Royal Opera House
Strona 1 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
AutorWiadomość
Royal Opera House
Royal Opera House to jeden z najważniejszych gmachów operowych w Londynie, znajdujący się w centralnej części miasta – w dzielnicy Covent Garden. Stanowi siedzibę Opery Królewskiej i Królewskiego Baletu. Pierwszy budynek teatru został otwarty w pierwszej połowie osiemnastego wieku, gdy wystawiono komedię autorstwa Williama Congreve'a – "The way of the world". Powstał on wówczas przy placu Covent Garden, który bierze swą nazwę od ogrodu klasztoru benedyktynów westminsterskich. Niegdyś mieścił się tu najważniejszy londyński targ kwiatów, owoców i warzyw. Na przestrzeni lat wystawiano tutaj opery, pantomimy, sztuki teatralne.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
Zbudowany jest w stylu klasycystycznym oraz w typowym stylu teatru dworskiego. Do dziś Opera Królewska należy do najpiękniejszych i najznakomitszych budynków operowych świata, gdyż od początku istnienia teatr ściąga tłumy widzów z różnych krajów. Na scenie występowały największe gwiazdy opery i baletu, ale nie mniej ważny jest utalentowany zespół techników, projektantów i producentów, odpowiedzialnych za przygotowanie każdego przedstawienia.
| z posiadłości w Shropshire
Całkiem zapomniała o niedawnym zmęczeniu, które nakazało jej poświęcić resztę chylącemu się ku wieczorowi popołudnia na odpoczynek. Wystarczył zapach perfum Samaela, by razem z kolejnymi dawkami życiodajnego tlenu do jej organizmu dostawały się równie niezbędne drobinki podniecenia. Podobno to erotyczna siła pozostawała tą najsilniejszą na świecie: każdy człowiek został sprowadzony na ten świat własnie dzięki niej. Niektórzy nazywali ją miłością, ubierali w piękne, okrągłe słowa, uwznioślali, opiewając w długich poematach, ale Laidan nigdy nie uległa tej romantycznej słabości. Od zawsze wiedziała przecież, że to szalone uczucie opierają się owszem, na magii, ale na magii stricte fizycznej. W oczach swojego ojca widziała palące pożądanie, to cudowne pragnienie, jakie pragnęła zaspokoić. Bliskość cielesna stała się dla niej równoznaczna z tą emocjonalną: nigdy nie poznała przecież uroku swobodnych przechadzek czy platonicznych zadurzeń; nigdy żaden rówieśnik czy też odpowiedni Ślizgon z szóstej klasy nie wzruszył jej młodziutkiego serca, bijącego od samego początku tylko dla jednego mężczyzny. Całe nastoletnie poruszenie hormonów oraz dorastającego ciała, kierowało ją w ramiona ojca, obejmujące ją zbyt ściśle, by mogła wierzyć w cnotliwą platoniczność ich relacji. Do tej pory, pomimo upływu lat i ciężkiej zasłony bolesnych doświadczeń, oddzielającej ją od szczęśliwej przeszłości, dokładnie pamiętała tamten wspaniały czas, kiedy dłonie Marcolfa przesuwały się nieznośnie powoli po jej bladym ciele, nie tylko wprowadzając ją w dorosłość, ale i jasno pokazując, jak wygląda prawdziwa miłość. Nieznająca żadnych moralnych ograniczeń, wręcz w tej niemoralności się pławiąca. Namiętność stała się równoznaczna z najsilniejszym uczuciem, czyż była więc winna, że gdy na świat przyszedł jej ukochany syn, przelewała na niego całą czułość, jaką nauczył ją ojciec? Samael stanowił naturalne przedłużenie ich miłości, był najczystszym jej owocem, nieskażonym domieszką obcych genów. Całkowicie straciła głowę dla swojego ślicznego dziecka, potem dla odważnego chłopca, który w jakimś zastraszającym tempie zmienił się w młodzieńca o przeszywającym spojrzeniu. To stało się jakby z dnia na dzień; jednego poranka nosiła na rękach niemowlę o wyjątkowo niebieskich oczach, kolejnego popołudnia uczyła pięciolatka gry na fortepianie, a już następnego wieczoru musiała podnosić głowę, by móc spojrzeć na przerastającego ją barczystego mężczyznę. Przypominał jej dziecko, był jej dzieckiem, ale nie czuła się już przy nim stuprocentowo bezpiecznie. Napięcie, które obejmowało ją w obecności Marcolfa, zaczynało drobnym drżeniem szarpać jej mięśniami, kiedy pierworodny syn obejmował ją w tańcu i kiedy śledził ją uporczywym wzrokiem podczas bankietów czy kolacji. Znów czuła się jak w słodkiej pułapce niezdrowej uwagi, jaką obdarzał ją ojciec, ale okłamywała samą siebie, próbując zignorować te pierwsze, pulsujące pragnieniem symptomy. Nie zwiększała dystansu do zdrowego poziomu, nie stawiała wyraźnych granic, poruszając się niepewnie w tej sferze półcienia, jednocześnie przerażającej i podniecającej. Ciągle w ryzach, ciągle o krok przed intensywnym spojrzeniem rozszerzonych źrenic Samaela, ciągle balansując na krawędzi, z której w końcu spadła. Prosto w ramiona syna, najpierw zagarniające ją do siebie wręcz bezprawnie - przecież w pierwszej chwili naprawdę czuła pewien rodzaj obrzydzenia pomieszanego ze strachem - a później łagodzące ból żałoby. Próbowała wmówić sobie, że gdyby Marcolf jej nie zostawił, potrafiłaby odtrącić Samaela i rozpalające się między nimi pożądanie, ale prawda była całkowicie inna. Byli przecież sobie przeznaczeni, obydwoje pochodzący z tego samego ojca, który ich osierocił i którego Sam tak bardzo przypominał. W rysach twarzy, w ciemnych włosach, w mocnych rękach, ale także i w zachowaniu. Będącym jednak - zwłaszcza w towarzystwie Laidan - wypadkową dwóch sprzecznych charakterów. Udało się jej zaszczepić w synu miłość do sztuki i pewną wrażliwość; wychowała go na prawdziwego dżentelmena, człowieka o czułym sercu. Zapewne wyłącznie dla niej, ale przecież tylko ona się liczyła, co potwierdzał słowami i swoim zachowaniem, adorując ją bez końca, jakby z każdym wspólnie przeżytym rokiem młodnieli powracając do czasów pierwszej miłości, która przecież nie była im dana.
Czerwone dalie pozostały w salonie, tak samo jak zniechęcenie czy chęć zaznania łaski snu. Samael zbyt rozbudził ją swoimi nieśpiesznymi pocałunkami i niespodzianką, by mogła przekonywać go do pozostania w posiadłości. Przyjęła tylko jego ramię i - po kontrolnym spojrzeniu w stronę lustra - pozwoliła poprowadzić mu się do kominka a później po marmurowej posadzce holu opery. Nie czuła się niezręcznie, zawsze ubierała się z przesadną klasą, nie odstawała więc od nielicznych mijających ich ludzi, ciągle wsparta o Samaela, zerkając na niego roziskrzonym wzrokiem. - Szaleńcze. Mogłeś uprzedzić. Kupiłam nową suknię specjalnie na podobną okazję - wyszeptała mu do ucha, ale w jej tonie nie było ani grama krytyki.
Całkiem zapomniała o niedawnym zmęczeniu, które nakazało jej poświęcić resztę chylącemu się ku wieczorowi popołudnia na odpoczynek. Wystarczył zapach perfum Samaela, by razem z kolejnymi dawkami życiodajnego tlenu do jej organizmu dostawały się równie niezbędne drobinki podniecenia. Podobno to erotyczna siła pozostawała tą najsilniejszą na świecie: każdy człowiek został sprowadzony na ten świat własnie dzięki niej. Niektórzy nazywali ją miłością, ubierali w piękne, okrągłe słowa, uwznioślali, opiewając w długich poematach, ale Laidan nigdy nie uległa tej romantycznej słabości. Od zawsze wiedziała przecież, że to szalone uczucie opierają się owszem, na magii, ale na magii stricte fizycznej. W oczach swojego ojca widziała palące pożądanie, to cudowne pragnienie, jakie pragnęła zaspokoić. Bliskość cielesna stała się dla niej równoznaczna z tą emocjonalną: nigdy nie poznała przecież uroku swobodnych przechadzek czy platonicznych zadurzeń; nigdy żaden rówieśnik czy też odpowiedni Ślizgon z szóstej klasy nie wzruszył jej młodziutkiego serca, bijącego od samego początku tylko dla jednego mężczyzny. Całe nastoletnie poruszenie hormonów oraz dorastającego ciała, kierowało ją w ramiona ojca, obejmujące ją zbyt ściśle, by mogła wierzyć w cnotliwą platoniczność ich relacji. Do tej pory, pomimo upływu lat i ciężkiej zasłony bolesnych doświadczeń, oddzielającej ją od szczęśliwej przeszłości, dokładnie pamiętała tamten wspaniały czas, kiedy dłonie Marcolfa przesuwały się nieznośnie powoli po jej bladym ciele, nie tylko wprowadzając ją w dorosłość, ale i jasno pokazując, jak wygląda prawdziwa miłość. Nieznająca żadnych moralnych ograniczeń, wręcz w tej niemoralności się pławiąca. Namiętność stała się równoznaczna z najsilniejszym uczuciem, czyż była więc winna, że gdy na świat przyszedł jej ukochany syn, przelewała na niego całą czułość, jaką nauczył ją ojciec? Samael stanowił naturalne przedłużenie ich miłości, był najczystszym jej owocem, nieskażonym domieszką obcych genów. Całkowicie straciła głowę dla swojego ślicznego dziecka, potem dla odważnego chłopca, który w jakimś zastraszającym tempie zmienił się w młodzieńca o przeszywającym spojrzeniu. To stało się jakby z dnia na dzień; jednego poranka nosiła na rękach niemowlę o wyjątkowo niebieskich oczach, kolejnego popołudnia uczyła pięciolatka gry na fortepianie, a już następnego wieczoru musiała podnosić głowę, by móc spojrzeć na przerastającego ją barczystego mężczyznę. Przypominał jej dziecko, był jej dzieckiem, ale nie czuła się już przy nim stuprocentowo bezpiecznie. Napięcie, które obejmowało ją w obecności Marcolfa, zaczynało drobnym drżeniem szarpać jej mięśniami, kiedy pierworodny syn obejmował ją w tańcu i kiedy śledził ją uporczywym wzrokiem podczas bankietów czy kolacji. Znów czuła się jak w słodkiej pułapce niezdrowej uwagi, jaką obdarzał ją ojciec, ale okłamywała samą siebie, próbując zignorować te pierwsze, pulsujące pragnieniem symptomy. Nie zwiększała dystansu do zdrowego poziomu, nie stawiała wyraźnych granic, poruszając się niepewnie w tej sferze półcienia, jednocześnie przerażającej i podniecającej. Ciągle w ryzach, ciągle o krok przed intensywnym spojrzeniem rozszerzonych źrenic Samaela, ciągle balansując na krawędzi, z której w końcu spadła. Prosto w ramiona syna, najpierw zagarniające ją do siebie wręcz bezprawnie - przecież w pierwszej chwili naprawdę czuła pewien rodzaj obrzydzenia pomieszanego ze strachem - a później łagodzące ból żałoby. Próbowała wmówić sobie, że gdyby Marcolf jej nie zostawił, potrafiłaby odtrącić Samaela i rozpalające się między nimi pożądanie, ale prawda była całkowicie inna. Byli przecież sobie przeznaczeni, obydwoje pochodzący z tego samego ojca, który ich osierocił i którego Sam tak bardzo przypominał. W rysach twarzy, w ciemnych włosach, w mocnych rękach, ale także i w zachowaniu. Będącym jednak - zwłaszcza w towarzystwie Laidan - wypadkową dwóch sprzecznych charakterów. Udało się jej zaszczepić w synu miłość do sztuki i pewną wrażliwość; wychowała go na prawdziwego dżentelmena, człowieka o czułym sercu. Zapewne wyłącznie dla niej, ale przecież tylko ona się liczyła, co potwierdzał słowami i swoim zachowaniem, adorując ją bez końca, jakby z każdym wspólnie przeżytym rokiem młodnieli powracając do czasów pierwszej miłości, która przecież nie była im dana.
Czerwone dalie pozostały w salonie, tak samo jak zniechęcenie czy chęć zaznania łaski snu. Samael zbyt rozbudził ją swoimi nieśpiesznymi pocałunkami i niespodzianką, by mogła przekonywać go do pozostania w posiadłości. Przyjęła tylko jego ramię i - po kontrolnym spojrzeniu w stronę lustra - pozwoliła poprowadzić mu się do kominka a później po marmurowej posadzce holu opery. Nie czuła się niezręcznie, zawsze ubierała się z przesadną klasą, nie odstawała więc od nielicznych mijających ich ludzi, ciągle wsparta o Samaela, zerkając na niego roziskrzonym wzrokiem. - Szaleńcze. Mogłeś uprzedzić. Kupiłam nową suknię specjalnie na podobną okazję - wyszeptała mu do ucha, ale w jej tonie nie było ani grama krytyki.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrzebował innych bodźców, popychających go do zachowania – może nawet – irracjonalnego, jak na dorosłego mężczyznę ponad wyobrażenie Lai. Rysujący się pod powiekami widok wystarczająco sugestywnie rozpalał (już nie wyimaginowane) ciało, powodując niemożliwy do zaspokojenia głód. Oscylujący jako potrzeba najwyższa, potrzeba pierwszego rzędu, stojąca najwcześniej w kolejce do zaspokojenia. Od lat wprawiał się w poskramianiu swych żądz – dzikszych oraz bardziej nieujarzmionych od smoków, jednakowoż matka potrafiła jednym tylko spojrzeniem i jednym uśmiechem, obrócić w niwecz całą jego samokontrolę. Avery reagował natychmiastowo, kiedy wyczuwał zagrożenie; podobnie instynktownie wyczuwał bliskość Laidan oraz magnetycznie przyciąganie między nimi. Niszczące mury wszelkiego zahamowania, wyzwalające w Samaelu przedziwną bezpośredniość. Podczas ich komunikacji nigdy nie musiał zastanawiać się nad doborem słów i figur stylistycznych – rozumieli się bez słów, zgrywając perfekcyjnie wyrażanie uczuć oraz myśli przez mowę ciała oraz pożądanie, rozświetlające ich identyczne, granatowe tęczówki. Jedynie przeszłość była pełna niedopowiedzeń: przemilczeń, nieśmiałości i wstydliwych rumieńców. Wraz z upływem czasu zaszli już stanowczo za daleko odkrywając siebie, by potrzebować czegoś nadto upojną fizyczność. Znali się najlepiej i nie mieli przed sobą właściwie żadnych tajemnic, osładzając platoniczny związek kochanków idealnych, cielesnością zdecydowanie obrazoburczą. Każda chwila, jaką Avery spędzał ze swoją matką była dlań niezwykle ekscytująca, jakby stykał się z czymś nowym, nieznanym, dotąd nieodkrytym i nieopisanym. Laidan wciąż go fascynowała, wciąż zaskakiwała, a jej kreatywność wzbudzała w nim d u m ę. Przeszedł ciekawe stadium rozwoju, dorastając u boku kobiety, która w końcu, po długo wyczekiwanych miesiącach, zmieniających się w lata, nareszcie stała się jego. Będąc dzieckiem widział w niej najważniejszą osobę pod słońcem (to się nie zmieniło), która roztaczała nad nim opiekę, osłaniając go przed każdym policzkiem od Losu. Jako nastolatek, starał się odwrócić role i samemu się o nią troszczyć, rozmawiał z nią i poznawał coraz bliżej. Aż wreszcie rzeczywiście stał się dorosły – fizycznie oraz emocjonalnie dzięki Laidan, która była dominantą i jedyną stałą w jego życiu. Goszcząc już w nim na dobre, aktem wierności i miłości bezgranicznej przypieczętowując ich więź, czyniąc z niej obietnicę zobowiązującą silniej od Przysięgi Wieczystej. Złamanie również groziło śmiercią, jednak śmiercią z bólu powodowanego zdradą, stokroć gorszą, od tej pospolitej. Samael tylko tak mógł kochać, najintensywniej i najżarliwiej, brodząc głęboko w pomieszanych emocjach: pastelowej, impresjonistycznej miłości oraz ogromnym ciężarze grzechu kazirodztwa, ekspresyjnego i krzyczącego wyraźnym płomieniem uczucia.
