Bawialnia
AutorWiadomość
Bawialnia
W tej części restauracji, która jest wiernie strzeżona przez portret rzymskiej bogini piękności Wenus, centralny punkt stanowi bawialnia. Znajdują się tu mniejsze i większe loże, o prywatności całkowitej bądź tylko pozornej, oraz porozrzucane między podestami stoliki. Właśnie przy nich siedząc można podziwiać cowieczorne występy dziewcząt Francisa, które za każdym razem zaskakują czymś widzów, nie ważne jak stałym bywalcem lokalu ktoś jest. Obsługa, ubrana w fatałaszki pobudzające fantazję, płynnie lawiruje między gośćmi, zbierając i roznosząc zamówienia, upewniając się jednocześnie, że każdy klient opuści bawialnię co najmniej zadowolony.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:49, w całości zmieniany 1 raz
Przeciętny przedstawiciel moralnego społeczeństwa ówczesnej Wielkiej Brytanii z pewnością nie zawracał sobie głowy nieszczęsną dolą prostytutek, ale gdyby jego cnotliwe myśli zeszły na ten niegodny temat, z pewnością wyrysowałby sobie obraz kompletnie nierzeczywistego dziweczkowego świata. Pełnego brudnego wyuzdania, koniecznie o podstawach z krzywego bruku pod niebotycznie wysokimi butami koloru krwistej czerwieni, a wszystko to w oślepiająco żółtym świetle latarni nad Tamizą, gdzieś przy ulicy marynarzy i ludzi spod ciemnej gwiazdy. Taka wizja egzystencji cór Koryntu nadawała się doskonale do opowieści z wyraźnym morałem; do baśni ku przestrodze, mających ostrzec nieostrożne szlachcianki przed tak tragicznym końcem. Bez opieki swoich ojców, braci, mężów czy narzeczonych niechybnie musiały skończyć stukając wysokimi obcasami o nadrzeczne studzienki kanalizacyjne, usługując przeróżnym mętom społecznym za marne grosze. Deirdre musiała przyznać, że kiedyś postrzegała najstarszy zawód świata właśnie w ten sposób, powstrzymując się jednak od oceniania, chociaż sama wiodła żywot więcej niż cnotliwy. Jej pierwszy mężczyzna był zarazem jej pierwszą miłością, rozbudzając i zaspokajając jednocześnie kobiece potrzeby. Czuła się kochana, pożądana, wręcz czczona - nigdy więc seksualność nie kojarzyła się jej z jakimś upadlającym upadkiem. Co prawda pracę fizyczną erotycznego prima sortu uważała za mało ambitną, ale tak samo sądziła o sprzątających, porządkowych a nawet uzdrowicielach. Dotykanie obcych ciał wydawało się jej skrajną obrzydliwością, co przy wrodzonej niechęci do świata nie było niczym zaskakującym. Tsagairt górowała przecież nad całą swoją złudną, niepodległą Krainą Ambicji, kierując się chłodnym osądem rozumu a nie jakąś ułomną radością z kontaktu z drugim człowiekiem. Szkoda, że tak ulokowała swoje priorytety, pewnie łatwiej byłoby jej przystosować się do obecnych warunków bezpośredniego kontaktu z klientami. Którzy w ogóle nie wpisywali się w schematyczny obrazek rozpijaczonego dziwkarza. Do Wenus - szczęście w nieszczęściu, że dzięki sugestii Cass trafiła właśnie tutaj - przychodzili przecież mężczyźni z wyższej społecznej półki, pięć gwiazdek, dłonie bez skazy, wyniosłe spojrzenia i pogardliwie uniesione kąciki wąskich ust. Początkowo Dei czuła niesamowitą ulgę: spodziewała się złej baśni, okropieństw i obiecywanego jej w opowieściach brudu. Zamiast tego otrzymywała ciała o perfekcyjnej genetyce, skąpane w drogich perfumach. Istny raj na puszczalskiej ziemi. Powinna być absolutnie szczęśliwa, ale nawet najprzystojniejsze towarzystwo nie zmieniało upadlającej rzeczywistości. Nie była tutaj partnerką, była przedmiotem. Z wyższej półki, drogim, luksusowym nawet w tym przybytku szlacheckiej rozkoszy, ale tylko przedmiotem. Ułuda czegoś więcej - długie rozmowy, poezja, prezenty, próby odkrycia jej historii - tylko mocniej zarysowywała tą potworną granicę, której nie mogła i nie chciała przekroczyć. Kilkumiesięczna praca nad całkowitym odcięciem cielesnej Miu od ambitnej Deirdre nie przynosiła spektakularnych efektów. Co prawda początkowa depresja i ciągłe torsje zniknęły, ale dalej mijając portret uśmiechniętej bogini miłości czuła się tak, jakby schodziła do swoich prywatnych piekieł, do sali wyrafinowanych tortur, którymi przecież obdarzała siebie sama. Bardzo profesjonalnie, pracowała w Wenus tak samo jak w Ministerstwie, oddając całą siebie pracodawcy (historia lubiła się powtarzać?) i wykonując wszystkie obowiązki z chorobliwą perfekcją. Niezdrowa ambicja nie została odsunięta na dalszy plan; nawet w burdelu pracoholizm Deirdre pozostał jej wiodącą cechą, podsycany tylko wizją coraz większych zarobków. Histerycznie wręcz potrzebowała pieniędzy - po półrocznej pracy nie wyszła jeszcze na prostą, spłacając ostatnie długi. Nikt nie potrzebował zdesperowanej prostytutki, dlatego zachowywała zdrowy dystans, zaciskając zęby i pielęgnując świętą cierpliwość. Jeszcze nie teraz, jeszcze rok, może dwa ciężkiej harówki i odbije się od dna. A zemsta będzie słodka, niwelująca gorzki posmak każdego dnia spędzonego w tym dusznym burdelu. Cel uświęcał środki, mogła więc ciężko pracować, spełniając wszystkie zachcianki w dowolnie przybranej masce. Dzisiaj odrobinę naruszonej zmęczenie: środek tygodnia zawsze oznaczał więcej obowiązków. Klienci leczyli znużenie pracą, świętowali sukcesy, dzielili się z oddanymi przyjaciółmi radością życia. Dei nie narzekała, chociaż teraz, wieczorową porą postanowiła przystopować. Przez ostatnie dwie godziny wylegiwała się w służbowej wannie, przeliczając zarobione dzisiaj pieniądze - lipcowa wypłata mogła okazać się tą najwyższą w jej dziwkarskiej karierze. Wizja ciężkiego woreczka z galeonami i dłuższa chwila odpoczynku wpłynęła zbawiennie na jej nastrój, chociaż nie zamierzała już dzisiaj pracować. Musiała jednak wrócić na stanowisko, wiedząc, że Lestrange zrobi wszystko, by z szerokim uśmiechem móc zabrać jej pieniądze za przyuważoną impertynencję. Pilnowała się więc bardzo, wykazując się mściwym profesjonalizmem. Wróciła do głównej sali odświeżona, w czarnym, jedwabnym szlafroku, przyklejającym się do jej jeszcze wilgotnego ciała. Wysoko upięte włosy pozostały jednak suche, chociaż po kilku godzinach noszenia sztywno upiętego koka zaczynała boleć ją skóra głowy. Bywa, i tak za dłuższą chwilę będzie mogła rozpuścić luźno kosmyki i zamknąć kolejny dzień pracy z doskonałym bilansem. Żadnego klienta z chorymi fetyszami, za to sami zdesperowani mężowie, narzekający na swoje czystokrwiste żony. Nudna mechanika ciał, o jakiej zapominała zaraz po przekroczeniu progu prywatnych pokojów. Teraz należała się jej chwila świętego spokoju, dlatego przechodziła przez zatłoczoną bawialnię, starając się jak najmniej rzucać w oczy. Zajęła miejsce w ulubionym, wygodnym fotelu na końcu sali, tuż przy dużym lustrze w złotej ramie. W odbiciu mogła dyskretnie obserwować całość gry wstępnej w bawialni, samej pozostając nieco ukrytą za wysokim oparciem mebla. Bose, zmarznięte stopy zanurzyła w miłym materiale puchatego dywanu, sięgając do pobliskiej komody po specjalnie zaczarowany numer jednego z magicznych brukowców dla kobiet. Dla osób postronnych wyglądał jak normalny numer dziewczęcego pisemka o fryzurach, zawierał jednak w sobie najnowsze artykuły z Walczącego Maga. Deirdre pogrążyła się w lekturze, nauczona już ignorować rozmowy, chichoty i inne odgłosy zza swoich pleców. Podniosła wzrok znad papieru gazety dopiero wtedy, kiedy dźwięki przybrały na sile. Widocznie do pokoju wszedł ktoś nowy, ktoś na tyle imponujący, by nakręcić pozostałe prostytutki do wyraźniejszego wdzięczenia się. W lustrzanym odbiciu widziała swoje przyjaciółki, od razu rozpoczynające powitalny pokaz. Safickie głębokie pocałunki, zsuwanie z ciała półprzeźroczystych biustonoszy, oblizywanie palców, powłóczyste spojrzenia. Cały ten zmysłowy teatr wielu identycznych w swym wyuzdaniu kobiet; teatr dla nowego widza, który w końcu pojawił się w niewyraźnym odbiciu lustra, chociaż Dei nie poświęciła mu żadnej uwagi, zerkając dyskretnie na zegarek, ukryty tuż za złotą ramą zwierciadła, odmierzający czas do upragnionej wolności. Na razie jednak znów powróciła do lektury Maga, pewna, że nowoprzybyły zainteresuje się blond pięknościami.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Stratyfikacja społeczeństwa była nieunikniona, znana od wieków i nadal konieczna. Zapaleńcy mogli krzyczeć, proklamować idealistyczne hasła i snuć utopijne teorie w zatęchłych pokojach bez klamek. Lądowali tam prędzej czy później, zgodnie ze swoim przeznaczeniem – taki już los czekał wszystkich rewolucjonistów bez realnych podstaw do zmieniania świat. Który nie potrzebował ingerencji półgłówkach w sprawy olbrzymiej wagi - ci winni zajmować się jedynie pędzeniem monotonnej egzystencji opierającej się na podtrzymywaniu ciężaru gospodarczego oraz służeniem tym lepszym, inteligentniejszym, dźwigającym brzemię sprawowania władzy. Tylko ślepcom z klapkami na oczach wydawało się, iż mogli wyrwać się z konwencji przypisanych warstwie, do jakiej przynależeli przecież odgórnie. Avery był zagorzałym przeciwnikiem rozluźnienia obyczajów i ułatwienia mugolakom dostępu do wysokich stanowisk, o co walczyli niestrudzenie. Kto by pomyślał, że jeszcze dziesięć lat temu, te podłe szumowiny kłaniały się w pas za możliwość usługiwania przy szlacheckim stole. Woda sodowa uderzyła im do głowy – za dużo dobrego – twierdził Samael z bólem rozrywającym jego kamienne serce nad powolnym upadkiem rasy czarodziejów. Staczali się i Avery był pewny, że jeśli w odpowiednim czasie nie zostaną obrane właściwe kroki, arystokraci pozostaną zaledwie wyblakłą kartą w historycznych memoriałach. Miast skupiać się na minionych przywilejach, winni dążyć do uzyskania nowych i stanowczo ukrócać przejawy jakiegokolwiek nieposzanowania czy nieposłuszeństwa ze strony mugolskich pomiotów, cudem włączonych do ścisłego czarodziejskiego grona.
Mocno uszczuplonego o prawdziwe talenty i wizjonerów, zdolnych poprowadzić ich rasę w dobrym kierunku. Pełna sprzeczności polityka ministerstwa stanowiła doskonałe potwierdzenie(dla orientujących się w dyplomatycznych zawiłościach) nieuchronnego kryzysu. Otwieranie się na przybłędy z drugiej strony było niebezpieczne, lecz bratanie się z obcymi czarnoksiężnikami również nie wróżyło niczego dobrego. Avery uważał się za człowieka inteligentnego, więc doskonale zdawał sobie sprawę z wiszącego w powietrzu napięcia, gęstego niczym londyńska mgła. Nastrój pozornego spokoju nie utrzyma się długo, a system koegzystencji zostanie zmiażdżony przez grindelwaldowską tyranię. Samael wątpił, by wystarczyło mu kierowanie szkołą – zarządzanie placówką edukacyjną było wszak zadaniem niewdzięcznym, o ile nie pozwalał na używaniu klątw na dzieciach mugoli. Żeby sprawdzić ich wytrzymałość i odporność na urazy magiczne? Interesujące rozwiązanie drażniącej kwestii; mężczyzna pomimo dużej dozy sceptycyzmu osoby Grindelwalda, miał go za godnego przeciwnika. Człowieka, który wykorzystał swoje atuty i wykonał ruch, jakiego zwyczajnie bali się podjąć angielscy arystokraci. Samael szanował go przez to jako przeciwnika, lecz nie darzył sympatią nawet szczątkową – nie mógł bardziej upokorzyć szlacheckich rodów. Nawet, jeśli była to szczątkowa pomoc, czarnoksiężnik za bardzo panoszył się w Brytanii. Avery nie pogardziłby jednak kilkoma małymi pacjentami z fizycznymi śladami okrutnego znęcania się i psychiką zdruzgotaną w drobny mak. Miałby do dyspozycji całkiem nowe, nieme kukiełki, podrygujące na uspokajający dźwięk jego głosu. Uczynienie z pacjentów oddziału psychiatrycznego mentalnych niewolników stanowiło igraszkę. Wystarczyła charyzma oraz odpowiednio dozowane współczucie – potrafił omotać tak każdą spośród uwięzionych tu niestabilnych emocjonalnie biedaczyn. Dzieci zaś stanowiły wyborny materiał do badań – jeszcze nieukształtowane, niezwykle podatne na wpływy w mgnieniu oka zatraciłyby dla niego swoją osobowość. Wówczas, Avery z sympatycznym uśmiechem ulubionego wujka, wykładałby małym pensjonariuszom Munga, że tak naprawdę są nikim i że winni wznosić modły do Salazara za niebywały zaszczyt i łaskę, jaką od niego doświadczyli. Następnie wypisałby ich i obserwował, jak młode pokolenie przesiąknięte jego poglądami, szerzy te nauki i nareszcie oddaje należyty szacunek – aby nie powiedzieć cześć arystokratom.
Byli wśród nich też tacy, którzy na respekt nie zasługiwali. Ot, taki Lestrange, parający się wyjątkowo brudnym biznesem. Nieżyczliwość bynajmniej nie wynikała ze sposobu, w jaki Caesar zarabiał pieniądze - za faktyczne uprzedmiotowienie tylu kobiet, Samael mógłby uścisnąć mu rękę. Tylko po to, aby czym prędzej ją wytrzeć, ponieważ sposób prowadzenia się mężczyzny pozostawiał wiele do życzenia i przynosił hańbę wszystkim arystokratom. Avery dziwił się wielce, że Lestrange jeszcze nie został wydziedziczony za swoje przygody i skandaliki. O których było przecież bardzo głośno – jednak najwyraźniej ta familia potrafiła wybaczyć wiele. Unikanie niechcianego towarzystwa wąsatego don Juana wcale nie należało do łatwych zadań. Wszelkie bale, Sabaty, wystawy, imprezy charytatywne wymagały uprzejmych uśmiechów oraz wymieniania grzeczności. Spotkania Rycerzy również nie kwalifikowały się jako odpowiednie, do załatwiania prywatnych niesnasek – Avery zaś nie biegał za Caesarem, aby szukać z nim zwady. Był również na tyle powściągliwy (czy też raczej wygodny), iż nie zapuszczał się do złoconych bram jego niebiańskiego królestwa rozkoszy. Które odrzucało Samaela przede wszystkim dostępnością. Teoretycznie do Wenus miała wstęp jedynie wyselekcjonowana klientela, aczkolwiek on nie ufał Lestrange’owi w doborze swych gości. Hulały tutaj przecież różne szumowiny – choć z pękatą sakiewką, to niewiele różniące się od podłych szlam. Avery postanowił jednak pofatygować się dzisiaj do owego rozpustnego światka, aby odebrać od Caesara z dawna zaciągnięty dług. Wizyta Samaela oczywiście go nie uszczęśliwiła – doskonale wiedział, po co przyszedł i ku ogromnemu zdziwieniu mężczyzny – odmówił mu. Avery powściągnął wściekłość, bowiem przewidywał podobny scenariusz i nie musiał zagłębiać się w myśli (on myślał?) Lestrange’a, aby zgadnąć, że żadne prośby, ni groźby nie pomogą. Tyle z honoru oraz obietnic Caesara, najbardziej rozciągniętej dziweczki z pocztu Afrodyty – Samael nie mógł dostać ani jego, ani jedynej perły świecącej wśród nędznych imitacji klejnotów. Pogardliwym gestem rzucił mu więc trzos pełen monet i ze zdegustowaną miną pozwolił chłopcu z obsługi poprowadzić się do bawialni, co stanowiło zwykłe zagranie na nosie Caesraowi. Avery’emu przecież należało się wszystko – w tym chiński nieoszlifowany diament Wenus. Skoro nie miał możliwości objęcia go w posiadanie na własnych warunkach, weźmie ją w zwykły i prostacki sposób. Cel uświęca środki?
