Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka
Pawilon różności
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pawilon różności
Przybytek poświęcony przedmiotom codziennej potrzeby, jak i niepotrzeby - kałamarzom, pergaminom, przyborom kuchennym, dziecięcym zabawkom, starym instrumentom i wielu, wielu innym. Poszukując bibelotów do wyposażenia domów, dekoracji, podstawowych przyrządów artystycznych i tym podobnych, można mieć pewność, że odnajdzie się je właśnie w Pawilonie Różności. Ściany w kolorze butelkowej zieleni podtrzymują niezliczoną ilość tanich obrazów, odbitek suchorytów, małych litografii i oprawionych ruchomych zdjęć. Wszelka inna powierzchnia została zagospodarowana na półki, lady, wystawy i regały, na których pod cienką warstewką kurzu można natrafić na niemalże wszystko, czego dusza zapragnie.
Miała nie przechodzić przez drzwi, wahając się nawet czy powinna i przez to zablokowała wejście kolejnym ludziom, z typową dla siebie niezręcznością szybko przemykając gdzieś pomiędzy łokciami bywalców miejsca aby ostatecznie wślizgnąć się do środka, biorąc głębszy oddech kiedy przesycone miodem, różnymi owocami czy smażonym ciastem powietrze dotarło do jej płuc. Stała tak chwilę, wciśnięta w ramę przy wejściu, zastanawiając się czy jeszcze nie zdąży wyjść, unikając potencjalnie znajomych twarzy, ostatecznie jednak zrobiła pierwszy krok, potem drugi, aby jednak odkleić się ścian pawilonu i stawiać kolejne kroki. Mogła nabrać niepewności i nieufności przez te ostatnie miesiące, ale nie zgasiło to w niej wciąż rozwijającej się żyłki ciekawości, która swoje ujście musiała gdzieś znaleźć, teraz zrobiła zaś to w kolejnych daniach i przetworach.
Podziwiała wszystko – kolory, twarze ludzi, urocze jesienne dekoracje które wykorzystano na prostych straganach, a które mimo wszystko jakoś ubarwiały pomieszczenie. Spojrzenie na kremową śmietanę sprawiło, że w jej umyśle mignęło wspomnienie szkolnej kuchni, do której zakradła się kiedyś jednej chłodnej jesiennej nocy aby garściami sięgnąć po ciepłą bo przygotowaną dla niej potrawkę ryżową i ciasto z kremem cytrynowym. Umazała się wtedy na twarzy i wszystkie kłamstwa, które wymyśliła na poczekaniu, okazały się mało skuteczne w porównaniu do dowodów, które sobą prezentowała. Zakryła dłoń, kiedy kąciki ust po raz pierwszy od dawna uniosły się w uśmiech, tak jakby wstydziła się nawet tego drobnego przejawu radości, zamiast tego jednak szybko zgasiła w sobie to przekonanie, aby wywędrować na nowo pomiędzy kolejne stragany, starając się zniknąć gdzieś w tłumie, nawet jeżeli blizny na twarzy w jej oryginalnej postaci potrafiły skutecznie przyciągnąć uwagę.
Zatrzymała się w końcu przy racuchach, których zapach przyciągał ją najbardziej, patrząc się w darmową próbkę którą podała jej młoda, uśmiechnięta czarownica, która przy okazji opowiadała jej coś o regionalnych produktach, bardziej, niż Thalia mogłaby to wszystko spamiętać. Wzięła za to puszyste ciastko, spoglądając na nie z pewnego rodzaju tęsknotą, gdy wszystko przypominało jej o kolejnych osobach, o których pojęcia co się z nimi działa nie miała najmniejszego – Yvette, Florean…brak kontaktu z praktycznie każdym poza szczątkowymi informacjami sprawiał, że nie wiedziała, czy powinna do nich pisać, czy jednak nie było sensu i powinna zostawić ludzi samych sobie.
Namoczyła jednak racucha w miodzie, ostrożnie delektując się każdym kęsem jakby chciała docenić te krótkie chwile szczęścia zanim nie ruszyła w drogę, przechodząc pomiędzy kolejnymi straganami i zastanawiając się nad tym, co jeszcze niespodziewanego tego dnia miało ją spotkać.
Post otwarty - jeżeli ktoś miałby ochotę podejść i zagadać w ramach wydarzenia to zapraszam!
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ogłaszała dzisiejsze wydarzenie w rozgłośni od kilku dni, znaczyła komunikaty entuzjazmem i zupełnie szczerą radością, a mimo to dzisiaj te uczucia nie do końca jej towarzyszyły. Nie musiała zastanawiać się, dlaczego. Wczorajszego wieczoru Wiśniowy Sad odwiedziła matka z dzieckiem na rękach, oboje przerażeni, oboje zapłakani - ojciec i mąż zdołał obronić ich przed napaścią szmalcowników w ich własnym domu, ale niestety nie uszedł z życiem; pani Davies zdołała się schować w piwniczce pod podłogą, dawno już przygotowanej na podobny ciąg nieszczęśliwych wydarzeń. Matula zajęła się kobietą, umyła ją, dała jedną z sukienek dla potrzebujących, które miała schowane w szafie, za to Romy objęła dziecinę i zajęła jej myśli muzyką i krótką bajką. Trzymała chłopca w rękach i kołysała, dopóki pani Davies nie była gotowa, by go przejąć. Sama zasnęła późno, do pracy przyszła śpiąca, z bijącym ze strachu sercem w piersi, kiedy pokonywała dystans, gdzie teleportacja wciąż była zniekształcona przez obcą dla niej pozostałość magicznego wybuchu spadających gwiazd w niedalekiej okolicy radia. Kilka razy więcej odchrząknęła w czasie audycji, wypiła o dwie herbaty więcej, ale udało jej się w końcu dotrwać do końca i oddać Henry’emu popołudniowy program. Odetchnęła z ulgą, kiedy wyszła. Była zmęczona. Ale usatysfakcjonowana. Obejrzała się dookoła i zaraz zmarszczyła brwi zdziwiona, że oczekuje jego sylwetki akurat teraz. W ciągu kilku ostatnich dni widywali się co wieczór. Było popołudnie.
Dotarła do miasteczka truchtem i chwyciła pod ramię Rianę, jak tylko zobaczyła ją stojącą niedaleko jednego ze straganów.
- Przepraszam, trochę mi zeszło. Długo czekałaś? - uśmiechnęła się do niej szeroko, ciesząc się, że razem będą miały okazję przejść się kupiecki alejkami i choćby porozglądać, jeśli nic nie przyciągnie dostatecznie mocno ich uwagi. Rozglądała się, ciesząc oczy łakociami ułożonymi na stołach, jesiennymi dekoracjami (te ze smutkiem przypomniały jej, że w tym sezonie znów niewiele będzie można zebrać), nozdrza wypełniała aromatami, które niezwykle rzadko miała okazję czuć. - Ale to wszystko pachnie... - szepnęła do przyjaciółki zatrzymując się przy kramiku, gdzie dzielono się racuchami z dżemem malinowym. Uśmiechnęła się z wdzięcznością w stronę sprzedawcy. - Masz ochotę, Ria?
Dotarła do miasteczka truchtem i chwyciła pod ramię Rianę, jak tylko zobaczyła ją stojącą niedaleko jednego ze straganów.
- Przepraszam, trochę mi zeszło. Długo czekałaś? - uśmiechnęła się do niej szeroko, ciesząc się, że razem będą miały okazję przejść się kupiecki alejkami i choćby porozglądać, jeśli nic nie przyciągnie dostatecznie mocno ich uwagi. Rozglądała się, ciesząc oczy łakociami ułożonymi na stołach, jesiennymi dekoracjami (te ze smutkiem przypomniały jej, że w tym sezonie znów niewiele będzie można zebrać), nozdrza wypełniała aromatami, które niezwykle rzadko miała okazję czuć. - Ale to wszystko pachnie... - szepnęła do przyjaciółki zatrzymując się przy kramiku, gdzie dzielono się racuchami z dżemem malinowym. Uśmiechnęła się z wdzięcznością w stronę sprzedawcy. - Masz ochotę, Ria?
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stała przy straganie podtrzymując łokieć dłonią na wysokości talii, a palcami drugiej smyrając podbródek w głębokim zamyśleniu. Uniosła brwi w zaskoczeniu czując cudzy dotyk toż obok. Oburzenie natychmiastowo zniknęło gdy zdała sobie sprawę kto był sprawcą. Ciało wygodnie się rozluźniło. Uśmiechnęła się delikatnie przyciągając kobietę ścisłej do swego boku.
- Dostatecznie by pozwolić żołądkowy się poprowadzić - mrukneła wartko - Jak dzisiejsza audycja? Masz jakieś ciekawe informacje odnośnie innych planowanych wydarzeń? Przydałby się jakiś Festiwal Wesołych Dachówek i Zręcznych Budowlańców. Pojawił mi się w kuchni przeciek - wygodnie byłoby kupić na jednym straganie jakiegoś akuratnego fachowca, na drugim materiały i mieć problem z głowy. Przesunęła spojrzenie na racuchy - Mhm, ale weźmy jedną porcję na pół i się przejdźmy. Zobaczyłabym czy mają coś wymyślnego na wytrawnie.
- Dostatecznie by pozwolić żołądkowy się poprowadzić - mrukneła wartko - Jak dzisiejsza audycja? Masz jakieś ciekawe informacje odnośnie innych planowanych wydarzeń? Przydałby się jakiś Festiwal Wesołych Dachówek i Zręcznych Budowlańców. Pojawił mi się w kuchni przeciek - wygodnie byłoby kupić na jednym straganie jakiegoś akuratnego fachowca, na drugim materiały i mieć problem z głowy. Przesunęła spojrzenie na racuchy - Mhm, ale weźmy jedną porcję na pół i się przejdźmy. Zobaczyłabym czy mają coś wymyślnego na wytrawnie.
O aleję zahaczała dość regularnie, może nie codziennie, lecz przynajmniej raz na tydzień, podczas dyktowanych resztką zdrowego rozsądku przerw od maratonów pracy. Dzięki temu mogła obserwować, jak uliczka, a raczej znajdujące się przy niej sklepy, powoli wracają do formy; kupcy dokładali wszelkich starań, by lokale znów mogły zacząć prosperować, przyciągnąć zniechęconych sierpniowymi zdarzeniami czarodziejów, a także wlać w ich serca odrobinę otuchy. Świat wciąż trwał, wbrew niedawnej tragedii, zaś ci, którzy zdołali ją przetrwać, szukali coraz to nowszych sposobów na kultywowanie tego, co niegdyś można było uznać za normalne. Doskonale to rozumiała; im gorsze spotykały ich zdarzenia, tym silniej chcieli o nich zapomnieć, choćby na moment.
Dlatego zmuszała się, by wychodzić do ludzi. Próbować poczuć się częścią społeczności, nie tylko niezależnym, otępiałym obserwatorem. Kiedy więc zakończyła już kreślić sprawozdanie z przesłuchania pochwyconego szmalcownika – młodego dzieciaka, którego ukształtowała bieda i sukcesywnie wtłaczane do jego głowy kłamstwa – i złożyła je na biurku przełożonego, spacerowym krokiem opuściła budynek Ministerstwa i skierowała się w stronę alei. Najpewniej zapomniałaby, że to dzień ponownego otwarcia większości ulokowanych przy niej sklepików, gdyby nie luźna uwaga Rogersa. Uwaga, która skutecznie odświeżyła pamięć, a tym samym wytrąciła z ręki wygodne wytłumaczenie nieobecności.