Nie czuł się z tym absolutnie źle, jakby za pogwałcenie przykazań miała spotkać ich nagroda. Niekoniecznie teraz, obecnie, gdyż zaściankowi ludzie nie byli w stanie pojąć swymi ograniczonymi umysłami istoty tego, co ich łączyło. Sam Avery nie potrafił dokładnie tego sprecyzować – czy już dołączyli do panteonu bóstw, czy dopiero aspirowali do nich, czyhając na stosowny moment, by zdetronizować panów wszechświata, wprowadzając własny porządek. Błękitna krew płynąca w ich żyłach usprawiedliwiała owe pretensje do tronu, a niesamowite podobieństwo (w czynach oraz myślach) potwierdzało, iż są ze sobą nierozerwalnie związani. Nawet i gdyby działo się to wbrew ich woli, genetyka oddziaływała zbyt mocno, by ją zlekceważyć. Na szczęście nie musieli toczyć ze sobą wojny w duchu społecznego darwinizmu - Avery podejrzewał, iż w takim wypadku z nieba sypałyby się gromy, a ewentualny sukces jednej ze skonfliktowanych stron okazałby się zwycięstwem pyrrusowym. Byli cudowną jednością, a on znał ją najlepiej, dlatego nie wahał się przed zaprowadzeniem jej wprost do gmachu eleganckiego teatru. Sztuka w każdym wymiarze potrafiła sprawić jej przyjemność: od obrazów Klimta po idealne proporcje jego ciała. Przedstawienia teatralne również zaliczały się w poczet ich wspólnych rozrywek – zwłaszcza, kiedy sami nie musieli już grać i mogli zachować rozkoszną swobodę. Tak w zachowaniu, jak i w słowach: nikt ich nie słyszał, nikt ich nie rozpoznał wśród przemykającego wokół bezosobowego tłumu. Avery chętnie to wykorzystywał, obejmując matkę ramieniem w sposób zdecydowanie odbiegającym od gestu, jakim syn mógł otaczać swą rodzicielkę.
-Suknia to jedynie dodatek – rzekł, szukając w jej oczach śladów pragnienia. Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu, ponieważ Lai musiała zdawać sobie sprawę, iż zawsze jest piękna. Im mniej ma na sobie, tym bardziej, jednak wolał poczekać z tym wyznaniem, aż będzie mógł zsunąć z niej odzienie i z każdym kolejnym centymetrem nagiej skóry, wznosić peony na cześć jej urody – pozwól ze mną – dodał, prowadząc ją do galerii, w której byli już tylko we dwoje. Wykupił w niej wszystkie miejsca, aby nikt nie śmiał ich przeszkodzić. Faktycznie był szaleńcem, czy jedynie dbał o prywatność oraz komfort swej matki? Gdy usiedli, władczo położył dłoń na kolanie Lai, po raz kolejny przywołując na swoją twarz stonowany uśmiech. Na myśl o sztuce – rozgrywającej się na deskach teatru, czy też wysoko ponad sceną?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niespodzianki zawsze ekscytowały Laidan, będąc jedną z (nie)wielu typowo kobiecych słabości, zaraz obok otrzymywania kwiatów, drogiej biżuterii oraz nieustającej uwagi. Lubiła błyszczeć w centrum uwagi, nie miała problemu z skupionymi na sobie spojrzeniami; wręcz kwitła w błysku fleszy oraz oceniającego wzroku, doskonale poruszając się po towarzyskim świecie nawet jeśli wszyscy wokół niej liczyli na jej widowiskowe potknięcie. Przywykła do życia na świeczniku. Od dziecka wypychano ją przecież na świat, była przecież pierworodnym dzieckiem poważanego małżeństwa: jedynym dzieckiem, w dodatku ślicznym oraz utalentowanym. Chętnie zabierano ją na salony, gdzie jako złota iskierka łagodziła chłodne obyczaje Avery'ch, pokazując gościom swe dziecięce rysunki. Skradała serca zarówno dam jak i seniorów, zwłaszcza po tragicznej utracie matki, kiedy to starsi krewni czuli się w obowiązku zagwarantować dziewczynce jak najwięcej uwagi. Otrzymywała jej mnóstwo, razem z drogimi prezentami oraz podarunkami niematerialnymi: sympatia, jaką zdobyła jako młoda dziewczyna, procentowała w dorosłym życiu, pozwalając jej na rozwinięcie niemalże męskiej sieci koneksji, nie ograniczającej się tylko do przedstawicielek płci pięknej. Rozmawiała z mężczyznami jak (względnie) równy z równym, potrafiąc wykorzystać swój urok i znajomości do osiągnięcia własnych celów. Jasnych od najmłodszych lat: chciała zajmować się sztuką, przelać cały emocjonalny potencjał, jaki nosiła ze sobą razem ze słodką tajemnicą, na płótna. Tylko tak mogła obwieszczać światu swoją miłość i prawdę, która pozostawała jednak największym sekretem. Nigdy nie analizowała własnych dzieł, a kiedy inni krytycy rozpisywali się o znaczeniu malarstwa lady Avery, czytała ich wielostronicowe teksty z uśmiechem leciutkiej pogardy dla prób sprostania temu subtelnemu wyzwaniu. Nikt nie mógł zrozumieć uczuć przelanych intensywnymi barwami na białe tło, bo też nikt nie posiadał dostępu do umysłu Laidan. Nikt, oprócz Marcolfa, którego miejsce naturalnie zajął Samael.
Już nie zastanawiała się nad tym, czy to moralne, czy nie popełniła zdrady, nie protestując, gdy syn wymógł na niej dowód wierności. Tamten wieczór zniknął gdzieś za grubą mgłą tych kilkunastu lat, podczas których znów mogła rozkoszować się absolutnym szczęściem. Gdy obserwowała martwą, chłodną twarz ojca, nie sądziła, by kiedykolwiek ponownie mogła posmakować uczucia radości, ale widocznie Marcolf czuwał nad nią także po śmierci. W to chciała wierzyć: nie robili przecież nic złego, Samael tylko wypełniał nauki dziadka, nakazujące mu opiekować się swoją matką. Co też czynił z wybitnym poświęceniem, nie dopuszczając do jakiegokolwiek zwątpienia Laidan w jego intencje. Nigdy nie zawiódł jej oczekiwań, nigdy nie wykonał fałszywego kroku, nigdy nie sprawił jej bólu, stanowiąc prawdziwe oparcie i jednocześnie wyzwanie. Potrafił wysłuchać jej niepokojów, odgonić każdy rodzaj strachu oraz zaspokoić tak, jak nikt wcześniej, każde pragnienie, często nawet zanim pozwoliła sobie je wypowiedzieć. Nie zastanawiała się nad tym, czym zasłużyła na takiego mężczyznę, od którego inne kobiety nie mogły oderwać wzroku. Odpowiedź należała do tych oczywistych: była przecież idealna, pochodziła z idealnego rodu i idealnego połączenia krwi, dając życie kolejnemu pokoleniu perfekcyjnych genów. W pewnych aspektach przypominał ją samą, w innych - ukochanego Marcolfa. Nawet gdyby starała się zwalczyć to megalomańskie pożądanie i tak w końcu by mu z pewnością uległa. Więź łączącą ją z pierworodnym synem była zbyt mocna, by pozwolić jej oderwać się od pisanego im przeznaczenia. Tworzącego najpiękniejszą z możliwych opowieści, tą bajkową, gdzie przystojny książę porywa swoją księżniczkę do wieży sztuki, pozwalając jej cieszyć się wyrafinowanym przedstawieniem. Nie mogła być na niego zła za takie postawienie przed faktem dokonanym. Wtuliła się tylko ufnie w jego bok, pozwalając mu prowadzić się na wysokie piętro, do jednej z prywatnych lóż.
Kiedy zasiedli już na wygodnych fotelach, wręcz zapadła się w miękkość oparcia, na sekundę opierając głowę na ramieniu Samaela. Odetchnęła lekko, wdychając ulubioną mieszankę zapachu skóry syna oraz jego perfum, po czym przesunęła ustami po jego szyi: śpiesznie, ale na tyle mocno, by wyczuć pod wargami jego tętno. Odsunęła się zanim zdążył zareagować i wyprostowała się na miejscu już przyzwoicie, koncentrując wzrok na jego dłoni, władczo zaciśniętej na jej odsłoniętym kolanie.
- Nie pozwalasz sobie na zbyt dużo? - spytała niemalże wesoło, z ciężką do rozgraniczenia prowokacją oraz krytyką, przenosząc w końcu spojrzenie na twarz syna. - Przygarnęłam nową debiutantkę. Kontrowersyjną. To będzie naprawdę ciekawa jesienna wystawa - dodała praktycznie bez przerwy na wydech, chcąc podzielić się z Samaelem swoją radością z nowego nabytku. Radością wibrującą odrobinę niepokojem, któremu jednak bliżej było do podekscytowania niż do smutku. Na sekundę powróciła myślami do opinii Diggory'ego, któremu w zakresie sztuki ufała prawie tak samo jak sobie. - Co to za sztuka? - spytała z niejakim rozbawieniem, odwracając wzrok od uporczywego spojrzenia Samaela. Przeszywające błyski w niebieskich oczach zawsze dekoncentrowały ją wręcz nieznośnie.
Już nie zastanawiała się nad tym, czy to moralne, czy nie popełniła zdrady, nie protestując, gdy syn wymógł na niej dowód wierności. Tamten wieczór zniknął gdzieś za grubą mgłą tych kilkunastu lat, podczas których znów mogła rozkoszować się absolutnym szczęściem. Gdy obserwowała martwą, chłodną twarz ojca, nie sądziła, by kiedykolwiek ponownie mogła posmakować uczucia radości, ale widocznie Marcolf czuwał nad nią także po śmierci. W to chciała wierzyć: nie robili przecież nic złego, Samael tylko wypełniał nauki dziadka, nakazujące mu opiekować się swoją matką. Co też czynił z wybitnym poświęceniem, nie dopuszczając do jakiegokolwiek zwątpienia Laidan w jego intencje. Nigdy nie zawiódł jej oczekiwań, nigdy nie wykonał fałszywego kroku, nigdy nie sprawił jej bólu, stanowiąc prawdziwe oparcie i jednocześnie wyzwanie. Potrafił wysłuchać jej niepokojów, odgonić każdy rodzaj strachu oraz zaspokoić tak, jak nikt wcześniej, każde pragnienie, często nawet zanim pozwoliła sobie je wypowiedzieć. Nie zastanawiała się nad tym, czym zasłużyła na takiego mężczyznę, od którego inne kobiety nie mogły oderwać wzroku. Odpowiedź należała do tych oczywistych: była przecież idealna, pochodziła z idealnego rodu i idealnego połączenia krwi, dając życie kolejnemu pokoleniu perfekcyjnych genów. W pewnych aspektach przypominał ją samą, w innych - ukochanego Marcolfa. Nawet gdyby starała się zwalczyć to megalomańskie pożądanie i tak w końcu by mu z pewnością uległa. Więź łączącą ją z pierworodnym synem była zbyt mocna, by pozwolić jej oderwać się od pisanego im przeznaczenia. Tworzącego najpiękniejszą z możliwych opowieści, tą bajkową, gdzie przystojny książę porywa swoją księżniczkę do wieży sztuki, pozwalając jej cieszyć się wyrafinowanym przedstawieniem. Nie mogła być na niego zła za takie postawienie przed faktem dokonanym. Wtuliła się tylko ufnie w jego bok, pozwalając mu prowadzić się na wysokie piętro, do jednej z prywatnych lóż.
Kiedy zasiedli już na wygodnych fotelach, wręcz zapadła się w miękkość oparcia, na sekundę opierając głowę na ramieniu Samaela. Odetchnęła lekko, wdychając ulubioną mieszankę zapachu skóry syna oraz jego perfum, po czym przesunęła ustami po jego szyi: śpiesznie, ale na tyle mocno, by wyczuć pod wargami jego tętno. Odsunęła się zanim zdążył zareagować i wyprostowała się na miejscu już przyzwoicie, koncentrując wzrok na jego dłoni, władczo zaciśniętej na jej odsłoniętym kolanie.
- Nie pozwalasz sobie na zbyt dużo? - spytała niemalże wesoło, z ciężką do rozgraniczenia prowokacją oraz krytyką, przenosząc w końcu spojrzenie na twarz syna. - Przygarnęłam nową debiutantkę. Kontrowersyjną. To będzie naprawdę ciekawa jesienna wystawa - dodała praktycznie bez przerwy na wydech, chcąc podzielić się z Samaelem swoją radością z nowego nabytku. Radością wibrującą odrobinę niepokojem, któremu jednak bliżej było do podekscytowania niż do smutku. Na sekundę powróciła myślami do opinii Diggory'ego, któremu w zakresie sztuki ufała prawie tak samo jak sobie. - Co to za sztuka? - spytała z niejakim rozbawieniem, odwracając wzrok od uporczywego spojrzenia Samaela. Przeszywające błyski w niebieskich oczach zawsze dekoncentrowały ją wręcz nieznośnie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ukrywanie swoich emocji weszło Samaelowi w nawyk, jakby dyskrecję wyssał wraz z mlekiem matki. Niezmiernie rzadko poddawał się nadmiernej afirmacji, działania w afekcie uważając za pierwszy krok w stronę przepastnej porażki. Rządy uczucia nad myślą nigdy się nie sprawdzały i Avery doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bowiem i w przeszłości i jemu zdarzały się potknięcia, jakich później srodze żałował. Nauczony jednak na swych własnych błędach, nie ponawiał śmiesznych z perspektywy czasu omyłek, święcie wierząc w siłę rozumu. Będącego potęgą zdecydowanie największą – zwłaszcza w syntezie (nigdy przeciw) ze gorącymi zmysłami. Nabierane latami doświadczenie pozwoliło mu na idealne wypośrodkowanie w zachowaniu salonowym, ale i prywatnym. Nie wydestylowały się bowiem między nimi aż tak znaczne różnice – wyjątkami pozostawała wyłącznie jego rodzina oraz od niedawna i Fawley. Specjalne traktowanie dotyczyło również kobiet; prawdziwą maestrię stanowiło okazywanie (nie)jawnej pogardy dla słabszej płci przy zachowaniu iście dżentelmeńskiej kurtuazji. W duchu drwił okrutnie z tych bezmyślnych, żałosnych istot, będąc jednakowoż uśmiechniętym i szalenie uprzejmym. Z granatowych oczu Avery’ego nie znikał wszakże nigdy zimny płomień wyrachowania, jakim lustrował każdą niewiastę. Prócz swej matki, naturalnie. Laidan plasowała się na granicy między pierwiastkiem męskim i żeńskim, przedstawiając sobą jednocześnie wszystkie atrybuty kobiecości oraz zdecydowanie i błyskotliwość. Pociągającą Samaela na równi z jej ciałem – może nawet bardziej – kiedy toczył z nią rozmowy o wybitnie wysokiej treści, odczuwał przyjemność intelektualną, porównywalną do rozkoszy fizycznej, którą tak naprawdę jedynie ona potrafiła mu zapewnić.
