikle, co sądzisz? Albo twaróg…
W trakcie szykowania wczesnego obiadu wysłuchała opowieści Susanne o obozie w zakolu rzeki Lathkill. Faktycznie, kojarzyła tamto miejsce, a przynajmniej samą okolicę, głównie ze względu na mnogość pomniejszych ingrediencji. Do obozu jednak nigdy nie dotarła.
― Nie martw się ― powiedziała miękko, czule, sięgając po dłoń czarownicy. ― Uwarzę ci tyle lodowych płaszczy ile tylko będziesz potrzebować, nawet w środku nocy. ― Uśmiechnęła się ciepło, próbując samą swoją aurą przegnać to skrępowanie czające się w głosie Susanne i jakoś umniejszyć ognistej traumie, rozwiać ją i wygasić.
― To wszystko brzmi bardzo skomplikowanie. Wiele zadań jak na jedną duszę ― mruknęła, gdy zasiadły do jedzenia. ― A Herberta niestety nie znam. Mało kto zachodzi tutaj, do lasu, mało kto zachodzi do mojej chaty. Ma to swoje plusy rzecz jasna, ale są i minusy. Smacznego ― dodała, zabierając się za pałaszowanie kromki świeżego chleba.
W trakcie posiłku omówiły jeszcze pobieżnie listę eliksirów, które mogłyby się przydać. W jej sugestiach padł jeszcze czyścioszek lub chociażby eliksir przeciwbólowy; proste, dość dostępne eliksiry, których mogłaby uwarzyć więcej gdyby tylko zaszła taka potrzeba. W rozmowie wypłynął raz jeszcze bal ziemniaków, do którego doszły nawiązaniem w jakiś przedziwny sposób przez ingrediencje, a zaraz potem zebrały przyniesione składniki i ruszyły do pracowni.
Tam od razu naszykowane zostało stanowisko do warzenia eliksirów. Razem z Susanne zajęły się przygotowaniem stosownej ilości ingrediencji, podzieliły je na porcje, dostosowały pod receptury, dbając o to by niczego nie pomylić i tym samym usprawnić sobie pracę nad kociołkiem. Lista życzeń nie była długa ― przynajmniej nie na ten moment ― ale doświadczenie podpowiadało jej, że ten szczegół bardzo szybko może ulec zmianie.
Pierwszy na tapecie był eliksir lodowego płaszcza, specjalnie dla Susanne. Prima wiedziała, że odpowiednio uwarzony, przez doświadczoną osobę, będzie tak mocny, że zaneguje nawet działanie Szatańskiej Pożogi, a w tym przypadku byłoby to nawet wskazane. Przezorny zawsze ubezpieczony, ochrony dla najbliższych nigdy dość. Kroki receptury znała na pamięć: najpierw zagotowała kwiatu bzu, następnie dosypała sproszkowanego rogu dwurożca i pyłu ze skrzydeł ćmy. Mieszanka nabrała właściwego koloru, zadymiła się odpowiednio, więc przyszła kolej na zagęszczacz w postaci owczej wełny. Kiedy mikstura przeżarła się ze sobą odpowiednio i nieco wystudziła, Prima dolała krowiego mleka, wieńcząc tym samym pracę nad eliksirem. Kociołek z gotowym specyfikiem przekazała Susanne, by ta odstawiła go na bok i naszykowała odpowiednią ilość fiolek.
Kolejny na liście był eliksir uspokajający. Procedura została powtórzona, ingrediencje wyłożone w odpowiedniej kolejności, Prima sięgnęła także po zapasowy kociołek i machnięciem różdżki rozpaliła nowy płomień. Z pękatego dzbana dolała wody i doprowadziła ją do wrzenia. Z niezdrową fascynacją naukowca wycisnęła ropę z czurakobulwy i dodała ją jako pierwszą. Potem, kolejno, do kociołka wpadły: czarne jagody i bergamotka, a po kwadransie gotowania dołączyły do nich także biedne i Merlinowi ducha winne dżdżownice, a także kolejny zagęszczacz, tym razem w formie wełny lunaballi.
Eliksir buchnął znajomym, srebrnym kłębem dymu, roztoczył wokół ziołową woń, a kociołek ― podobnie jak jego poprzednik ― trafił w ręce Susanne.
Trzecią miksturą był eliksir gacka i jego warzenie Prima rozpoczęła od wlania chłodnej wody miodowej i dorzucenia sowiego dzioba. Wyczarowany płomień pod kociołkiem był bardzo lichy, trzeba było manipulować nim nad wyraz ostrożnie i z wprawą, by nie zagotować wody zbyt mocno, ale jednocześnie stworzyć odpowiednie środowisko do rozpadu składników. Kolejnymi składnikami była krew nietoperza i żądło mantykory. Po przemieszaniu mikstury i częściowym rozpadzie ingrediencji dodała pióra kukułki i odsunęła się akurat w momencie w którym kociołek buchnął siwą parą.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem.
Eliksir lodowego płaszcza: udany
Eliksir uspokajający: udany
Eliksir gacka: udany
świeć nam żywym, świeć umarłym
A to zagadka! W takim układzie trzeba było o wspomniany gar dbać i czujnie pilnować, by nie zagubił się przypadkiem w wielkim świecie - wytchnienie dla przytłoczonej głowy było cenniejsze niż całe złoto w banku Gringotta. Swoją drogą ciekawe, jak zachowałyby się ślimaki w banku... Czy w skrytkach czasem trzymano zapasy jedzenia? Nie był to może ogródek, ale... Zamyśliła się na chwilę, wracając na ziemię po paru sekundach zawieszenia. Dobrze, że udało się ustalić kompromis w sprawie małych lokatorów, niechciani goście w ogródku wystarczająco ciocię objedli - musieli jej coś zostawić, póki lato sprzyjało roślinom. Za to sprawa balu...
- Faktycznie! - klasnęła w dłonie, zupełnie zapominając, że zbliża się ten czas. W zeszłym roku... cóż, okoliczności nie były sprzyjające, dlatego należy nadrobić bal ziemniaka za wszelkie czasy. Dobrze im to zrobi. - Zrobimy z Celcią dekoracje. I nie możemy odpuścić sobie rzeźbienia w ziemniakach! - podsunęła, już zastanawiając się nad motywem przewodnim. Nawet kwestia debaty trochę uciekła, przegnana falą pomysłów, lecz miała wrócić w odpowiednim czasie - nie mogli przecież zignorować tak ważnej sprawy jak dobre samopoczucie, nawet pogodę dało się przechytrzyć. Musiało się dać!
