Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka
Pawilon różności
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Pawilon różności
Przybytek poświęcony przedmiotom codziennej potrzeby, jak i niepotrzeby - kałamarzom, pergaminom, przyborom kuchennym, dziecięcym zabawkom, starym instrumentom i wielu, wielu innym. Poszukując bibelotów do wyposażenia domów, dekoracji, podstawowych przyrządów artystycznych i tym podobnych, można mieć pewność, że odnajdzie się je właśnie w Pawilonie Różności. Ściany w kolorze butelkowej zieleni podtrzymują niezliczoną ilość tanich obrazów, odbitek suchorytów, małych litografii i oprawionych ruchomych zdjęć. Wszelka inna powierzchnia została zagospodarowana na półki, lady, wystawy i regały, na których pod cienką warstewką kurzu można natrafić na niemalże wszystko, czego dusza zapragnie.
Wąsacz klepnął się w udo z taką mocą, że aż zafalowało pod materiałem spodni.
– Tego nie wie nikt! – odparł wesoło na pytanie Thalii i mrugnął do niej, zupełnie jakby dzielili jakiś nieznany reszcie sekret. – A bo dupa wołowa ze mnie, nie przedstawiłem się w ogóle. Stasio jestem – mężczyzna skinął głową każdemu z osobna, wobec najmłodszej Maisie wykonując gest, jak gdyby uchylał rondo niewidzialnego kapelusza. Obcobrzmiący akcent wydał się nagle całkowicie naturalny, dla wprawionych uszu wskazując środkowo-wschodnie rejony Europy.
– A jakże! – potaknął Maeve. – Niecodziennie otwiera się na nowo całą ulicę. Chodzą plotki, że musiał wybierać pomiędzy Plymouth, a akcją charytatywną w Londynie, tam też jakieś słodkości mieli podawać, ale kto normalny wybrałby to siedlisko żmij, no ja nie mogę… – Stasio zamyślił się, westchnął potężnie i znów podkręcił wąsa. Zdawało się, że przebywanie w centrum uwagi i robienie wokół siebie ogólnego szumu bardzo mu pasuje. Słysząc dalszą część wypowiedzi Maeve, sięgnął za pazuchę kraciastej kamizelki i wydobył stamtąd metalowe pudełeczko po mugolskich miętówkach, uchylił je ostrożnie.
– Mam tu jeszcze – rzekł konspiracyjnie, rozglądając się na boki – pudrowego cuksa rozweselającego. Nie działa tak mocno jak wata, ale… – Stasio wzruszył potężnymi barkami i podsunął pudełeczko Maeve, jednocześnie rozglądając się po twarzach zebranych, gotów częstować dalej jeśli tylko ktoś wyrazi takie życzenie – …ale i tak daje kopa. I jest przy tym totalnie bezpieczny dla cery! Widzisz? – Wskazał paluchem na własną facjatę. – Ani jednej niedoskonałości!
Gdy w pobliżu pojawiły się Rosemary i Riana, Stasio natychmiast zainteresował się także nimi. Pokiwał głową z namysłem, podkręcił wąsa wedle starej, francuskiej mody. Tłum wokół nich zdawał się jeszcze mocniej zgęstnieć, podekscytowane szepty i półsłówka falowały w powietrzu na wzór jesiennych liści.
– Mam przy sobie notesik na takie okazje, pożyczę, to nie problem – zaoferował Rosemary i sięgnął do przytroczonej do paska sakiewki. Wsunął tam całą dłoń, potem przedramię, intensywnie gmeracjąc w środku. Coś stuknęło, coś kliknęło, coś zaszeleściło, aż po chwili czarodziej wydobył z sakiewki swoją zdobycz. Notes był niewielki, mieścił się w kobiecej dłoni. Miał także miniaturowe piórko na łańcuszku i niewielką fiolkę atramentu.
Gdy Stasio poszukiwał notesu, wypatrująca mistrza Maeve mogła spostrzec na niebie dziwny, czarny punkcik. Poruszał się szybko, sprawnie rósł w oczach, już po chwili przyjmując kształt naprawdę sporego, czarnego kociołka za którym snuła się chmura fioletowo-różowego pyłu. Na tym etapie niewielu gości alei zorientowało się, że coś nadciąga, nawet sam Stasio – wierny fan Mistrza – nie spostrzegł niczego, zbyt zajęty kręcącą się przy stoliku Szałwią.
– Co za piękna sztuka! – pochwalił z uznaniem. – Mój brat zajmuje się takimi w Czechach! Mądre z nich bestie i oooo – obruszył się teatralnie, z humorem, gdy Szałwia pochłonęła ciastko – widzę, że pański egzemplarz także wyjątkowo łakomy, hm?
Ledwie wypowiedział te słowa, a tłum zawrzał, westchnął i zamilkł. Powietrze wypełnił szum nadlatującego kociołka, który z pozycji gości wydawał się tylko coraz większy i większy, finalnie osiągając rozmiar naprawdę potężnej krowy. Ciągnący się za nim pył skwierczał i syczał, strzelał jak miniaturowe zimne ognie, a w tym kotle – niektórzy aż przecierali oczy – siedział mężczyzna wyjątkowo postawny, z potężnym wąsem, rozczochranym włosem skrytym częściowo pod czapką cukiernika. Biało-zielony, elegancki fartuch zdawał się idealnie skrojony do potężnej sylwetki, a nowoczesne gogle Tajfun-56 z przyciemnianego goblińskiego szkła chroniły oczy.
– To Mistrz! – wydarł się ktoś w tłumie. – Mistrz Scarpelli!
Tłum, dotychczas cichy i jakby pogrążony w częściowym szoku, nagle ożył. Podniosły się gwarne rozmowy, pełne napięcia gdybania, parę dziewczyn westchnęło romantycznie, paru chłopców napięło barki, na oko mierząc się z potężnym Włochem.
Kociołek – mimo swoich słusznych rozmiarów – gładko wylądował nieopodal zajętego przez was stolika, a sam Mistrz wyskoczył z niego zgrabnie, płynnie, jakby była to dla niego jedynie dziecięca igraszka.
– Buongiorno! – zawołał donośnie, dramatycznie zrywając cukierniczą czapkę z głowy i kłaniając się w pas. Głos miał mocny, tubalny, a przy tym kojarzący się w miły sposób. – Mistrz Luigi Scarpelli, kawaler Orderu Cukierniczego Pierwszej Klasy, laureat Naprawdę Złotej Babeczki “Kwartalnika Cukierniczego”, kłaniam się państwu!
Tłum westchnął. Ktoś stojący za Wilhelmem szturchnął go w ramię, wypchnął w stronę Mistrza. Ten gładko sięgnął po dłoń czarodzieja, uścisnął ją mocno i serdecznie.
– Pan to pewnie właściciel tego przybytku, prawda? – zaczął żywo, z przejęciem, w międzyczasie ściągając przez głowę gogle lotnicze. – Świetna robota z tą aleją, doprawdy wspaniała. Nieczęsto widzi się takie zaangażowanie w narodzie, we Włoszech na przykład prędzej rozkradłyby to wszystko latające prosięta, niż by się zebrano… tak, tak, prawdę rzekłem… – kontynuował Mistrz, gestykulując przy tym wyjątkowo obficie. Z kociołka wygramolił się skrzat domowy – wyjątkowo skwaszony – a za nim goblin.
– To moi pomocnicy! – Klasnął dwa razy w dłonie, zachęcając dwójkę nowoprzybyłych do pracy. – Proszę, proszę, szybcikiem, co by każdy mógł zakosztować nowego specjału!
– A cóż to za specjał? – zapytała starsza kobieta, poprawiając okulary.
Mistrz błysnął zębami w czarującym uśmiechu. Z kociołka strzeliło iskrami; sięgający do wnętrza goblin wpadł do środka, skrzat na moment złapał się za głowę. Scarpelli zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Klasnął ponownie, skrzat pstryknął, kociołek sypnął różowym pyłem, goblin czknął. Z wnętrza kociołka wyfrunęły kolejno tace obsadzone babeczkami w czterech kolorach: żółtym, czerwonym, niebieskim i zielonym. Krem na każdej z nich mienił się i błyszczał, opalizował jakby utkany z cukrowej waty. We wnętrzu kremu coś migotało, kształtem przypominając złotą kulkę.
– To Smocze Skarby – obwieścił dumnie Mistrz, obserwując jak tace wpływają między chętnych do kosztowania, a na każdym stoliku lądują po dwa naczynia pełne babeczek. – Darmowe próbki rzecz jasna, te pełnowymiarowe dostępne będą do kupienia lada moment! Wraz z moją nową książką “Moje Cukiernicze Ja”, zapraszam, zapraszam! Mamy także karmelowe skrzaty domowe, zaczarowane trufle, kociołkowe muffinki, nugatowe różdżki i pikantne pychotki! Chętnych proszę o uformowanie kolejki, unikniemy chaosu, porządek będzie i… mamma mia! – Mistrz aż podskoczył, gdy jedna z dziewczyn podkradła się do niego z notesikiem i poprosiła o autograf. Luigi z niewątpliwie niepokojącym i dość narcystycznym zadowoleniem podpisał kartonik, pozostawiając nawet dedykację tak słodką, że dziewczynę trzeba było wynosić na rękach.
Przed napisaniem następnego posta, każdy gracz zobowiązany jest do wykonania rzutu kością k3 w szafce zniknięć i zinterpretowania wyniku według rozpiski, a następnie zawarcia podanego efektu w swoim poście.
1: Pojawienie się Mistrza wywołało niemałe poruszenie. Ktoś cię potrącił lub popchnął, upuszczając przy tym pokryty miodem placek. Plama na twoim ubraniu wydaje się poważna, a zapach miodu otula zmysły w jakiś niecodzienny, dziwny sposób.
2: Szałwia atakuje! Twoja darmowa próbka mistrzowskiego specjału znajduje się w stanie bezpośredniego zagrożenia, które objawia się pod postacią uśmiechniętej mordki i merdającego ogona. Psia perswazja to nie w kij dmuchał, musisz się wykazać prawdziwym sercem z kamienia albo podzielić łupem. Niezależnie od wybranej ścieżki, wyraźnie czujesz zapach kojarzący się jedynie z ucztą w Wielkiej Sali.
3: Wybrałeś specjał, który barwą nawiązywał do twojego szkolnego domu. Nawiedza cię fala przyjemnych wspomnień, ciało otula dziwnie znajome ciepło, jakbyś znów mógł owinąć się kocem i zasiąść przy kominku w Pokoju Wspólnym. Granica pomiędzy wspomnieniem, a rzeczywistością, wydaje się być wyjątkowo cienka i obleczona w postać smakowitej babeczki. W oddali słyszysz uczniów z Żabiego Chóru, ale jeśli się rozejrzysz - nie dostrzeżesz nikogo znajomego.
Czas na odpis: 26 czerwca
– Tego nie wie nikt! – odparł wesoło na pytanie Thalii i mrugnął do niej, zupełnie jakby dzielili jakiś nieznany reszcie sekret. – A bo dupa wołowa ze mnie, nie przedstawiłem się w ogóle. Stasio jestem – mężczyzna skinął głową każdemu z osobna, wobec najmłodszej Maisie wykonując gest, jak gdyby uchylał rondo niewidzialnego kapelusza. Obcobrzmiący akcent wydał się nagle całkowicie naturalny, dla wprawionych uszu wskazując środkowo-wschodnie rejony Europy.
– A jakże! – potaknął Maeve. – Niecodziennie otwiera się na nowo całą ulicę. Chodzą plotki, że musiał wybierać pomiędzy Plymouth, a akcją charytatywną w Londynie, tam też jakieś słodkości mieli podawać, ale kto normalny wybrałby to siedlisko żmij, no ja nie mogę… – Stasio zamyślił się, westchnął potężnie i znów podkręcił wąsa. Zdawało się, że przebywanie w centrum uwagi i robienie wokół siebie ogólnego szumu bardzo mu pasuje. Słysząc dalszą część wypowiedzi Maeve, sięgnął za pazuchę kraciastej kamizelki i wydobył stamtąd metalowe pudełeczko po mugolskich miętówkach, uchylił je ostrożnie.
– Mam tu jeszcze – rzekł konspiracyjnie, rozglądając się na boki – pudrowego cuksa rozweselającego. Nie działa tak mocno jak wata, ale… – Stasio wzruszył potężnymi barkami i podsunął pudełeczko Maeve, jednocześnie rozglądając się po twarzach zebranych, gotów częstować dalej jeśli tylko ktoś wyrazi takie życzenie – …ale i tak daje kopa. I jest przy tym totalnie bezpieczny dla cery! Widzisz? – Wskazał paluchem na własną facjatę. – Ani jednej niedoskonałości!
Gdy w pobliżu pojawiły się Rosemary i Riana, Stasio natychmiast zainteresował się także nimi. Pokiwał głową z namysłem, podkręcił wąsa wedle starej, francuskiej mody. Tłum wokół nich zdawał się jeszcze mocniej zgęstnieć, podekscytowane szepty i półsłówka falowały w powietrzu na wzór jesiennych liści.
– Mam przy sobie notesik na takie okazje, pożyczę, to nie problem – zaoferował Rosemary i sięgnął do przytroczonej do paska sakiewki. Wsunął tam całą dłoń, potem przedramię, intensywnie gmeracjąc w środku. Coś stuknęło, coś kliknęło, coś zaszeleściło, aż po chwili czarodziej wydobył z sakiewki swoją zdobycz. Notes był niewielki, mieścił się w kobiecej dłoni. Miał także miniaturowe piórko na łańcuszku i niewielką fiolkę atramentu.
Gdy Stasio poszukiwał notesu, wypatrująca mistrza Maeve mogła spostrzec na niebie dziwny, czarny punkcik. Poruszał się szybko, sprawnie rósł w oczach, już po chwili przyjmując kształt naprawdę sporego, czarnego kociołka za którym snuła się chmura fioletowo-różowego pyłu. Na tym etapie niewielu gości alei zorientowało się, że coś nadciąga, nawet sam Stasio – wierny fan Mistrza – nie spostrzegł niczego, zbyt zajęty kręcącą się przy stoliku Szałwią.
– Co za piękna sztuka! – pochwalił z uznaniem. – Mój brat zajmuje się takimi w Czechach! Mądre z nich bestie i oooo – obruszył się teatralnie, z humorem, gdy Szałwia pochłonęła ciastko – widzę, że pański egzemplarz także wyjątkowo łakomy, hm?