Starał się zatem należycie odwdzięczyć, oferując matce doznania najskrytsze, jak i adorując ją w sposób całkowicie poprawny. Wręcz: przyzwoicie okazując swój respekt, wsparcie, przywiązanie oraz miłość. Lubił towarzyszyć jej na wernisażach, zabierać na spacery, a także chętnie pozwalał fotografować się razem z nią na wystawach, choć zwykle zacięcie bronił swojej prywatności. Lai była jednak tym najcudowniejszym wyjątkiem, dla którego Avery mógłby wyrzec się absolutnie wszystkiego. Wyschły, zdroworozsądkowy głos podpowiadał mu wprawdzie, iż to absolutne głupstwo, spalać się dla jednej kobiety. Była to jednak j e g o kobieta – zawłaszczyli się wzajemnie – i mogła go drążyć, kraść jego blask, odziewać w wymyślne przebrania własnych fantazji, przenikać w czułości, sięgając do warg spragnionych pocałunku. Samael do niej się modlił, pogańskim zwyczajem czyniąc przedmiotem kultu strzaskany kamień ich bluźnierczego uczucia. Rozlał cień na zetlałe cokoły dawnej wiary, sakralizując związek – oparty na wzajemnym, bezgranicznym zaufaniu – matki i syna. Bez najmniejszych skrupułów wsiąknął w trującą (poniekąd) relację, porażony absolutnym czarem Laidan, jakiego nikt nie potrafił jej odmówić. Olśniewała erudycją oraz powabem; klasą, właściwą wyłącznie arystokratkom, będąc w każdym calu perfekcyjną lady Avery. Samael doskonale rozumiał (choć z trudem je dzierżył) zachwycone spojrzenia mężczyzn, jakie przyciągała jego matka podczas każdej publicznej uroczystości. Ledwie przecież potrafił znieść widok swego rzekomego ojca (parodii mężczyzny), kiedy przyciągał do siebie Laidan i zasypywał ją komplementami. Tanimi, zgoła niewyrażającymi prawdziwej istoty ideału, jaki uosabiała. Nie wypadało jednak okazywać zazdrości wobec własnego rodziciela, a Avery’ego przed wymierzeniem sprawiedliwości Reaganowi (zasłużonej), ratowało wyłącznie oddanie matki. Pocieszał się myślą, że on na pewno nigdy takiego nie doświadczył, że nigdy go nie dostąpi, że nigdy będzie mógł cieszyć się względami Lai. Którą rozpieszczał również w ramach rekompensaty za niemożność wyrwania jej z łap troglodyty, chlubnie zwącego się jej mężem. Kiedy prowadził matkę pod rękę, wdychając zapach jej perfum, wiedział jednak, że należy wyłącznie do niego. Purpura obicia miękkich foteli nieznośnie drażniła zmysły Samaela, podsuwając niemoralne obrazy, w których zsuwał z Lai sukienkę o identycznej, głębokiej barwie. Wyobrażenia spotęgowane zostały nieoczekiwaną pieszczotą; moment zawieszenia, ciepły oddech owiewający szyję, gwałtowne wciągnięcie powietrza, wilgotne usta przesuwające się po cienkiej skórze i powrót do stanu niemalże ambiwalencji. Avery uśmiechnął się z zażenowaniem – czynami matki, czy własną reakcją? – patrząc na nią z niezwykłą czułością.
- Nie wydaje mi się – odparł poważnie, choć w jego oczach błyskały szelmowskie iskry – co jest niestosownego w zabraniu ukochanej do teatru?– spytał prowokacyjnie, nieznacznie unosząc brew. Leniwie przesuwając dłonią wzdłuż jej uda.
-Musi być naprawdę niezwykła, skoro zdecydowałaś się ją promować – rzekł, wpatrując się w Lai z ciekawością – jaki będzie główny motyw? – spytał, z błyskiem w oku, już planując kolejne oblanie sukcesu matki. Uroczyste otwarcie, bankiet, rozmowy z napuszonymi, lecz liczącymi się w świecie sztuki personami, wywiady, uwieńczone szczytem zadowolenia za zamkniętymi dla postronnych drzwiami galerii.
-Czekając na Godota – rzekł w zamyśleniu, nieśpiesznie sunąc dłonią po udzie Laidan – opowiada o ludzkim kalectwie – dodał enigmatycznie, zastanawiając się czy może delikatnie podwinąć jej suknię. Lecz czyż nie okazałby w tym momencie – o ironio – okrutnej słabości, poddając się prymitywnej, niemalże biologicznej potrzebie?
Starał się zatem należycie odwdzięczyć, oferując matce doznania najskrytsze, jak i adorując ją w sposób całkowicie poprawny. Wręcz: przyzwoicie okazując swój respekt, wsparcie, przywiązanie oraz miłość. Lubił towarzyszyć jej na wernisażach, zabierać na spacery, a także chętnie pozwalał fotografować się razem z nią na wystawach, choć zwykle zacięcie bronił swojej prywatności. Lai była jednak tym najcudowniejszym wyjątkiem, dla którego Avery mógłby wyrzec się absolutnie wszystkiego. Wyschły, zdroworozsądkowy głos podpowiadał mu wprawdzie, iż to absolutne głupstwo, spalać się dla jednej kobiety. Była to jednak j e g o kobieta – zawłaszczyli się wzajemnie – i mogła go drążyć, kraść jego blask, odziewać w wymyślne przebrania własnych fantazji, przenikać w czułości, sięgając do warg spragnionych pocałunku. Samael do niej się modlił, pogańskim zwyczajem czyniąc przedmiotem kultu strzaskany kamień ich bluźnierczego uczucia. Rozlał cień na zetlałe cokoły dawnej wiary, sakralizując związek – oparty na wzajemnym, bezgranicznym zaufaniu – matki i syna. Bez najmniejszych skrupułów wsiąknął w trującą (poniekąd) relację, porażony absolutnym czarem Laidan, jakiego nikt nie potrafił jej odmówić. Olśniewała erudycją oraz powabem; klasą, właściwą wyłącznie arystokratkom, będąc w każdym calu perfekcyjną lady Avery. Samael doskonale rozumiał (choć z trudem je dzierżył) zachwycone spojrzenia mężczyzn, jakie przyciągała jego matka podczas każdej publicznej uroczystości. Ledwie przecież potrafił znieść widok swego rzekomego ojca (parodii mężczyzny), kiedy przyciągał do siebie Laidan i zasypywał ją komplementami. Tanimi, zgoła niewyrażającymi prawdziwej istoty ideału, jaki uosabiała. Nie wypadało jednak okazywać zazdrości wobec własnego rodziciela, a Avery’ego przed wymierzeniem sprawiedliwości Reaganowi (zasłużonej), ratowało wyłącznie oddanie matki. Pocieszał się myślą, że on na pewno nigdy takiego nie doświadczył, że nigdy go nie dostąpi, że nigdy będzie mógł cieszyć się względami Lai. Którą rozpieszczał również w ramach rekompensaty za niemożność wyrwania jej z łap troglodyty, chlubnie zwącego się jej mężem. Kiedy prowadził matkę pod rękę, wdychając zapach jej perfum, wiedział jednak, że należy wyłącznie do niego. Purpura obicia miękkich foteli nieznośnie drażniła zmysły Samaela, podsuwając niemoralne obrazy, w których zsuwał z Lai sukienkę o identycznej, głębokiej barwie. Wyobrażenia spotęgowane zostały nieoczekiwaną pieszczotą; moment zawieszenia, ciepły oddech owiewający szyję, gwałtowne wciągnięcie powietrza, wilgotne usta przesuwające się po cienkiej skórze i powrót do stanu niemalże ambiwalencji. Avery uśmiechnął się z zażenowaniem – czynami matki, czy własną reakcją? – patrząc na nią z niezwykłą czułością.
- Nie wydaje mi się – odparł poważnie, choć w jego oczach błyskały szelmowskie iskry – co jest niestosownego w zabraniu ukochanej do teatru?– spytał prowokacyjnie, nieznacznie unosząc brew. Leniwie przesuwając dłonią wzdłuż jej uda.
-Musi być naprawdę niezwykła, skoro zdecydowałaś się ją promować – rzekł, wpatrując się w Lai z ciekawością – jaki będzie główny motyw? – spytał, z błyskiem w oku, już planując kolejne oblanie sukcesu matki. Uroczyste otwarcie, bankiet, rozmowy z napuszonymi, lecz liczącymi się w świecie sztuki personami, wywiady, uwieńczone szczytem zadowolenia za zamkniętymi dla postronnych drzwiami galerii.
-Czekając na Godota – rzekł w zamyśleniu, nieśpiesznie sunąc dłonią po udzie Laidan – opowiada o ludzkim kalectwie – dodał enigmatycznie, zastanawiając się czy może delikatnie podwinąć jej suknię. Lecz czyż nie okazałby w tym momencie – o ironio – okrutnej słabości, poddając się prymitywnej, niemalże biologicznej potrzebie?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała wrażenie, że ostatnimi czasy jej nastrój pozostaje widowiskowo zamknięty w dwóch skrajnościach absolutnej manii i bezdennej depresji. Częściej na jej twarzy gościł zadowolony uśmiech a sama Laidan czuła się najwspanialszą królową jaką wydała angielska ziemia, jednakże ostre fazy głębokiego smutku były na tyle silne, by wyrównać sporadyczność ich występowania. Między szczęściem a rozpaczą nie było stanu pośredniego, nie istniała bezpieczna normalność, ta słodka, cicha nisza, w której rozwijała się przeciętność. W ogóle nie tęskniła jednak za tą żałosną w swym braku bodźców codziennością, za młodością, która owszem, niosła ze sobą przyjemne doznania, ale w większości zawdzięczała je komuś innemu. Ojcu, towarzystwu, dzieciom, mężowi; niektórych z tego grona kochała do szaleństwa, jednak dopiero teraz, gdy dojrzała, mogła poczuć się absolutnie szczęśliwa z samą sobą. Pracując na swój własny rachunek. Spełniając swoje marzenia. Dbając o swoje potrzeby. Prowadząc swoje życie, kiedyś poświęcane wyłącznie spełnianiu poszczególnych zachcianek społeczeństwa, wpychających ją w rolę córki, żony i matki. Z wiekiem może i traciła na znaczeniu w tym skoncentrowanym na młodości świecie, co niejednokrotnie było przyczyną jej smutku, ale mogła zapłacić taką cenę za podejmowanie własnych decyzji. Stała się samodzielna, świadoma swoich niezliczonych zalet, ba, zaakceptowała nawet słabości, czyniąc z nich swoją wewnętrzną siłę. Śmiało mogła konkurować z mężczyznami na polu biznesu, nieustępliwie broniła swojej niepodległości w kontaktach z szowinistycznymi arystokratami starszej daty a przy tym wszystkim nie straciła uroku idealnej przedstawicielki szlachty. Zachowanie tego złotego środka nie było łatwe, okupiła swoje szczęście wieloma latami ciężkich doświadczeń, będących jednak pyłem w porównaniu do rozpierającej ją obecnie radości.
Naiwnej, zapewne chwilowej - czyż nie powinna rozpaczać nad rychłym małżeństwem Samaela i nieuchronnością swojej starości? - i ulotnej, lecz zarazem pięknej. Zamierzała chwytać chwilę, czerpać jak najwięcej z tej przyjemnej niespodzianki, ufundowanej przez mężczyznę, który kochał ją całe życie. C a ł e ż y c i e. Żaden adorator nie mógł równać się z jej synem, żaden rycerz na białym aetonanie, nawet ten rozcinający gardło jej męża sprawnym zaklęciem, nie mógłby liczyć na takie uczucie, jakie Laidan żywiła do swego pierworodnego. Kochała go tak mocno, że potrafiła zahamować duszącą zaborczość, każącą odseparować Samaela od każdej kobiety, jaką mógłby napotkać na swojej drodze. Wspierała go w pierwszym małżeństwie, teraz już doskonale rozumiejąc szaleńczy ból Marcolfa, gdy ten oddawał ją w posiadanie Reaganowi, wspierała go więc i teraz, gdy ponownie miał stanąć na ślubnym kobiercu. Najchętniej odwlekałaby ten moment w nieskończoność, ale nie była przecież strachliwym dziewczątkiem. Dzielnie stawiała czoła każdej trudności a jej jedyną bronią było całkowite zaufanie Samaelowi. Wierzyła w to, że jest jedyną bez żadnych wątpliwości. Jakże mogłaby je mieć, skoro ten ideał mężczyzny pożądał właśnie jej, okazując to przy każdej okazji?
Żeby poczuć jego pragnienie nie potrzebowała zmysłów; jego spojrzenie muskało jej skórę mocniej od dłoni a magnetyczne przyciąganie pulsowało pomiędzy ich ciałami nieznośną tęsknotą. Powinni się już sobą znudzić: ileż razy drżała z zaspokojenia w jego ramionach? Ile razy czuła na sobie jego niecierpliwe dłonie? Czas nie niweczył ich powiązania a wręcz przeciwnie, podsycał je na nowo, zamieniając nawet znane scenariusze w te czytane po raz pierwszy. Wspólna wizyta w teatrze także nie była tą pierwszą, ale Laidan i tak kompletnie poddawała się urokowi chwili, pozwalając sobie na czułość. Dużo subtelniejszą niż władcze gesty Samaela, jakby tylko w zaciszu prywatnej loży, ponad głowami widowni, mógł naznaczać ją jako swoją. Zazwyczaj mu na to pozwalała, ale dziś czuła się dziwnie - paradoksalnie w swym szczęściu - niespokojna. Położyła smukłe palce na jego ręce, zdecydowanie przytrzymując ją w względnie przyzwoitym miejscu, chociaż z pewnością w jej oczach mógł zobaczyć pragnienie całkiem innej fizycznej aktywności. Rozchylenia ud jeszcze bardziej, w niemym oczekiwaniu na jego pieszczotę?
- Niestosownym jest brutalne przekraczanie granic moralności - zadeklamowała formułkę każdej grzecznej pensjonarki, nie przestając jednak uśmiechać się do niego lekko. Przesunęła powoli krwistoczerwonym paznokciem po jego ręce, dalej jednak w pewnym stopniu kontrolując jego natarczywość. Jednocześnie pobudzającą ją i frustrującą. - O tym też będzie jesienna wystawa - dodała po sekundzie przerwy, przesuwając wzrok z jego przystojnej twarzy na scenę w oddali. - O pożądaniu - dodała powolnym, lecz słyszalnie podekscytowanym tonem. Sama perspektywa wystawy - jeszcze znacznie oddalonej w czasie - szczerze ją cieszyła, dekorując dzisiejsze idealne popołudnie. W idealnym towarzystwie; czuła i wręcz słyszała oddech Samaela a jego ciepła dłoń ciągle spoczywała na jej udzie. Drażniąco - w każdym z aspektów. - Czyli także o ciężkim kalectwie w braku kontroli nad swoimi popędami - zakończyła ocierając się o subtelną kpinę, jaką powinna posłać prosto w jego usta. Patrzyła jednak ciągle przed siebie, jakby skupiona na dopiero rozpoczynającym się spektaklu. Nie drążyła tematu, wolała przekonać się sama o wartości sztuki, w końcu uważała się - niezwykle arogancko i zapewne mylnie - za ekspertkę.