Liczyła się z tym, że napotka tam wiele znajomych twarzy; zapewne większość powiązanych z podziemiem czarodziejów wpadnie choćby na chwilę, by nacieszyć oczy widokiem nawiązujących do jesiennego krajobrazu dekoracji, a podniebienie oferowanymi za darmo specjałami. Próbowała więc przygotować się na ewentualne rozmowy o niczym, choć wiele bardziej komfortowo czułaby się w towarzystwie Addy, która najpewniej wzięłaby na siebie ciężar grzecznościowych wymian zdań. Przyjaciółka była jednak zajęta, i nic dziwnego – musiała wywiązywać się nie tylko ze swych obowiązków względem podziemia, ale i w sposób przekonujący odgrywać rolę wiernej strażniczki przed londyńskimi zwierzchnikami.
Im bliżej znajdowała się alei, tym wyraźniejszy stawał się gwar rozmów oraz nęcące, skręcające żołądek w supeł zapachy. A kiedy w końcu przystanęła przy wylocie uliczki, nerwowo wciskając dłonie w kieszenie kraciastej spódnicy, przez krótką chwilę zastanawiała się, do którego straganu ruszyłby Fox; pewnie do tego z plackami z miodem. Albo ku temu z konfiturami...? Otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy ktoś potrącił ją ramieniem, mamrocząc niewyraźne przeprosiny. Na przekór tęsknocie, i narastającej niechęci względem tłumów, zrobiła kilka kroków w stronę niewielkiego stoliczka i – po uprzednim zapytaniu stojącej przy nim starszej czarownicy, czy na pewno może się poczęstować – sięgnęła po zbożowe ciastko.
Dlatego zmuszała się, by wychodzić do ludzi. Próbować poczuć się częścią społeczności, nie tylko niezależnym, otępiałym obserwatorem. Kiedy więc zakończyła już kreślić sprawozdanie z przesłuchania pochwyconego szmalcownika – młodego dzieciaka, którego ukształtowała bieda i sukcesywnie wtłaczane do jego głowy kłamstwa – i złożyła je na biurku przełożonego, spacerowym krokiem opuściła budynek Ministerstwa i skierowała się w stronę alei. Najpewniej zapomniałaby, że to dzień ponownego otwarcia większości ulokowanych przy niej sklepików, gdyby nie luźna uwaga Rogersa. Uwaga, która skutecznie odświeżyła pamięć, a tym samym wytrąciła z ręki wygodne wytłumaczenie nieobecności.
Liczyła się z tym, że napotka tam wiele znajomych twarzy; zapewne większość powiązanych z podziemiem czarodziejów wpadnie choćby na chwilę, by nacieszyć oczy widokiem nawiązujących do jesiennego krajobrazu dekoracji, a podniebienie oferowanymi za darmo specjałami. Próbowała więc przygotować się na ewentualne rozmowy o niczym, choć wiele bardziej komfortowo czułaby się w towarzystwie Addy, która najpewniej wzięłaby na siebie ciężar grzecznościowych wymian zdań. Przyjaciółka była jednak zajęta, i nic dziwnego – musiała wywiązywać się nie tylko ze swych obowiązków względem podziemia, ale i w sposób przekonujący odgrywać rolę wiernej strażniczki przed londyńskimi zwierzchnikami.
Im bliżej znajdowała się alei, tym wyraźniejszy stawał się gwar rozmów oraz nęcące, skręcające żołądek w supeł zapachy. A kiedy w końcu przystanęła przy wylocie uliczki, nerwowo wciskając dłonie w kieszenie kraciastej spódnicy, przez krótką chwilę zastanawiała się, do którego straganu ruszyłby Fox; pewnie do tego z plackami z miodem. Albo ku temu z konfiturami...? Otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy ktoś potrącił ją ramieniem, mamrocząc niewyraźne przeprosiny. Na przekór tęsknocie, i narastającej niechęci względem tłumów, zrobiła kilka kroków w stronę niewielkiego stoliczka i – po uprzednim zapytaniu stojącej przy nim starszej czarownicy, czy na pewno może się poczęstować – sięgnęła po zbożowe ciastko.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Minęły dwa miesiące od tamtego feralnego dnia. Zdążyła już przyzwyczaić się do tego nowego życia, które wiodła w Plymouth. Nie dziwiły ją już pobudki w pokoiku w Menażerii, ani sceneria miasteczka. Czy tego chciała czy nie, teraz to tu musiała żyć i jakoś sobie radzić, choć nie było lekko. Choć Noc Tysiąca Gwiazd obeszła się paskudnie z całym krajem i każdy w mniejszym lub większym stopniu odczuł jej skutki, to ubogim mugolaczkom takim jak Maisie, było jeszcze trudniej.
Zastanawiała się, czy przyjść na poczęstunek, ale w końcu zdecydowała się skusić. Każda okazja do najedzenia się za darmo była dobra, a przecież Maisie nie powodziło się najlepiej, dręczyła ją posucha i gdyby nie to, że miała wyżywienie w Menażerii Woolmanów, to niechybnie często doskwierałby jej głód. Wraz z babcią i rodzinnym domem przepadły przecież dotychczasowe źródła pożywienia, jakimi były zwierzęta gospodarskie (choć nie mieli ich wielu), ogródek z warzywami i maleńki sad złożony z kilku wiekowych jabłoni. Była sama i musiała mierzyć się z przeciwnościami losu, ale dorastanie w skromnych warunkach i wczesne osierocenie zahartowały ją.
Ubrała się schludnie, żeby nie wyglądać jak kocmołuch. Była krawcową, więc jej ubrania stanowiły jej wizytówkę, poza tym, mimo swojej biedy i trudnych doświadczeń, była normalną młodą dziewczyną która chciała ładnie wyglądać kiedy wychodziła do ludzi, na miarę swoich możliwości. Zastanawiała się, czy spotka kogoś znajomego. Czy przybędzie ktoś z pozostałych Moore’ów? A może inna znajoma dusza? Bardzo by się ucieszyła, gdyby spotkała kogoś, z kim mogłaby zamienić kilka zdań, mimo wrodzonej nieśmiałości lubiła towarzystwo, przynajmniej kiedy już przełamało się pierwsze lody.
Musiała przyznać, że kupcy się postarali, próbując tchnąć w to miejsce nowe życie na przekór okropnościom które wydarzyły się w sierpniu. Powoli przechadzała się między udekorowanymi jesiennymi motywami straganami, a materiał długiej spódnicy omiatał jej łydki. Jako że był już październik, założyła ciepły sweter i szatę wierzchnią, a także odpowiednie do pory roku buty, choć było widać, że nie są one pierwszej nowości. Przez ramię miała przewieszoną niewielką, nieco już wyświechtaną torebeczkę. Łakomym wzrokiem rozglądała się po wystawionych przysmakach. Zamierzała najeść się do syta, więc próbowała po trochu różnych rzeczy. Na jednym straganie wzięła sobie ciastko, na innym kawałek placka z miodem, a później dopchała racuchem. Wszystko było naprawdę smaczne, aż by się chciało wziąć trochę na później… Może nikt nie zauważy, jak podprowadzi kilka ciastek? W końcu to był darmowy poczęstunek, prawda? Przecież nie brałaby czegoś, co miało jakąś cenę, mimo swojej trudnej sytuacji życiowej do tej pory jakoś sobie radziła i nigdy nie musiała kraść. Wychowano ją na porządną i uczciwą dziewczynę. Ale posucha ostatnich tygodni dawała się we znaki, więc chętnie zachomikowałaby sobie trochę przekąsek, tak przyjemnie odmiennych od kaszy, często nie pierwszej świeżości pieczywa, prostych warzyw i innej taniej żywności.
Wyciągnęła z kieszeni materiałową chusteczkę i rozejrzała się. Wzięła sobie kilka ciastek i udała, że odchodzi, żeby je spałaszować, ale zamiast tego, dyskretnie zawinęła je w chusteczkę i wsadziła do kieszeni. Liczyła na to, że ludzie są na tyle zajęci sobą, że nie zwracali uwagę na niewysokie dziewczę z długim, grubym warkoczem obijającym się o chude plecy, i że w przerwach między pałaszowaniem będzie mogła spokojnie i dyskretnie umieścić w kieszeni jeszcze parę smakołyków których nie zje teraz, ale które mogły jej się przydać wieczorem lub jutro. Oczywiście nie przesadzała z tym wszystkim; zabranie kilku ciastek na później w momentach kiedy nie czuła na sobie żadnego spojrzenia nie powinno jednak nikogo zaboleć ani odebrać szansy na posiłek innym ludziom będącym w podobnej sytuacji co ona. W Plymouth i okolicach na pewno nie brakowało innych ubogich nieszczęśników, którzy ledwie wiązali koniec z końcem i na widok przysmaków oczy świeciły im się równo mocniej jak jej. Poza tym, w Hogwarcie zawsze dobrze jej szło nierzucanie się w oczy i niezwracanie na siebie uwagi, więc i teraz starała się zachowywać i poruszać w taki sposób, żeby uchodzić za zbyt nudny cel do bardziej szczegółowej obserwacji. Ot, zwyczajna szara myszka, młoda dziewczyna jakich wiele. Nic ciekawego, prawda?
Zastanawiała się, czy przyjść na poczęstunek, ale w końcu zdecydowała się skusić. Każda okazja do najedzenia się za darmo była dobra, a przecież Maisie nie powodziło się najlepiej, dręczyła ją posucha i gdyby nie to, że miała wyżywienie w Menażerii Woolmanów, to niechybnie często doskwierałby jej głód. Wraz z babcią i rodzinnym domem przepadły przecież dotychczasowe źródła pożywienia, jakimi były zwierzęta gospodarskie (choć nie mieli ich wielu), ogródek z warzywami i maleńki sad złożony z kilku wiekowych jabłoni. Była sama i musiała mierzyć się z przeciwnościami losu, ale dorastanie w skromnych warunkach i wczesne osierocenie zahartowały ją.
Ubrała się schludnie, żeby nie wyglądać jak kocmołuch. Była krawcową, więc jej ubrania stanowiły jej wizytówkę, poza tym, mimo swojej biedy i trudnych doświadczeń, była normalną młodą dziewczyną która chciała ładnie wyglądać kiedy wychodziła do ludzi, na miarę swoich możliwości. Zastanawiała się, czy spotka kogoś znajomego. Czy przybędzie ktoś z pozostałych Moore’ów? A może inna znajoma dusza? Bardzo by się ucieszyła, gdyby spotkała kogoś, z kim mogłaby zamienić kilka zdań, mimo wrodzonej nieśmiałości lubiła towarzystwo, przynajmniej kiedy już przełamało się pierwsze lody.
Musiała przyznać, że kupcy się postarali, próbując tchnąć w to miejsce nowe życie na przekór okropnościom które wydarzyły się w sierpniu. Powoli przechadzała się między udekorowanymi jesiennymi motywami straganami, a materiał długiej spódnicy omiatał jej łydki. Jako że był już październik, założyła ciepły sweter i szatę wierzchnią, a także odpowiednie do pory roku buty, choć było widać, że nie są one pierwszej nowości. Przez ramię miała przewieszoną niewielką, nieco już wyświechtaną torebeczkę. Łakomym wzrokiem rozglądała się po wystawionych przysmakach. Zamierzała najeść się do syta, więc próbowała po trochu różnych rzeczy. Na jednym straganie wzięła sobie ciastko, na innym kawałek placka z miodem, a później dopchała racuchem. Wszystko było naprawdę smaczne, aż by się chciało wziąć trochę na później… Może nikt nie zauważy, jak podprowadzi kilka ciastek? W końcu to był darmowy poczęstunek, prawda? Przecież nie brałaby czegoś, co miało jakąś cenę, mimo swojej trudnej sytuacji życiowej do tej pory jakoś sobie radziła i nigdy nie musiała kraść. Wychowano ją na porządną i uczciwą dziewczynę. Ale posucha ostatnich tygodni dawała się we znaki, więc chętnie zachomikowałaby sobie trochę przekąsek, tak przyjemnie odmiennych od kaszy, często nie pierwszej świeżości pieczywa, prostych warzyw i innej taniej żywności.