Rzucenie się w wir pracy było zachowaniem boleśnie znajomym. Sue wielokrotnie dawała się porwać najdrobniejszym sprawunkom, zawsze znajdując kolejne, byle tylko zająć czymś głowę - a już zwłaszcza uniknąć bezczynności, przez co odpoczynek umykał z listy priorytetów, w mig zasypany licznymi planami. Łatwiej było zatroszczyć się o innych niż o siebie, to miała we krwi, to przychodziło jej naturalnie. Na szczęście obok krążyły zaufane duszki, czuli bliscy, dbające także o nią - pomagali zatrzymać się i zregenerować siły. Wracała do nich powoli, z rosnącą ulgą.
- Pikle brzmią wyśmienicie - odpowiedziała, doskonale widząc dla nich miejsce w komponowanym posiłku, który stawał się całkiem wystawny, jak na obecne standardy - co przyjęła z ogromnym zadowoleniem, od czasu do czasu trzeba było sobie pozwolić na namiastkę normalności, a okazja była idealna. Spotkanie uczczone wspólnym, sytym posiłkiem miało wyjść obu na dobre.
- Dziękuję - odparła szczerze, odwzajemniając ciepły uśmiech, odnajdując ogromny komfort w świadomości, że Prima rozumie jej rozterki i jest gotowa ulżyć zmartwionej głowie swoją pomocą.
- Smacznego! Troszkę skomplikowanie. To znaczy, to bardzo odpowiedzialne zadanie, od samego wodza - przyznała konspiracyjnym szeptem, jakby nawet z chatki wieści mogły roznieść się po całym świecie. - Ale mam mnóstwo pomocników, nie robię wszystkiego sama. Najtrudniej jest o czas, chciałabym zrobić wszystko na raz i z początku trochę próbowałam... ale to nie ma sensu. Dlatego próbuję jakoś to uporządkować, rozdzielić. Sam obóz jest nieźle zorganizowany, Nina trzyma rękę na pulsie - ona zna tam wszystkich i każdego umie przekonać do roboty - przyznała z chichotem, wspominając najróżniejsze stosowane przez kobietę formy perswazji. Czysty talent! - Może chciałabyś wybrać się tam ze mną? Poznasz Ninę, zobaczysz obóz. Dzisiaj chciałam dostarczyć część eliksirów, nie lubię zwlekać - przyznała, wzruszywszy ramionami. Mimo wszystko szczątki porywczej duszy jeszcze grały swoje partie, grały całkiem żywo. Mimo rozsądku i wyuczonej wojną zachowawczości. Jeśli mogła zrobić coś od razu - zwyczajnie chciała. - Nie czuj się zobowiązana - podkreśliła natychmiast, zawieszając w powietrzu dłoń z kanapką. - Tylko jeśli masz siłę i chęci. Po prostu myślę, że będzie im miło, gdy na własne oczy zobaczą, kto im takie cuda zgotował - podsunęła lekko, zanim zabrała się za jedzenie.
Omówiona alchemiczna lista satysfakcjonowała Sue całkowicie - wiedziały już, co jest do zrobienia dzisiaj, a co przyda się na przyszłość, omówiły różne ewentualności. Lovegood zatroszczyła się też o zapisanie sobie małej ściągawki ingrediencji - musiała bowiem wiedzieć, co zdobywać. Przenosiny do pracowni przebiegły zgrabnie i sprawnie, bez żadnych strat, mimo myszek tańczących pod stopami - Sue tanecznie wymijała stworzonka, wczuwając się już w balowy nastrój. - Myszy powinny być zaproszone na bal - stwierdziła, odstawiając na blat ostatnie ingrediencje, już zacierając ręce do roboty, ale zdążyła jeszcze przypomnieć sobie o czekającym na rozwieszenie praniu. Rozprawiła się z nim kilkoma machnięciami różdżki, pędem wracając do cioci, dzięki czemu w spokoju mogły pochylić się nad szeregiem składników. Sue głównie starała się nie wchodzić w drogę Primie i ułatwić jej pracę - ostrożnie siekała, rozdrabniała i przygotowywała ingrediencje, starając się nie ruszać tych cenniejszych - na wszelki wypadek. Fiolki brzęczały, woda bulgotała przyjemnie, a wspomnienia budziły się do życia - gdy tylko miały chwilę na wymianę zdań, często przebrzmiewało w nich pełne emocji "a pamiętasz jak...?". Jak wróbelek odleciał z naszych dłoni, odratowany? Jak przez przypadek użyłam korzenia stokrotki zamiast rumianku?
- HA! Mniej więcej tak wtedy buchnęło - podsumowała, dostrzegając kłąb siwej pary. Otarła pot z czoła, uśmiechając się do Primy. - Brakowało mi tego - stwierdziła z prostotą, na myśli mając wspólne uwijanie się przy kociołku. Rozkładała już składniki do ostatnich mikstur, dumna ze wspaniałej roboty i niesamowitych zdolności cioci - Zakon miał ogromne szczęście, mając w swoich szeregach taką sojuszniczkę.
- Faktycznie! - klasnęła w dłonie, zupełnie zapominając, że zbliża się ten czas. W zeszłym roku... cóż, okoliczności nie były sprzyjające, dlatego należy nadrobić bal ziemniaka za wszelkie czasy. Dobrze im to zrobi. - Zrobimy z Celcią dekoracje. I nie możemy odpuścić sobie rzeźbienia w ziemniakach! - podsunęła, już zastanawiając się nad motywem przewodnim. Nawet kwestia debaty trochę uciekła, przegnana falą pomysłów, lecz miała wrócić w odpowiednim czasie - nie mogli przecież zignorować tak ważnej sprawy jak dobre samopoczucie, nawet pogodę dało się przechytrzyć. Musiało się dać!
Rzucenie się w wir pracy było zachowaniem boleśnie znajomym. Sue wielokrotnie dawała się porwać najdrobniejszym sprawunkom, zawsze znajdując kolejne, byle tylko zająć czymś głowę - a już zwłaszcza uniknąć bezczynności, przez co odpoczynek umykał z listy priorytetów, w mig zasypany licznymi planami. Łatwiej było zatroszczyć się o innych niż o siebie, to miała we krwi, to przychodziło jej naturalnie. Na szczęście obok krążyły zaufane duszki, czuli bliscy, dbające także o nią - pomagali zatrzymać się i zregenerować siły. Wracała do nich powoli, z rosnącą ulgą.
- Pikle brzmią wyśmienicie - odpowiedziała, doskonale widząc dla nich miejsce w komponowanym posiłku, który stawał się całkiem wystawny, jak na obecne standardy - co przyjęła z ogromnym zadowoleniem, od czasu do czasu trzeba było sobie pozwolić na namiastkę normalności, a okazja była idealna. Spotkanie uczczone wspólnym, sytym posiłkiem miało wyjść obu na dobre.
- Dziękuję - odparła szczerze, odwzajemniając ciepły uśmiech, odnajdując ogromny komfort w świadomości, że Prima rozumie jej rozterki i jest gotowa ulżyć zmartwionej głowie swoją pomocą.