Naiwnej, zapewne chwilowej - czyż nie powinna rozpaczać nad rychłym małżeństwem Samaela i nieuchronnością swojej starości? - i ulotnej, lecz zarazem pięknej. Zamierzała chwytać chwilę, czerpać jak najwięcej z tej przyjemnej niespodzianki, ufundowanej przez mężczyznę, który kochał ją całe życie. C a ł e ż y c i e. Żaden adorator nie mógł równać się z jej synem, żaden rycerz na białym aetonanie, nawet ten rozcinający gardło jej męża sprawnym zaklęciem, nie mógłby liczyć na takie uczucie, jakie Laidan żywiła do swego pierworodnego. Kochała go tak mocno, że potrafiła zahamować duszącą zaborczość, każącą odseparować Samaela od każdej kobiety, jaką mógłby napotkać na swojej drodze. Wspierała go w pierwszym małżeństwie, teraz już doskonale rozumiejąc szaleńczy ból Marcolfa, gdy ten oddawał ją w posiadanie Reaganowi, wspierała go więc i teraz, gdy ponownie miał stanąć na ślubnym kobiercu. Najchętniej odwlekałaby ten moment w nieskończoność, ale nie była przecież strachliwym dziewczątkiem. Dzielnie stawiała czoła każdej trudności a jej jedyną bronią było całkowite zaufanie Samaelowi. Wierzyła w to, że jest jedyną bez żadnych wątpliwości. Jakże mogłaby je mieć, skoro ten ideał mężczyzny pożądał właśnie jej, okazując to przy każdej okazji?
Żeby poczuć jego pragnienie nie potrzebowała zmysłów; jego spojrzenie muskało jej skórę mocniej od dłoni a magnetyczne przyciąganie pulsowało pomiędzy ich ciałami nieznośną tęsknotą. Powinni się już sobą znudzić: ileż razy drżała z zaspokojenia w jego ramionach? Ile razy czuła na sobie jego niecierpliwe dłonie? Czas nie niweczył ich powiązania a wręcz przeciwnie, podsycał je na nowo, zamieniając nawet znane scenariusze w te czytane po raz pierwszy. Wspólna wizyta w teatrze także nie była tą pierwszą, ale Laidan i tak kompletnie poddawała się urokowi chwili, pozwalając sobie na czułość. Dużo subtelniejszą niż władcze gesty Samaela, jakby tylko w zaciszu prywatnej loży, ponad głowami widowni, mógł naznaczać ją jako swoją. Zazwyczaj mu na to pozwalała, ale dziś czuła się dziwnie - paradoksalnie w swym szczęściu - niespokojna. Położyła smukłe palce na jego ręce, zdecydowanie przytrzymując ją w względnie przyzwoitym miejscu, chociaż z pewnością w jej oczach mógł zobaczyć pragnienie całkiem innej fizycznej aktywności. Rozchylenia ud jeszcze bardziej, w niemym oczekiwaniu na jego pieszczotę?
- Niestosownym jest brutalne przekraczanie granic moralności - zadeklamowała formułkę każdej grzecznej pensjonarki, nie przestając jednak uśmiechać się do niego lekko. Przesunęła powoli krwistoczerwonym paznokciem po jego ręce, dalej jednak w pewnym stopniu kontrolując jego natarczywość. Jednocześnie pobudzającą ją i frustrującą. - O tym też będzie jesienna wystawa - dodała po sekundzie przerwy, przesuwając wzrok z jego przystojnej twarzy na scenę w oddali. - O pożądaniu - dodała powolnym, lecz słyszalnie podekscytowanym tonem. Sama perspektywa wystawy - jeszcze znacznie oddalonej w czasie - szczerze ją cieszyła, dekorując dzisiejsze idealne popołudnie. W idealnym towarzystwie; czuła i wręcz słyszała oddech Samaela a jego ciepła dłoń ciągle spoczywała na jej udzie. Drażniąco - w każdym z aspektów. - Czyli także o ciężkim kalectwie w braku kontroli nad swoimi popędami - zakończyła ocierając się o subtelną kpinę, jaką powinna posłać prosto w jego usta. Patrzyła jednak ciągle przed siebie, jakby skupiona na dopiero rozpoczynającym się spektaklu. Nie drążyła tematu, wolała przekonać się sama o wartości sztuki, w końcu uważała się - niezwykle arogancko i zapewne mylnie - za ekspertkę.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Avery był przekonany, iż potrafi funkcjonować samodzielnie i nie potrzebuje absolutnie nikogo. Zanurzony we własnym uwielbieniu praktycznie nie zauważał ludzi u swych stóp, których mijał z równą obojętnością, jak pokryte kurzem drobiazgi w zaniedbanym antykwariacie. Nie zaszczycając nawet spojrzeniem, w końcu pozostawali boleśnie przeciętni, sztampowi, kompletnie nieinteresujący. I co najważniejsze, niereprezentujący sobą absolutnie nic. W minimalnym ułamku maluczkich człowieczków płynęła błękitna krew, z którego zaś jeszcze mizerniejszą część stanowiły osoby światłe. Obserwując zgniliznę oraz postępując degrengoladę, Samael wysnuwał prosty wniosek: doskonale czułby się samotnie.
Własne towarzystwo było mu wszak najmilszym. Nie traktował również samotności w kategoriach kary – prędzej nagrody, chroniącej go skutecznie przed niepożądanymi kontaktami z trędowatym (w jego mniemaniu) społeczeństwem. Nie musiałby znosić przeraźliwego jazgotu błahych rozmów, trywialnych plotek rozbrzmiewających z każdej strony, kobiecych głupotek wywołujących migrenę, czy wulgarnych zaczepek okrzepłych mężczyzn. Odosobnienie działało na Samaela wręcz kojąco. Cisza, renonsująca przyjemnym spokojem była dlań obietnicą spędzenia perfekcyjnego dnia. Bez żadnych, nawet najmniejszych intruzów, którzy mogliby zakłócić mu odpoczynek – lub co bardziej prawdopodobne – skomplikowane procesy myślowe. Fakt nad wyraz interesujący; czasami wiedza bywała przytłaczająca i potrzebował od niej odskoczni. Trapiące myśli, frustrujące problemy wyjątkowo głośno dawały o sobie znać, przypominając i dopominając się uwagi. Nieustannej. Paradoksalnie większość z nich uciekała nie w stronę idei, a osoby. Udowadniając Avery’emu, iż omylił się w swym osądzie i że wcale nie jest samowystarczalny oraz niezależny od nikogo. Uzależniony – owszem, od jednego z najmocniejszych, a także najgroźniejszych narkotyków, jakie istniały.
Od kobiety?
Stanowiłoby to dla Samaela porażkę, spektakularny upadek ze szczytu, na miarę Ikara, który wzleciał za blisko Słońca. Wyjątkowo trafne porównanie w konwencji Lai, która przecież była jego najjaśniejszą gwiazdą, najsilniejszą żądzą i największą słabością. Wyzwolenie prawdy nie okazało się takie skomplikowane, zdecydowanie trudniejsze okazało się panowanie nad tym, by owa świadomość (włącznie z pożądaniem) nie wyrwały się spod kontroli. Zauważał, iż z biegiem lat było mu coraz trudniej z tym walczyć i że stopniowo przestawał oddzielać ją od siebie, traktując ich jako jedność. Idealny dualizm dwóch bratnich dusz, splecionych ze sobą więzami najtrwalszymi, zdolnymi do przetrwania każdego kataklizmu. Tej lawy nie wyziębiłoby nawet i sto lat separacji, czyniąc ich jeszcze silniejszymi i pewniejszymi. Może również zdesperowanymi? Przy matce Avery odczuwał wszystkie emocje oraz bodźce po tysiąckroć intensywniej, jakby rekompensując sobie swoją zwyczajową ambiwalencję. Tęsknotą, pragnieniem i zazdrością, które targały Samaelem i elektryzowały jego skórę, kiedy tylko wspomniał matkę. Złociste promienie wplecione w jej włosy i aksamit nocnego nieba odbijającego się w oczach były absolutnym rozstrzygnięciem nieudowodnionego dotychczas twierdzenia. Dowodem wystarczającym, by Avery dobrowolnie udał się na banicję ze ścieżki moralności, zbaczając ku rozważaniu nad własnymi namiętnościami.
Zbyt silnymi, by im nie ulec.
Zbyt silnymi, by je zaspokoić.
Ostudzone zmysły nie ochłodziły szału, który ogarniał go za każdym razem, kiedy powietrze przecinał śpiewny głos Lai, a wokół wyczuwalna stawała się woń jej perfum. Czerwone sukienki wstrząsały jego nerwami, a on wciąż reagował wybitnie niepoprawnie. Znał ją, lecz wciąż pogrążał się w słodkiej niewiedzy – jednocześnie zatrważającej i rozbudzającej, kiedy pragnął poznawać ją całą. Ciało na równi z myślami; uwielbiał je odgadywać, gdy trzymał matkę w ramionach i wymieniali się krótkimi, urywanymi oddechami i mglistymi spojrzeniami. Naglącymi do próby odnalezienia kresu nieskończoności. Który został jednak wyraźnie zarysowany słowami (sprzecznymi z myślą?) Laidan. Paznokcie wbijające się w rękę Avery’ego powinny go zachęcić, jednakże postanowił odpuścić (zagrać na zwłokę?) i zaniechać czynów niemoralnych.
-Brutalne? – spytał lekko, uśmiechając się do niej. Beztrosko, niemalże chłopięco, jakby udało mu się uniknąć kary za dziecięcy wybryk. Reprymenda zamiast go poskromić, podziałała jak katalizator (na razie), znajdując odbicie w szaleńczo pędzących myślach Samaela. Skoncentrowanych wyłącznie na Laidan, w którą wpatrywał się intensywnie pociemniałymi z pożądania oczami, szukając sygnałów, iż ona pragnie go w tej chwili równie mocno.
- Zaprezentujesz również swoje prace? – spytał, prawie nonszalancko, jednakże z wyczuwalną nutką ekscytacji. Podobną tej, słyszalną w głosie jego matki – spowodowaną wyłącznie perspektywą rychłego wernisażu czy i on miał w tym swój udział? Przesunął swą rękę w y ż e j, podwijając lekko sukienkę Lai, niemo potwierdzając jej stwierdzenie (i nie żałując), po czym niemal natychmiast się wycofał. Podniósł do ust jej dłoń, aby złożyć na niej miękki pocałunek, następnie opuszczając ją bezwiednie na oparcie między ich fotelami i przenosząc uwagę na scenę. Gdzie całkiem przypadkowo, aktorzy wypowiadali kwestię o erekcji?
Własne towarzystwo było mu wszak najmilszym. Nie traktował również samotności w kategoriach kary – prędzej nagrody, chroniącej go skutecznie przed niepożądanymi kontaktami z trędowatym (w jego mniemaniu) społeczeństwem. Nie musiałby znosić przeraźliwego jazgotu błahych rozmów, trywialnych plotek rozbrzmiewających z każdej strony, kobiecych głupotek wywołujących migrenę, czy wulgarnych zaczepek okrzepłych mężczyzn. Odosobnienie działało na Samaela wręcz kojąco. Cisza, renonsująca przyjemnym spokojem była dlań obietnicą spędzenia perfekcyjnego dnia. Bez żadnych, nawet najmniejszych intruzów, którzy mogliby zakłócić mu odpoczynek – lub co bardziej prawdopodobne – skomplikowane procesy myślowe. Fakt nad wyraz interesujący; czasami wiedza bywała przytłaczająca i potrzebował od niej odskoczni. Trapiące myśli, frustrujące problemy wyjątkowo głośno dawały o sobie znać, przypominając i dopominając się uwagi. Nieustannej. Paradoksalnie większość z nich uciekała nie w stronę idei, a osoby. Udowadniając Avery’emu, iż omylił się w swym osądzie i że wcale nie jest samowystarczalny oraz niezależny od nikogo. Uzależniony – owszem, od jednego z najmocniejszych, a także najgroźniejszych narkotyków, jakie istniały.
Od kobiety?
Stanowiłoby to dla Samaela porażkę, spektakularny upadek ze szczytu, na miarę Ikara, który wzleciał za blisko Słońca. Wyjątkowo trafne porównanie w konwencji Lai, która przecież była jego najjaśniejszą gwiazdą, najsilniejszą żądzą i największą słabością. Wyzwolenie prawdy nie okazało się takie skomplikowane, zdecydowanie trudniejsze okazało się panowanie nad tym, by owa świadomość (włącznie z pożądaniem) nie wyrwały się spod kontroli. Zauważał, iż z biegiem lat było mu coraz trudniej z tym walczyć i że stopniowo przestawał oddzielać ją od siebie, traktując ich jako jedność. Idealny dualizm dwóch bratnich dusz, splecionych ze sobą więzami najtrwalszymi, zdolnymi do przetrwania każdego kataklizmu. Tej lawy nie wyziębiłoby nawet i sto lat separacji, czyniąc ich jeszcze silniejszymi i pewniejszymi. Może również zdesperowanymi? Przy matce Avery odczuwał wszystkie emocje oraz bodźce po tysiąckroć intensywniej, jakby rekompensując sobie swoją zwyczajową ambiwalencję. Tęsknotą, pragnieniem i zazdrością, które targały Samaelem i elektryzowały jego skórę, kiedy tylko wspomniał matkę. Złociste promienie wplecione w jej włosy i aksamit nocnego nieba odbijającego się w oczach były absolutnym rozstrzygnięciem nieudowodnionego dotychczas twierdzenia. Dowodem wystarczającym, by Avery dobrowolnie udał się na banicję ze ścieżki moralności, zbaczając ku rozważaniu nad własnymi namiętnościami.
Zbyt silnymi, by im nie ulec.
Zbyt silnymi, by je zaspokoić.
Ostudzone zmysły nie ochłodziły szału, który ogarniał go za każdym razem, kiedy powietrze przecinał śpiewny głos Lai, a wokół wyczuwalna stawała się woń jej perfum. Czerwone sukienki wstrząsały jego nerwami, a on wciąż reagował wybitnie niepoprawnie. Znał ją, lecz wciąż pogrążał się w słodkiej niewiedzy – jednocześnie zatrważającej i rozbudzającej, kiedy pragnął poznawać ją całą. Ciało na równi z myślami; uwielbiał je odgadywać, gdy trzymał matkę w ramionach i wymieniali się krótkimi, urywanymi oddechami i mglistymi spojrzeniami. Naglącymi do próby odnalezienia kresu nieskończoności. Który został jednak wyraźnie zarysowany słowami (sprzecznymi z myślą?) Laidan. Paznokcie wbijające się w rękę Avery’ego powinny go zachęcić, jednakże postanowił odpuścić (zagrać na zwłokę?) i zaniechać czynów niemoralnych.
-Brutalne? – spytał lekko, uśmiechając się do niej. Beztrosko, niemalże chłopięco, jakby udało mu się uniknąć kary za dziecięcy wybryk. Reprymenda zamiast go poskromić, podziałała jak katalizator (na razie), znajdując odbicie w szaleńczo pędzących myślach Samaela. Skoncentrowanych wyłącznie na Laidan, w którą wpatrywał się intensywnie pociemniałymi z pożądania oczami, szukając sygnałów, iż ona pragnie go w tej chwili równie mocno.