Gdy wkroczył do pomieszczenia, obojętnie zlustrował je wzrokiem. Wnętrze było zbyt pstrokate oraz kapiące złotem, napuszone. Figurki putto nie dodawały pokojowi elegancji, czyniły go raczej kiczowatym i pozbawionym smaku. Adekwatne miejsce dla prostytutek, które zwąchawszy w nim potencjalne źródło zarobku, otoczyły go ścisłym kręgiem półnagich ciał, jakie wcale nie wzbudzały w nim głodu, a wyłącznie znużenie. Poszukiwał wzrokiem czegoś, co wyzwoli w nim inne uczucia od pogardy i niesmaku – musiał brutalnie odepchnąć najodważniejszą z dziewcząt, już-już sięgającą ręką do jego rozporka. Gest niewątpliwie właściwy, lecz Avery nie zamierzał pozwalać dotykać się w tak poufały sposób tym tanim dziwkom. Nie wzruszały go potwornie teatralne pocałunki i wyginanie ciał w sprośnych pozach, a pretensjonalne umizgi jedynie wyzwalały w nim agresję. Zdołał jednak wypatrzeć interesującą go rzecz w plątaninie piersi oraz nagich ud i obojętnie minął kwilącą z bólu dziwkę, zmierzając w stronę egzotycznej kobiety, która dotąd nie wykazała nim najmniejszego zainteresowania.
- Zbliż się – rozkazał, a kiedy podeszła, zdjął z niej szlafrok, nie spotykając żadnego oporu. Władczo przesunął ręką wzdłuż jej talii i wykrzywił wargi w nieznacznym uśmiechu.
- Nie lubię dziwek. Obrzydzają mnie – powiedział, wodząc dłonią po jej ciepłym ciele, jakby przecząc swym własnym słowom – spójrz tylko na nie – kiwnął głową w stronę hordy blondynek. Rozległ się brzdęk złota i nagle na środku bawialni zmaterializował się mieszek pełen galeonów, rzucony przez Avery’ego. Momentalnie powietrze zgęstniało, a w pokoju zrobił się kocioł pełen członków, długich włosów i fragmentów garderoby. Samael z nieskrywaną przyjemnością obserwował to przedstawienie niezależnych Amazonek, walczących zaciekle o przetopione kawałki metalu.
- Żałosne – orzekł, sadowiąc się w fotelu uprzednio zajętym przez jego zabaweczkę na dzisiejszy wieczór. Ponoć znała się na swojej profesji i lepiej, aby udało się go jej zaspokoić. Samaela zadowalał zaś wyłącznie towar z najwyższej półki. Dobrze trafił?
Mocno uszczuplonego o prawdziwe talenty i wizjonerów, zdolnych poprowadzić ich rasę w dobrym kierunku. Pełna sprzeczności polityka ministerstwa stanowiła doskonałe potwierdzenie(dla orientujących się w dyplomatycznych zawiłościach) nieuchronnego kryzysu. Otwieranie się na przybłędy z drugiej strony było niebezpieczne, lecz bratanie się z obcymi czarnoksiężnikami również nie wróżyło niczego dobrego. Avery uważał się za człowieka inteligentnego, więc doskonale zdawał sobie sprawę z wiszącego w powietrzu napięcia, gęstego niczym londyńska mgła. Nastrój pozornego spokoju nie utrzyma się długo, a system koegzystencji zostanie zmiażdżony przez grindelwaldowską tyranię. Samael wątpił, by wystarczyło mu kierowanie szkołą – zarządzanie placówką edukacyjną było wszak zadaniem niewdzięcznym, o ile nie pozwalał na używaniu klątw na dzieciach mugoli. Żeby sprawdzić ich wytrzymałość i odporność na urazy magiczne? Interesujące rozwiązanie drażniącej kwestii; mężczyzna pomimo dużej dozy sceptycyzmu osoby Grindelwalda, miał go za godnego przeciwnika. Człowieka, który wykorzystał swoje atuty i wykonał ruch, jakiego zwyczajnie bali się podjąć angielscy arystokraci. Samael szanował go przez to jako przeciwnika, lecz nie darzył sympatią nawet szczątkową – nie mógł bardziej upokorzyć szlacheckich rodów. Nawet, jeśli była to szczątkowa pomoc, czarnoksiężnik za bardzo panoszył się w Brytanii. Avery nie pogardziłby jednak kilkoma małymi pacjentami z fizycznymi śladami okrutnego znęcania się i psychiką zdruzgotaną w drobny mak. Miałby do dyspozycji całkiem nowe, nieme kukiełki, podrygujące na uspokajający dźwięk jego głosu. Uczynienie z pacjentów oddziału psychiatrycznego mentalnych niewolników stanowiło igraszkę. Wystarczyła charyzma oraz odpowiednio dozowane współczucie – potrafił omotać tak każdą spośród uwięzionych tu niestabilnych emocjonalnie biedaczyn. Dzieci zaś stanowiły wyborny materiał do badań – jeszcze nieukształtowane, niezwykle podatne na wpływy w mgnieniu oka zatraciłyby dla niego swoją osobowość. Wówczas, Avery z sympatycznym uśmiechem ulubionego wujka, wykładałby małym pensjonariuszom Munga, że tak naprawdę są nikim i że winni wznosić modły do Salazara za niebywały zaszczyt i łaskę, jaką od niego doświadczyli. Następnie wypisałby ich i obserwował, jak młode pokolenie przesiąknięte jego poglądami, szerzy te nauki i nareszcie oddaje należyty szacunek – aby nie powiedzieć cześć arystokratom.
Byli wśród nich też tacy, którzy na respekt nie zasługiwali. Ot, taki Lestrange, parający się wyjątkowo brudnym biznesem. Nieżyczliwość bynajmniej nie wynikała ze sposobu, w jaki Caesar zarabiał pieniądze - za faktyczne uprzedmiotowienie tylu kobiet, Samael mógłby uścisnąć mu rękę. Tylko po to, aby czym prędzej ją wytrzeć, ponieważ sposób prowadzenia się mężczyzny pozostawiał wiele do życzenia i przynosił hańbę wszystkim arystokratom. Avery dziwił się wielce, że Lestrange jeszcze nie został wydziedziczony za swoje przygody i skandaliki. O których było przecież bardzo głośno – jednak najwyraźniej ta familia potrafiła wybaczyć wiele. Unikanie niechcianego towarzystwa wąsatego don Juana wcale nie należało do łatwych zadań. Wszelkie bale, Sabaty, wystawy, imprezy charytatywne wymagały uprzejmych uśmiechów oraz wymieniania grzeczności. Spotkania Rycerzy również nie kwalifikowały się jako odpowiednie, do załatwiania prywatnych niesnasek – Avery zaś nie biegał za Caesarem, aby szukać z nim zwady. Był również na tyle powściągliwy (czy też raczej wygodny), iż nie zapuszczał się do złoconych bram jego niebiańskiego królestwa rozkoszy. Które odrzucało Samaela przede wszystkim dostępnością. Teoretycznie do Wenus miała wstęp jedynie wyselekcjonowana klientela, aczkolwiek on nie ufał Lestrange’owi w doborze swych gości. Hulały tutaj przecież różne szumowiny – choć z pękatą sakiewką, to niewiele różniące się od podłych szlam. Avery postanowił jednak pofatygować się dzisiaj do owego rozpustnego światka, aby odebrać od Caesara z dawna zaciągnięty dług. Wizyta Samaela oczywiście go nie uszczęśliwiła – doskonale wiedział, po co przyszedł i ku ogromnemu zdziwieniu mężczyzny – odmówił mu. Avery powściągnął wściekłość, bowiem przewidywał podobny scenariusz i nie musiał zagłębiać się w myśli (on myślał?) Lestrange’a, aby zgadnąć, że żadne prośby, ni groźby nie pomogą. Tyle z honoru oraz obietnic Caesara, najbardziej rozciągniętej dziweczki z pocztu Afrodyty – Samael nie mógł dostać ani jego, ani jedynej perły świecącej wśród nędznych imitacji klejnotów. Pogardliwym gestem rzucił mu więc trzos pełen monet i ze zdegustowaną miną pozwolił chłopcu z obsługi poprowadzić się do bawialni, co stanowiło zwykłe zagranie na nosie Caesraowi. Avery’emu przecież należało się wszystko – w tym chiński nieoszlifowany diament Wenus. Skoro nie miał możliwości objęcia go w posiadanie na własnych warunkach, weźmie ją w zwykły i prostacki sposób. Cel uświęca środki?
Gdy wkroczył do pomieszczenia, obojętnie zlustrował je wzrokiem. Wnętrze było zbyt pstrokate oraz kapiące złotem, napuszone. Figurki putto nie dodawały pokojowi elegancji, czyniły go raczej kiczowatym i pozbawionym smaku. Adekwatne miejsce dla prostytutek, które zwąchawszy w nim potencjalne źródło zarobku, otoczyły go ścisłym kręgiem półnagich ciał, jakie wcale nie wzbudzały w nim głodu, a wyłącznie znużenie. Poszukiwał wzrokiem czegoś, co wyzwoli w nim inne uczucia od pogardy i niesmaku – musiał brutalnie odepchnąć najodważniejszą z dziewcząt, już-już sięgającą ręką do jego rozporka. Gest niewątpliwie właściwy, lecz Avery nie zamierzał pozwalać dotykać się w tak poufały sposób tym tanim dziwkom. Nie wzruszały go potwornie teatralne pocałunki i wyginanie ciał w sprośnych pozach, a pretensjonalne umizgi jedynie wyzwalały w nim agresję. Zdołał jednak wypatrzeć interesującą go rzecz w plątaninie piersi oraz nagich ud i obojętnie minął kwilącą z bólu dziwkę, zmierzając w stronę egzotycznej kobiety, która dotąd nie wykazała nim najmniejszego zainteresowania.
- Zbliż się – rozkazał, a kiedy podeszła, zdjął z niej szlafrok, nie spotykając żadnego oporu. Władczo przesunął ręką wzdłuż jej talii i wykrzywił wargi w nieznacznym uśmiechu.
- Nie lubię dziwek. Obrzydzają mnie – powiedział, wodząc dłonią po jej ciepłym ciele, jakby przecząc swym własnym słowom – spójrz tylko na nie – kiwnął głową w stronę hordy blondynek. Rozległ się brzdęk złota i nagle na środku bawialni zmaterializował się mieszek pełen galeonów, rzucony przez Avery’ego. Momentalnie powietrze zgęstniało, a w pokoju zrobił się kocioł pełen członków, długich włosów i fragmentów garderoby. Samael z nieskrywaną przyjemnością obserwował to przedstawienie niezależnych Amazonek, walczących zaciekle o przetopione kawałki metalu.
- Żałosne – orzekł, sadowiąc się w fotelu uprzednio zajętym przez jego zabaweczkę na dzisiejszy wieczór. Ponoć znała się na swojej profesji i lepiej, aby udało się go jej zaspokoić. Samaela zadowalał zaś wyłącznie towar z najwyższej półki. Dobrze trafił?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walczący Mag nie stanowił lektury tak pasjonującej jak pełna czarnomagicznych zaklęć księga, ale i tak był o niebo ciekawszy od wpatrywania się w sufit. Lub, co gorsza, w twarze współtowarzyszek rozkosznej niedoli, które w przerwach pracy częściej pudrowały sobie noski lub zajmowały się koleżanką tuż obok niż dbały o rozwój intelektualny. Deirdre nieco to przerażało: najchętniej wniosłaby do Wenus kaganek oświaty, dbając o to, by każda panienka mogła doszkalać swoje umiejętności nie tylko oralne ale i umysłowe; wątpiła jednak, by spotkało się to z aplauzem właścicieli. O ile Evelyn, ta bystra i rozsądna kobieta - w końcu była najbliższą krewną Anthony'ego - mogłaby przychylić się do takiej propozycji, wietrząc większe zyski wśród wykształconej klienteli, to Lestrange najpewniej potraktowałby taką wizję jako mrzonki chińskiej sufrażystki. Potrącając jej z pensji za niesubordynację. Nie wychylała się więc z szeregu, niezbyt dobrze dogadując się z innymi prostytutkami. One traktowały ją jako zagrożenie a sama Deirdre nie pragnęła utrzymania kobiecej więzi z kimkolwiek: nie potrafiłaby tak doskonale odgrywać roli Miu wśród przyjaciółek. Pozostawała raczej zadowolona z tej społecznej wyrwy, ciekawej z punktu widzenia każdego socjologa, a z punktu widzenia Dei: po prostu użytecznej. Nikt nie prosił ją o zastępstwa, nikt nie zaciągał ją do wspólnej zabawy ani nikt nie jęczał jej nad uchem o spasionym acz bogatym kliencie. Tsagairt ceniła własne towarzystwo i lubiła samotne chwile, nieco przypominające jej lunchowe przerwy w Ministerstwie. Tam też rozsiadała się w ulubionym fotelu Castora, robiąc sobie popołudniowy przegląd prasy. Jedyną różnicę stanowiło dzisiaj miejsce, czas i jej ubiór: w Departamencie nigdy nie pokazałaby się jedynie w śliskim szlafroczku. I na pewno nie ignorowałaby przychodzącego petenta. Może faktycznie z czasem (i zmianą stanowiska na bardziej przypodłogowe) stawała się coraz mocniej egoistyczna, ale po prostu dbała o zachowanie warunków umowy aż do przesady. O ile użeranie się z oszukanym przez prawo czarodziejem nie godziło w jej godność, to już przesuwanie językiem po ciele obcego mężczyzny zdecydowanie druzgocząco wpływało na morale. Pewnie dlatego w pierwszej chwili nie odwróciła się do mężczyzny, przez sekundę mierząc go wzrokiem.
Był wysoki, przystojny, barczysty, o przeszywającym spojrzeniu granatowych oczu. Nagły władca tego pomieszczenia i wszelkich przedmiotów się w nim znajdujących. W tym jej. Złoty zegarek w lusterku zmuszał ją do jeszcze kilku minut przebywania w bawialni, więc chcąc nie chcąc wstała z fotela, odkładając na komodę Czarownicę. Stanęła przed brunetem wyprostowana, posyłając mu uśmiech uprzejmy acz nie tak zachęcający, jaki podarowałaby mu godzinę temu - z nadzieją na sowitą zapłatę. Nie protestowała, gdy zsuwał z niej szlafrok, nie zadrżała, kiedy dotknął jej wychłodzonego kąpielą ciała swoją ciepłą dłonią: po prostu stała, z dłońmi posłusznie opuszczonymi wzdłuż tułowia rękami i spojrzeniem utkwionym w mężczyźnie. Aż parującym z pogardy do tego miejsca. I do dziwek, radośnie witających bonusowe złoto - kolejna okazja do zabawy, do miłej dla oka klientów kotłowaniny, na jaką Deirdre nawet nie zerknęła.
- Uważam, że są całkiem urocze - odparła lekko, tym wystudiowanym tonem dziwki, jednocześnie niewinnym i drżącym od z trudemudawanego ukrywanego podniecenia. - Zwłaszcza Sofia. Z pewnością zaspokoi pana wyrafinowane gusta - dodała, postanawiając jednak okazać kobiecą i zawodową solidarność. Skoro sama nie zamierzała zostawać w nadgodzinach, to chociaż pozostawiała współpracowniczce szanse na dodatkowy zarobek. Brunet wyglądał na wymagającego acz hojnego. - Ja niestety kończę na dzisiaj zabawę, a sądzę, że zasługuje pan na więcej niż dziesięć minut rozrywki - dodała zdecydowanie, chociaż ulegle; kolejna dziwkarska dychotomia. Nie zakrywała się, nie podnosiła z ziemi szlafroka, nie ruszała się także z miejsca, czekając na przyzwolenie. I nie odrywając kompletnie czarnych tęczówek od klienta. Zazwyczaj ufała swojej aurze, a ta, otaczająca bruneta jednocześnie ją fascynowała i niepokoiła.
Był wysoki, przystojny, barczysty, o przeszywającym spojrzeniu granatowych oczu. Nagły władca tego pomieszczenia i wszelkich przedmiotów się w nim znajdujących. W tym jej. Złoty zegarek w lusterku zmuszał ją do jeszcze kilku minut przebywania w bawialni, więc chcąc nie chcąc wstała z fotela, odkładając na komodę Czarownicę. Stanęła przed brunetem wyprostowana, posyłając mu uśmiech uprzejmy acz nie tak zachęcający, jaki podarowałaby mu godzinę temu - z nadzieją na sowitą zapłatę. Nie protestowała, gdy zsuwał z niej szlafrok, nie zadrżała, kiedy dotknął jej wychłodzonego kąpielą ciała swoją ciepłą dłonią: po prostu stała, z dłońmi posłusznie opuszczonymi wzdłuż tułowia rękami i spojrzeniem utkwionym w mężczyźnie. Aż parującym z pogardy do tego miejsca. I do dziwek, radośnie witających bonusowe złoto - kolejna okazja do zabawy, do miłej dla oka klientów kotłowaniny, na jaką Deirdre nawet nie zerknęła.