- Smacznego! Troszkę skomplikowanie. To znaczy, to bardzo odpowiedzialne zadanie, od samego wodza - przyznała konspiracyjnym szeptem, jakby nawet z chatki wieści mogły roznieść się po całym świecie. - Ale mam mnóstwo pomocników, nie robię wszystkiego sama. Najtrudniej jest o czas, chciałabym zrobić wszystko na raz i z początku trochę próbowałam... ale to nie ma sensu. Dlatego próbuję jakoś to uporządkować, rozdzielić. Sam obóz jest nieźle zorganizowany, Nina trzyma rękę na pulsie - ona zna tam wszystkich i każdego umie przekonać do roboty - przyznała z chichotem, wspominając najróżniejsze stosowane przez kobietę formy perswazji. Czysty talent! - Może chciałabyś wybrać się tam ze mną? Poznasz Ninę, zobaczysz obóz. Dzisiaj chciałam dostarczyć część eliksirów, nie lubię zwlekać - przyznała, wzruszywszy ramionami. Mimo wszystko szczątki porywczej duszy jeszcze grały swoje partie, grały całkiem żywo. Mimo rozsądku i wyuczonej wojną zachowawczości. Jeśli mogła zrobić coś od razu - zwyczajnie chciała. - Nie czuj się zobowiązana - podkreśliła natychmiast, zawieszając w powietrzu dłoń z kanapką. - Tylko jeśli masz siłę i chęci. Po prostu myślę, że będzie im miło, gdy na własne oczy zobaczą, kto im takie cuda zgotował - podsunęła lekko, zanim zabrała się za jedzenie.
Omówiona alchemiczna lista satysfakcjonowała Sue całkowicie - wiedziały już, co jest do zrobienia dzisiaj, a co przyda się na przyszłość, omówiły różne ewentualności. Lovegood zatroszczyła się też o zapisanie sobie małej ściągawki ingrediencji - musiała bowiem wiedzieć, co zdobywać. Przenosiny do pracowni przebiegły zgrabnie i sprawnie, bez żadnych strat, mimo myszek tańczących pod stopami - Sue tanecznie wymijała stworzonka, wczuwając się już w balowy nastrój. - Myszy powinny być zaproszone na bal - stwierdziła, odstawiając na blat ostatnie ingrediencje, już zacierając ręce do roboty, ale zdążyła jeszcze przypomnieć sobie o czekającym na rozwieszenie praniu. Rozprawiła się z nim kilkoma machnięciami różdżki, pędem wracając do cioci, dzięki czemu w spokoju mogły pochylić się nad szeregiem składników. Sue głównie starała się nie wchodzić w drogę Primie i ułatwić jej pracę - ostrożnie siekała, rozdrabniała i przygotowywała ingrediencje, starając się nie ruszać tych cenniejszych - na wszelki wypadek. Fiolki brzęczały, woda bulgotała przyjemnie, a wspomnienia budziły się do życia - gdy tylko miały chwilę na wymianę zdań, często przebrzmiewało w nich pełne emocji "a pamiętasz jak...?". Jak wróbelek odleciał z naszych dłoni, odratowany? Jak przez przypadek użyłam korzenia stokrotki zamiast rumianku?
- HA! Mniej więcej tak wtedy buchnęło - podsumowała, dostrzegając kłąb siwej pary. Otarła pot z czoła, uśmiechając się do Primy. - Brakowało mi tego - stwierdziła z prostotą, na myśli mając wspólne uwijanie się przy kociołku. Rozkładała już składniki do ostatnich mikstur, dumna ze wspaniałej roboty i niesamowitych zdolności cioci - Zakon miał ogromne szczęście, mając w swoich szeregach taką sojuszniczkę.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
― A czy mamy jeszcze jakieś kopie “kolędy dla ziemniaka”? ― spytała z lekkim wstydem. ― Bo ja chyba nie pamiętam już tekstu…
Wizja mało kreatywnego dukania słów po innych rozmyła się w wizji dekoracji poczynionych dłońmi Susanne i Celine. Wiedziała doskonale, że wycinanki i ozdoby spod ich ręki będą prawdziwymi dziełami lovegoodowej sztuki!
― A Artemis? Czy i on nas odwiedzi? ― zapytała, szczerze ciekawa losu brata Susanne. Rzadko go ostatnimi czasy widywała, ale miała zamiar to zmienić. Niech no tylko skończą sprawę tych eliksirów, to zaraz Dybuka pośle w świat! ― A Elric? Myślisz, że doceni rodzinną tradycję? Ostatnio wydaje się taki poważny… ― Ciocia z przejęciem dotknęła palcami policzka, martwiąc się nawet na zapas. A co, jeśli wydoroślał? To dopiero byłaby rodzinna tragedia…
Zasiadły razem do posiłku, a kiedy pierwszy kęs znalazł się w końcu w żołądku Primy ― ta poczuła, że naprawdę była głodna i powinna coś zjeść całe wieki temu. Starała się słuchać o misji, ale trudno było jej dzielić uwagę pomiędzy jedzenie ― takie pyszne jedzenie! ― a obóz o którym nigdy wcześniej nie słyszała. Wytężyła jednak wszystkie siły by nie sprawić jej przykrości, a miskę opróżniła zgrabnym tempem, tym samym usuwając jedyną przeszkodę z drogi do pełnego skupienia.
― Od samego wodza ― powtórzyła z uznaniem i nawet lekko spąsowiała; takie zadanie musiało być dowodem na dostrzeżony przez ministra potencjał, nie powierzyłby przecież tak rozległej sprawy pierwszemu lepszemu sojusznikowi. Fakt, że wybrał do tego Susanne napawał Primę taką dumą, jakby co najmniej chodziło o nią samą.
― Chętnie się z tobą tam wybiorę! ― Klasnęła w dłonie z entuzjazmem i zabrała się za wkładanie talerzyków i miseczek ze swojego zestawu do zlewu. ― Dawno nie zmieniałam otoczenia, siedzę tu w tym lesie i… ― pokręciła głową, westchnęła ― zazwyczaj nie narzekam, ale twoje odwiedziny przypomniały mi, jak ładnie jest wszędzie wokół i że świat nie zamyka się tylko na Lisim Borze.
Zaaferowana eliksirami, ingrediencjami, jedzeniem i ― co najważniejsze ― odwiedzinami, nawet nie spostrzegła, że Susanne na chwilkę gdzieś jej zniknęła, a tym bardziej nie spodziewała się, że poszła wyręczyć ją z rozwieszaniem prania. Pozytywne zaskoczenie ― jedno z wielu w dniu dzisiejszym ― tylko czekało, aż opuści pracownię.