- Zaprezentujesz również swoje prace? – spytał, prawie nonszalancko, jednakże z wyczuwalną nutką ekscytacji. Podobną tej, słyszalną w głosie jego matki – spowodowaną wyłącznie perspektywą rychłego wernisażu czy i on miał w tym swój udział? Przesunął swą rękę w y ż e j, podwijając lekko sukienkę Lai, niemo potwierdzając jej stwierdzenie (i nie żałując), po czym niemal natychmiast się wycofał. Podniósł do ust jej dłoń, aby złożyć na niej miękki pocałunek, następnie opuszczając ją bezwiednie na oparcie między ich fotelami i przenosząc uwagę na scenę. Gdzie całkiem przypadkowo, aktorzy wypowiadali kwestię o erekcji?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym bogatym budynku, wyłożonym drogim aksamitem i obsypanym złotymi zdobieniami, Laidan czuła się jak w domu. Nie ze względu na luksus, przebijający z każdego szczegółu wykonanych na zamówienie foteli czy płaskorzeźb, zerkających na widzów ze ścian przestronnych korytarzu. Avery przywykła do takich drobiazgów, wychowana w przepychu, co prawda dużo surowszym - nie dla jej rodu były czcze, przyziemne igraszki ze zdobieniami - ale jednak sprawiającym, że uznawała wystawny styl za coś oczywistego. To atmosfera opery poruszała w Lai struny odpowiedzialne za nostalgię za rodzinną posiadłością. Uwielbiała sztukę a co za tym idzie jej świątynia stanowiła naturalne miejsce przebywania, kojąc lęki i rozdmuchując niepokoje. Tylko w marmurowych holach muzeów, w miękkim fotelu teatrów czy w loży opery czuła się w pewien zaskakująco miły sposób nieważna. Na zewnątrz kroczyła z arogancko zadartą głową, emanując wpojoną jej poprzez wychowanie megalomanią, którą ograniczały tylko konwenanse skromności, narzucone przez pruderyjne społeczeństwo, jednak w miejscach świętych potrafiła niemalże pokornie pochylić głowę przed czymś większym od niej. Potężniejszym. Prawie na równi z targającymi ją namiętnościami, posiadającymi wiele wspólnego z umiłowaniem sztuki. W idealnym ciele syna widziała przecież klasyczne rzeźby o równie perfekcyjnych proporcjach. W jego roziskrzonych oczach odbijały się te same emocje, szarpiące dłońmi ekspresjonistów, przelewających obiektywną prawdę wzroku na płótna, barwione najintensywniejszymi kolorami. W każdym słowie, w każdym geście, w każdym na wpół kpiącym na wpół czułym uśmiechu Samaela mogła dostrzec to, co pokochała w nieoczywistym światku kultury wysokiej. Zachwyt, wywołujący przyjemne drżenie, który odczuwała w jego obecności, wydawał się najnaturalniejszym uczuciem pod słońcem. Ich syn stanowił przecież arcydzieło a mówiąc językiem współczesnym: długoletni projekt, przynoszący z każdym rokiem całkiem nowe doznania. Rozczulał ją jako słodkie niemowlę, bawił w niesfornym czasie dzieciństwa, wzruszał osiągając wiek młodzieńczy i w końcu stawiał jej całe jestestwo w nieśmiertelnym ogniu, osiągając dorosłość. Na jej oczach, w jej ramionach, zaciśniętych wtedy w paroksyzmie strachu i szczątkowej skruchy. Broniła się przecież przed tamtym dowodem miłości, chociaż teraz, z perspektywy lat, uznawała swoje zachowanie za bezsensowne. Co mogło być wynikiem absolutnego wyzbycia się moralności. Nie mogła przecież bardziej złamać boskich przykazań, mocniej wejść w to fatum, popychające ją ku własnemu dziecku. Bratu? Mężczyźnie; tylko to liczyło się od tej pulsującej pożądaniem dekady, kiedy to cała oddała się sztuce. Ciągnąc za sobą w otchłań umiłowanego Samaela.
Od zawsze chciała przecież, by odziedziczył po niej tą wrażliwość na piękno, na bodźce płynące z prawdziwych arcydzieł, na cały zewnętrzy świat, który został stworzony tylko po to, by im służyć i zaspokajać estetyczne potrzeby. Zaślepiona miłością nie zauważała, że wykreowana przez nią podatność na podszepty zmysłów, skręca w niepokojącym kierunku. Sam odnajdywał piękno w cierpieniu innych, w bólu, w strachu - Laidan nigdy nie doświadczyła ich z jego ręki, pozostawała więc w dystansie do rozwijającej się psychozy syna, podejrzewając jej istnienie ale nie robiąc nic by ją ukrócić. Rozumiała jego potrzebę doznania totalnego i dopóki nie przekraczał nieopisanej, świętej granicy - wierności Lai i zasadom rodu - mogła go tylko niewerbalnie wspierać. Coraz mniej konkretnie; oddalał się od niej w świat mężczyzn, rówieśników, nowych przyjaciół i czasami, w chwilach przejmującego smutku, z trudem hamowała żałosne pragnienie zagarnięcia go tylko dla siebie na dobre. Udawało jej się jednak wyciszać zaborczość - zawsze przecież do niej wracał, zawsze tak samo głodny kontaktu, zawsze z tym samym pragnieniem wypisanym w granatowych tęczówkach, jedynym genetycznym przypomnieniu o tym, że jest jej synem.
Nie o tym jednak myślała, słysząc jego przytłumiony śmiech i dzielnie wytrzymując intensywne spojrzenie, które przerwała jednak szybko, powracając wzrokiem do sceny. Zaintrygowana nowatorskim przedstawieniem utworu albo pragnąca ukryć prawdziwe myśli, wypełniające jej głowę zdecydowanie bardziej kontrowersyjnymi obrazami. Nasilającymi się, gdy bezpardonowo przesuwał ciepłymi palcami po jej nagle odkrytej skórze, kończąc pieszczotę jeszcze za nim na dobre się zaczęła. Spomiędzy krwistoczerwonych warg nie wyrwało się jednak żadne westchnienie a granatowe oczy Laidan ciągle wbijały się gdzieś w kierunku będącej dużo niżej widowni. - Raczej nie, oddam głos debiutantom, bo cóż stateczna małżonka i oddana matka może wiedzieć o pożądaniu? - odparła niemalże spokojnie; zdradzało ją tylko lekkie drżenie ciepłego tonu, które mógł rozpoznać wyłącznie Samael.
Od zawsze chciała przecież, by odziedziczył po niej tą wrażliwość na piękno, na bodźce płynące z prawdziwych arcydzieł, na cały zewnętrzy świat, który został stworzony tylko po to, by im służyć i zaspokajać estetyczne potrzeby. Zaślepiona miłością nie zauważała, że wykreowana przez nią podatność na podszepty zmysłów, skręca w niepokojącym kierunku. Sam odnajdywał piękno w cierpieniu innych, w bólu, w strachu - Laidan nigdy nie doświadczyła ich z jego ręki, pozostawała więc w dystansie do rozwijającej się psychozy syna, podejrzewając jej istnienie ale nie robiąc nic by ją ukrócić. Rozumiała jego potrzebę doznania totalnego i dopóki nie przekraczał nieopisanej, świętej granicy - wierności Lai i zasadom rodu - mogła go tylko niewerbalnie wspierać. Coraz mniej konkretnie; oddalał się od niej w świat mężczyzn, rówieśników, nowych przyjaciół i czasami, w chwilach przejmującego smutku, z trudem hamowała żałosne pragnienie zagarnięcia go tylko dla siebie na dobre. Udawało jej się jednak wyciszać zaborczość - zawsze przecież do niej wracał, zawsze tak samo głodny kontaktu, zawsze z tym samym pragnieniem wypisanym w granatowych tęczówkach, jedynym genetycznym przypomnieniu o tym, że jest jej synem.
Nie o tym jednak myślała, słysząc jego przytłumiony śmiech i dzielnie wytrzymując intensywne spojrzenie, które przerwała jednak szybko, powracając wzrokiem do sceny. Zaintrygowana nowatorskim przedstawieniem utworu albo pragnąca ukryć prawdziwe myśli, wypełniające jej głowę zdecydowanie bardziej kontrowersyjnymi obrazami. Nasilającymi się, gdy bezpardonowo przesuwał ciepłymi palcami po jej nagle odkrytej skórze, kończąc pieszczotę jeszcze za nim na dobre się zaczęła. Spomiędzy krwistoczerwonych warg nie wyrwało się jednak żadne westchnienie a granatowe oczy Laidan ciągle wbijały się gdzieś w kierunku będącej dużo niżej widowni. - Raczej nie, oddam głos debiutantom, bo cóż stateczna małżonka i oddana matka może wiedzieć o pożądaniu? - odparła niemalże spokojnie; zdradzało ją tylko lekkie drżenie ciepłego tonu, które mógł rozpoznać wyłącznie Samael.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za młodu, kiedy jeszcze jako nieukształtowany młokos nawdychał się Shakespeare’a nosił jeszcze w sercu okruchy wiary w idealną miłość. Obecnie zostały już niej jedynie nadpalone zgliszcza, nadwątlone kolejnymi pokoleniami poetów, w pięknych słowach opiewających – prawdę. Z słodkiej wizji brytyjskiego dramaturga pozostał wyłącznie jeden aspekt, który ciągle był Samaelowi w pewien sposób bliski. Miłość aż po grób – zdolna pociągnąć na sam dół wyłącznie swoją intensywnością. Która pożerała go już przeszło dekadę, odkąd (nie)rozważnie sięgnął po zakazany owoc. Warty wygnania z Raju, bowiem dopiero wówczas przed Averym otworzyły się jego podwoje. Luksusy nie były istotne wobec poznania, jakie stało się jego udziałem. Odtąd patrzył na świat inaczej, szerzej, pozbawiony wszelkich ograniczeń, nałożonych przez samowładnych panów ziemi.
Unosił go artyzm, ten sam, który zaszczepiła w nim matka, ten sam, jaki oboje uosabiali. We własnym wydaniu swojej sztuki płonęli feerią barw niczym parlament Turnera pochłaniany przez języki ognia. Zostali dzięki temu wywyższeni, będąc bliżej zrozumienia zagadnień metafizycznych niż ktokolwiek przed nimi. Zatopieni w pogańskiej, bluźnierczej ars amandi nie tylko odkrywali sekrety, ale również dokonywali czynów, na jakie przed nastaniem ich ery nie poważył się nikt.
Nie musiał zastanawiać się nad moralnością tej miłości, wydestylowanej z chirurgiczną precyzją i odcinającej od wszelkich powiązań. Rodzinnych, genetycznych, jakichkolwiek, bo przecież należeli tylko i wyłącznie do siebie. Gdzieś obok mogły ścierać się dwa światy, toczyć wojny, wybuchać konflikty pożerające miliony ofiary, ale tak przyziemne sprawy nie dotknęłyby ich w zupełności. Nawet drobinka przeciętności nie zdołałaby się przebić przez rozpościerający się nad nimi klosz, parawan utkany z wyjątkowości oraz niepowtarzalności łączącego ich uczucia. Samael żywił przekonanie, iż żadna matka nie była równie oddana swemu synowi, a żaden syn równie wierny swej matce, jak oni sobie nawzajem. Tworząc archetyp paradoksalnie tworzący i przeczący najzdrowszą relację pod słońcem. Jednocześnie brutalnie sprzeniewierzającą się przykazaniom (prócz czwartego) jak i praktycznie co do joty, wypełniając to najpiękniejsze, przykazanie miłości.
Avery nie miał wątpliwości, iż według boskiego (?) werdyktu zasłuży sobie na piekło, jednakowoż sądził, iż jest ono warte swej ceny. Odbieranej tutaj, t e r a z, przez wspaniałe dziesięciolecie, które miało przerodzić się w niezapomnianą wieczność. Mógł cierpieć męki oraz wymyślne katusze, ale obecnie naprawdę czuł, że ż y ł. Mocno, zachłannie, aby wycisnąć z egzystencji wszystkie soki, zdobyć każdy element, który był zabroniony rodzajowi ludzkiemu, a on w swej arogancji zdecydował się po niego sięgnąć. Udawało mu się to – widział cud narodzin i cud śmierci, słyszał płacz nowonarodzonego niemowlęcia i agonalne jęki ledwo dyszącej kobiety, patrzył na łzy szczęścia oraz wzruszenia i słone krople goryczy, czuł pocałunki niewinne i płomienne, gorące, pożądliwe. Spektrum emocji dotyczyło wyłącznie Laidan, z którą był związany niemalże każdym wspomnieniem. Zresztą nie tylko – gwałtownością, cierpliwością oraz boleśnie zwyczajną i ludzką (nabierającą jednak znamion boskich) miłością. Była mu wszystkim i niczym, obiektem uczuciowego kultu oraz cielesnego wyzwolenia, jakie ubierał we wzniosłe słowa, uświęcając każdy ich akt. Nieważne, gdzie się znajdowali, nieważne kto im towarzyszył, nieważne ile czasu ze sobą spędzili, ponieważ Avery nadal pragnął jej tak samo, jak z chwilą pierwszego posmakowania kobiety. Duszna teatralna loża nie powinna stanowić przeszkody, gdy oczy wszystkich widzów skierowane zostały na scenę. Któż zwróciłby uwagę na jeden z balkonów i dwie sylwetki, których cienie rzucałyby sugestywne cienie?
Ludzie nie potrafili patrzeć, więc Samael czuł się bezkarny i śmiało sięgnąłby po ciało Laidan, ale zbyt ją szanował – ją i jej poczucie przyzwoitości.
- Wszystko – szepnął wprost do ucha swej matki, gorącym oddechem owiewając jej odkrytą szyję – jak je rozpalić. Jak zdławić. Jak zatrzymać – recytował, by po chwili powrócić do wcześniejszej, stosowniejszej pozycji. Sprzeczne sygnały, jakie mu wysyłała pobudzały go do granic wytrzymałości, a sceniczne wyczyny momentalnie przestały go obchodzić. Z całą perfidią na jaką było go stać, Avery odwdzięczał się Lai tym samym. Licząc, że to ona ulegnie pierwsza – złudnie?
Unosił go artyzm, ten sam, który zaszczepiła w nim matka, ten sam, jaki oboje uosabiali. We własnym wydaniu swojej sztuki płonęli feerią barw niczym parlament Turnera pochłaniany przez języki ognia. Zostali dzięki temu wywyższeni, będąc bliżej zrozumienia zagadnień metafizycznych niż ktokolwiek przed nimi. Zatopieni w pogańskiej, bluźnierczej ars amandi nie tylko odkrywali sekrety, ale również dokonywali czynów, na jakie przed nastaniem ich ery nie poważył się nikt.
Nie musiał zastanawiać się nad moralnością tej miłości, wydestylowanej z chirurgiczną precyzją i odcinającej od wszelkich powiązań. Rodzinnych, genetycznych, jakichkolwiek, bo przecież należeli tylko i wyłącznie do siebie. Gdzieś obok mogły ścierać się dwa światy, toczyć wojny, wybuchać konflikty pożerające miliony ofiary, ale tak przyziemne sprawy nie dotknęłyby ich w zupełności. Nawet drobinka przeciętności nie zdołałaby się przebić przez rozpościerający się nad nimi klosz, parawan utkany z wyjątkowości oraz niepowtarzalności łączącego ich uczucia. Samael żywił przekonanie, iż żadna matka nie była równie oddana swemu synowi, a żaden syn równie wierny swej matce, jak oni sobie nawzajem. Tworząc archetyp paradoksalnie tworzący i przeczący najzdrowszą relację pod słońcem. Jednocześnie brutalnie sprzeniewierzającą się przykazaniom (prócz czwartego) jak i praktycznie co do joty, wypełniając to najpiękniejsze, przykazanie miłości.