Wyciągnęła z kieszeni materiałową chusteczkę i rozejrzała się. Wzięła sobie kilka ciastek i udała, że odchodzi, żeby je spałaszować, ale zamiast tego, dyskretnie zawinęła je w chusteczkę i wsadziła do kieszeni. Liczyła na to, że ludzie są na tyle zajęci sobą, że nie zwracali uwagę na niewysokie dziewczę z długim, grubym warkoczem obijającym się o chude plecy, i że w przerwach między pałaszowaniem będzie mogła spokojnie i dyskretnie umieścić w kieszeni jeszcze parę smakołyków których nie zje teraz, ale które mogły jej się przydać wieczorem lub jutro. Oczywiście nie przesadzała z tym wszystkim; zabranie kilku ciastek na później w momentach kiedy nie czuła na sobie żadnego spojrzenia nie powinno jednak nikogo zaboleć ani odebrać szansy na posiłek innym ludziom będącym w podobnej sytuacji co ona. W Plymouth i okolicach na pewno nie brakowało innych ubogich nieszczęśników, którzy ledwie wiązali koniec z końcem i na widok przysmaków oczy świeciły im się równo mocniej jak jej. Poza tym, w Hogwarcie zawsze dobrze jej szło nierzucanie się w oczy i niezwracanie na siebie uwagi, więc i teraz starała się zachowywać i poruszać w taki sposób, żeby uchodzić za zbyt nudny cel do bardziej szczegółowej obserwacji. Ot, zwyczajna szara myszka, młoda dziewczyna jakich wiele. Nic ciekawego, prawda?
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kolejne dni mijały nieubłaganie gubiąc rachubę płynącego czasu. Angielski krajobraz zmieniał się bezlitośnie witając pierwsze, nieśmiałe podrygi wielobarwnej jesieni. A ta zawtórowała ochoczo wyrazistym, apokaliptycznym pozostałościom objawionym w mistycyzmie głębokich, wyżłobień, w kształtnych ukruszeniach, znaczących wyburzeniach zdobiących połamane ulice najważniejszych miast. Przezwyciężano kataklizm. Prowizorycznie, powolnie, jednakże w zjednoczonym poczuciu nierozerwalnej wspólnoty, głoszonej przez radiowe audycje, opisywanej w gazetowych felietonach, przekazywanej z ust do ust, napawającej optymizmem i utraconą nadzieją. Dziwny był to czas, pełen niepokoju, niedopowiedzeń, niewygodnego zawieszenia, strachu przed całkowitą i ostateczną zagładą. On sam przenikał, dosłownie prześlizgiwał się między chybotliwymi tygodniami, raniony poczuciem obowiązku oraz ciężarem przynależności. Żyjący w nieodpartym lęku o najbliższe jednostki, zaliczające niesłychane, radosne powroty, a także gorzkie i ciężkie odejścia na drugą stronę utartej barykady. Zatopiony w mnogich obowiązkach, starał się poddać tym nierównomiernym rytmom. Zagłuszyć dźwięk, wyciszyć myśli skłębione pod skręconą kopułą: co powinien zrobić? Gdzie powinien pójść? Czy jego wybory były tymi właściwymi? Po której stronie stał, w co wierzył? Dlaczego odeszła? Dlaczego zdradziła? Czy nadal nadawał się na frontowego wojownika? Czuł się nieswojo, niepewnie. Zagrywał, zgrywał nieadekwatnego bohatera, próbującego przetrwać w rozpędzonym szybującym półświatku. Czuł jak jego nierozerwana część zatraca się w nicości, bezsilności i beznadziejności, chcąc przytłumić te walczącą, zdeterminowaną, wierzącą, że wszystko wróci jeszcze do normy, a lud odzyska utracony spokój i pełną sprawiedliwość. Przesłanki te były jednak odlegle, niedopuszczalne i na swój sposób nierealne.
Informacje o nietypowym wydarzeniu krążyły w kuluarach już od pewnego czasu. Pawilon kupiecki, praktycznie nieuszkodzony, powoli wracał do swej dawnej świetności, pełnej najróżniejszej klienteli, oryginalnych produktów, gwarnych rozmów odbywanych w przepychu, salwach urwanego śmiechu i krzykliwego targu. Pamiętał mnogość różnobarwnych stosik zaopatrzonych w każdy, możliwy przedmiot. Ten ustawiony na odseparowanych regałach, półkach i szafkach, stanowił intrygującą wystawę przyciągającą oko, dotyk, a miejscami intensywny zapach. Lubił krążyć między alejkami oglądając towary, podglądając doświadczonych sprzedających, budując siatkę kontaktów, przydatną do jego własnej, handlowej i wystawczej działalności.
Do samego końca zastanawiał się czy mimo okoliczności, powinien pojawić się między ludźmi. Przepychać wśród obcych twarzy, ciasnoty sklejonych ciał i agresywnych łokci. Wyglądając osobistości, które mogły pojawić się między zaintrygowanymi jednostkami, wyciągającymi swe zachłanne dłonie. Nie był w stanie w pełni uwierzyć w ostatnie informacje i zbiorową, rebeliancką mobilizację. Nie rozumiał pewnych zachowań, choć analizował je niejednokrotnie. Nie pojmował, kolejnego zawodu, kolejnej pomyłki, którą przeoczył, której nie zatrzymał, której nie wypatrzył w punkt. Nie czuł upragnionego spokoju, emocji ciągnących do utopijnej odskoczni skąpanej w miodowym wydarzeniu. Wracając z dość późnego zlecenia, wybrał zupełnie inną drogę. Rozmowa z jednym z tutejszych zielarzy, zachęciła go, aby choć na chwilę, na krótki ułamek sekundy zatrzymać się przy polecanym pawilonie. Z ciężkim westchnieniem, powolnym krokiem przemieszczał się do wschodniej dzielnicy Plymouth. Skórzana torba obijała się o prawe biodro. Grubsza kraciasta kurtka chroniła od narastającego chłodu. Zarośnięta twarz wbijała się w nierównomierny bruk, śledząc stopy, mijane drobne elementy. Twarz była niewyraźna, nieobecna, naznaczona zmęczeniem, niewyspaniem i liniami nieodpuszczającego stresu. Docierając na miejsce, zatrzymał się na chwilę, aby popatrzeć na ów przepych. O mały włos nie stratowały go rozbiegane dzieciaki, które ze skruchą i głośnymi przeprosinami, pobiegły wzdłuż budynków. Z uniesionymi brwiami i dozą niepewności, przeczesał skręcone kosmyki i omijając zajętych, stojących przy schodach ludzi, wszedł do środka, zderzając się z nieoczekiwaną kolorowością, zapaszystością i różnorodnością. Poprawił torbę i rozejrzał się dookoła, chcąc znaleźć nieco bardziej ustronne miejsce. Przedostał się gdzieś od prawej strony, górując nad większością zgromadzonych czarownic i czarodziejów, trafiając na stosika z regionalną żywnością. Wystawczynie ubrane w odświętne stroje, kusiły szklanymi kloszami wypełnionymi cudownymi przysmakami. Podchodziły tak blisko, chcąc obdarować każdego. Z lekkim, lecz niepewnym uśmiechem, odmawiał uprzejmie, kiwając dłonią, wyciągając szyję, próbując przedostać się do strefy narzędziowej. Oddychał ciężko, z dozą mrukliwego zdenerwowania, a po kilku chwilach żałował, iż wepchnął się w sam środek napierającego tłum. Marszczył brwi, gdy pulchna czarownic, roześmiania o mały włos nie wylała na niego krwistoczerwonej mazi, tocząc się w stron ę grupki znajomych. Czuł jak obce podeszwy depczą jego stopy, a głośne, niezrozumiałe słowa wnikają w warstwy głębokiej podświadomości. Było mu gorącą. Wolną ręką próbował odpiąć szerokie guziki, gdy w niedalekim pobliżu, gdzieś po skosie dostrzegł właśnie ją. Znajomy profil, charakterystyczną rudość, sylwetkę próbującą przesunąć się o te kilka, upragnionych centymetrów. Trzymała lepki smakołyk, zajadany z widoczną ochotą. Czyżby po to znalazła się na ów wydarzeniu? Mężczyzna uśmiechną się pod nosem, nie kryjąc rozbawienia. A może poczuł coś w rodzaju ulgi? Jak dawno nie widzieli się w tak beztroskich okolicznościach? Czy dawała radę w ów nowej rzeczywistości? Spróbował przyspieszyć ruch, znaleźć się jeszcze bliżej jej osoby. Gdy mogła wypatrzeć jego profil, wyłoniony z napierającego rozgardiaszu, zbliżył się, chwycił ją za prawe ramię z naturalną lekkością - aby zwrócić na siebie uwagę, aby odciągnąć na bok i niemalże od razu rzucić: – Dobre to ciastko? Ile już takich zjadłaś? – zapytał przekąsem spoglądając porozumiewawczo, zapominając o poprzednich niedogodnościach. Rozejrzał się dookoła, wypatrując strefę ze stolikami: – Chodźmy tam, co? Będzie nam łatwiej… – wyartykułował przez zęby i nie dokończył, a jego głowa obróciła się za rosłym mężczyzną, który prawie stratował ich oboje. Przymknął powieki przywracając wrodzone opanowane. Z prowizoryczną gracją prześlizgnął się między ludźmi oraz wystawcami. Większość stolików była już zajęta, jednakże jeden z nich opustoszał nagle, pozostawiając samotną czarownicę odwróconą plecami. Postanowił zapytać ją o pozwolenie dołączenia na krótki moment: – Przepraszam, czy… – kobieta obróciła twarz, a jej profil wydał się przecież tak znajomy. Mężczyzna rozszerzył jasne źrenice, cofnął się o pół kroku, aby bez wahania zawiesić się na sylwetce Sojuszniczki. Jak dobrze, że żyła. – Meave! – zaczął z zakłopotaniem i wzniosłym rozbawieniem oraz zaskoczeniem. – Jak dobrze cię widzieć, nie spodziewałem się… – wyrzucił jeszcze akcentując zgłoski. Dłoń przesunęła się po karku. Błękit przesunął się po obu kobietach, wymagając dopełnienia grzecznościowych formalności: – Myślę, że nie miałyście okazji się poznać? – dorzucił jeszcze pozostawiając swym pięknym współtowarzyszkom pole do popisu.
Informacje o nietypowym wydarzeniu krążyły w kuluarach już od pewnego czasu. Pawilon kupiecki, praktycznie nieuszkodzony, powoli wracał do swej dawnej świetności, pełnej najróżniejszej klienteli, oryginalnych produktów, gwarnych rozmów odbywanych w przepychu, salwach urwanego śmiechu i krzykliwego targu. Pamiętał mnogość różnobarwnych stosik zaopatrzonych w każdy, możliwy przedmiot. Ten ustawiony na odseparowanych regałach, półkach i szafkach, stanowił intrygującą wystawę przyciągającą oko, dotyk, a miejscami intensywny zapach. Lubił krążyć między alejkami oglądając towary, podglądając doświadczonych sprzedających, budując siatkę kontaktów, przydatną do jego własnej, handlowej i wystawczej działalności.