Tymczasem jednak Prima wciągnęła się w wir pracy. Doświadczenie i lata spędzona nad kociołkiem pozwalały jej dzielić uwagę pomiędzy odmierzanie, mieszanie i regulowanie płomienia, a rozmowę i wspominki. W zasadzie, taka praca była nawet ciekawsza i milsza niż samotne przesiadywanie w oparach mikstur lub gadanie do czaszki!
― Mi też tego brakowało ― przyznała z ciepłym uśmiechem, po raz kolejny zmieniając kociołek. Dobrze, że poprzedni udało się wystudzić i umyć! ― Nawet nie wiesz, jak bardzo… ― dodała cicho, trochę nieśmiało, a zaraz potem znów zanurkowała między receptury, ingrediencje i alchemiczne opary.
― Naszykuj parę słoiczków, tych glinianych. O wiele lepiej tolerują maści niż te szklane, przysięgam ― zwróciła się do Susanne i zapaliła pod kociołkiem. Standardowo zaczęła od zagotowania wody i wrzucenia do niej posiekanych liści mięty wraz z garścią rozgniecionych ognistych nasion. Miały stanowić bazę pod pastę na oparzenia i wymagały nieco dłuższego wygotowania. Kiedy moment wrzenia był odpowiedni, podobnie jak temperatura, Prima dodała garść liści dębu i dwa karaluchy (fuj!) i standardowy zagęszczacz numer jeden, czyli owczą wełnę. Zostawiła zawartość na średnim ogniu, pozwalając jej solidnie odparować i ulec zgęstnieniu.
Po rozłożeniu pasty do słoiczków i przeczyszczeniu kociołka przyszła pora na maść z wodnej gwiazdy. Tutaj, dla odmiany, nie było wody, a jedynie baza w postaci sosnowej żywicy zaprawionej garścią mrówek (szkoda, pożyteczne stworzenia). Prima odczekała aż żywica nabierze nieco ciepła i zatopi mrówki, a następnie dorzuciła cztery pióra białego gołębia, wodną gwiazdę i gwóźdź programu w postaci jagód jemioły. Maść nie była wybitnie skomplikowanym specyfikiem, a z tak dobrą asystentką jaką była Susanne wszystko szło jej jakoś szybciej i sprawniej. Razem opróżniły kociołek ze specyfiku i nałożyły go do kolejnych słoiczków, tym samym stwarzając okazję dla kolejnych eliksirów.
Choć Czyścioszek nie pojawił się w omawianej liście, Prima ― jako porządna ciocia ― chciała zadbać o swoją krewną w należyty sposób. Może nie był to Felix, do niego zresztą trzeba było ogrom czasu i skupienia, ale solidne wsparcie zdrowia. W odpowiedniej konfiguracji i w odpowiednich odstępach czasowych dodawała do kociołka ingrediencje, najpierw skupiając się na tych pochodzenia roślinnego. Był więc korzeń ciemiernika, były i kwiaty akacji, był także dzwonek okrągłolistny, a kiedy tylko wywar uspokoił się na tyle, by dodawać dalej, dorzuciła jeszcze sproszkowany róg byka i żywe rogate ślimaki. Tych ostatnich nie było jej żal, regularnie obżerały jej kapustę i grasowały w ogródku, a Prima wierzyła, że reszta ślimaków dokładnie wie co się stało z ich krewnymi i dzięki temu szybciej się wyniosą.
Coś jednak musiało pójść nie tak, bo zawartość kociołka dziwnie się zwęgliła, powodując tym samym ukłucie niezadowolenia. Nie poddała się jednak i powtórzyła procedurę, tym razem jednak koncentrując się na lepszym wymieszaniu składników. Przeplatała roślinne ze zwierzęcymi i na pierwszy ogień poszedł korzeń ciemiernika, potem proszek z rogu byka, następnie kwiaty akacji, znów przebrzydłe rogate ślimaki, a na sam koniec stary sprzymierzeniec ― blekot. Mieszanka tym razem zareagowała poprawnie, buchnęła niebieskim dymem i zabulgotała. Prima zaklaskała w dłonie, cała w skowronkach i uradowana, a następnie ― razem ze swoim dzielnym pomocnikiem w postaci Susanne ― zaczęły odpowiednio porcjować eliksiry i pakować je do sporej skrzynki z przegródkami. Prima oddała wszystkie mikstury i maści uwarzone na dzisiejszym posiedzeniu, a do rąk własnych drogiej duszki włożyła dwie fiolki z eliksirem lodowego płaszcza i świeżo uwarzonego Czyścioszka.
― Te są dla ciebie ― przykazała ― niech ci służą. A jeśli kiedykolwiek będzie ci czegoś brakowało, wiesz gdzie mnie znaleźć. Pomogę ci o każdej porze dnia i nocy.
Pasta na oparzenia: udana
Maść z wodnej gwiazdy: udana
Czyścioszek: nieudany
Czyścioszek: udany
Przekazuję Susanne: eliksir lodowego płaszcza (x2), eliksir uspokajający (x2), eliksir gacka (x2), pastę na oparzenia (x2), maść z wodnej gwiazdy (x2) i Czyścioszka (x2, +67 PŻ)
idziemy tutaj
Wizja mało kreatywnego dukania słów po innych rozmyła się w wizji dekoracji poczynionych dłońmi Susanne i Celine. Wiedziała doskonale, że wycinanki i ozdoby spod ich ręki będą prawdziwymi dziełami lovegoodowej sztuki!
― A Artemis? Czy i on nas odwiedzi? ― zapytała, szczerze ciekawa losu brata Susanne. Rzadko go ostatnimi czasy widywała, ale miała zamiar to zmienić. Niech no tylko skończą sprawę tych eliksirów, to zaraz Dybuka pośle w świat! ― A Elric? Myślisz, że doceni rodzinną tradycję? Ostatnio wydaje się taki poważny… ― Ciocia z przejęciem dotknęła palcami policzka, martwiąc się nawet na zapas. A co, jeśli wydoroślał? To dopiero byłaby rodzinna tragedia…
Zasiadły razem do posiłku, a kiedy pierwszy kęs znalazł się w końcu w żołądku Primy ― ta poczuła, że naprawdę była głodna i powinna coś zjeść całe wieki temu. Starała się słuchać o misji, ale trudno było jej dzielić uwagę pomiędzy jedzenie ― takie pyszne jedzenie! ― a obóz o którym nigdy wcześniej nie słyszała. Wytężyła jednak wszystkie siły by nie sprawić jej przykrości, a miskę opróżniła zgrabnym tempem, tym samym usuwając jedyną przeszkodę z drogi do pełnego skupienia.
― Od samego wodza ― powtórzyła z uznaniem i nawet lekko spąsowiała; takie zadanie musiało być dowodem na dostrzeżony przez ministra potencjał, nie powierzyłby przecież tak rozległej sprawy pierwszemu lepszemu sojusznikowi. Fakt, że wybrał do tego Susanne napawał Primę taką dumą, jakby co najmniej chodziło o nią samą.