- Uważam, że są całkiem urocze - odparła lekko, tym wystudiowanym tonem dziwki, jednocześnie niewinnym i drżącym od z trudem
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Avery oprócz tego, że nie prowadził pustelniczego trybu życia, nie zwykłe rezygnować z własnych przyjemności oraz rozkoszy. Hedonistyczny pęd wręcz nakręcał go do działania i nakłaniał, aby sięgał po jeszcze więcej – po coś, co nie było dostępne zwykłym śmiertelnikom, a jedynie wąskiemu gronu wybranych, godnych poznać i doświadczyć prawdziwe emocje. Eskalacja odczuwania; nie potrzebował narkotyków, żeby rozbić wszechświat na miliony mniejszych i z każdego czerpać niewyobrażalne zyski. Przeliczane na najbardziej uniwersalną walutę – krew oraz łzy. Samael był szczodry i nigdy nie żałował odkrywania przed maluczkimi kolejnych prawd. Hojnie ujawniał więc wszystkie ludzkie demony, wraz z okruchami człowieczeństwa. Które nagminnie znaczył bliznami oraz siną mgłą swojej obecności, jaka miał już na zawsze towarzyszyć jego partnerkom – ofiarom? Wiele z tych kobiet czekało na niego w nieskończoność, inne wypatrywały go przez metalowe kraty, a kolejne myślały o nim, aby zabić czas, ponieważ okropnie im się dłużył…
Z tego właśnie względu Avery unikał prostytutek, bezwstydnie wystawiających na sprzedać swe zadbane, spryskane pachnidłami ciała. Nie lubił ograniczeń, nie cierpiał przedmiotów wybrakowanych, wadliwych, niesprawnych, a nade wszystko – zbyt łatwo dostępnych. Ze swoją manią posiadania, nie potrafił dostosować się do reguły oddania towaru po użyciu. Dzielenie się z bliźnimi stanowiło jedną z oznak głupoty, a Samael naturalnie pragnął zatrzymać przy sobie swoje trofea. Chociażby na pamiątkę, jakby nostalgicznie wspominał każdą ze swych licznych kochanek – czy raczej pustych skorup, oddających mu swe ciała. Nie mógł mieć już mniejszego szacunku do kobiet, jeśli te skłaniały mu się do stóp i jękliwie błagały o jego atencję. Avery nawet nie chciał spopielić tych upadłych niewiast – poniżały się dostatecznie, klękając przed nim, zanim jeszcze wydał komendę. Samael nie cenił służalczości, ani serwilizmu, gdyż były to jedynie nędzne próby przypodobania się. Kobiety winne ulegać mu z przestrachu, nie z własnej woli; pozbawiane ich kontroli stanowiło jeden z najbardziej emocjonujących elementów gry. Stłamszone, lecz nie bierne, były bowiem najlepszymi partnerkami. Lęk tylko dodawał im pomysłowości, kiedy robiły wszystko, aby tylko go zadowolić i wspinały się na wyżyny sztuki miłości w obawie przed purpurowym finałem. Trwoga była najsilniejszym afrodyzjakiem znanym Avery’emu, który w posługiwaniu się nią osiągnął perfekcję. Potrafił wzbudzić jednocześnie przestrach i podziw, obawę i pożądanie oraz niezdrową obsesję, jaka prowadziła do niechybnego szaleństwa.
Te uczucia nie tyczyły się jednak dziwek, pozbawionych kompletnie reakcji na wyższe bodźce. Ich niespełnione ambicje i zakurzone marzenia odcięły je od nie(?)przyjemnej rzeczywistości na tyle skutecznie, że tylko wegetowały, wśród kolejnych obcych mężczyzn, nagich ciał i zapachów perfum zmieszanych z odorem potu. Te najlepiej wyszkolone wydawały się Avery’emu najbardziej prymitywne – blondynka o wydętych ustach wyglądała na stworzoną do swego zajęcia – ale Samael był przecież koneserem i nie szukał taniej rozrywki, jaka wkrótce stanie się obowiązkiem jego żony. Orientalny kwiat haremu Caesara zaintrygował go: inteligentne kobiety stanowiły rzadkość, ale istnienie inteligentnych p r o s t y t u t e k mocno zatrząsało światopoglądem mężczyzny. Który na razie wciąż badał delikatne ciało owego ewenementu, pragnąc znaleźć choć najmniejszy defekt. Pokręcił głową, słysząc jej propozycję (naiwna), nie zerkając nawet w stronę dziwek szamoczących się o garść galeonów.
- Chcę ciebie – rzekł pogodnie, jakby to życzenie miało ją uczynić najszczęśliwszą kurtyzaną w całej Brytanii. Winna docenić zainteresowanie Avery’ego oraz jego nadzwyczaj dobre chęci – nie podniósł na nią ręki, choć wizja tego bladego ciała lekko zaróżowionego od uderzeń, wyzwalała w nim wewnętrzy ogień. Któremu na razie pozwalał płonąć – cierpliwość jest po stokroć wynagradzana?
- Ja decyduję, kiedy skończysz – poprawił ją łagodnie, składając na jej czole oziębły pocałunek. Jej posłuszeństwo wprawiło go w doskonały humor, mógł zatem szastać obelżywymi czułościami do woli: lekko dotykał krągłości kobiety, powodując w niej niedosyt (może obrzydzenie?), a w sobie poczucie dumy z przykładnego hamowania instynktów. Na powrót nakrył ją szlafrokiem, który wcześniej przewiesił przez oparcie fotela i uśmiechnął się miękko, jakby zadowolony tak pruderyjnym i grzecznym wizerunkiem swej towarzyszki.
- Odziej się – rozkazał nieznoszącym sprzeciwu tonem –czekam przy tylnym wyjściu – dodał enigmatycznie i odwrócił się na pięcie. Wyszedł z bawialni nie rzucając jej już ani jednego spojrzenia. Dostała szansę – oby potrafiła dobrze ją wykorzystać.
/ztx2
Z tego właśnie względu Avery unikał prostytutek, bezwstydnie wystawiających na sprzedać swe zadbane, spryskane pachnidłami ciała. Nie lubił ograniczeń, nie cierpiał przedmiotów wybrakowanych, wadliwych, niesprawnych, a nade wszystko – zbyt łatwo dostępnych. Ze swoją manią posiadania, nie potrafił dostosować się do reguły oddania towaru po użyciu. Dzielenie się z bliźnimi stanowiło jedną z oznak głupoty, a Samael naturalnie pragnął zatrzymać przy sobie swoje trofea. Chociażby na pamiątkę, jakby nostalgicznie wspominał każdą ze swych licznych kochanek – czy raczej pustych skorup, oddających mu swe ciała. Nie mógł mieć już mniejszego szacunku do kobiet, jeśli te skłaniały mu się do stóp i jękliwie błagały o jego atencję. Avery nawet nie chciał spopielić tych upadłych niewiast – poniżały się dostatecznie, klękając przed nim, zanim jeszcze wydał komendę. Samael nie cenił służalczości, ani serwilizmu, gdyż były to jedynie nędzne próby przypodobania się. Kobiety winne ulegać mu z przestrachu, nie z własnej woli; pozbawiane ich kontroli stanowiło jeden z najbardziej emocjonujących elementów gry. Stłamszone, lecz nie bierne, były bowiem najlepszymi partnerkami. Lęk tylko dodawał im pomysłowości, kiedy robiły wszystko, aby tylko go zadowolić i wspinały się na wyżyny sztuki miłości w obawie przed purpurowym finałem. Trwoga była najsilniejszym afrodyzjakiem znanym Avery’emu, który w posługiwaniu się nią osiągnął perfekcję. Potrafił wzbudzić jednocześnie przestrach i podziw, obawę i pożądanie oraz niezdrową obsesję, jaka prowadziła do niechybnego szaleństwa.
Te uczucia nie tyczyły się jednak dziwek, pozbawionych kompletnie reakcji na wyższe bodźce. Ich niespełnione ambicje i zakurzone marzenia odcięły je od nie(?)przyjemnej rzeczywistości na tyle skutecznie, że tylko wegetowały, wśród kolejnych obcych mężczyzn, nagich ciał i zapachów perfum zmieszanych z odorem potu. Te najlepiej wyszkolone wydawały się Avery’emu najbardziej prymitywne – blondynka o wydętych ustach wyglądała na stworzoną do swego zajęcia – ale Samael był przecież koneserem i nie szukał taniej rozrywki, jaka wkrótce stanie się obowiązkiem jego żony. Orientalny kwiat haremu Caesara zaintrygował go: inteligentne kobiety stanowiły rzadkość, ale istnienie inteligentnych p r o s t y t u t e k mocno zatrząsało światopoglądem mężczyzny. Który na razie wciąż badał delikatne ciało owego ewenementu, pragnąc znaleźć choć najmniejszy defekt. Pokręcił głową, słysząc jej propozycję (naiwna), nie zerkając nawet w stronę dziwek szamoczących się o garść galeonów.
- Chcę ciebie – rzekł pogodnie, jakby to życzenie miało ją uczynić najszczęśliwszą kurtyzaną w całej Brytanii. Winna docenić zainteresowanie Avery’ego oraz jego nadzwyczaj dobre chęci – nie podniósł na nią ręki, choć wizja tego bladego ciała lekko zaróżowionego od uderzeń, wyzwalała w nim wewnętrzy ogień. Któremu na razie pozwalał płonąć – cierpliwość jest po stokroć wynagradzana?
- Ja decyduję, kiedy skończysz – poprawił ją łagodnie, składając na jej czole oziębły pocałunek. Jej posłuszeństwo wprawiło go w doskonały humor, mógł zatem szastać obelżywymi czułościami do woli: lekko dotykał krągłości kobiety, powodując w niej niedosyt (może obrzydzenie?), a w sobie poczucie dumy z przykładnego hamowania instynktów. Na powrót nakrył ją szlafrokiem, który wcześniej przewiesił przez oparcie fotela i uśmiechnął się miękko, jakby zadowolony tak pruderyjnym i grzecznym wizerunkiem swej towarzyszki.
- Odziej się – rozkazał nieznoszącym sprzeciwu tonem –czekam przy tylnym wyjściu – dodał enigmatycznie i odwrócił się na pięcie. Wyszedł z bawialni nie rzucając jej już ani jednego spojrzenia. Dostała szansę – oby potrafiła dobrze ją wykorzystać.
/ztx2
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć jego siostra uwielbiała astronomię, a matka potrafiła spędzać całe dnie w otoczeniu jasnowidzów, Tristan pozostawał sceptyczny wobec wróżb, którymi małe dziewczynki przepowiadały sobie miłość po grób - zagajnikowe wróżby nieszczególnie go zajęły. Pojawił się tego dnia na ledwie kilka chwil, w odstępach czasowych, poszukując Evandry, dziewczyna wciąż go unikała, a on nie potrafił już wściekłości, która go paliła od wewnątrz, wyrzutem sumienia, od tej, w której o całe wydarzenie oskarżał narzeczoną. Zajęła drugie miejsce na konkursie alchemików - i zniknęła, zapadła się pod ziemię, co gorsza- nie porwał jej brat. Caesara udało mu się spotkać nad ogniskiem, a myśl, że to ktoś inny dotrzymywał jej towarzystwa, inny mężczyzna, choć kuriozalna, przerażała go jak nigdy. Dlaczego? Nie powinna, Evandra miała na palcu pierścionek. Jej zapewnienia, że gotowa byłaby się wyrzec wszystkiego, były przecież czcze - musiały być. Wieczór spędzony w samotności czterech ścian był ostatnim, czego pragnął i ostatnim, czego mu brakowało, by zapaść się w otchłani szaleństwa. Wenus było miejscem, które przygarniało samotnych mężczyzn lekkimi i miękkimi jak jedwab skrzydłami, odcinając od ponurej rzeczywistości świata realnego. Wenus było jak teatr - bezwstydny, pełen magii oraz niezwykłych doznań, gildia czuciowców, cyrk wirujący kolorytem i błyszczącym w blasku świec cekinem. Kurtyna fałszu wcale go nie odrzucała, przeciwnie, oferowała coś, czego w burej codzienności otrzymać się nie dało - świat wyobrażeń i niewyobrażalnych rozkoszy.
Tristan był jednak gościem wymagającym, ledwie minął próg bawialni a potoczył spojrzeniem po obecnych panienkach, taksując ich twarze uważnie i ocennie. Ta, którą weźmie, musiała być wyjątkowa. Tej, której pragnął, tutaj nie widział. Miu, wschodnia słodyczy, Orchideo. Ze znudzeniem przyjrzał się bezwstydnie odsłoniętej nodze przechodzącej kobiety, przez moment się wahając - miała naprawdę piękne zielone oczy. Zatrzymała się, wyginając usta w uśmiechu, ponętnym, słodkim i wyuzdanym. Opuścił wzrok na jej dekolt, przyglądając się krótkiej szyi, po czym machnął dłonią, by przyniosła mu wina. Albo nie, zaczekaj. Ognistej? Toujurs Pur, niech będzie. Wyjątkowy dzień zasługiwał na wyjątkowe sponiewieranie.
Minął czerwoną kotarę, nie zwracając uwagi na świetliki odbijające się wewnątrz czerwonego lampionu i przeszedł do jednego z bocznych skrzydeł pomieszczenia, gdzie zasiadł na jednym z miękkich, atłasowych foteli. Festiwal Lata odbywający się również w tym momencie w Weymouth niewątpliwie sprawił, że klientela Wenus przez te kilka dni znacznie zubożała - większość czarodziejów bawiła się nad morzem. W świetle gwiazd, z magią w tle. Raz jeszcze, jakby bijąc się z myślami, przyjrzał się złotowłosej, kiedy wróciła do niego i postawiła na stoliku obok kielich oraz butelkę nalewki z zatopionym wężem - zawsze miał wrażenie, że ten gadzi pysk z wyrzutem patrzy prosto na niego. Wodził spojrzeniem po jej kształtach, kiedy wypełniała jego kielich trunkiem, bijąc się z myślami - lecz ostatecznie nie zaprotestował, kiedy odeszła. Upił większy łyk, spoglądając wgłąb sali, naprawdę nie było dziś jego orientalnej piękności, cesarzowej świątyni rozpusty?
Tristan był jednak gościem wymagającym, ledwie minął próg bawialni a potoczył spojrzeniem po obecnych panienkach, taksując ich twarze uważnie i ocennie. Ta, którą weźmie, musiała być wyjątkowa. Tej, której pragnął, tutaj nie widział. Miu, wschodnia słodyczy, Orchideo. Ze znudzeniem przyjrzał się bezwstydnie odsłoniętej nodze przechodzącej kobiety, przez moment się wahając - miała naprawdę piękne zielone oczy. Zatrzymała się, wyginając usta w uśmiechu, ponętnym, słodkim i wyuzdanym. Opuścił wzrok na jej dekolt, przyglądając się krótkiej szyi, po czym machnął dłonią, by przyniosła mu wina. Albo nie, zaczekaj. Ognistej? Toujurs Pur, niech będzie. Wyjątkowy dzień zasługiwał na wyjątkowe sponiewieranie.
Minął czerwoną kotarę, nie zwracając uwagi na świetliki odbijające się wewnątrz czerwonego lampionu i przeszedł do jednego z bocznych skrzydeł pomieszczenia, gdzie zasiadł na jednym z miękkich, atłasowych foteli. Festiwal Lata odbywający się również w tym momencie w Weymouth niewątpliwie sprawił, że klientela Wenus przez te kilka dni znacznie zubożała - większość czarodziejów bawiła się nad morzem. W świetle gwiazd, z magią w tle. Raz jeszcze, jakby bijąc się z myślami, przyjrzał się złotowłosej, kiedy wróciła do niego i postawiła na stoliku obok kielich oraz butelkę nalewki z zatopionym wężem - zawsze miał wrażenie, że ten gadzi pysk z wyrzutem patrzy prosto na niego. Wodził spojrzeniem po jej kształtach, kiedy wypełniała jego kielich trunkiem, bijąc się z myślami - lecz ostatecznie nie zaprotestował, kiedy odeszła. Upił większy łyk, spoglądając wgłąb sali, naprawdę nie było dziś jego orientalnej piękności, cesarzowej świątyni rozpusty?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Mdły zapach rozgrzanego wosku przesiąknął przez włosy Deirdre do tego stopnia, że gdy pojawiła się późnym wieczorem w Wenus, musiała przeznaczyć pierwszą godzinę czasu pracy na doprowadzenie się do dziwkarskiego porządku. Cóż, traciła dość wysoką stawkę za kilkadziesiąt minut ofiarowania swojego towarzystwa, ale nie mogła przecież zachować się nieprofesjonalnie. Była towarem sprowadzanym z zagranicy, przenoszonym delikatnie na wielkie kontenerowce; drogą chińską porcelaną, w ogóle nie podobną do kiczowatych podróbek. Goście Wenus wymagali więc od niej dużo więcej niż od pospolitych ślicznotek. Mających może i większe piersi, szersze uda i jasne włosy, ale zupełnie niewtajemniczonych w tajniki wyrafinowanej sztuki miłości. Miu nie cofała się przed niczym, potrafiła odegrać każdą rolę, przekroczyć granicę i zaraz potem potulnie wycofać się do niemalże dziewiczej niewinności. Ciężko było ją sklasyfikować i wątpiła, by po korytarzach restauracji krążyły jakiekolwiek konkretne opinie o panience Ling. Jedni znali ją jako milczącą i posłuszną dzierlatkę, inni jako zdecydowaną egzotyczną królową: poruszała się po całej niemoralnej skali szarości między perwersyjnym wyuzdaniem a nęcącą nieśmiałością, sprzedając każdemu klientowi niepowtarzalną wersję siebie.
Początkowo w Wenus najwięcej problemów sprawiały jej kwestie techniczne. Z czasem (i nabytym doświadczeniem) jedyną trudnością stawała się postępująca schizofrenia, na razie niewidocznie psująca chłodny umysł Deirdre. Wierzyła, że jest w stanie zapanować nad kreowanymi przez siebie iluzjami z taką łatwością, z jaką pielęgnowała swoje ciało drogimi kosmetykami o zapachu jaśminu. Kiedy opuszczała swoją komnatę w niczym nie przypominała bladej dziewczyny, przez kilkoma godzinami wróżącej sobie przyszłość. Rozpuszczone włosy spięła w wysoki kok, twarz podkreśliła wyrazistym makijażem a na sobie nie miała już nieco za dużej marynarki i spodni. Jej nagość okrywała tylko koronkowa bielizna, tak delikatna, że praktycznie nie czuła na sobie jej obecności. Miękki dywan mile łaskotał jej bose stopy, kiedy stawała przed wysokim lustrem, ostatni raz obrzucając swoją sylwetkę krytycznym spojrzeniem. Tak, była już całkowicie Miu Ling i nią miała pozostać aż do rana. Przeciągnęła się powoli, po czym poprawiła pas do pończoch, następnie narzuciła na siebie jedwabny szlafrok i ruszyła w kierunku bawialni. Nieśpiesznie, bez uśmiechu goszczącego na jej twarzy, jakby płynęła korytarzem opery a nie stawiała kroki na parkiecie burdelu. Mijająca ją jasnowłosa kobieta szepnęła jej coś na ucho, po czym zniknęła za jedną z kilkunastu kotar, zapewniających większą intymność podczas bawialnianego wyboru towarzyszki wieczoru.
Tristan. A więc woskowa wróżba się sprawdziła i to szybciej, niż Deirdre mogła podejrzewać. Przez sekundę stała jeszcze na środku pomieszczenia, po czym odwróciła się i powoli skierowała ku bocznej niszy, odsłaniając zasłonę i wchodząc do środka. Przystanęła dwa kroki od siedzącego mężczyzny, uśmiechając się do niego jednocześnie łagodnie i sugestywnie. – Panie Rosier…- powitała go słodkim tonem, na razie nie czyniąc żadnego niepotrzebnego gestu. Obserwowała tylko jego wilgotne od drogiego trunku wargi i rozszerzone źrenice ciemnych oczu, nie wiedząc, czy ciepło rozpływające się po jej ciele jest wynikiem nieprofesjonalnej radości czy też niepokoju.
Początkowo w Wenus najwięcej problemów sprawiały jej kwestie techniczne. Z czasem (i nabytym doświadczeniem) jedyną trudnością stawała się postępująca schizofrenia, na razie niewidocznie psująca chłodny umysł Deirdre. Wierzyła, że jest w stanie zapanować nad kreowanymi przez siebie iluzjami z taką łatwością, z jaką pielęgnowała swoje ciało drogimi kosmetykami o zapachu jaśminu. Kiedy opuszczała swoją komnatę w niczym nie przypominała bladej dziewczyny, przez kilkoma godzinami wróżącej sobie przyszłość. Rozpuszczone włosy spięła w wysoki kok, twarz podkreśliła wyrazistym makijażem a na sobie nie miała już nieco za dużej marynarki i spodni. Jej nagość okrywała tylko koronkowa bielizna, tak delikatna, że praktycznie nie czuła na sobie jej obecności. Miękki dywan mile łaskotał jej bose stopy, kiedy stawała przed wysokim lustrem, ostatni raz obrzucając swoją sylwetkę krytycznym spojrzeniem. Tak, była już całkowicie Miu Ling i nią miała pozostać aż do rana. Przeciągnęła się powoli, po czym poprawiła pas do pończoch, następnie narzuciła na siebie jedwabny szlafrok i ruszyła w kierunku bawialni. Nieśpiesznie, bez uśmiechu goszczącego na jej twarzy, jakby płynęła korytarzem opery a nie stawiała kroki na parkiecie burdelu. Mijająca ją jasnowłosa kobieta szepnęła jej coś na ucho, po czym zniknęła za jedną z kilkunastu kotar, zapewniających większą intymność podczas bawialnianego wyboru towarzyszki wieczoru.
Tristan. A więc woskowa wróżba się sprawdziła i to szybciej, niż Deirdre mogła podejrzewać. Przez sekundę stała jeszcze na środku pomieszczenia, po czym odwróciła się i powoli skierowała ku bocznej niszy, odsłaniając zasłonę i wchodząc do środka. Przystanęła dwa kroki od siedzącego mężczyzny, uśmiechając się do niego jednocześnie łagodnie i sugestywnie. – Panie Rosier…- powitała go słodkim tonem, na razie nie czyniąc żadnego niepotrzebnego gestu. Obserwowała tylko jego wilgotne od drogiego trunku wargi i rozszerzone źrenice ciemnych oczu, nie wiedząc, czy ciepło rozpływające się po jej ciele jest wynikiem nieprofesjonalnej radości czy też niepokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Delektował się smakiem wytwornego alkoholu i słodkim zapachem afrodyzjaków przeszywających powietrze w Wenus; sam nie wiedział, czy ta atmosfera bardziej go denerwowała, czy bardziej odprężała - nie potrafił zapomnieć o minionych dniach, nie potrafił pogodzić się ze zgubą, i wreszcie, nie potrafił zapomnieć jej twarzy, twarzy, do której żadna inna nie była podobna. Gdzieś była, z kimś była. Nie potrafił wyplewić palącej go zazdrości, zazdrości prowadzącej na sam skraj szaleństwa - lecz musiał w końcu od tego uciec. Wenus nie było najszlachetniejszym miejscem, w które mógł się udać, szukając ukojenia, ale niewątpliwie było miejscem najskuteczniejszym. Ponętne uśmiechy pięknych kobiet i ich zalotne spojrzenia stwarzały iluzję innego świata, innej rzeczywistości, tak dalekiej tej twardej, okrutnej i przyziemnej. Upił drugi łyk, nie wypuszczając z ręki szklanki - miał ochotę wypić dzisiaj dużo, pragnął zatopić się w oceanie bezbrzeżnego hedonizmu, zapominając o jakichkolwiek bodźcach zewnętrznych. Nic nie pozwalało mu zapominać równie skutecznie, co słodka Orchidea - na zewnątrz Wenus każdy kamień brukowanej ulicy zawierał w sobie wspomnienia, od których Tristan szukał ucieczki, w każdej kobiecej twarzy, którą mijał, wciąż widział Marianne, w każdym mijanym psie siebie - pijanego, przegranego i wściekłego.
Początkowo nie drgnął, kiedy w jego ustronnym skrzydle pojawiła się jej sylwetka, Miu była piękna jak zawsze. Uważnie obserwował jej powolne ruchy przepełnione magią wschodniej słodyczy, uważnie wiódł spojrzeniem za jej nogami, kusząco nagimi pod delikatnym aksamitem nieskromnego szlafroka, którego materiał jedynie rozbudzał i tak galopującą już wyobraźnię - poznał ją, nim jej gładka twarz wynurzyła się zza kotary, barwa skóry tej dziewczyny była w Wenus niepowtarzalna - a już się obawiał, że będzie musiał się zadowolić innym towarem. Tristan miał wysokie wymagania wobec kobiet, za które płacił - i tylko Miu potrafiła tym wymaganiom sprostać, inne kobiety z lokalu traktował jako ewentualny dodatek do jej umiejętności, nudny i bezbarwny. Szary - jak codzienność, której nie chciał. Nie zareagował, jego spojrzenie uniosło się z krągłości jej ud opiętych szlafrokiem, przez skrytą pierś i wątłe, szczupłe ramiona, wzdłuż smukłej szyi - po twarz, perfekcyjną, tajemniczo orientalną i ozdobioną tym niepowtarzalnie sugestywnym uśmiechem. Cesarzowa, subtelna gejsza, temperamentna kurtyzana; nikt nie rozpoznawał jego pragnień równie celnie, co ona - i nawet nie musiał o nią prosić, Miu szóstym zmysłem wyczuła jego obecność i przyszła - w to chciał wierzyć, a Wenus spełniało marzenia, zamiast z nich wybudzać. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że tutejsza obsługa również znała już jego pragnienia, ale nie szukał sensu i logiki tam, gdzie jej nie potrzebował i nie chciał- nie tutaj, tutaj byli w teatrze, a scenariusz każdego spektaklu najpiękniej wychodził choć odrobinę zaimprowizowany. Logika zniszczyłaby metafizyczne piękno tej nieprawdziwej chwili.
- Przynieś mi widły, piękna - odezwał się w końcu, nie odejmując od niej spojrzenia ciemnych oczu; przyjemności najlepiej smakowały odpowiednio dawkowane. Pominął słowa powitania, zachłannie chłonąc jej sylwetkę spojrzeniem - z Miu zawsze spędzał dużo czasu, rozkoszując się nie tylko cielesnością, ale i - a może przede wszystkim - estetyką i tajemnicą okrywającą tę zbyt mądrą jak na to miejsce dziewczynę. Zbyt długo pozostawał bliskim przyjacielem właściciela tego miejsca, by nie wiedzieć, jakiego rodzaju inne używki można było tutaj zostać; potrzebował dziś zapomnienia i będzie to zapomnienie całkowite, odrealnienie, niemal jak podróż do innego świata - i wyruszą w tę podróż razem.
Początkowo nie drgnął, kiedy w jego ustronnym skrzydle pojawiła się jej sylwetka, Miu była piękna jak zawsze. Uważnie obserwował jej powolne ruchy przepełnione magią wschodniej słodyczy, uważnie wiódł spojrzeniem za jej nogami, kusząco nagimi pod delikatnym aksamitem nieskromnego szlafroka, którego materiał jedynie rozbudzał i tak galopującą już wyobraźnię - poznał ją, nim jej gładka twarz wynurzyła się zza kotary, barwa skóry tej dziewczyny była w Wenus niepowtarzalna - a już się obawiał, że będzie musiał się zadowolić innym towarem. Tristan miał wysokie wymagania wobec kobiet, za które płacił - i tylko Miu potrafiła tym wymaganiom sprostać, inne kobiety z lokalu traktował jako ewentualny dodatek do jej umiejętności, nudny i bezbarwny. Szary - jak codzienność, której nie chciał. Nie zareagował, jego spojrzenie uniosło się z krągłości jej ud opiętych szlafrokiem, przez skrytą pierś i wątłe, szczupłe ramiona, wzdłuż smukłej szyi - po twarz, perfekcyjną, tajemniczo orientalną i ozdobioną tym niepowtarzalnie sugestywnym uśmiechem. Cesarzowa, subtelna gejsza, temperamentna kurtyzana; nikt nie rozpoznawał jego pragnień równie celnie, co ona - i nawet nie musiał o nią prosić, Miu szóstym zmysłem wyczuła jego obecność i przyszła - w to chciał wierzyć, a Wenus spełniało marzenia, zamiast z nich wybudzać. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że tutejsza obsługa również znała już jego pragnienia, ale nie szukał sensu i logiki tam, gdzie jej nie potrzebował i nie chciał- nie tutaj, tutaj byli w teatrze, a scenariusz każdego spektaklu najpiękniej wychodził choć odrobinę zaimprowizowany. Logika zniszczyłaby metafizyczne piękno tej nieprawdziwej chwili.
- Przynieś mi widły, piękna - odezwał się w końcu, nie odejmując od niej spojrzenia ciemnych oczu; przyjemności najlepiej smakowały odpowiednio dawkowane. Pominął słowa powitania, zachłannie chłonąc jej sylwetkę spojrzeniem - z Miu zawsze spędzał dużo czasu, rozkoszując się nie tylko cielesnością, ale i - a może przede wszystkim - estetyką i tajemnicą okrywającą tę zbyt mądrą jak na to miejsce dziewczynę. Zbyt długo pozostawał bliskim przyjacielem właściciela tego miejsca, by nie wiedzieć, jakiego rodzaju inne używki można było tutaj zostać; potrzebował dziś zapomnienia i będzie to zapomnienie całkowite, odrealnienie, niemal jak podróż do innego świata - i wyruszą w tę podróż razem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Sprzedawanie marzeń nie było wcale sprawą łatwą. Owszem, coś, co istniało tylko w wyobraźni, można było prosto zmodyfikować i podsunąć klientowi na surrealistycznym talerzu, opisując z zadziwiającą dokładnością każdy szczegół jego pragnienia. Trudność polegała na zdefiniowaniu onirycznego pożądania i opakowania go w taki sposób, by nawet po odzyskaniu zdrowego rozsądku misterna zasłona manipulacji nie została brutalnie zerwana. W Wenus sprzedawano przecież głównie marzenia. O idealnej kobiecie, o zmysłowej kochance, o posłusznym dziewczątku, spełniającym każde żądanie z doświadczeniem trzydziestoletniej dziwki i niewinnością gibkiej szesnastolatki. Należało dostosować się do tych irracjonalnych wymogów, będących nie do spełnienia w realnym świecie – za drzwiami luksusowego burdelu nie było jednak ograniczeń. Za niedorzecznie wysoką kwotę mężczyźni otrzymywali równie niedorzecznie perfekcyjne kobiety, będące gwarantem niezwykłych rozkoszy. Wbrew pozorom nie chodziło tu przecież o zwykłą fizyczność – przynajmniej nie we wszystkich przypadkach – a o coś więcej, o zrozumienie różnorodności pragnień. Niektórzy potrzebowali wysłuchania i dominacji, inni żądali uległości; jedni prosili o wiersze, drudzy o prozaiczne zaspokojenie. Miu akceptowała ich wszystkich, hojnie obdarzając ich równą przyjemnością. Sądziła, że nigdy nie będzie w stanie wskazać swojego ulubieńca, że nigdy nie poczuje do żadnego z gości sympatii, nie mówiąc już o jakimkolwiek przywiązaniu. Los jednak po raz kolejny okazał się złośliwy, przysyłając do jej pokoju młodego szlachcica. Wyjątkowo delikatnego, ale delikatnością wyrafinowaną a nie tą upokarzająco niewieścią. Początkowo traktowała go nieco z przymrużeniem równo obrysowanego czarną kreską oka, ale z czasem towarzystwo Tristana nie oznaczało już wyłącznie pracy, stając się wyczekiwanym elementem upojnych nocy. Szczerze polubiła jego wrażliwą pewność siebie, momentami wpadającą wręcz w egzaltację, daleką jednak od irytującej miłości własnej, jaką zazwyczaj odznaczali się arystokraci. Był oczytany, był mądry, był przystojny, był bogaty – czy mogła życzyć sobie czegoś więcej?
Pracując w Ministerstwie oddałaby wszystko za tak bliską relację z poważanym arystokratą, lecz wtedy mogła co najwyżej powitać go uprzejmie i zaoferować kawę. Półkrwi urzędniczka nigdy nie zainteresowałaby dziedzica Rosierów swoim intelektem…gdyby wcześniej nie oddała mu swojego ciała. Niesprawiedliwość szowinistycznego świata mocno doskwierała Deirdre, ale wyciszała ją umiejętnie, zwłaszcza w towarzystwie Tristana. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nie drgnęła, po prostu uśmiechając się do niego lekko, niemalże łaskawie pozwalając mu na to niewerbalne powitanie. Kiedy z jego ust padł prosty rozkaz, kiwnęła głową, na chwilę znikając za ciężką kotarą. Powróciła po dosłownie chwili, nie dając po sobie poznać lekkiego niezadowolenia. Nie przepadała za nietrzeźwymi klientami – ich zachowanie po spożyciu niedozwolonego (a tak pożądanego) środka stanowiło swoistą loterię, na której prostytutka mogła zarówno sporo wygrać (niekiedy euforia gości była tak silna, że uniemożliwiała dalszą zabawę, co oznaczało łatwy zarobek – płatność z góry miała swoje plusy) albo stracić coś więcej niż godność. Niekiedy mężczyźni stawali się agresywni, a niesubordynacja nie wchodziła w grę. Miu tylko dwukrotnie miała do czynienia z tak nieprzyjemną sytuacją i nigdy nie dotyczyła ona Tristana, lecz i tak nie mogła pozbyć się leciutkiej irytacji. Może dlatego, że chciała z nim porozmawiać? Nie skupiała się jednak na wewnętrznych rozterkach, powracając za zasłonę z obiecującym uśmiechem oraz drewnianą, zdobioną szkatułką. Postawiła ją na stoliku tuż obok siedzącego Rosiera, po czym powoli osunęła się przed nim na kolana, nie spuszczając wzroku z jego roziskrzonych oczu. Gdyby odgrywali stereotypową scenę w niemoralnym teatrze, powinna teraz pewnie sięgnąć dłońmi do jego paska, ale zamiast tego wyprostowała jego prawą rękę i nieśpiesznie podwinęła rękaw koszuli, odsłaniając bladą skórę przedramienia. Z siatką widocznych żył, które Deirdre uwielbiała u mężczyzn. Nie zatrzymała się jednak w jakimś dziewczęcym podekscytowaniu. Otworzyła szkatułkę i wyciągnęła z niej ostrze z bogato zdobioną rękojeścią. Stal zalśniła w chybotliwym blasku świec, kiedy obracała je w dłoni, zerkając na twarz Tristana tylko po to, by zauważyć w jego oczach nieme przyzwolenie, wręcz ponaglenie. Jej uprzejmy uśmiech przybrał na chwilę wręcz złowrogi wyraz, kiedy z chirurgiczną precyzją rozcinała skórę jego przedramienia, tworząc wyjątkowo równą ścieżkę krwi. Drugą ręką sięgnęła do środka szkatułki, zbierając w zagłębieniu dłoni proszek, którym po sekundzie hojnie posypała świeżą ranę. W powietrzu nie unosił się już zapach jaśminu a specyficzny aromat krwi, ściekającej po nadgarstku mężczyzny. Ponownie podniosła wzrok na twarz Tristana, posyłając mu wyczekujące spojrzenie. Rana jak najszybciej powinna zostać zasklepiona prostym zaklęciem, ale Miu nie mogła użyć w Wenus swojej różdżki, którą teoretycznie posiadała przy sobie (ach, te misterne chińskie pałeczki podtrzymujące fryzurę), ale która praktycznie pozostawała poza jej zasięgiem. Miała być tutaj bezbronna i przecież była, nawet jeśli klęczała przed Tristanem, ciągle ściskając w dłoni zakrwawiony nóż. Równie dobrze mogła poderżnąć mu gardło albo dokonać feministycznej kastracji, lecz nawet śmierć największego wroga, nie byłaby warta późniejszych tortur. Wobec Rosiera nie miała żadnych morderczych planów, wręcz przeciwnie, ale i tak czuła słodki i zarazem naiwny triumf, kiedy jej palce zaciskały się na chłodnej stali ostrza.
Pracując w Ministerstwie oddałaby wszystko za tak bliską relację z poważanym arystokratą, lecz wtedy mogła co najwyżej powitać go uprzejmie i zaoferować kawę. Półkrwi urzędniczka nigdy nie zainteresowałaby dziedzica Rosierów swoim intelektem…gdyby wcześniej nie oddała mu swojego ciała. Niesprawiedliwość szowinistycznego świata mocno doskwierała Deirdre, ale wyciszała ją umiejętnie, zwłaszcza w towarzystwie Tristana. Czuła na sobie jego wzrok, ale nawet nie drgnęła, po prostu uśmiechając się do niego lekko, niemalże łaskawie pozwalając mu na to niewerbalne powitanie. Kiedy z jego ust padł prosty rozkaz, kiwnęła głową, na chwilę znikając za ciężką kotarą. Powróciła po dosłownie chwili, nie dając po sobie poznać lekkiego niezadowolenia. Nie przepadała za nietrzeźwymi klientami – ich zachowanie po spożyciu niedozwolonego (a tak pożądanego) środka stanowiło swoistą loterię, na której prostytutka mogła zarówno sporo wygrać (niekiedy euforia gości była tak silna, że uniemożliwiała dalszą zabawę, co oznaczało łatwy zarobek – płatność z góry miała swoje plusy) albo stracić coś więcej niż godność. Niekiedy mężczyźni stawali się agresywni, a niesubordynacja nie wchodziła w grę. Miu tylko dwukrotnie miała do czynienia z tak nieprzyjemną sytuacją i nigdy nie dotyczyła ona Tristana, lecz i tak nie mogła pozbyć się leciutkiej irytacji. Może dlatego, że chciała z nim porozmawiać? Nie skupiała się jednak na wewnętrznych rozterkach, powracając za zasłonę z obiecującym uśmiechem oraz drewnianą, zdobioną szkatułką. Postawiła ją na stoliku tuż obok siedzącego Rosiera, po czym powoli osunęła się przed nim na kolana, nie spuszczając wzroku z jego roziskrzonych oczu. Gdyby odgrywali stereotypową scenę w niemoralnym teatrze, powinna teraz pewnie sięgnąć dłońmi do jego paska, ale zamiast tego wyprostowała jego prawą rękę i nieśpiesznie podwinęła rękaw koszuli, odsłaniając bladą skórę przedramienia. Z siatką widocznych żył, które Deirdre uwielbiała u mężczyzn. Nie zatrzymała się jednak w jakimś dziewczęcym podekscytowaniu. Otworzyła szkatułkę i wyciągnęła z niej ostrze z bogato zdobioną rękojeścią. Stal zalśniła w chybotliwym blasku świec, kiedy obracała je w dłoni, zerkając na twarz Tristana tylko po to, by zauważyć w jego oczach nieme przyzwolenie, wręcz ponaglenie. Jej uprzejmy uśmiech przybrał na chwilę wręcz złowrogi wyraz, kiedy z chirurgiczną precyzją rozcinała skórę jego przedramienia, tworząc wyjątkowo równą ścieżkę krwi. Drugą ręką sięgnęła do środka szkatułki, zbierając w zagłębieniu dłoni proszek, którym po sekundzie hojnie posypała świeżą ranę. W powietrzu nie unosił się już zapach jaśminu a specyficzny aromat krwi, ściekającej po nadgarstku mężczyzny. Ponownie podniosła wzrok na twarz Tristana, posyłając mu wyczekujące spojrzenie. Rana jak najszybciej powinna zostać zasklepiona prostym zaklęciem, ale Miu nie mogła użyć w Wenus swojej różdżki, którą teoretycznie posiadała przy sobie (ach, te misterne chińskie pałeczki podtrzymujące fryzurę), ale która praktycznie pozostawała poza jej zasięgiem. Miała być tutaj bezbronna i przecież była, nawet jeśli klęczała przed Tristanem, ciągle ściskając w dłoni zakrwawiony nóż. Równie dobrze mogła poderżnąć mu gardło albo dokonać feministycznej kastracji, lecz nawet śmierć największego wroga, nie byłaby warta późniejszych tortur. Wobec Rosiera nie miała żadnych morderczych planów, wręcz przeciwnie, ale i tak czuła słodki i zarazem naiwny triumf, kiedy jej palce zaciskały się na chłodnej stali ostrza.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jeszcze chwilę patrzył w kołyszącą się kotarę, gdy zniknęła za nią Miu, ujęty tym łaskawym spojrzeniem, była wyjątkowa w każdym calu, miała naturalny dar uwodzenia mężczyzn; nie każda kobieta potrafiła się go nauczyć. Damy do towarzystwa w Wenus były wyjątkowo umiejętnie selekcjonowane, być może doszkalane, nie wiedział, lecz cesarzowa tego rozpustnego imperium była jedyna w swoim rodzaju. Zanim się tutaj pojawiła Tristan o wiele częściej zmieniał obiekty swoich zainteresowań i o wiele chętniej przebierał w bogatym asortymencie Wenus. Po tym, jak pojawiła się tutaj ona, raczej nie pytał już o inne dziewczyny. Przestały mu odpowiadać - umiejętności tej wyjątkowej kurtyzany pozostawiały konkurencję daleko w tyle. Była towarem z najwyższej półki, orientalnym pięknem dla koneserów, wysublimowaną przyjemnością dla wymagających. Była kobietą, za którą warto było płacić każdą cenę.
Zaciśnięta na szklaneczce dłoń drgnęła, poruszając nalewką, Tristan upił kolejny łyk, wygodniej sadowiąc się w miękkim fotelu, oczekując na jej powrót. Z jednej strony, rozdrażniony chwilową samotnością - jej wysunięta spod szlafroka w trakcie stawianego kroku noga zdążyła już wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie - z drugiej, zrelaksowany odosobnieniem. Subtelne dźwięki cichej muzyki dobiegające z głównej sali łagodziły jego nastrój, a powietrze wypełniał przyjemny zapach jaśminowego olejku, który pozostawiła po sobie Miu; trwał w powietrzu jak obietnica tego, co miało dopiero nadejść. Nie powitał jej słowem, wybitnie nie miał dzisiaj nastroju - od parszywego dnia chciał uciec jak najszybciej. Zatopić się w szklance toujurs pur, odpłynąć na widłach, znaleźć się w ramionach chińskiej cesarzowej. Paradoksalnie Wenus też przypominało mu o wszystkim, w końcu to morderca był jej właścicielem - dlaczego więc tutaj przychodził? Wierzył, że Miu zrozumie, że i tym razem chciał jej. Tristan nie miał w zwyczaju mówić w tym miejscu wprost o interesach - przynajmniej nie, kiedy nie musiał - to zniszczyłoby przecież całą magię chwili i obdarło ją z tajemniczości. Nie lubił przypominać - właściwie ani jej, ani sobie - że była tylko prostytutką, mocniej skupiając się na roli, jaką odgrywała. A odgrywała ją perfekcyjnie - dlatego przypominać o tym też nie musiał, i dlatego nie zauważył grymasu niezadowolenia, kiedy kurtyzana do niego powróciła. Dostrzegł jedynie uśmiech - uśmiech, który obiecywał tak wiele; nigdy nie szukał szczerości tam, gdzie nie miał prawa jej wymagać. Uważnie obserwował każdy jej ruch, kiedy z gracją osunęła się służalczo na kolana, wiódł wzrokiem wzdłuż jej szyi, jego wzrok zniknął w nieskromnie odchylonym - i doskonale pod tym kątem widocznym - dekolcie aksamitnego szlafroka. Na jego twarzy pojawiło się wyraźne zadowolenie, Tristan należał do ludzi, którzy powinni trzymać się z daleka od władzy w jakimkolwiek znaczeniu.
Poddawał się jej niespiesznym, budującym idealnie drażniące napięcie ruchom, bezwładnie - ufnie? - nawet, gdy wzięła do ręki sztylet; nim to uczyniła, gdyby ktoś go zapytał, czy nie obawia się powierzać swojego życia w ręce prostytutki w burdelu należącym do mordercy jego siostry, zapewne zaśmiałby się gorzko; balansował na granicy szaleństwa, samobójczej destrukcji, odważnie spoglądał w oczy śmierci, tchórzliwie nie potrafiąc się jej oddać. Zanim dostrzegł sztylet, powiedziałby, że poderżnięcie mu gardła byłoby jedynie kolejną, najsłodszą i ostatnią ofiarowaną mu przysługą. Po tym, jak już poczuł zimno jego ostrza przy swojej skórze, poczuł strach, którego jednak nie pokazał - a jedynie zacisnął zęby, niwelując poczucie bólu. Po tym przypomniałby, że kara, jaką otrzymałaby za podobny czyn Miu, byłaby niewyobrażalnie okrutna - Azkaban był niczym w porównaniu z zemstą Rosierów, którzy utraciliby jedynego męskiego potomka. A Miu była zbyt mądra, by o tym nie wiedzieć, to właśnie sądził, przyglądając się jej diabelskiej twarzy, półprzytomny nad ekstazą euforycznego doznania. Substancja mogła być widłami, a mogła być śmiertelną trucizną straszniejszą nawet od tego sztyletu. Krew płynęła z rany drobną, ale obfitą strużką.
Obrócił ciężko opadniętą na oparciu fotela głowę przed siebie, on miał przy sobie różdżkę - przy klienteli z najwyższych sfer obsługa - tak mu się przynajmniej zdawało - bardziej jednak dbała o bezpieczeństwo gości niż pracujących tutaj dziewcząt. Miał, lecz cóż mu po niej, jeśli nie potrafił zasklepiać nawet drobnych ran? Dać ją dziewczynie? mógłby, lecz czy różdżka by jej usłuchała? albo - czy nie byłoby to jednak zbyt wielkim szaleństwem? Krew kapała, Tristan zamknął oczy. Za kilka chwil poczuje zapewne działanie magicznego specyfiku z pełną mocą, którą tylko wzmacniała adrenalina tej upiornej, lecz jakże rozkosznej w swojej upiorności chwili.
- Odłóż to - szepnął w końcu, nie otwierając oczu, władczo, może nieco zbyt ostro. Czyżby naprawdę wystraszył się prostytutki? - Orchideo - dodał, miękko wymawiając jej nadane przez samego siebie imię, zacznijmy tę zabawę, piękna, przecież wiesz, że i tak jestem tutaj dla ciebie. Odłożył szklankę z alkoholem na stół, nieco niezręcznie, krew kapała, gestem zdrowej ręki przywołując dziewczynę bliżej siebie; nie powinna już mieć wątpliwości. Jego dłoń zawisła w powietrzu, oczekując jej bliskości, pasek wiążący jej szlafrok wydał mu się idealny do zatamowania tego krwawienia - i oczekiwał, aż znajdzie się on w zasięgu jego dłoni. - Niekiedy ze mnie - zda się - płyną krwi fontanny... - Głos na pół rozbawiony, na pół uśpiony, kiedy dźwięcznie cytował mistrza francuskiego dekadentyzmu. - Mam w kieszeni Baudelaire'a, piękna, wyjmij go - dodał, właściwie chcąc ją jedynie ponaglić, nie miał zamiaru schylać się po ten pasek.
Zaciśnięta na szklaneczce dłoń drgnęła, poruszając nalewką, Tristan upił kolejny łyk, wygodniej sadowiąc się w miękkim fotelu, oczekując na jej powrót. Z jednej strony, rozdrażniony chwilową samotnością - jej wysunięta spod szlafroka w trakcie stawianego kroku noga zdążyła już wywrzeć na nim odpowiednie wrażenie - z drugiej, zrelaksowany odosobnieniem. Subtelne dźwięki cichej muzyki dobiegające z głównej sali łagodziły jego nastrój, a powietrze wypełniał przyjemny zapach jaśminowego olejku, który pozostawiła po sobie Miu; trwał w powietrzu jak obietnica tego, co miało dopiero nadejść. Nie powitał jej słowem, wybitnie nie miał dzisiaj nastroju - od parszywego dnia chciał uciec jak najszybciej. Zatopić się w szklance toujurs pur, odpłynąć na widłach, znaleźć się w ramionach chińskiej cesarzowej. Paradoksalnie Wenus też przypominało mu o wszystkim, w końcu to morderca był jej właścicielem - dlaczego więc tutaj przychodził? Wierzył, że Miu zrozumie, że i tym razem chciał jej. Tristan nie miał w zwyczaju mówić w tym miejscu wprost o interesach - przynajmniej nie, kiedy nie musiał - to zniszczyłoby przecież całą magię chwili i obdarło ją z tajemniczości. Nie lubił przypominać - właściwie ani jej, ani sobie - że była tylko prostytutką, mocniej skupiając się na roli, jaką odgrywała. A odgrywała ją perfekcyjnie - dlatego przypominać o tym też nie musiał, i dlatego nie zauważył grymasu niezadowolenia, kiedy kurtyzana do niego powróciła. Dostrzegł jedynie uśmiech - uśmiech, który obiecywał tak wiele; nigdy nie szukał szczerości tam, gdzie nie miał prawa jej wymagać. Uważnie obserwował każdy jej ruch, kiedy z gracją osunęła się służalczo na kolana, wiódł wzrokiem wzdłuż jej szyi, jego wzrok zniknął w nieskromnie odchylonym - i doskonale pod tym kątem widocznym - dekolcie aksamitnego szlafroka. Na jego twarzy pojawiło się wyraźne zadowolenie, Tristan należał do ludzi, którzy powinni trzymać się z daleka od władzy w jakimkolwiek znaczeniu.
Poddawał się jej niespiesznym, budującym idealnie drażniące napięcie ruchom, bezwładnie - ufnie? - nawet, gdy wzięła do ręki sztylet; nim to uczyniła, gdyby ktoś go zapytał, czy nie obawia się powierzać swojego życia w ręce prostytutki w burdelu należącym do mordercy jego siostry, zapewne zaśmiałby się gorzko; balansował na granicy szaleństwa, samobójczej destrukcji, odważnie spoglądał w oczy śmierci, tchórzliwie nie potrafiąc się jej oddać. Zanim dostrzegł sztylet, powiedziałby, że poderżnięcie mu gardła byłoby jedynie kolejną, najsłodszą i ostatnią ofiarowaną mu przysługą. Po tym, jak już poczuł zimno jego ostrza przy swojej skórze, poczuł strach, którego jednak nie pokazał - a jedynie zacisnął zęby, niwelując poczucie bólu. Po tym przypomniałby, że kara, jaką otrzymałaby za podobny czyn Miu, byłaby niewyobrażalnie okrutna - Azkaban był niczym w porównaniu z zemstą Rosierów, którzy utraciliby jedynego męskiego potomka. A Miu była zbyt mądra, by o tym nie wiedzieć, to właśnie sądził, przyglądając się jej diabelskiej twarzy, półprzytomny nad ekstazą euforycznego doznania. Substancja mogła być widłami, a mogła być śmiertelną trucizną straszniejszą nawet od tego sztyletu. Krew płynęła z rany drobną, ale obfitą strużką.
Obrócił ciężko opadniętą na oparciu fotela głowę przed siebie, on miał przy sobie różdżkę - przy klienteli z najwyższych sfer obsługa - tak mu się przynajmniej zdawało - bardziej jednak dbała o bezpieczeństwo gości niż pracujących tutaj dziewcząt. Miał, lecz cóż mu po niej, jeśli nie potrafił zasklepiać nawet drobnych ran? Dać ją dziewczynie? mógłby, lecz czy różdżka by jej usłuchała? albo - czy nie byłoby to jednak zbyt wielkim szaleństwem? Krew kapała, Tristan zamknął oczy. Za kilka chwil poczuje zapewne działanie magicznego specyfiku z pełną mocą, którą tylko wzmacniała adrenalina tej upiornej, lecz jakże rozkosznej w swojej upiorności chwili.
- Odłóż to - szepnął w końcu, nie otwierając oczu, władczo, może nieco zbyt ostro. Czyżby naprawdę wystraszył się prostytutki? - Orchideo - dodał, miękko wymawiając jej nadane przez samego siebie imię, zacznijmy tę zabawę, piękna, przecież wiesz, że i tak jestem tutaj dla ciebie. Odłożył szklankę z alkoholem na stół, nieco niezręcznie, krew kapała, gestem zdrowej ręki przywołując dziewczynę bliżej siebie; nie powinna już mieć wątpliwości. Jego dłoń zawisła w powietrzu, oczekując jej bliskości, pasek wiążący jej szlafrok wydał mu się idealny do zatamowania tego krwawienia - i oczekiwał, aż znajdzie się on w zasięgu jego dłoni. - Niekiedy ze mnie - zda się - płyną krwi fontanny... - Głos na pół rozbawiony, na pół uśpiony, kiedy dźwięcznie cytował mistrza francuskiego dekadentyzmu. - Mam w kieszeni Baudelaire'a, piękna, wyjmij go - dodał, właściwie chcąc ją jedynie ponaglić, nie miał zamiaru schylać się po ten pasek.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Słabość do jednego z wielu klientów mocno podłamywała morale Deirdre, chwalącej się (we własnej głowie, oczywiście, bo dzielenie się z nielicznymi przyjaciółmi swoimi sukcesami zawodowymi nie spotkałoby się z entuzjazmem) skrajnym profesjonalizmem. Przychodziła do Wenus, zmieniała skórę z szarej imigrantki na chińską królewnę, po czym odbijała mentalną kartę rozpoczynającą wielogodzinną zmianę. Tym ostatecznym aktem przejścia było równe obrysowanie warg czerwoną szminką oraz utrwalenie jej zaklęciem. Pracowała przecież w ciężkich warunkach, w pocie i innych płynach ustrojowych, a wolała nie marnować opłaconego czasu na kosmetyczne poprawki. Musiała być nienaganna w każdej sytuacji, niezależnie od stopnia jej zaawansowania. Goście nie potrzebowali zmodyfikowanej wersji żony, pragnęli całkiem nowej jakości, której nie mogła zapewnić im normalna kobieta. Żadna przecież z własnej woli nie dławiła się niegodną częścią ciała męża, nie witała go na kolanach i nie spełniała z zachwytem każdego najskrytszego marzenia o każdej porze dnia i nocy. Szlachcianki miały obowiązek dzielić łoże ze swoim wybrankiem, ale z opowieści tej części klienteli, która uwielbiała zwierzać się ze swojego prywatnego życia, Deirdre układała dość smutny obraz małżeńskiego pożycia arystokracji. Cnotliwe dziewczątka co prawda poruszały serca oraz umysły, prowokowały krwawe wojny, niszczyły sojusze i sprowadzały na świat potomków, ale rzadko stawały się erotycznymi kapłankami. Te można było spotkać tylko po drugiej stronie rzeki moralności, zdecydowanie oddzielającą sacrum od profanum, chociaż Miu reprezentowała przecież zarówno uroki świętości (czyż goście nie odnajdywali przy niej namiastki nieba?) jak i kompletnego zepsucia. Starała się jednak koncentrować na tym pierwszym, poświęcając całą swoją uwagę sztuce miłości, o dziwo doskonale współgrającą z zawziętym skupieniem na pracy. Rzemiosło, jakie z wdziękiem uprawiała, momentami przynosiło jej przecież satysfakcję. W jednym, jedynym przypadku także tą fizyczną.
Jeśli istniało wspomnienie, które mogło zdystansowaną oraz niezdrowo wyuzdaną Deirdre zawstydzić, to z pewnością była to klisza z jej prywatnego pokoju, sprzed niespełna miesiąca, kiedy po raz pierwszy w swojej oszałamiającej karierze pozwoliła ponieść się - nieopatrznie, przypadkowo, instynktownie; doprawdy, nie wiedziała, jak to się stało - rozkoszy, jaką dzielił się z nią Tristan, przyciągający ją do swojego twardego ciała. Nigdy wcześniej nie zachowała się tak nieprofesjonalnie, zazwyczaj po prostu odgrywając (wyjątkowo udanie, rzecz jasna) własną rozkosz - o ile przewidziała, że taki krańcowy stan rzeczy może spodobać się klientowi, dumnemu ze swoich umiejętności. Sprzedawanie marzeń w tak chirurgicznie czysty sposób różniło się całkowicie od poddania się prawdziwej przyjemności. Tak silnej, że na chwilę po prostu straciła zmysły (nic przyjemnego) a później musiała poradzić sobie z nagłą frustracją. I doskonale ukrywaną złością na Rosiera, niefrasobliwie przekraczającego pewną nieoczywistą granicę. Wybił ją z rytmu, wytrącił z zdystansowanej równowagi, odebrał artefakt władzy, jaką uroiła sobie nad każdym z kupujących ją mężczyzn. Potraktowała to wręcz jako policzek, jednak policzek na tyle ekstatyczny, by przemienić początkową wściekłość w przywiązanie. Rosier nieświadomie podjął rękawicę, rzuconą przez Deirdre samczemu światu, stając się gościem wyjątkowym. Potrafił jednocześnie deprymować Miu, zbić ją z tropu, by za chwilę zachwycić, rozbawić i nawet wprowadzić w pewien rodzaj zawstydzenia. Dziękowała Merlinowi za umiejętność ukrywania emocji, bo inaczej obnażyłaby się przed Tristanem zupełnie, tracąc na tajemniczości, a co za tym idzie na cenie, chociaż i tak Rosier znał ją tutaj prawie najlepiej, okazując to ekstremalnym zaufaniem, kiedy klęczała przed nim trzymając w dłoni nóż.
Nie drgnęła, słysząc jego twarde i od razu złagodzone polecenie, pozwalając sobie na jeszcze sekundę uśmiechu, zanim posłusznie odłożyła ostrze do szkatułki. Śledziła wzrokiem każdą zmianę na twarzy mężczyzny, zastanawiając się, po ilu sekundach widły zaczną rozpalać jego ciało. I jak to zrobią, chociaż wcale nie przeczuwała niebezpieczeństwa. Jeśli już, to mogła zgotować je sobie sama, ale na to była zbyt rozsądna - czyżby? - i zbyt skoncentrowana na Tristanie. Powoli oblizała palce z krwi, zmieszanej z resztką narkotyku, a język zapiekł ją wręcz boleśnie, po czym równie nieśpiesznie podniosła się z kolan. Wysunęła aksamitny pasek i umiejętnie obwiązała go wokół ciągle krwawiącego rozcięcia. Nie zdjęła jednak z ramion miękkiego peniuaru, raz zakrywającego, raz odsłaniającego jej koronkową bieliznę, kiedy wolną dłonią sięgała do kieszeni jego koszuli. - Mam nadzieję, że nie masz mnie za dziewkę zdrajczynię - bardziej stwierdziła niż zapytała, unosząc lekko brew, ciągle uważnie wpatrzona w twarz Rosiera, źródło jej rosnącej fascynacji i, paradoksalnie, logicznej analizy wpływu narkotyku na jego organizm i jej śmiałość, jaką na razie ukrywała za zasłoną dziwkarskiej skromności. Ciągle pozostawała przecież ubrana.
Jeśli istniało wspomnienie, które mogło zdystansowaną oraz niezdrowo wyuzdaną Deirdre zawstydzić, to z pewnością była to klisza z jej prywatnego pokoju, sprzed niespełna miesiąca, kiedy po raz pierwszy w swojej oszałamiającej karierze pozwoliła ponieść się - nieopatrznie, przypadkowo, instynktownie; doprawdy, nie wiedziała, jak to się stało - rozkoszy, jaką dzielił się z nią Tristan, przyciągający ją do swojego twardego ciała. Nigdy wcześniej nie zachowała się tak nieprofesjonalnie, zazwyczaj po prostu odgrywając (wyjątkowo udanie, rzecz jasna) własną rozkosz - o ile przewidziała, że taki krańcowy stan rzeczy może spodobać się klientowi, dumnemu ze swoich umiejętności. Sprzedawanie marzeń w tak chirurgicznie czysty sposób różniło się całkowicie od poddania się prawdziwej przyjemności. Tak silnej, że na chwilę po prostu straciła zmysły (nic przyjemnego) a później musiała poradzić sobie z nagłą frustracją. I doskonale ukrywaną złością na Rosiera, niefrasobliwie przekraczającego pewną nieoczywistą granicę. Wybił ją z rytmu, wytrącił z zdystansowanej równowagi, odebrał artefakt władzy, jaką uroiła sobie nad każdym z kupujących ją mężczyzn. Potraktowała to wręcz jako policzek, jednak policzek na tyle ekstatyczny, by przemienić początkową wściekłość w przywiązanie. Rosier nieświadomie podjął rękawicę, rzuconą przez Deirdre samczemu światu, stając się gościem wyjątkowym. Potrafił jednocześnie deprymować Miu, zbić ją z tropu, by za chwilę zachwycić, rozbawić i nawet wprowadzić w pewien rodzaj zawstydzenia. Dziękowała Merlinowi za umiejętność ukrywania emocji, bo inaczej obnażyłaby się przed Tristanem zupełnie, tracąc na tajemniczości, a co za tym idzie na cenie, chociaż i tak Rosier znał ją tutaj prawie najlepiej, okazując to ekstremalnym zaufaniem, kiedy klęczała przed nim trzymając w dłoni nóż.
Nie drgnęła, słysząc jego twarde i od razu złagodzone polecenie, pozwalając sobie na jeszcze sekundę uśmiechu, zanim posłusznie odłożyła ostrze do szkatułki. Śledziła wzrokiem każdą zmianę na twarzy mężczyzny, zastanawiając się, po ilu sekundach widły zaczną rozpalać jego ciało. I jak to zrobią, chociaż wcale nie przeczuwała niebezpieczeństwa. Jeśli już, to mogła zgotować je sobie sama, ale na to była zbyt rozsądna - czyżby? - i zbyt skoncentrowana na Tristanie. Powoli oblizała palce z krwi, zmieszanej z resztką narkotyku, a język zapiekł ją wręcz boleśnie, po czym równie nieśpiesznie podniosła się z kolan. Wysunęła aksamitny pasek i umiejętnie obwiązała go wokół ciągle krwawiącego rozcięcia. Nie zdjęła jednak z ramion miękkiego peniuaru, raz zakrywającego, raz odsłaniającego jej koronkową bieliznę, kiedy wolną dłonią sięgała do kieszeni jego koszuli. - Mam nadzieję, że nie masz mnie za dziewkę zdrajczynię - bardziej stwierdziła niż zapytała, unosząc lekko brew, ciągle uważnie wpatrzona w twarz Rosiera, źródło jej rosnącej fascynacji i, paradoksalnie, logicznej analizy wpływu narkotyku na jego organizm i jej śmiałość, jaką na razie ukrywała za zasłoną dziwkarskiej skromności. Ciągle pozostawała przecież ubrana.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Obserwował jej ruchy uważnie, rejestrując każde drgnienie - teraz, drgnienie ust w ten subtelny, doprowadzający do szału uśmiech. Wpatrywał się w nią jak w obrazek - ba, dzieło arcymistrza - twór natury zdumiewający dech w piersi. Tristan był koneserem kobiecego piękna, uwielbiał towarzystwo dam, był niemal uzależniony od słodkiego zapachu kobiecej skóry, piżma, spojrzeń rzucanych spod ciężkiego wachlarza czarnych rzęs, nieskromnie podwiniętych sukni z miękkich materiałów; z czasem jednak te kontakty przeobraziły się w rutynę, a rutyna - w nudę. Żadna z kobiet, które posiadł, nie miała umiejętności równie niezwykłych, co Miu. Czy były to jakieś wschodnie sztuczki, czy jedynie wrodzony talent, tego wiedzieć nie mógł - choć w istocie mógł przychylać się do drugiego stanowiska, znając jej początki w Wenus; czy była wtedy inna? Mniej zdolna? Mniej piękna? Uwodziła go od tych kilku miesięcy równie umiejętnie i równie rozkosznie, a upojne noce w jej komnatach - zbyt długie, niejeden raz kazali mu dopłacać - urosły w jego oczach do rangi rytuału, prywatnego święta, które w istocie pragnął spędzić jedynie w towarzystwie swojej miłosnej kapłanki - tej, która potrafiła pokazać mu cuda, o jakich nawet nie śnił, tej, która dawała mu posmak słodkiej ambrozji i otwierała przed nim bramy nieba. Miu była absolutnie niezastąpiona, stała się jego kochanką, z którą rozstania nie mógłby sobie wyobrazić, nawet, jeśli nie jeden, nie drugi raz zastanawiał się nad tym, co właściwie ktoś taki jak ona robiła w miejscu takim jak to. Nie drgnął nawet, kiedy sugestywnie oblizała smukłe palce z krwi, rozbudzając mocniej i tak galopującą wyobraźnię Tristana - jego emocje zdradzały aż nazbyt wymownie iskry błądzące w jego oczach. I nawet widok jego własnej krwi nie przypomniał mu o ranie, z której wciąż sączyła się drobna strużka.
Jego głowa ciężko zapadła się w miękkim oparciu fotela, kiedy zakazany owoc jął powoli dawać o sobie znać. Poczuł uścisk miękkiego materiału na swoim ramieniu, znów rozumiała go bez słowa, kątem oka dostrzegł skrawek koronkowej bielizny, tak umiejętnie dawkowany. Nieśpiesznie, Miu... przecież mamy dla siebie całą wieczność. Tristan był dekadentem, zatapiał się w szponach hedonizmu, zrezygnowany bezsensem ludzkiego istnienia i rozpieszczony do bólu szlacheckim blichtrem otaczającym pierworodnego - paradoksalnie, czy przy kimś innym niż Miu był sobą równie mocno? Świat wirował, a on z nim, smocze pazury z wolna otwierały przed nim podwoje nieba - podwoje, przez które nie chciał ani nie miał zamiaru przejść sam. Z jego ust wydobyło się ciche, słabo wyartykułowane jęknięcie, kiedy Miu mocniej uwiązała materiał na jego ramieniu, blokując bezlitosny upływ krwi.
Wyraźnie otumaniony narkotykiem zadumał się nad jej słowy - zaskoczyła go po raz kolejny doskonałą pamięcią. Marnowała się w tym burdelu, ale Tristan był hipokrytą, twierdząc, że lepiej widziałby ją w innym miejscu - gdyby spotkał ją w gdzieś indziej, ich drogi zapewne nigdy by się nie skrzyżowały.
- Nie - odparł, wciąż w zamyśleniu - choć niepewnie, wielopoziomowość utworu pozwalała mu na znalezienie warstw, w których Miu w istocie mogłaby być dla niego bohaterką. Na przykład ta dosłowna, wciąż miała na wardze kroplę jego krwi. - Cesarzowa nie może być jednocześnie dziewką, Orchideo - wyjaśnił, zadumawszy się znów po chwili. Właściwie, mogła i częściej była, niż nie była - jakiż był inny cel istnienia kobiet u boku rządzących mężczyzn? Ale Cesarzowa Orchidea była inna, równie silna, co mężczyźni, niezależna i samodzielna. Tristan nie do końca dostrzegał feministyczne ciągoty kurtyzany, musiała wszak odgrywać przed nim swoją rolę, ale potrafił dostrzec jej potencjał - nawet przez drobnostki tak błahe, jak szybkie i bezbłędne rozpoznanie wcale nie oczywistej francuskiej poezji - którą wspólnie kontemplowali niejeden raz. Jego porównanie było przesadzone, to oczywiste, ale Tristan lubił teatralny patos - i lubił komplementować piękne kobiety. - Zdrajczyni lubuje się gorzkim cierpieniem - snuł dalej - jak wampir albo... pasożyt - Mimo złości odczuwanej wobec narzeczonej, nie był w stanie wtrącić tutaj jej imienia, coś zmyło jednak z jego oka iskrę, zastępując ją melancholią - a może to tylko mętne spojrzenie po zażytym narkotyku? Mówił powoli, mniej wyraźnie niż zwykle, ale wciąż przytomnie. - Ty jesteś raczej jak... złote runo, może? Nieosiągalny klejnot... - umilkł na moment, znów zastanawiając się nad swoimi słowy; uchwycił jej dłoń w nadgarstku, kiedy kierowała ją do jego kieszeni - delikatnie, acz władczo - poszukując spojrzenia jej orientalnych oczu. - Klejnot - przytaknął sam sobie, przyciągając Miu bliżej, w jego spojrzeniu znów coś błysnęło. - Wzrok jak w poskromionego utkwiwszy tygrysa, rozmarzona, leniwe odmieniła pozy...
Jego głowa ciężko zapadła się w miękkim oparciu fotela, kiedy zakazany owoc jął powoli dawać o sobie znać. Poczuł uścisk miękkiego materiału na swoim ramieniu, znów rozumiała go bez słowa, kątem oka dostrzegł skrawek koronkowej bielizny, tak umiejętnie dawkowany. Nieśpiesznie, Miu... przecież mamy dla siebie całą wieczność. Tristan był dekadentem, zatapiał się w szponach hedonizmu, zrezygnowany bezsensem ludzkiego istnienia i rozpieszczony do bólu szlacheckim blichtrem otaczającym pierworodnego - paradoksalnie, czy przy kimś innym niż Miu był sobą równie mocno? Świat wirował, a on z nim, smocze pazury z wolna otwierały przed nim podwoje nieba - podwoje, przez które nie chciał ani nie miał zamiaru przejść sam. Z jego ust wydobyło się ciche, słabo wyartykułowane jęknięcie, kiedy Miu mocniej uwiązała materiał na jego ramieniu, blokując bezlitosny upływ krwi.
Wyraźnie otumaniony narkotykiem zadumał się nad jej słowy - zaskoczyła go po raz kolejny doskonałą pamięcią. Marnowała się w tym burdelu, ale Tristan był hipokrytą, twierdząc, że lepiej widziałby ją w innym miejscu - gdyby spotkał ją w gdzieś indziej, ich drogi zapewne nigdy by się nie skrzyżowały.
- Nie - odparł, wciąż w zamyśleniu - choć niepewnie, wielopoziomowość utworu pozwalała mu na znalezienie warstw, w których Miu w istocie mogłaby być dla niego bohaterką. Na przykład ta dosłowna, wciąż miała na wardze kroplę jego krwi. - Cesarzowa nie może być jednocześnie dziewką, Orchideo - wyjaśnił, zadumawszy się znów po chwili. Właściwie, mogła i częściej była, niż nie była - jakiż był inny cel istnienia kobiet u boku rządzących mężczyzn? Ale Cesarzowa Orchidea była inna, równie silna, co mężczyźni, niezależna i samodzielna. Tristan nie do końca dostrzegał feministyczne ciągoty kurtyzany, musiała wszak odgrywać przed nim swoją rolę, ale potrafił dostrzec jej potencjał - nawet przez drobnostki tak błahe, jak szybkie i bezbłędne rozpoznanie wcale nie oczywistej francuskiej poezji - którą wspólnie kontemplowali niejeden raz. Jego porównanie było przesadzone, to oczywiste, ale Tristan lubił teatralny patos - i lubił komplementować piękne kobiety. - Zdrajczyni lubuje się gorzkim cierpieniem - snuł dalej - jak wampir albo... pasożyt - Mimo złości odczuwanej wobec narzeczonej, nie był w stanie wtrącić tutaj jej imienia, coś zmyło jednak z jego oka iskrę, zastępując ją melancholią - a może to tylko mętne spojrzenie po zażytym narkotyku? Mówił powoli, mniej wyraźnie niż zwykle, ale wciąż przytomnie. - Ty jesteś raczej jak... złote runo, może? Nieosiągalny klejnot... - umilkł na moment, znów zastanawiając się nad swoimi słowy; uchwycił jej dłoń w nadgarstku, kiedy kierowała ją do jego kieszeni - delikatnie, acz władczo - poszukując spojrzenia jej orientalnych oczu. - Klejnot - przytaknął sam sobie, przyciągając Miu bliżej, w jego spojrzeniu znów coś błysnęło. - Wzrok jak w poskromionego utkwiwszy tygrysa, rozmarzona, leniwe odmieniła pozy...
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie zastanawiała się, czy Tristan tęskni do innej kobiety, czy łaknie innego ciała, czy w jego życiu jest jakaś poważana narzeczona, władająca szlacheckim umysłem silniej od skromnej służki bogini Wenus. Nie czuła żadnej bolesnej zazdrości – pomimo przywiązania do swojego ulubionego gościa, nie dała porwać się kobiecym słabościom, często niszczącym doskonały ład perwersyjnej relacji. Wielokrotnie wysłuchiwała rozpaczliwych słów współtowarzyszek niemoralnej podróży w nieznane. Opowiadały o swoich wyjątkowych klientach, których naprawdę pokochały, z którymi, niezmiernie głupio i naiwnie, snuły plany na przyszłość. Wierzyły, że wierny mężczyzna zostawi swoją przyrzeczoną na tamtym, gorzkim świecie, że wyrwie ją z tego luksusowego piekła sprzedajnych przyjemności, że wyswobodzi ją z uciemiężenia, że zagwarantuje świetlaną przyszłość. Każdy komplement uznawały za przysięgę małżeńską a przychylniejsze spojrzenie za obietnicę nieskończonej radości u boku bogatego szlachcica, porzucającego rodzinę dla dziewczątka gibkiego oraz wyposażonego w niezwykle zmysłowe umiejętności. Szczerze współczuła tymże prostytutkom, tak łasym na jakąkolwiek przychylność, którą odbierały jako wstęp do małżeńskiej przysięgi. Deirdre nie traktowała Rosiera jako wybawcy, nie odliczała dni do jego pojawienia się w progach Wenus a jej serce nie drżało z nagłego uczucia, kiedy w końcu stawał przed nią i uśmiechał się lekko, ocieplając nieco swoje ciemne oczy. Był ważny, kto wie, czy nie najważniejszy w swej nieskrępowanej hojności, ale Miu nie łudziła się, że za spragnionymi gestami stoi coś więcej, ba, wręcz zawiodłaby się, gdyby Tristan umieszczał ją w jakichś specjalnych kategoriach. Obydwoje zaspokajali sobie potrzeby, często niesprawiedliwie dystrybuując przekazywanymi sobie dobrami, ale przecież ciągle tęsknili do swojej bliskości. Jemu zapewniającej absolutną przyjemność, jej przyjemność posiadania iluzorycznej władzy nad kimś znacznie wyższym stanem. Nawet będąc najlepszą urzędniczką Ministerstwa Magii nie mogłaby zranić arystokraty, nie mogłaby wbić ostrza w jego przedramię, nie mogłaby obserwować jego dziko rozszerzających się od narkotyku źrenic, nadających mu wygląd jeszcze mocniej wygłodniałego mężczyzny. Pragnęła zaspokoić to pożądanie, przychylić mu zmysłowego nieba, sprawić, by ciemne oczy zamknęły się z napływu wręcz niemożliwej do przyjęcia przyjemności. Nazwał ją przecież Cesarzową, co początkowo uważała za wręcz groteskowe – władczyni potężnego imperium z pewnością nie płacono za zdzieranie kolan na szorstkim dywanie – a co później mile łechtało jej ego. Tristan powracał do niej raz po raz, jak ćma do płonącej świecy, nieświadomy zagrożenia jakie na niego czyhało. Może słusznie? Czy potrafiłaby go skrzywdzić? Czy potrafiłaby przesunąć nożem o milimetr za głęboko, żłobiąc bliznę w żyłach, spływających jego błękitną krwią? Jeszcze do niedawna była pewna, że tak, że nie stanowił wyjątku, że nawet najpiękniejsze wiersze nie są w stanie złagodzić jej nienawiści do mężczyzn. Widocznie srogo się myliła, bo towarzystwo Rosiera przyśpieszało rytm jej serca, zwłaszcza, kiedy czuła na języku gorzki posmak jego krwi. Powoli oblizała usta, nie chcąc, by cokolwiek zabrudziło jej nieskazitelnie czerwone wargi, ale nie czyniła tego w taniej prowokacji. W każdym swym geście, nawet tym najbardziej wyuzdanym, pozostawała wręcz niewinnie naturalna, jakby doprowadzała mężczyzn do szaleństwa przypadkiem, przy okazji, zupełnie nieświadoma swojego magnetycznego oddziaływania. Pozostającego głównym nurtem tych erotycznych spotkań, nawet kiedy czytywała poezję albo po prostu wysłuchiwała opowieści mężczyzn, pragnących zrozumienia. Tristan nie należał do tego żałosnego grona, właściwie jakakolwiek klasyfikacja w jego przypadku okazywała się niemożliwa, co nieco irytowało uporządkowaną Deirdre. Nie zamierzała jednak się denerwować, nie teraz, kiedy cichy głos Rosiera wybrzmiewał tuż obok jej ciała.
- Chcesz zapomnieć o tym wampirze, Tristanie? – spytała cicho, lekko, gotowa na każdą odpowiedź. Jeśli chciał opowiedzieć jej o trapiących go problemach, nieważne, czy dotyczących wysysającej go z sił narzeczonej, rodziny czy współpracownika; mogła cała zamienić się w słuch, utrzymując platoniczny dystans. Jeżeli natomiast pragnął zapomnienia innego rodzaju, tym bardziej chciała mu je podarować. Zwłaszcza po tylu komplementach; gdyby nie znała Rosiera, zapewne złożyłaby pochlebstwa na karb rozpływającego się po jego ciele narkotyku. Kiedy przyciągnął ją do siebie, zaciskając powoli palce na jej nadgarstku, mogła dojrzeć w jego oczach rozpalający się ogień…albo było to odbicie palących się nieopodal świec? – Och, powinnam zarumienić się po takim komplemencie – odparła z lekkim uśmiechem, powoli siadając na jego udach przodem do Tristana. Czuła na swojej twarzy ciepły oddech; na sekundę zerknęła w dół, kontrolnie sprawdzając, czy strumień krwi wypływający spod prowizorycznego opatrunku zniknął. Materiał przesączył się czerwonym płynem, ale poza tym wszystko było w najlepszym porządku. Oprócz faktu, że znajdowała się niebezpiecznie blisko napędzonego narkotykiem mężczyzny, planując mocne wyjście z ram konwenansów, otaczających równie ściśle prostytutki co przyzwoite panienki z dobrych domów. – Chciałabym z tobą porozmawiać, Tristanie – powiedziała w końcu, wolną dłonią przesuwając powoli po miejscu rozcięcia jego skóry. Ufał jej; ona także ufała jemu i chyba dlatego decydowała się w końcu na wypowiedzenie tych słów. Dość naiwnych, z naleciałością dawnego urzędniczego tautologicznego stylu – bo czyż nie rozmawiali o poezji? – ale równie upartych w swojej nieustępliwości, kiedy uśmiechała się do niego z tej bliskiej odległości.
- Chcesz zapomnieć o tym wampirze, Tristanie? – spytała cicho, lekko, gotowa na każdą odpowiedź. Jeśli chciał opowiedzieć jej o trapiących go problemach, nieważne, czy dotyczących wysysającej go z sił narzeczonej, rodziny czy współpracownika; mogła cała zamienić się w słuch, utrzymując platoniczny dystans. Jeżeli natomiast pragnął zapomnienia innego rodzaju, tym bardziej chciała mu je podarować. Zwłaszcza po tylu komplementach; gdyby nie znała Rosiera, zapewne złożyłaby pochlebstwa na karb rozpływającego się po jego ciele narkotyku. Kiedy przyciągnął ją do siebie, zaciskając powoli palce na jej nadgarstku, mogła dojrzeć w jego oczach rozpalający się ogień…albo było to odbicie palących się nieopodal świec? – Och, powinnam zarumienić się po takim komplemencie – odparła z lekkim uśmiechem, powoli siadając na jego udach przodem do Tristana. Czuła na swojej twarzy ciepły oddech; na sekundę zerknęła w dół, kontrolnie sprawdzając, czy strumień krwi wypływający spod prowizorycznego opatrunku zniknął. Materiał przesączył się czerwonym płynem, ale poza tym wszystko było w najlepszym porządku. Oprócz faktu, że znajdowała się niebezpiecznie blisko napędzonego narkotykiem mężczyzny, planując mocne wyjście z ram konwenansów, otaczających równie ściśle prostytutki co przyzwoite panienki z dobrych domów. – Chciałabym z tobą porozmawiać, Tristanie – powiedziała w końcu, wolną dłonią przesuwając powoli po miejscu rozcięcia jego skóry. Ufał jej; ona także ufała jemu i chyba dlatego decydowała się w końcu na wypowiedzenie tych słów. Dość naiwnych, z naleciałością dawnego urzędniczego tautologicznego stylu – bo czyż nie rozmawiali o poezji? – ale równie upartych w swojej nieustępliwości, kiedy uśmiechała się do niego z tej bliskiej odległości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zapomnienie - to było tym, czego szukał w Wenus? Z pewnością, chciał zapomnieć o swojej przeszłości i o teraźniejszości - o istnieniu. Rozkosze owego przybytku sprawiały, że trudno było uciec myślami gdziekolwiek - bliskość Miu gorzko oddalała od niego problemy codzienności. Jej zapach, jej ciało, cała ona, roztaczała przed nim nierealny pejzaż nieistniejącego bytu. Teatr. Tristan w tym teatrze wiedział, że jest tylko kolejnym gościem, choć irracjonalne przywiązanie, jako odczuwał względem Miu, było dla niego oczywiste - i być może w nim odzywało się czasem ukłucie zazdrości, kiedy nie mógł jej mieć, bo była z innym mężczyzną. Nie kochał jej, z pewnością - ale jej pragnął. Tak, jak pragnął kolejnego łyku alkoholu w samotnym więzieniu czterech ścian, tak jak pragnął zemsty. Ufał jej - choć powinien być dość inteligentny, by wiedzieć, że samobójstwem jest powierzać sekrety - i życie, jak przed momentem - w ręce prostytutki, którą zna zaledwie kilka miesięcy i co do której nie mógł mieć przecież pewności, czy płaci jej wystarczająco dużo za milczenie o wszystkim, o czym jej mówił. Słowa o zdrajczyni powinny go co najmniej wprawić w konsternację i zmusić do przynajmniej przemyślenia swojego lekkomyślnego zachowania - powinny, ale magia smoków pulsowała już w jego krwi zbyt mocno, przyćmiewając równie prozaiczne podszepty zdrowego rozsądku. Wcale nie był świadomy jej siły, czyhającego niebezpieczeństwa? Zapewne wcale - choć przecież bystrość umysłu, jaka ją wyróżniała spośród jak mu się wydawało wszystkich kobiet w Wenus, mogła wzbudzić jego podejrzenia, to Tristan nie byłby mężczyzną, gdyby w podobnych sytuacjach myślał głównie głową.
W rozszerzonych źrenicach w istocie odbijało się pożądanie, wygłodniałe i zwierzęce - a jednak patrzył prosto w jej oczy, kiedy się do niego zbliżała... i kiedy wślizgnęła się na niego.