Avery nie miał wątpliwości, iż według boskiego (?) werdyktu zasłuży sobie na piekło, jednakowoż sądził, iż jest ono warte swej ceny. Odbieranej tutaj, t e r a z, przez wspaniałe dziesięciolecie, które miało przerodzić się w niezapomnianą wieczność. Mógł cierpieć męki oraz wymyślne katusze, ale obecnie naprawdę czuł, że ż y ł. Mocno, zachłannie, aby wycisnąć z egzystencji wszystkie soki, zdobyć każdy element, który był zabroniony rodzajowi ludzkiemu, a on w swej arogancji zdecydował się po niego sięgnąć. Udawało mu się to – widział cud narodzin i cud śmierci, słyszał płacz nowonarodzonego niemowlęcia i agonalne jęki ledwo dyszącej kobiety, patrzył na łzy szczęścia oraz wzruszenia i słone krople goryczy, czuł pocałunki niewinne i płomienne, gorące, pożądliwe. Spektrum emocji dotyczyło wyłącznie Laidan, z którą był związany niemalże każdym wspomnieniem. Zresztą nie tylko – gwałtownością, cierpliwością oraz boleśnie zwyczajną i ludzką (nabierającą jednak znamion boskich) miłością. Była mu wszystkim i niczym, obiektem uczuciowego kultu oraz cielesnego wyzwolenia, jakie ubierał we wzniosłe słowa, uświęcając każdy ich akt. Nieważne, gdzie się znajdowali, nieważne kto im towarzyszył, nieważne ile czasu ze sobą spędzili, ponieważ Avery nadal pragnął jej tak samo, jak z chwilą pierwszego posmakowania kobiety. Duszna teatralna loża nie powinna stanowić przeszkody, gdy oczy wszystkich widzów skierowane zostały na scenę. Któż zwróciłby uwagę na jeden z balkonów i dwie sylwetki, których cienie rzucałyby sugestywne cienie?
Ludzie nie potrafili patrzeć, więc Samael czuł się bezkarny i śmiało sięgnąłby po ciało Laidan, ale zbyt ją szanował – ją i jej poczucie przyzwoitości.
- Wszystko – szepnął wprost do ucha swej matki, gorącym oddechem owiewając jej odkrytą szyję – jak je rozpalić. Jak zdławić. Jak zatrzymać – recytował, by po chwili powrócić do wcześniejszej, stosowniejszej pozycji. Sprzeczne sygnały, jakie mu wysyłała pobudzały go do granic wytrzymałości, a sceniczne wyczyny momentalnie przestały go obchodzić. Z całą perfidią na jaką było go stać, Avery odwdzięczał się Lai tym samym. Licząc, że to ona ulegnie pierwsza – złudnie?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafiła i nawet nie chciała wyplątać się z tych kazirodczych więzów, oplatających jej nadgarstki złotymi łańcuszkami, podarowanymi przez Marcolfa przed laty. Ucieczka od przeznaczenia, wypisanego kaligraficznym pismem w księdze rodu, była przecież niemożliwa, głównie przez więzienie umysłu Laidan, nieskażone żadnymi innymi wzorcami miłości. Śmierć matki zamknęła dziewczynkę w sterylnym środowisku ojcowskiego uczucia, trwale zmieniającego jej pogląd na świat. Skoncentrowany wyłącznie na rodzinie, zwłaszcza tej najbliższej, reprezentowanej wyłącznie przez ukochanego tatę. Płynne przejście między platonicznymi czułościami a namiętnym dotykiem nie wywołało żadnego sprzeciwu słabo zakorzenionej człowieczej moralności, jakiej przecież nigdy jej nie nauczono. Najważniejszym przykazaniem młodej Avery był szacunek do ojca, posłuszeństwo i godne reprezentowanie rodu, na drugim planie umiejscawiając słodką megalomanię, zamieniającą się powoli w dobrze skrywany narcyzm. Proste prawdy zwykłych ludzi należały do prymitywnego świata głupców i ślepców, niegodnych towarzystwa niemalże boskich przedstawicieli szlachty. Jak w takim układzie przyzwoitości mogłaby protestować przeciwko odwzajemniania uczuć ojca? Pragnęła go do szaleństwa, odbijając pożądanie w genetycznym lustrze, łączącym ich najściślej i - wbrew zwierciadlanym kłamstwom - najprawdziwiej. Tylko z takiej miłości mógł narodzić się dziedzic najczystszej krwi, dziecko wyczekiwane, łączące w sobie mądrość i magiczne piękno dwóch pokoleń. Obdarzała Samaela potężnym uczuciem, także rozwijającym się od troskliwej platoniki. Kiedyś zastanawiała się nad tym, czy gdyby w tamten bożonarodzeniowy wieczór Sam nie zmusił jej do złożenia mu dowodu absolutnej wierności, ich relacja nie przerodziłaby się w tą chorą dla moralności zależność, ale z biegiem czasu uznała takie mrzonki za bezsensowne. Przeznaczenie pchało ich w swoje ramiona, historia zataczała koło, znów nakładając na jej dłonie drogie kajdanki buzującej miłości, którą potrafiła okazywać tylko w ten ekstremalny sposób. Nie znosiła półśrodków, tłumiących jej artystyczną siłą przekazu, paradoksalnie coraz bardziej zapętlając się w tych samych schematach. Oszalała z miłości do swojego ojca, oszalała więc także z miłości do swojego pierworodnego syna, naturalnie przejmującego prawa i obowiązki swego protoplasty. Czyż nie tak właśnie funkcjonowały od wieków czystokrwiste rody? Pokolenie zastępowało pokolenie, biorąc na swe barki nie tylko ciężar oczekiwań oraz zasad, ale także i pewne przywileje.
Samael godnie kontynuował tradycję, traktując swoją matkę z szacunkiem i notorycznie okazując swoje przywiązanie. Szlacheckie rówieśniczki niejednokrotnie okazywały w rozmowach z Laidan swoją zazdrość i żal: ich synowie odcinali się od rodzinnego domu, pojawiając się tam tylko przy okazji celebracji ważniejszych świąt, skupieni na młodziutkich narzeczonych czy też żonach. Jej idealny pierworodny nigdy nie postawił żadnej kobiety powyżej niej samej, nigdy jej nie skrzywdził, nigdy nie wywołał na jej twarzy bolesnego smutku. Towarzyszył jej na bankietach, spacerach lub - tak jak teraz - podczas przypadkowych spotkań, z pozoru wyglądających na czyste, rodzinne podtrzymywanie kontaktu. Ot, najstarszy syn dotrzymujący w teatrze towarzystwa swojej matce, pod nieobecność zapracowanego ojca.
Nikt przecież nie śledził dokładnie wydarzeń z zacienionej loży, nikt nie widział płomienia w ich spojrzeniach: pozostawali bezpiecznie skryci w teatralnym półmroku, w końcu pozostając gdzieś poza kulisami tego przedstawienia, odgrywanego od dziesięciu lat. Co wcale nie oznaczało ukojenia: kiedy Laidan poczuła na swojej szyi jego gorący oddech, owiewający szeptem wrażliwą skórę, drgnęła niemalże nerwowo, czując, że wszystkie jej mięśnie przyjemnie się spinają. Nie mogła dłużej udawać, że z całkowitą uwagą przygląda się występującym na scenie aktorom - tylko Samaelowi udawało się odciągnąć ją od zachwytu sztuką, sprowokować, wytrącić z rytmu przyzwoitej obojętności zaledwie cichym głosem, kilkoma słowami układającymi się w subtelną prowokację.
Wiedziała, że jest blisko i że wystarczy, by przekręciła głowę i...i tak też zrobiła, wiedziona jakimś prymitywnym instynktem. Teraz czuła jego gorący oddech prosto na swoich rozchylonych ustach, pozostających w odległości perfekcyjnej do pocałunku. Nie zmniejszyła jednak dystansu nawet o milimetr a jedyną reakcją na jego słowa był lekki uśmiech. - Mogliśmy jednak zostać w Shropshire - wyszeptała po chwili, wystawiając swoje opanowanie na ciężką próbę. I w moralnym oddaleniu od ciała Samaela pozostawała dziwnie drżąca; teraz, kiedy przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały tylko ich gorące oddechy miała wrażenie, że cała skręca się w płonącym cierpieniu. Palce zacisnęły się na oparciu fotela, ale poza tym pozostawała niewzruszona. I pewna, że mężczyzna wie, co kryje się pod perfekcyjnie wyrzeźbionym spokojem.
Samael godnie kontynuował tradycję, traktując swoją matkę z szacunkiem i notorycznie okazując swoje przywiązanie. Szlacheckie rówieśniczki niejednokrotnie okazywały w rozmowach z Laidan swoją zazdrość i żal: ich synowie odcinali się od rodzinnego domu, pojawiając się tam tylko przy okazji celebracji ważniejszych świąt, skupieni na młodziutkich narzeczonych czy też żonach. Jej idealny pierworodny nigdy nie postawił żadnej kobiety powyżej niej samej, nigdy jej nie skrzywdził, nigdy nie wywołał na jej twarzy bolesnego smutku. Towarzyszył jej na bankietach, spacerach lub - tak jak teraz - podczas przypadkowych spotkań, z pozoru wyglądających na czyste, rodzinne podtrzymywanie kontaktu. Ot, najstarszy syn dotrzymujący w teatrze towarzystwa swojej matce, pod nieobecność zapracowanego ojca.
Nikt przecież nie śledził dokładnie wydarzeń z zacienionej loży, nikt nie widział płomienia w ich spojrzeniach: pozostawali bezpiecznie skryci w teatralnym półmroku, w końcu pozostając gdzieś poza kulisami tego przedstawienia, odgrywanego od dziesięciu lat. Co wcale nie oznaczało ukojenia: kiedy Laidan poczuła na swojej szyi jego gorący oddech, owiewający szeptem wrażliwą skórę, drgnęła niemalże nerwowo, czując, że wszystkie jej mięśnie przyjemnie się spinają. Nie mogła dłużej udawać, że z całkowitą uwagą przygląda się występującym na scenie aktorom - tylko Samaelowi udawało się odciągnąć ją od zachwytu sztuką, sprowokować, wytrącić z rytmu przyzwoitej obojętności zaledwie cichym głosem, kilkoma słowami układającymi się w subtelną prowokację.
Wiedziała, że jest blisko i że wystarczy, by przekręciła głowę i...i tak też zrobiła, wiedziona jakimś prymitywnym instynktem. Teraz czuła jego gorący oddech prosto na swoich rozchylonych ustach, pozostających w odległości perfekcyjnej do pocałunku. Nie zmniejszyła jednak dystansu nawet o milimetr a jedyną reakcją na jego słowa był lekki uśmiech. - Mogliśmy jednak zostać w Shropshire - wyszeptała po chwili, wystawiając swoje opanowanie na ciężką próbę. I w moralnym oddaleniu od ciała Samaela pozostawała dziwnie drżąca; teraz, kiedy przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały tylko ich gorące oddechy miała wrażenie, że cała skręca się w płonącym cierpieniu. Palce zacisnęły się na oparciu fotela, ale poza tym pozostawała niewzruszona. I pewna, że mężczyzna wie, co kryje się pod perfekcyjnie wyrzeźbionym spokojem.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami, kiedy powracał myślami do przeszłości, uznawał, iż ich historia nie mogła potoczyć się inaczej. Należeli do siebie od zawsze i nieodwracalnie, a inauguracją tego uczucia wcale nie był zimowy wieczór, kiedy nareszcie się do tego przyznali. Spowiedź zresztą wcale nie przypominała wyznania win, po której winno nastąpić ich zadośćuczynienie, jakby Najwyższy postanowił umyć od tego ręce. Łaskawie pozostawiając im decyzje o dalszym rozwoju relacji, jaka spalała ich znacznie wcześniej od tego przełomowego momentu, w którym Samael osiągnął dojrzałość. Avery nie znał innych emocji, nie tolerował innych emocji, pozostawiając wszelkie ekscytacje oraz drobne podniety za szczelnie zasuniętą kotarą. W jego życiu dominowała intensywność, której potrzebował tak samo, jak powietrza. Synonimem kondensacji uczuć była zaś Laidan, ponieważ w niej ostro rysowały się wszelkie pragnienia i obietnica spełnienia – dziecka, młodzieńca oraz dorosłego mężczyzny. Wiedział, że kompletnie się w niej zatracił, darząc ją zaufaniem bezgranicznym, sięgającym czasów sielskiej młodości. Którą kwitli teraz oboje; Avery nie potrafił oceniać matki w kategoriach statecznej matrony, zawsze postrzegając ją jako istotę nieziemską. Wiecznie piękną, wiecznie młodą, nieśmiertelną, jakby spożywała ambrozję oraz piła nektar skradziony specjalnie dla niej z wyżyn Olimpu. Samael dla Laidan był zdolny naprawdę do wszystkiego i nie cofnąłby się przed niczym, nawet jeśli prośba matki oznaczałaby wyrzeczenie dla niego.
Miłość bezwarunkowa, która złapała go w sidła i pochłonęła do reszty (w innych okolicznościach zapewne wymiotowałby od nadmiernej afektacji), jednakowoż ta jedyna w swoim rodzaju kobieta zasługiwała na afirmację, na wielbienie oraz na jego całkowitą uwagę. Niewątpliwie działała m a g i a i Avery czasami dywagował, czy aby tak silnych doznań nie doświadczają ofiary amortencji. Może i on sam był nią regularnie podtruwany – wątpił w to, aczkolwiek moc pożądania sprawiała, że szalał i potrafił absolutnie myśleć racjonalnie. Cały świat koncentrując do Laidan oraz ich małej, wspólnej tajemnicy. Absolutnie tyle wystarczyłoby mu do istnienia, lecz żaden kataklizm nie poczyniłby tak dokładnie wymierzonej czystki. Pozostawiającej równo dwie osoby, w których żyłach płynęła niemalże identyczna, błękitna krew.
Rozpalony przez lubieżne myśli Avery nie mógł należycie odbierać przedstawienia, jakie – mimo szczerych zamiarów – z założenia miało stać się tłem ich prywatnego spektaklu. Dwóch aktorów, będących jednocześnie widzami oraz krytykami, poddającymi najwyższej ocenie prezentowaną przez nich sztukę. Czy wykazywali zwykłą arogancję, czy może zahaczali o niezwykle niebezpieczną hybris, wieszczącą rychły oraz marny koniec bohaterom dramatu? Niekoniecznie moralnym, niekoniecznie prawym, niekoniecznie posiadającym nieskazitelną duszę. Takowi byli przecież nudni, szalenie pretensjonalni, sztampowi. Avery nie powielał schematów, kreując odrębny wzór postaci idealnej. Wyrazistej oraz zdecydowanej; zbaczającej ze ścieżki cnoty oraz konsekwentnie trwającej przy swych wyborach.