― Chętnie się z tobą tam wybiorę! ― Klasnęła w dłonie z entuzjazmem i zabrała się za wkładanie talerzyków i miseczek ze swojego zestawu do zlewu. ― Dawno nie zmieniałam otoczenia, siedzę tu w tym lesie i… ― pokręciła głową, westchnęła ― zazwyczaj nie narzekam, ale twoje odwiedziny przypomniały mi, jak ładnie jest wszędzie wokół i że świat nie zamyka się tylko na Lisim Borze.
Zaaferowana eliksirami, ingrediencjami, jedzeniem i ― co najważniejsze ― odwiedzinami, nawet nie spostrzegła, że Susanne na chwilkę gdzieś jej zniknęła, a tym bardziej nie spodziewała się, że poszła wyręczyć ją z rozwieszaniem prania. Pozytywne zaskoczenie ― jedno z wielu w dniu dzisiejszym ― tylko czekało, aż opuści pracownię.
Tymczasem jednak Prima wciągnęła się w wir pracy. Doświadczenie i lata spędzona nad kociołkiem pozwalały jej dzielić uwagę pomiędzy odmierzanie, mieszanie i regulowanie płomienia, a rozmowę i wspominki. W zasadzie, taka praca była nawet ciekawsza i milsza niż samotne przesiadywanie w oparach mikstur lub gadanie do czaszki!
― Mi też tego brakowało ― przyznała z ciepłym uśmiechem, po raz kolejny zmieniając kociołek. Dobrze, że poprzedni udało się wystudzić i umyć! ― Nawet nie wiesz, jak bardzo… ― dodała cicho, trochę nieśmiało, a zaraz potem znów zanurkowała między receptury, ingrediencje i alchemiczne opary.
― Naszykuj parę słoiczków, tych glinianych. O wiele lepiej tolerują maści niż te szklane, przysięgam ― zwróciła się do Susanne i zapaliła pod kociołkiem. Standardowo zaczęła od zagotowania wody i wrzucenia do niej posiekanych liści mięty wraz z garścią rozgniecionych ognistych nasion. Miały stanowić bazę pod pastę na oparzenia i wymagały nieco dłuższego wygotowania. Kiedy moment wrzenia był odpowiedni, podobnie jak temperatura, Prima dodała garść liści dębu i dwa karaluchy (fuj!) i standardowy zagęszczacz numer jeden, czyli owczą wełnę. Zostawiła zawartość na średnim ogniu, pozwalając jej solidnie odparować i ulec zgęstnieniu.
Po rozłożeniu pasty do słoiczków i przeczyszczeniu kociołka przyszła pora na maść z wodnej gwiazdy. Tutaj, dla odmiany, nie było wody, a jedynie baza w postaci sosnowej żywicy zaprawionej garścią mrówek (szkoda, pożyteczne stworzenia). Prima odczekała aż żywica nabierze nieco ciepła i zatopi mrówki, a następnie dorzuciła cztery pióra białego gołębia, wodną gwiazdę i gwóźdź programu w postaci jagód jemioły. Maść nie była wybitnie skomplikowanym specyfikiem, a z tak dobrą asystentką jaką była Susanne wszystko szło jej jakoś szybciej i sprawniej. Razem opróżniły kociołek ze specyfiku i nałożyły go do kolejnych słoiczków, tym samym stwarzając okazję dla kolejnych eliksirów.
Choć Czyścioszek nie pojawił się w omawianej liście, Prima ― jako porządna ciocia ― chciała zadbać o swoją krewną w należyty sposób. Może nie był to Felix, do niego zresztą trzeba było ogrom czasu i skupienia, ale solidne wsparcie zdrowia. W odpowiedniej konfiguracji i w odpowiednich odstępach czasowych dodawała do kociołka ingrediencje, najpierw skupiając się na tych pochodzenia roślinnego. Był więc korzeń ciemiernika, były i kwiaty akacji, był także dzwonek okrągłolistny, a kiedy tylko wywar uspokoił się na tyle, by dodawać dalej, dorzuciła jeszcze sproszkowany róg byka i żywe rogate ślimaki. Tych ostatnich nie było jej żal, regularnie obżerały jej kapustę i grasowały w ogródku, a Prima wierzyła, że reszta ślimaków dokładnie wie co się stało z ich krewnymi i dzięki temu szybciej się wyniosą.
Coś jednak musiało pójść nie tak, bo zawartość kociołka dziwnie się zwęgliła, powodując tym samym ukłucie niezadowolenia. Nie poddała się jednak i powtórzyła procedurę, tym razem jednak koncentrując się na lepszym wymieszaniu składników. Przeplatała roślinne ze zwierzęcymi i na pierwszy ogień poszedł korzeń ciemiernika, potem proszek z rogu byka, następnie kwiaty akacji, znów przebrzydłe rogate ślimaki, a na sam koniec stary sprzymierzeniec ― blekot. Mieszanka tym razem zareagowała poprawnie, buchnęła niebieskim dymem i zabulgotała. Prima zaklaskała w dłonie, cała w skowronkach i uradowana, a następnie ― razem ze swoim dzielnym pomocnikiem w postaci Susanne ― zaczęły odpowiednio porcjować eliksiry i pakować je do sporej skrzynki z przegródkami. Prima oddała wszystkie mikstury i maści uwarzone na dzisiejszym posiedzeniu, a do rąk własnych drogiej duszki włożyła dwie fiolki z eliksirem lodowego płaszcza i świeżo uwarzonego Czyścioszka.
― Te są dla ciebie ― przykazała ― niech ci służą. A jeśli kiedykolwiek będzie ci czegoś brakowało, wiesz gdzie mnie znaleźć. Pomogę ci o każdej porze dnia i nocy.
Pasta na oparzenia: udana
Maść z wodnej gwiazdy: udana
Czyścioszek: nieudany
Czyścioszek: udany
Przekazuję Susanne: eliksir lodowego płaszcza (x2), eliksir uspokajający (x2), eliksir gacka (x2), pastę na oparzenia (x2), maść z wodnej gwiazdy (x2) i Czyścioszka (x2, +67 PŻ)
idziemy tutaj
świeć nam żywym, świeć umarłym
Mieli się spotkać po tygodniu, ale tydzień zmienił się w tygodnie, aż w końcu Bennett przekonał sam siebie, że Prima wcale już go nie oczekuje i wcale nie chce widzieć. Wydarzenia ostatnich dni nie dawały mu jednak spokoju. Czy dawna znajoma, ukryta w swojej leśnej chacie, na pewno jest bezpieczna? Czy nic jej nie grozi? Nie widział jej na Festiwalu Lata, ale fala katastrof zalała cały kraj. Musiał sprawdzić, musiał wiedzieć, czy kobieta na pewno jest bezpieczna.