Ledwie wypowiedział te słowa, a tłum zawrzał, westchnął i zamilkł. Powietrze wypełnił szum nadlatującego kociołka, który z pozycji gości wydawał się tylko coraz większy i większy, finalnie osiągając rozmiar naprawdę potężnej krowy. Ciągnący się za nim pył skwierczał i syczał, strzelał jak miniaturowe zimne ognie, a w tym kotle – niektórzy aż przecierali oczy – siedział mężczyzna wyjątkowo postawny, z potężnym wąsem, rozczochranym włosem skrytym częściowo pod czapką cukiernika. Biało-zielony, elegancki fartuch zdawał się idealnie skrojony do potężnej sylwetki, a nowoczesne gogle Tajfun-56 z przyciemnianego goblińskiego szkła chroniły oczy.
– To Mistrz! – wydarł się ktoś w tłumie. – Mistrz Scarpelli!
Tłum, dotychczas cichy i jakby pogrążony w częściowym szoku, nagle ożył. Podniosły się gwarne rozmowy, pełne napięcia gdybania, parę dziewczyn westchnęło romantycznie, paru chłopców napięło barki, na oko mierząc się z potężnym Włochem.
Kociołek – mimo swoich słusznych rozmiarów – gładko wylądował nieopodal zajętego przez was stolika, a sam Mistrz wyskoczył z niego zgrabnie, płynnie, jakby była to dla niego jedynie dziecięca igraszka.
– Buongiorno! – zawołał donośnie, dramatycznie zrywając cukierniczą czapkę z głowy i kłaniając się w pas. Głos miał mocny, tubalny, a przy tym kojarzący się w miły sposób. – Mistrz Luigi Scarpelli, kawaler Orderu Cukierniczego Pierwszej Klasy, laureat Naprawdę Złotej Babeczki “Kwartalnika Cukierniczego”, kłaniam się państwu!
Tłum westchnął. Ktoś stojący za Wilhelmem szturchnął go w ramię, wypchnął w stronę Mistrza. Ten gładko sięgnął po dłoń czarodzieja, uścisnął ją mocno i serdecznie.
– Pan to pewnie właściciel tego przybytku, prawda? – zaczął żywo, z przejęciem, w międzyczasie ściągając przez głowę gogle lotnicze. – Świetna robota z tą aleją, doprawdy wspaniała. Nieczęsto widzi się takie zaangażowanie w narodzie, we Włoszech na przykład prędzej rozkradłyby to wszystko latające prosięta, niż by się zebrano… tak, tak, prawdę rzekłem… – kontynuował Mistrz, gestykulując przy tym wyjątkowo obficie. Z kociołka wygramolił się skrzat domowy – wyjątkowo skwaszony – a za nim goblin.
– To moi pomocnicy! – Klasnął dwa razy w dłonie, zachęcając dwójkę nowoprzybyłych do pracy. – Proszę, proszę, szybcikiem, co by każdy mógł zakosztować nowego specjału!
– A cóż to za specjał? – zapytała starsza kobieta, poprawiając okulary.
Mistrz błysnął zębami w czarującym uśmiechu. Z kociołka strzeliło iskrami; sięgający do wnętrza goblin wpadł do środka, skrzat na moment złapał się za głowę. Scarpelli zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Klasnął ponownie, skrzat pstryknął, kociołek sypnął różowym pyłem, goblin czknął. Z wnętrza kociołka wyfrunęły kolejno tace obsadzone babeczkami w czterech kolorach: żółtym, czerwonym, niebieskim i zielonym. Krem na każdej z nich mienił się i błyszczał, opalizował jakby utkany z cukrowej waty. We wnętrzu kremu coś migotało, kształtem przypominając złotą kulkę.
– To Smocze Skarby – obwieścił dumnie Mistrz, obserwując jak tace wpływają między chętnych do kosztowania, a na każdym stoliku lądują po dwa naczynia pełne babeczek. – Darmowe próbki rzecz jasna, te pełnowymiarowe dostępne będą do kupienia lada moment! Wraz z moją nową książką “Moje Cukiernicze Ja”, zapraszam, zapraszam! Mamy także karmelowe skrzaty domowe, zaczarowane trufle, kociołkowe muffinki, nugatowe różdżki i pikantne pychotki! Chętnych proszę o uformowanie kolejki, unikniemy chaosu, porządek będzie i… mamma mia! – Mistrz aż podskoczył, gdy jedna z dziewczyn podkradła się do niego z notesikiem i poprosiła o autograf. Luigi z niewątpliwie niepokojącym i dość narcystycznym zadowoleniem podpisał kartonik, pozostawiając nawet dedykację tak słodką, że dziewczynę trzeba było wynosić na rękach.
1: Pojawienie się Mistrza wywołało niemałe poruszenie. Ktoś cię potrącił lub popchnął, upuszczając przy tym pokryty miodem placek. Plama na twoim ubraniu wydaje się poważna, a zapach miodu otula zmysły w jakiś niecodzienny, dziwny sposób.
2: Szałwia atakuje! Twoja darmowa próbka mistrzowskiego specjału znajduje się w stanie bezpośredniego zagrożenia, które objawia się pod postacią uśmiechniętej mordki i merdającego ogona. Psia perswazja to nie w kij dmuchał, musisz się wykazać prawdziwym sercem z kamienia albo podzielić łupem. Niezależnie od wybranej ścieżki, wyraźnie czujesz zapach kojarzący się jedynie z ucztą w Wielkiej Sali.
3: Wybrałeś specjał, który barwą nawiązywał do twojego szkolnego domu. Nawiedza cię fala przyjemnych wspomnień, ciało otula dziwnie znajome ciepło, jakbyś znów mógł owinąć się kocem i zasiąść przy kominku w Pokoju Wspólnym. Granica pomiędzy wspomnieniem, a rzeczywistością, wydaje się być wyjątkowo cienka i obleczona w postać smakowitej babeczki. W oddali słyszysz uczniów z Żabiego Chóru, ale jeśli się rozejrzysz - nie dostrzeżesz nikogo znajomego.
Czas na odpis: 26 czerwca
Adriana Tonks
Nieznajomy nazwał się dupą wołową, w reakcji na co przechyliła lekko głowę, bezwiednie odwzorowując pozę, którą niekiedy raczył ją kuguchar Roland. Spojrzenie zabarwione miała uprzejmym niedowierzaniem, usta zaś rozciągnięte w nieznacznym, dyktowanym dobrym wychowaniem uśmiechu. – Miło poznać, Maeve – przedstawiła się stosunkowo oszczędnie, by nie wyjść na niekulturalną. Z jednej strony jego nagłe zajęcie miejsca przy ich stoliku przyprawiło ją o kolejne ukłucie irytacji, z drugiej jednak – wiedziała przecież, na co się pisze. Na tłumy, na hałas, na zgiełk. Wzięła więc jeden głębszy oddech, zaprzestała nerwowej zabawy pierścionkiem i przypomniała sobie kilka rad, które wyczytała w księdze traktującej o oklumencji, nim powróciła spojrzeniem ku jego nalanej, podkreślonej wąsem twarzy, w przelocie zahaczając wzrokiem o sylwetkę stojącej z boku, nieśmiałej Maisie i witając się z nią cichym dzień dobry.
Wtedy jednak – dość nieoczekiwanie – mężczyzna ściszył głos i sięgnął za pazuchę, ukazując ich oczom niepozorne metalowe pudełeczko. Pudrowe cuksy rozweselające...? Zmarszczyła brew, naprędce rozważając wszelkie za i przeciw. Nie powinna korzystać z jego propozycji, Merlin jeden raczył wiedzieć, czy prezentowana rubaszność była li tylko fasadą. Praca w wywiadzie wyostrzyła jej podejrzliwość, nakazywała kwestionować dobre intencje obcych – lecz przecież z drugiej strony pokładała niemałą wiarę w swój zmysł obserwacji, w wyczuwanie kłamstw, no i nie była tu sama. Obok miała Vincenta z Thalią, gdyby przyszło co do czego, gdyby Stasio spróbował ją otruć – nawet w myślach Maeve brzmiało to dość śmiesznie – zapewne ruszyliby jej z pomocą. A jeśli te drobne smakołyki naprawdę mogły poprawić nastrój, chociaż odrobinę, i odegnać wiszące tuż nad głową czarne chmury... – Dziękuję. Z tą cerą to najważniejsze, kamień z serca, że nie muszę obawiać się ewentualnych konsekwencji – odparła z lekkim, dobrze maskowanym przekąsem, ostrożnie ujmując jednego z cuksów między palce wolnej dłoni.
Powiodła dookoła wzrokiem, sięgnęła nim nawet ku niemalże bezchmurnemu niebu, i kiedy już zaczęła nabierać coraz poważniejszych podejrzeń, że dojrzana na horyzoncie kropka jest czymś istotniejszym niż jedynie kołującym nad Plymouth ptakiem, kilka rzeczy wydarzyło się niemalże jednocześnie. Drgnęła, wyraźnie zaskoczona, gdy ni stąd, ni zowąd dopadł do niej rozemocjonowany pies, machając przy tym ogonem na tyle energicznie, że zahaczał nim o wszystko dookoła; zwykle podchodziła z ostrożnością do zwierząt, których nie znała, ten jednak czworonóg, choć nieznajomy, nie wysyłał żadnych niepokojących sygnałów, toteż bez większego strachu wyciągnęła ku niemu dłoń – wpierw, by ją powąchał, później również po to, by podrapać go za uchem. Niewiele później spojrzała w bok, w kierunku, gdzie zdawało jej się, że kątem oka zarejestrowała gwałtowniejszy ruch, a który w pierwszej chwili zignorowała, bo przecież stale otaczał ich tabun ludzi; miała nadzieję zlokalizować w ten sposób właściciela lub właścicielkę sympatycznej psiny.
Znów zmarszczyła brew, nie do końca wierząc temu, co ujrzała. Choć minęło kilka długich lat, do tego przyjmował dość niecodzienną, utrudniającą przyjrzenie mu się pozę, nic się nie zmienił. Bez trudu rozpoznała charakterystyczną czuprynę, mocno zarysowane brwi i osadzone pod nimi oczy – zwykle łagodne i senne, teraz rozszerzone w niemej, wyraźnie odmalowującej się na męskiej twarzy panice. Nie była w stanie przypomnieć sobie, kiedy widziała go po raz ostatni; czy jeszcze na ministerialnych korytarzach, czy później, na niewielkim szkockim cmentarzu, pogrążonego w wyciskającej dech z piersi żałobie. Znacznie wyraźniej powracały do niej obrazy tych nielicznych chwil, które wspólnie dzielili z Philomeną, szczęśliwych i beztroskich.
– Wilkie? – Może nie powinna zwracać się do niego tak poufale, lecz przecież przez gardło nie przeszłoby jej poważne, budujące zbędny dystans Wilhelm; nie lubił tego, tak przynajmniej mawiała Philly. – Wszystko w porządku? – zapytała, obejmując go zatroskanym spojrzeniem, gdy już zebrał się do pionu i podszedł bliżej; wtedy też sięgnął po psią smycz, skutecznie rozwiewając wątpliwości dotyczące tożsamości właściciela węszącego tu i tam zwierzęcia. Dopiero w chwili, w której zadał swoje podszyte dyskomfortem pytanie, wyciągnął ku niej zwiewny materiał apaszki, dotarło do niej, że o czymś zapomniała, że coś zgubiła. Zamrugała raz i drugi, a przez twarz przemknął grymas zdziwienia – nie powinna pozwalać sobie na taką niefrasobliwość – prędko przemienił się on jednak w tknięty wdzięcznością uśmiech; blady, lecz szczery. – Och. Tak, musiała mi się zsunąć... Dziękuję, tęskniłabym za nią – odparła cicho, z nutą zakłopotania, ostrożnie odbierając od niego zgubę, uważając, by przypadkiem nie musnąć odsłoniętej skóry. Nim zdążyłaby powiedzieć coś więcej, upewnić, czy znał pozostałych, zapytać, czy przybył do Plymouth specjalnie na okazję ponownego otwarcia alei albo też odnieść się jakoś do towarzyszącej im psiny, niesforna bestia skutecznie odwróciła uwagę Despensera, to szarpiąc, to pożerając jakieś zagubione ciastko. Zgrany duet. Nawet Stasio zdawał się urzeczony poczynaniami – jak się okazało – Szałwii.
A później – później ona sama rozproszyła się na dźwięk coraz wyraźniejszego szumu, a także towarzyszących mu świstów i syków. Co u licha? Czy to mógł być kociołek? Kociołek, w którym ktoś siedział...? Tłum zawrzał na nowo, gdy ktoś rozpoznał w czarodzieju o jakże niecodziennym środku transportu oczekiwanego mistrza Scarpelliego. No cóż, wejście na pewno miał widowiskowe, musiała mu to przyznać. Wstała z miejsca, śpiesznie przywiązała apaszkę do paska torebki, próbując sięgnąć wzrokiem ponad głowami oddzielających ją od postawnego Włocha widzów; ten już wylądował, i to niedaleko, witając się z zalewającym aleję tłumem. Wtedy jednak ktoś celowo lub zupełnym przypadkiem pchnął Wilkiego do przodu, a mistrz – w wyniku przedziwnego nieporozumienia – wziął go za właściciela jednego z pobliskich lokali; na Merlina, pech podążał za nim krok w krok. Westchnęła cicho, ze zdziwieniem zauważając, że zamiast wyraźnej irytacji na dziwne zachowanie gawiedzi odczuła raczej coś na kształt pobłażliwego rozbawienia; czyżby cuksy naprawdę działały? Nie miała czasu zastanowić się nad tym dłużej. Na ich oczach rozgrywał się spektakl jednego aktora – wszak i goblin, i skrzat nie mogli konkurować ze znajdującym się w centrum uwagi Luigim – urozmaicany efektami specjalnymi. Tu iskry, tam pył, ochy i achy. Cukiernik z wyraźną dumą pochwalił się swym najnowszym specjałem, zachęcając zebranych do uformowania kolejki; w sumie, dlaczego nie, babeczki o przywodzącym na myśl Hogwart zdobieniu wyglądały naprawdę smakowicie. A przy okazji przyprawiały o skręt niemalże pustego żołądka.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim w końcu sięgnęła po ozdobiony błękitem smakołyk – chyłkiem czmychnęła w kierunku ich stolika, mając nadzieję, że spotka tam pozostałych, dopiero wtedy przechodząc do degustacji. Dlaczego nazywał je Smoczymi Skarbami? Czy powinna spodziewać się jakiegoś niepokojącego efektu...? Wzięła ostrożny kęs, próbując nie ubrudzić się przy tym lukrem, i ledwie moment później nawiedziło ją dziwne, nienaturalne ciepło, którego nie czuła już... długo. Zbyt długo. Otuliła ją iluzja bezpieczeństwa, a ulokowany na szczycie wieży astronomicznej Pokój Wspólny stanął przed oczyma jak żywy. Pamiętała te fotele, zdobione gwiazdami koce, trzaskający w kominku ogień, w końcu spędzały tu długie godziny, ślęcząc na kolejnymi wypracowaniami i grubszymi niż rozsądek podpowiadał lekturami. Jednak kto nagle zaczął śpiewać? Ktoś za nią? I skąd ten rechot...? Obejrzała się przez ramię, zawieszona między tu i teraz, a odległą przeszłością, niewidzącym wzrokiem poszukując członków Żabiego Chóru.
| poturlane
Wtedy jednak – dość nieoczekiwanie – mężczyzna ściszył głos i sięgnął za pazuchę, ukazując ich oczom niepozorne metalowe pudełeczko. Pudrowe cuksy rozweselające...? Zmarszczyła brew, naprędce rozważając wszelkie za i przeciw. Nie powinna korzystać z jego propozycji, Merlin jeden raczył wiedzieć, czy prezentowana rubaszność była li tylko fasadą. Praca w wywiadzie wyostrzyła jej podejrzliwość, nakazywała kwestionować dobre intencje obcych – lecz przecież z drugiej strony pokładała niemałą wiarę w swój zmysł obserwacji, w wyczuwanie kłamstw, no i nie była tu sama. Obok miała Vincenta z Thalią, gdyby przyszło co do czego, gdyby Stasio spróbował ją otruć – nawet w myślach Maeve brzmiało to dość śmiesznie – zapewne ruszyliby jej z pomocą. A jeśli te drobne smakołyki naprawdę mogły poprawić nastrój, chociaż odrobinę, i odegnać wiszące tuż nad głową czarne chmury... – Dziękuję. Z tą cerą to najważniejsze, kamień z serca, że nie muszę obawiać się ewentualnych konsekwencji – odparła z lekkim, dobrze maskowanym przekąsem, ostrożnie ujmując jednego z cuksów między palce wolnej dłoni.
Powiodła dookoła wzrokiem, sięgnęła nim nawet ku niemalże bezchmurnemu niebu, i kiedy już zaczęła nabierać coraz poważniejszych podejrzeń, że dojrzana na horyzoncie kropka jest czymś istotniejszym niż jedynie kołującym nad Plymouth ptakiem, kilka rzeczy wydarzyło się niemalże jednocześnie. Drgnęła, wyraźnie zaskoczona, gdy ni stąd, ni zowąd dopadł do niej rozemocjonowany pies, machając przy tym ogonem na tyle energicznie, że zahaczał nim o wszystko dookoła; zwykle podchodziła z ostrożnością do zwierząt, których nie znała, ten jednak czworonóg, choć nieznajomy, nie wysyłał żadnych niepokojących sygnałów, toteż bez większego strachu wyciągnęła ku niemu dłoń – wpierw, by ją powąchał, później również po to, by podrapać go za uchem. Niewiele później spojrzała w bok, w kierunku, gdzie zdawało jej się, że kątem oka zarejestrowała gwałtowniejszy ruch, a który w pierwszej chwili zignorowała, bo przecież stale otaczał ich tabun ludzi; miała nadzieję zlokalizować w ten sposób właściciela lub właścicielkę sympatycznej psiny.
Znów zmarszczyła brew, nie do końca wierząc temu, co ujrzała. Choć minęło kilka długich lat, do tego przyjmował dość niecodzienną, utrudniającą przyjrzenie mu się pozę, nic się nie zmienił. Bez trudu rozpoznała charakterystyczną czuprynę, mocno zarysowane brwi i osadzone pod nimi oczy – zwykle łagodne i senne, teraz rozszerzone w niemej, wyraźnie odmalowującej się na męskiej twarzy panice. Nie była w stanie przypomnieć sobie, kiedy widziała go po raz ostatni; czy jeszcze na ministerialnych korytarzach, czy później, na niewielkim szkockim cmentarzu, pogrążonego w wyciskającej dech z piersi żałobie. Znacznie wyraźniej powracały do niej obrazy tych nielicznych chwil, które wspólnie dzielili z Philomeną, szczęśliwych i beztroskich.
– Wilkie? – Może nie powinna zwracać się do niego tak poufale, lecz przecież przez gardło nie przeszłoby jej poważne, budujące zbędny dystans Wilhelm; nie lubił tego, tak przynajmniej mawiała Philly. – Wszystko w porządku? – zapytała, obejmując go zatroskanym spojrzeniem, gdy już zebrał się do pionu i podszedł bliżej; wtedy też sięgnął po psią smycz, skutecznie rozwiewając wątpliwości dotyczące tożsamości właściciela węszącego tu i tam zwierzęcia. Dopiero w chwili, w której zadał swoje podszyte dyskomfortem pytanie, wyciągnął ku niej zwiewny materiał apaszki, dotarło do niej, że o czymś zapomniała, że coś zgubiła. Zamrugała raz i drugi, a przez twarz przemknął grymas zdziwienia – nie powinna pozwalać sobie na taką niefrasobliwość – prędko przemienił się on jednak w tknięty wdzięcznością uśmiech; blady, lecz szczery. – Och. Tak, musiała mi się zsunąć... Dziękuję, tęskniłabym za nią – odparła cicho, z nutą zakłopotania, ostrożnie odbierając od niego zgubę, uważając, by przypadkiem nie musnąć odsłoniętej skóry. Nim zdążyłaby powiedzieć coś więcej, upewnić, czy znał pozostałych, zapytać, czy przybył do Plymouth specjalnie na okazję ponownego otwarcia alei albo też odnieść się jakoś do towarzyszącej im psiny, niesforna bestia skutecznie odwróciła uwagę Despensera, to szarpiąc, to pożerając jakieś zagubione ciastko. Zgrany duet. Nawet Stasio zdawał się urzeczony poczynaniami – jak się okazało – Szałwii.
A później – później ona sama rozproszyła się na dźwięk coraz wyraźniejszego szumu, a także towarzyszących mu świstów i syków. Co u licha? Czy to mógł być kociołek? Kociołek, w którym ktoś siedział...? Tłum zawrzał na nowo, gdy ktoś rozpoznał w czarodzieju o jakże niecodziennym środku transportu oczekiwanego mistrza Scarpelliego. No cóż, wejście na pewno miał widowiskowe, musiała mu to przyznać. Wstała z miejsca, śpiesznie przywiązała apaszkę do paska torebki, próbując sięgnąć wzrokiem ponad głowami oddzielających ją od postawnego Włocha widzów; ten już wylądował, i to niedaleko, witając się z zalewającym aleję tłumem. Wtedy jednak ktoś celowo lub zupełnym przypadkiem pchnął Wilkiego do przodu, a mistrz – w wyniku przedziwnego nieporozumienia – wziął go za właściciela jednego z pobliskich lokali; na Merlina, pech podążał za nim krok w krok. Westchnęła cicho, ze zdziwieniem zauważając, że zamiast wyraźnej irytacji na dziwne zachowanie gawiedzi odczuła raczej coś na kształt pobłażliwego rozbawienia; czyżby cuksy naprawdę działały? Nie miała czasu zastanowić się nad tym dłużej. Na ich oczach rozgrywał się spektakl jednego aktora – wszak i goblin, i skrzat nie mogli konkurować ze znajdującym się w centrum uwagi Luigim – urozmaicany efektami specjalnymi. Tu iskry, tam pył, ochy i achy. Cukiernik z wyraźną dumą pochwalił się swym najnowszym specjałem, zachęcając zebranych do uformowania kolejki; w sumie, dlaczego nie, babeczki o przywodzącym na myśl Hogwart zdobieniu wyglądały naprawdę smakowicie. A przy okazji przyprawiały o skręt niemalże pustego żołądka.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim w końcu sięgnęła po ozdobiony błękitem smakołyk – chyłkiem czmychnęła w kierunku ich stolika, mając nadzieję, że spotka tam pozostałych, dopiero wtedy przechodząc do degustacji. Dlaczego nazywał je Smoczymi Skarbami? Czy powinna spodziewać się jakiegoś niepokojącego efektu...? Wzięła ostrożny kęs, próbując nie ubrudzić się przy tym lukrem, i ledwie moment później nawiedziło ją dziwne, nienaturalne ciepło, którego nie czuła już... długo. Zbyt długo. Otuliła ją iluzja bezpieczeństwa, a ulokowany na szczycie wieży astronomicznej Pokój Wspólny stanął przed oczyma jak żywy. Pamiętała te fotele, zdobione gwiazdami koce, trzaskający w kominku ogień, w końcu spędzały tu długie godziny, ślęcząc na kolejnymi wypracowaniami i grubszymi niż rozsądek podpowiadał lekturami. Jednak kto nagle zaczął śpiewać? Ktoś za nią? I skąd ten rechot...? Obejrzała się przez ramię, zawieszona między tu i teraz, a odległą przeszłością, niewidzącym wzrokiem poszukując członków Żabiego Chóru.
| poturlane
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się, kiedy mężczyzna się przedstawił; nigdy wcześniej nie słyszała takiego imienia, brzmiało obco, ale także akcent mężczyzny nie był tutejszy, choć nie potrafiłaby go umiejscowić, ponieważ nigdy nie opuszczała Wysp Brytyjskich, nie bywała też w Londynie, który pewnie był bardziej światowy i różnorodny, a w każdym razie, jeszcze parę lat temu… Teraz pewnie nikt o nieodpowiednim pochodzeniu nie był tam mile widziany.
Stała obok stolika, przy którym siedzieli Thalia i jej znajomi, a Stasio zaczął częstować ich cukierkami.
- Czy to mugolskie cukierki? – zapytała z ciekawością, kiedy Stasio wyjął opakowanie po miętówkach. Jako mugolaczka miała okazję poznać mugolskie słodycze, choć nie jadała ich w przeszłości często, bo jej rodzina rzadko mogła sobie pozwolić na jakieś rarytasy. Ale od czasu pamiętnej imprezy w Dolinie Godryka była dużo bardziej ostrożna jeśli chodzi o to, czym częstowali ją nieznajomi. Miała nauczkę po tym, jak nieszkodliwie wyglądający błyszczący proszek okazał się narkotykiem. Musiała podchodzić do ludzi z mniejszą naiwnością.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna (Wilkie) z bardzo energicznym i żarłocznym psem, który zatrzymał się przy ich stoliku.
- Oooch, piesek! – ucieszyła się, jak zawsze kiedy widziała jakieś zwierzątko.
Ale chwilę później w pobliżu zapanowało wielkie poruszenie, i także Maisie dostrzegła lecący w ich stronę gigantyczny, strzelający iskrami kociołek, w którym siedział jakiś postawny, wąsaty jegomość. Uniosła brwi, bardzo zaskoczona, bo jeszcze nie spotkała się z tym, żeby do latania używać kociołka. Miotły albo latające konie owszem, słyszała też, że w niektórych krajach latano nawet na dywanach jak w mugolskich baśniach, ale kocioł? Chyba że po prostu w niektórych krajach tak właśnie się przemieszczano. Była na tyle nieobeznana z innymi kulturami, że była skłonna w coś takiego uwierzyć. Świat magii naprawdę był niesamowity i wciąż odsłaniał przed nią nowe sekrety!
- Czy w jego stronach to normalne, że czarodzieje latają w kociołkach? – zapytała półszeptem, zerkając na twarze będących najbliżej niej osób.
Miała też obawę, czy postawny mag nie zaklinuje się w kotle, ale dał radę z niego wyjść i to zaskakująco zgrabnie jak na jego posturę; na oko wydawał się dobre trzy razy większy i cięższy od niej. A może i więcej… Jego pomocnicy wyglądali jednak na dość skwaszonych; podróżowanie pod takim wielkim chłopem nie musiało należeć do przyjemnych doznań. Maisie uważnie obserwowała wszystko, co się działo, ekscytacja tłumu mimowolnie udzieliła się i jej. W końcu kto nie lubił dobrych łakoci? Maisie na pewno nie popuszczała żadnej okazji, żeby zjeść coś dobrego.
Zainteresowała się babeczkami, które wyfrunęły z wnętrza kotła i wyglądały naprawdę apetycznie (choć Maisie naprawdę wolała nie wyobrażać sobie jak mistrz Scrapelli na nich siedział lecąc w kotle).
- Smocze skarby? – uniosła brwi, zastanawiając się czemu taka nazwa, bo babeczki na pierwszy rzut oka nie miały nic wspólnego ze smokami. Ich kolorystyka nawiązywała raczej do barw domów Hogwartu, dlatego gdy taca pojawiła się w pobliżu niej, sięgnęła po żółtą, która przywoływała skojarzenia z czasami spędzonymi w Hufflepuffie. Nieco zaniepokoił ją złoty blask delikatnie migoczący w środku; co było wewnątrz babeczki? Naprawdę miała nadzieję, że to nic o działaniu narkotyzującym, bo nie chciałaby znowu dostać nachrzanu od Billy’ego.
Zanim jednak przystąpiła do skosztowania, obok niej zmaterializował się widziany wcześniej pies. Uśmiechnięty pysk i merdający ogon byłyby w stanie skruszyć nawet najtwardsze serce. Pies ewidentnie miał ochotę na kawałek smakołyku, tylko czy jedzenie magicznych babeczek z nieznanym nadzieniem aby na pewno byłoby dla niego bezpieczne? Mogła dać mu kawałeczek, ale przypomniała sobie o zawartości swoich kieszeni. Po krótkim zastanowieniu sięgnęła do środka po jedno ze zwyczajnych ciasteczek zbożowych, które wzięła wcześniej ze stolika z przekąskami, i poczęstowała psiaka smakołykiem, który raczej na pewno nie powinien mu zaszkodzić, bo nie zawierał w sobie lukru, czekolady ani żadnych magicznych dodatków.
Prawdę mówiąc, nie wiedziała nawet, jak ona sama zareaguje po zjedzeniu specjału, bo te siedem lat doświadczenia w świecie magii, które miała, nauczyły ją już, że czarodziejskie słodycze często dawały różne niezwykłe efekty. Skosztowała zatem babeczki, ciekawa, jakie efekty dawała ta… Gryząc jej kęs poczuła zapach, który przywoływał skojarzenia z ucztą w Wielkiej Sali. Hogwart był w jej życiu jedynym etapem, kiedy naprawdę mogła najeść się do syta i jeść wiele rzeczy, których nie miała w swoim rodzinnym domu. Wciąż pamiętała, jak wielkim szokiem była dla niej ta pierwsza uczta po Ceremonii Przydziału, kiedy to pierwszy raz ujrzała na własne oczy tak ogromne ilości jedzenia, i zjadła tyle, że potem ledwo była w stanie się unieść od stołu, a po dotarciu do dormitorium Hufflepuffu wręcz było jej niedobrze z przejedzenia. Ale były to ciepłe wspomnienia i sama się zastanawiała, dlaczego akurat teraz sobie o tym przypomniała. Czy to przez kolory babeczek?
| Szałwia atakuje!
Stała obok stolika, przy którym siedzieli Thalia i jej znajomi, a Stasio zaczął częstować ich cukierkami.
- Czy to mugolskie cukierki? – zapytała z ciekawością, kiedy Stasio wyjął opakowanie po miętówkach. Jako mugolaczka miała okazję poznać mugolskie słodycze, choć nie jadała ich w przeszłości często, bo jej rodzina rzadko mogła sobie pozwolić na jakieś rarytasy. Ale od czasu pamiętnej imprezy w Dolinie Godryka była dużo bardziej ostrożna jeśli chodzi o to, czym częstowali ją nieznajomi. Miała nauczkę po tym, jak nieszkodliwie wyglądający błyszczący proszek okazał się narkotykiem. Musiała podchodzić do ludzi z mniejszą naiwnością.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna (Wilkie) z bardzo energicznym i żarłocznym psem, który zatrzymał się przy ich stoliku.
- Oooch, piesek! – ucieszyła się, jak zawsze kiedy widziała jakieś zwierzątko.
Ale chwilę później w pobliżu zapanowało wielkie poruszenie, i także Maisie dostrzegła lecący w ich stronę gigantyczny, strzelający iskrami kociołek, w którym siedział jakiś postawny, wąsaty jegomość. Uniosła brwi, bardzo zaskoczona, bo jeszcze nie spotkała się z tym, żeby do latania używać kociołka. Miotły albo latające konie owszem, słyszała też, że w niektórych krajach latano nawet na dywanach jak w mugolskich baśniach, ale kocioł? Chyba że po prostu w niektórych krajach tak właśnie się przemieszczano. Była na tyle nieobeznana z innymi kulturami, że była skłonna w coś takiego uwierzyć. Świat magii naprawdę był niesamowity i wciąż odsłaniał przed nią nowe sekrety!
- Czy w jego stronach to normalne, że czarodzieje latają w kociołkach? – zapytała półszeptem, zerkając na twarze będących najbliżej niej osób.
Miała też obawę, czy postawny mag nie zaklinuje się w kotle, ale dał radę z niego wyjść i to zaskakująco zgrabnie jak na jego posturę; na oko wydawał się dobre trzy razy większy i cięższy od niej. A może i więcej… Jego pomocnicy wyglądali jednak na dość skwaszonych; podróżowanie pod takim wielkim chłopem nie musiało należeć do przyjemnych doznań. Maisie uważnie obserwowała wszystko, co się działo, ekscytacja tłumu mimowolnie udzieliła się i jej. W końcu kto nie lubił dobrych łakoci? Maisie na pewno nie popuszczała żadnej okazji, żeby zjeść coś dobrego.
Zainteresowała się babeczkami, które wyfrunęły z wnętrza kotła i wyglądały naprawdę apetycznie (choć Maisie naprawdę wolała nie wyobrażać sobie jak mistrz Scrapelli na nich siedział lecąc w kotle).
- Smocze skarby? – uniosła brwi, zastanawiając się czemu taka nazwa, bo babeczki na pierwszy rzut oka nie miały nic wspólnego ze smokami. Ich kolorystyka nawiązywała raczej do barw domów Hogwartu, dlatego gdy taca pojawiła się w pobliżu niej, sięgnęła po żółtą, która przywoływała skojarzenia z czasami spędzonymi w Hufflepuffie. Nieco zaniepokoił ją złoty blask delikatnie migoczący w środku; co było wewnątrz babeczki? Naprawdę miała nadzieję, że to nic o działaniu narkotyzującym, bo nie chciałaby znowu dostać nachrzanu od Billy’ego.
Zanim jednak przystąpiła do skosztowania, obok niej zmaterializował się widziany wcześniej pies. Uśmiechnięty pysk i merdający ogon byłyby w stanie skruszyć nawet najtwardsze serce. Pies ewidentnie miał ochotę na kawałek smakołyku, tylko czy jedzenie magicznych babeczek z nieznanym nadzieniem aby na pewno byłoby dla niego bezpieczne? Mogła dać mu kawałeczek, ale przypomniała sobie o zawartości swoich kieszeni. Po krótkim zastanowieniu sięgnęła do środka po jedno ze zwyczajnych ciasteczek zbożowych, które wzięła wcześniej ze stolika z przekąskami, i poczęstowała psiaka smakołykiem, który raczej na pewno nie powinien mu zaszkodzić, bo nie zawierał w sobie lukru, czekolady ani żadnych magicznych dodatków.
Prawdę mówiąc, nie wiedziała nawet, jak ona sama zareaguje po zjedzeniu specjału, bo te siedem lat doświadczenia w świecie magii, które miała, nauczyły ją już, że czarodziejskie słodycze często dawały różne niezwykłe efekty. Skosztowała zatem babeczki, ciekawa, jakie efekty dawała ta… Gryząc jej kęs poczuła zapach, który przywoływał skojarzenia z ucztą w Wielkiej Sali. Hogwart był w jej życiu jedynym etapem, kiedy naprawdę mogła najeść się do syta i jeść wiele rzeczy, których nie miała w swoim rodzinnym domu. Wciąż pamiętała, jak wielkim szokiem była dla niej ta pierwsza uczta po Ceremonii Przydziału, kiedy to pierwszy raz ujrzała na własne oczy tak ogromne ilości jedzenia, i zjadła tyle, że potem ledwo była w stanie się unieść od stołu, a po dotarciu do dormitorium Hufflepuffu wręcz było jej niedobrze z przejedzenia. Ale były to ciepłe wspomnienia i sama się zastanawiała, dlaczego akurat teraz sobie o tym przypomniała. Czy to przez kolory babeczek?
| Szałwia atakuje!
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Budowlanki - odparła pewna siebie, kiedy kolejny kęs przedarł się do jej żołądka, po sobie pozostawiając tylko przyjemne wspomnienie. Chusteczką otarła kąciki ust i oblizała usta, zasłaniając się nią. - Bo ogrodniczki, wiesz. Ogrodniczki. Budowlanki. Nie sądzisz, że to sugerujące, że te dwa słowa mają rodzaj żeński? - zacisnęła usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Nie zrobiłaby tego, gdyby były tylko w swoim towarzystwie, ale dookoła nich było tyle ludzi, że chyba nie chciała zostać przydybana na parskaniu jak młoda klacz. Rozmowę prowadziły na tyle blisko siebie, że wątpiła, by ktokolwiek się im tak dokładnie przysłuchiwał. Zwłaszcza, że przecież brały udział w degustacji. - Uwielbiam jak tak wszystko analizujesz. Niesamowita w tym jesteś. I kilka razy uratowało mi to życie, więc wcale nie ironizuję. - uśmiechnęła się do przyjaciółki odrobinę ze szczerym rozczuleniem. Naprawdę bardzo ceniła jej obecność w swoim życiu. Mogła zwrócić się do niej z każdym problemem, każdą niewiadomą, i Riana zawsze znajdowała ścieżkę, której Romy nie potrafiła dostrzec. - A nie sądzisz, że to oznaka wybujałego ego? Ktoś, kto celowo wchodzi w słodkości z solą i pieprzem jest przekonany, że jest lepszy od najlepszych. Co potem z rozczarowaniem, jeśli okaże się, że profil smakowy jednak nie pasuje do tła? Ludzie mają mnóstwo oczekiwań - zakończyła, dziwiąc się lekko sobie, w jakie filozoficzne maliny weszła.
Ze stanu zamyślenia wyrwał ją gwar, więc prędko zaczęła wodzić wzrokiem po okolicznych sylwetkach. Największą uwagę przykuł jak na razie mężczyzna, którego psy kompan miał chyba zamiar zrobić sobie z obecnych na placu ludzi kręgle. Pamiętała te włosy. Ten zgarbiony nos. Tę wróżbę, nad którą płakała przez następne dwa dni. Gdyby go wtedy posłuchała i zawróciła... czy dzisiaj wyglądałoby inaczej? Jak on miał na imię? Wilkie?
- Słucham? - rzuciła do Riany, bo wychwyciła jej głos, ale w natłoku wspomnień nie wychwyciła sensu słów. Dopiero bliskość chłopaczka przypomniała jej, co się działo. Dobrze słyszała, że miał na imię Stasio? Chciała już odmówić, bo w torebce miała swój własny notesik z piórkiem, ale ten gest z jego strony absolutnie ją zauroczył. - Dziękuję! Zachowaj go na jakąś wyjątkową okazję, ja swój muszę mieć przy sobie, jestem dziennikarką - puściła mu perskie oczko i wyciągnęła ze swojej skórzanej, brązowej torby notesik podobny do tego, który przed chwilą chciał jej pożyczyć. - Przezorny zawsze ubezpieczony - szturchnęła lekko Rianę, za chwilę wbijając swój wzrok w niebo, na którym powiększająca się plama skwierczała niczym... spadająca gwiazda.
Zaniepokoiła się nie na żarty, mocniej ścisnęła łokieć przyjaciółki, i możliwe, że nawet namówiłaby ją, żeby się odsunęły albo uciekły, ale prędko niezidentyfikowany obiekt latający stał się kociołkiem. Kociołkiem. Latającym. Rozszerzyła oczy z wrażenia i aż zaklaskała, kiedy kociołek wylądował i wyskoczył z niego dostojny Pan Cukiernik.
- Ty to widziałaś? - rzuciła do Riany. - Ależ on ma klasę! Chociaż tak z nieba spadać po sierpniowym kataklizmie... - dorzuciła ciszej, może bardziej do siebie. Naprawdę się wystraszyła. Dość było już jej tych paskudnych fajerwerków we własne urodziny. Teraz już z zaciekawieniem wyglądała ponad ramiona zgromadzonych przed nią osób, mimowolnie stając na palcach, żeby dostrzec jeszcze więcej. - W życiu nie widziałam latającej świni... - mruknęła zafascynowana historią mistrza Scarpelliego. Poza tym on. Ten wąs, te mięśnie wyglądające apetycznie spod idealnie skrojonego fartucha, ten fryz... - Zawsze sądziłam, że branża cukiernicza nie stroni od dodatkowych kilogramów, a tu popatrz... - dodała, nie patrząc na Rianę, wzrok wlepiając w spektakl dziejący się przed nimi.
Zółta babeczka niemal sama wpadła jej w dłonie, więc nie myśląc więcej, pochwyciła ją i ostrożnie spróbowała, ustami zagarniając z wierzchu krem. Zamknęła oczy, delektując się każdym muśnięciem słodyczy na języku. Do uszu dotarły krople deszczu obijające się o parapety, o szyby, o szkolne mury. Usłyszała śmiech swój i Jenny, ten sam, kiedy w kącie dormitorium zajadały się podkradzionymi ze szkolnej kuchni dyniowymi rogalikami. Otworzyła oczy, jakby chciała bliżej się temu przyjrzeć, ale zamiast tego zobaczyła kominek i skrzący się w nim ogień, poczuła ciepło jego marynarki, większej od jej samej, ale tak przyjemnej w dotyku, tak miękkiej i pachnącej zielenią boiska do Quidditcha. Uśmiechnął się do niej. Wysoki, postawny brunet o szarych oczach, w które uwielbiała się wpatrywać, kiedy jeszcze mogła. W sercu coś zakuło, jakaś niewyjęta drzazga, słodycz zmieszała się z goryczą. Odwróciła się od obrazu, kiedy poczuła zapach świeżo uciętych liści tentakuli, dłoni poplamionych ziemią, wilgoć szklarni. Stał tam, odwrócił się nawet do niej, jakby dziwił się, że tu jest. Wyglądał inaczej niż teraz, twarz nie była tak wychudzona, włosy rdzawymi kosmykami zachodziły na uszy, wyprostowana sylwetka prezentowała się tak dumnie z przypiętą do piersi odznaką prefekta. Uśmiechnęła się z nostalgią, z sentymentem do uczucia, które wtedy gnało jej młodym sercem, a które teraz mogło jedynie szarpać starymi ranami. Chłód mieszał się z ciepłem, lód topniał, gdy słońce zerkało zza chmur. Chciała do niego podejść, zapytać, co robi, czy może mu pomóc i zrobiła nawet krok do przodu, ale nagle poczuła, że na coś brutalnie wpada. Zamrugała mocno.
- Przepraszam! - bąknęła do kobiety, która od razu się od niej odsunęła z krzywą miną. Złapała się za serce i rozejrzała za Rianą. - Byłam w Hogwarcie, rozumiesz?! Normalnie w Hogwarcie! W pokoju wspólnym Puchonów, a potem w szklarni i... - czuła rumieńce na policzkach, skwierczące jak pył spod magicznego kociołka Scarpelliego. Spojrzała na babeczkę. To ona?!
| tu trójeczka wypadła
Ze stanu zamyślenia wyrwał ją gwar, więc prędko zaczęła wodzić wzrokiem po okolicznych sylwetkach. Największą uwagę przykuł jak na razie mężczyzna, którego psy kompan miał chyba zamiar zrobić sobie z obecnych na placu ludzi kręgle. Pamiętała te włosy. Ten zgarbiony nos. Tę wróżbę, nad którą płakała przez następne dwa dni. Gdyby go wtedy posłuchała i zawróciła... czy dzisiaj wyglądałoby inaczej? Jak on miał na imię? Wilkie?
- Słucham? - rzuciła do Riany, bo wychwyciła jej głos, ale w natłoku wspomnień nie wychwyciła sensu słów. Dopiero bliskość chłopaczka przypomniała jej, co się działo. Dobrze słyszała, że miał na imię Stasio? Chciała już odmówić, bo w torebce miała swój własny notesik z piórkiem, ale ten gest z jego strony absolutnie ją zauroczył. - Dziękuję! Zachowaj go na jakąś wyjątkową okazję, ja swój muszę mieć przy sobie, jestem dziennikarką - puściła mu perskie oczko i wyciągnęła ze swojej skórzanej, brązowej torby notesik podobny do tego, który przed chwilą chciał jej pożyczyć. - Przezorny zawsze ubezpieczony - szturchnęła lekko Rianę, za chwilę wbijając swój wzrok w niebo, na którym powiększająca się plama skwierczała niczym... spadająca gwiazda.
Zaniepokoiła się nie na żarty, mocniej ścisnęła łokieć przyjaciółki, i możliwe, że nawet namówiłaby ją, żeby się odsunęły albo uciekły, ale prędko niezidentyfikowany obiekt latający stał się kociołkiem. Kociołkiem. Latającym. Rozszerzyła oczy z wrażenia i aż zaklaskała, kiedy kociołek wylądował i wyskoczył z niego dostojny Pan Cukiernik.
- Ty to widziałaś? - rzuciła do Riany. - Ależ on ma klasę! Chociaż tak z nieba spadać po sierpniowym kataklizmie... - dorzuciła ciszej, może bardziej do siebie. Naprawdę się wystraszyła. Dość było już jej tych paskudnych fajerwerków we własne urodziny. Teraz już z zaciekawieniem wyglądała ponad ramiona zgromadzonych przed nią osób, mimowolnie stając na palcach, żeby dostrzec jeszcze więcej. - W życiu nie widziałam latającej świni... - mruknęła zafascynowana historią mistrza Scarpelliego. Poza tym on. Ten wąs, te mięśnie wyglądające apetycznie spod idealnie skrojonego fartucha, ten fryz... - Zawsze sądziłam, że branża cukiernicza nie stroni od dodatkowych kilogramów, a tu popatrz... - dodała, nie patrząc na Rianę, wzrok wlepiając w spektakl dziejący się przed nimi.
Zółta babeczka niemal sama wpadła jej w dłonie, więc nie myśląc więcej, pochwyciła ją i ostrożnie spróbowała, ustami zagarniając z wierzchu krem. Zamknęła oczy, delektując się każdym muśnięciem słodyczy na języku. Do uszu dotarły krople deszczu obijające się o parapety, o szyby, o szkolne mury. Usłyszała śmiech swój i Jenny, ten sam, kiedy w kącie dormitorium zajadały się podkradzionymi ze szkolnej kuchni dyniowymi rogalikami. Otworzyła oczy, jakby chciała bliżej się temu przyjrzeć, ale zamiast tego zobaczyła kominek i skrzący się w nim ogień, poczuła ciepło jego marynarki, większej od jej samej, ale tak przyjemnej w dotyku, tak miękkiej i pachnącej zielenią boiska do Quidditcha. Uśmiechnął się do niej. Wysoki, postawny brunet o szarych oczach, w które uwielbiała się wpatrywać, kiedy jeszcze mogła. W sercu coś zakuło, jakaś niewyjęta drzazga, słodycz zmieszała się z goryczą. Odwróciła się od obrazu, kiedy poczuła zapach świeżo uciętych liści tentakuli, dłoni poplamionych ziemią, wilgoć szklarni. Stał tam, odwrócił się nawet do niej, jakby dziwił się, że tu jest. Wyglądał inaczej niż teraz, twarz nie była tak wychudzona, włosy rdzawymi kosmykami zachodziły na uszy, wyprostowana sylwetka prezentowała się tak dumnie z przypiętą do piersi odznaką prefekta. Uśmiechnęła się z nostalgią, z sentymentem do uczucia, które wtedy gnało jej młodym sercem, a które teraz mogło jedynie szarpać starymi ranami. Chłód mieszał się z ciepłem, lód topniał, gdy słońce zerkało zza chmur. Chciała do niego podejść, zapytać, co robi, czy może mu pomóc i zrobiła nawet krok do przodu, ale nagle poczuła, że na coś brutalnie wpada. Zamrugała mocno.
- Przepraszam! - bąknęła do kobiety, która od razu się od niej odsunęła z krzywą miną. Złapała się za serce i rozejrzała za Rianą. - Byłam w Hogwarcie, rozumiesz?! Normalnie w Hogwarcie! W pokoju wspólnym Puchonów, a potem w szklarni i... - czuła rumieńce na policzkach, skwierczące jak pył spod magicznego kociołka Scarpelliego. Spojrzała na babeczkę. To ona?!
| tu trójeczka wypadła
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tłum napływał zewsząd, otaczając ich równie ciasno co morze wdzierające się na statek, znajdujące sobie miejsce w każdej szczelinie. Mimo to, tłumy zawsze wydawały jej się miłą alternatywą i ciekawym podejściem do rzeczywistości – przy metamorfomagii łatwo było w nich zniknąć, o wiele łatwiej niż komukolwiek innemu. Czy teraz jej przeszkadzały? Nie umiała tego powiedzieć, ostatecznie skupiając się bardziej na wszystkich swoich rozmówcach.
- Miło poznać, Stasio. Lavinia. – Rzuciła swoim dawnym imieniem równie lekko, jakby na co dzień z nim się nosiła. W końcu nie musiała podawać prawdziwego, bo kto mógł jej zapewnić, że w zamian równie dostała. Nie z nieufności, ale już przez nawyk, który wszedł w jej życie. Spojrzeniem jeszcze szybko przesunęła do Maisie, uśmiechając się w jej kierunku kiedy i ta została wciśnięta między ludźmi przy stoliku.
- Pangur bardzo żałuje, że nie mógł tu przybyć, ale pozdrowię go od ciebie. – Wiedziała, że tęsknota za cudzymi zwierzakami była tym większa kiedy własnego się nie miało, miała więc nadzieję, że ten drobny gest wspomnienia chociaż przyniesie jej niejakie ukojenie. Zaraz jednak w towarzystwo wkręcił się również kolejny osobnik, tym razem z psią niespodzianką. Thalia spojrzała jedynie smutnie za resztkami ciastka, które chyba zniknęły w psiej bezdennej otchłani, zaraz jednak rozpogadzając się kiedy spojrzała na resztę. Cóż, czego mogłaby się spodziewać po psim łapserdaku.
- Bardzo możliwe. – Odpowiedziała zupełnie szczerze na pytanie od Maisie, spoglądając na cały występ mistrza i zastanawiając się, czy Wilkie był gotowy powiedzieć coś o tym miejscu skoro posiadał przybytek. I czy powinna mówić o tym ostatnim mankamencie, który dorobiła niechący w kącie pod ścianą…cóż, może lepiej nie na ten moment, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. No i po co psuć tak piękny dzień, kiedy pojawienie się mistrza wywołało poruszenie.
Tak wielkie, że nie zdążyła nawet wysunąć się po ciastko, bo pchnięcie gdzieś z tyłu sprawiło, że większość placka przesunęła się po jej koszuli, pozostawiając na nim ciemną, słodką i lepką plamę. Zmarszczyła brwi w geście niemej dezaprobaty i zacisnęła lekko dłonie, szybko starając się dłonią jakoś wytrzeć plamę, w całym rozgardiaszu zapominając, że różdżka w tej sytuacji mogła być całkiem przydatnym narzędziem. Spojrzała z lekkim ukłuciem zazdrości na tłum, który zachwycał się ucztą w Wielkiej Sali podczas gdy ona utknęła w mniej pięknej rzeczywistości, z wielką plamą która pachniała…zbyt. Zbyt miodowo, zbyt upojnie, zbyt intensywnie.
|No i masz babo placek
- Miło poznać, Stasio. Lavinia. – Rzuciła swoim dawnym imieniem równie lekko, jakby na co dzień z nim się nosiła. W końcu nie musiała podawać prawdziwego, bo kto mógł jej zapewnić, że w zamian równie dostała. Nie z nieufności, ale już przez nawyk, który wszedł w jej życie. Spojrzeniem jeszcze szybko przesunęła do Maisie, uśmiechając się w jej kierunku kiedy i ta została wciśnięta między ludźmi przy stoliku.
- Pangur bardzo żałuje, że nie mógł tu przybyć, ale pozdrowię go od ciebie. – Wiedziała, że tęsknota za cudzymi zwierzakami była tym większa kiedy własnego się nie miało, miała więc nadzieję, że ten drobny gest wspomnienia chociaż przyniesie jej niejakie ukojenie. Zaraz jednak w towarzystwo wkręcił się również kolejny osobnik, tym razem z psią niespodzianką. Thalia spojrzała jedynie smutnie za resztkami ciastka, które chyba zniknęły w psiej bezdennej otchłani, zaraz jednak rozpogadzając się kiedy spojrzała na resztę. Cóż, czego mogłaby się spodziewać po psim łapserdaku.
- Bardzo możliwe. – Odpowiedziała zupełnie szczerze na pytanie od Maisie, spoglądając na cały występ mistrza i zastanawiając się, czy Wilkie był gotowy powiedzieć coś o tym miejscu skoro posiadał przybytek. I czy powinna mówić o tym ostatnim mankamencie, który dorobiła niechący w kącie pod ścianą…cóż, może lepiej nie na ten moment, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. No i po co psuć tak piękny dzień, kiedy pojawienie się mistrza wywołało poruszenie.
Tak wielkie, że nie zdążyła nawet wysunąć się po ciastko, bo pchnięcie gdzieś z tyłu sprawiło, że większość placka przesunęła się po jej koszuli, pozostawiając na nim ciemną, słodką i lepką plamę. Zmarszczyła brwi w geście niemej dezaprobaty i zacisnęła lekko dłonie, szybko starając się dłonią jakoś wytrzeć plamę, w całym rozgardiaszu zapominając, że różdżka w tej sytuacji mogła być całkiem przydatnym narzędziem. Spojrzała z lekkim ukłuciem zazdrości na tłum, który zachwycał się ucztą w Wielkiej Sali podczas gdy ona utknęła w mniej pięknej rzeczywistości, z wielką plamą która pachniała…zbyt. Zbyt miodowo, zbyt upojnie, zbyt intensywnie.
|No i masz babo placek
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- A więc budowlanki - powtórzyła samej będąc ukontentowaną tego, jak słowo to leżało na języku. Bardzo dobrze. Dobroci dziś dla duszy miało nie zabraknąć. Zaraz bowiem po słodkim placku przyszła kolej na równie cukierkowe, pochwalne trzebiotanie przyjaciółki. Jak mogła się w tym nie pławić?
- A może poczucie niższości inny? - odpowiedziała w kontrze - Trochę arogancji budowanej na własnej pracy nie jest czymś złym, tak samo jak szczypta hazardu. Czasem by coś zyskać trzeba wyjść przed szereg - raczej nie mogła uważać inaczej. Sama miała w sobie niemało zawodowej pewności siebie, którą entuzjastycznie tryskała. Jeżeli był tu ktoś kto się wyłamywał racuchowym konwenansom chętnie by mu kibicowała. Nie miała jednak ku temu jak na razie okazji. Dała się porwać atmosferze wydarzenia.
Oniemiale przyglądała się kociołkowi, poświęcejąc mu więcej uwagi niż samemu mistrzowi. Kucharzy w końcu kilku na oczy widziała, lecz takiego środka transportu jeszcze nie. Nie zwracała przy tym za dużej uwagi zamieszaniu w tłumie z psem starając się nie zgubić przyjaciółki. Do rzeczywistości przywołała ją ocena kucharza przez przyjaciółkę.
- Och, cóż... Niewątpliwie posiada te kilogramy w odpowiednich miejscach - ostemplowała w myślach percepcję Rose certyfikatem kobiecej rzetelności w kolejnej chwili pozwalając prowadzić się już nie oczom, a żołądkowi. Pozyskaną próbkę żółtego deseru już miała kosztować, kiedy pojawił się żebraczy pies o wilgotnym nosie i oczach. Przez krótką chwilę Riana stała spetryfikowana, by w drugiej nagannym ruchem wepchnąć całego słodycza do ust odwracając się przy tym na pięcie o 180 stopni. Poliki miała nadęte. Dłonią przesłaniała usta które nie zasklepiały się w pełni. Ostrożnie żując delektowała się szkolną nostalgią i jakoś wtedy też skrzyżowała spojrzenie z nie tak obcą osobą. Nie była pewna czy on tez ją spostrzegł, czy rozpoznał. Dobrowolnie zakneblowane usta nie mogły nic z siebie wydusić więc pomachała nieśmiało drugą ręką w stronę Vincenta. Po chwili przelała uwagę na przyjaciółkę. Jeszcze nie przeżuła smakołyka więc kiwała potakująco głową. Wskazujący i środkowy palec złączyła nakładając na ich opuszki kciuk wykonując, jak uważała, włoski gest uznania. Czemu nie pozwolić sobie porwać się atmosferze?
ciastko
- A może poczucie niższości inny? - odpowiedziała w kontrze - Trochę arogancji budowanej na własnej pracy nie jest czymś złym, tak samo jak szczypta hazardu. Czasem by coś zyskać trzeba wyjść przed szereg - raczej nie mogła uważać inaczej. Sama miała w sobie niemało zawodowej pewności siebie, którą entuzjastycznie tryskała. Jeżeli był tu ktoś kto się wyłamywał racuchowym konwenansom chętnie by mu kibicowała. Nie miała jednak ku temu jak na razie okazji. Dała się porwać atmosferze wydarzenia.
Oniemiale przyglądała się kociołkowi, poświęcejąc mu więcej uwagi niż samemu mistrzowi. Kucharzy w końcu kilku na oczy widziała, lecz takiego środka transportu jeszcze nie. Nie zwracała przy tym za dużej uwagi zamieszaniu w tłumie z psem starając się nie zgubić przyjaciółki. Do rzeczywistości przywołała ją ocena kucharza przez przyjaciółkę.
- Och, cóż... Niewątpliwie posiada te kilogramy w odpowiednich miejscach - ostemplowała w myślach percepcję Rose certyfikatem kobiecej rzetelności w kolejnej chwili pozwalając prowadzić się już nie oczom, a żołądkowi. Pozyskaną próbkę żółtego deseru już miała kosztować, kiedy pojawił się żebraczy pies o wilgotnym nosie i oczach. Przez krótką chwilę Riana stała spetryfikowana, by w drugiej nagannym ruchem wepchnąć całego słodycza do ust odwracając się przy tym na pięcie o 180 stopni. Poliki miała nadęte. Dłonią przesłaniała usta które nie zasklepiały się w pełni. Ostrożnie żując delektowała się szkolną nostalgią i jakoś wtedy też skrzyżowała spojrzenie z nie tak obcą osobą. Nie była pewna czy on tez ją spostrzegł, czy rozpoznał. Dobrowolnie zakneblowane usta nie mogły nic z siebie wydusić więc pomachała nieśmiało drugą ręką w stronę Vincenta. Po chwili przelała uwagę na przyjaciółkę. Jeszcze nie przeżuła smakołyka więc kiwała potakująco głową. Wskazujący i środkowy palec złączyła nakładając na ich opuszki kciuk wykonując, jak uważała, włoski gest uznania. Czemu nie pozwolić sobie porwać się atmosferze?
ciastko
Jak to jest, że człowiek wychodzi do pracy, a kończy na bruku? Banalnie prosty przepis - wystarczy nadpobudliwy pies i apaszka, składniki mieszają się same. Palce zacisnęły się na karku, zanim kiwnięciem głowy odpowiedziałem na pytanie Maeve, usiłując ukryć zażenowanie - unosząc rękę nieświadomie odsłoniłem rozdarcie na łokciu, a ten przy okazji ruchu postanowił uświadomić mi, że boli. Poobijałem się w życiu tyle razy, że nie robiło to na mnie wrażenia, za to ze wstydu... cóż, najwyżej nie prześpię kolejnych czterech nocy z echem żenady przy uchu, wielkie mi halo. W gruncie rzeczy - nic mi nie było, przynajmniej zguba dotarła do właścicielki. Dobrze, że zniszczyłem własny płaszcz, a nie apaszkę, do tego na linii mety.
- To sprawka Szałwii - kiwnąłem głową w stronę tejże, nie chcąc zbierać laur zawłasne porażki koordynacyjne czujność psiego nosa. - Nie miałyście jeszcze okazji się poznać - przyznałem, zanim szanowna pani detektyw podążyła tropem smakowitego kąska. Zdołałem uśmiechnąć się blado do nieznajomej (Maisie), zachwyconej moją psią podopieczną, w tłumie mignęła też znajoma twarz, tak mi się zdawało, minęło przecież wiele lat - Rosemary? - aż za dobrze pamiętałem, z kim przyszło mi rozmawiać o przyszłości, zwłaszcza trudnej. Nie miałem wystarczająco czasu, by się upewnić, bowiem Szałwia nadal robiła furorę, przyciągając jeszcze więcej uwagi i nim się spostrzegłem, z zakłopotania śmiałem się z komentarza nieznajomego mężczyzny, na szczęście i nieszczęście w nagłym poruszeniu nie mając szans na odpowiedź.
Pomyślałby kto - koniec akrobacji, limit upokorzenia wyczerpany do cna, teraz tylko odetchnąć z ulgą i iść dalej. Zbyt dobrze znałem ostre szpony losu, te które bezpardonowo przecinały idylliczne wizje, mącąc dopracowane płótna poszarpanymi wyrwami. Ilekroć wychylałem nos poza swój płot spodziewałem się najgorszego, przed oczyma majaczyły detale kataklizmu, stosy ciał, rozorana ziemia, pełzające, umęczone dusze. Od tamtej nocy nie potrafiłem zaznać spokoju poza znajomym szelestem liści, nie inaczej było tutaj, w tłumie. Ludzkie okrzyki prędko przywodziły na myśl wyścig, aetonany wznoszące się pod niebo, atmosferę wyczekiwania - było tak, jakby w mgnieniu oka świat mógł zapaść się ponownie i choć inni zdawali się ekscytować, we mnie narastało napięcie, a serce dudniło, gotowe w każdej chwili zerwać się do ucieczki. Osłupiały wpatrywałem się w rosnący, roziskrzony punkt na niebie, a gardło schło na wiór, gdy wyobrażałem sobie powtórkę z wątpliwej rozrywki. I wszyscy tak po prostu stali?! Już otwierałem usta żeby próbować wydusić z siebie co jest?, kiedy ktoś mnie ubiegł, ale zamiast próbować mobilizować tłum do ucieczki, wrzeszczał coś o mistrzu. Mistrz? Mistrz co? Czyli to nie zagłada a mistrz?
- Mistrz skarpetki? - usłyszałem swój skonfundowany głos, wyprzedzający myśli o dwa kroki. Jeszcze usiłowałem przetrawić, że !przeżyłem! i, w istocie, obok ląduje nie rozgrzany do granic możliwości odłamek ciała niebieskiego, a kocioł wielkości ciężarnej krowy, z którego już ktoś wyskakiwał i kłaniał się w pas. Docierały do mnie wycinki - wąs, Naprawdę Złota Babeczka (przez co spodziewałem się, że z gara wyjdzie ozłocona asystentka) i ta nieszczęsna skarpetka, którą nadal próbowałem wpisać w całe zdarzenie. Dokonałem niemożliwego, cofając się do przodu - robiłem krok do tyłu, ale jakimś cudem wypchnęło mnie naprzód i nagle wszyscy słuchający mistrza oczekiwali mojej odpowiedzi. Koszmar, jakbym znów znalazł się w Wielkiej Sali, tuż przed Ceremonią Przydziału. Szałwia szczeknęła, chyba próbując dodać mi otuchy.
- Przybytku? - powtórzyłem, intensywnie kręcąc głową, bo nie wiedziałem nawet, o jaki przybytek chodzi, ale paniczne myśli podsuwały mi tylko pomysły, że to na pewno zły przybytek i może faktycznie jest mój, choć żadnego nie posiadałem. Rozejrzałem się po alei, myśląc sobie jedynie, że och, rzeczywiście, dobra robota, a chwilę później słyszałem swój głos, mówiący: - Dziękuję - co? Za co? Czy wszyscy będą teraz myśleli, że to ja? Że to moje? Co z właścicielem? Czemu nie dopominał się uwagi? Gdzie był? Cudem udało mi się wymknąć w tłum, gdzieś między pomocnikami i smoczymi skarbami, na których zatrzymałem spojrzenie, próbując się uspokoić.
Odruchowo zamierzałem sięgnąć po słodycz z żółtym kremem, ale w ostatniej chwili coś mnie tknęło i pod wpływem dziecięcych przekonań i marzeń, w dłoni zmaterializowała się czerwona babeczka. Miałem trochę wątpliwości - trochę dużo - rozważałem więc, czy jeść, czy może lepiej nie, w końcu to podejrzane, nie wiem co tu się dzieje, jestem tu przypadkiem, ale w rozmyślania swój nos wtryniła, zaskoczenie, Szałwia.
- O nie, nie, nie ma mowy - rzuciłem, w swoim mniemaniu kategorycznie, kręcąc głową i grożąc palcem, ryzykując lotem babeczki na bruk. Na szczęście nie, ale chwycona trochę mocniej zgniotła się nieelegancko, barwiąc palce czerwonym kremem. - Jesz lepiej niż ja, co by Evelyn powiedziała? - na zewnątrz pytałem psa, w środku siebie. Mimo wszystko musiałem walczyć ze sobą żeby nie poczęstować Szałwii zdobyczą. Wreszcie wcisnąłem przekąskę do ust, mrużąc oczy na dowód swojego uporu, ale co z tego? Niecierpliwe dygnięcie złotego zadka, szybkie rozeznanie w terenie i już wracała do gry - nie zdążyłem zjeść, a Szałwia już przyglądała się błagalnie młodej dziewczynie (Maisie). Pokręciłem do niej głową, próbując powstrzymać palące zawstydzenie, cisnące się na policzki - obym nie zrobił się czerwony, jak krem babeczki, którą próbowałem na szybko przeżuć... na szczęście nieznajoma wydawała się rozsądna i sięgnęła po bezpieczniejsze dla zwierzęcia ciasteczko. - Csęki - udało mi się wydusić. Jakim cudem jeszcze nie zapadłem się pod ziemię? Mało tego, psia zachłanność przekraczała dziś normy i wkrótce Szałwia upatrzyła sobie kolejną ofiarę.
- Sauia, ne! - ale nie słuchała, przysięgam, nie działało na nią dzisiaj nic. Nie zdążyłem przyjrzeć się dokładniej ciemnowłosej kobiecie (Riana), choć przez chwilę wyglądaliśmy jak dwa chomiki - nie sposób nie docenić tej strategii w walce z błagalnymi oczami, a ten natychmiastowy odwrót? Klasa. Ja bym nie potrafił. W każdym razie, przez ten obrót mój wzrok prześlizgnął się na wcześniej widzianą twarz (Romy), a tempo myślenia nieco zawiodło i jest szansa, tyci-tyci szansa, że zagapiłem się na nią ciut za długo - o dwie, może cztery sekundy, próbując zrozumieć, czy to ta sama osoba, a kiedy zacząłem zastanawiać się, czy wszystko u niej w porządku, utykając w niepotrzebnym zamartwianiu, zorientowałem się, że stoję jak wryty i patrzę. Odwrót, odwrót! Można się chyba rozejść, prawda? Był mistrz, były przekąski, był przypał stulecia, może nawet trzy, więc teraz: Gdzie. Jest. Wyjście?!
| tutaj rzut
| gdyby ktoś nie znał Szałwii, a chciał sobie wyobrażać, to tu podgląd
- To sprawka Szałwii - kiwnąłem głową w stronę tejże, nie chcąc zbierać laur za
Pomyślałby kto - koniec akrobacji, limit upokorzenia wyczerpany do cna, teraz tylko odetchnąć z ulgą i iść dalej. Zbyt dobrze znałem ostre szpony losu, te które bezpardonowo przecinały idylliczne wizje, mącąc dopracowane płótna poszarpanymi wyrwami. Ilekroć wychylałem nos poza swój płot spodziewałem się najgorszego, przed oczyma majaczyły detale kataklizmu, stosy ciał, rozorana ziemia, pełzające, umęczone dusze. Od tamtej nocy nie potrafiłem zaznać spokoju poza znajomym szelestem liści, nie inaczej było tutaj, w tłumie. Ludzkie okrzyki prędko przywodziły na myśl wyścig, aetonany wznoszące się pod niebo, atmosferę wyczekiwania - było tak, jakby w mgnieniu oka świat mógł zapaść się ponownie i choć inni zdawali się ekscytować, we mnie narastało napięcie, a serce dudniło, gotowe w każdej chwili zerwać się do ucieczki. Osłupiały wpatrywałem się w rosnący, roziskrzony punkt na niebie, a gardło schło na wiór, gdy wyobrażałem sobie powtórkę z wątpliwej rozrywki. I wszyscy tak po prostu stali?! Już otwierałem usta żeby próbować wydusić z siebie co jest?, kiedy ktoś mnie ubiegł, ale zamiast próbować mobilizować tłum do ucieczki, wrzeszczał coś o mistrzu. Mistrz? Mistrz co? Czyli to nie zagłada a mistrz?
- Mistrz skarpetki? - usłyszałem swój skonfundowany głos, wyprzedzający myśli o dwa kroki. Jeszcze usiłowałem przetrawić, że !przeżyłem! i, w istocie, obok ląduje nie rozgrzany do granic możliwości odłamek ciała niebieskiego, a kocioł wielkości ciężarnej krowy, z którego już ktoś wyskakiwał i kłaniał się w pas. Docierały do mnie wycinki - wąs, Naprawdę Złota Babeczka (przez co spodziewałem się, że z gara wyjdzie ozłocona asystentka) i ta nieszczęsna skarpetka, którą nadal próbowałem wpisać w całe zdarzenie. Dokonałem niemożliwego, cofając się do przodu - robiłem krok do tyłu, ale jakimś cudem wypchnęło mnie naprzód i nagle wszyscy słuchający mistrza oczekiwali mojej odpowiedzi. Koszmar, jakbym znów znalazł się w Wielkiej Sali, tuż przed Ceremonią Przydziału. Szałwia szczeknęła, chyba próbując dodać mi otuchy.
- Przybytku? - powtórzyłem, intensywnie kręcąc głową, bo nie wiedziałem nawet, o jaki przybytek chodzi, ale paniczne myśli podsuwały mi tylko pomysły, że to na pewno zły przybytek i może faktycznie jest mój, choć żadnego nie posiadałem. Rozejrzałem się po alei, myśląc sobie jedynie, że och, rzeczywiście, dobra robota, a chwilę później słyszałem swój głos, mówiący: - Dziękuję - co? Za co? Czy wszyscy będą teraz myśleli, że to ja? Że to moje? Co z właścicielem? Czemu nie dopominał się uwagi? Gdzie był? Cudem udało mi się wymknąć w tłum, gdzieś między pomocnikami i smoczymi skarbami, na których zatrzymałem spojrzenie, próbując się uspokoić.
Odruchowo zamierzałem sięgnąć po słodycz z żółtym kremem, ale w ostatniej chwili coś mnie tknęło i pod wpływem dziecięcych przekonań i marzeń, w dłoni zmaterializowała się czerwona babeczka. Miałem trochę wątpliwości - trochę dużo - rozważałem więc, czy jeść, czy może lepiej nie, w końcu to podejrzane, nie wiem co tu się dzieje, jestem tu przypadkiem, ale w rozmyślania swój nos wtryniła, zaskoczenie, Szałwia.
- O nie, nie, nie ma mowy - rzuciłem, w swoim mniemaniu kategorycznie, kręcąc głową i grożąc palcem, ryzykując lotem babeczki na bruk. Na szczęście nie, ale chwycona trochę mocniej zgniotła się nieelegancko, barwiąc palce czerwonym kremem. - Jesz lepiej niż ja, co by Evelyn powiedziała? - na zewnątrz pytałem psa, w środku siebie. Mimo wszystko musiałem walczyć ze sobą żeby nie poczęstować Szałwii zdobyczą. Wreszcie wcisnąłem przekąskę do ust, mrużąc oczy na dowód swojego uporu, ale co z tego? Niecierpliwe dygnięcie złotego zadka, szybkie rozeznanie w terenie i już wracała do gry - nie zdążyłem zjeść, a Szałwia już przyglądała się błagalnie młodej dziewczynie (Maisie). Pokręciłem do niej głową, próbując powstrzymać palące zawstydzenie, cisnące się na policzki - obym nie zrobił się czerwony, jak krem babeczki, którą próbowałem na szybko przeżuć... na szczęście nieznajoma wydawała się rozsądna i sięgnęła po bezpieczniejsze dla zwierzęcia ciasteczko. - Csęki - udało mi się wydusić. Jakim cudem jeszcze nie zapadłem się pod ziemię? Mało tego, psia zachłanność przekraczała dziś normy i wkrótce Szałwia upatrzyła sobie kolejną ofiarę.
- Sauia, ne! - ale nie słuchała, przysięgam, nie działało na nią dzisiaj nic. Nie zdążyłem przyjrzeć się dokładniej ciemnowłosej kobiecie (Riana), choć przez chwilę wyglądaliśmy jak dwa chomiki - nie sposób nie docenić tej strategii w walce z błagalnymi oczami, a ten natychmiastowy odwrót? Klasa. Ja bym nie potrafił. W każdym razie, przez ten obrót mój wzrok prześlizgnął się na wcześniej widzianą twarz (Romy), a tempo myślenia nieco zawiodło i jest szansa, tyci-tyci szansa, że zagapiłem się na nią ciut za długo - o dwie, może cztery sekundy, próbując zrozumieć, czy to ta sama osoba, a kiedy zacząłem zastanawiać się, czy wszystko u niej w porządku, utykając w niepotrzebnym zamartwianiu, zorientowałem się, że stoję jak wryty i patrzę. Odwrót, odwrót! Można się chyba rozejść, prawda? Był mistrz, były przekąski, był przypał stulecia, może nawet trzy, więc teraz: Gdzie. Jest. Wyjście?!
| tutaj rzut
| gdyby ktoś nie znał Szałwii, a chciał sobie wyobrażać, to tu podgląd
who are you when you're haunted by the ruin?
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Przewrotny gwar nasilał się z każdą przemijającą sekundą. Odnosił wrażenie, iż wąski pawilon, drżał od nadmiaru rozbieganych i zdezorientowanych ludzkich ciał. Rozejrzał się w niewypowiedzianej obawie poszukując kawałka bardziej ustronnego miejsca. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie opuścić feralnej przestrzeni, jednakże sylwetka krążąca wśród obficie zastawionych straganów, zdążyła odwieść go od skrajności ów pomysłu. Przymrużył brwi, szukając przekonywującego zapewnienia, że falista rudość długich włosów oraz charakterystyczna, wypukła szrama, materializuje postać wygłodniałego żeglarza. Pokręcił głową w wymownym geście i ruszył przed siebie, zatrzymując się gdzieś z prawego boku, dopadając w znaczącej sytuacji. Uśmiechnął się jedynie na dźwięk posklejanych głosek. Reagował szybko oceniając otoczenie i wystosowując pewną propozycję. Uniósł ręce, gdy ta wytoczyła przeciwko niemu tak wymowny atak: – Jakbym śmiał… – wyrzucił obronnie kręcąc głową. Prawa dłoń zdążyła rozpiąć wszystkie guziki kraciastej kurtki. Delikatny chłód owinął ciało, a on odetchnął z ulgą. – Nie zjadłem ani jednego. Nie lubię słodyczy. – wzruszył ramionami odpowiadając zgodnie z prawdą. Słodki zapach różnorodnych smakołyków nie stanowił dla niego żadnej pokusy. Z należytą zręcznością mijali zgrupowane skupiska ludności, przeciskając się do części stolikowej. Te, chodź zajęte, zdawały się podlegać systematycznej rotacji. Dostrzegając przestrzeń przy jednym ze środkowych kwadratów, skinął w kierunku współtowarzyszki, aby po chwili zapaść się w kurtuazyjnych przemowach kierowanych do pleców właścicielki drogocennego siedziska. Nie spodziewał się spotkać jej właśnie tu. Ile czasu minęło od ostatniej konfrontacji, wymagającej misji dźwiganej na przygarbionych barkach? Jak dobrze było widzieć ją tu i teraz, całą i zdrową. Westchnął krótko, ściągnął brwi i zamarł na chwilę, lecz szybko zreflektował się konstruując kolejne zdania. On również nie omieszkał zatrzymać się na jej twarzy: pociągłej, nieco bladej, wyrażającej zdziwienie przykrywające falisty smutek, przemęczenie, a może urwane i ukrywane łzy? Rozumiał, a odgłos ostatnich wydarzeń, nie pozostawiał jeńców. On sam był tego najlepszym przykładem. Obchodząc stolik, rozpoczął ściąganie rękawa okrycia wierzchniego. Kobieta odezwała się ponownie, a on skierował na nią uważny, jasny błękit, odpowiadając: – Właśnie mówiłem Thalii, że nie przepadam za słodyczami. – odzienie znalazło się na oparciu krzesła, a on przysiadł na jego brzegu, potrząsając głową i przeczesując zbyt długie, ciemne kosmyki. Na wzmiance o braku snu, parsknął pod nosem, koncertując się na przeciwległym profilu: – Czy między wierszami, mówisz mi, że źle wyglądam? – dorzucił jeszcze, aby po chwili wspomóc Thalię w zajęciu miejsca tuż obok siebie. Gdy wszelkie formalności zostały spełnione, mógł choć na chwilę przenieść się w odrażającą pustkę własnych myśli. Przymknąć powieki, a dłonie wyciągnąć przed siebie i spleść w ciasny koszyk. Odpłynąć. Na krótko było mu zatopić się w potencjalnym spokoju. Poruszenie wywołane nadejściem wyśmienitej persony, rozeszło się po zgromadzonych. Płynące ciała, zaczęły przesuwać się w stronę stolików, zajmując każdy ułamek wolnej przestrzeni, zatrzymując się za ich plecami, lub całkowicie obok. Mężczyzna podniósł się i wyprostował znacząco wyglądając za głosem tłumu. – O co chodzi? – zapytał w eter, lecz nazwisko mistrza cukiernictwa brzęczało w kuluarach: Mistrz Scarpelli. Nie zamierzał przepychać się do przodu. Zerknął na swe towarzyszki z miną wyrażającą zaskoczenie i lekkie zagubienie, spodziewały się takich atrakcji? Grubszy, nieznajomy mężczyzna o wujkowatej aparycji, przepchnął się pod lewy róg zajmowany przez ciemnowłosego, nie tracąc okazji do wyrażenia własnego komentarza i wciągnięcia do rozmowy. Handlarz o krzykliwym temperamencie pozwolił sobie na niespodziewany ruch. Uderzenie w ramię było zaskakujące, Rineheart rozszerzył źrenice i wyciągnął się na krześle przybierając minę niezadowolenia i dyskomfortu. Ścisnął i rozprostował łopatki chrząkając wymownie. Ów emocje były słyszane w jego głosie: – Owszem, trochę widziałem… – wybełkotał stanowczo, zerkając na niego z pode łba. A ten kontynuował. Z wyuczonego automatu, szedł ku zaprzeczeniu kolejnym pytaniom, lecz wymieniony składnik wydawał się znajomy. Sok z gumowych jagód, choć nigdy nie kosztowany kojarzył mu się z pewną, odległą wyprawą na terenie Włoch. Tamtejsi zielarze mogli przecież wspominać o wyjątkowości ów owoców. Zdawało mu się, że ich kuszącym walorem nie była jedynie przenikliwa słodycz. Czekając na rozwój wydarzeń, nie spodziewał się kolejnych zawirowań i drobnych niedogodności. Na samym początku nie dostrzegł zagubionej postaci splątanej w długim sznurze psiej smyczy. Głosy i krzyki zlewały się w jedną całość, dlatego też zignorował to, co działo się nieopodal. Dopiero głośne wtargnięcie oraz futrzany świst, spowodował gwałtowny ruch. Przesunął krzesło, gdy znajomy pies okrążył stolik w poszukiwaniu nagryzionego smakołyku. Obwąchał buty, przesunął swój bystry nos po kawałku nogawki, aby następnie polizać go po palcach, trzymanych pod stołem. Zakręcony właściciel właśnie odezwał się do kobiety siedzącej naprzeciw, aby zaraz skupić się właśnie na nim, rozpoznając przyjaciela. – Wilkie… Co się… Poczekaj, pomogę. Szałwia, ej, zostaw już… – skąd się tu wziął? Gdzie przepadł i gdzie znajdował się do tej pory? Podnosząc głowę spod stołu, gdzie doglądając psa, próbował odsunąć resztki ubrudzonego ciasta, zawiesił swój wzrok na podłużnej twarzy Jasnowidza, będącego w amoku. Nie zdołał powstrzymać lekkiego uśmiechu, gdyż charakterystyczne zachowanie, było poniekąd niezwykle urocze. Gubił się w pawilonowych sensacjach, które nabierały rozgłosu. Powietrze zgęstniało, zwiastując nadejście mistrza. Podekscytowani goście rozglądali się na wszystkie strony wyczekując znaku. A ten objawił się w postaci rozszalałego kociołka, odbijającego się od ścian i wysokiego sufitu. Cukiernik osadził się na samym środku, dostępny dla widowni. Pył ciągnący się za przedmiotem skwierczał i iskrzył imitując maleńkie sztuczne ognie. Postawny mężczyzna wyprostował się na oczach tłumu, przemówił od razu porywając soczyste ochy oraz achy. Rineheart uniósł jedną brew do góry, słuchając dalej. Biedny Despenser padł ofiarą czyjejś niesubordynacji, znajdując się w samym środku uwagi Mistrza i pozostałych gapiów. Odrobinę wyłączył się gdy rodowity Włoch opowiadał o swoich dokonaniach, wymieniał ordery i znamienite specjały. Nie interesował się gastronomią, zdawał się niecierpliwić. Odetchnął krótko i westchnął spoglądając w sufit. Ogromne tace wyfrunęły z kolorowego kociołka, lądując naprzeciwko konkretnej osoby. Smocze Skarby, choć enigmatyczne, zdawały się kusić swym kształtem, kolorem i opalizującą warstwą przypominającą cukrową watę. Pachniały tak pięknie… Vincent wyciągnął rękę i ujął darmowy wypiek. Nie zdołał powstrzymać się przed słodkim łakomstwem, ugryzł babeczkę rozpływając się w cudownym smaku, widząc, że kolor wypieku przybierał ciemny granat – przypominający barwy ulubionego, hogwarckiego domu. W środku kremu migotało coś w rodzaju złotej kulki, a on przymykając powieki, poczuł lekkie zawroty głowy. Niemalże w jednej chwili znalazł się w wysokich murach Wieży Astronomicznej. Kominek brzęczał uroczo, a on zajmował jedną z miękkich kanap ulokowanych pod oknem. Okryty kraciastym pledem zagłębiał się w zaawansowanym podręczniku do Starożytnych Run. Nie wiedział jak długo znajdował się w ów przepięknej iluzji. Oglądał się za siebie, gdy śpiewne dźwięki żabiego chóru dochodziły z każdej strony. Z ostatnim gryzem, wizja rozmyła się w kolorowej mgle, a on ponownie powrócił do rozbestwionej rzeczywistości. Pokręcił głową i zamrugał powiekami, nie wiedząc co się dzieje. Okręcił się za siebie w odrętwieniu i oniemieniu, dostrzegając, iż ciemnowłosa nieznajoma macha w jego stronę. Dlaczego? Odmachał ostrożnie, choć nie powrócił do siebie.
| rzut 3
| rzut 3
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
– Oj nie, nie – Stasio pokręcił głową – to magiczne cukierki. Kiedyś, w lepszych czasach, sprzedawali je w Miodowym Królestwie. To jedna z ostatnich moich paczek, nakupiłem wtedy tyle, że prawie mnie żona z domu wygoniła, bo kto to widział tyle cukierków kupować… – Czarodziej zakłopotał się widocznie, wolną dłonią potarł kark i uśmiechnął niewinnie i bezradnie. Pudełko po miętówkach jeszcze chwilę ciążyło w jego dłoni, pozwalając się poczęstować, po czym zniknęło w jednej z kieszeni spodni na szelkach, zastąpione przez notesik z piórkiem. Kiedy jednak Rosemary wyciągnęła swój, Stasio pokiwał głową z uznaniem i zasalutował jej w niedbały, komediowy sposób.
– I takie podejście to się chwali! – odparł z nieskrywanym entuzjazmem, a po chwili przesłonił oczy dłonią, by móc lepiej obserwować drogę sunącego w powietrzu kotła.
– Zdaje się, że to ekskluzywny numer włoskiej branży cukierniczej – wyjaśnił Stasio tonem znawcy i znów podkręcił wąsa, krótko zerkając także w stronę pytającej Maisie – to trochę jak nasze powiększane namioty, tylko… no, w kociołku. Nie zdziwiłbym się, gdyby w środku miał całą cukiernię. Ciekawe czy oferują wycieczki do środka – zainteresował się czarodziej i wyciągnął szyję ponad tłumy, jakby chciał lepiej obejrzeć stojący nieopodal kocioł i wydawać by się mogło, że nie on jeden wpadł na podobny pomysł.
Tymczasem Luigi bezpiecznie wylądował i gorąco pogratulował Wilkiemu ponownego otwarcia Alei. Zamknął mu dłoń w mocnym, stalowym wręcz uścisku, kompletnie niezrażony wylewającym się z czarodzieja niezrozumieniem, biorąc je za zakłopotanie i ujmującą wręcz skromność. Nie zatrzymywał go jednak przy sobie zbyt długo; Wilkie bez większego kłopotu umknął znów w tłum, natomiast Mistrza zalała fala fanów i fanek zaabsorbowanych jego pojawieniem się. Luigi był otwartym i przystępnym czarodziejem, żartował, śmiał się i dokazywał, równie chętnie rozdawał także autografy. Co jakiś czas oglądał się na swoich pomocników, na skwierczący różowym pyłem kocioł, ale wszystko było pod kontrolą. Kolejka chętnych uformowała się prędko i zgrabnie, lewitujące tace dostarczały wypieki w dalsze rejony, tak by każdy mógł okazję skosztować najnowszego dzieła znanego Włocha. Luigi – w krótkiej przerwie od autografów i zabawiania tłumu – także sięgnął po jedną z babeczek. Chwilę dumał nad wyborem, ostatecznie sięgnął po tę udekorowaną żółtym kremem.
Trudno było opisać smak ciasta; miękki biszkopt rozpływał się w ustach, aksamitny i delikatny krem nie powodował uczucia ciężkości, jak w przypadku standardowych słodyczy. Ukryta w środku lśniąca kulka okazała się zaczarowaną czekoladową praliną; doskonale chrupką i cienką, kryjącą w sobie nadzienie w kolorze płynnego złota, którego smak i zapach przywoływał na myśl świeży mus brzoskwiniowy.
Degustacja trwała w najlepsze, czarodzieje i czarownice powoli wymieniali się opiniami na temat nowego specjału. Niektórzy szeptali z przejęciem, inni unosili wysoko brwi, jeszcze inni rozglądali się za echem śpiewu Żabiego Chóru. Kociołek raz po raz trzaskał cicho, jakby gasła w nim magia umożliwiająca lot na długie dystanse, skrzat i goblin od czasu do czasu znikali w jego wnętrzu tylko po to by powrócić na powierzchnię z nową tacą słodkości lub górą odręcznie podpisanych przez Mistrza książek.
Wywołane kremem wspomnienia pozostały z wami jeszcze na chwilę. Zapach uczty w Wielkiej Sali dla niektórych stał się intensywniejszy, a ciężki zapach miodu towarzyszący Thalii zdawał się nagle owinąć wokół jej myśli; przepłynął łagodnie do zakamarków pamięci, poruszając wspomnienie Ceremonii Przydziału. Czarownica mogła poczuć się tak, jakby na jej głowie znów spoczęła Tiara, mogła usłyszeć nawet echo wewnętrznej rozmowy odbytej w tamtej chwili z artefaktem sortującym uczniów. Wizje Wspólnych Pokoi, wspomnienia z uczty w Wielkiej Sali i echa beztroskiej przeszłości pojawiły się, zblakły na krótki moment, a potem znów ożyły, stając się coraz bardziej wyraźne, realne. Szmer tłumu przycichł, ustępując miejsca żelaznym odgłosom skrzypiącej zbroi i podekscytowanym głosom znanych z przeszłości uczniów. Osypujący się z kociołka pył zdawał się wzbijać w powietrze wraz z kolejnymi ruchami jesiennego wiatru i skrzyć w promieniach słońca jak iskry poprawnie uwarzonego eliksiru. Wszyscy mogli poczuć ogarniające ciało rozleniwienie spowodowane krótką wycieczką do przeszłości, nostalgia rozlewała się wśród myśli, łapiąc się kolejnych wspomnień. Powoli zmieniała się towarzysząca wam gama zapachów: zniknęły słodkie nuty, zastąpione świeżą zielenią i górskim powietrzem, wiatr stał się jakby chłodniejszy, niósł ze sobą zapach sosen. Powieki stały się ciężkie, a chęć przymknięcia ich choćby na moment – nie do powstrzymania.
Rzeczywistość gasła, rozmywała się, ustępując pola czemuś nowemu i staremu jednocześnie. W oddali, na krawędzi waszych świadomości, znajomy głos z przejęciem obwieścił, że te lukrecjowe gryzki są naprawdę gryzące i do tego w atrakcyjnej cenie jedynych 10 knutów za 100 gram…
Rozgrywkę kontynuujecie tutaj.
– I takie podejście to się chwali! – odparł z nieskrywanym entuzjazmem, a po chwili przesłonił oczy dłonią, by móc lepiej obserwować drogę sunącego w powietrzu kotła.
– Zdaje się, że to ekskluzywny numer włoskiej branży cukierniczej – wyjaśnił Stasio tonem znawcy i znów podkręcił wąsa, krótko zerkając także w stronę pytającej Maisie – to trochę jak nasze powiększane namioty, tylko… no, w kociołku. Nie zdziwiłbym się, gdyby w środku miał całą cukiernię. Ciekawe czy oferują wycieczki do środka – zainteresował się czarodziej i wyciągnął szyję ponad tłumy, jakby chciał lepiej obejrzeć stojący nieopodal kocioł i wydawać by się mogło, że nie on jeden wpadł na podobny pomysł.
Tymczasem Luigi bezpiecznie wylądował i gorąco pogratulował Wilkiemu ponownego otwarcia Alei. Zamknął mu dłoń w mocnym, stalowym wręcz uścisku, kompletnie niezrażony wylewającym się z czarodzieja niezrozumieniem, biorąc je za zakłopotanie i ujmującą wręcz skromność. Nie zatrzymywał go jednak przy sobie zbyt długo; Wilkie bez większego kłopotu umknął znów w tłum, natomiast Mistrza zalała fala fanów i fanek zaabsorbowanych jego pojawieniem się. Luigi był otwartym i przystępnym czarodziejem, żartował, śmiał się i dokazywał, równie chętnie rozdawał także autografy. Co jakiś czas oglądał się na swoich pomocników, na skwierczący różowym pyłem kocioł, ale wszystko było pod kontrolą. Kolejka chętnych uformowała się prędko i zgrabnie, lewitujące tace dostarczały wypieki w dalsze rejony, tak by każdy mógł okazję skosztować najnowszego dzieła znanego Włocha. Luigi – w krótkiej przerwie od autografów i zabawiania tłumu – także sięgnął po jedną z babeczek. Chwilę dumał nad wyborem, ostatecznie sięgnął po tę udekorowaną żółtym kremem.
Trudno było opisać smak ciasta; miękki biszkopt rozpływał się w ustach, aksamitny i delikatny krem nie powodował uczucia ciężkości, jak w przypadku standardowych słodyczy. Ukryta w środku lśniąca kulka okazała się zaczarowaną czekoladową praliną; doskonale chrupką i cienką, kryjącą w sobie nadzienie w kolorze płynnego złota, którego smak i zapach przywoływał na myśl świeży mus brzoskwiniowy.
Degustacja trwała w najlepsze, czarodzieje i czarownice powoli wymieniali się opiniami na temat nowego specjału. Niektórzy szeptali z przejęciem, inni unosili wysoko brwi, jeszcze inni rozglądali się za echem śpiewu Żabiego Chóru. Kociołek raz po raz trzaskał cicho, jakby gasła w nim magia umożliwiająca lot na długie dystanse, skrzat i goblin od czasu do czasu znikali w jego wnętrzu tylko po to by powrócić na powierzchnię z nową tacą słodkości lub górą odręcznie podpisanych przez Mistrza książek.
Wywołane kremem wspomnienia pozostały z wami jeszcze na chwilę. Zapach uczty w Wielkiej Sali dla niektórych stał się intensywniejszy, a ciężki zapach miodu towarzyszący Thalii zdawał się nagle owinąć wokół jej myśli; przepłynął łagodnie do zakamarków pamięci, poruszając wspomnienie Ceremonii Przydziału. Czarownica mogła poczuć się tak, jakby na jej głowie znów spoczęła Tiara, mogła usłyszeć nawet echo wewnętrznej rozmowy odbytej w tamtej chwili z artefaktem sortującym uczniów. Wizje Wspólnych Pokoi, wspomnienia z uczty w Wielkiej Sali i echa beztroskiej przeszłości pojawiły się, zblakły na krótki moment, a potem znów ożyły, stając się coraz bardziej wyraźne, realne. Szmer tłumu przycichł, ustępując miejsca żelaznym odgłosom skrzypiącej zbroi i podekscytowanym głosom znanych z przeszłości uczniów. Osypujący się z kociołka pył zdawał się wzbijać w powietrze wraz z kolejnymi ruchami jesiennego wiatru i skrzyć w promieniach słońca jak iskry poprawnie uwarzonego eliksiru. Wszyscy mogli poczuć ogarniające ciało rozleniwienie spowodowane krótką wycieczką do przeszłości, nostalgia rozlewała się wśród myśli, łapiąc się kolejnych wspomnień. Powoli zmieniała się towarzysząca wam gama zapachów: zniknęły słodkie nuty, zastąpione świeżą zielenią i górskim powietrzem, wiatr stał się jakby chłodniejszy, niósł ze sobą zapach sosen. Powieki stały się ciężkie, a chęć przymknięcia ich choćby na moment – nie do powstrzymania.
Rzeczywistość gasła, rozmywała się, ustępując pola czemuś nowemu i staremu jednocześnie. W oddali, na krawędzi waszych świadomości, znajomy głos z przejęciem obwieścił, że te lukrecjowe gryzki są naprawdę gryzące i do tego w atrakcyjnej cenie jedynych 10 knutów za 100 gram…
Adriana Tonks
Sceneria zafalowała, a przez powietrze wypełnione zapachem cukru przebił się powiew świeżości, jak gdyby Miodowe Królestwo wcale nie było zamkniętym budynkiem. Otaczające was krasnoludki i żaby, a także pudełkowe umocnienia, zblakły i straciły swoje kontury, zmieniając się tym samym w bezkształtne, kolorowe plamy. Każdemu z was nagle zaczęło towarzyszyć wrażenie nagłego zimna jak po oblaniu kubłem zimnej wody, ale po zbadaniu suchości ubrań wniosek był jeden – nikt nie rzucił w waszym kierunku niecnego balneo.
Głosy intruzów przycichły i zgasły, a w ich miejscu rozkwitł gwar rozmów w Alei Kupieckiej w Plymouth. Obraz wyostrzył się po paru mrugnięciach, ponownie osadzając was w rzeczywistości. Nikt nie przejął się waszym teoretycznym zniknięciem – po krótkim rozeznaniu się w sytuacji odgadliście także, że cała ta przygoda trwała ledwie parę sekund realnego czasu – nikt także nie poszukiwał wzrokiem gnomów, krasnoludków czy żab – wasza wycieczka do bram Miodowego Królestwa zdawała się iluzją, krótkim przerywnikiem spragnionego wytchnienia umysłu.
Adriana Tonks
Maisie już zastanawiała się, co odpowiedzieć krasnalom, w jaki sposób je podejść, żeby znaleźć sposób na wydostanie się z Miodowego Królestwa, ale nagle te wszystkie otaczające ją rzeczy zaczęły blaknąć i tracić swoje kolory. Co się działo? Tego nie wiedziała, ale poczuła nagły chłód, zupełnie jakby ktoś wylał na nią wiadro lodowatej wody, a chwilę później, gdy ponownie otworzyła oczy, znów znajdowała się w Alei Kupieckiej. Zerknęła w dół, sprawdzając, czy jej ubrania nie były mokre - ale były zupełnie suche, no i w niczym nie przypominały szat Hufflepuffu. Znowu miała na sobie swoje normalne ubrania, i znowu miała osiemnaście lat. Znajdowała się w Alei Kupieckiej w Plymouth, a wokół znajdowało się wielu innych czarodziejów, którzy zdawali się nie zauważyć, że na trochę znikła i pojawiła się z powrotem. A może wcale nie znikła? Może to był tylko sen albo omamy? Zaczynała sobie przypominać swoje normalne życie, a także to, że chwilę przed znalezieniem się w Miodowym Królestwie zjadła babeczkę z żółtym lukrem. Może to w niej było coś, co wytworzyło tę dziwną, senną wizję, w której znów miała trzynaście lat i była w Miodowym Królestwie pełnym gadających krasnoludków, przerośniętych czekoladowych żab i innych dziwów?
Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu niedawnych towarzyszy, ale i oni zapewne znów powrócili do bycia dorosłymi ludźmi, w tej rzeczywistości zupełnie jej obcymi. A może i oni byli wytworem jej sennych doznań? Bo jakim cudem wszyscy trafiliby do jednego snu?
No cóż, magia wciąż miała przed nią wiele sekretów, i choć w czasach Hogwartu miała okazję próbować wielu różnych czarodziejskich słodyczy, z których wiele wyglądało lub działało zaskakująco, to jednak nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego podobnego. Poczuła jednak nagłą, ogromną nostalgię za czasami spędzonymi w szkole, zanim wszystko zaczęło się psuć. Zatęskniła też za Miodowym Królestwem, choć prawie nigdy nie było jej stać na nic poza tymi najtańszymi słodyczami, ale zawsze lubiła cieszyć nimi oczy, a czasem ktoś z przyjaciół sprezentował jej coś, dzięki czemu poznawała nowe dla siebie smaki. To były dobre czasy, szkoda, że później jej to odebrano, że na szósty i siódmy rok nie mogła już wrócić.
Jeszcze trochę pokręciła się po Alei Kupieckiej, próbując darmowych próbek, część pochowała po kieszeniach; tego co w nich umieściła teraz oraz wcześniej powinno jej wystarczyć na dobrych parę dni, lecz przezornie nie brała już więcej babeczek z lukrem w kolorach domów Hogwartu. Kiedy wydarzenie się skończyło, wróciła do Menażerii Woolmanów, rozmyślając nad tym, co się dzisiaj wydarzyło.
| zt.
Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu niedawnych towarzyszy, ale i oni zapewne znów powrócili do bycia dorosłymi ludźmi, w tej rzeczywistości zupełnie jej obcymi. A może i oni byli wytworem jej sennych doznań? Bo jakim cudem wszyscy trafiliby do jednego snu?
No cóż, magia wciąż miała przed nią wiele sekretów, i choć w czasach Hogwartu miała okazję próbować wielu różnych czarodziejskich słodyczy, z których wiele wyglądało lub działało zaskakująco, to jednak nigdy wcześniej nie doświadczyła niczego podobnego. Poczuła jednak nagłą, ogromną nostalgię za czasami spędzonymi w szkole, zanim wszystko zaczęło się psuć. Zatęskniła też za Miodowym Królestwem, choć prawie nigdy nie było jej stać na nic poza tymi najtańszymi słodyczami, ale zawsze lubiła cieszyć nimi oczy, a czasem ktoś z przyjaciół sprezentował jej coś, dzięki czemu poznawała nowe dla siebie smaki. To były dobre czasy, szkoda, że później jej to odebrano, że na szósty i siódmy rok nie mogła już wrócić.
Jeszcze trochę pokręciła się po Alei Kupieckiej, próbując darmowych próbek, część pochowała po kieszeniach; tego co w nich umieściła teraz oraz wcześniej powinno jej wystarczyć na dobrych parę dni, lecz przezornie nie brała już więcej babeczek z lukrem w kolorach domów Hogwartu. Kiedy wydarzenie się skończyło, wróciła do Menażerii Woolmanów, rozmyślając nad tym, co się dzisiaj wydarzyło.
| zt.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pawilon różności
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka