Ogród
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogród
Wejście do ogrodu znajduje się tuż obok spiżarki i prowadzi do całkiem przyjemnego dla oka ogrodu. Można znaleźć tu różne zioła, można znaleźć warzywa, ostało się nawet parę kwiatów czy krzaki malin i porzeczek. Okalający ogród płot jest dość wysłużony i stary, miejscami dziurawy, furtka wisi smętnie na jednym zawiasie, czekając na lepsze czasy...
...lub na zakończenie cichej wojny ze ślimakami, kto wie, może nauczyły się już zjadać drewno.
...lub na zakończenie cichej wojny ze ślimakami, kto wie, może nauczyły się już zjadać drewno.
― Jak myślisz, istnieje odpowiedni sposób na odmówienie duchowi gościny? ― spytała Prima, wspinając się na stołek. W dłoni dzierżyła miotełkę do kurzu i zamierzała się uporać z tym gigantycznym pająkiem za szafą, o ile dziadyga nie ucieknie jeszcze w inny róg.
“Uwaga, podaję instrukcję”, odparła czaszka, pojawiając się z cichym pyknięciem na szczycie szafy, tuż obok paskudnego pająka. “Powiedz: “oczywiście, że tak, zapraszam””.
Prima opuściła jedną dłoń, podparła się nią pod bok w wyrazie głębokiej dezaprobaty.
― Ale…
“No weź, stara, kto odmawia duchom? No kto?”.
― No…
“Ten, kto lubi być przeklęty na wieczność, ot co”, wtrąciła czaszka wyniośle, ledwie czarownica zaczerpnęła powietrza by odpowiedzieć. “A teraz, jak już oświeciłem cię moją mądrością, to może ty i szanowny duch zjecie po preclu?”.
― Duchy nie mogą jeść normalnych precli.
“Nie?”.
― Nie.
Dyskusja w tym momencie jakby trochę umarła; czaszka zajęła się procesowaniem tej szokującej informacji, a Prima znów zamierzyła się miotełką na pająka. Szczyt szafy był jednak dość wysoko, nawet kiedy stanęła na palcach nie dosięgała do celu. Pająk, jak to pająk, nie przejął się zbytnio nadchodzącym zamachem na jego życie.
Skok na stołku ― machnięcie miotełką ― pająk zafalował na poruszonej pajęczynie, ale znów, nic się nie stało.
― Niech to ― burknęła Prima, zeskakując ze stołka. ― Gdzie ja to… ― zastanowiła się na głos, a kolejne pyknięcie zaanonsowało pojawienie się czaszki na blacie do krojenia ingrediencji, tuż obok paleniska z kociołkiem. ― A, jest! ― Ucieszyła się wyraźnie, kiedy wyłowiła spojrzeniem miotłę wciśniętą między przeciwległy kąt, a regał z książkami. I już-już miała po nią sięgnąć, zakończyć żywot pająka-padalca, ale coś jej przerwało. Coś… coś, co brzmiało jak pukanie do drzwi.
― Kogo licho niesie? ― Miotełka do kurzu trafiła na bok, do wazoniku, razem z świeżym bukiecikiem polnych kwiatów. ― Przecież z nikim się nie umawiałam, bo Festiwal… ― mruczała gniewnie pod nosem, ocierając dłonie w zapaskę. Może to Celine? Przyszła po nią osobiście, bo zwątpiła w to, że sama pokaże się na Festiwalu? A może Susanne? Albo pan lotnik, bo czegoś zapomniał? Możliwości, tych nagłych, było parę i pozwoliło jej to nieco puścić pary. Może to nie był żaden intruz.
“Ej, stara”, czaszka przeniosła się z pracowni na korytarz, podążając jej tropem. “Ja to bym tych drzwi nie otwierał”.
― Co? Dlaczego?
“Drzwi zazwyczaj prowadzą do m i e j s c”.
― Noo…
“A m i e j s c a zazwyczaj są pełne l u d z i”.
― Ale to mój las przecież, nie będzie tam wcale tłumu za drzwiami. Daj spokój, to nie czasy inkwizycji.
“Ale l u d z i e są zazwyczaj zaskakująco o k r o p n i. Sama pomyśl”.
Prima pokręciła tylko głową, złapała za klamkę i pociągnęła drzwi. Tuż za progiem, co za niespodzianka, stał nikt inny jak Michael. Kolejny duch przeszłości, kolejne echo londyńskiego życia.
“A nie mówiłem? Okropny. Ale po co mnie słuchać, pewnie, lepiej robić sobie na szkodę, a potem zwalać wszystko na mnie”.
― Um… dzień dobry, Michael ― przywitała się, po dłużej chwili odzyskując w końcu własny głos. Zaraz ustąpiła w przejściu i zaprosiła go gestem do środka. ― Jak… ― mnie tu znalazłeś?, prawie wyrwało jej się z gardła, ale szybko uznała, że to głupie pytanie. ― W czym ci mogę pomóc? ― zapytała zamiast tego.
“Zamiast pytać w czym ty możesz pomóc, to zaprzęgnęłabyś chłopa do roboty i raz-dwa byłoby po pająku”.
Prima zacięła wargi. Rzecz pomiędzy nią i obrzydliwcem z pajęczyny była sprawą honoru, nikt nie będzie zakłócał tego pojedynku. Nawet auror.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Ostatnio zmieniony przez Prima Howell dnia 20.10.23 18:22, w całości zmieniany 2 razy
Nie słyszał rozbrzmiewającej w chacie i głowie Primy dyskusji, ale właściwie nie uznałby jej za absurdalną. Dla niektórych był już duchem i czasami samemu czuł się jak duch. Auror, który zniknął dopóki nie wynaleziono eliksiru tojadowego. Wilkołak, który wyparował ze znanych brygadzistom kryjówek. I wreszcie rebeliant, którego wymazano nawet z listów gończych i obwołano martwym. Wielu starych znajomych uwierzyło zresztą w jego śmierć, a wiosną odbył kilka niezręcznych spotkań. Propaganda Walczącego Maga zasiała zamęt nawet wśród Zakonników, choć po chłodnej wymianie listów z własnym bratem nie dostał od niego żadnej wiadomości po swojej śmierci. Samemu też nie zamierzał się odzywać, próbując uszanować fakt, że może tym sprowadzić na kogoś niebezpieczeństwo.
Zerwał też kontakty z alchemikami z Ministerstwa i Munga, którzy niegdyś dostarczali mu eliksiru tojadowego - na początku wojny to najbardziej bolało, ale z biegiem czasu nauczył się spędzać pełnie bez tej pomocy. Przywykł do myśli, że jest zdany tylko na siebie, a ta świadomość - i wola przetrwania, wbrew wszystkiemu, niechęć do bycia na łasce brygadzistów i myśliwych śmierci w srebrnych łańcuchach - pomogła mu nieco okiełznać wilczą formę. Nieco, ale niewystarczająco. Świadomość, że nie będzie już odpowiedzialny tylko za siebie gnieździła się w nim gdzieś w odniesieniu do Kerrie, zakiełkowała mocniej po ślubie i dotarła do niego z całą mocą, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Asbjorn, który do tej pory zaopatrywał Zakonników w trudne mikstury przepadł na wyprawie, Oliver nie potrafił uwarzyć tak skomplikowanego wywaru, Tonks zwrócił się więc do kolegów z podziemia. Nie lubił prosić o takie rzeczy, ale musiał - i tak zwlekał już zbyt długo, powinien przecież zadbać też o wilkołaków z Tyneham. Po śledztwie w piwnicy Addy popędził do Plymouth z samego rana i wtedy jak z nieba spadło mu nazwisko stosunkowo (przynajmniej dla niego) nowej sojuszniczki Zakonu, zwerbowanej przez jednego z lotników. Prima Howell. Pamiętał ją z czasów, których wolałby nie wspominać, z tamtych dni gdy udawał się na medyczne eksperymenty z pokerową twarzą i pustą duszą i poczuciem, że pokłada nadzieję na przyszłość w tej kruchej szansie na odpowiednią mieszankę ziół. Zawsze był nogą z alchemii, a fakt, że ugryzł go alchemik dodatkowo wzmagał jego niechęć, ale o dziwo wywar zadziałał. A Prima Howell, choć nie była szefową badań, zapadła mu w pamięć - może dzięki łagodnym oczom, a może dzięki mugolskiemu nazwisku.
Chata w środku lasu przypominała mu trochę leśniczówkę w Mickleham, w której mieszkał zanim kupił Wrzosową Przystań. Nie tyle dom, co nieudolny azyl, w którym próbował zaszyć się z dala od świata, uciekając przed rodziną i samym sobą. Dziwne, nie kojarzył by Prima Howell wyglądała na kogoś, kto tak... głęboko związał się z naturą; ale nie wiedział o niej zbyt wiele. Nie wiedział, że i dla niej Lisi Bór był ucieczką.
Zapowiedział się Primie krótkim listem, ale nie umówił się, nie do końca. Postanowił przybyć jak najprędzej, bo nie był pewien ile czasu potrzebuje na zebranie składników i uwarzenie wywaru. Przyleciał zatem przy pierwszej sposobności, zakładając, że sojusznicy Zakonu i aurorzy powinni być tu mile widziani. Zapukał do drzwi, ucieszył się w duchu, że najwyraźniej pamięta jego twarz i imię (albo list) i przeszedł do rzeczy bez owijania w bawełnę, nie przyjrzawszy się jeszcze uważniej Primie Howell. Pamiętał jej nazwisko i rysy twarzy, to mu wystarczyło, ludzie nie zmieniają się przecież aż tak bardzo, o ile nie ugryzie ich wilkołak...
-Pamięta mnie p... możemy na ty? Pamiętasz mnie, prawda? Eliksir tojadowy, dasz radę go uwarzyć z dala od Munga? Przyniosłem akonit, zdobędę więcej i może coś jeszcze się przyda... do tojadowego albo do czegoś? Zamówię wszystko, co przyda mi się w walce i zapłacę. - zapowiedział prędko, gorączkowo, a potem odpiął od pasa sakiewkę na ingrediencję i bezceremonialnie (biedne rośliny) wysypał jej zawartość na stół.
Przekazuję Primie akonit x1, włosie akromantuli x2, żądło mantykory x2, łuska smoka
Zerwał też kontakty z alchemikami z Ministerstwa i Munga, którzy niegdyś dostarczali mu eliksiru tojadowego - na początku wojny to najbardziej bolało, ale z biegiem czasu nauczył się spędzać pełnie bez tej pomocy. Przywykł do myśli, że jest zdany tylko na siebie, a ta świadomość - i wola przetrwania, wbrew wszystkiemu, niechęć do bycia na łasce brygadzistów i myśliwych śmierci w srebrnych łańcuchach - pomogła mu nieco okiełznać wilczą formę. Nieco, ale niewystarczająco. Świadomość, że nie będzie już odpowiedzialny tylko za siebie gnieździła się w nim gdzieś w odniesieniu do Kerrie, zakiełkowała mocniej po ślubie i dotarła do niego z całą mocą, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Asbjorn, który do tej pory zaopatrywał Zakonników w trudne mikstury przepadł na wyprawie, Oliver nie potrafił uwarzyć tak skomplikowanego wywaru, Tonks zwrócił się więc do kolegów z podziemia. Nie lubił prosić o takie rzeczy, ale musiał - i tak zwlekał już zbyt długo, powinien przecież zadbać też o wilkołaków z Tyneham. Po śledztwie w piwnicy Addy popędził do Plymouth z samego rana i wtedy jak z nieba spadło mu nazwisko stosunkowo (przynajmniej dla niego) nowej sojuszniczki Zakonu, zwerbowanej przez jednego z lotników. Prima Howell. Pamiętał ją z czasów, których wolałby nie wspominać, z tamtych dni gdy udawał się na medyczne eksperymenty z pokerową twarzą i pustą duszą i poczuciem, że pokłada nadzieję na przyszłość w tej kruchej szansie na odpowiednią mieszankę ziół. Zawsze był nogą z alchemii, a fakt, że ugryzł go alchemik dodatkowo wzmagał jego niechęć, ale o dziwo wywar zadziałał. A Prima Howell, choć nie była szefową badań, zapadła mu w pamięć - może dzięki łagodnym oczom, a może dzięki mugolskiemu nazwisku.
Chata w środku lasu przypominała mu trochę leśniczówkę w Mickleham, w której mieszkał zanim kupił Wrzosową Przystań. Nie tyle dom, co nieudolny azyl, w którym próbował zaszyć się z dala od świata, uciekając przed rodziną i samym sobą. Dziwne, nie kojarzył by Prima Howell wyglądała na kogoś, kto tak... głęboko związał się z naturą; ale nie wiedział o niej zbyt wiele. Nie wiedział, że i dla niej Lisi Bór był ucieczką.
Zapowiedział się Primie krótkim listem, ale nie umówił się, nie do końca. Postanowił przybyć jak najprędzej, bo nie był pewien ile czasu potrzebuje na zebranie składników i uwarzenie wywaru. Przyleciał zatem przy pierwszej sposobności, zakładając, że sojusznicy Zakonu i aurorzy powinni być tu mile widziani. Zapukał do drzwi, ucieszył się w duchu, że najwyraźniej pamięta jego twarz i imię (albo list) i przeszedł do rzeczy bez owijania w bawełnę, nie przyjrzawszy się jeszcze uważniej Primie Howell. Pamiętał jej nazwisko i rysy twarzy, to mu wystarczyło, ludzie nie zmieniają się przecież aż tak bardzo, o ile nie ugryzie ich wilkołak...
-Pamięta mnie p... możemy na ty? Pamiętasz mnie, prawda? Eliksir tojadowy, dasz radę go uwarzyć z dala od Munga? Przyniosłem akonit, zdobędę więcej i może coś jeszcze się przyda... do tojadowego albo do czegoś? Zamówię wszystko, co przyda mi się w walce i zapłacę. - zapowiedział prędko, gorączkowo, a potem odpiął od pasa sakiewkę na ingrediencję i bezceremonialnie (biedne rośliny) wysypał jej zawartość na stół.
Przekazuję Primie akonit x1, włosie akromantuli x2, żądło mantykory x2, łuska smoka
Can I not save one
from the pitiless wave?
Prima zmarszczyła brwi, widząc rozgorączkowanie aurora. Co też się ostatnio z tymi starymi bykami działo, no pomyślałby kto. Wiedziona jednak doświadczeniem sprzed ostatnich dni i pomna wizyty starszego czarodzieja, którego przyłapała na smacznym drzemaniu pod jej drzwiami (na boga, kto tak robił?), uznała, że być może Michael także potrzebuje kubka wody i ewentualnie kanapki z szynką. Kanapka, zdaje się, mogła być tu kluczem.
Zaprosiła go gestem za sobą i przeszła do większej izby, mieszczącej w sobie nieco dłuższy stół, parę krzeseł, taborecik, niezadowoloną kurę, parę szafek i komód, a także wkomponowane w ścianę palenisko nad którym bulgotał wielki gar pełen… nie do końca wiadomo czego. Owo coś pachniało co prawda mało podejrzanie, bo ziołami, ale bulgotało i syczało tak, jakby więziła tam co najmniej bazyliszka.