Drżące mięśnie, przyśpieszone oddechy, rytmiczne (zdradzieckie) bicie serca oraz powłóczyste spojrzenie zwrócone w jego stronę, na jakie Samael odpowiadał jedynie wymijającym uśmiechem. Ich usta dzieliło zaledwie parę cali, dystans tyleż podniecający, co kłopotliwy, ale on nie miał najmniejszego zamiaru go zmniejszać. Pozwalał, by gorące oddechy parowały między nimi, szczując zarówno wytrzymałość Laidan, jak i wystawiając na najcięższą próbę jego własną cierpliwość. Wewnętrznie niemalże dusił się od tej bliskości, ograniczanej b r u t a l n i e przez oparcia ich foteli oraz naprzykrzający się głos zdrowego rozsądku. Którego jednak Avery zapragnął posłać w diabły z chwilą rozpoczęcia przerwy.
- Antrakt – rzekł do matki, przesuwając dłonią po jej policzku, by finalnie obrysować palcami kontur jej pełnych ust – idź do toalety. Zdejmij bieliznę – wyszeptał jej wprost do ucha, odgarniając z szyi zabłąkany kosmyk jasnych włosów. Gwóźdź programu jaki jej obiecał, zdawał się znacznie atrakcyjniejszy od samej sztuki, dlatego wręcz wiercił się na wygodnym fotelu, obserwując jej szczupłą sylwetkę, powracającą na miejsce po kilkunastominutowej pauzie. Dłoń Avery’ego natychmiastowo spoczęła na kolanie Laidan, niehamowana już zbędnymi gestami. Z chwilą, gdy na sali pogasły światła, zaczął się przerwany w połowie spektakl. Opowiadany przez czterech scenicznych aktorów oraz jednego narratora, który gwałtem dołączył do obsady.
/zt x2
Miłość bezwarunkowa, która złapała go w sidła i pochłonęła do reszty (w innych okolicznościach zapewne wymiotowałby od nadmiernej afektacji), jednakowoż ta jedyna w swoim rodzaju kobieta zasługiwała na afirmację, na wielbienie oraz na jego całkowitą uwagę. Niewątpliwie działała m a g i a i Avery czasami dywagował, czy aby tak silnych doznań nie doświadczają ofiary amortencji. Może i on sam był nią regularnie podtruwany – wątpił w to, aczkolwiek moc pożądania sprawiała, że szalał i potrafił absolutnie myśleć racjonalnie. Cały świat koncentrując do Laidan oraz ich małej, wspólnej tajemnicy. Absolutnie tyle wystarczyłoby mu do istnienia, lecz żaden kataklizm nie poczyniłby tak dokładnie wymierzonej czystki. Pozostawiającej równo dwie osoby, w których żyłach płynęła niemalże identyczna, błękitna krew.
Rozpalony przez lubieżne myśli Avery nie mógł należycie odbierać przedstawienia, jakie – mimo szczerych zamiarów – z założenia miało stać się tłem ich prywatnego spektaklu. Dwóch aktorów, będących jednocześnie widzami oraz krytykami, poddającymi najwyższej ocenie prezentowaną przez nich sztukę. Czy wykazywali zwykłą arogancję, czy może zahaczali o niezwykle niebezpieczną hybris, wieszczącą rychły oraz marny koniec bohaterom dramatu? Niekoniecznie moralnym, niekoniecznie prawym, niekoniecznie posiadającym nieskazitelną duszę. Takowi byli przecież nudni, szalenie pretensjonalni, sztampowi. Avery nie powielał schematów, kreując odrębny wzór postaci idealnej. Wyrazistej oraz zdecydowanej; zbaczającej ze ścieżki cnoty oraz konsekwentnie trwającej przy swych wyborach.
Drżące mięśnie, przyśpieszone oddechy, rytmiczne (zdradzieckie) bicie serca oraz powłóczyste spojrzenie zwrócone w jego stronę, na jakie Samael odpowiadał jedynie wymijającym uśmiechem. Ich usta dzieliło zaledwie parę cali, dystans tyleż podniecający, co kłopotliwy, ale on nie miał najmniejszego zamiaru go zmniejszać. Pozwalał, by gorące oddechy parowały między nimi, szczując zarówno wytrzymałość Laidan, jak i wystawiając na najcięższą próbę jego własną cierpliwość. Wewnętrznie niemalże dusił się od tej bliskości, ograniczanej b r u t a l n i e przez oparcia ich foteli oraz naprzykrzający się głos zdrowego rozsądku. Którego jednak Avery zapragnął posłać w diabły z chwilą rozpoczęcia przerwy.
- Antrakt – rzekł do matki, przesuwając dłonią po jej policzku, by finalnie obrysować palcami kontur jej pełnych ust – idź do toalety. Zdejmij bieliznę – wyszeptał jej wprost do ucha, odgarniając z szyi zabłąkany kosmyk jasnych włosów. Gwóźdź programu jaki jej obiecał, zdawał się znacznie atrakcyjniejszy od samej sztuki, dlatego wręcz wiercił się na wygodnym fotelu, obserwując jej szczupłą sylwetkę, powracającą na miejsce po kilkunastominutowej pauzie. Dłoń Avery’ego natychmiastowo spoczęła na kolanie Laidan, niehamowana już zbędnymi gestami. Z chwilą, gdy na sali pogasły światła, zaczął się przerwany w połowie spektakl. Opowiadany przez czterech scenicznych aktorów oraz jednego narratora, który gwałtem dołączył do obsady.
/zt x2
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| wrzesień któryś pewnie
Spóźniłem się. Cholera, wiedziałem, że się spóźnię. Chociaż to przez nią. Ona zawsze niewiadomo jak długo siedzi w tej swojej garderobie i doprowadza swoją perfekcję do idealnego stanu. Jakby było, co poprawiać! Ale to kobieta, tego nie można zmienić, nie można mieć na to wpływu. Wszystkie są pod tym względem takie same. Ja musiałem wcisnąć się jedynie we frak, żeby wyglądać w tym miejscu jak człowiek. Nie muszę nakładać tony makijażu, żeby uwodzić. Jestem naturalnie fantastyczny.
Przedstawienie było jak zwykle na najwyższym poziomie. Nie jestem koneserem sztuki, nie znam się na tym wszystkim, nie nazwę każdej wykonywanej przez tancerki figury, ale mamy oczy. Umiem rozróżnić piękno od brzydoty, nieudolność od profesjonalizmu. To, co dane mi było obejrzeć było wysokiej klasy przedstawieniem. Prawdę mówiąc żałuję, że zaciągnąłem się dopiero na ostatni występ, bo chętnie obejrzałbym je jeszcze raz i jeszcze raz. Ale przecież jej tego nie powiem. W relacji z kobietą bardzo ważny jest umiar. Gdybym zaczął prawić jej więcej komplementów niż robię to teraz, to musiałbym zwiększać ich liczbę z każdym spotkaniem. Poza tym wdeptałaby mnie w ziemię swoją pewnością siebie, a moje nieudolne pochwały laika zapewne nie zrobiłyby na niej wielkiego wrażenia.
Musiałem więc czekać, aby złowić moją zdobycz po przedstawieniu. Oczywiście wszystkie jej koleżanki po fachu już zdążyły wyjść. Na większość nie czekał żaden szarmancki mężczyzna, więc nie było lepszej okazji, żeby odprowadzić je kawałek i zagaić niezobowiązującą rozmową. W baletnicach jest coś niesamowitego. To takie delikatne kobiety, ale potrafią być niesamowicie chłodne i spokojne. Nie wiem, czego je tam uczą, ale nie chciałbym tego przeżyć. W każdym razie fantastycznym uczuciem jest obserwowanie, gdy taką kobietkę otoczy się atencją i pozwoli jej rozkwitnąć niczym delikatnemu wrzosowi na kornwalijskim wrzosowisku. Tyle intrygujących rzeczy kryje się pod taką maską, często tak żywa osobowość. Baletnice to często niezwykłe kokietki. A moja zaraz mi ucieknie, bo dałem się trochę przetrzymać pozostałym.
Dobiegam do głównych schodów prowadzących do wejścia, gdy zaczyna po nich schodzić. No może aż tak się nie spóźniłem. Wsuwam dłonie w kieszenie fraka, który kupiłem, bo wypożyczanie przestało mi się opłacać, od kiedy co raz częściej odwiedzam szacowne placówki kulturalne.
- Dłużej się nie dało, Amelle? – pytam, gdy zatrzymuje się dwa stopnie wyżej ode mnie, tak, że jesteśmy równi wzrostem. Pochylam się do przodu, aby musnąć wargami jej policzek. – Chociaż nie, nie jestem zły. Tylko umów mnie z tą blondynką, niesamowicie obdarzoną przez naturę jak na baletnicę. Veronica? Victoria? – mówię wesoło spoglądając w jej ciemne oczy, aby odkryć, w jakim nastroju jest moja primabalerina.
Spóźniłem się. Cholera, wiedziałem, że się spóźnię. Chociaż to przez nią. Ona zawsze niewiadomo jak długo siedzi w tej swojej garderobie i doprowadza swoją perfekcję do idealnego stanu. Jakby było, co poprawiać! Ale to kobieta, tego nie można zmienić, nie można mieć na to wpływu. Wszystkie są pod tym względem takie same. Ja musiałem wcisnąć się jedynie we frak, żeby wyglądać w tym miejscu jak człowiek. Nie muszę nakładać tony makijażu, żeby uwodzić. Jestem naturalnie fantastyczny.
Przedstawienie było jak zwykle na najwyższym poziomie. Nie jestem koneserem sztuki, nie znam się na tym wszystkim, nie nazwę każdej wykonywanej przez tancerki figury, ale mamy oczy. Umiem rozróżnić piękno od brzydoty, nieudolność od profesjonalizmu. To, co dane mi było obejrzeć było wysokiej klasy przedstawieniem. Prawdę mówiąc żałuję, że zaciągnąłem się dopiero na ostatni występ, bo chętnie obejrzałbym je jeszcze raz i jeszcze raz. Ale przecież jej tego nie powiem. W relacji z kobietą bardzo ważny jest umiar. Gdybym zaczął prawić jej więcej komplementów niż robię to teraz, to musiałbym zwiększać ich liczbę z każdym spotkaniem. Poza tym wdeptałaby mnie w ziemię swoją pewnością siebie, a moje nieudolne pochwały laika zapewne nie zrobiłyby na niej wielkiego wrażenia.
Musiałem więc czekać, aby złowić moją zdobycz po przedstawieniu. Oczywiście wszystkie jej koleżanki po fachu już zdążyły wyjść. Na większość nie czekał żaden szarmancki mężczyzna, więc nie było lepszej okazji, żeby odprowadzić je kawałek i zagaić niezobowiązującą rozmową. W baletnicach jest coś niesamowitego. To takie delikatne kobiety, ale potrafią być niesamowicie chłodne i spokojne. Nie wiem, czego je tam uczą, ale nie chciałbym tego przeżyć. W każdym razie fantastycznym uczuciem jest obserwowanie, gdy taką kobietkę otoczy się atencją i pozwoli jej rozkwitnąć niczym delikatnemu wrzosowi na kornwalijskim wrzosowisku. Tyle intrygujących rzeczy kryje się pod taką maską, często tak żywa osobowość. Baletnice to często niezwykłe kokietki. A moja zaraz mi ucieknie, bo dałem się trochę przetrzymać pozostałym.
Dobiegam do głównych schodów prowadzących do wejścia, gdy zaczyna po nich schodzić. No może aż tak się nie spóźniłem. Wsuwam dłonie w kieszenie fraka, który kupiłem, bo wypożyczanie przestało mi się opłacać, od kiedy co raz częściej odwiedzam szacowne placówki kulturalne.
- Dłużej się nie dało, Amelle? – pytam, gdy zatrzymuje się dwa stopnie wyżej ode mnie, tak, że jesteśmy równi wzrostem. Pochylam się do przodu, aby musnąć wargami jej policzek. – Chociaż nie, nie jestem zły. Tylko umów mnie z tą blondynką, niesamowicie obdarzoną przez naturę jak na baletnicę. Veronica? Victoria? – mówię wesoło spoglądając w jej ciemne oczy, aby odkryć, w jakim nastroju jest moja primabalerina.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czasem leniwię się umyślnie, wiedząc, że czekasz tam na mnie: wciśnięty w wypożyczony garnitur z wyrazem zniecierpliwionego oczekiwania (zakłopotania? - a może, wpatrzony w te liczne, mijające Cię, zjawiskowe kobiety, pominąłeś mnie w tłumie równie urodziwych?). Twoje niegroźne wyrzuty satysfakcjonują mnie i świadomość, że czekałeś na mnie, wypatrywałeś mnie. Nie mówię tego na głos, nigdy, bo zainteresowanie nie jest moją mocną stroną, ale gdy spoglądasz na każdą kolejną, gdy wspominasz – choć w żartach – przypadkowe kobiety, które wpadły Ci w oko, irytuję się za maską teatralnego rozczarowania. Jak dzisiaj.
Odrobinę zdyszany, z ułożonymi w nieład przez wiatr włosami i przekrzywionym krawatem, który poprawiam z należącym do troskliwych mam uśmiechem, wyglądasz jak chłopiec, który zdążył przed zamknięciem sklepu spożywczego, aby zakupić swoją ulubioną mleczną czekoladę.
-Anastasia i ona... nie jest zainteresowana – odpowiadam żartobliwie rozczesując palcami Twoją rozczochraną grzywkę wzdychając nad tą rozczulającą nieporadnością dorosłego mężczyzny. I zastanawiając się, czy aby na pewno się tylko zgrywasz, a może będziesz marzył o niej przez kolejne piętnaście minut wspólnego spaceru? Albo cały dzisiejszy wieczór?
Odkładam jednak na bok ponure myśli lub te bardziej dokuczliwe. Ostatnimi czasy radzę sobie z tym całkiem nieźle, więc i z twoimi fikcyjnymi kochankami nie powinnam mieć problemu.
Problem zaczyna się w tym samym miejscu, w którym spotykasz coś tak paskudnego jak zobowiązanie, a przecież to skrajnie, to absolutnie niezobowiązujące, to co nas łączy. Chociaż cierpiałabym wraz ze swoim napuszonym, gwiazdorskim ego, gdyby Twoja atencja nie było skupiona wyłącznie na mnie podczas któregokolwiek wieczoru, dlatego nie lubię Cię rozkojarzonego, nie lubię Cię też wówczas, gdy oglądasz się za kimkolwiek innym. Potem tłumaczę sobie, że zawsze muszę mieć kontrolę i odsuwam na bok sygnały, że to tylko chorobliwa zazdrość.
Nie dopieszczono mnie w cyrkowym dzieciństwie, więc odgrywam się na teraźniejszości, powtarzam w myślach. Scena mi nie wystarcza, kontynuuję. Przyznanie się do niezdrowej ambicji jest łatwiejsze niż do czegoś tak banalnego jak troska.
-Więc dokąd dzisiaj idziemy? - pytam swobodnie wpatrując się w Ciebie z żywym zainteresowaniem. Zauważysz, że jestem zmęczona? Wpadnie Ci do głowy, że czasem mogłabym być? Lub w ostateczności przypomnisz sobie mnie zasypiającą ostatnim razem na jednym z tych wypolerowanych stolików z ciemnego drewna w restauracji, której nazwy nie pamiętam, bo byłam ledwo przytomna, gdy mnie tam zabierałeś? Może tak, może nie. Czasem wymagam za dużo, więc muszę podsuwać Ci pod nos gotowe odpowiedzi, jesteś przecież niedomyślnym – chociaż momentami lubisz mnie zaskakiwać i zapewne nieświadomie udowodniać mi, że nie mam nad nami kontroli – mężczyzną – Jestem taka zmęczona – mruczę niemal w Twoją twarz, gdy z półprzymkniętymi oczyma chwieję się teatralnie, aby oprzeć się o Ciebie.