Do samego końca zastanawiał się czy mimo okoliczności, powinien pojawić się między ludźmi. Przepychać wśród obcych twarzy, ciasnoty sklejonych ciał i agresywnych łokci. Wyglądając osobistości, które mogły pojawić się między zaintrygowanymi jednostkami, wyciągającymi swe zachłanne dłonie. Nie był w stanie w pełni uwierzyć w ostatnie informacje i zbiorową, rebeliancką mobilizację. Nie rozumiał pewnych zachowań, choć analizował je niejednokrotnie. Nie pojmował, kolejnego zawodu, kolejnej pomyłki, którą przeoczył, której nie zatrzymał, której nie wypatrzył w punkt. Nie czuł upragnionego spokoju, emocji ciągnących do utopijnej odskoczni skąpanej w miodowym wydarzeniu. Wracając z dość późnego zlecenia, wybrał zupełnie inną drogę. Rozmowa z jednym z tutejszych zielarzy, zachęciła go, aby choć na chwilę, na krótki ułamek sekundy zatrzymać się przy polecanym pawilonie. Z ciężkim westchnieniem, powolnym krokiem przemieszczał się do wschodniej dzielnicy Plymouth. Skórzana torba obijała się o prawe biodro. Grubsza kraciasta kurtka chroniła od narastającego chłodu. Zarośnięta twarz wbijała się w nierównomierny bruk, śledząc stopy, mijane drobne elementy. Twarz była niewyraźna, nieobecna, naznaczona zmęczeniem, niewyspaniem i liniami nieodpuszczającego stresu. Docierając na miejsce, zatrzymał się na chwilę, aby popatrzeć na ów przepych. O mały włos nie stratowały go rozbiegane dzieciaki, które ze skruchą i głośnymi przeprosinami, pobiegły wzdłuż budynków. Z uniesionymi brwiami i dozą niepewności, przeczesał skręcone kosmyki i omijając zajętych, stojących przy schodach ludzi, wszedł do środka, zderzając się z nieoczekiwaną kolorowością, zapaszystością i różnorodnością. Poprawił torbę i rozejrzał się dookoła, chcąc znaleźć nieco bardziej ustronne miejsce. Przedostał się gdzieś od prawej strony, górując nad większością zgromadzonych czarownic i czarodziejów, trafiając na stosika z regionalną żywnością. Wystawczynie ubrane w odświętne stroje, kusiły szklanymi kloszami wypełnionymi cudownymi przysmakami. Podchodziły tak blisko, chcąc obdarować każdego. Z lekkim, lecz niepewnym uśmiechem, odmawiał uprzejmie, kiwając dłonią, wyciągając szyję, próbując przedostać się do strefy narzędziowej. Oddychał ciężko, z dozą mrukliwego zdenerwowania, a po kilku chwilach żałował, iż wepchnął się w sam środek napierającego tłum. Marszczył brwi, gdy pulchna czarownic, roześmiania o mały włos nie wylała na niego krwistoczerwonej mazi, tocząc się w stron ę grupki znajomych. Czuł jak obce podeszwy depczą jego stopy, a głośne, niezrozumiałe słowa wnikają w warstwy głębokiej podświadomości. Było mu gorącą. Wolną ręką próbował odpiąć szerokie guziki, gdy w niedalekim pobliżu, gdzieś po skosie dostrzegł właśnie ją. Znajomy profil, charakterystyczną rudość, sylwetkę próbującą przesunąć się o te kilka, upragnionych centymetrów. Trzymała lepki smakołyk, zajadany z widoczną ochotą. Czyżby po to znalazła się na ów wydarzeniu? Mężczyzna uśmiechną się pod nosem, nie kryjąc rozbawienia. A może poczuł coś w rodzaju ulgi? Jak dawno nie widzieli się w tak beztroskich okolicznościach? Czy dawała radę w ów nowej rzeczywistości? Spróbował przyspieszyć ruch, znaleźć się jeszcze bliżej jej osoby. Gdy mogła wypatrzeć jego profil, wyłoniony z napierającego rozgardiaszu, zbliżył się, chwycił ją za prawe ramię z naturalną lekkością - aby zwrócić na siebie uwagę, aby odciągnąć na bok i niemalże od razu rzucić: – Dobre to ciastko? Ile już takich zjadłaś? – zapytał przekąsem spoglądając porozumiewawczo, zapominając o poprzednich niedogodnościach. Rozejrzał się dookoła, wypatrując strefę ze stolikami: – Chodźmy tam, co? Będzie nam łatwiej… – wyartykułował przez zęby i nie dokończył, a jego głowa obróciła się za rosłym mężczyzną, który prawie stratował ich oboje. Przymknął powieki przywracając wrodzone opanowane. Z prowizoryczną gracją prześlizgnął się między ludźmi oraz wystawcami. Większość stolików była już zajęta, jednakże jeden z nich opustoszał nagle, pozostawiając samotną czarownicę odwróconą plecami. Postanowił zapytać ją o pozwolenie dołączenia na krótki moment: – Przepraszam, czy… – kobieta obróciła twarz, a jej profil wydał się przecież tak znajomy. Mężczyzna rozszerzył jasne źrenice, cofnął się o pół kroku, aby bez wahania zawiesić się na sylwetce Sojuszniczki. Jak dobrze, że żyła. – Meave! – zaczął z zakłopotaniem i wzniosłym rozbawieniem oraz zaskoczeniem. – Jak dobrze cię widzieć, nie spodziewałem się… – wyrzucił jeszcze akcentując zgłoski. Dłoń przesunęła się po karku. Błękit przesunął się po obu kobietach, wymagając dopełnienia grzecznościowych formalności: – Myślę, że nie miałyście okazji się poznać? – dorzucił jeszcze pozostawiając swym pięknym współtowarzyszkom pole do popisu.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Aleję w istocie zalały prawdziwe tłumy. Czarodzieje i czarownice różnych dat skłębili się wokół straganów i nowo otwartych sklepów; brzęczały przekazywane z rąk do rąk monety, wymieniano się ciepłym słowem i nadrabiano wiadomości towarzyskie. Powietrze wypełniał zapach cukru, pieczonych placków i mleka, a spowijające aleję rozluźnienie kryło wszelkie bolączki i problemy jak grube prześcieradło. Wśród uśmiechniętych twarzy i ożywionych spojrzeń łatwo było zapomnieć o problemach minionych miesięcy, łatwo było dać się ponieść wesołej atmosferze. Zwłaszcza, gdy usłyszało się pełne ekscytacji głosy szemrzące coś o niejakim mistrzu Scarpellim, płynące od jednego brzegu ulicy do drugiego niczym okazała fala.
– Już tu jedzie! Zaraz będzie! – krzyknął właściciel straganu ze zbożowymi ciastkami, a gdy zauważył odchodzącą Maisie, zaraz złapał ją pod ramię, uśmiechnął się szeroko i serdecznie i pociągnął ją wraz z nurtem ludzi zmierzających w stronę stolików przy których siedzieli już Vincent, Maeve i Thalia. Pozostawione za plecami stoisko przejęła jego matka. – Mistrz cukiernictwa we własnej osobie! Słyszałaś o mistrzu Scarpellim, młoda damo? – zagadnął Maisie, kompletnie nieświadomy jej drobnej kradzieży, ale za to wyraźnie nakręcony na rozpowiadanie o tajemniczym mistrzu, bez względu na to, czy ktoś chciał go słuchać, czy nie.
– A pani? Pani słyszała? – zwrócił się głośno i równie wesoło do stojących przy innym straganie Rosemary i Riany. – Pani to musiała słyszeć!
Trudno było jednak wywnioskować na jakiej podstawie czarodziej tak sądzi. Machnął zachęcająco ręką w swoją stronę, zapraszając obie kobiety do przejścia bliżej stolików.
– Scarpelli to ikona cukierniczego świata, geniusz nad geniusze! Piły panie kiedyś jego Kociołek Scrapixa? Co za smak, co za doznania, co za emocje! – gadał dalej jak najęty, niespecjalnie przejmując się tym, czy którakolwiek z kobiet jeszcze go słucha i bezceremonialnie wepchnął się w tłum, utorował przejście do stolików. Zebrani tam czarodzieje szemrali między sobą wyraźnie przejęci, przesłaniali oczy dłońmi i rozglądali się po bokach. Część z nich miała nawet kieszonkowe teleskopy lub lornetki, a soczewki błądziły po spadzistych dachach i kominach.
– Pan to wygląda na takiego, co to w życiu wiele widział! – Straganiarz huknął Vincentowi nad uchem i rąbnął go w ramię, jakby znali się co najmniej od dekady, a nie od dziesięciu sekund. – Kosztował pan soku z gumowych jagód? Receptura także należy do Scrapelliego!
– A te gumowe jagody to co tak właściwie? – zapytał ktoś w tłumie. Podróżujący po świecie Vincent i Thalia mogli skojarzyć specyficzną nazwę z Włochami i przedziwnym fenomenem pewnego mistrza cukiernictwa, którego temperament bywał momentami diametralnie różny i tak odmienny, jakby w istocie czasem nie był sam sobą. Jagody z kolei – wedle doniesień włoskich zielarzy – występowały jedynie w regionie Umbrii i powodowały krótki efekt nieważkości. Sprawdzały się także całkiem dobrze jako smarowidło do ust, a goblinia branża wózeczkowa twierdziła, że połączenie jagód i smaru daje wyjątkowo zadowalające efekty w przypadku machin klasy XX, jak chociażby wózki w Gringottcie.
– Ach panie, zaraz wyjaśnię… – Straganiarz przysunął sobie krzesło i klapnął na siedzisku, ale zgubił wątek, gdy złapał spojrzenie Maeve. Podkręcił sumiastego wąsa z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy i stwierdził:
– A kosztowała pani kiedyś Rozweselającej Waty? – Jego spojrzenie przepłynęło w stronę Thalii. – Albo letniej kolekcji dmuchanych żab? Może kruszonkowe rybki? Będzie już z rok, odkąd ostatnim razem żem je widział i smakował, w mordę jeża.
Mistrz Scarpelli pojawi się w następnej kolejce, zatem ewentualni spóźnialscy wciąż mają szansę dołączyć!
Czas na odpis macie do 16 czerwca włącznie.
– Już tu jedzie! Zaraz będzie! – krzyknął właściciel straganu ze zbożowymi ciastkami, a gdy zauważył odchodzącą Maisie, zaraz złapał ją pod ramię, uśmiechnął się szeroko i serdecznie i pociągnął ją wraz z nurtem ludzi zmierzających w stronę stolików przy których siedzieli już Vincent, Maeve i Thalia. Pozostawione za plecami stoisko przejęła jego matka. – Mistrz cukiernictwa we własnej osobie! Słyszałaś o mistrzu Scarpellim, młoda damo? – zagadnął Maisie, kompletnie nieświadomy jej drobnej kradzieży, ale za to wyraźnie nakręcony na rozpowiadanie o tajemniczym mistrzu, bez względu na to, czy ktoś chciał go słuchać, czy nie.
– A pani? Pani słyszała? – zwrócił się głośno i równie wesoło do stojących przy innym straganie Rosemary i Riany. – Pani to musiała słyszeć!
Trudno było jednak wywnioskować na jakiej podstawie czarodziej tak sądzi. Machnął zachęcająco ręką w swoją stronę, zapraszając obie kobiety do przejścia bliżej stolików.
– Scarpelli to ikona cukierniczego świata, geniusz nad geniusze! Piły panie kiedyś jego Kociołek Scrapixa? Co za smak, co za doznania, co za emocje! – gadał dalej jak najęty, niespecjalnie przejmując się tym, czy którakolwiek z kobiet jeszcze go słucha i bezceremonialnie wepchnął się w tłum, utorował przejście do stolików. Zebrani tam czarodzieje szemrali między sobą wyraźnie przejęci, przesłaniali oczy dłońmi i rozglądali się po bokach. Część z nich miała nawet kieszonkowe teleskopy lub lornetki, a soczewki błądziły po spadzistych dachach i kominach.
– Pan to wygląda na takiego, co to w życiu wiele widział! – Straganiarz huknął Vincentowi nad uchem i rąbnął go w ramię, jakby znali się co najmniej od dekady, a nie od dziesięciu sekund. – Kosztował pan soku z gumowych jagód? Receptura także należy do Scrapelliego!