Zmarkotniała na dźwięk słowa “tojadowy”. Trzykrotna porażka wciąż bolała.
Auror wciąż jednak mówił i mówił, a na domiar złego jeszcze wysypał na stół ingrediencje. I rzecz jasna nie było w tym nic takiego szczególnie złego, nawet ją to ucieszyło, ale…
― Usiądź, Michael ― poprosiła go uprzejmie i wskazała otwartą dłonią na jedno z krzeseł, a sama odwróciła się w kierunku blatu. Sięgnęła po świeży bochenek, ukroiła jedną, grubą pajdę, potem sięgnęła po szynkę i zmarszczyła brwi. Nie przelewało się teraz nikomu, a to rosły chłop był, no i wilkołak…
― To nie odległość od Munga jest tutaj problemem ― zaczęła odpowiedź od najbardziej palącej kwestii, odkrajając przy tym solidny kawałek mięsa. ― A kometa. Odkąd się pojawiła, ja… ― westchnęła bezgłośnie, umilkła ― …mam trudności z uwarzeniem niektórych eliksirów. Próbowałam ostatnio tojadowego, ale zaliczyłam trzykrotną porażkę. Sam chyba rozumiesz ten ból. Mogłam zapewnić komuś spokój na trzy pełnie, a zamiast tego… ― ułożyła kawałek szynki na chlebie i przełożyła ją na talerz. Mimowolnie zajrzała też do szufladki na słodycze i ułamała pasek mlecznej czekolady, który ułożyła na talerzyku obok kanapki. Podobno po czekoladzie ludzie czuli się lepiej.
― Nie twierdzę, że sprawa jest stracona rzecz jasna. Twój akonit, choć nieco podziurawiony tymi żądłami, może odwrócić złą passę, ale chciałabym żebyś miał na uwadze ewentualne niepowodzenie. Swoją drogą ― ułożyła przed nim talerzyk ― żądła powinieneś nosić w osobnym pojemniku, najlepiej w szklanej fiolce, bo sam widzisz ― uniosła podziurawiony kwiat i rozłożyła ostrożnie jego płatki ― to wszystko ma wpływ na jakość wywaru. Smacznego.
Odwróciła się, odeszła po kubek i napełniła go świeżą wodą prosto z dzbanka.
― Masz tu jeszcze włosie akromantuli, o ile oczy mnie nie mylą i… ― miedziany błysk zwabił ją znów bliżej; kubek stuknął o blat stołu tuż obok talerza ― łuska smoka? ― spytała, bardziej samą siebie, niż Michaela i uniosła ingrediencję w palcach, przyjrzała jej się pod światło.
― Z łuski mogę spróbować uwarzyć miksturę ochronną, ale to także trudny specyfik. Nie daję gwarancji, ale ― uśmiechnęła się ciepło ― postaram się zrobić co w mojej mocy, by specyfiki wyszły udane. Może chcesz mi potowarzyszyć? Weźmiemy na warsztat ten biedny akonit i kto wie, może przyniesiesz mi szczęście.
Zaprosiła go gestem za sobą i przeszła do większej izby, mieszczącej w sobie nieco dłuższy stół, parę krzeseł, taborecik, niezadowoloną kurę, parę szafek i komód, a także wkomponowane w ścianę palenisko nad którym bulgotał wielki gar pełen… nie do końca wiadomo czego. Owo coś pachniało co prawda mało podejrzanie, bo ziołami, ale bulgotało i syczało tak, jakby więziła tam co najmniej bazyliszka.
Zmarkotniała na dźwięk słowa “tojadowy”. Trzykrotna porażka wciąż bolała.
Auror wciąż jednak mówił i mówił, a na domiar złego jeszcze wysypał na stół ingrediencje. I rzecz jasna nie było w tym nic takiego szczególnie złego, nawet ją to ucieszyło, ale…
― Usiądź, Michael ― poprosiła go uprzejmie i wskazała otwartą dłonią na jedno z krzeseł, a sama odwróciła się w kierunku blatu. Sięgnęła po świeży bochenek, ukroiła jedną, grubą pajdę, potem sięgnęła po szynkę i zmarszczyła brwi. Nie przelewało się teraz nikomu, a to rosły chłop był, no i wilkołak…
― To nie odległość od Munga jest tutaj problemem ― zaczęła odpowiedź od najbardziej palącej kwestii, odkrajając przy tym solidny kawałek mięsa. ― A kometa. Odkąd się pojawiła, ja… ― westchnęła bezgłośnie, umilkła ― …mam trudności z uwarzeniem niektórych eliksirów. Próbowałam ostatnio tojadowego, ale zaliczyłam trzykrotną porażkę. Sam chyba rozumiesz ten ból. Mogłam zapewnić komuś spokój na trzy pełnie, a zamiast tego… ― ułożyła kawałek szynki na chlebie i przełożyła ją na talerz. Mimowolnie zajrzała też do szufladki na słodycze i ułamała pasek mlecznej czekolady, który ułożyła na talerzyku obok kanapki. Podobno po czekoladzie ludzie czuli się lepiej.
― Nie twierdzę, że sprawa jest stracona rzecz jasna. Twój akonit, choć nieco podziurawiony tymi żądłami, może odwrócić złą passę, ale chciałabym żebyś miał na uwadze ewentualne niepowodzenie. Swoją drogą ― ułożyła przed nim talerzyk ― żądła powinieneś nosić w osobnym pojemniku, najlepiej w szklanej fiolce, bo sam widzisz ― uniosła podziurawiony kwiat i rozłożyła ostrożnie jego płatki ― to wszystko ma wpływ na jakość wywaru. Smacznego.
Odwróciła się, odeszła po kubek i napełniła go świeżą wodą prosto z dzbanka.
― Masz tu jeszcze włosie akromantuli, o ile oczy mnie nie mylą i… ― miedziany błysk zwabił ją znów bliżej; kubek stuknął o blat stołu tuż obok talerza ― łuska smoka? ― spytała, bardziej samą siebie, niż Michaela i uniosła ingrediencję w palcach, przyjrzała jej się pod światło.
― Z łuski mogę spróbować uwarzyć miksturę ochronną, ale to także trudny specyfik. Nie daję gwarancji, ale ― uśmiechnęła się ciepło ― postaram się zrobić co w mojej mocy, by specyfiki wyszły udane. Może chcesz mi potowarzyszyć? Weźmiemy na warsztat ten biedny akonit i kto wie, może przyniesiesz mi szczęście.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Usiadł. Odruchowo, impulsem wykształconym w trakcie eksperymentów badań nad eliksirem. "Usiądź, połóż się, wypij, odlej się daj nam próbkę do fiolki, oddychaj, wstrzymaj oddech", nasłuchał się tego sporo i pierwszy raz w swoim życiu, ale bycie traktowanym jak obiekt doświadczalny wtedy mu nie przeszkadzało. Tym właśnie się czuł, rzeczą, która straciła już swoją funkcję w świecie czarodziejów. Ich polecenia uspokajały, odwodząc go od myślenia, a głos Primy Howell był wtedy zdecydowany, choć łagodny.
Zmarszczył lekko nos i zamrugał, czując odurzający zapach smacznej szynki. Przerwał jej podwieczorek? Postanowił się nie odzywać, bo to nie Mung, by dostawał herbatę i herbatniki za dobrze wykonane polecenia.
-Myślisz, że zachwiała logiką astronomii? - spytał wprost i po chłopsku, przyglądając się uważnie Primie. -Ostatnia pełnia - przyznał niechętnie, ale przed nią było jakoś łatwiej, bo była naukowcem i w ogóle -w noc przed kometą też była jakaś... nietypowa. - wlepił wzrok w okno, przygryzając z zakłopotaniem policzek, a gdy powrócił spojrzeniem do Primy - zobaczył przed sobą talerz z kanapką. Z szynką. I kawałek czekolady. -To dla mnie? - zdziwił się i chociaż przyniósł pełno ingrediencji to momentalnie zrobiło mu się głupio, że przyszedł tak z pustymi rękami. Nie sięgnął po jedzenie, choć gdyby dostał je od kogokolwiek wcześniej to już dawno pochłonąłby porcję paroma gryzami. Dłonie splótł przed sobą, z nieśmiałym wahaniem, które mogła pamiętać jeszcze z czasów eksperymentów.
Jedzenie pachniało tak dobrze, że prawie nie dotarły do niego jej kolejne słowa. Zmarszczył brwi i zamrugał, potrzebując kilku sekund by zrozumieć, że...
-...jest podziurawiony? - z żalem i niedowierzaniem spojrzał na przekłute liście, a na twarz wpełzł mu rumieniec wstydu i złości na samego siebie. Te ingrediencje były zbyt cenne, by obchodzić się z nimi nieostrożnie, a on popadł w lenistwo odkąd mógł je tak po prostu zostawiać na stole dla Olivera. Akonitu nie miał w rękach już od dawna, a ostatnie porcje przekazał chyba Asbjornowi, który zaginął na morskiej wyprawie - wraz ze swoim dobytkiem. -...ale da się z niego uwarzyć eliksir? - zapytał, wychwytując, że mówiła coś o jakości mikstury, więc może nie wszystko jeszcze stracone. Skinął tępo głową, bo tak chyba nazywały się ingrediencje, które zdobył dla Primy. Nie miał do tego pamięci, brał po prostu to, co - jak kojarzył z opowieści innych lub własnego doświadczenia - było użyteczne.
-Nie będę wybrzydzał, cieszę się, że trafią do kogoś, kto wie co z nimi zrobić. - zapewnił prędko. Potowarzyszyć? Szczęście? Roześmiał się gorzko, bo chociaż miał w życiu szczęście, to jakoś tego nie widział. -Nie wiem czy przynoszę szczęście, ale mogę zrobić coś pożytecznego w tym czasie. Nie masz tu żadnych pułapek, nie może tak zostać do końca Festiwalu. - zadecydował, wstając. -Mam wziąć talerz? - upewnił się. -Od dawna tu mieszkasz? - sama?
Zmarszczył lekko nos i zamrugał, czując odurzający zapach smacznej szynki. Przerwał jej podwieczorek? Postanowił się nie odzywać, bo to nie Mung, by dostawał herbatę i herbatniki za dobrze wykonane polecenia.
-Myślisz, że zachwiała logiką astronomii? - spytał wprost i po chłopsku, przyglądając się uważnie Primie. -Ostatnia pełnia - przyznał niechętnie, ale przed nią było jakoś łatwiej, bo była naukowcem i w ogóle -w noc przed kometą też była jakaś... nietypowa. - wlepił wzrok w okno, przygryzając z zakłopotaniem policzek, a gdy powrócił spojrzeniem do Primy - zobaczył przed sobą talerz z kanapką. Z szynką. I kawałek czekolady. -To dla mnie? - zdziwił się i chociaż przyniósł pełno ingrediencji to momentalnie zrobiło mu się głupio, że przyszedł tak z pustymi rękami. Nie sięgnął po jedzenie, choć gdyby dostał je od kogokolwiek wcześniej to już dawno pochłonąłby porcję paroma gryzami. Dłonie splótł przed sobą, z nieśmiałym wahaniem, które mogła pamiętać jeszcze z czasów eksperymentów.
Jedzenie pachniało tak dobrze, że prawie nie dotarły do niego jej kolejne słowa. Zmarszczył brwi i zamrugał, potrzebując kilku sekund by zrozumieć, że...
-...jest podziurawiony? - z żalem i niedowierzaniem spojrzał na przekłute liście, a na twarz wpełzł mu rumieniec wstydu i złości na samego siebie. Te ingrediencje były zbyt cenne, by obchodzić się z nimi nieostrożnie, a on popadł w lenistwo odkąd mógł je tak po prostu zostawiać na stole dla Olivera. Akonitu nie miał w rękach już od dawna, a ostatnie porcje przekazał chyba Asbjornowi, który zaginął na morskiej wyprawie - wraz ze swoim dobytkiem. -...ale da się z niego uwarzyć eliksir? - zapytał, wychwytując, że mówiła coś o jakości mikstury, więc może nie wszystko jeszcze stracone. Skinął tępo głową, bo tak chyba nazywały się ingrediencje, które zdobył dla Primy. Nie miał do tego pamięci, brał po prostu to, co - jak kojarzył z opowieści innych lub własnego doświadczenia - było użyteczne.
-Nie będę wybrzydzał, cieszę się, że trafią do kogoś, kto wie co z nimi zrobić. - zapewnił prędko. Potowarzyszyć? Szczęście? Roześmiał się gorzko, bo chociaż miał w życiu szczęście, to jakoś tego nie widział. -Nie wiem czy przynoszę szczęście, ale mogę zrobić coś pożytecznego w tym czasie. Nie masz tu żadnych pułapek, nie może tak zostać do końca Festiwalu. - zadecydował, wstając. -Mam wziąć talerz? - upewnił się. -Od dawna tu mieszkasz? - sama?
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Zdaje się, że wpłynęła jakoś na ruchy ciał niebieskich, ale to dość śmiała teza ― wyjaśniła spokojnie ― musiałabym poświęcić temu zagadnieniu zdecydowanie więcej czasu i mieć lepsze oprzyrządowanie do obserwacji nieba, żeby móc postawić pewniejszy wniosek. Istnieje też wpływ światła księżyca na mikstury czy talizmany, a kiedy nocne niebo nagle zostaje podzielone pomiędzy dwóch władców… ― wzruszyła ramionami ― jedno światło może zakłócać drugie. Choć zaznaczam, to tylko hipoteza.
Wysłuchała jego słów o pełni w milczeniu i pokiwała ze zrozumieniem głową.
― Tamta noc w ogóle była dziwna. Czułeś się jakoś inaczej wtedy? Pamiętasz coś, czy znów czarna dziura? ― spytała łagodnie, chcąc uzyskać jak najwięcej szczegółów w jak najmniej inwazyjny sposób. Nie chciała go w końcu zasmucać; wspomnienia musiały być nieprzyjemne.
― A widzisz tu jakiegoś innego aurora? ― odparła; w tonie przebrzmiały iskierki śmiechu. ― Dla ciebie, Michael. Jedz na zdrowie ― dodała, przechodząc do oględzin podarków. Żądła wyglądały na całe, końce były odpowiednio ostre, włosie także prezentowało się zadowalająco. O łuskę smoka się nie martwiła, bardzo ciężko byłoby ją zniszczyć czy zadrapać. Akonit natomiast…
― Podziurawiony ― potaknęła. ― Ale nie martw się, liście wyglądają o wiele lepiej, więc nie jest wcale źle. Tak w zasadzie ― dodała konspiracyjnym tonem ― to sama kiedyś przyniosłam na zajęcie akonit w o wiele gorszym stanie, bo zgniotłam go książką, a eliksir wyszedł! ― Klasnęła radośnie w dłonie, przywołując miłe wspomnienie. ― Więc potrzebna nam odrobina szczęścia i… o, no tak ― zakłopotała się nagle, potarła policzek dłonią ― receptura wymaga też krwi wilkołaka. Krew sama w sobie to kapryśna substancja, trudna w przechowywaniu i raczej z krótkim terminem, więc byłabym wdzięczna, żebyś na każdy kwiat dostarczał mi też jedną porcję krwi. Nie musi być jej dużo ― zastrzegła od razu, wyobraźnią uciekając w obrazy bardzo brutalne, w których biedny Michael się wykrwawia z jej winy, a ona kończy jako poszukiwana przez rebelię przypadkowa morderczyni.