Odrobinę zdyszany, z ułożonymi w nieład przez wiatr włosami i przekrzywionym krawatem, który poprawiam z należącym do troskliwych mam uśmiechem, wyglądasz jak chłopiec, który zdążył przed zamknięciem sklepu spożywczego, aby zakupić swoją ulubioną mleczną czekoladę.
-Anastasia i ona... nie jest zainteresowana – odpowiadam żartobliwie rozczesując palcami Twoją rozczochraną grzywkę wzdychając nad tą rozczulającą nieporadnością dorosłego mężczyzny. I zastanawiając się, czy aby na pewno się tylko zgrywasz, a może będziesz marzył o niej przez kolejne piętnaście minut wspólnego spaceru? Albo cały dzisiejszy wieczór?
Odkładam jednak na bok ponure myśli lub te bardziej dokuczliwe. Ostatnimi czasy radzę sobie z tym całkiem nieźle, więc i z twoimi fikcyjnymi kochankami nie powinnam mieć problemu.
Problem zaczyna się w tym samym miejscu, w którym spotykasz coś tak paskudnego jak zobowiązanie, a przecież to skrajnie, to absolutnie niezobowiązujące, to co nas łączy. Chociaż cierpiałabym wraz ze swoim napuszonym, gwiazdorskim ego, gdyby Twoja atencja nie było skupiona wyłącznie na mnie podczas któregokolwiek wieczoru, dlatego nie lubię Cię rozkojarzonego, nie lubię Cię też wówczas, gdy oglądasz się za kimkolwiek innym. Potem tłumaczę sobie, że zawsze muszę mieć kontrolę i odsuwam na bok sygnały, że to tylko chorobliwa zazdrość.
Nie dopieszczono mnie w cyrkowym dzieciństwie, więc odgrywam się na teraźniejszości, powtarzam w myślach. Scena mi nie wystarcza, kontynuuję. Przyznanie się do niezdrowej ambicji jest łatwiejsze niż do czegoś tak banalnego jak troska.
-Więc dokąd dzisiaj idziemy? - pytam swobodnie wpatrując się w Ciebie z żywym zainteresowaniem. Zauważysz, że jestem zmęczona? Wpadnie Ci do głowy, że czasem mogłabym być? Lub w ostateczności przypomnisz sobie mnie zasypiającą ostatnim razem na jednym z tych wypolerowanych stolików z ciemnego drewna w restauracji, której nazwy nie pamiętam, bo byłam ledwo przytomna, gdy mnie tam zabierałeś? Może tak, może nie. Czasem wymagam za dużo, więc muszę podsuwać Ci pod nos gotowe odpowiedzi, jesteś przecież niedomyślnym – chociaż momentami lubisz mnie zaskakiwać i zapewne nieświadomie udowodniać mi, że nie mam nad nami kontroli – mężczyzną – Jestem taka zmęczona – mruczę niemal w Twoją twarz, gdy z półprzymkniętymi oczyma chwieję się teatralnie, aby oprzeć się o Ciebie.
Gość
Gość
Czasem zastanawiam się, co sprawiło, że mój los skrzyżował się z jej. Jak ta piękna, do bólu perfekcyjna baletnica mogła odnaleźć przyjemność w znajomości z takim totalnym fleją, mało systematycznym gościem, który porzucił pracę (przynajmniej na jakiś czas) w biurze aurorskim na rzecz opieki nad zwierzętami, których i tak nie wszyscy widzą. Ciekawe, prawda? Chociaż jak gdyby się nad tym dłużej zastanowić, przeanalizować, to wcale nie jest to takie głupie. Wygląda to trochę jak gdybym budził w niej jakiś dziwny instynkt macierzyński. Dlaczego tak sądzę? Budzi to we mnie jej gest, szczupła dłoń w moich włosach. Tylko prawdę mówiąc czułem jej palce na głowie w innych okolicznościach i ani trochę nie przywodziły mi one na myśl rodzicielskich zażyłości.
- Każda kobiet jest zainteresowana, jeśli się ją odpowiednio zachęci – mówię uśmiechając się lekko. Tak naprawdę nie zależy mi na tym w żaden sposób. Może i jej koleżanki są całkiem ładne, ale nie jestem wygłodniałym kocurem, który rzuca się na każdy ochłap, jaki nawinie mu się pod pazurki. Teraz po prostu się z nią drażnię, dokładnie tak samo jak ona próbuje ze mną. Rzekłbym, że w związku potrzeba trochę pikanterii, ostrości, wrzawy, ale przecież my nie jesteśmy w związku. Jesteśmy przyjaciółmi, obok siebie, na równi, ale nie razem. To dobry układ, żadne z nas nie narzeka. Czy zastanawiam się czasem, czy interesuje się innymi? Owszem, przechodzi mi to przez myśl, przecież mam świadomość, że nie jestem jedynym mężczyzną na ziemi, który dostrzega jej urodę i talent. Tylko wiem też, że jak wszyscy tak i ona ma swoją maskę, a skoro nawet mi nie pokazała, co się pod nią kryje to mogę spać spokojnie. Póki co.
Prawdę mówiąc to nie przygotowałem się. Nie przyszedłem tu z żadnym wyraźnie zarysowanym w głowie planem z czekającą na nas rezerwacją w sąsiedniej restauracji. Dlatego, gdy słyszę to pytanie zaglądam jej na chwilę w oczy, aby znaleźć na nie odpowiedź. Nie zdołałem jednak wydobyć z siebie jednej myśli, a co dopiero jednego słowa, gdy znów raczy mnie swoimi słowami. Moje męskie ego wyraźnie cierpi na tę uwagę. Przecież nie jestem ślepy, przynajmniej nie aż tak.
- Do mnie czy do ciebie? – pytam równie cichym tonem obejmując ją ramieniem w tali, aby pewniej ją złapać. Nie wiem na ile rzeczywiście jest zmęczona, a na ile chwiej się aktorsko. Stawiam pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. – Jesteś w stanie się teleportować? – Przecież nie ma sensu w usilnym obchodzeniu miasta i udawaniu, że świetnie się bawimy. Mogę coś ugotować w domu, chociaż ona pewnie nawet tego nie tknie, bo powie, że za tłuste i dba o linię. Poza tym i tak skończymy w łóżku, obejrzę dokładnie sufit i posłucham jak śpi.
- Każda kobiet jest zainteresowana, jeśli się ją odpowiednio zachęci – mówię uśmiechając się lekko. Tak naprawdę nie zależy mi na tym w żaden sposób. Może i jej koleżanki są całkiem ładne, ale nie jestem wygłodniałym kocurem, który rzuca się na każdy ochłap, jaki nawinie mu się pod pazurki. Teraz po prostu się z nią drażnię, dokładnie tak samo jak ona próbuje ze mną. Rzekłbym, że w związku potrzeba trochę pikanterii, ostrości, wrzawy, ale przecież my nie jesteśmy w związku. Jesteśmy przyjaciółmi, obok siebie, na równi, ale nie razem. To dobry układ, żadne z nas nie narzeka. Czy zastanawiam się czasem, czy interesuje się innymi? Owszem, przechodzi mi to przez myśl, przecież mam świadomość, że nie jestem jedynym mężczyzną na ziemi, który dostrzega jej urodę i talent. Tylko wiem też, że jak wszyscy tak i ona ma swoją maskę, a skoro nawet mi nie pokazała, co się pod nią kryje to mogę spać spokojnie. Póki co.
Prawdę mówiąc to nie przygotowałem się. Nie przyszedłem tu z żadnym wyraźnie zarysowanym w głowie planem z czekającą na nas rezerwacją w sąsiedniej restauracji. Dlatego, gdy słyszę to pytanie zaglądam jej na chwilę w oczy, aby znaleźć na nie odpowiedź. Nie zdołałem jednak wydobyć z siebie jednej myśli, a co dopiero jednego słowa, gdy znów raczy mnie swoimi słowami. Moje męskie ego wyraźnie cierpi na tę uwagę. Przecież nie jestem ślepy, przynajmniej nie aż tak.
- Do mnie czy do ciebie? – pytam równie cichym tonem obejmując ją ramieniem w tali, aby pewniej ją złapać. Nie wiem na ile rzeczywiście jest zmęczona, a na ile chwiej się aktorsko. Stawiam pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. – Jesteś w stanie się teleportować? – Przecież nie ma sensu w usilnym obchodzeniu miasta i udawaniu, że świetnie się bawimy. Mogę coś ugotować w domu, chociaż ona pewnie nawet tego nie tknie, bo powie, że za tłuste i dba o linię. Poza tym i tak skończymy w łóżku, obejrzę dokładnie sufit i posłucham jak śpi.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dlaczego sądzisz, że to maska? Na próżno szukasz mego prawdziwego oblicza, skoro widujesz go na co dzień. Tak wiele mówi się o pozorach, ale czy opierając się na nich, nie sprawiamy, że stają się częścią nas samych? Już dawno poddałam się w poszukiwaniach recepty na sukces, już dawno przestałam uciszać wewnętrzny szloch, tłamsić strach (czy może nieprzyjemny rodzaj ekscytacji) przed nieznanym. Czy nie taka właśnie jestem? I ty nie jesteś taki? Dowcipny, zawsze o krok przede mną, gdy chodzi o śmiech. Ja nie potrafię tak bawić towarzystwa. Wiem jednak, że coś jest na rzeczy, że nie wszystko jest tak szczęśliwe, jak sobie to oboje wymarzyliśmy w dziecięcych snach o niewinności. Nie chcę Cię niepokoić, ale rozgryzłam to, znalazłam Cię. I trzymam w garści. Wiem o Twojej tragedii zarówno jak ty wiesz o mojej. Niewiele sobie mówimy, ukrywamy się za murem. Niech tak zostanie. Chcę delektować się Twoimi tajemnicami.
-Och, doprawdy? - rozbawiłeś mnie – Czym chciałbyś ją zachęcić?
Gdybym miała sposobność, oceniłabym Cię czujnym, krytycznym wzrokiem, lecz tkwię w Twych ramionach, tłumaczę sobie, że uwięziona, ale tak naprawdę nie chcę się wyplątywać pomimo prawdopodobnych świadków, którzy mogliby roznieść nieprzyjemne plotki o domniemanym adoratorze, kochanku czy kolejnym narzeczonym.
Nie chcę wierzyć w żadne z Twych słów, choć czasem gubię się w Twoim poczuciu humoru. Lubię zagadki, lubię zastanawiać się, choć to momentami nieprzyjemne uczucie, czy to szydera, czy to kolejny w nieumiejętnie dobranych dowcipów. Ale nie wiesz, że wytrącasz mnie z równowagi, nie wiesz, że wariuję, że nie śpię. Nie powiem Ci nigdy, jak wielką cząstkę mojego życia zajmujesz. Nigdy.
Znów szukam wyjaśnień i znajduję je, nie zawodzę siebie znów, jak zawsze doskonała w ucieczce przed prawdą. Jesteś po prostu jednym z niewielu ludzi, którym pozwalam przekroczyć próg mojego mieszkania. Powinno być Cię tak niewiele w moim życiu, a pomimo to stanowisz jedną z głównych pozycji w moim menu. Wstyd przyznać, bo wiem, jak niewielką część stanowię ja. I to mnie frustruje. Namiętnie, niezdrowo pragnę Twej uwagi.
Skup się na mnie. Pragnij mnie. Chcę, by dręczyły Cię koszmary o mojej niewierności, chcę żebyś szalał za mną niezdrowo. To tylko ja, to tylko moje niedopieszczone ego.
-Do Ciebie – odpowiadam rzeczowo – moje łóżko ostatnimi czasy jest wyjątkowo niewygodne, nie mogę się na nim wyspać – nie śmiej się tylko, nawet jeśli wiesz, że nie będziemy przecież spać. Zapewne uznasz to za świetny dowcip, ale jestem śmiertelnie poważna. Ostatnio naprawdę źle sypiam. Powinnam zastanowić się nad kupnem nowego materaca. Lub pigułką na spokojny sen – Jestem zmęczona – powtarzam się, znów z lekkim uśmiechem wymalowanym na mej pobladłej twarzy muśniętej pudrowym rumieńcem – nie umierająca – wzdycham nad Twoją troską. Czy tylko starasz się taki być? Może to nie leży w Twojej naturze? A może martwisz się, że po powrocie nie będę miała siły, aby się z Tobą bawić? Taki jesteś interesowny, Crispinie? - Dam radę – dodaję dla Twojej pewności, aby końcem końców poprawić Twój idealny garnitur, odczekać aż ujmiesz mnie pod ramię i odprowadzisz.
-Och, doprawdy? - rozbawiłeś mnie – Czym chciałbyś ją zachęcić?
Gdybym miała sposobność, oceniłabym Cię czujnym, krytycznym wzrokiem, lecz tkwię w Twych ramionach, tłumaczę sobie, że uwięziona, ale tak naprawdę nie chcę się wyplątywać pomimo prawdopodobnych świadków, którzy mogliby roznieść nieprzyjemne plotki o domniemanym adoratorze, kochanku czy kolejnym narzeczonym.
Nie chcę wierzyć w żadne z Twych słów, choć czasem gubię się w Twoim poczuciu humoru. Lubię zagadki, lubię zastanawiać się, choć to momentami nieprzyjemne uczucie, czy to szydera, czy to kolejny w nieumiejętnie dobranych dowcipów. Ale nie wiesz, że wytrącasz mnie z równowagi, nie wiesz, że wariuję, że nie śpię. Nie powiem Ci nigdy, jak wielką cząstkę mojego życia zajmujesz. Nigdy.
Znów szukam wyjaśnień i znajduję je, nie zawodzę siebie znów, jak zawsze doskonała w ucieczce przed prawdą. Jesteś po prostu jednym z niewielu ludzi, którym pozwalam przekroczyć próg mojego mieszkania. Powinno być Cię tak niewiele w moim życiu, a pomimo to stanowisz jedną z głównych pozycji w moim menu. Wstyd przyznać, bo wiem, jak niewielką część stanowię ja. I to mnie frustruje. Namiętnie, niezdrowo pragnę Twej uwagi.
Skup się na mnie. Pragnij mnie. Chcę, by dręczyły Cię koszmary o mojej niewierności, chcę żebyś szalał za mną niezdrowo. To tylko ja, to tylko moje niedopieszczone ego.
-Do Ciebie – odpowiadam rzeczowo – moje łóżko ostatnimi czasy jest wyjątkowo niewygodne, nie mogę się na nim wyspać – nie śmiej się tylko, nawet jeśli wiesz, że nie będziemy przecież spać. Zapewne uznasz to za świetny dowcip, ale jestem śmiertelnie poważna. Ostatnio naprawdę źle sypiam. Powinnam zastanowić się nad kupnem nowego materaca. Lub pigułką na spokojny sen – Jestem zmęczona – powtarzam się, znów z lekkim uśmiechem wymalowanym na mej pobladłej twarzy muśniętej pudrowym rumieńcem – nie umierająca – wzdycham nad Twoją troską. Czy tylko starasz się taki być? Może to nie leży w Twojej naturze? A może martwisz się, że po powrocie nie będę miała siły, aby się z Tobą bawić? Taki jesteś interesowny, Crispinie? - Dam radę – dodaję dla Twojej pewności, aby końcem końców poprawić Twój idealny garnitur, odczekać aż ujmiesz mnie pod ramię i odprowadzisz.
Gość
Gość
Strona 1 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Royal Opera House
Szybka odpowiedź