– A te gumowe jagody to co tak właściwie? – zapytał ktoś w tłumie. Podróżujący po świecie Vincent i Thalia mogli skojarzyć specyficzną nazwę z Włochami i przedziwnym fenomenem pewnego mistrza cukiernictwa, którego temperament bywał momentami diametralnie różny i tak odmienny, jakby w istocie czasem nie był sam sobą. Jagody z kolei – wedle doniesień włoskich zielarzy – występowały jedynie w regionie Umbrii i powodowały krótki efekt nieważkości. Sprawdzały się także całkiem dobrze jako smarowidło do ust, a goblinia branża wózeczkowa twierdziła, że połączenie jagód i smaru daje wyjątkowo zadowalające efekty w przypadku machin klasy XX, jak chociażby wózki w Gringottcie.
– Ach panie, zaraz wyjaśnię… – Straganiarz przysunął sobie krzesło i klapnął na siedzisku, ale zgubił wątek, gdy złapał spojrzenie Maeve. Podkręcił sumiastego wąsa z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy i stwierdził:
– A kosztowała pani kiedyś Rozweselającej Waty? – Jego spojrzenie przepłynęło w stronę Thalii. – Albo letniej kolekcji dmuchanych żab? Może kruszonkowe rybki? Będzie już z rok, odkąd ostatnim razem żem je widział i smakował, w mordę jeża.
Czas na odpis macie do 16 czerwca włącznie.
Adriana Tonks
W jej głowie nie tkwiło zbyt wiele detali na temat tego, jakie były nowe właściwości miodów, czy ostatnie magiczne rośliny dawały wystarczające plony, czy nawet to, jaki smakołyk był ostatnio na modzie. Nie dlatego, że nie chciała, ale przez wrażenie, że wszystko to, na czym skupiała się gdzieś z daleka, wypełnione było mglistą zasłoną, za którą nie umiała się zbytnio ukryć. Dopiero kiedy w jej ręku wylądowały kolejne fragmenty jedzenia, postanowiła ostrożnie skubnąć każdy kolejny kawałek, nigdy nie odmawiając posiłku, zwłaszcza takiego, którego ktoś jej nie odmawiał. Czy była szansa, że gdzieś kryło się jeszcze więcej łakoci, czy jednak musiała dawkować wszystko, co otrzymywała, aby starczyło jej na dłużej.
Nie spodziewała się zaskoczenia w postaci znajomej twarzy, a już na pewno nie spodziewała się wyciągania z tłumu, w tak brutalny sposób będąc odebraną od całkiem przytulnego stanowiska z dżemami. Spojrzała na Vincenta niemal z wyrzutem wypisanym na twarzy, wyciągając jeszcze dłonie aby wszelkie okruszki spadły nie na ziemię, a na jej wyciągnięte pokracznie ręce.
- Fefałam lisys – stwierdziła, w mało zrozumiały sposób odpowiadając na stawiane jej zarzuty. Dopiero po chwili przełknęła wszystko, co miała w ustach, łagodniejąc jednak w spojrzeniu kiedy pochmurne podejście szybko zmieniło się w niejaką ulgę. Spośród wszystkich twarzy mogła akurat spotkać się z każdym, ale towarzystwo Vincenta przynosiło jej jakąś ulgę i spokój, których nie umiała dobrze opisać. Zamiast tego dawała się poprowadzić, gdziekolwiek ją potrzebował, mimo wszystko będąc czujną,
- Przestałam liczyć, no. Spróbuj mnie tylko oceniać, nie sądzę, abyś zjadł mniej… - Pokręciła lekko głową, a kiedy wpadł na kogoś, sama odruchowo uchyliła się, nawet jeżeli nie była w pobliżu tej osoby. Zdezorientowanie jednak nie minęło kiedy Vincent wydawał się znać tę osobę, a chociaż Thalia przeczesywała swoją pamięć, nie miała wrażenia, aby kiedykolwiek spotkała kobietę. Chociaż jeżeli tu miała działać jej ostatnio nadszarpnięta pamięć, to najpewniej czas był na to, aby planować własny nagrobek.
- Chyba nie tak…porządnie, nie. Jestem… - zawahała się na chwilę, jakby ilość własnych imion i twarzy, które przybierała, nagle przygniotła ją z całą obecnością. - …Thalia, tak po prostu. Przyjaciele Vincenta to i moi przyjaciele. – Wyciągnęła dłoń na przywitanie w stronę Maeve, pozostawiając jej wybór potrząśnięcia.
Zaraz jednak rozgardiasz zepchnął ich w zupełnie inne miejsce – mentalnie, nie fizycznie – bo informacje o słynnym mistrzu cukiernictwa sprawiły, że wszyscy w okolicy zaczęli spoglądać z wyczekiwaniem i przekazywać sobie co raz różniejsze informacje. Wspomnienia jagód przywiodły na myśl inne skojarzenia z upalnym latem, ciepłym piaskiem pod stopami i ostrożnym wykradaniem pomarańczy, ale same jagody też zdawały się wrzucać w wir skojarzeń. Mimo to, gdy zaraz padły w jej stronę zapytania o kolejne potrawy, wyglądała trochę jak jednorożec na którego ktoś rzucił Lumos.
- N-nie mogę powiedzieć, abym próbowała, ale brzmi to bardzo…interesująco. Wiemy, czy będzie tu na długo? – Nie wypadało jej nie rozwinąć tematu, chociaż nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć.
Nie spodziewała się zaskoczenia w postaci znajomej twarzy, a już na pewno nie spodziewała się wyciągania z tłumu, w tak brutalny sposób będąc odebraną od całkiem przytulnego stanowiska z dżemami. Spojrzała na Vincenta niemal z wyrzutem wypisanym na twarzy, wyciągając jeszcze dłonie aby wszelkie okruszki spadły nie na ziemię, a na jej wyciągnięte pokracznie ręce.
- Fefałam lisys – stwierdziła, w mało zrozumiały sposób odpowiadając na stawiane jej zarzuty. Dopiero po chwili przełknęła wszystko, co miała w ustach, łagodniejąc jednak w spojrzeniu kiedy pochmurne podejście szybko zmieniło się w niejaką ulgę. Spośród wszystkich twarzy mogła akurat spotkać się z każdym, ale towarzystwo Vincenta przynosiło jej jakąś ulgę i spokój, których nie umiała dobrze opisać. Zamiast tego dawała się poprowadzić, gdziekolwiek ją potrzebował, mimo wszystko będąc czujną,
- Przestałam liczyć, no. Spróbuj mnie tylko oceniać, nie sądzę, abyś zjadł mniej… - Pokręciła lekko głową, a kiedy wpadł na kogoś, sama odruchowo uchyliła się, nawet jeżeli nie była w pobliżu tej osoby. Zdezorientowanie jednak nie minęło kiedy Vincent wydawał się znać tę osobę, a chociaż Thalia przeczesywała swoją pamięć, nie miała wrażenia, aby kiedykolwiek spotkała kobietę. Chociaż jeżeli tu miała działać jej ostatnio nadszarpnięta pamięć, to najpewniej czas był na to, aby planować własny nagrobek.
- Chyba nie tak…porządnie, nie. Jestem… - zawahała się na chwilę, jakby ilość własnych imion i twarzy, które przybierała, nagle przygniotła ją z całą obecnością. - …Thalia, tak po prostu. Przyjaciele Vincenta to i moi przyjaciele. – Wyciągnęła dłoń na przywitanie w stronę Maeve, pozostawiając jej wybór potrząśnięcia.
Zaraz jednak rozgardiasz zepchnął ich w zupełnie inne miejsce – mentalnie, nie fizycznie – bo informacje o słynnym mistrzu cukiernictwa sprawiły, że wszyscy w okolicy zaczęli spoglądać z wyczekiwaniem i przekazywać sobie co raz różniejsze informacje. Wspomnienia jagód przywiodły na myśl inne skojarzenia z upalnym latem, ciepłym piaskiem pod stopami i ostrożnym wykradaniem pomarańczy, ale same jagody też zdawały się wrzucać w wir skojarzeń. Mimo to, gdy zaraz padły w jej stronę zapytania o kolejne potrawy, wyglądała trochę jak jednorożec na którego ktoś rzucił Lumos.
- N-nie mogę powiedzieć, abym próbowała, ale brzmi to bardzo…interesująco. Wiemy, czy będzie tu na długo? – Nie wypadało jej nie rozwinąć tematu, chociaż nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez aleję przelewały się prawdziwe tłumy, tak gęstego zgromadzenia czarodziejów nie doświadczyła od czasu festiwalu, toteż kiedy tylko dostrzegła zwalniające się miejsce przy jednym ze stojących nieco z boku stolików, nie omieszkała z niego skorzystać. Ze zirytowanym sapnięciem opadła na wolne krzesło, po czym przysunęła się bliżej blatu, kierowana naiwną nadzieją, że dzięki temu uniknie kolejnych szarpnięć, nadepnięć czy trąceń. Powinna odczuwać radość na widok tak wielu ludzi, powinna delektować się falującym gwarem, śmiechem dzieci czy urywanymi, podekscytowanymi uwagami przechodniów – serce jednak ani drgnęło. Jedynym, co przebijało przez ciężki woal spowijającego ją zobojętnienia, było narastające rozdrażnienie. Tylko ono towarzyszyło jej krok w krok, dniem i nocą, nawet gdy nie zahaczała myślami o wspomnienia zmarłych. Jak gdyby serce czarownicy utraciło zdolność do odczuwania pełnego wachlarzu emocji, a ciało zapadało się w sobie, skupiając jedynie na pilnowaniu wdechów i wydechów.
Niemrawo skubała drugie już ciastko – starsza, sympatyczna sprzedawczyni wprost nalegała, by poczęstowała się kilkoma, bo przecież wyglądała tak mizernie – odczuwając odległą, nieznaczną ulgę na widok zbierających się od stolika nieznajomych. Wspaniale, może chociaż na chwilę zrobi się luźniej, przestanie czuć się jak piąte koło u wozu... Wtedy jednak usłyszała dobiegające z boku pytanie, urwane, najpewniej zwiastujące towarzystwo. Przepraszam, czy... czy co? Czy mogą się przysiąść? Oczywiście. Naturalnie. Nie miałaby śmiałości odmówić, nawet i obcym, nawet jeśli poddenerwowanie przybrało na sile, a przez jej twarz przemknął grymas boleści; prędko przywołała się do porządku i zapanowała nad zdradliwą mimiką, skrywając prawdziwe emocje za maską wystudiowanej uprzejmości. Dopiero padające z ust mężczyzny imię, jej imię, przykuło uwagę Maeve na dobre.
– Vincent? – zdziwiła się; nie pamiętała, kiedy widziała go ostatnim razem. Może i stosunkowo niedawno, lecz ostatnio czas zdawał się płynąć inaczej. – Ciebie również – odparła od razu, lokując na jego twarzy uważne, badawcze spojrzenie. Wyglądał na zmęczonego, ubiegłe tygodnie musiały odcisnąć na nim swe piętno. Nie tylko pokłosie sierpniowej tragedii, ale i tajemnicze zniknięcie Lucindy. – Choć wyglądasz, jak gdybyś zapomniał, czym jest sen. Zjedz ciasteczko, albo pięć, to powinno pomóc – dodała, wyginając usta w krzywym, odartym z wesołości uśmiechu. Jednocześnie zebrała się z zajmowanego do tej pory miejsca, zwracając uwagę na towarzyszącą Rineheartowi kobietę; trzymała się blisko, musieli przyjść razem. Tylko co z Justine...? Ugryzła się w język, nim zadałaby to pytanie na głos; w porę przypomniała sobie, że i ich związek przeszedł już do historii, choć z innych powodów niż jej i Foxa. Tyle dobrze.