― Ach, to prawda ― westchnęła znowu ― ale nikt tu prawie nie przychodzi, a przynajmniej nie przychodził do tej pory. Zdarzy się czasem jakiś dzik ryjący pod dębem albo bobry kradnące bieliznę, ale one chyba i tak niewiele zrobią sobie z tych pułapek. Hm? Co? Ach tak, weź talerz i postaraj się nie nakruszyć, inaczej znowu będą grasować tutaj myszy. Niektóre mają takie śmieszne kędzierzawe futerko i… ― umilkła, orientując się, jak bardzo odbiega od tematu, zarumieniła się, zrobiła śmieszną minę i odwróciła wzrok. ― Ale chętnie przyjmę twoją pomocą. Nazwijmy to sąsiedzką wymianą, choć sąsiadami wcale nie jesteśmy. ― Splotła ręce za plecami i postąpiła parę powolnych kroków naprzód, w stronę pracowni, a kiedy padło pytanie ― odwróciła się zwinnie na pięcie. Spódnica zaszeleściła miękko, rude włosy zsunęły się z ramienia na plecy.
― Od roku jakoś… ― urwała na moment, spojrzała w sufit ― podczas Bezksiężycowej Nocy uciekłam z miasta, potem trochę się zgubiłam… nie wiem dokładnie ile to trwało, nie pamiętam. Ale potem już zostałam tu na stałe, więc uznajmy, że faktycznie był to rok ― dokończyła z wesołą nutą, choć temat ocierał się o sprawy, które w sekundę zdarłyby uśmiech z jej warg.
Wysłuchała jego słów o pełni w milczeniu i pokiwała ze zrozumieniem głową.
― Tamta noc w ogóle była dziwna. Czułeś się jakoś inaczej wtedy? Pamiętasz coś, czy znów czarna dziura? ― spytała łagodnie, chcąc uzyskać jak najwięcej szczegółów w jak najmniej inwazyjny sposób. Nie chciała go w końcu zasmucać; wspomnienia musiały być nieprzyjemne.
― A widzisz tu jakiegoś innego aurora? ― odparła; w tonie przebrzmiały iskierki śmiechu. ― Dla ciebie, Michael. Jedz na zdrowie ― dodała, przechodząc do oględzin podarków. Żądła wyglądały na całe, końce były odpowiednio ostre, włosie także prezentowało się zadowalająco. O łuskę smoka się nie martwiła, bardzo ciężko byłoby ją zniszczyć czy zadrapać. Akonit natomiast…
― Podziurawiony ― potaknęła. ― Ale nie martw się, liście wyglądają o wiele lepiej, więc nie jest wcale źle. Tak w zasadzie ― dodała konspiracyjnym tonem ― to sama kiedyś przyniosłam na zajęcie akonit w o wiele gorszym stanie, bo zgniotłam go książką, a eliksir wyszedł! ― Klasnęła radośnie w dłonie, przywołując miłe wspomnienie. ― Więc potrzebna nam odrobina szczęścia i… o, no tak ― zakłopotała się nagle, potarła policzek dłonią ― receptura wymaga też krwi wilkołaka. Krew sama w sobie to kapryśna substancja, trudna w przechowywaniu i raczej z krótkim terminem, więc byłabym wdzięczna, żebyś na każdy kwiat dostarczał mi też jedną porcję krwi. Nie musi być jej dużo ― zastrzegła od razu, wyobraźnią uciekając w obrazy bardzo brutalne, w których biedny Michael się wykrwawia z jej winy, a ona kończy jako poszukiwana przez rebelię przypadkowa morderczyni.
― Ach, to prawda ― westchnęła znowu ― ale nikt tu prawie nie przychodzi, a przynajmniej nie przychodził do tej pory. Zdarzy się czasem jakiś dzik ryjący pod dębem albo bobry kradnące bieliznę, ale one chyba i tak niewiele zrobią sobie z tych pułapek. Hm? Co? Ach tak, weź talerz i postaraj się nie nakruszyć, inaczej znowu będą grasować tutaj myszy. Niektóre mają takie śmieszne kędzierzawe futerko i… ― umilkła, orientując się, jak bardzo odbiega od tematu, zarumieniła się, zrobiła śmieszną minę i odwróciła wzrok. ― Ale chętnie przyjmę twoją pomocą. Nazwijmy to sąsiedzką wymianą, choć sąsiadami wcale nie jesteśmy. ― Splotła ręce za plecami i postąpiła parę powolnych kroków naprzód, w stronę pracowni, a kiedy padło pytanie ― odwróciła się zwinnie na pięcie. Spódnica zaszeleściła miękko, rude włosy zsunęły się z ramienia na plecy.
― Od roku jakoś… ― urwała na moment, spojrzała w sufit ― podczas Bezksiężycowej Nocy uciekłam z miasta, potem trochę się zgubiłam… nie wiem dokładnie ile to trwało, nie pamiętam. Ale potem już zostałam tu na stałe, więc uznajmy, że faktycznie był to rok ― dokończyła z wesołą nutą, choć temat ocierał się o sprawy, które w sekundę zdarłyby uśmiech z jej warg.
świeć nam żywym, świeć umarłym
-A jakiego oprzyrządowania potrzebujesz? - zaciekawił się, zastanawiając się, czy podziemie mogłoby jej jakoś pomóc i czy takie badania mogłyby pomóc podziemiu. Zamrugał, usiłując się skupić na reszcie wywodu. Odgadł, że drugie światło to kometa - z astronomii był nieco lepszy niż z eliksirów, ha! - ale bał się dopytać.
-Do niedawna nie było czarnych dziur, a przynajmniej nie tylu! - ożywił się nagle, chwaląc się - bez zwyczajowego skrępowania, może dlatego, że Prima widziała go już w najgorszym dołku - postępami, jakie poczynił odkąd ostatni raz się widzieli. -Naprawdę, w sensie, bez tojadowego, w sensie ja - Merlinie, czemu plątał mu się język? Wziął głęboki oddech. -W kwietniu straciłem dostęp do Munga, do alchemików, do eliksirów. Musiałem nauczyć się żyć bez tojadowego. I oczywiście wciąż tracę świadomość i pamięć, ale jest inaczej niż w pierwszych miesiącach po ugryzieniu, czasem... czasem są przebłyski. Czasem pamiętam, co się wydarzyło. Kilkakrotnie udało mi się nawet pozostać przytomnym, niejako dzielić świadomość z bestią. To nic przyjemnego, ba, to cholernie boli, w porównaniu z nicością i utratą przytomności, ale chcę się starać - przełknął ślinę, zabrakło mu tchu. -...ale wtedy się nie udało, choć się starałem. Było inaczej niż zwykle, rano nie pamiętałem nic. W taki zły, dobijający sposób. Ostatnio było już trochę lepiej, choć i tak obudziłem się w koszmarnym humorze... - i w takim wrócił do domu, gdzie pokłócił się z najbliższą mu osobą. Urwał, bo czy Primę w ogóle to interesowało?
-Dla mnie? Dziękuję! - nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Pomimo speszenia, wgryzł się w kanapkę. SZYNKA. -Czekoladateż, na pewno? - upewnił się z pełnymi ustami.
Umknął wzrokiem i zrobił wyjątkowo głupią minę, gdy wytknęła mu dziury w akonicie. Pohamował odruch zerknięcia na roślinę, nie mogły być chyba tak duże, nie?
-To jak go transportować na przyszłość? - wymamrotał smętnie, ale na szczęście zdołała go pocieszyć. Postanowił nie dobijać samemu siebie i nie mówić na głos, że zgnieciony to przecież nie to samo co podziurawiony.
-Ach, tak, wiem. - testowali receptury z jego krwią gdy był królikiem doświadczalnym. -Masz jakiś nożyk? - zapytał i nawet nie mrugnął. Przelewał krew na co dzień, a dostarczenie Primie składników - i roślinnych i wydartych własnemu ciału - to najmniej, co mógł dla niej zrobić w podzięce za skomplikowany wywar.
-Potrzebujesz pomocy z myszami? -Prima się rozgadała, a on trochę się zgubił, ale oferta nałożenia zabezpieczeń wciąż była aktualna. -Przychodzą tu czasem mugole, czy handlujesz tylko z czarodziejami? Mógłbym ukryć chatkę przed niemagicznymi. - upewnił się. Z jednej strony, mugole mogli być dla niej cennymi sojusznikami i klientami, z drugiej - po kraju pałętały się bandy wygłodzonych, agresywnych mężczyzn albo sfrustrowanych żołnierzy. Nieobjęte zawieszeniem broni. Jako auror przyjmował ze zgrozą fakt, że de facto nie mieli nad nimi kontroli, a sojusz z partyzantką był kruchy i oparty jedynie na wspólnym wrogu. -A na początek mógłbym spętać tu bogina, uaktywniającego się przy nieproszonych gościach. - Prima, którą znał w Mungu, była dokładna i precyzyjna. Na pewno nie aktywuje z roztargnienia pułapki przy kimś proszonym, prawda? -Oraz iluzję twojej własnej osoby, mogę nawet w niej zakląć jakieś powitanie. Wtedy, ukryta, mogłabyś wybadać intencje niespodziewanych gości. - doradzał chętnie. Chatka była mała, był świadom, że konstrukcja nie wytrzyma nadmiaru zabezpieczeń - starał się wybrać te najpraktyczniejsze.
-Wybierz czego sobie życzysz i nałożę je, gdy będziesz pracować. - zaproponował. Z tropu zbiła go wieść o jej losach, momentalnie spoważniał. -Przykro mi. - widział Bezksieżycową Noc, domyślał się co mogła przeżyć. Ale... -...nie pamiętasz? - spytał zaskoczony, to było dziwne.
-Do niedawna nie było czarnych dziur, a przynajmniej nie tylu! - ożywił się nagle, chwaląc się - bez zwyczajowego skrępowania, może dlatego, że Prima widziała go już w najgorszym dołku - postępami, jakie poczynił odkąd ostatni raz się widzieli. -Naprawdę, w sensie, bez tojadowego, w sensie ja - Merlinie, czemu plątał mu się język? Wziął głęboki oddech. -W kwietniu straciłem dostęp do Munga, do alchemików, do eliksirów. Musiałem nauczyć się żyć bez tojadowego. I oczywiście wciąż tracę świadomość i pamięć, ale jest inaczej niż w pierwszych miesiącach po ugryzieniu, czasem... czasem są przebłyski. Czasem pamiętam, co się wydarzyło. Kilkakrotnie udało mi się nawet pozostać przytomnym, niejako dzielić świadomość z bestią. To nic przyjemnego, ba, to cholernie boli, w porównaniu z nicością i utratą przytomności, ale chcę się starać - przełknął ślinę, zabrakło mu tchu. -...ale wtedy się nie udało, choć się starałem. Było inaczej niż zwykle, rano nie pamiętałem nic. W taki zły, dobijający sposób. Ostatnio było już trochę lepiej, choć i tak obudziłem się w koszmarnym humorze... - i w takim wrócił do domu, gdzie pokłócił się z najbliższą mu osobą. Urwał, bo czy Primę w ogóle to interesowało?
-Dla mnie? Dziękuję! - nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Pomimo speszenia, wgryzł się w kanapkę. SZYNKA. -Czekoladateż, na pewno? - upewnił się z pełnymi ustami.
Umknął wzrokiem i zrobił wyjątkowo głupią minę, gdy wytknęła mu dziury w akonicie. Pohamował odruch zerknięcia na roślinę, nie mogły być chyba tak duże, nie?
-To jak go transportować na przyszłość? - wymamrotał smętnie, ale na szczęście zdołała go pocieszyć. Postanowił nie dobijać samemu siebie i nie mówić na głos, że zgnieciony to przecież nie to samo co podziurawiony.
-Ach, tak, wiem. - testowali receptury z jego krwią gdy był królikiem doświadczalnym. -Masz jakiś nożyk? - zapytał i nawet nie mrugnął. Przelewał krew na co dzień, a dostarczenie Primie składników - i roślinnych i wydartych własnemu ciału - to najmniej, co mógł dla niej zrobić w podzięce za skomplikowany wywar.
-Potrzebujesz pomocy z myszami? -Prima się rozgadała, a on trochę się zgubił, ale oferta nałożenia zabezpieczeń wciąż była aktualna. -Przychodzą tu czasem mugole, czy handlujesz tylko z czarodziejami? Mógłbym ukryć chatkę przed niemagicznymi. - upewnił się. Z jednej strony, mugole mogli być dla niej cennymi sojusznikami i klientami, z drugiej - po kraju pałętały się bandy wygłodzonych, agresywnych mężczyzn albo sfrustrowanych żołnierzy. Nieobjęte zawieszeniem broni. Jako auror przyjmował ze zgrozą fakt, że de facto nie mieli nad nimi kontroli, a sojusz z partyzantką był kruchy i oparty jedynie na wspólnym wrogu. -A na początek mógłbym spętać tu bogina, uaktywniającego się przy nieproszonych gościach. - Prima, którą znał w Mungu, była dokładna i precyzyjna. Na pewno nie aktywuje z roztargnienia pułapki przy kimś proszonym, prawda? -Oraz iluzję twojej własnej osoby, mogę nawet w niej zakląć jakieś powitanie. Wtedy, ukryta, mogłabyś wybadać intencje niespodziewanych gości. - doradzał chętnie. Chatka była mała, był świadom, że konstrukcja nie wytrzyma nadmiaru zabezpieczeń - starał się wybrać te najpraktyczniejsze.
-Wybierz czego sobie życzysz i nałożę je, gdy będziesz pracować. - zaproponował. Z tropu zbiła go wieść o jej losach, momentalnie spoważniał. -Przykro mi. - widział Bezksieżycową Noc, domyślał się co mogła przeżyć. Ale... -...nie pamiętasz? - spytał zaskoczony, to było dziwne.
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Sekstant chociażby albo jego poprzednik, czyli astrolabium. Lunaskop też byłby przydatny, do tego jakaś aktualna mapa nieba poczyniona ręką profesjonalisty, który miał czas i pieniądze by wykonać pracę dokładnie, nie po łebkach i nie opierając się na domysłach. Wykres gwiazd… ― urwała nagle, orientując się, że wiele z jej życzeń będzie po prostu nieosiągalne. Uśmiechnęła się miękko. ― Ale na początek wystarczyłby zwykły teleskop, wiesz?
Z rosnącą w sercu radością wysłuchała opowieści Michaela o jego samopoczuciu i postępach jakie poczynił od ich ostatniego spotkania. Emocje te bez trudu mógł z niej wyczytać; Prima nie była osobą biegłą w sztuce ukrywania emocji, poza tym, w towarzystwie aurora i dawnego podopiecznego czuła się po prostu bezpiecznie.
― To brzmi jak bardzo solidny kawał samodzielnej pracy nad sobą ― podsumowała zadumanym tonem ― wytrwać tyle bez tojadowego, nie oszaleć i jeszcze zachować strzępy pamięci to nie byle co, panie Tonks. Takie rzeczy się chwali! ― Klasnęła uradowana w dłonie. ― Pojedynczy regres zdarza się najlepszym; nawet mi, choć eliksiry warzę przez całe swoje życie, czasem coś nie wyjdzie. Głowa do góry zatem, poza tym teraz będzie już tylko lepiej ― dokończyła z szerokim uśmiechem. Bo w końcu teraz, kiedy zdołał ją odnaleźć, będzie mogła go zaopatrzyć w eliksir tojadowy, a przynajmniej zadbać o to, by choć część pełni była dla niego jaśniejsza i bardziej przytomna.
― Za takie postępy należy się nagroda ― podsumowała wesoło. Wielki chłop rzucający się na kanapkę i kawałek czekolady wydał jej się bardzo uroczym obrazkiem i dość rozczulającym jednocześnie. Poklepałaby go po ramieniu gdyby nie pamięć o tym, że nie lubił.
― Możesz go schować do skórzanego woreczka ― zasugerowała przytomnie, oglądając kolejne ingrediencje po raz kolejny. Lubiła trzymać je w rękach, lubiła ciążące w dłoniach łuski smoka, delikatny dotyk płatków akonitu, szorstkie muśnięcie liści. Ach, gdyby dziś się udało… ― Albo do słoiczka. Ewentualnie włożyć między strony książki, wtedy będzie spłaszczony, ale nie podziurawiony. No i na pewno nie dojdzie do rozerwania płatków, tego byśmy nie chcieli.
Z powątpieniem spojrzała w stronę aurora, ale jego prośba wydawała jej się przytomna. Trochę brutalna, ale przytomna. Jeśli miała spróbować uwarzyć eliksir tu i teraz, to okazja na pobranie całkiem świeżej krwi wilkołaka nie mogła zostać przepuszczona bokiem. Obejrzała się przez ramię i sięgnęła do szuflady pod blatem. Nożyk, krótki, ostry, stosowany zazwyczaj do podcinania grzybów, trafił na blat stołu tuż obok Michaela, razem z szeroką miseczką. Nie chciałaby żeby tak cenna ingrediencja się zmarnowała, nie chciała także żeby bez sensu ciął skórę drugi raz lub zmarnował własną krew i zadał sobie ból na darmo.
― Z myszami nie ― odparła kręcąc głową. ― Myszy są tu mile widziane, choć czasem bywają irytujące. Co zaś tyczy się mugoli… ― zadumała się ― nie zapuszczają się tak głęboko w las, bo ma złą sławę, ale to tyczy się raczej spokojnych mieszkańców najbliższej wioski… Może warto byłoby ukryć chatę przed niemagicznymi? Nie mam nic przeciw nim, nawet robię mugolskie maści i nalewki dla niektórych, ale nie chciałabym żeby znalazł mnie tutaj ktoś, kto ma złe intencje…
Wysłuchała propozycji Michaela i w międzyczasie naszykowała czyste pasmo materiału, by mógł sobie obandażować ranę po nożu.
― Zatem bogin i iluzja ― zgodziła się bez wahania. ― A czy te pułapki nie będą gryźć się z innymi? Bo widzisz… był tu wczoraj taki starszy czarodziej prosić o eliksiry… wyglądał trochę tak, jakby miał za sobą parę bardzo ciężkich tygodni, więc zgodziłam się mu pomóc. I twierdził, że też może zabezpieczyć czymś chatę. Może nie wróci, kto wie, ale jeśli jednak dotrzyma słowa to chciałabym wiedzieć, czy kolejnymi pułapkami jakoś… nie wiem, nie wysadzi mi domu? Jak to działa właściwie?
Ostatnie pytanie wytrąciło ją z dobrego nastroju; Prima zacięła wargi w wąską kreskę, ale po dłuższej chwili wypuściła głośno powietrze nosem.
― Ja… po prostu chyba nie chcę pamiętać, Michael ― wyjaśniła smutnym tonem i zakręciła miseczką, chcąc wprawić krew w ruch, dopilnować tego, by nie porobiły się w niej jakieś skrzepy. ― Tylko tyle. I aż tyle ― dokończyła cicho i odetchnęła głębiej. ― Zajmę się tym wywarem, dobrze? ― dodała, zabierając ze stołu ingrediencje i żwawo odmaszerowała w kierunku pracowni. Kliknęła klamka, Prima wślizgnęła się do środka, ale nie zamykała za sobą drzwi, nie chcąc tworzyć sztucznych barier. Michael, mimo niefortunnego pytania, wciąż był mile widziany, nawet w pracowni.
Miseczka z krwią trafiła do wychłodzonej zaklęciem szafeczki, reszta ingrediencji została rozłożona do odpowiednich pojemników. Potem Prima odszukała swoją grubą, przepastną księgę, jedyną rzecz związaną z Mungiem i pracą alchemika, którą udało jej się zabrać z Londynu podczas ucieczki, i przekartkowała strony w poszukiwaniu interesującej ją receptury. Znała ją na pamięć co prawda, ale bardzo zależało jej na tym, by zaplanowane eliksiry wyszły dobrze, nie mogła pozwolić sobie na najmniejszą pomyłkę.
Do Smoczej Łzy należało użyć jednej ingrediencji roślinnej i aż czterech pochodzenia zwierzęcego, więc zaczęła od ustawienia kociołka na palenisku i rozgrzania w nim wody. Kiedy przeźroczysta tafla zaczęła falować, zdradzając dość wysoką temperaturę, Prima wrzuciła łuski smoka i pozostawiła wywar sam sobie, w tym czasie zajmując się pozostałymi ingrediencjami. W chłodzonej szafce znalazła krew trzech istot, a w wielkim spisie jej dawnego mentora były oznaczone jako reakcyjnie neutralne, podobnie zresztą jak łuski, więc aż żal byłoby ich nie wykorzystać. Do gotujących się łusek dodała więc kolejno: krew salamandry, krew byka i krew kozy, a potem zamieszała ostrożnie i zmniejszyła ogień otulający dno kociołka. Mikstura przyjęła osobliwą barwę, która Primie kojarzyła się z jakby upłynnionym lustrem, ale była to reakcja pożądana, znak, że wszystkie składniki połączyły się tak, jak powinny. By wyzwolić efekt właściwości ochronnych eliksiru, Prima dorzuciła jeszcze liście blekotu i tym razem zwiększyła ogień, by nieco odparować wodę i zagęścić wywar. Po ukończeniu eliksiru ubrała na dłonie rękawiczki z grubej skóry i przelała gorącą zawartość do szklanej misy, by tam doszło do schłodzenia cieczy, nim po raz kolejny ją przeleje, tym razem już do fiolki docelowej. Sprawnie umyła kociołek, nastawiła wodę i ogień, po czym ze zmarszczonymi w skupieniu brwiami zabrała się za drugi trudny specyfik, ten sam, który parę tygodni temu sprawił jej tyle przykrości. Wywar tojadowy.
Czysta woda zabulgotała, zdradzając gotowość do rozpoczęcia pracy. Prima tym razem przyjęła inną taktykę: najpierw dodała płatki lawendy, później liście blekotu i krew salamandry, a kiedy powierzchnia zabulgotała ostrzegawczo ― zmniejszyła natychmiast ogień i dolała nieco więcej wody. Liście i kwiaty akonitu przyniesione przez Michaela pokroiła na cienkie wstążki, pilnując tego by ciąć wzdłuż cienkich żyłek rośliny, a potem dorzuciła je do kociołka. Z pewną dozą lekkiego obrzydzenia sięgnęła szczypczykami do glinianego słoika po szczurzy ogon i także włożyła go do środka. Potem przyszła pora na wygotowanie wody i zagęszczenie wywaru. Prima w tym czasie wyjęła niewielką fiolkę wilkołaczej krwi ― nie tej ofiarowanej przez Michaela, ona wymagała jeszcze właściwej obróbki na którą nie miała teraz czasu ― i dolała ją do wywaru. Na sam koniec zostały jej dżdżownice i Prima dodała je do eliksiru z pewną dozą żalu, były to pożyteczne stworzenia, znacznie bardziej pożyteczne niż przebrzydłe ślimaki zżerajace kapustę.
Z pewną dozą ekscytującego napięcia zamieszała dwa razy w lewo, raz w prawo i pisnęła radośnie, gdy wywar buchnął chmurą niebieskiego dymu, obwieszczając wszem i wobec poprawne uwarzenie wywaru tojadowego. Pięknie.
Smocza Łza: udana
Wywar tojadowy: udany
Z rosnącą w sercu radością wysłuchała opowieści Michaela o jego samopoczuciu i postępach jakie poczynił od ich ostatniego spotkania. Emocje te bez trudu mógł z niej wyczytać; Prima nie była osobą biegłą w sztuce ukrywania emocji, poza tym, w towarzystwie aurora i dawnego podopiecznego czuła się po prostu bezpiecznie.
― To brzmi jak bardzo solidny kawał samodzielnej pracy nad sobą ― podsumowała zadumanym tonem ― wytrwać tyle bez tojadowego, nie oszaleć i jeszcze zachować strzępy pamięci to nie byle co, panie Tonks. Takie rzeczy się chwali! ― Klasnęła uradowana w dłonie. ― Pojedynczy regres zdarza się najlepszym; nawet mi, choć eliksiry warzę przez całe swoje życie, czasem coś nie wyjdzie. Głowa do góry zatem, poza tym teraz będzie już tylko lepiej ― dokończyła z szerokim uśmiechem. Bo w końcu teraz, kiedy zdołał ją odnaleźć, będzie mogła go zaopatrzyć w eliksir tojadowy, a przynajmniej zadbać o to, by choć część pełni była dla niego jaśniejsza i bardziej przytomna.
― Za takie postępy należy się nagroda ― podsumowała wesoło. Wielki chłop rzucający się na kanapkę i kawałek czekolady wydał jej się bardzo uroczym obrazkiem i dość rozczulającym jednocześnie. Poklepałaby go po ramieniu gdyby nie pamięć o tym, że nie lubił.
― Możesz go schować do skórzanego woreczka ― zasugerowała przytomnie, oglądając kolejne ingrediencje po raz kolejny. Lubiła trzymać je w rękach, lubiła ciążące w dłoniach łuski smoka, delikatny dotyk płatków akonitu, szorstkie muśnięcie liści. Ach, gdyby dziś się udało… ― Albo do słoiczka. Ewentualnie włożyć między strony książki, wtedy będzie spłaszczony, ale nie podziurawiony. No i na pewno nie dojdzie do rozerwania płatków, tego byśmy nie chcieli.
Z powątpieniem spojrzała w stronę aurora, ale jego prośba wydawała jej się przytomna. Trochę brutalna, ale przytomna. Jeśli miała spróbować uwarzyć eliksir tu i teraz, to okazja na pobranie całkiem świeżej krwi wilkołaka nie mogła zostać przepuszczona bokiem. Obejrzała się przez ramię i sięgnęła do szuflady pod blatem. Nożyk, krótki, ostry, stosowany zazwyczaj do podcinania grzybów, trafił na blat stołu tuż obok Michaela, razem z szeroką miseczką. Nie chciałaby żeby tak cenna ingrediencja się zmarnowała, nie chciała także żeby bez sensu ciął skórę drugi raz lub zmarnował własną krew i zadał sobie ból na darmo.
― Z myszami nie ― odparła kręcąc głową. ― Myszy są tu mile widziane, choć czasem bywają irytujące. Co zaś tyczy się mugoli… ― zadumała się ― nie zapuszczają się tak głęboko w las, bo ma złą sławę, ale to tyczy się raczej spokojnych mieszkańców najbliższej wioski… Może warto byłoby ukryć chatę przed niemagicznymi? Nie mam nic przeciw nim, nawet robię mugolskie maści i nalewki dla niektórych, ale nie chciałabym żeby znalazł mnie tutaj ktoś, kto ma złe intencje…
Wysłuchała propozycji Michaela i w międzyczasie naszykowała czyste pasmo materiału, by mógł sobie obandażować ranę po nożu.
― Zatem bogin i iluzja ― zgodziła się bez wahania. ― A czy te pułapki nie będą gryźć się z innymi? Bo widzisz… był tu wczoraj taki starszy czarodziej prosić o eliksiry… wyglądał trochę tak, jakby miał za sobą parę bardzo ciężkich tygodni, więc zgodziłam się mu pomóc. I twierdził, że też może zabezpieczyć czymś chatę. Może nie wróci, kto wie, ale jeśli jednak dotrzyma słowa to chciałabym wiedzieć, czy kolejnymi pułapkami jakoś… nie wiem, nie wysadzi mi domu? Jak to działa właściwie?
Ostatnie pytanie wytrąciło ją z dobrego nastroju; Prima zacięła wargi w wąską kreskę, ale po dłuższej chwili wypuściła głośno powietrze nosem.
― Ja… po prostu chyba nie chcę pamiętać, Michael ― wyjaśniła smutnym tonem i zakręciła miseczką, chcąc wprawić krew w ruch, dopilnować tego, by nie porobiły się w niej jakieś skrzepy. ― Tylko tyle. I aż tyle ― dokończyła cicho i odetchnęła głębiej. ― Zajmę się tym wywarem, dobrze? ― dodała, zabierając ze stołu ingrediencje i żwawo odmaszerowała w kierunku pracowni. Kliknęła klamka, Prima wślizgnęła się do środka, ale nie zamykała za sobą drzwi, nie chcąc tworzyć sztucznych barier. Michael, mimo niefortunnego pytania, wciąż był mile widziany, nawet w pracowni.
Miseczka z krwią trafiła do wychłodzonej zaklęciem szafeczki, reszta ingrediencji została rozłożona do odpowiednich pojemników. Potem Prima odszukała swoją grubą, przepastną księgę, jedyną rzecz związaną z Mungiem i pracą alchemika, którą udało jej się zabrać z Londynu podczas ucieczki, i przekartkowała strony w poszukiwaniu interesującej ją receptury. Znała ją na pamięć co prawda, ale bardzo zależało jej na tym, by zaplanowane eliksiry wyszły dobrze, nie mogła pozwolić sobie na najmniejszą pomyłkę.
Do Smoczej Łzy należało użyć jednej ingrediencji roślinnej i aż czterech pochodzenia zwierzęcego, więc zaczęła od ustawienia kociołka na palenisku i rozgrzania w nim wody. Kiedy przeźroczysta tafla zaczęła falować, zdradzając dość wysoką temperaturę, Prima wrzuciła łuski smoka i pozostawiła wywar sam sobie, w tym czasie zajmując się pozostałymi ingrediencjami. W chłodzonej szafce znalazła krew trzech istot, a w wielkim spisie jej dawnego mentora były oznaczone jako reakcyjnie neutralne, podobnie zresztą jak łuski, więc aż żal byłoby ich nie wykorzystać. Do gotujących się łusek dodała więc kolejno: krew salamandry, krew byka i krew kozy, a potem zamieszała ostrożnie i zmniejszyła ogień otulający dno kociołka. Mikstura przyjęła osobliwą barwę, która Primie kojarzyła się z jakby upłynnionym lustrem, ale była to reakcja pożądana, znak, że wszystkie składniki połączyły się tak, jak powinny. By wyzwolić efekt właściwości ochronnych eliksiru, Prima dorzuciła jeszcze liście blekotu i tym razem zwiększyła ogień, by nieco odparować wodę i zagęścić wywar. Po ukończeniu eliksiru ubrała na dłonie rękawiczki z grubej skóry i przelała gorącą zawartość do szklanej misy, by tam doszło do schłodzenia cieczy, nim po raz kolejny ją przeleje, tym razem już do fiolki docelowej. Sprawnie umyła kociołek, nastawiła wodę i ogień, po czym ze zmarszczonymi w skupieniu brwiami zabrała się za drugi trudny specyfik, ten sam, który parę tygodni temu sprawił jej tyle przykrości. Wywar tojadowy.
Czysta woda zabulgotała, zdradzając gotowość do rozpoczęcia pracy. Prima tym razem przyjęła inną taktykę: najpierw dodała płatki lawendy, później liście blekotu i krew salamandry, a kiedy powierzchnia zabulgotała ostrzegawczo ― zmniejszyła natychmiast ogień i dolała nieco więcej wody. Liście i kwiaty akonitu przyniesione przez Michaela pokroiła na cienkie wstążki, pilnując tego by ciąć wzdłuż cienkich żyłek rośliny, a potem dorzuciła je do kociołka. Z pewną dozą lekkiego obrzydzenia sięgnęła szczypczykami do glinianego słoika po szczurzy ogon i także włożyła go do środka. Potem przyszła pora na wygotowanie wody i zagęszczenie wywaru. Prima w tym czasie wyjęła niewielką fiolkę wilkołaczej krwi ― nie tej ofiarowanej przez Michaela, ona wymagała jeszcze właściwej obróbki na którą nie miała teraz czasu ― i dolała ją do wywaru. Na sam koniec zostały jej dżdżownice i Prima dodała je do eliksiru z pewną dozą żalu, były to pożyteczne stworzenia, znacznie bardziej pożyteczne niż przebrzydłe ślimaki zżerajace kapustę.
Z pewną dozą ekscytującego napięcia zamieszała dwa razy w lewo, raz w prawo i pisnęła radośnie, gdy wywar buchnął chmurą niebieskiego dymu, obwieszczając wszem i wobec poprawne uwarzenie wywaru tojadowego. Pięknie.
Smocza Łza: udana
Wywar tojadowy: udany
świeć nam żywym, świeć umarłym
Sekstant, auror uśmiechnął się pod nosem, ale odchrząknął nerwowo zanim Prima zdążyła to zauważyć. Ciekawe, czy w ogóle zauważała takie aluzje, czy trwała w swoim świecie nauki, z łagodnym uśmiechem i głową w chmurach. Jej spojrzenie poważniało, ostre i przenikliwe, gdy odmierzała mu dawki eliksiru - ale poza tym jako jedynej nie obawiał się patrzeć jej w oczy, bo nie musiał zderzać się w nich ani z niezdrową ciekawością ani z pogardą ani z nadmierną litością. Eksperymenty nad eliksirem tojadowym wzbudzały w nim mieszane uczucia, z jednej strony był za nie wdzięczny, ale z drugiej liczył, że nie zobaczy już nigdy żadnego z badających go naukowców. Życie bywa zaskakujące, teraz szczerze cieszył się, że ją widzi i że postanowiła wesprzeć Zakon swoimi talentami. Potrzebowali alchemika, zwłaszcza odkąd Asbjorn zaginął na wyprawie morskiej, a oddane mu ingrediencje przepadły razem z nim.
-Co to jest lunaskop? - zmarszczył lekko brwi, grymas rozpogodził się dopiero na dźwięk słowa teleskop, o tym wiedział. -Szkoda, że profesor Vane z Hogwartu jest nieuchwytny. - westchnął, znał go kiedyś bardzo dobrze - zanim Jayden nabrał awersji do Zakonu i Zakonników.
-Mógłbym... - co, ukraść teleskop? Nie wiedziałby nawet gdzie szukać, choć przypomniało mu się, jak skutecznie Marcelius Carrington dostarczył jedzenie do Oazy, może... A może mógłby spytać Niuchaczy... -...pomyślę. - obiecał.
Ostatnim czego spodziewał po reprymendzie za sposób niesienia składników była pochwalna przemowa motywacyjna. Zamrugał, przełykając ostatnie gryzy kanapki wolniej niż poprzednie. Niegdyś kochał pochwały, po ugryzieniu w żadną nie wierzył i patrzył na wszystkich podejrzenie, ale w głosie Primy nie czuł fałszu. Brzmiała na tak pewną swego jak Vincent, gdy opowiadał mu o rodzinach likantropów w Rumunii, pierwszy raz dając Michaelowi nadzieję na ułożenie własnego życia osobistego.
-Dziękuję. - uśmiechnął się blado. Widziała go tuż po pełniach i eksperymentalnych dawkach, może dlatego omawianie z nią tego wszystkiego nie było aż tak krępujące jak z innymi. Ostatnio czynił zresztą postępy również na tym polu - rekrutowanie wilkołaków do Zakonu i praca nad Tyneham zmusiły go do szczerych rozmów o swojej przypadłości i do występowania w imieniu innych. -Rozmawiałaś z... innymi uczestnikami eksperymentu? O regresach i w ogóle? - zapytał cicho. W nagrodę zjadł kawałek czekolady, słodycz pomogła mu utrzymać na ustach uśmiech. -I czy wasze badania mówią coś o braniu dawek w przypadku ograniczonych zasobów? Wiem, że muszę pić eliksir przez cały tydzień, ale możliwe, że będę mógł sobie na to pozwolić tylko w niektóre miesiące. Czy to może na coś wpłynąć? Albo na to, jak czuję się w pełnie bez niego? - przygryzł lekko wnętrze policzka. Znał tylko dwie rzeczywistości - przyjmowanie eliksiru pod kontrolą uzdrowicieli i alchemików z Munga, lub życie całkowicie na dziko po Bezksiężycowej Nocy. Nauczył się już tego drugiego, ale co jeśli powrót do alchemicznych specyfików rozchwieje jeszcze bardziej jego kruchy reżim, stępi zmysły pozwalające zachowanie nad sobą kontroli w pełnię? Nie znał się na eliksirach zupełnie, nie wiedział jak mogą działać, a Prima - bezpośrednio związana z tamtymi badaniami - zdawała się jedyną szansą na odpowiedzi. Umysł pracował gorączkowo, Mike pytał też w imieniu innych likantropów, w imieniu Tyneham - wiedząc już, ze w przyszłości zarzuci ją jeszcze wieloma pytaniami.
-Um... - miał jeden skórzany woreczek, ten na pieniądze. Kerrie chyba zajęła już wszystkie słoiki w kuchni. Kiedyś po prostu kupiłby potrzebny pojemnik w mieście, teraz pozostało mu się zawstydzić. -...jeśli książka się nada, to świetnie. - przynajmniej książki miał, głównie mugolskie. Może nie powinien ich tu zostawiać, na wypadek gdyby jego zabezpieczenia nie uchroniły w pełni Primy przed wizytami nazbyt podejrzliwych czarodziejów z drugiej strony barykady.
-Ukryję zatem dom, jeśli masz inną możliwość kontaktu z tymi niemagicznymi, z którymi chcesz mieć kontakt. - zaoferował, zawieszając na niej czujne - być może zbyt czujne? - spojrzenie. Złe intencje, zabrzmiało to pragmatycznie, ale jakoś... inaczej niż z ust innych jego znajomych mówiących o wojnie.
Ale może sobie dopowiadał.
W końcu ostatnio nie miał nawet wielu znajomych.
-Jakiś inny czarodziej oferował ci pułapki za eliksiry? - uniósł lekko brew, nie chcąc zabrzmieć nazbyt podejrzliwie, ale czy mógł nie być podejrzliwy na wojnie, w domu bezbronnej sojuszniczki Zakonu? -Ja to bym się bał, że te mikstury wysadzą chatę. - zażartował, zapominając - bo chciał zapomnieć o całej znajomości z Olavem, o przyczynie blizn na barkach - że żartowanie z wybuchających kociołków to dla alchemików trochę obelga. -Ale masz rację, nadmiar pułapek może zachwiać nośnością budynku. Obejrzę go zaraz, dam znać co i jak. - obiecał. Nieskomplikowane pułapki nie wpływały na nośność, ale skoro miał się tu kręcić coś jeszcze... -I dobiorę wszystko tak, by było dobrze. - zapewnił z pewnością siebie mugolskiego majstra i własnego ojca nad warsztatem stolarskim, mimo, że był aurorem, a nie budowniczym. -Na ile ufasz temu człowiekowi? Mógłbym zostawić listę pułapek, które założyłem ja, jeśli chce dorzucić coś jeszcze, ale... to twój dom, a ich istnienie w sekrecie to broń sama w sobie. - stwierdził rzeczowo.
Miła atmosfera uleciała wraz z jej nazbyt pośpiesznym oddechem. Jego twarz złagodniała, spojrzał na Primę z kiepsko tajonym niepokojem - ale posłusznie skinął głową, nawykły do posłuszeństwa wobec wydającej mu medyczne dyspozycje alchemiczki, albo może po prostu wrażliwy. Widział na wojnie zbyt wiele, ale nadal - na szczęście - potrafił współczuć. Odpowiednim osobom, rzecz jasna.
-Dobrze. A ja obejrzę dom. - wykrztusił i przeszedł do oględzin. Czasem na kolanach, próbując amatorsko ocenić nośność ścian i fundamentów. Jak w ogóle znalazła tą chatę...?
W pewnym momencie zobaczył niebieski dym, a choć przeważnie takie sygnały nic mu nie mówiły, to ten obraz pamiętał.
-Czy to... to? - wykrztusił, nadal na kolanach, z kiepsko skrywaną nadzieją.
Kątem oka dostrzegł... coś.
Co widzę?
1. Pająk, tka pajęczynę - mam szansę upolować go dla Primy!
2. Pajęczynę, ale bez pająka
3. Mysz, ale podobno jest tu mile widziana
nośność: 6
-Co to jest lunaskop? - zmarszczył lekko brwi, grymas rozpogodził się dopiero na dźwięk słowa teleskop, o tym wiedział. -Szkoda, że profesor Vane z Hogwartu jest nieuchwytny. - westchnął, znał go kiedyś bardzo dobrze - zanim Jayden nabrał awersji do Zakonu i Zakonników.
-Mógłbym... - co, ukraść teleskop? Nie wiedziałby nawet gdzie szukać, choć przypomniało mu się, jak skutecznie Marcelius Carrington dostarczył jedzenie do Oazy, może... A może mógłby spytać Niuchaczy... -...pomyślę. - obiecał.
Ostatnim czego spodziewał po reprymendzie za sposób niesienia składników była pochwalna przemowa motywacyjna. Zamrugał, przełykając ostatnie gryzy kanapki wolniej niż poprzednie. Niegdyś kochał pochwały, po ugryzieniu w żadną nie wierzył i patrzył na wszystkich podejrzenie, ale w głosie Primy nie czuł fałszu. Brzmiała na tak pewną swego jak Vincent, gdy opowiadał mu o rodzinach likantropów w Rumunii, pierwszy raz dając Michaelowi nadzieję na ułożenie własnego życia osobistego.
-Dziękuję. - uśmiechnął się blado. Widziała go tuż po pełniach i eksperymentalnych dawkach, może dlatego omawianie z nią tego wszystkiego nie było aż tak krępujące jak z innymi. Ostatnio czynił zresztą postępy również na tym polu - rekrutowanie wilkołaków do Zakonu i praca nad Tyneham zmusiły go do szczerych rozmów o swojej przypadłości i do występowania w imieniu innych. -Rozmawiałaś z... innymi uczestnikami eksperymentu? O regresach i w ogóle? - zapytał cicho. W nagrodę zjadł kawałek czekolady, słodycz pomogła mu utrzymać na ustach uśmiech. -I czy wasze badania mówią coś o braniu dawek w przypadku ograniczonych zasobów? Wiem, że muszę pić eliksir przez cały tydzień, ale możliwe, że będę mógł sobie na to pozwolić tylko w niektóre miesiące. Czy to może na coś wpłynąć? Albo na to, jak czuję się w pełnie bez niego? - przygryzł lekko wnętrze policzka. Znał tylko dwie rzeczywistości - przyjmowanie eliksiru pod kontrolą uzdrowicieli i alchemików z Munga, lub życie całkowicie na dziko po Bezksiężycowej Nocy. Nauczył się już tego drugiego, ale co jeśli powrót do alchemicznych specyfików rozchwieje jeszcze bardziej jego kruchy reżim, stępi zmysły pozwalające zachowanie nad sobą kontroli w pełnię? Nie znał się na eliksirach zupełnie, nie wiedział jak mogą działać, a Prima - bezpośrednio związana z tamtymi badaniami - zdawała się jedyną szansą na odpowiedzi. Umysł pracował gorączkowo, Mike pytał też w imieniu innych likantropów, w imieniu Tyneham - wiedząc już, ze w przyszłości zarzuci ją jeszcze wieloma pytaniami.
-Um... - miał jeden skórzany woreczek, ten na pieniądze. Kerrie chyba zajęła już wszystkie słoiki w kuchni. Kiedyś po prostu kupiłby potrzebny pojemnik w mieście, teraz pozostało mu się zawstydzić. -...jeśli książka się nada, to świetnie. - przynajmniej książki miał, głównie mugolskie. Może nie powinien ich tu zostawiać, na wypadek gdyby jego zabezpieczenia nie uchroniły w pełni Primy przed wizytami nazbyt podejrzliwych czarodziejów z drugiej strony barykady.
-Ukryję zatem dom, jeśli masz inną możliwość kontaktu z tymi niemagicznymi, z którymi chcesz mieć kontakt. - zaoferował, zawieszając na niej czujne - być może zbyt czujne? - spojrzenie. Złe intencje, zabrzmiało to pragmatycznie, ale jakoś... inaczej niż z ust innych jego znajomych mówiących o wojnie.
Ale może sobie dopowiadał.
W końcu ostatnio nie miał nawet wielu znajomych.
-Jakiś inny czarodziej oferował ci pułapki za eliksiry? - uniósł lekko brew, nie chcąc zabrzmieć nazbyt podejrzliwie, ale czy mógł nie być podejrzliwy na wojnie, w domu bezbronnej sojuszniczki Zakonu? -Ja to bym się bał, że te mikstury wysadzą chatę. - zażartował, zapominając - bo chciał zapomnieć o całej znajomości z Olavem, o przyczynie blizn na barkach - że żartowanie z wybuchających kociołków to dla alchemików trochę obelga. -Ale masz rację, nadmiar pułapek może zachwiać nośnością budynku. Obejrzę go zaraz, dam znać co i jak. - obiecał. Nieskomplikowane pułapki nie wpływały na nośność, ale skoro miał się tu kręcić coś jeszcze... -I dobiorę wszystko tak, by było dobrze. - zapewnił z pewnością siebie mugolskiego majstra i własnego ojca nad warsztatem stolarskim, mimo, że był aurorem, a nie budowniczym. -Na ile ufasz temu człowiekowi? Mógłbym zostawić listę pułapek, które założyłem ja, jeśli chce dorzucić coś jeszcze, ale... to twój dom, a ich istnienie w sekrecie to broń sama w sobie. - stwierdził rzeczowo.
Miła atmosfera uleciała wraz z jej nazbyt pośpiesznym oddechem. Jego twarz złagodniała, spojrzał na Primę z kiepsko tajonym niepokojem - ale posłusznie skinął głową, nawykły do posłuszeństwa wobec wydającej mu medyczne dyspozycje alchemiczki, albo może po prostu wrażliwy. Widział na wojnie zbyt wiele, ale nadal - na szczęście - potrafił współczuć. Odpowiednim osobom, rzecz jasna.
-Dobrze. A ja obejrzę dom. - wykrztusił i przeszedł do oględzin. Czasem na kolanach, próbując amatorsko ocenić nośność ścian i fundamentów. Jak w ogóle znalazła tą chatę...?
W pewnym momencie zobaczył niebieski dym, a choć przeważnie takie sygnały nic mu nie mówiły, to ten obraz pamiętał.
-Czy to... to? - wykrztusił, nadal na kolanach, z kiepsko skrywaną nadzieją.
Kątem oka dostrzegł... coś.
Co widzę?
1. Pająk, tka pajęczynę - mam szansę upolować go dla Primy!
2. Pajęczynę, ale bez pająka
3. Mysz, ale podobno jest tu mile widziana
nośność: 6
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 14.11.23 22:30, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
― Lunaskop to przyrząd do badania faz księżyca ― wyjaśniła pogodnie ― wygląda trochę jak teleskop. Bardzo przydatne, szczególnie jeśli potrzeba wykresów związanych z… ― Jej ton nabrał prawdziwej ekscytacji, ale nim przeszła do omówienia tego ile zastosowań ma narzędzie ― pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem, ewidentnie skierowanym do niej samej. ― Uciekaj szybko, Michael, zanim cię zanudzę opowieściami o przyrządach… ― zaśmiała się cicho i skinęła z wdzięcznością głową. Nawet jeśli nie przyniósłby jej niczego, to i tak doceniała sam fakt obietnicy i tego, że pomyśli, zastanowi się.
Pochwała była czymś naturalnym, Prima święcie wierzyła w to, że postępy ― choćby niewielkie, choćby znikome ― należy nagradzać przynajmniej dobrym słowem, bo to najmniej co można zrobić, a nie kosztuje i nie boli. Same pozytywy może przynieść co najwyżej.
Zastukała paznokciem w blat stołu, wróciła wspomnieniami do ― mogłoby się wydawać ― dalekiej przeszłości. A to był przecież tylko rok odkąd uciekła z miasta i ledwie dwa lata od publikacji receptury… czemu miała nieprzyjemne wrażenie, jakby to było w innym życiu? W innej czasoprzestrzeni?
― Czasem mi się zdarzało, tak ― skinęła głową i splotła dłonie na podołku ― nie każdy pacjent chciał jednak rozmawiać i dzielić się tym, co go trapi. Niektórzy reagowali na chęć pomocy skrajną agresją, ale to przecież wiesz. Widziałeś ― mruknęła. Oboje się naoglądali i nasłuchali, część wspomnień z tamtych czasów była wspólną pulą.
― Eliksir ma działanie otępiająco-uspokajające ― wyjaśniła spokojnie, cofając się do podstaw, faktów, które zapewne i jemu były znane ― ma za zadanie zadziałać głównie na wilczą jaźń, uśpić ją na tyle, żeby likantrop mógł zachować poczytalność i przytomność umysłu. Przyjmowanie dawki rozłożonej na cały tydzień wprowadza stopniowość i tak naprawdę to ten właśnie okres jest kluczowy, a nie przerwy pomiędzy kolejnymi partiami eliksiru. Według badań profesora Williamsona ― pamiętasz go pewnie, ten co wszystkich chciał osłuchiwać ― i moich własnych, nie ma znaczenia czy przyjmujesz tojad regularnie czy jesteś pozbawiony tego komfortu, tak długo, jak dbasz o to, by brać go równo tydzień przed pełnią. Oczywiście pojawiają się głosy odradzające zmienność w przyjmowaniu wywaru, ale te wytyczne były pisane zanim wybuchła wojna… ― dokończyła z poważno-smutnym uśmiechem i łagodną iskrą w oku. Ostrożnie wyciągnęła dłoń i sięgnęła jego ramienia, tego zdrowego, chcąc uścisnąć je w pocieszającym geście.
― W czasach normalności część z nas myślała o tym, że wywaru starczy dla każdego likantropa, że każdy dotknięty klątwą człowiek będzie mógł spędzić pełnię bez szału i zewu krwi. Nawet pojawiły się wstępne badania nad ulepszeniem wywaru i uzupełnieniu jego efektu o silne działanie przeciwbólowe, ale nie zdążyliśmy. Świat stanął na głowie, a nasi podopieczni rozpierzchli się po świecie. ― Cofnęła dłoń i wsunęła je do kieszeni spódnicy, odwróciła wzrok w stronę okna. Chyba zbierało się na deszcz. ― Jedynym znanym efektem ubocznym w przyjmowaniu nieregularnych dawek jest ryzyko odczucia głębokiej niesprawiedliwości i desperacja w zdobyciu kolejnej dawki ― poinformowała okienną framugę ― ale znów, przebadaliśmy zbyt mało przypadków by wyrokować i zakładać, że tak będzie też w twoim przypadku. Jesteś świadomy, Michael. Świadomy tego, że nie każda pełnia będzie przytomna, a jako dziki likantrop wypracowałeś w sobie mechanizmy radzenia sobie w takiej sytuacji. Obawiam się więc ― wróciła go niego spojrzeniem, uśmiechnęła się ― że jesteś pierwszym przypadkiem w tym konkretnej sytuacji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś zechciał się ze mną podzielić swoimi odczuciami po pełniach, może wtedy uda mi się jakoś dopracować wywar, dostosować go do obecnych czasów i potrzeb.
Skinęła głową, ochoczo przystając na propozycję ukrycia domu.
― Mam inną możliwość, poradzę sobie ― zapewniła lekko i zaraz zmarszczyła brwi, łowiąc w pamięci nazwisko poprzedniego gościa. ― Był tutaj ledwie wczoraj, prosił o eliksiry, szczególnie ten nasenny. Dziwny taki, zasnął mi pod drzwiami, ale dostał kanapkę i już wyglądał o wiele lepiej. Niech no ja… ― postukała palcem w policzek, po chwili klasnęła w dłonie ― Kieran! Kieran Rineheart to był, teraz sobie przypomniałam. Stary taki, a mruk jakich mało!
Machnęła lekceważąco dłonią na sugestię wybuchających mikstur, ale żart do niej nie trafił. Nie potrafiła z tego żartować, nie od kiedy na niebie wisiała ta przebrzydła kometa, która raz po raz psuła jej interes.
― Ufam, że wiesz co robisz. Tylko tyle i aż tyle. A tamtemu… ― wzruszyła ramionami, uważniej przyjrzała się Michaelowi. ― Wyglądasz jakbyś kojarzył to nazwisko, więc może ty mi powiesz, czy jest wart zaufania i pozostawienia listy? A tymczasem udaję się do pracowni, nie mamy czasu do stracenia! ― dodała dziarsko, starając się zatrzeć poprzedni niewyraźny ton i wspomnienie tego, co spotkało ją po ucieczce z miasta.
Uwarzenie pożądanego eliksiru było lekkim wyzwaniem, ale na szczęście kometa postanowiła się nie wtrącać. Prima, bardzo zadowolona ze swojej pracy, naszykowała dla aurora dwa eliksiry, oba tak samo przydatne wedle jej opinii. Smoczą Łzę zakorkowała w całkiem ładnej, podłużnej fiolce, a wywar tojadowy ― wciąż tracący temperaturę w kociołku ― zamierzała rozlać do siedmiu kwadratowych flakoników, gdzie każdy był z innej parafii. Pojemność jednak miały identyczną, sprawdzała to nie raz i nie dwa.
Widząc nieśmiało zaglądającego do pracowni Michaela ― uśmiechnęła się i zamieszała parę razy chochlą, by przyśpieszyć proces studzenia.
― W rzeczy samej ― odparła dumnie. ― Wywar tojadowy w pełnej krasie, pierwszorzędnie uwarzony, przyrządzony zgodnie z ministerialnymi standardami. ― Ostrożnie zbadała ciepłotę kociołka, a potem ujęła go za uszka i z pomocą lejka rozlała zawartość na siedem flakoników.
― Mam dla ciebie jeszcze coś ― ruchem brody wskazała podłużną fiolkę na blacie ― to Smocza Łza, jej działanie zapewne jest ci doskonale znane. W przeciągu następnych paru dni będę mieć więcej ingrediencji, więc zrobię jeszcze jakieś przydatne wywary i ci je przekażę. ― Kociołek trafił na swoje miejsce, fiolki zostały zebrane do podłużnego stojaczka wbudowanego w niewielką skrzynkę. Prima raz jeszcze przeciągnęła spojrzeniem po szkle, chcąc nasycić oczy własną pracą, a potem zamknęła wieczko i podała skrzyneczkę Michaelowi.
― Proszę. Niech ci służą… ― Wyglądało na to, że chciała powiedzieć coś jeszcze, ale spostrzegła tego obrzydliwego pająka i wzdrygnęła się odruchowo. ― Niech to padalec, a ledwie chwilę temu siedział nad inną szafką!
|zt; przekazuję Michaelowi Smoczą Łzę i wywar tojadowy
Pochwała była czymś naturalnym, Prima święcie wierzyła w to, że postępy ― choćby niewielkie, choćby znikome ― należy nagradzać przynajmniej dobrym słowem, bo to najmniej co można zrobić, a nie kosztuje i nie boli. Same pozytywy może przynieść co najwyżej.
Zastukała paznokciem w blat stołu, wróciła wspomnieniami do ― mogłoby się wydawać ― dalekiej przeszłości. A to był przecież tylko rok odkąd uciekła z miasta i ledwie dwa lata od publikacji receptury… czemu miała nieprzyjemne wrażenie, jakby to było w innym życiu? W innej czasoprzestrzeni?
― Czasem mi się zdarzało, tak ― skinęła głową i splotła dłonie na podołku ― nie każdy pacjent chciał jednak rozmawiać i dzielić się tym, co go trapi. Niektórzy reagowali na chęć pomocy skrajną agresją, ale to przecież wiesz. Widziałeś ― mruknęła. Oboje się naoglądali i nasłuchali, część wspomnień z tamtych czasów była wspólną pulą.
― Eliksir ma działanie otępiająco-uspokajające ― wyjaśniła spokojnie, cofając się do podstaw, faktów, które zapewne i jemu były znane ― ma za zadanie zadziałać głównie na wilczą jaźń, uśpić ją na tyle, żeby likantrop mógł zachować poczytalność i przytomność umysłu. Przyjmowanie dawki rozłożonej na cały tydzień wprowadza stopniowość i tak naprawdę to ten właśnie okres jest kluczowy, a nie przerwy pomiędzy kolejnymi partiami eliksiru. Według badań profesora Williamsona ― pamiętasz go pewnie, ten co wszystkich chciał osłuchiwać ― i moich własnych, nie ma znaczenia czy przyjmujesz tojad regularnie czy jesteś pozbawiony tego komfortu, tak długo, jak dbasz o to, by brać go równo tydzień przed pełnią. Oczywiście pojawiają się głosy odradzające zmienność w przyjmowaniu wywaru, ale te wytyczne były pisane zanim wybuchła wojna… ― dokończyła z poważno-smutnym uśmiechem i łagodną iskrą w oku. Ostrożnie wyciągnęła dłoń i sięgnęła jego ramienia, tego zdrowego, chcąc uścisnąć je w pocieszającym geście.
― W czasach normalności część z nas myślała o tym, że wywaru starczy dla każdego likantropa, że każdy dotknięty klątwą człowiek będzie mógł spędzić pełnię bez szału i zewu krwi. Nawet pojawiły się wstępne badania nad ulepszeniem wywaru i uzupełnieniu jego efektu o silne działanie przeciwbólowe, ale nie zdążyliśmy. Świat stanął na głowie, a nasi podopieczni rozpierzchli się po świecie. ― Cofnęła dłoń i wsunęła je do kieszeni spódnicy, odwróciła wzrok w stronę okna. Chyba zbierało się na deszcz. ― Jedynym znanym efektem ubocznym w przyjmowaniu nieregularnych dawek jest ryzyko odczucia głębokiej niesprawiedliwości i desperacja w zdobyciu kolejnej dawki ― poinformowała okienną framugę ― ale znów, przebadaliśmy zbyt mało przypadków by wyrokować i zakładać, że tak będzie też w twoim przypadku. Jesteś świadomy, Michael. Świadomy tego, że nie każda pełnia będzie przytomna, a jako dziki likantrop wypracowałeś w sobie mechanizmy radzenia sobie w takiej sytuacji. Obawiam się więc ― wróciła go niego spojrzeniem, uśmiechnęła się ― że jesteś pierwszym przypadkiem w tym konkretnej sytuacji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś zechciał się ze mną podzielić swoimi odczuciami po pełniach, może wtedy uda mi się jakoś dopracować wywar, dostosować go do obecnych czasów i potrzeb.
Skinęła głową, ochoczo przystając na propozycję ukrycia domu.
― Mam inną możliwość, poradzę sobie ― zapewniła lekko i zaraz zmarszczyła brwi, łowiąc w pamięci nazwisko poprzedniego gościa. ― Był tutaj ledwie wczoraj, prosił o eliksiry, szczególnie ten nasenny. Dziwny taki, zasnął mi pod drzwiami, ale dostał kanapkę i już wyglądał o wiele lepiej. Niech no ja… ― postukała palcem w policzek, po chwili klasnęła w dłonie ― Kieran! Kieran Rineheart to był, teraz sobie przypomniałam. Stary taki, a mruk jakich mało!
Machnęła lekceważąco dłonią na sugestię wybuchających mikstur, ale żart do niej nie trafił. Nie potrafiła z tego żartować, nie od kiedy na niebie wisiała ta przebrzydła kometa, która raz po raz psuła jej interes.
― Ufam, że wiesz co robisz. Tylko tyle i aż tyle. A tamtemu… ― wzruszyła ramionami, uważniej przyjrzała się Michaelowi. ― Wyglądasz jakbyś kojarzył to nazwisko, więc może ty mi powiesz, czy jest wart zaufania i pozostawienia listy? A tymczasem udaję się do pracowni, nie mamy czasu do stracenia! ― dodała dziarsko, starając się zatrzeć poprzedni niewyraźny ton i wspomnienie tego, co spotkało ją po ucieczce z miasta.
Uwarzenie pożądanego eliksiru było lekkim wyzwaniem, ale na szczęście kometa postanowiła się nie wtrącać. Prima, bardzo zadowolona ze swojej pracy, naszykowała dla aurora dwa eliksiry, oba tak samo przydatne wedle jej opinii. Smoczą Łzę zakorkowała w całkiem ładnej, podłużnej fiolce, a wywar tojadowy ― wciąż tracący temperaturę w kociołku ― zamierzała rozlać do siedmiu kwadratowych flakoników, gdzie każdy był z innej parafii. Pojemność jednak miały identyczną, sprawdzała to nie raz i nie dwa.
Widząc nieśmiało zaglądającego do pracowni Michaela ― uśmiechnęła się i zamieszała parę razy chochlą, by przyśpieszyć proces studzenia.
― W rzeczy samej ― odparła dumnie. ― Wywar tojadowy w pełnej krasie, pierwszorzędnie uwarzony, przyrządzony zgodnie z ministerialnymi standardami. ― Ostrożnie zbadała ciepłotę kociołka, a potem ujęła go za uszka i z pomocą lejka rozlała zawartość na siedem flakoników.
― Mam dla ciebie jeszcze coś ― ruchem brody wskazała podłużną fiolkę na blacie ― to Smocza Łza, jej działanie zapewne jest ci doskonale znane. W przeciągu następnych paru dni będę mieć więcej ingrediencji, więc zrobię jeszcze jakieś przydatne wywary i ci je przekażę. ― Kociołek trafił na swoje miejsce, fiolki zostały zebrane do podłużnego stojaczka wbudowanego w niewielką skrzynkę. Prima raz jeszcze przeciągnęła spojrzeniem po szkle, chcąc nasycić oczy własną pracą, a potem zamknęła wieczko i podała skrzyneczkę Michaelowi.
― Proszę. Niech ci służą… ― Wyglądało na to, że chciała powiedzieć coś jeszcze, ale spostrzegła tego obrzydliwego pająka i wzdrygnęła się odruchowo. ― Niech to padalec, a ledwie chwilę temu siedział nad inną szafką!
|zt; przekazuję Michaelowi Smoczą Łzę i wywar tojadowy
świeć nam żywym, świeć umarłym
-To jak je rozróżnić? - upewnił się. To, że lunaskop wygląda trochę jak teleskop, nie pomoże mu w kradzieży lub skonfiskowaniu zdobyciu odpowiedniego przyrządu, bo jeszcze przyniesie jej zwykły teleskop. Spoglądał na nią z bladym uśmiechem, ale odwrócił wzrok, gdy wspomniała agresywnych pacjentów. Czy jego też tak wspominała...? Choć był zdeterminowany do uzyskania leku i starał się kooperować, to miewał swoje momenty. Przemilczał te słowa, nie chciał konfrontować się z tamtymi czasami.
Ożywił się dopiero, gdy wyjaśniła jak działa wywar i że miesiące przerwy nie powinny wpłynąć na jego skuteczność.
-To doskonała wiadomość, dziękuję. - skinął z powagą głową. -I tak uczyniliście sporo. Zajęliście się wyrzutkami, których wszyscy spisywali na straty, przez wieki. - westchnął. Zmrużył oczy, zastanawiając się nad czymś. -Gdyby okazało się, że do części twoich podopiecznych da się dotrzeć... że potrzebna im pomoc, ale że i tobie mogliby pomóc w dalszych badaniach... - spojrzał na nią z uwagą. -...podjęłabyś się tego? - zapytał z nadzieją. -W bezpiecznym miejscu. - nie przyprowadziłby ich tutaj, a dzięki ich wysiłkom nikt niepowołany nie zapuszczał się do Tyneham. Klątwa została zdjęta, bezpiecznie mógł tam zabrać Primę. Niektórzy sojusznicy Zakonu byli bardzo sceptyczni do zdradzenia komukolwiek swoich personaliów, jak Oliver - czego do końca nie rozumiał, choć szanował. W innych sprawach powierzali przecież członkom i sojusznikom Zakonu własne życie, a gdy było się mugolakiem i rebeliantem, to dodatkowy pretekst do odstrzału nie był Ministerstwu potrzebny. Ale znajdą się i tacy, którzy chętnie poznają Primę, część z nich nawet z nią współpracowała. Spotkanie z Howell dało mu nadzieję na to, że zdołają pozyskać wywar i zyskają dodatkowe wsparcie. Hodowla tojadu Greya chyba zacznie przynosić plony - musi się z nim skontaktować i jakoś to poukładać.
-Kieran Rineheart tu był! - wyrzucił z siebie ze zdziwieniem. Jak dotarł tutaj? -Możesz mu ufać i na pewno nałoży świetne zabezpieczenia. - mruknął, ale samemu też zabrał się do pracy.
Gdy powrócił do pracowni, odebrał od Primy wywar delikatnie, upewniając się spojrzeniem, czy na pewno chwyta i transportuje go prawidłowo. Coś ścisnęło mu gardło, jak narkomanowi widzącemu po detoksie swoją używkę - ale dla niego to nie była trucizna, tylko lek, zapewniający bezpieczeństwo innym i odrobinę mniej pogardy jemu samemu.
-Dziękuję. Tak bardzo dziękuję... - szepnął przez ściśnięte gardło. Z wdzięcznością i zaskoczeniem spojrzał na drugą fiolkę, ale nawet nie próbował odmawiać. Smocza Łza mogła mu uratować życie, a teraz miał dla kogo dbać o to życie.
-Powrócę do zabezpieczeń, wyjaśnię ci jak działają i nie będę już przeszkadzał. - zaproponował, ale zanim zaczął nakładać pułapki - demonstracyjnie trzepnął ręką pająka. -Już, po problemie! - pochwalił się, auror i poskramiacz akromantuli oraz mniejszych pajęczaków. -Kiedyś zabiłem akromantulę. Lokalni alchemicy pozostali z niej ingrediencje, szkoda, że wtedy nie wiedziałem, gdzie znaleźć ciebie. - pochwalił się, przystępując do pracy. Poprosił Primę o wskazanie pustej szafki lub skrzyni, a potem spędził kwadrans na szeptaniu skomplikowanych inkantacji. Pomieszczenie rozbłysło światłem kilkukrotnie, gdy biała magia najpierw zwabiła tutaj bogina - bezkształtną istotę, bowiem utkane zgodnie z wzorem numerologicznym wiązki magii od razu spętały istotę i ją uwięziły, wiążąc na stałe z tym miejscem. W odpowiedzi na niezapowiedzianych gości miały się aktywować, uwalniając bogina, który po nastraszeniu intruza miał powrócić do swej kryjówki.
Kolejny kwadrans spędził chodząc po pomieszczeniu i mamrocząc kolejne zaklęcia, tkając z magii iluzję samej Primy. Dzień dobry, nie mogę w niczym pomóc - miała mówić, patrząc na intruza sarnimi oczyma, przynęta do ataku lub zdradzenia intencji. W razie ataku mogła kupić prawdziwej Primie czas na ucieczkę.
Wyjaśnił Howell jak dokładnie obchodzić się z zabezpieczeniami, a potem pożegnał się już naprawdę, szczerze wdzięczny za eliksiry i ucieszony z odnowienia kontaktu.
nakładam Strach na Gremliny (poziom I) i Widzimisię (poziom I).
/zt
Ożywił się dopiero, gdy wyjaśniła jak działa wywar i że miesiące przerwy nie powinny wpłynąć na jego skuteczność.
-To doskonała wiadomość, dziękuję. - skinął z powagą głową. -I tak uczyniliście sporo. Zajęliście się wyrzutkami, których wszyscy spisywali na straty, przez wieki. - westchnął. Zmrużył oczy, zastanawiając się nad czymś. -Gdyby okazało się, że do części twoich podopiecznych da się dotrzeć... że potrzebna im pomoc, ale że i tobie mogliby pomóc w dalszych badaniach... - spojrzał na nią z uwagą. -...podjęłabyś się tego? - zapytał z nadzieją. -W bezpiecznym miejscu. - nie przyprowadziłby ich tutaj, a dzięki ich wysiłkom nikt niepowołany nie zapuszczał się do Tyneham. Klątwa została zdjęta, bezpiecznie mógł tam zabrać Primę. Niektórzy sojusznicy Zakonu byli bardzo sceptyczni do zdradzenia komukolwiek swoich personaliów, jak Oliver - czego do końca nie rozumiał, choć szanował. W innych sprawach powierzali przecież członkom i sojusznikom Zakonu własne życie, a gdy było się mugolakiem i rebeliantem, to dodatkowy pretekst do odstrzału nie był Ministerstwu potrzebny. Ale znajdą się i tacy, którzy chętnie poznają Primę, część z nich nawet z nią współpracowała. Spotkanie z Howell dało mu nadzieję na to, że zdołają pozyskać wywar i zyskają dodatkowe wsparcie. Hodowla tojadu Greya chyba zacznie przynosić plony - musi się z nim skontaktować i jakoś to poukładać.
-Kieran Rineheart tu był! - wyrzucił z siebie ze zdziwieniem. Jak dotarł tutaj? -Możesz mu ufać i na pewno nałoży świetne zabezpieczenia. - mruknął, ale samemu też zabrał się do pracy.
Gdy powrócił do pracowni, odebrał od Primy wywar delikatnie, upewniając się spojrzeniem, czy na pewno chwyta i transportuje go prawidłowo. Coś ścisnęło mu gardło, jak narkomanowi widzącemu po detoksie swoją używkę - ale dla niego to nie była trucizna, tylko lek, zapewniający bezpieczeństwo innym i odrobinę mniej pogardy jemu samemu.
-Dziękuję. Tak bardzo dziękuję... - szepnął przez ściśnięte gardło. Z wdzięcznością i zaskoczeniem spojrzał na drugą fiolkę, ale nawet nie próbował odmawiać. Smocza Łza mogła mu uratować życie, a teraz miał dla kogo dbać o to życie.
-Powrócę do zabezpieczeń, wyjaśnię ci jak działają i nie będę już przeszkadzał. - zaproponował, ale zanim zaczął nakładać pułapki - demonstracyjnie trzepnął ręką pająka. -Już, po problemie! - pochwalił się, auror i poskramiacz akromantuli oraz mniejszych pajęczaków. -Kiedyś zabiłem akromantulę. Lokalni alchemicy pozostali z niej ingrediencje, szkoda, że wtedy nie wiedziałem, gdzie znaleźć ciebie. - pochwalił się, przystępując do pracy. Poprosił Primę o wskazanie pustej szafki lub skrzyni, a potem spędził kwadrans na szeptaniu skomplikowanych inkantacji. Pomieszczenie rozbłysło światłem kilkukrotnie, gdy biała magia najpierw zwabiła tutaj bogina - bezkształtną istotę, bowiem utkane zgodnie z wzorem numerologicznym wiązki magii od razu spętały istotę i ją uwięziły, wiążąc na stałe z tym miejscem. W odpowiedzi na niezapowiedzianych gości miały się aktywować, uwalniając bogina, który po nastraszeniu intruza miał powrócić do swej kryjówki.
Kolejny kwadrans spędził chodząc po pomieszczeniu i mamrocząc kolejne zaklęcia, tkając z magii iluzję samej Primy. Dzień dobry, nie mogę w niczym pomóc - miała mówić, patrząc na intruza sarnimi oczyma, przynęta do ataku lub zdradzenia intencji. W razie ataku mogła kupić prawdziwej Primie czas na ucieczkę.
Wyjaśnił Howell jak dokładnie obchodzić się z zabezpieczeniami, a potem pożegnał się już naprawdę, szczerze wdzięczny za eliksiry i ucieszony z odnowienia kontaktu.
nakładam Strach na Gremliny (poziom I) i Widzimisię (poziom I).
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Niedostrzegalna moc wabiła ją ku chatce Primy, bezbarwna, nieistniejąca wstęga owinięta wokół duszy Celine, nakazująca jej znów odwiedzić ukochaną ciocię. Po tym, jak sypiąca z nieba palba gwiazd przycichła, a trzęsący się w posadach świat w końcu zamarł na pograniczu rozpaczy i niedowierzania, upewniła się co do bezpieczeństwa Elrica, wraz z Hectorem i Orestesem wracając do domu na rozdrożu ile sił w nogach. Potem - wymęczona, przerażona i niepewna - spróbowała odnaleźć Artemisa i Susanne, w końcu docierając również do rozdygotanej Primy, w której objęcia wpadła jak w chmurę utkaną z bezpieczeństwa. Nie chciała wyobrażać sobie jej straty, tego, że czarownica tak życzliwa i dobra mogłaby zostać wyrwana z jej życia i przymuszona do ruszenia w nieistnienie za bratem, który wytyczył ścieżkę rodzeństwu i oczekiwał gdzieś za ciężką zasłoną oddzielającą życie od śmierci. Nie, po prostu nie. Groza dręcząca ją na tę myśl była tak dzika i potworna, że by ją odegnać, Celine pragnęła poddać się tańczącym w niej płomieniom i stać się ich pochodnią, zapłonąć, aż spopieli się do reszty i ten strach obróci się w proch. Prima jednak, poza przejęciem wpisanym w eratyczne zachowanie, była cała i zdrowa, przeczekała tragedię niebios, otoczona dziurawym dachem i koroną rwanych przez wiatr drzew. Cudem było to, że żadne z nich nie grzmotnęło w jej małą chatkę, ale najwyraźniej leśne duchy czuwały nad Primą i nie pozwoliły uczynić jej krzywdy. Może był to Chors, o którym tak często mówiła, a którego natury półwila wciąż nie do końca rozumiała.
Tuż po tym, jak nastał poranek pachnący mgłą i wilgocią nocnych, na domiar złego, opadów gradu, Celine zostawiła na kuchennej szafce mały talerz z kanapkami dla Elrica i kartkę, na której napisała, że zamierza odwiedzić ciocię. Nie od razu udała się jednak do chaty, wciąż było wcześnie, a ona nie chciała budzić czarownicy, której zszargane nerwy zasługiwały przynajmniej na ochłap regeneracji. Błąkała się więc po lesie, patrzyła na powyrywane z korzeniami drzewa, na miejsca, gdzie wcześniej rosły gęste kępy paproci, a które teraz były puste, niezdrowe i wypalone. Widok łamał jej serce - jak wiele takich miejsc było teraz w Wielkiej Brytanii? Myślała o Walii, o wybuchu pożaru trzy domy od domu Hectora, o poparzonym młodzieńcu, którego leczył, a wreszcie też o szarej i spętanej bólem twarzy uzdrowiciela. Tego dnia pojawią się przed nim nowe zadania, których on nie odmówi, i półwila chciała być tego częścią, zamierzając odwiedzić go popołudniu i znów zaoferować swoje wsparcie, jakkolwiek nikłe i skromne mogłoby być. To była jego domena i jego talent, ale również jego ból, jego pulsowanie skroni po tym, jak doprowadził ciało do magicznego wyczerpania, czego tak bardzo pragnęłaby uniknąć... Westchnąwszy cicho po dość długim już spacerze, Celine zawróciła ze znajomej ścieżki i pozwoliła niewidzialnej wstędze tęsknoty i troski poprowadzić się ku gnieździe Primy, skąd dobiegły ją dźwięki krzątaniny.
- Ciociu? - zawołała, zbliżając się ku drzwiom wejściowym. - Wszystko w porządku? Co to za odgłosy? - brzmiały niepokojąco, jakby czarownica próbowała przekopać się przez wszystkie swoje własności; ich melodia śpiewała o napięciu, które prześlizgnęło się po skórze półwili nieprzyjemnym dreszczem. - Uwaga, wchodzę - oznajmiła, naciskając klamkę i otwierając drzwi bez pukania, oswojona z tym miejscem jak z drugim domem. A jeśli Primie działa się jakaś krzywda i wiła się w konwulsjach? Albo coś wpełzło do środka i nie chciało wyjść? Lęk momentalnie zacisnął się na jej żołądku stalową pięścią, gdy szukała czarownicy wzrokiem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Świat się skończył, spłonął i oszalał. A potem powstał na nowo, z popiołu i mgły, z wątłych nici strachu i niepewności.
Chata w Lisim Borze szczęśliwie ocalała, ocalała także sama Prima, która całą katastrofę siedziała zamknięta w piwnicy. Otoczona słoikami z konfiturą, marynowanymi grzybkami, zapasami mąki i warkoczami czosnku, modliła się do wszystkich znanych jej bogów o to, by to się skończyło. Tak po prostu, bez żadnych szczególnych życzeń, bez pamięci o bliskich, o rodzinie. Chciała, żeby kanonada spadających gwiazd umilkła, chciała, by targany potężnym wichrem las ucichł.
A gdy jej prośby zostały wysłuchane, gdy umilkł las, gdy umilkł cały świat i umilkły przerażone myszy pod deską ― nadeszły wyrzuty sumienia. Nadeszły niewesołe myśli pełne poczucia winy i tego, że w swoich potencjalnie ostatnich chwilach chciała po prostu szybkiej śmierci, zamiast zastanowić się nad rodziną. Nad Celine, nad Susanne i Artemisem, nad Elrikiem. Życie nie przeleciało jej przed oczami, jak zapewniali ją w klasztorze, nie pojawiły się żadne najgłebiej skrywane w podświadomości lęki. Nic nie było. Nic poza tym obrzydliwym uczuciem, które poznała w kwietniu zeszłego roku.
Kiedy w końcu wyszła z piwnicy ― okazało się, że chata nie odniosła większych szkód. Przez dziurę w dachu wpadły pojedyncze, drobne odłamki meteorytu, było trochę brudno i trzeba było zamieść, a w głównej izbie strzeliła szyba, ale poza tym było względnie dobrze.
Dwa dni po katastrofie wciąż zajęta była sprzątaniem i porządkowaniem chaty. Teoretycznie nie miała zbyt wiele napraw, ale krzątanie się tu i tam pomagało poukładać jej myśli i emocje, a później przelać je na listy. Dybuk kursował w tę i we wtę, nosząc kolejne zapieczętowane przesyłki pełne słów zabarwionych niepokojem i troską. Co jakiś czas pojawiały się w obejściu znajome i drogie twarze; zobaczyła się z Celine, odwiedziła ją także córka mleczarza z pobliskiej wioski, dokłądnie ta sama, której matka zachorzała i której trzeba było pomóc ziołowymi nalewkami i maściami. Był u niej także zielarz mieszkający po drugiej stronie rzeki i biedny, zagubiony niuchacz.
To właśnie tym ostatnim opiekowała się, gdy od strony drzwi doleciał do niej znajomy głos. Prima spojrzała na poowijanego czystymi pasmami płótna niuchacza i pogroziła mu w milczeniu palcem. Stworzenie przymknęło na moment powieki, wyraz pyszczka nie zmienił się; wciąż był słaby i markotny, bez względu na to, jak próbowała mu pomóc.
Klamka kliknęła, drzwi uchyliły się, wpuszczając do środka powiew świeżego wiatru i znajomą sylwetkę Celine, którą czarownica natychmiast powzięła w objęcia.
― Wszystko w porządku, w porządku… ― zapewniła chwiejnym tonem, nie do końca wierząc na słowo sobie samej. ― Krzątałam się tylko trochę, bo mam rannego pacjenta na stanie i obawiam się, że być może moja wiedza i umiejętności to za mało by mu pomóc ― wyznała, wyraźnie zmartwiona.
― Wszystko w porządku, duszko? Czy Elric wciąż cały? Nasz wspólny znajomy, pan Vale, także?
Chata w Lisim Borze szczęśliwie ocalała, ocalała także sama Prima, która całą katastrofę siedziała zamknięta w piwnicy. Otoczona słoikami z konfiturą, marynowanymi grzybkami, zapasami mąki i warkoczami czosnku, modliła się do wszystkich znanych jej bogów o to, by to się skończyło. Tak po prostu, bez żadnych szczególnych życzeń, bez pamięci o bliskich, o rodzinie. Chciała, żeby kanonada spadających gwiazd umilkła, chciała, by targany potężnym wichrem las ucichł.
A gdy jej prośby zostały wysłuchane, gdy umilkł las, gdy umilkł cały świat i umilkły przerażone myszy pod deską ― nadeszły wyrzuty sumienia. Nadeszły niewesołe myśli pełne poczucia winy i tego, że w swoich potencjalnie ostatnich chwilach chciała po prostu szybkiej śmierci, zamiast zastanowić się nad rodziną. Nad Celine, nad Susanne i Artemisem, nad Elrikiem. Życie nie przeleciało jej przed oczami, jak zapewniali ją w klasztorze, nie pojawiły się żadne najgłebiej skrywane w podświadomości lęki. Nic nie było. Nic poza tym obrzydliwym uczuciem, które poznała w kwietniu zeszłego roku.
Kiedy w końcu wyszła z piwnicy ― okazało się, że chata nie odniosła większych szkód. Przez dziurę w dachu wpadły pojedyncze, drobne odłamki meteorytu, było trochę brudno i trzeba było zamieść, a w głównej izbie strzeliła szyba, ale poza tym było względnie dobrze.
Dwa dni po katastrofie wciąż zajęta była sprzątaniem i porządkowaniem chaty. Teoretycznie nie miała zbyt wiele napraw, ale krzątanie się tu i tam pomagało poukładać jej myśli i emocje, a później przelać je na listy. Dybuk kursował w tę i we wtę, nosząc kolejne zapieczętowane przesyłki pełne słów zabarwionych niepokojem i troską. Co jakiś czas pojawiały się w obejściu znajome i drogie twarze; zobaczyła się z Celine, odwiedziła ją także córka mleczarza z pobliskiej wioski, dokłądnie ta sama, której matka zachorzała i której trzeba było pomóc ziołowymi nalewkami i maściami. Był u niej także zielarz mieszkający po drugiej stronie rzeki i biedny, zagubiony niuchacz.
To właśnie tym ostatnim opiekowała się, gdy od strony drzwi doleciał do niej znajomy głos. Prima spojrzała na poowijanego czystymi pasmami płótna niuchacza i pogroziła mu w milczeniu palcem. Stworzenie przymknęło na moment powieki, wyraz pyszczka nie zmienił się; wciąż był słaby i markotny, bez względu na to, jak próbowała mu pomóc.
Klamka kliknęła, drzwi uchyliły się, wpuszczając do środka powiew świeżego wiatru i znajomą sylwetkę Celine, którą czarownica natychmiast powzięła w objęcia.
― Wszystko w porządku, w porządku… ― zapewniła chwiejnym tonem, nie do końca wierząc na słowo sobie samej. ― Krzątałam się tylko trochę, bo mam rannego pacjenta na stanie i obawiam się, że być może moja wiedza i umiejętności to za mało by mu pomóc ― wyznała, wyraźnie zmartwiona.
― Wszystko w porządku, duszko? Czy Elric wciąż cały? Nasz wspólny znajomy, pan Vale, także?
świeć nam żywym, świeć umarłym
Zawsze miała wrażenie, że las mieszkał również we wnętrzu ciocinej chatki. Jego zapach wplótł się w powietrze wypełniające drewniane pomieszczenia, pełne ciepła, za co musiało chyba odpowiadać wiecznie tlące się palenisko, karmiące płomieniami żeliwo garnków i kociołków; żywica, sosnowe igliwie, zroszony mech, rozmiękłe drewno, czuła je tak na zewnątrz, jak i w środku. Nigdy tak naprawdę nie opuszczały ani tego miejsca, ani sprawującej w nim rządy czarownicy, ani nawet jej ubrań, niosąc za sobą skojarzenia z Lisim Borem, gdziekolwiek by zawędrowały. Celine poczuła, jak woń wypełniła jej nozdrza, gdy Prima przyciągnęła ją do siebie i zamknęła w objęciach, uspokajając bratanicę słowem oraz biciem serca wyczuwalnym przy ciasnym splocie ich ramion. Mimo to półwila, zaspokoiwszy potrzebę bliskości, zbadała ciocię uważnym spojrzeniem, poszukując na niej śladów nowych przygód, ranek, otarć, skaleczeń, jakiegokolwiek widma tragedii sięgającej poza noc z trzynastego na czternastego sierpnia. Tych jednakże nie zauważyła, dopiero wtedy pozwalając sobie odetchnąć z prawdziwą ulgą. W ciągu doby mogło wydarzyć się wiele złego... Tak wiele szkód, tak wiele krzywd.
- Pacjenta? - instynktownie ściszyła głos, omiatając pomieszczenie zaniepokojonym wzrokiem. Wcale nie zdziwiło jej to, że czarownica niosła komuś pomoc, wszak nie od dziś odwiedzali ją cierpiący różne przypadłości ludzie, i to właśnie człowieka szukała w zakamarkach izby, tym bardziej zdezorientowana, gdy nikogo nie zobaczyła. Ale Prima bez wahania mogłaby przecież udostępnić komuś własną sypialnię, bo właśnie taka była: życzliwa, serdeczna, troskliwa i opiekuńcza, choćby miało to ją kosztować własną niewygodę. - Co się stało, kto to? Mogę ci jakoś pomóc? Gdzie leży? - pytała szybko, półszeptem, nie dostrzegając jeszcze obolałego niuchacza. Co prawda nie zdążyli rozpocząć z Hectorem obiecanej nauki podstaw magii leczniczej, dzięki której mogłaby wesprzeć go w tak kryzysowym czasie, jednak z niektórymi zadaniami poradziłaby sobie już teraz. Przynoszenie kompresów, czystej wody, przepranych szmatek, ocieranie zdjętego gorączką czoła czy nawet zmazywanie krwi z rannych kończyn było tym, co raz już przeżyła, a co dwie głowy, to nie jedna. Lub może trafniejszym powiedzeniem byłoby - co dwie pary rąk, to nie jedna. - Mam przyprowadzić uzdrowiciela? - spojrzała na ciocię niepewnie, Hector przyrzekł jej, że tego dnia będzie się oszczędzać, a Yvette dalej nie odpowiadała na listy, ale przecież... Przecież kogoś by znalazła.
- Elric jest cały i zdrowy, ale martwi mnie Chrupka, która po tamtej nocy wcisnęła się w najdalszy kąt jaskini i wciąż delikatnie drży nawet przez sen - przyznała z przygnębieniem. Nawet na leniwego Ogniomiota źle wpłynął deszcz meteorytów, bo nie stracił jeszcze wyraźnych, płonących kolorów, które przybrał, gdy rozpętało się piekło. - A w Walii też nie dzieje się dobrze i Hector bardzo tam pomaga. Sąsiadom, nieznajomym, pacjentom, do których miał nagłe wezwania... Słyszałaś kiedyś o przemagicznieniu? Bo ja myślałam, że to tylko straszak na nastolatków nierozważnie korzystających z magii, ale wczoraj zrozumiałam, że takie zjawisko naprawdę istnieje. Tak bardzo pomagał innym. Tak bardzo, że zapomniał o sobie. A potem... - urwała, nagle zrozumiawszy, że jeszcze kilka słów dzieliło ją od wyznania tego, czego Prima rzekomo nie wiedziała, ale co tak naprawdę w głębi duszy wiedziała doskonale. Policzki półwili spłonęły intensywnym rumieńcem i odwróciła wzrok, znów wodząc nim po drewnianym wnętrzu, skubiąc przy tym rąbek sukienki.
- Pacjenta? - instynktownie ściszyła głos, omiatając pomieszczenie zaniepokojonym wzrokiem. Wcale nie zdziwiło jej to, że czarownica niosła komuś pomoc, wszak nie od dziś odwiedzali ją cierpiący różne przypadłości ludzie, i to właśnie człowieka szukała w zakamarkach izby, tym bardziej zdezorientowana, gdy nikogo nie zobaczyła. Ale Prima bez wahania mogłaby przecież udostępnić komuś własną sypialnię, bo właśnie taka była: życzliwa, serdeczna, troskliwa i opiekuńcza, choćby miało to ją kosztować własną niewygodę. - Co się stało, kto to? Mogę ci jakoś pomóc? Gdzie leży? - pytała szybko, półszeptem, nie dostrzegając jeszcze obolałego niuchacza. Co prawda nie zdążyli rozpocząć z Hectorem obiecanej nauki podstaw magii leczniczej, dzięki której mogłaby wesprzeć go w tak kryzysowym czasie, jednak z niektórymi zadaniami poradziłaby sobie już teraz. Przynoszenie kompresów, czystej wody, przepranych szmatek, ocieranie zdjętego gorączką czoła czy nawet zmazywanie krwi z rannych kończyn było tym, co raz już przeżyła, a co dwie głowy, to nie jedna. Lub może trafniejszym powiedzeniem byłoby - co dwie pary rąk, to nie jedna. - Mam przyprowadzić uzdrowiciela? - spojrzała na ciocię niepewnie, Hector przyrzekł jej, że tego dnia będzie się oszczędzać, a Yvette dalej nie odpowiadała na listy, ale przecież... Przecież kogoś by znalazła.
- Elric jest cały i zdrowy, ale martwi mnie Chrupka, która po tamtej nocy wcisnęła się w najdalszy kąt jaskini i wciąż delikatnie drży nawet przez sen - przyznała z przygnębieniem. Nawet na leniwego Ogniomiota źle wpłynął deszcz meteorytów, bo nie stracił jeszcze wyraźnych, płonących kolorów, które przybrał, gdy rozpętało się piekło. - A w Walii też nie dzieje się dobrze i Hector bardzo tam pomaga. Sąsiadom, nieznajomym, pacjentom, do których miał nagłe wezwania... Słyszałaś kiedyś o przemagicznieniu? Bo ja myślałam, że to tylko straszak na nastolatków nierozważnie korzystających z magii, ale wczoraj zrozumiałam, że takie zjawisko naprawdę istnieje. Tak bardzo pomagał innym. Tak bardzo, że zapomniał o sobie. A potem... - urwała, nagle zrozumiawszy, że jeszcze kilka słów dzieliło ją od wyznania tego, czego Prima rzekomo nie wiedziała, ale co tak naprawdę w głębi duszy wiedziała doskonale. Policzki półwili spłonęły intensywnym rumieńcem i odwróciła wzrok, znów wodząc nim po drewnianym wnętrzu, skubiąc przy tym rąbek sukienki.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogród
Szybka odpowiedź