Dlatego po wykonanej robocie, padnięty po wydarzeniach ostatnich dni, zmienił ubrania na nieco mniej śmierdzące (nie było czasu na pranie) i wybrał się w podróż w głąb lądu. Mógł tylko mieć nadzieje, że to magiczne, kosmiczne cholerstwo miało mniejszy wpływ na dom znajdujący się w takim położeniu, niż na miasta znajdujące się na wybrzeżu.
Być może w ciągu ostatnich lat jego znajomość z Primą osłabła. Nie odpisywał przecież na jej listy, można by rzec, że wręcz ją olewał. Wspólne lata spędzone jednak we wspólnym domu, a później czas nauki, w trakcie którego zawsze mógł liczyć na jej wsparcie, nie pozostawały bez znaczenia. Dawna panna Lovegood, obecna pani Howell była dla Rogera całkiem istotną postacię i dopiero teraz, gdy stanął pod jej progiem, zorientował się, że Artemis, któremu pomagał w Dolinie Godryka, mógł być jej szczególnie bliskim krewnym. Chociaż niektóre rodziny magiczne były tak rozgałęzione, że mogła nawet nie wiedzieć o jego istnieniu. Albo była to po prostu zbieżność nazwisk? Artemis był młody, Roger nie znał go z dawnych czasów, a Prima w listach nieszczególnie wspominała mu o dorastającej młodzieży z jej rodziny.
Dom wydawał się być w dobrym stanie, toteż Roger zapukał do drzwi. Zauważył, że jego dłoń mimowolnie trzęsie się delikatnie, reagując na tkwiące wewnątrz Bennetta napięcie. Nie chodziło tylko o zamartwianie się stanem i bezpieczeństwem Primy, a raczej o ogólnie kiepską sytuację. Marzył, aby to wszystko się uspokoiło i zniknęło, aby wszyscy znów mogli żyć w merlińskim spokoju, ale był to chyba tylko sen głupca. Rzeczywistość wyglądała jak wyglądała i Bennett mógł co najwyżej próbować troszeczkę ją poprawiać we własnym zakresie, jak to zresztą czynił przecież przez całe życie.
Po chwili usłyszał kroki zmierzające w stronę drzwi, a gdy w tych pojawiła się Prima, odetchnął z ulgą.
– Na Merlina, Prima, nic ci nie jest – powiedział natychmiast, z wyraźnie słyszalną ulga w głosie. – Dzień dobry. Przyniosłem trochę świeżego chleba, udało mi się dziś dostać… – Pokazał trzymaną w ręku bawełnianą siatkę. Pomyślał, że żyjąca w lesie Howell może mieć problem ze zdobyciem tego typu specjałów, więc pewnie nie będzie miała nic przeciwko drobnym wpisowym na przeprosiny za to, że po raz kolejny nie dotrzymał słowa i nie pojawił się na jej progu w wyznaczonym terminie.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W przeciągu ostatnich paru dni stało się tyle, że zupełnie wywietrzały jej z głowy wszelkie ustalenia natury towarzyskiej. Górę wziął strach o najbliższych i głęboki niepokój wywołany niezrozumieniem astronomicznego zjawiska. Owszem, komety od dawien dawna były posądzane o zwiastowanie złego, ale… ale nie na taką skalę. Nie w taki sposób.
To, co wydarzyło się końcem festiwalu budziło w niej grozę i bezradność. Nie potrafiła się zbytnio bronić zaklęciami, ale to była rzeczywistość do której zdołała przywyknąć; nie mogła być w końcu pionierem w każdej dziedzinie, a zdecydowanie bliższa jej sercu były alchemia i uzdrawianie ― choć to ostatnie także nieco zaniedbała. Przed złem w postaci czarnoksiężników czy szmalcowników dało się jednak uratować; zawsze istniała ucieczka jak najszybciej i jak najdalej, znalezienie schronienia gdzieś w borsuczej jamie. A przed kometą, przed deszczem meteorytów… jak miała się bronić? Gdzie uciekać?
Wspomnienie tamtej nocy było w strzępach, podobnie jak jej nerwy i opanowanie. Już wcześniej wykazywała lekką paranoję, ale teraz każdy szelest, każde stuknięcie, powodowało zastygnięcie w bezruchu i paniczne strzelanie spojrzeniem na boki w poszukiwaniu kryjówki. Nic więc dziwnego, że na dźwięk pustego odgłosu pukania podskoczyła w miejscu i prawie upuściła trzymany w dłoniach kubek.
Krokiem ostrożnym, ze spojrzeniem pełnym obaw, podeszła do drzwi i przez chwilę nasłuchiwała. Czy to jakiś intruz? Niespokojny duch? A może jakaś przedziwna, mroczna istota, tak jak te, które kręciły się przy kraterach? Prima zmarszczyła lekko brwi, ale nabyta ostrożność przegrała z wrodzoną ciekawością. Kliknęła klamka, czarownica wyjrzała najpierw przez szparę pomiędzy framugą, a drzwiami, a dopiero potem otworzyła je na oścież, tym razem z niewysłowionym wyrazem ulgi na twarzy.
― Ach, Roger! ― Ucieszyła się wyraźnie, ale zamiast pochwycić siatkę z podarkiem ― złapała czarodzieja za ramiona i przytuliła w naturalnym, przyjacielskim odruchu. ― Matko jedyna, co to było? Ten deszcz i… i to wszystko?
Cofnęła się po chwili o krok i odebrała od niego siatkę, gestem zaprosiła znajomego do środka.
― Proszę, proszę, wchodź. Zaraz coś… ― obejrzała się nerwowo przez ramię, gdzieś w izbie strzeliła pokrywka czajnika i rozległ się przeciągły, głuchy gwizd. ― Masz ochotę na napar z mięty? A może melisę? Ja ostatnio pijam melisę wiadrami, tak na uspokojenie… ― Uśmiech jakim go uraczyła był sztuczny i wymuszony, choć podszyty dobrymi intencjami.
― A może chciałbyś kanapkę?
To, co wydarzyło się końcem festiwalu budziło w niej grozę i bezradność. Nie potrafiła się zbytnio bronić zaklęciami, ale to była rzeczywistość do której zdołała przywyknąć; nie mogła być w końcu pionierem w każdej dziedzinie, a zdecydowanie bliższa jej sercu były alchemia i uzdrawianie ― choć to ostatnie także nieco zaniedbała. Przed złem w postaci czarnoksiężników czy szmalcowników dało się jednak uratować; zawsze istniała ucieczka jak najszybciej i jak najdalej, znalezienie schronienia gdzieś w borsuczej jamie. A przed kometą, przed deszczem meteorytów… jak miała się bronić? Gdzie uciekać?
Wspomnienie tamtej nocy było w strzępach, podobnie jak jej nerwy i opanowanie. Już wcześniej wykazywała lekką paranoję, ale teraz każdy szelest, każde stuknięcie, powodowało zastygnięcie w bezruchu i paniczne strzelanie spojrzeniem na boki w poszukiwaniu kryjówki. Nic więc dziwnego, że na dźwięk pustego odgłosu pukania podskoczyła w miejscu i prawie upuściła trzymany w dłoniach kubek.
Krokiem ostrożnym, ze spojrzeniem pełnym obaw, podeszła do drzwi i przez chwilę nasłuchiwała. Czy to jakiś intruz? Niespokojny duch? A może jakaś przedziwna, mroczna istota, tak jak te, które kręciły się przy kraterach? Prima zmarszczyła lekko brwi, ale nabyta ostrożność przegrała z wrodzoną ciekawością. Kliknęła klamka, czarownica wyjrzała najpierw przez szparę pomiędzy framugą, a drzwiami, a dopiero potem otworzyła je na oścież, tym razem z niewysłowionym wyrazem ulgi na twarzy.
― Ach, Roger! ― Ucieszyła się wyraźnie, ale zamiast pochwycić siatkę z podarkiem ― złapała czarodzieja za ramiona i przytuliła w naturalnym, przyjacielskim odruchu. ― Matko jedyna, co to było? Ten deszcz i… i to wszystko?
Cofnęła się po chwili o krok i odebrała od niego siatkę, gestem zaprosiła znajomego do środka.
― Proszę, proszę, wchodź. Zaraz coś… ― obejrzała się nerwowo przez ramię, gdzieś w izbie strzeliła pokrywka czajnika i rozległ się przeciągły, głuchy gwizd. ― Masz ochotę na napar z mięty? A może melisę? Ja ostatnio pijam melisę wiadrami, tak na uspokojenie… ― Uśmiech jakim go uraczyła był sztuczny i wymuszony, choć podszyty dobrymi intencjami.
― A może chciałbyś kanapkę?
świeć nam żywym, świeć umarłym
Gdy Prima zamknęła go w uścisku, Roger zaśmiał się gardłowo, nie do końca wiedząc, co chce zrobić: z jednej strony odruchowo chciał odwzajemnić zachowanie alchemiczki, z drugiej jednak w ręku wciąż trzymał siatkę i wcale nie chciał, by została zgnieciona. Ostatecznie jednak opuścił ją w dół, ściskając kobietę jedną ręką.
— Trudno powiedzieć… pewnie ty wiesz więcej — westchnął, pijąc do jej znajomości astronomii; to ona zajmowała się tymi tematami, nie on. Choć minęło już kilkadziesiąt godzin, Bennett nie miał wcale dla Primy rozwiązania zagadki.
Pozwolił jej wziąć siatkę z pieczywem i wszedł do środka, ściągając buty na wejściu.
— Może być melisa — powiedział, idąc za nią, dostrzegając jednak wymuszony uśmiech. Nie pytał o niego, rozumiał. Znaczy, chyba. W tej sytuacji nikt nie był w sosie, tak po prostu. Na pytanie o kanapkę, machnął ręką. — Nie trzeba.
Rozejrzał się wokół. Chatka nie wyglądała na dużą, poza tym nie był przekonany, czy w obecnych czasach środek lasu to odpowiednie miejsce dla samotnej kobiety, ale dom chyba był w całości i sprawiał wrażenie przytulnego.
— Nic ci się nie stało z domem? W okolicy są duże zniszczenia? — spytał, aby upewnić się, że na pewno wszystko jest z nią w porządku. Stanął nieco z boku, jakoś nie paląc się do tego, żeby siadać, mimo że przecież wcale mu się nie śpieszyło. Może to te emocje, wciąż trzymały go na nogach… Po chwili przypomniał sobie o czymś: — Ach, jeszcze… ostatnio udało dostałem takie o… — z torby wyciągnął opisaną fiolkę, którą podał Primie — …płatki ciermnika… czy ciemiernika? to chyba się używa do eliksirów? Masz, tobie się chyba przyda bardziej, niż mi. I jeszcze… nie wiem, czy to użyteczne dla ciebie, ale mi się skojarzyło z tą no… czaszką. — Po chwili w dłoni Bennetta pojawiło się nieco większe pudełeczko z niewielkimi, ludzkimi kośćmi.
Nie był to może najlepszy prezent dla kobiety, ale Prima nie była wcale kobietą. Znaczy, była, ale jednak chyba bardziej była alchemiczką, a takiej podobne prezenty już się powinny chyba sprawdzić. W każdym razie, on nie za bardzo miał co z tym zrobić, a jej może akurat się do czegoś sprawdzą. Nie lubił przetrzymywać w mieszkaniu rzeczy, które nie były mu do niczego potrzebne, zwłaszcza gdy znał ludzi, którzy mogli zrobić z nimi użytek. Poza tym jeszcze w jego budynek uderzy jakiś kawałek komety i właściwie tyle by z tych płatków i kości było.
— Trudno powiedzieć… pewnie ty wiesz więcej — westchnął, pijąc do jej znajomości astronomii; to ona zajmowała się tymi tematami, nie on. Choć minęło już kilkadziesiąt godzin, Bennett nie miał wcale dla Primy rozwiązania zagadki.
Pozwolił jej wziąć siatkę z pieczywem i wszedł do środka, ściągając buty na wejściu.
— Może być melisa — powiedział, idąc za nią, dostrzegając jednak wymuszony uśmiech. Nie pytał o niego, rozumiał. Znaczy, chyba. W tej sytuacji nikt nie był w sosie, tak po prostu. Na pytanie o kanapkę, machnął ręką. — Nie trzeba.
Rozejrzał się wokół. Chatka nie wyglądała na dużą, poza tym nie był przekonany, czy w obecnych czasach środek lasu to odpowiednie miejsce dla samotnej kobiety, ale dom chyba był w całości i sprawiał wrażenie przytulnego.
— Nic ci się nie stało z domem? W okolicy są duże zniszczenia? — spytał, aby upewnić się, że na pewno wszystko jest z nią w porządku. Stanął nieco z boku, jakoś nie paląc się do tego, żeby siadać, mimo że przecież wcale mu się nie śpieszyło. Może to te emocje, wciąż trzymały go na nogach… Po chwili przypomniał sobie o czymś: — Ach, jeszcze… ostatnio udało dostałem takie o… — z torby wyciągnął opisaną fiolkę, którą podał Primie — …płatki ciermnika… czy ciemiernika? to chyba się używa do eliksirów? Masz, tobie się chyba przyda bardziej, niż mi. I jeszcze… nie wiem, czy to użyteczne dla ciebie, ale mi się skojarzyło z tą no… czaszką. — Po chwili w dłoni Bennetta pojawiło się nieco większe pudełeczko z niewielkimi, ludzkimi kośćmi.
Nie był to może najlepszy prezent dla kobiety, ale Prima nie była wcale kobietą. Znaczy, była, ale jednak chyba bardziej była alchemiczką, a takiej podobne prezenty już się powinny chyba sprawdzić. W każdym razie, on nie za bardzo miał co z tym zrobić, a jej może akurat się do czegoś sprawdzą. Nie lubił przetrzymywać w mieszkaniu rzeczy, które nie były mu do niczego potrzebne, zwłaszcza gdy znał ludzi, którzy mogli zrobić z nimi użytek. Poza tym jeszcze w jego budynek uderzy jakiś kawałek komety i właściwie tyle by z tych płatków i kości było.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
― Niech nie zwiedzie cię mój dorobek naukowy i znajomość nieba ― mruknęła ponuro, odkładając chleb do drewnianego, całkiem uroczego chlebaka. Siatkę natomiast wytrzepała z okruszków tuż nad blatem i zgarnęła je dłonią w bok. Myszy się ucieszą. ― Zwracam ― odparła, składając materiałową siatkę na czworo i wysunęła dłoń w jego stronę. Dobre nosidło było zawsze w cenie, przynajmniej podług jej skromnej opinii.
Potem zakręciła się przy imbryku. Szczęknęła pokrywka, zaskrzypiała żeliwna rączka, zaszeleściły suszone liście melisy. Prima odmierzyła stosowną ilość, by napar nie był zbyt mocny, potem zalała zioła wodą i zaczepiła imbryk na haku nad paleniskiem. Otrzepała dłonie.
― Hm? ― Wydawała się wyrwana z zamyślenia. ― Nie, nic mi się nie stało na szczęście. Niedaleko wylała rzeka w której zazwyczaj robiłam pranie i ech, wierz mi lub nie, ale wygotowało w niej chyba wszystkie ryby. Boję się tam teraz chodzić, jeszcze mieszkający na drugim brzegu zielarz przysłał mi wiadomość w której opisuje ― bardzo barwnie zresztą ― krater, który powstał nieopodal jego domu. Do krateru ciągną jakieś dziwne cieniste istoty i ech, sama nie wiem ― dodała kapitulującym tonem i oparła dłonie na blacie. Westchnęła zrezygnowana. ― Nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć, Roger. Wyjść? Nie wyjść? Nie mogę tu siedzieć na wieki…
Ponurą tyradę przerwała na widok fiolki o intrygującej zawartości. Z daleka rozpoznała ingrediencję; wyciągnęła dłoń po fiolkę, chcąc z bliska przyjrzeć się płatkom. Były w idealnym stanie, dobrze przechowane i dobrze oderwane od główki kwiatu.
― Płatki ciemiernika, zimowej róży ― uzupełniła gładko i po chwili sięgnęła po okulary na łańcuszku, tymczasowo odłożone na bok. Nie robiła się młodsza, a dostrzeżenie na płatkach drobnych żyłek graniczyło w tym świetle z cudem.
― Hm? Co? Z czaszk… ― Zaintrygowana podniosła głowę, okulary wcisnęła na nos i przyjęła pudełeczko. Na widok jego zawartości uniosła brwi. ― Niecodzienne prezenty mi dajesz, Roger ― odparła z krótkim, lisim uśmiechem, spoglądając na czarodzieja znad szkiełek okularów ― ale nie powiem, wysoce praktyczne. I takie sobie cenię. Dziękuję.
Ledwie skończyła mówić, a za plecami rozległ się gwizd. Z początku cichy i nienachalny, ale szybko stał się wręcz nieznośny. Prima złapała szmatkę i ściągnęła go z haka, ustawiła na drewnianej podkładce i uchyliła pokrywkę. Izbę wypełnił przyjemny, ziołowy zapach.
― Wybieraj, który kubek ― poleciła zaczepnie ― ten z tańczącymi niuchaczami, czy ten z bobrem w kociołku?
Potem zakręciła się przy imbryku. Szczęknęła pokrywka, zaskrzypiała żeliwna rączka, zaszeleściły suszone liście melisy. Prima odmierzyła stosowną ilość, by napar nie był zbyt mocny, potem zalała zioła wodą i zaczepiła imbryk na haku nad paleniskiem. Otrzepała dłonie.
― Hm? ― Wydawała się wyrwana z zamyślenia. ― Nie, nic mi się nie stało na szczęście. Niedaleko wylała rzeka w której zazwyczaj robiłam pranie i ech, wierz mi lub nie, ale wygotowało w niej chyba wszystkie ryby. Boję się tam teraz chodzić, jeszcze mieszkający na drugim brzegu zielarz przysłał mi wiadomość w której opisuje ― bardzo barwnie zresztą ― krater, który powstał nieopodal jego domu. Do krateru ciągną jakieś dziwne cieniste istoty i ech, sama nie wiem ― dodała kapitulującym tonem i oparła dłonie na blacie. Westchnęła zrezygnowana. ― Nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć, Roger. Wyjść? Nie wyjść? Nie mogę tu siedzieć na wieki…
Ponurą tyradę przerwała na widok fiolki o intrygującej zawartości. Z daleka rozpoznała ingrediencję; wyciągnęła dłoń po fiolkę, chcąc z bliska przyjrzeć się płatkom. Były w idealnym stanie, dobrze przechowane i dobrze oderwane od główki kwiatu.
― Płatki ciemiernika, zimowej róży ― uzupełniła gładko i po chwili sięgnęła po okulary na łańcuszku, tymczasowo odłożone na bok. Nie robiła się młodsza, a dostrzeżenie na płatkach drobnych żyłek graniczyło w tym świetle z cudem.
― Hm? Co? Z czaszk… ― Zaintrygowana podniosła głowę, okulary wcisnęła na nos i przyjęła pudełeczko. Na widok jego zawartości uniosła brwi. ― Niecodzienne prezenty mi dajesz, Roger ― odparła z krótkim, lisim uśmiechem, spoglądając na czarodzieja znad szkiełek okularów ― ale nie powiem, wysoce praktyczne. I takie sobie cenię. Dziękuję.
Ledwie skończyła mówić, a za plecami rozległ się gwizd. Z początku cichy i nienachalny, ale szybko stał się wręcz nieznośny. Prima złapała szmatkę i ściągnęła go z haka, ustawiła na drewnianej podkładce i uchyliła pokrywkę. Izbę wypełnił przyjemny, ziołowy zapach.
― Wybieraj, który kubek ― poleciła zaczepnie ― ten z tańczącymi niuchaczami, czy ten z bobrem w kociołku?
świeć nam żywym, świeć umarłym
Strona 1 z 2 • 1, 2
Główna izba
Szybka odpowiedź