– Maeve, po prostu Maeve – odpowiedziała Thalii, przenosząc na nią wzrok; celowo nie wspomniała nazwiska, lepiej było dmuchać na zimne. Nie przywykła do tego rodzaju powitań, prędko jednak dostosowała się do rozmówczyni, zamykając wyciągniętą dłoń w krótkim uścisku. Po chwili intensywnego przetrząsania pamięci przyporządkowała jej twarz do osoby, którą spotkała na jednym z ostatnich spotkań Zakonu Feniksa. Celowo reagowała, jak gdyby nigdy wcześniej się nie widziały? Czy może zwyczajnie nie zwróciła na nią wtedy większej uwagi? Bez znaczenia.
– Śmiało, korzystajcie póki wolne – zachęciła towarzyszy do zajęcia miejsc, samej znów opadając na swe krzesło. Nim zdążyłaby się zmartwić, o czym będą rozmawiać, albo jak zadbać o to, by atmosfera nie była przytłaczająco niezręczna, na horyzoncie wyrosła sylwetka głośnego sklepikarza, obwieszczającego wszem i wobec pojawienie się sławnego cukiernika, mistrza Scarpelliego. Czym były gumowe jagody? Miała nadzieję się dowiedzieć, kiedy rubaszny czarodziej z sumiastym wąsem przywłaszczył sobie jedno z wolnych siedzisk i przysiadł tuż obok – wtedy jednak spojrzał na nią, stracił wątek. Nie zdążyła przypomnieć mu, co też miał wyjaśnić, a ten podjął już inny temat, wymieniając kolejne egzotycznie brzmiące specjały.
– Scrapelli uświetni ponowne otwarcie alei, przybył specjalnie na tę okazję? – zapytała, próbując zachęcić nieznajomego do skupienia się. – Rozweselająca Wata brzmi kusząco – mruknęła jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Przemknęła wzrokiem po twarzach mijających ich czarodziejów, starszych i młodszych, próbując dojrzeć wśród tłumu wspomnianego mistrza. Czy będą go stąd w ogóle widzieć?
| nie wiem, czy turlać na spostrzegawczość (III), ale chcę dojrzeć mistrza - albo jakąkolwiek wskazówkę, gdzie może się pojawić![bylobrzydkobedzieladnie]
Niemrawo skubała drugie już ciastko – starsza, sympatyczna sprzedawczyni wprost nalegała, by poczęstowała się kilkoma, bo przecież wyglądała tak mizernie – odczuwając odległą, nieznaczną ulgę na widok zbierających się od stolika nieznajomych. Wspaniale, może chociaż na chwilę zrobi się luźniej, przestanie czuć się jak piąte koło u wozu... Wtedy jednak usłyszała dobiegające z boku pytanie, urwane, najpewniej zwiastujące towarzystwo. Przepraszam, czy... czy co? Czy mogą się przysiąść? Oczywiście. Naturalnie. Nie miałaby śmiałości odmówić, nawet i obcym, nawet jeśli poddenerwowanie przybrało na sile, a przez jej twarz przemknął grymas boleści; prędko przywołała się do porządku i zapanowała nad zdradliwą mimiką, skrywając prawdziwe emocje za maską wystudiowanej uprzejmości. Dopiero padające z ust mężczyzny imię, jej imię, przykuło uwagę Maeve na dobre.
– Vincent? – zdziwiła się; nie pamiętała, kiedy widziała go ostatnim razem. Może i stosunkowo niedawno, lecz ostatnio czas zdawał się płynąć inaczej. – Ciebie również – odparła od razu, lokując na jego twarzy uważne, badawcze spojrzenie. Wyglądał na zmęczonego, ubiegłe tygodnie musiały odcisnąć na nim swe piętno. Nie tylko pokłosie sierpniowej tragedii, ale i tajemnicze zniknięcie Lucindy. – Choć wyglądasz, jak gdybyś zapomniał, czym jest sen. Zjedz ciasteczko, albo pięć, to powinno pomóc – dodała, wyginając usta w krzywym, odartym z wesołości uśmiechu. Jednocześnie zebrała się z zajmowanego do tej pory miejsca, zwracając uwagę na towarzyszącą Rineheartowi kobietę; trzymała się blisko, musieli przyjść razem. Tylko co z Justine...? Ugryzła się w język, nim zadałaby to pytanie na głos; w porę przypomniała sobie, że i ich związek przeszedł już do historii, choć z innych powodów niż jej i Foxa. Tyle dobrze.
– Maeve, po prostu Maeve – odpowiedziała Thalii, przenosząc na nią wzrok; celowo nie wspomniała nazwiska, lepiej było dmuchać na zimne. Nie przywykła do tego rodzaju powitań, prędko jednak dostosowała się do rozmówczyni, zamykając wyciągniętą dłoń w krótkim uścisku. Po chwili intensywnego przetrząsania pamięci przyporządkowała jej twarz do osoby, którą spotkała na jednym z ostatnich spotkań Zakonu Feniksa. Celowo reagowała, jak gdyby nigdy wcześniej się nie widziały? Czy może zwyczajnie nie zwróciła na nią wtedy większej uwagi? Bez znaczenia.
– Śmiało, korzystajcie póki wolne – zachęciła towarzyszy do zajęcia miejsc, samej znów opadając na swe krzesło. Nim zdążyłaby się zmartwić, o czym będą rozmawiać, albo jak zadbać o to, by atmosfera nie była przytłaczająco niezręczna, na horyzoncie wyrosła sylwetka głośnego sklepikarza, obwieszczającego wszem i wobec pojawienie się sławnego cukiernika, mistrza Scarpelliego. Czym były gumowe jagody? Miała nadzieję się dowiedzieć, kiedy rubaszny czarodziej z sumiastym wąsem przywłaszczył sobie jedno z wolnych siedzisk i przysiadł tuż obok – wtedy jednak spojrzał na nią, stracił wątek. Nie zdążyła przypomnieć mu, co też miał wyjaśnić, a ten podjął już inny temat, wymieniając kolejne egzotycznie brzmiące specjały.
– Scrapelli uświetni ponowne otwarcie alei, przybył specjalnie na tę okazję? – zapytała, próbując zachęcić nieznajomego do skupienia się. – Rozweselająca Wata brzmi kusząco – mruknęła jeszcze pod nosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Przemknęła wzrokiem po twarzach mijających ich czarodziejów, starszych i młodszych, próbując dojrzeć wśród tłumu wspomnianego mistrza. Czy będą go stąd w ogóle widzieć?
| nie wiem, czy turlać na spostrzegawczość (III), ale chcę dojrzeć mistrza - albo jakąkolwiek wskazówkę, gdzie może się pojawić![bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 19.06.24 14:24, w całości zmieniany 3 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Powietrze było wypełnione cudownymi zapachami jedzenia, a także gwarem podekscytowanych rozmów. Ekscytacja czarodziejów była niemal namacalna. Nic dziwnego, w końcu dobre jedzenie poprawiało humor. Głównie dlatego tutaj dzisiaj przyszła, żeby skorzystać z darmowych poczęstunków i najeść się do syta, bo nie przelewało jej się i na co dzień wiele rzeczy pozostawało poza jej zasięgiem. Pamiętała doskonale, jak podczas szkolnych wyjść do Hogsmeade, jej rówieśnicy kupowali mnóstwo słodyczy i zabawnych gadżetów, a ona mogła tylko tęsknie na to wszystko patrzeć. Raczyła się tymi wspaniałościami głównie wtedy kiedy ktoś ze znajomych ją czymś poczęstował, sama mogła sobie coś kupić rzadko, bo jej ojciec i babcia, z którymi się wychowywała, byli niemagiczni i w dodatku bardzo biedni. Marzyła wtedy o przyszłości w której jej los miał się odmienić, w której będzie mogła żyć tak, aby nie musieć sobie odmawiać przyjemności, ale niestety, póki co wciąż się na to nie zanosiło, i wątła sakiewka czy niemożność spełniania nastoletnich marzeń nie były jej największym problemem. Była szlamą, wyrzutkiem społecznym, ale przynajmniej miała dach nad głową, a dzięki szyciu ledwo bo ledwo, ale jakoś wiązała koniec z końcem, choć też musiała bardzo rozważnie wydawać każdą posiadaną monetę.
Schowane ciasteczka ciążyły jej w kieszeni mimo że wzięła je ze straganu, który oferował darmowy poczęstunek dla odwiedzających. Nie czuła się komfortowo z tym, co robiła, tak samo jak nie czuła się komfortowo ze swoim sieroctwem i biedą, bo choć w biedzie żyła od urodzenia, nigdy nie było to coś przyjemnego. Czasy mieli parszywe, co poradzić.
Kiedy właściciel jednego ze straganów złapał ją pod ramię drgnęła niespokojnie, pewna, że zaraz zostanie okrzyczana za branie większej ilości ciastek niż aktualnie potrzebowała na później, ale ten najwyraźniej niczego nie zauważył. W takim tłumie trzeba było być nadzwyczaj spostrzegawczym, a Maisie dodatkowo wiedziała, jak zachowywać się niepozornie i nie zwracać na siebie uwagi. Zwyczajność i nijakość zawsze stanowiły jej strategię przetrwania odkąd wkroczyła do świata magii.
Spojrzała więc na niego, oddychając z ulgą, że nie spotkała jej reprymenda lub co gorsza, zarzucenie kradzieży. Naprawdę nie chciałaby, żeby ktoś choćby pomyślał, że kradła, bo przecież była porządną dziewczyną która nie robiła takich brzydkich rzeczy, prawda?
- Niestety chyba nie, ale bardzo chętnie poznam jego słodką twórczość – rzekła, pozwalając się pociągnąć we wskazanym kierunku; nie kojarzyła wspomnianego przez podekscytowanego mężczyznę, zagranicznie brzmiącego nazwiska. Była tylko wieśniaczką z mugolskiej rodziny, gdzie jej tam do światowych ludzi bywających za granicą? Przecież nawet do Londynu wejść nie mogła! Od dwóch lat siedziała na Półwyspie Kornwalijskim, unikając reszty kraju, gdzie, delikatnie mówiąc, tacy jak ona nie byli mile widziani. Wiele rzeczy jej więc umykało, ponadto jako mugolaczka, nie wiedziała o świecie magii absolutnie wszystkiego. Jej stan wiedzy na pewno był lepszy niż te siedem lat temu, kiedy zaczynała magiczną naukę, ale wciąż bywały rzeczy, które ją zaskakiwały i były dla niej nowe. Zaciekawiła się jednak, bo zawsze lubiła dowiadywać się nowych rzeczy.
Przy stolikach, w pobliżu które pociągnął ją straganiarz, dostrzegła Thalię, którą niedawno poznała, kiedy ta poprosiła ją o uszycie dla niej sukienki.
- Eee… dzień dobry – przywitała ją grzecznie, stając gdzieś w pobliżu, w końcu skoro ją kojarzyła, to wypadało się przywitać, ale nie była pewna, czy Thalia miała ochotę na pogaduszki, bo siedziała już z kimś przy stoliku, pewnie z jakimiś swoimi znajomymi, których jednak Maisie nie znała. Póki co nie widziała w tłumie innych znajomych twarzy, choć rozglądała się za Billym, Liddy czy Leonardem, bądź kimkolwiek jej znajomym, bo zawsze to raźniej było wśród znanych twarzy, a i porozmawiać by można było. Straganiarz wciąż paplał, a Maisie była ciekawa, czy ów mistrz Scrapelli rzeczywiście się tutaj pojawi, i czy w ogóle będzie miał do zaoferowania coś, na co Maisie będzie stać, czy pozostanie jedynie tęskne obserwowanie.