- Już o nim nie pamiętam - mruknął zdawkowo, rozpierając się wygodniej o tylne oparcie, jego wzrok sunął po jej ciele, od oczu w dół - ku ciału otulonemu miękkim, delikatnym materiałem. Pamiętał, lecz wiedział dobrze, że mówienie nie uciszało pamięci. A w każdym razie - nie zawsze. Ilość wampirów tłoczących się wokół niego ostatnimi czasy była wręcz przytłaczająca, a nestor dyszał nad jego ramieniem jak pies, pośpieszając do posunięć, którym pośpiech tylko szkodził. Puścił jej rękę, jego dłonie leniwie przesunęły się na uda Miu, wpełzając pod fałdy lekkiego peniuaru - jej skóra zawsze była słodko aksamitna. - Ale wiem, że jesteś w stanie sprawić, że nie będę pamiętał bardziej - dodał półszeptem, powracając spojrzeniem ku jej czarnym rzęsom. Jego ruchy wydawać się musiały coraz bardziej chaotyczne, mniej składne - narkotyk działał na niego coraz mocniej, lecz jego umysł pozostawał trzeźwy. - Och - powtórzył za nią, mocniej zaciskając dłonie na jej udach, w jego oku coś błysnęło wyzywająco. Zmarszczył brew. - Więc to nie jest rumieniec zawstydzenia? - Nie, Miu nie czerwieniła się jak podlotek, była przecież arcykapłanką tej świątyni miłości - a drobna pieszczota z pewnością nie wystarczała, by doprowadzić ją do sugerowanego stanu, lecz Tristan był ciekaw, na ile ufała sobie samej - i swojemu ciału. Jedynie się z nią drażnił, nie dostrzegając na jej licu rumieńca, wyraźniej niż wcześniej rozbawiony - uśmiech na jego twarzy nieznacznie zbladł jednak dość szybko.
Wymowne "chciałabym z tobą porozmawiać, Tristanie" właściwie zawsze oznaczało kłopoty, a to zdanie słyszane od kochanki, która właśnie siedziała na jego kolanach, oznaczało zwykle bardzo nieprzyjemne kłopoty, a już na pewno - brak przyjemności. Miu nie miała powodów urządzać mu sceny zazdrości, łączył ich układ, który to wykluczał, a skupiwszy się przez moment wystarczająco mocno, był prawie pewien, że odnalazł w pamięci chwilę, w której zapłacił dzisiaj za jej towarzystwo obsłudze lokalu... lecz mimo to odczuł pewien rodzaj niepokoju - zapewne wywołany nade wszystko niepewnością. Odjął spojrzenie od jej twarzy, podążając za jej smukłą dłonią sunącą wzdłuż jego ramienia; jej dotyk jak muśnięcie płatków delikatnego kwiatu - Orchidei - odejmował troski i sprawiał, że Tristan nie był w stanie płynąć myślami dalej.
- Czy właśnie tego nie robimy? - odparł, znów prowokacyjnie, udając, że nie usłyszał nacisku położonego na słowo "porozmawiać"; być może w wyuczonym odruchu obronnym usiłując odwlec ten moment. Usta wygięte we wciąż bladym uśmiechu dawały jej jednak przyzwolenie na mówienie, wszak czas, za który płacił, pozostawał do jego dyspozycji. Nie żałował z niego chwili na rozmowę z kurtyzaną, i tak spędzał przy niej nieprzyzwoicie dużo czasu. - Podaj mi alkohol - dodał, nie spoglądając nawet na stojący obok stolik, na którym stała pusta już szklanka; w tej pozycji było jej sięgnąć po nią o wiele łatwiej niż jemu - a możliwe, że będzie mu potrzebny. Mów, piękna.
W rozszerzonych źrenicach w istocie odbijało się pożądanie, wygłodniałe i zwierzęce - a jednak patrzył prosto w jej oczy, kiedy się do niego zbliżała... i kiedy wślizgnęła się na niego.
- Już o nim nie pamiętam - mruknął zdawkowo, rozpierając się wygodniej o tylne oparcie, jego wzrok sunął po jej ciele, od oczu w dół - ku ciału otulonemu miękkim, delikatnym materiałem. Pamiętał, lecz wiedział dobrze, że mówienie nie uciszało pamięci. A w każdym razie - nie zawsze. Ilość wampirów tłoczących się wokół niego ostatnimi czasy była wręcz przytłaczająca, a nestor dyszał nad jego ramieniem jak pies, pośpieszając do posunięć, którym pośpiech tylko szkodził. Puścił jej rękę, jego dłonie leniwie przesunęły się na uda Miu, wpełzając pod fałdy lekkiego peniuaru - jej skóra zawsze była słodko aksamitna. - Ale wiem, że jesteś w stanie sprawić, że nie będę pamiętał bardziej - dodał półszeptem, powracając spojrzeniem ku jej czarnym rzęsom. Jego ruchy wydawać się musiały coraz bardziej chaotyczne, mniej składne - narkotyk działał na niego coraz mocniej, lecz jego umysł pozostawał trzeźwy. - Och - powtórzył za nią, mocniej zaciskając dłonie na jej udach, w jego oku coś błysnęło wyzywająco. Zmarszczył brew. - Więc to nie jest rumieniec zawstydzenia? - Nie, Miu nie czerwieniła się jak podlotek, była przecież arcykapłanką tej świątyni miłości - a drobna pieszczota z pewnością nie wystarczała, by doprowadzić ją do sugerowanego stanu, lecz Tristan był ciekaw, na ile ufała sobie samej - i swojemu ciału. Jedynie się z nią drażnił, nie dostrzegając na jej licu rumieńca, wyraźniej niż wcześniej rozbawiony - uśmiech na jego twarzy nieznacznie zbladł jednak dość szybko.
Wymowne "chciałabym z tobą porozmawiać, Tristanie" właściwie zawsze oznaczało kłopoty, a to zdanie słyszane od kochanki, która właśnie siedziała na jego kolanach, oznaczało zwykle bardzo nieprzyjemne kłopoty, a już na pewno - brak przyjemności. Miu nie miała powodów urządzać mu sceny zazdrości, łączył ich układ, który to wykluczał, a skupiwszy się przez moment wystarczająco mocno, był prawie pewien, że odnalazł w pamięci chwilę, w której zapłacił dzisiaj za jej towarzystwo obsłudze lokalu... lecz mimo to odczuł pewien rodzaj niepokoju - zapewne wywołany nade wszystko niepewnością. Odjął spojrzenie od jej twarzy, podążając za jej smukłą dłonią sunącą wzdłuż jego ramienia; jej dotyk jak muśnięcie płatków delikatnego kwiatu - Orchidei - odejmował troski i sprawiał, że Tristan nie był w stanie płynąć myślami dalej.
- Czy właśnie tego nie robimy? - odparł, znów prowokacyjnie, udając, że nie usłyszał nacisku położonego na słowo "porozmawiać"; być może w wyuczonym odruchu obronnym usiłując odwlec ten moment. Usta wygięte we wciąż bladym uśmiechu dawały jej jednak przyzwolenie na mówienie, wszak czas, za który płacił, pozostawał do jego dyspozycji. Nie żałował z niego chwili na rozmowę z kurtyzaną, i tak spędzał przy niej nieprzyzwoicie dużo czasu. - Podaj mi alkohol - dodał, nie spoglądając nawet na stojący obok stolik, na którym stała pusta już szklanka; w tej pozycji było jej sięgnąć po nią o wiele łatwiej niż jemu - a możliwe, że będzie mu potrzebny. Mów, piękna.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Paradoksalnie, pomimo wyjątkowej pozycji Rosiera w hierarchii niemoralnej klienteli, Tristan był jedynym gościem, z którym Deirdre się nie bawiła, obdarzając go, szczątkową bo szczątkową, ale jednak powagą. Oczywiście nie taką zdefiniowaną przez smutną minkę, sarnie oczęta oraz niepopieraną wzruszającymi opowieściami o swoim dziwkarskim cierpieniu. Chodziło raczej o pewien szacunek, z jakim mu usługiwała, nie szczędząc mu nie tylko swojego ciała ale i uwagi. Informacje, przekazywane jej szczątkowo w urwanych zdaniach, nieostrożnych gestach czy też w metaforach poezji, sprawiały, że chciała poznać arystokratę jeszcze dogłębniej. Przy zachowaniu całkowitej tajemniczości ze swojej strony. Prawdziwe imię Miu pozostawało sekretem, tak samo jak aspiracje prostytutki oraz jej historia, pisana złotymi zgłoskami egzotycznej przyjemności. Pomimo typowej dla pracoholików arogancji Deirdre zdawała sobie jednak sprawę z tego, że powoli się przed Tristanem odsłania, że mężczyzna jest w stanie odczytać z jej spojrzenia prawdziwą przyjemność, że w pewien sposób są połączeni nie tylko cieleśnie i finansowo, ale także zależnością innego, wyższego poziomu. Byłaby bezdennie głupia, gdyby pomyliła ją z miłością czy też innymi obezwładniającymi uczuciami. Nie o taki poziom słabości tutaj chodziło, ku Rosierowi kierowało ją pragnienie umysłu a nie rozochoconego obietnicami serca. Ono pozostawało nienaturalnie chłodne, już na zawsze zamknięte przed napływem świeżej krwi. Mogłaby żyć wspomnieniami o pierwszej, szczęśliwej miłości, ale zamiast tego wybierała przyszłość. Samotną, bolesną, osłodzoną jednakże najwspanialszą perspektywą władzy. Kiedyś jasno odmalowaną w kolorach ministerialnego triumfu, uwieczniającego pannę Tsagairt jako Ministra Magii, teraz rozmytą w morzu pragnień nieco bardziej doczesnych. Wyczuwała zmieniające się polityczne wpływy, zapamiętywała każdy strzępek wiadomości i odtwarzała w swojej głowie w nieskończoność słowa, wyłapane z rozmów goszczących u niej mężczyzn. Te porozrzucane elementy nie miały na razie żadnego sensu, nie tworzyły wyrazistego planu, ale zafascynowały Deirdre do tego stopnia, że posuwała się obecnie niemalże do świętokradztwa, przestając słuchać słodkich słów Rosiera.
Musiała skupić się na tym, co pragnęła mu za chwilę powiedzieć. Oszacowane ryzyko nie wydawało się mordercze, ale jednak istniało, deprymując perfekcyjną Dei, która najchętniej napisałaby swoim drobnym, prostym pismem krótką przemowę, dając ją mężczyźnie do zatwierdzenia. Potrafiła uwodzić, sprzedawać miękkim słowem największe marzenia, ubierać pragnienia w głoski, opowiadać najbardziej niemoralne historie w sposób niemalże bajkowy, ale w sprawach prawdziwych, dalekich od świata erotycznej ułudy, ciągle pozostawała do bólu rzeczowa. A przez to wrażliwa na ewentualne błędy, jakie mogła popełnić, nie tyle lekceważąc przeciwnika co przeceniając własne umiejętności pertraktacji. Schizofrenia stała się jej najlepszą przyjaciółką, jednakże nawet ona jasno oddzielała rzeczywistość Wenus od londyńskiej codzienności, zamkniętej za drzwiami drogiej restauracji. Podczas spotkanie z Tristanem miała szarpnąć za klamkę i - na własne życzenie - zmieszać odurzające swym gorącem powietrze burdelu z tym lodowato chłodnym, napływającym z czasów, kiedy mogła jeszcze rozmawiać z mężczyzną na równym poziomie.
Czyż nie powinna uklęknąć? Zsunąć się z jego kolan na własne, przytulić policzek do materiału spodni, powoli sięgnąć zapięcia paska i zagwarantować mu niezapomnianą przyjemność, jakiej subtelnie żądał? Czy to nie byłoby lepszym preludium do poważnej rozmowy, widocznie spinającej jego mięśnie? Czuła chłodne palce Tristana na swoich udach, ale nawet nie drgnęła, ciągle lekko uśmiechnięta, pachnąca, piękna, posłuszna. Nie zamierzała grać na najniższych instynktach: delikatny materiał peniuaru pozostał na swoim miejscu, tak samo jak koronkowa bielizna i cała Miu, dalej błądząca palcami po szyi Rosiera, zsuwając je po chwili niżej, do linii guzików jego koszuli.
- Chciałabym, żebyś został moim nauczycielem - zaczęła w końcu śpiewnie, starając się nie utracić tego jaśminowego tonu, przy jednoczesnym zachowaniu jak największej ilości subtelnie zawoalowanych (cóż za oksymoron) konkretów. Powoli przesunęła się na nim, ocierając się o jego twarde ciało, by sięgnąć po alkohol. Nalała go do szklanki, obserwując przelewający się płyn, który chwilę potem wręczyła Tristanowi - razem z głębokim spojrzeniem i jeszcze silniejszym naciskiem ciepłych ud. -...dzieląc się magiczną wiedzą niekoniecznie uznawaną za moralną i akceptowalną - kontynuowała, wewnętrznie nieziemsko sfrustrowana niemożnością jawnego przedstawienia wykazu swych czarnomagicznych pragnień. Nie zmieniła jednak uprzejmego wyrazu twarzy w żaden sposób. - Jeśli jednak uznasz to za zbyt impertynenckie...po prostu uznajmy, że ta propozycja nigdy nie padła z moich ust- dokończyła niemalże beztrosko, nagle przestając czuć to nieprzyjemne spięcie ciała. Mógł się zaśmiać? Zirytować? Odtrącić? Była gotowa na każdą reakcję, zapewne zwielokrotnioną (stłumioną?) przez działanie narkotyku, buzującego miło w żyłach Rosiera. Nie zamierzała tłumaczyć mu dlaczego zwraca się akurat do niego - to była tylko lekka sugestia, którą z łatwością mógł zignorować, popychając ją na kolana, by zajęła się tym, za co jej zapłacił. Smak porażki byłby z pewnością gorszy, ale musiała zaryzykować, ciągle mając w tyle głowy rozmyty obraz opowieści Blacka.
Musiała skupić się na tym, co pragnęła mu za chwilę powiedzieć. Oszacowane ryzyko nie wydawało się mordercze, ale jednak istniało, deprymując perfekcyjną Dei, która najchętniej napisałaby swoim drobnym, prostym pismem krótką przemowę, dając ją mężczyźnie do zatwierdzenia. Potrafiła uwodzić, sprzedawać miękkim słowem największe marzenia, ubierać pragnienia w głoski, opowiadać najbardziej niemoralne historie w sposób niemalże bajkowy, ale w sprawach prawdziwych, dalekich od świata erotycznej ułudy, ciągle pozostawała do bólu rzeczowa. A przez to wrażliwa na ewentualne błędy, jakie mogła popełnić, nie tyle lekceważąc przeciwnika co przeceniając własne umiejętności pertraktacji. Schizofrenia stała się jej najlepszą przyjaciółką, jednakże nawet ona jasno oddzielała rzeczywistość Wenus od londyńskiej codzienności, zamkniętej za drzwiami drogiej restauracji. Podczas spotkanie z Tristanem miała szarpnąć za klamkę i - na własne życzenie - zmieszać odurzające swym gorącem powietrze burdelu z tym lodowato chłodnym, napływającym z czasów, kiedy mogła jeszcze rozmawiać z mężczyzną na równym poziomie.
Czyż nie powinna uklęknąć? Zsunąć się z jego kolan na własne, przytulić policzek do materiału spodni, powoli sięgnąć zapięcia paska i zagwarantować mu niezapomnianą przyjemność, jakiej subtelnie żądał? Czy to nie byłoby lepszym preludium do poważnej rozmowy, widocznie spinającej jego mięśnie? Czuła chłodne palce Tristana na swoich udach, ale nawet nie drgnęła, ciągle lekko uśmiechnięta, pachnąca, piękna, posłuszna. Nie zamierzała grać na najniższych instynktach: delikatny materiał peniuaru pozostał na swoim miejscu, tak samo jak koronkowa bielizna i cała Miu, dalej błądząca palcami po szyi Rosiera, zsuwając je po chwili niżej, do linii guzików jego koszuli.
- Chciałabym, żebyś został moim nauczycielem - zaczęła w końcu śpiewnie, starając się nie utracić tego jaśminowego tonu, przy jednoczesnym zachowaniu jak największej ilości subtelnie zawoalowanych (cóż za oksymoron) konkretów. Powoli przesunęła się na nim, ocierając się o jego twarde ciało, by sięgnąć po alkohol. Nalała go do szklanki, obserwując przelewający się płyn, który chwilę potem wręczyła Tristanowi - razem z głębokim spojrzeniem i jeszcze silniejszym naciskiem ciepłych ud. -...dzieląc się magiczną wiedzą niekoniecznie uznawaną za moralną i akceptowalną - kontynuowała, wewnętrznie nieziemsko sfrustrowana niemożnością jawnego przedstawienia wykazu swych czarnomagicznych pragnień. Nie zmieniła jednak uprzejmego wyrazu twarzy w żaden sposób. - Jeśli jednak uznasz to za zbyt impertynenckie...po prostu uznajmy, że ta propozycja nigdy nie padła z moich ust- dokończyła niemalże beztrosko, nagle przestając czuć to nieprzyjemne spięcie ciała. Mógł się zaśmiać? Zirytować? Odtrącić? Była gotowa na każdą reakcję, zapewne zwielokrotnioną (stłumioną?) przez działanie narkotyku, buzującego miło w żyłach Rosiera. Nie zamierzała tłumaczyć mu dlaczego zwraca się akurat do niego - to była tylko lekka sugestia, którą z łatwością mógł zignorować, popychając ją na kolana, by zajęła się tym, za co jej zapłacił. Smak porażki byłby z pewnością gorszy, ale musiała zaryzykować, ciągle mając w tyle głowy rozmyty obraz opowieści Blacka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Bawialnia
Szybka odpowiedź