Schowane ciasteczka ciążyły jej w kieszeni mimo że wzięła je ze straganu, który oferował darmowy poczęstunek dla odwiedzających. Nie czuła się komfortowo z tym, co robiła, tak samo jak nie czuła się komfortowo ze swoim sieroctwem i biedą, bo choć w biedzie żyła od urodzenia, nigdy nie było to coś przyjemnego. Czasy mieli parszywe, co poradzić.
Kiedy właściciel jednego ze straganów złapał ją pod ramię drgnęła niespokojnie, pewna, że zaraz zostanie okrzyczana za branie większej ilości ciastek niż aktualnie potrzebowała na później, ale ten najwyraźniej niczego nie zauważył. W takim tłumie trzeba było być nadzwyczaj spostrzegawczym, a Maisie dodatkowo wiedziała, jak zachowywać się niepozornie i nie zwracać na siebie uwagi. Zwyczajność i nijakość zawsze stanowiły jej strategię przetrwania odkąd wkroczyła do świata magii.
Spojrzała więc na niego, oddychając z ulgą, że nie spotkała jej reprymenda lub co gorsza, zarzucenie kradzieży. Naprawdę nie chciałaby, żeby ktoś choćby pomyślał, że kradła, bo przecież była porządną dziewczyną która nie robiła takich brzydkich rzeczy, prawda?
- Niestety chyba nie, ale bardzo chętnie poznam jego słodką twórczość – rzekła, pozwalając się pociągnąć we wskazanym kierunku; nie kojarzyła wspomnianego przez podekscytowanego mężczyznę, zagranicznie brzmiącego nazwiska. Była tylko wieśniaczką z mugolskiej rodziny, gdzie jej tam do światowych ludzi bywających za granicą? Przecież nawet do Londynu wejść nie mogła! Od dwóch lat siedziała na Półwyspie Kornwalijskim, unikając reszty kraju, gdzie, delikatnie mówiąc, tacy jak ona nie byli mile widziani. Wiele rzeczy jej więc umykało, ponadto jako mugolaczka, nie wiedziała o świecie magii absolutnie wszystkiego. Jej stan wiedzy na pewno był lepszy niż te siedem lat temu, kiedy zaczynała magiczną naukę, ale wciąż bywały rzeczy, które ją zaskakiwały i były dla niej nowe. Zaciekawiła się jednak, bo zawsze lubiła dowiadywać się nowych rzeczy.
Przy stolikach, w pobliżu które pociągnął ją straganiarz, dostrzegła Thalię, którą niedawno poznała, kiedy ta poprosiła ją o uszycie dla niej sukienki.
- Eee… dzień dobry – przywitała ją grzecznie, stając gdzieś w pobliżu, w końcu skoro ją kojarzyła, to wypadało się przywitać, ale nie była pewna, czy Thalia miała ochotę na pogaduszki, bo siedziała już z kimś przy stoliku, pewnie z jakimiś swoimi znajomymi, których jednak Maisie nie znała. Póki co nie widziała w tłumie innych znajomych twarzy, choć rozglądała się za Billym, Liddy czy Leonardem, bądź kimkolwiek jej znajomym, bo zawsze to raźniej było wśród znanych twarzy, a i porozmawiać by można było. Straganiarz wciąż paplał, a Maisie była ciekawa, czy ów mistrz Scrapelli rzeczywiście się tutaj pojawi, i czy w ogóle będzie miał do zaoferowania coś, na co Maisie będzie stać, czy pozostanie jedynie tęskne obserwowanie.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Sam zapach powodował, że człowiek czuł się lepiej - oblepiał najpierw nozdrza, a potem kubki smakowe taką ilością słodyczy, że trudno było jakkolwiek to pominąć. Dostała listę łakoci, jaką można będzie się uraczyć na Alkei Kupieckiej i w teorii miała chwilę, żeby nawet wybrać, na co mogłaby mieć ochotę, ale na miejscu okazało się, że obrazy zniknęły, a nos przejął władzę nad centrum decyzyjnym. Roześmiała się cicho, kiedy Riana przyciągnęła ją do siebie, i mocniej oplotła palce wokół ramienia przyjaciółki.
- Odrobinę męcząca, ale to dlatego, że poprzedniej nocy źle spałam. Mieliśmy... niespodziewaną wizytę w domu. - zerknęła na Rianę, uśmiechając się kątem ust w rozbawieniu. - Przyznaj, że o wiele bardziej chodzi ci o samych zręcznych budowlańców niż okazję do naprawienia przecieku w kuchni - szepnęła do niej, zalotnie wzruszając ramionami. - W najbliższym czasie szykują się Zaduszki. Może wtedy jakiś duch zdradziłby ci magiczny pomysł na łatanie dachu?
Zatrzymały się obie przy stoisku, gdzie Rosemary z uśmiechem wdzięczności spytała, czy mogą poczęstować się racuchami z dżemem - porcją na dwie. Pulchna kobieta podała im po połówce na chusteczce, za co Romy jej podziękowała, i poszły dalej. Z największą ochotą wgryzła się w słodki wypiek.
- Na fałdki Helgi, jakie to jest niebiańskie... - wymruczała, przymykając oczy. Po kryjomu otarła kącik ust chusteczką, żeby pozbyć się resztki dżemu. - Dookoła tyle słodkości, a ty na wytrawnie szukasz? Ja to bym miodu jeszcze spróbowała!
Już miała rozglądać się za czymś jeszcze, bo nie dość, że była głodna, to zapachy dookoła okrutnie nęciły, ale dookoła nich rozległy się jakieś krzyki, entuzjastyczne wołania. Rozejrzała się z zaciekawieniem, dogryzając do końca kawałek racucha. Obejrzała się na krzyczącego za nimi mężczyznę i uniosła brwi, bo nie do końca kojarzyła to zagranicznie brzmiące nazwisko. Nie dostała informacji, kto ma być gościem na poczęstunku. Spojrzała na Rianę i zrobiła minę, bo w gruncie rzeczy nie słyszała o podobnym jegomościu.
Aż nie przypomniała sobie o książce, z którą jej matula nie dała się rozdzielić, kiedy przychodził czas na pieczenie świątecznych przysmaków dla rodziny.
- Naprawdę to on?! - spytała mężczyznę zadziwiona. - Ale tak osobiście? Może uda mi się zdobyć autograf dla mateczki. Nadal chcesz szukać czegoś na wytrawnie? - szturchnęła łagodnie przyjaciółkę, zachęcając, żeby poszły razem do przodu.
- Odrobinę męcząca, ale to dlatego, że poprzedniej nocy źle spałam. Mieliśmy... niespodziewaną wizytę w domu. - zerknęła na Rianę, uśmiechając się kątem ust w rozbawieniu. - Przyznaj, że o wiele bardziej chodzi ci o samych zręcznych budowlańców niż okazję do naprawienia przecieku w kuchni - szepnęła do niej, zalotnie wzruszając ramionami. - W najbliższym czasie szykują się Zaduszki. Może wtedy jakiś duch zdradziłby ci magiczny pomysł na łatanie dachu?
Zatrzymały się obie przy stoisku, gdzie Rosemary z uśmiechem wdzięczności spytała, czy mogą poczęstować się racuchami z dżemem - porcją na dwie. Pulchna kobieta podała im po połówce na chusteczce, za co Romy jej podziękowała, i poszły dalej. Z największą ochotą wgryzła się w słodki wypiek.
- Na fałdki Helgi, jakie to jest niebiańskie... - wymruczała, przymykając oczy. Po kryjomu otarła kącik ust chusteczką, żeby pozbyć się resztki dżemu. - Dookoła tyle słodkości, a ty na wytrawnie szukasz? Ja to bym miodu jeszcze spróbowała!
Już miała rozglądać się za czymś jeszcze, bo nie dość, że była głodna, to zapachy dookoła okrutnie nęciły, ale dookoła nich rozległy się jakieś krzyki, entuzjastyczne wołania. Rozejrzała się z zaciekawieniem, dogryzając do końca kawałek racucha. Obejrzała się na krzyczącego za nimi mężczyznę i uniosła brwi, bo nie do końca kojarzyła to zagranicznie brzmiące nazwisko. Nie dostała informacji, kto ma być gościem na poczęstunku. Spojrzała na Rianę i zrobiła minę, bo w gruncie rzeczy nie słyszała o podobnym jegomościu.
Aż nie przypomniała sobie o książce, z którą jej matula nie dała się rozdzielić, kiedy przychodził czas na pieczenie świątecznych przysmaków dla rodziny.
- Naprawdę to on?! - spytała mężczyznę zadziwiona. - Ale tak osobiście? Może uda mi się zdobyć autograf dla mateczki. Nadal chcesz szukać czegoś na wytrawnie? - szturchnęła łagodnie przyjaciółkę, zachęcając, żeby poszły razem do przodu.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Mhm, to magia tych kombinezonów z szelkami - ruchem wolnej ręki wykonała gest poprawiania niewidzialnego ramiączka ubioru jakby sama miała na sobie takowy. Głupotę tę wypowiedziała błyskotliwie i bez zażenowania co mogło sugerować, iż są to jej faktyczne poglądy, których nie wstydziła się przy przyjaciółce. Przy rodzinnym stole najpewniej ugryzłaby się w język by ciocia Helenka nie transmutowała w jakieś czerwone warzywo miotając laczkiem - Jak myślisz, jeżeli normalnie nazywa się je ogrodniczkami to kiedy nosi je taki Pan Budowlaniec na budowie są to budowlanki? A może budowlany? - poprawiła ponieważ przeszło jej przez myśl, że spieszczona nazwa niezbyt pasuje do szorstkiego zawodu.
- Co do zasady na takich festynach oczekuje się słodkich zakąsek. Jako rzemieślnik poprawnym jest więc wyjść na przeciw oczekiwaniom ale jeżeli ktoś się wyłamie z konwencji to najpewniej jest przekonany o wyższości swojego przepisu nad innymi nawet pomimo innego profilu smakowego. To jest dobre - zamajtała nadgryzionym placuszkiem - ale wytrawny placek w takim miejscu może być wybitny - wyjaśniła słuszność swojego toku rozumowania z dumą wypychając do pełna jeden z polików otrzymaną zakąską. Zwolniła proces żucia zaskoczona entuzjastycznym straganiarzem. Pokiwała przecząco głową nie pewna tego, czy w ogóle powinna znać. Prawdopodobnie, gdyby rzucane nazwy słodyczy były eliksirami lub zmyślnymi komponentami nie robiłaby miny jakby mówiono do niej po chińsku - Możemy podejść zobaczyć tego całego mistrza. Przecież nie tak, że zajmie to cały dzień - później mogą poszukać innych przekąsek. Na razie dała się prowadzić Rose w zbiegowisko, a na jej twarzy pojawiło się zaciekawienie - Swoją drogą, jeżeli faktycznie będzie dawał autografy to masz coś co mogłabyś dać do podpisania i co twoja mama by zaakceptowała bez dziwnej miny? - pytała tak hipotetycznie.
- Co do zasady na takich festynach oczekuje się słodkich zakąsek. Jako rzemieślnik poprawnym jest więc wyjść na przeciw oczekiwaniom ale jeżeli ktoś się wyłamie z konwencji to najpewniej jest przekonany o wyższości swojego przepisu nad innymi nawet pomimo innego profilu smakowego. To jest dobre - zamajtała nadgryzionym placuszkiem - ale wytrawny placek w takim miejscu może być wybitny - wyjaśniła słuszność swojego toku rozumowania z dumą wypychając do pełna jeden z polików otrzymaną zakąską. Zwolniła proces żucia zaskoczona entuzjastycznym straganiarzem. Pokiwała przecząco głową nie pewna tego, czy w ogóle powinna znać. Prawdopodobnie, gdyby rzucane nazwy słodyczy były eliksirami lub zmyślnymi komponentami nie robiłaby miny jakby mówiono do niej po chińsku - Możemy podejść zobaczyć tego całego mistrza. Przecież nie tak, że zajmie to cały dzień - później mogą poszukać innych przekąsek. Na razie dała się prowadzić Rose w zbiegowisko, a na jej twarzy pojawiło się zaciekawienie - Swoją drogą, jeżeli faktycznie będzie dawał autografy to masz coś co mogłabyś dać do podpisania i co twoja mama by zaakceptowała bez dziwnej miny? - pytała tak hipotetycznie.
Pobrzękujący gwar prędko umknął uwadze, gdy do przodu wyrwało mnie szarpnięcie. Wystarczająco gwałtowne, bym kolejny raz zachwiał się na prostym gruncie - było mi to przeznaczone, lecz tym razem nie senna mgła zasnuwała oczy, skąd, jedynie żywe zainteresowanie kudłatej tropicielki - ledwo mrugnąłem, ledwo wybełkotałem parę powstrzymujących i zupełnie nieskutecznych słów, a jej nos już zanurzał się między fałdy lekkiego materiału, porzuconego na ścieżce. Kim byłem, by kłócić się z psim instynktem?
- Co masz? - znalezisko omiotłem spojrzeniem, ale oko i tak zawisło na energicznych tańcach ogona... znałem Szałwię zbyt dobrze, by zakładać, że bez trudu zostawi swój trop i pozwoli nam wrócić do domu. Do cichego, spokojnego domu, w objęcia gór, z dala od tłumu nieznanych twarzy. Mogłem ją zmusić, mogłem stanowczo powiedzieć - wracamy, zostaw - wtedy ze smętną miną wlokłaby się za moją nogą razem z pochodem wyrzutów sumienia. I jak tu złamać psie serce? Marny był ze mnie detektyw, psu do łap nie dorastałem, ale wystarczyło spojrzenie na zatłoczoną uliczkę, by stwierdzić, że właścicielka mogła kierować się właśnie tam. Nie tam. Tylko-nie-tam. - Nie wytrzymasz, co? - mruknąłem, sięgając dłonią do psiego łba, chcąc zmierzwić złote włosy zanim poleciłem - Dobra, szukaj.
No i się zaczęło. Entuzjazm wylewał się uszami, przynajmniej Szałwia bawiła się świetnie, bo ja, w przeciwieństwie do narwanego czworonoga, zostałem zalany lękiem, zażenowaniem i niepewnością, gdy tylko przekroczyliśmy magiczną linię, oddzielającą nas od alei kupieckiej. Nerwowy śmiech uzupełniły mamrotane pod nosem frazy: przepraszam, proszę wybaczyć, z łatwością ginęły wśród wesołych zdań, ale psina nie zważała na nic, niuchała tylko intensywnie, obierając najbardziej pokręcony tor z możliwych. Zakręt, piruet, w drugą stronę, w tył zwrot, jednak nie, jednak tam, szybciej, już prawie znalazła. Merlinie, starałem się tylko zachować równowagę (emocjonalną też, warto podkreślić), gdy kolejny raz zmieniała kierunek. Stres sięgnął zenitu, kiedy materiał wyślizgnął się z mojej dłoni i musiałem posunąć się do bałwańskich akrobacji, by go złapać - ta w jedną, ja w drugą, cwana bestia była całkiem silnym psiskiem, a ja... ehm. Może powinienem przenosić więcej doniczek. Na pewno powinienem przenosić więcej doniczek. - Cze... kaj... - wydusiłem, próbując dosięgnąć tego przeklętego skrawka, ale upór drugiej strony był tak niezłomny, tak dziarski, że moja otępiała energia zadrżała w posadach. No jeszcze będzie mnie poganiać! Szybko przeniosłem na nią spojrzenie, lekko oburzone, ale na widok wyłaniających się znad ogona ludzi aż mnie zatkało. Brwi powędrowały do góry, a smycz wyrwała się z dłoni, zabierając całe podparcie. Świetnie, rozciągnięty przy samym bruku w kompromitującym przykucu, oparty na łokciu, z rozdarciem w ulubionym płaszczu, tuż przed nosem ludzi, których znałem. KOSZMAR. Weź się w garść, weź się w garść, wstańże w końcu! Zajęło mi to pewnie sekundę, choć miałem wrażenie, że obserwują mnie od dobrych dziecięciu minut. Lekko drżące palce wreszcie zacisnęły się na materiale, podniosłem się i odruchowo otrzepałem zupełnie czyste spodnie. Świetnie. Szałwia faktycznie znalazła właścicielkę - albo stwierdziła, że najlepszym pomysłem będzie skompromitowanie mnie przed Maeve. Wieki jej nie widziałem, a jednak w znajomych rysach malowało się zakopane wspomnienie, na moment skuwające serce żałobą. Odwiedziła nas krótko po przeprowadzce, jesienią, obie zapadały się w miękkich kocach na trawie, bo Philomena uparła się, że chce oglądać gwiazdy. Co jakiś czas przynosiłem im tylko gorącą herbatę, nie wtrącając się zanadto w rozmowę. A teraz - teraz ganiałem za smyczą swojego psa, który kręcił się chaotycznie wokół Maeve Clearwater. Chyba. Bo może już nie Clearwater? W końcu złapałem linkę i próbując utrzymać Szałwię na wodzy, postanowiłem użyć czegoś, o czym zdążyłem zapomnieć. Języka w gębie.
- Twoja? - na dźwięk niepewności we własnym głosie miałem ochotę zapaść się pod ziemię, ale przez wyciągniętą w stronę kobiety dłoń przelewała się pomięta apaszka. Nie zdołałem powiedzieć nic więcej, bo pies już znalazł sobie nowe zainteresowanie, a ja całkowicie przestawałem orientować się w przestrzeni. Co tu się w ogóle działo? Jakiś słodki zapach? Gdzieś ktoś krzyczał o jakichś mistrzach? Pal licho, bo huragan rwał dziko, ale po co? Co znowu znalazła?
- Vincent, cz... - urwałem, bo skubana szarpnęła, więc w przypływie emocji też szarpnąłem za smycz, licząc na to, że w końcu się opanuje - cześć - dokończyłem, zaraz słysząc z dołu chrupanie. - Szałwia! - jęknąłem ze zrezygnowaniem, dostrzegając okruchy pałaszowanego ciastka. Mało jej było energii? - Wasze było? Odkupię - obiecałem, przyglądając się znajomym i nieznajomym przy stole.
- Co masz? - znalezisko omiotłem spojrzeniem, ale oko i tak zawisło na energicznych tańcach ogona... znałem Szałwię zbyt dobrze, by zakładać, że bez trudu zostawi swój trop i pozwoli nam wrócić do domu. Do cichego, spokojnego domu, w objęcia gór, z dala od tłumu nieznanych twarzy. Mogłem ją zmusić, mogłem stanowczo powiedzieć - wracamy, zostaw - wtedy ze smętną miną wlokłaby się za moją nogą razem z pochodem wyrzutów sumienia. I jak tu złamać psie serce? Marny był ze mnie detektyw, psu do łap nie dorastałem, ale wystarczyło spojrzenie na zatłoczoną uliczkę, by stwierdzić, że właścicielka mogła kierować się właśnie tam. Nie tam. Tylko-nie-tam. - Nie wytrzymasz, co? - mruknąłem, sięgając dłonią do psiego łba, chcąc zmierzwić złote włosy zanim poleciłem - Dobra, szukaj.
No i się zaczęło. Entuzjazm wylewał się uszami, przynajmniej Szałwia bawiła się świetnie, bo ja, w przeciwieństwie do narwanego czworonoga, zostałem zalany lękiem, zażenowaniem i niepewnością, gdy tylko przekroczyliśmy magiczną linię, oddzielającą nas od alei kupieckiej. Nerwowy śmiech uzupełniły mamrotane pod nosem frazy: przepraszam, proszę wybaczyć, z łatwością ginęły wśród wesołych zdań, ale psina nie zważała na nic, niuchała tylko intensywnie, obierając najbardziej pokręcony tor z możliwych. Zakręt, piruet, w drugą stronę, w tył zwrot, jednak nie, jednak tam, szybciej, już prawie znalazła. Merlinie, starałem się tylko zachować równowagę (emocjonalną też, warto podkreślić), gdy kolejny raz zmieniała kierunek. Stres sięgnął zenitu, kiedy materiał wyślizgnął się z mojej dłoni i musiałem posunąć się do bałwańskich akrobacji, by go złapać - ta w jedną, ja w drugą, cwana bestia była całkiem silnym psiskiem, a ja... ehm. Może powinienem przenosić więcej doniczek. Na pewno powinienem przenosić więcej doniczek. - Cze... kaj... - wydusiłem, próbując dosięgnąć tego przeklętego skrawka, ale upór drugiej strony był tak niezłomny, tak dziarski, że moja otępiała energia zadrżała w posadach. No jeszcze będzie mnie poganiać! Szybko przeniosłem na nią spojrzenie, lekko oburzone, ale na widok wyłaniających się znad ogona ludzi aż mnie zatkało. Brwi powędrowały do góry, a smycz wyrwała się z dłoni, zabierając całe podparcie. Świetnie, rozciągnięty przy samym bruku w kompromitującym przykucu, oparty na łokciu, z rozdarciem w ulubionym płaszczu, tuż przed nosem ludzi, których znałem. KOSZMAR. Weź się w garść, weź się w garść, wstańże w końcu! Zajęło mi to pewnie sekundę, choć miałem wrażenie, że obserwują mnie od dobrych dziecięciu minut. Lekko drżące palce wreszcie zacisnęły się na materiale, podniosłem się i odruchowo otrzepałem zupełnie czyste spodnie. Świetnie. Szałwia faktycznie znalazła właścicielkę - albo stwierdziła, że najlepszym pomysłem będzie skompromitowanie mnie przed Maeve. Wieki jej nie widziałem, a jednak w znajomych rysach malowało się zakopane wspomnienie, na moment skuwające serce żałobą. Odwiedziła nas krótko po przeprowadzce, jesienią, obie zapadały się w miękkich kocach na trawie, bo Philomena uparła się, że chce oglądać gwiazdy. Co jakiś czas przynosiłem im tylko gorącą herbatę, nie wtrącając się zanadto w rozmowę. A teraz - teraz ganiałem za smyczą swojego psa, który kręcił się chaotycznie wokół Maeve Clearwater. Chyba. Bo może już nie Clearwater? W końcu złapałem linkę i próbując utrzymać Szałwię na wodzy, postanowiłem użyć czegoś, o czym zdążyłem zapomnieć. Języka w gębie.
- Twoja? - na dźwięk niepewności we własnym głosie miałem ochotę zapaść się pod ziemię, ale przez wyciągniętą w stronę kobiety dłoń przelewała się pomięta apaszka. Nie zdołałem powiedzieć nic więcej, bo pies już znalazł sobie nowe zainteresowanie, a ja całkowicie przestawałem orientować się w przestrzeni. Co tu się w ogóle działo? Jakiś słodki zapach? Gdzieś ktoś krzyczał o jakichś mistrzach? Pal licho, bo huragan rwał dziko, ale po co? Co znowu znalazła?
- Vincent, cz... - urwałem, bo skubana szarpnęła, więc w przypływie emocji też szarpnąłem za smycz, licząc na to, że w końcu się opanuje - cześć - dokończyłem, zaraz słysząc z dołu chrupanie. - Szałwia! - jęknąłem ze zrezygnowaniem, dostrzegając okruchy pałaszowanego ciastka. Mało jej było energii? - Wasze było? Odkupię - obiecałem, przyglądając się znajomym i nieznajomym przy stole.
who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pawilon różności
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka