XII 1953, Księgarnia Esy i Floresy
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Machnięcia różdżki wykonywane raz za razem posyłały kolejne książki na ich miejsca na półkach, rozpakowywały kartony pełne kolejnych tomów i świstały w powietrzu jak kule armatnie, które nie tak dawno temu przeorały wzdłuż i wszerz całą Europę, oszczędzając jedynie nieliczne państwa. Koszula już dawno przykleiła mu się do pleców, a chłodne powietrze wpuszczane wraz z każdym wchodzącym do księgarni klientem było jedynym pozytywnym aspektem mijających godzin. Przedświąteczna gorączka trwała w najlepsze, a jak na złość dwóch pracowników postanowiło właśnie teraz wziąć sobie zdrowotne urlopy. Colin podejrzewał, że zwolnienia z Munga są sfałszowane i doskonale nadają się do podcierania jednej z najmniej szlachetnych części ciała, ale miał zbyt dobre serducho, by ganiać swoich pracowników, podczas gdy pracy w księgarni nie ubywało; zwyczajnie nie miał na to czasu, a z cwanymi pracownikami postanowił rozprawić się po świętach.
Usiadł na stołku, który służył do sięgania po książki na wyższych półkach i odsapnął głęboko, zupełnie jak jakaś starowinka, która ledwo co weszła na czwarte piętro tachając ze sobą torby z zakupami. Cóż, ciężko było stwierdzić, że jego fizyczna kondycja była porównywalna z tą, którą mógł się pochwalić przed wojną; obecnie zdecydowanie więcej czasu spędzał w kurzu biblioteki, niż podczas jakichkolwiek fizycznych aktywności. Nawet z codziennych londyńskich spacerów między swoimi księgarniami musiał zrezygnować, gdy nawał pracy w Esach i Floresach nie pozwalał mu nawet na chwilę wytchnienia.
Machnął różdżką jeszcze raz, posyłając stos książek na półkę o alchemii, ale albo zdenerwowanie, albo zmęczenie sprawiło, że książki nie trafiły na swoje miejsce, lecz z głuchym łoskotem uderzył o ścianę i spadły na podłogę. Zaraz dobiegł do nich jakichś pracownik, przestraszonym wzrokiem spoglądając na Colina, który tylko machnął ręką. Spojrzał na zegarek, ale od zamknięcia dzieliło ich jeszcze kilka godzin, a morze klientów niegasnącym strumieniem wlewało się przez drzwi, wypełniając każdą wolną przestrzeń księgarni.
Usiadł na stołku, który służył do sięgania po książki na wyższych półkach i odsapnął głęboko, zupełnie jak jakaś starowinka, która ledwo co weszła na czwarte piętro tachając ze sobą torby z zakupami. Cóż, ciężko było stwierdzić, że jego fizyczna kondycja była porównywalna z tą, którą mógł się pochwalić przed wojną; obecnie zdecydowanie więcej czasu spędzał w kurzu biblioteki, niż podczas jakichkolwiek fizycznych aktywności. Nawet z codziennych londyńskich spacerów między swoimi księgarniami musiał zrezygnować, gdy nawał pracy w Esach i Floresach nie pozwalał mu nawet na chwilę wytchnienia.
Machnął różdżką jeszcze raz, posyłając stos książek na półkę o alchemii, ale albo zdenerwowanie, albo zmęczenie sprawiło, że książki nie trafiły na swoje miejsce, lecz z głuchym łoskotem uderzył o ścianę i spadły na podłogę. Zaraz dobiegł do nich jakichś pracownik, przestraszonym wzrokiem spoglądając na Colina, który tylko machnął ręką. Spojrzał na zegarek, ale od zamknięcia dzieliło ich jeszcze kilka godzin, a morze klientów niegasnącym strumieniem wlewało się przez drzwi, wypełniając każdą wolną przestrzeń księgarni.
Kiedy Garrett powoli stawiał pierwsze kroki w księgarni wypełnionej wspomnieniami, akompaniowało mu charakterystyczne skrzypnięcie drzwi; niegdyś towarzyszyło mu każdego poranka, gdy po spacerze wzdłuż pachnącej pergaminem Pokątnej musiał wreszcie udać się do pracy. Nie był tu od dawna; zgrabnie balansował pomiędzy kolejnymi zleceniami i nadgodzinami spędzanymi na rozkosznie nudnej pracy za biurkiem, jednak odwiedzenie dawnego zwierzchnika znajdowało się nieprzyjemnie daleko na liście jego życiowych priorytetów i zwyczajnie nie starczało mu na to czasu. Wbił wzrok w niebosiężne półki przepełniające wnętrze pomieszczenia i zachłysnął się przepięknym zapachem papieru, wizją liter przelewających się na wygiętych stronicach oraz wspomnieniem czasów, kiedy nie spędzał pół życia w Mungu, lecząc się z niechcianych obrażeń.
Uśmiechnął się pod nosem, spostrzegając widok, który przez lata stanowił dla niego przykrą codzienność; teraz z melancholią rozlewającą się po umyśle przyglądał się niekrycie na oko trzydziestoletniemu mężczyźnie, który z wyrazem twarzy wskazującym niechybnie na zmęczenie machał różdżką, próbując ułożyć na półce książki. Lecz te z łoskotem spadły, uderzając brutalnie o podłogę, a Garrettowi łamało się serce - jak za każdym razem, kiedy bezczeszczone (nawet jeśli nieumyślnie) były literackie dzieła kultury. A nawet durne poradniki dla pań domu gromadzące się ostatnio na półkach i spychające w otchłanie niepamięci książki, które faktycznie zasługiwały na uznanie.
- Potrzebuje pan pomocy? - rzucił na powitanie z uśmiechem, który mimowolnie kształtował mu się na ustach. Nie chciał podważać jego kompetencji, a bezczelne wywyższanie się było daleko poza jego zamiarami; tknięty nostalgią, zapragnął w podrygu serdecznego serca na coś się przydać. I może przypomnieć sobie czasy, kiedy sam układał książki na półkach, nie ganiał za czarnoksiężnikami i nie martwił się o swoje bezpieczeństwo, a jedynie tym, że nie spełnia swoich marzeń.
Uśmiechnął się pod nosem, spostrzegając widok, który przez lata stanowił dla niego przykrą codzienność; teraz z melancholią rozlewającą się po umyśle przyglądał się niekrycie na oko trzydziestoletniemu mężczyźnie, który z wyrazem twarzy wskazującym niechybnie na zmęczenie machał różdżką, próbując ułożyć na półce książki. Lecz te z łoskotem spadły, uderzając brutalnie o podłogę, a Garrettowi łamało się serce - jak za każdym razem, kiedy bezczeszczone (nawet jeśli nieumyślnie) były literackie dzieła kultury. A nawet durne poradniki dla pań domu gromadzące się ostatnio na półkach i spychające w otchłanie niepamięci książki, które faktycznie zasługiwały na uznanie.
- Potrzebuje pan pomocy? - rzucił na powitanie z uśmiechem, który mimowolnie kształtował mu się na ustach. Nie chciał podważać jego kompetencji, a bezczelne wywyższanie się było daleko poza jego zamiarami; tknięty nostalgią, zapragnął w podrygu serdecznego serca na coś się przydać. I może przypomnieć sobie czasy, kiedy sam układał książki na półkach, nie ganiał za czarnoksiężnikami i nie martwił się o swoje bezpieczeństwo, a jedynie tym, że nie spełnia swoich marzeń.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Kolejni klienci wtłaczali się do środka, czyniąc wnętrze przerażająco podobne temu, jakie do dyspozycji miały sardynki w puszkach, a i tak Colin podejrzewał, że ze względów handlowych sardynki mogły się cieszyć nieco większym luzem. Odetchnął z lekką irytacją, uświadamiając sobie, że będzie się musiał z tym całym bajzlem męczyć co najmniej przez najbliższy tydzień - czarodzieje z Wielkiej Brytanii nie słynęli ze zbyt dobrej pamięci i ich ogromne grono kupowało prezenty jeszcze po świętach, próbując wynagrodzić rodzinnie swoje prezentowe wpadki. Z drugiej strony świąteczny bum zakupowy oznaczał dla Colina ogromne zyski, więc przemęczenie się kilkunastu dni i praca na najwyższych obrotach nie były aż tak przykrym doświadczeniem.
Z rozmyślania nad dostawą poradników pieczenia dla czarodziejskich gospodyń, a nowym wydaniem Historii Magii XIX wieku wyrwał go głos młodego człowieka. Głos, który należał do rudego osobnika, uśmiechającego się do Colina jak mrówka na widok ziarnka ryżu, choć może bez tego wygłodniałego błysku w oku. Roztrzepana czupryna świeciła swoim rudym blaskiem na prawo i lewo, olśniewając przez moment Colina do tego stopnia, że biedak nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wszak przybysz nie był pracownikiem sklepu i nie miał żadnego interesu w pomaganiu, a o zwykłą uprzejmość Colin już dawno przestał podejrzewać ludzi, chociaż... ponoć święta zmieniają człowieka, więc może i jemu trafił się nagle pomagier zesłany przez jakąś dobrą siłę?
- Z nieba mi spadłeś - powiedział, wstając ze stołka i wręczając młodzieńcowi naręcze książek, które czekało grzecznie obok, aż jakieś wprawne zaklęcia albo siła męskich ramion zaniosą je na miejsce. Po krótkiej chwili zastanowienia do stosiku książek dodał kilka kolejnych, sprawdzając fizyczną wytrzymałość młodziana, który powoli ginął pod górą wiedzy ukrytą między ciężkimi okładkami. - To trzeba zanieść do działu eliksirów, trzecia alejka na prawo - dyrygował, samemu biorąc pudło z pozostałymi książkami i idąc za rudzielcem. Wprawny krok baletmistrza zamienił na ciężkie stąpanie, uginając się pod ciężarem książek, które okazywały się na tyle nieprzyzwoite, że nie chciały same zanieść się na miejsce.
Z rozmyślania nad dostawą poradników pieczenia dla czarodziejskich gospodyń, a nowym wydaniem Historii Magii XIX wieku wyrwał go głos młodego człowieka. Głos, który należał do rudego osobnika, uśmiechającego się do Colina jak mrówka na widok ziarnka ryżu, choć może bez tego wygłodniałego błysku w oku. Roztrzepana czupryna świeciła swoim rudym blaskiem na prawo i lewo, olśniewając przez moment Colina do tego stopnia, że biedak nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wszak przybysz nie był pracownikiem sklepu i nie miał żadnego interesu w pomaganiu, a o zwykłą uprzejmość Colin już dawno przestał podejrzewać ludzi, chociaż... ponoć święta zmieniają człowieka, więc może i jemu trafił się nagle pomagier zesłany przez jakąś dobrą siłę?
- Z nieba mi spadłeś - powiedział, wstając ze stołka i wręczając młodzieńcowi naręcze książek, które czekało grzecznie obok, aż jakieś wprawne zaklęcia albo siła męskich ramion zaniosą je na miejsce. Po krótkiej chwili zastanowienia do stosiku książek dodał kilka kolejnych, sprawdzając fizyczną wytrzymałość młodziana, który powoli ginął pod górą wiedzy ukrytą między ciężkimi okładkami. - To trzeba zanieść do działu eliksirów, trzecia alejka na prawo - dyrygował, samemu biorąc pudło z pozostałymi książkami i idąc za rudzielcem. Wprawny krok baletmistrza zamienił na ciężkie stąpanie, uginając się pod ciężarem książek, które okazywały się na tyle nieprzyzwoite, że nie chciały same zanieść się na miejsce.
Uśmiechnął się jeszcze mocniej, zupełnie, jakby kompletnie nie przeszkadzał mu ciężar książek rzuconych niemal bez ostrzeżenia w jego ramiona; przez lata pracy w księgarni zdążył przyzwyczaić się do tego, że zaklęcia czasem zawodziły, szczególnie w dniach, kiedy pomieszczenie wypełnione było dziesiątkami potencjalnych nabywców książek, którzy najczęściej marszczyli tylko z niezadowolenia nos, oglądali okładki książek bądź - co było najgorsze - z obłędem w oczach rozpaczliwie szukali jakiejkolwiek pozycji pasującej na świąteczny prezent, męcząc pytaniami i prośbami pracowników, którzy pragnęli tylko w ciszy i spokoju przekładać książki. Albo zamknąć się na zapleczu i oddać ceremonialnym wagarom od pracy spędzonym w towarzystwie wyjętego z półki literackiego dzieła.
- Tak, tak, doskonale wiem - rzucił uradowany (najpewniej przypominając psychopatę cieszącego się niezdrowo z wysiłku fizycznego) na wskazówki Colina, sprawnie manewrując pomiędzy regałami z ciemnego drewna wytyczoną przez siebie ścieżką, którą niegdyś krążył dzień w dzień. - Parę lat temu tu pracowałem i właściwie wpadłem w odwiedziny do właściciela - kontynuował, próbując dostrzec świat przed sobą zza kotary piętrzących się grzbietów książek i, o zgrozo, nawet nie wpadł w nic po drodze. - A jeśli przy okazji mogę pomóc, to co stoi na przeszkodzie?
Od dawna nie przybywał na przyjacielską pogawędkę do byłego pracodawcy, który uszanował jego decyzję i wspierał w spełnieniu marzeń; a w trakcie kursu wyganiał nawet Garretta, kiedy wpadał nocami do Esów i Floresów, by poukładać tomiszcze na półkach oraz zarobić nieco niezbędnego grosza. Teraz do wieczorów, gdy z podkrążonymi, zamykającymi się oczami sprzątał między kolumnadami niebosiężnych regałów wracał z kaskadami melancholii w sercu, jednak wtedy wyklinał je w duszy raz po razie, marząc już o czekającej go niebawem aurorskiej karierze, która, notabene, nie okazała się wcale tak słodka, jak sobie to wyobrażał.
- Tak, tak, doskonale wiem - rzucił uradowany (najpewniej przypominając psychopatę cieszącego się niezdrowo z wysiłku fizycznego) na wskazówki Colina, sprawnie manewrując pomiędzy regałami z ciemnego drewna wytyczoną przez siebie ścieżką, którą niegdyś krążył dzień w dzień. - Parę lat temu tu pracowałem i właściwie wpadłem w odwiedziny do właściciela - kontynuował, próbując dostrzec świat przed sobą zza kotary piętrzących się grzbietów książek i, o zgrozo, nawet nie wpadł w nic po drodze. - A jeśli przy okazji mogę pomóc, to co stoi na przeszkodzie?
Od dawna nie przybywał na przyjacielską pogawędkę do byłego pracodawcy, który uszanował jego decyzję i wspierał w spełnieniu marzeń; a w trakcie kursu wyganiał nawet Garretta, kiedy wpadał nocami do Esów i Floresów, by poukładać tomiszcze na półkach oraz zarobić nieco niezbędnego grosza. Teraz do wieczorów, gdy z podkrążonymi, zamykającymi się oczami sprzątał między kolumnadami niebosiężnych regałów wracał z kaskadami melancholii w sercu, jednak wtedy wyklinał je w duszy raz po razie, marząc już o czekającej go niebawem aurorskiej karierze, która, notabene, nie okazała się wcale tak słodka, jak sobie to wyobrażał.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ten nagły entuzjazm rudzielca niespecjalnie zdziwił Colina, a raczej zdziwił go na krótko, gdy rzucił w jego stronę podejrzliwe spojrzenie. Zaraz jednak wygnał wszelkie myśli, skupiając się na kolejnych zadaniach, które go czekały i przyjmując za rzecz całkowicie oczywistą, że nagle w drzwiach pojawiają się ludzie, którzy bezinteresownie chcą pomóc. Hm, może jednak wypadałoby go potem zaprosić na jakieś ciasteczko albo wafelka i poczęstować gorącą czekoladą?
- Poprzedni właściciel sprzedał księgarnię kilka miesięcy temu - powiedział, lawirując między klientami i latającymi w powietrzu książkami z gibkością i sprężystością ciała odpowiadającej wysokiej klasy gimnastyczne. Prawie wykręcił piruet, by uniknąć zderzenia z pędzącym pudłem, które w ostatniej chwili zahamowało, najwyraźniej ustępując mu pierwszeństwa. - Ale mam gdzieś jego nowy adres, tylko uporajmy się z tymi książkami - dotarli w końcu do alejki, w której panował błogi spokój, no a przynajmniej coś na wzór spokoju. Przynajmniej nad głowami nie latały im ciężkie jak ciotka Brunhilda książki, które w każdej chwili mogły spać i uszkodzić ich szlachetnie członki ciała.
Odstawił pudło na bok, opierając ramię na półce i biorąc głęboki oddech. No, kondycja zdecydowanie nie ta, gdy jeszcze uganiał się za spódniczkami; teraz spódniczki same do niego przychodziły, a on w strachu przed staropanieńskimi zapędami musiał się zaszyć w bezpiecznej rezydencji w Szkocji. Do czego do doszło! Spojrzał na rudzielca z pewną zazdrością; ten to na pewno na stado zdesperowanych dziewoi nie mógł narzekać... z taką czupryną?!
- Znudziła się praca w księgarni? - ciężko sapnął, jakby właśnie wykonał iście Syzyfową pracę, a nie przeszedł kilkadziesiąt metrów tachając kilkunastokilogramowe pudło. Wskazał rudzielcowi wolną półkę, na której znajdowało się zaledwie kilka książek, by właśnie tam odłożył tachane przez siebie tomiszcza, a samemu zabrał się za wypakowywanie pudła.
- Poprzedni właściciel sprzedał księgarnię kilka miesięcy temu - powiedział, lawirując między klientami i latającymi w powietrzu książkami z gibkością i sprężystością ciała odpowiadającej wysokiej klasy gimnastyczne. Prawie wykręcił piruet, by uniknąć zderzenia z pędzącym pudłem, które w ostatniej chwili zahamowało, najwyraźniej ustępując mu pierwszeństwa. - Ale mam gdzieś jego nowy adres, tylko uporajmy się z tymi książkami - dotarli w końcu do alejki, w której panował błogi spokój, no a przynajmniej coś na wzór spokoju. Przynajmniej nad głowami nie latały im ciężkie jak ciotka Brunhilda książki, które w każdej chwili mogły spać i uszkodzić ich szlachetnie członki ciała.
Odstawił pudło na bok, opierając ramię na półce i biorąc głęboki oddech. No, kondycja zdecydowanie nie ta, gdy jeszcze uganiał się za spódniczkami; teraz spódniczki same do niego przychodziły, a on w strachu przed staropanieńskimi zapędami musiał się zaszyć w bezpiecznej rezydencji w Szkocji. Do czego do doszło! Spojrzał na rudzielca z pewną zazdrością; ten to na pewno na stado zdesperowanych dziewoi nie mógł narzekać... z taką czupryną?!
- Znudziła się praca w księgarni? - ciężko sapnął, jakby właśnie wykonał iście Syzyfową pracę, a nie przeszedł kilkadziesiąt metrów tachając kilkunastokilogramowe pudło. Wskazał rudzielcowi wolną półkę, na której znajdowało się zaledwie kilka książek, by właśnie tam odłożył tachane przez siebie tomiszcza, a samemu zabrał się za wypakowywanie pudła.
- Doprawdy? - zdziwił się i zaskoczeniu temu dał upust, unosząc lekko jasne brwi. Choć w życiu Garretta miała miejsce cała kolekcja zmian i przełomów, jakoś wyparł z umysłu fakt, że cały świat również gnał do przodu, nie mógł nigdy zatrzymać się i przyhamować na jego rozpaczliwe zawołanie. Im starszy się stawał, tym bardziej uświadamiał sobie, jak bardzo nie przypadała mu do gustu ta nieuchronność losu i konsekwencje, jakie ciągnęła za sobą każda, nawet najbardziej błaha decyzja podjęta spontanicznie. - Na Merlina, w życiu nie pomyślałbym, że kiedyś nadejdzie ten dzień. - Zawsze sądził, że jego dawny zwierzchnik uśmiechać się będzie z rumianymi policzkami już do końca świata, stojąc za ladą i dyrygując swoimi pracownikami niczym muzykami w najwspanialszej filharmonii.
Garrett uchylił się przed książką dryfującą w powietrzu tuż nad jego głową i spostrzegł, że ze stosiku tomiszczów w jego ramionach wypada dzieło autorstwa Vinductusa Viridiana, nowiutki egzemplarz Zaklęć i przeciwzaklęć (oczaruj swoich przyjaciół i pognęb swoich wrogów ostatnimi nowościami: Nagła Utrata Włosów, Galaretowate Nogi, Język w Supeł i wiele, wiele, wiele innych) - księgi, w którą wczytywał się wielokrotnie jeszcze za czasów szkolnych, a teraz byłby pewien, że gdyby ktoś spytał go, jakie zaklęcie opisane zostało na stronie pięćdziesiątej ósmej, odpowiedziałby szybko, bezbłędnie i bez zawahania. Złapał ją jedną ręką (a raczej zgięciem łokcia) w ostatniej chwili, w duchu wychwalając swój przyzwoity refleks.
- Nie tyle znudziła, co doszedłem do wniosku, że wreszcie nadszedł czas na upragniony kurs aurorski - westchnął, po raz kolejny z melancholią wracając do chwil, gdy obrywał księgami spadającymi na niego z mahoniowych regałów, a nie okrutnymi klątwami rzucanymi perfidnie i z zadziwiającą precyzją.
Garrett uchylił się przed książką dryfującą w powietrzu tuż nad jego głową i spostrzegł, że ze stosiku tomiszczów w jego ramionach wypada dzieło autorstwa Vinductusa Viridiana, nowiutki egzemplarz Zaklęć i przeciwzaklęć (oczaruj swoich przyjaciół i pognęb swoich wrogów ostatnimi nowościami: Nagła Utrata Włosów, Galaretowate Nogi, Język w Supeł i wiele, wiele, wiele innych) - księgi, w którą wczytywał się wielokrotnie jeszcze za czasów szkolnych, a teraz byłby pewien, że gdyby ktoś spytał go, jakie zaklęcie opisane zostało na stronie pięćdziesiątej ósmej, odpowiedziałby szybko, bezbłędnie i bez zawahania. Złapał ją jedną ręką (a raczej zgięciem łokcia) w ostatniej chwili, w duchu wychwalając swój przyzwoity refleks.
- Nie tyle znudziła, co doszedłem do wniosku, że wreszcie nadszedł czas na upragniony kurs aurorski - westchnął, po raz kolejny z melancholią wracając do chwil, gdy obrywał księgami spadającymi na niego z mahoniowych regałów, a nie okrutnymi klątwami rzucanymi perfidnie i z zadziwiającą precyzją.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Podwinął rękawy koszuli, by nie przeszkadzały mu w pracy, a właściwie by nie ścierać nimi przypadkowo kurzu z zebranych książek i półek, po czym zaczął układać kolejne tomy na półce. Robił to szybko i z pozoru bez żadnego przemyślenia, ale już po chwili doskonale było widać, że każda z książek trafiła na swoje miejsce wedle jakiegoś ustalonego klucza, dzięki czemu znalezienie konkretnej pozycji nawet w przedświątecznym rozgardiaszu nie powinno być zbyt trudne.
- Dostał propozycję nie do odrzucenia i postanowił przejść na zasłużoną emeryturę. - Wzruszył ramionami, gdy ostatnie książki znalazły się na półce, świecąc nowymi okładkami w towarzystwie nieco starszych egzemplarzy. Colin nie podejrzewał, by spędziły tu dużo czasu, najpewniej na przestrzeni kolejnego tygodnia zostaną znów wykupione przez desperackich klientów, którzy w ostatniej chwili decydują się na zakup świątecznych prezentów. A przy tym wykazują wręcz niebotyczną głupotę, kupując książki bez żadnego przemyślenia, łapiąc pierwszą lepszą pozycję lub sugerując się aktualną magiczną listą bestsellerów.
Wyprostował się i spojrzał na mężczyznę uważnym spojrzeniem, nawet nie próbując udawać, że robi to w sposób ukradkowy. Skoro ktoś godzi się być chwilowo księgarnianym skrzatem, to powinien się też zgodzić z faktem, że wcześniej czy później zostanie dokładnie obejrzany, no może bez tego rytualnego zaglądania w paszczę, by ocenić stan zębów. Na to Colin mimo całej swojej ekstrawagancji nie mógłby się jeszcze zdobyć.
- A więc auror - powtórzył, zwracając się ponownie w kierunku półek i czujnym okiem sprawdzając, czy książki stoją w idealnie prostej linii. - Zawsze zastanawiałem się, czy ten cały aurorski kurs to pic na wodę, czy faktycznie uczą was tam jakichś przydatnych rzeczy, które są niedostępne dla zwykłego śmiertelnika - cofnął jedną z książek o kilka milimetrów, aż jej okładka zrównała się z towarzyszką i dopiero wtedy na jego twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji. Perfekcjonista w każdym calu, ot co.
- Dostał propozycję nie do odrzucenia i postanowił przejść na zasłużoną emeryturę. - Wzruszył ramionami, gdy ostatnie książki znalazły się na półce, świecąc nowymi okładkami w towarzystwie nieco starszych egzemplarzy. Colin nie podejrzewał, by spędziły tu dużo czasu, najpewniej na przestrzeni kolejnego tygodnia zostaną znów wykupione przez desperackich klientów, którzy w ostatniej chwili decydują się na zakup świątecznych prezentów. A przy tym wykazują wręcz niebotyczną głupotę, kupując książki bez żadnego przemyślenia, łapiąc pierwszą lepszą pozycję lub sugerując się aktualną magiczną listą bestsellerów.
Wyprostował się i spojrzał na mężczyznę uważnym spojrzeniem, nawet nie próbując udawać, że robi to w sposób ukradkowy. Skoro ktoś godzi się być chwilowo księgarnianym skrzatem, to powinien się też zgodzić z faktem, że wcześniej czy później zostanie dokładnie obejrzany, no może bez tego rytualnego zaglądania w paszczę, by ocenić stan zębów. Na to Colin mimo całej swojej ekstrawagancji nie mógłby się jeszcze zdobyć.
- A więc auror - powtórzył, zwracając się ponownie w kierunku półek i czujnym okiem sprawdzając, czy książki stoją w idealnie prostej linii. - Zawsze zastanawiałem się, czy ten cały aurorski kurs to pic na wodę, czy faktycznie uczą was tam jakichś przydatnych rzeczy, które są niedostępne dla zwykłego śmiertelnika - cofnął jedną z książek o kilka milimetrów, aż jej okładka zrównała się z towarzyszką i dopiero wtedy na jego twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji. Perfekcjonista w każdym calu, ot co.
Odstawił pudło na bok, tak, aby nie tarasowało i tak wąskiego już przejścia pomiędzy regałami tworzącymi zawiłe korytarze, wyjął różdżkę i po krótkiej, wymruczanej inkantacji obserwował książki odlatujące wprost do wyznaczonego im miejsca. Kiwnął ze zrozumieniem głową, poprawił poły marynarki i schował różdżkę, obserwując tomiszcze przecinające ciężkie powietrze księgarni oraz lądujące z gracją na półkach.
- Cóż, skoro oferta była nie do odrzucenia, to trudno mu się dziwić, każdy postąpiłby tak samo - rzucił, bezsensownie stwierdzając fakt; lubił jednak dla utrzymania rozmowy stwierdzić krótko, że pada, chociaż wszyscy doświadczyli już kropel łaskoczących policzki, że chyba ciasteczka zdążyły się spalić, kiedy kuchnię wypełnia drażniący dym, że mleko się rozlało, choć biała ciecz zalała całe panele. Niegdyś uważał to za stratę czasu i słów, lecz teraz dojrzał najwyraźniej do bezładnych konwersacji nie wnoszących nic, służących tylko po to, by utrzymać rozmowę. Czy nie tego uczono go, szykując do podbojów szlacheckich salonów, których podbić nigdy nie chciał?
Wzruszył ramionami, stwierdzając skromnie w myśli, że nie jemu oceniać poziom trudności kursu aurorskiego; tak naprawdę był on jednak piekielnie trudny, straszliwie wymagający i zmuszający do wielu przykrych wyrzeczeń. Potrafił nie spać niemal przez tydzień, szykując się do egzaminów, błądzić zmęczonym wzrokiem po stronicach podręczników i ćwiczyć zaklęcia do utraty sił bądź zrobienia sobie samemu krzywdy. Co zdarzało mu się nieprzyzwoicie często.
- Szczerze mówiąc, trudno stwierdzić - odrzekł tylko, mimowolnie pragnąc wyglądać, jakby nieprzespane noce, płacz i zgrzytanie zębów nie wzruszały go ani krztynę. - Mam jednak nadzieję, że nie dręczono mnie przez trzy lata ciężkimi próbami tylko po to, aby okazało się to kompletnie niepotrzebne. - Uśmiechnął się na koniec, spoglądając, jak ostatnia z ksiąg ląduje na swoim miejscu.
- Cóż, skoro oferta była nie do odrzucenia, to trudno mu się dziwić, każdy postąpiłby tak samo - rzucił, bezsensownie stwierdzając fakt; lubił jednak dla utrzymania rozmowy stwierdzić krótko, że pada, chociaż wszyscy doświadczyli już kropel łaskoczących policzki, że chyba ciasteczka zdążyły się spalić, kiedy kuchnię wypełnia drażniący dym, że mleko się rozlało, choć biała ciecz zalała całe panele. Niegdyś uważał to za stratę czasu i słów, lecz teraz dojrzał najwyraźniej do bezładnych konwersacji nie wnoszących nic, służących tylko po to, by utrzymać rozmowę. Czy nie tego uczono go, szykując do podbojów szlacheckich salonów, których podbić nigdy nie chciał?
Wzruszył ramionami, stwierdzając skromnie w myśli, że nie jemu oceniać poziom trudności kursu aurorskiego; tak naprawdę był on jednak piekielnie trudny, straszliwie wymagający i zmuszający do wielu przykrych wyrzeczeń. Potrafił nie spać niemal przez tydzień, szykując się do egzaminów, błądzić zmęczonym wzrokiem po stronicach podręczników i ćwiczyć zaklęcia do utraty sił bądź zrobienia sobie samemu krzywdy. Co zdarzało mu się nieprzyzwoicie często.
- Szczerze mówiąc, trudno stwierdzić - odrzekł tylko, mimowolnie pragnąc wyglądać, jakby nieprzespane noce, płacz i zgrzytanie zębów nie wzruszały go ani krztynę. - Mam jednak nadzieję, że nie dręczono mnie przez trzy lata ciężkimi próbami tylko po to, aby okazało się to kompletnie niepotrzebne. - Uśmiechnął się na koniec, spoglądając, jak ostatnia z ksiąg ląduje na swoim miejscu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Im dłużej się w niego wpatrywał, tym większego nabierał przekonania, że albo go gdzieś już wcześniej widział - co było całkiem prawdopodobne, na ulicach mija się codziennie dziesiątki czarodziejów, nie mówiąc już o okazjonalnych spotkaniach towarzyskich, na które panowała ostatnio moda i na których gospodarze wręcz prześcigali się, by zaprosić jak najwięcej osób - albo jego bujna czupryna kogoś mu przypomina. Miał już zapytać prosto z mostu, czy faktycznie nie doszło między nimi do jakiegoś spotkania, przy okazji samemu się przedstawiając, bo z doświadczenia wiedział, że szlacheckie nazwisko rozwiązuje nie tylko sakiewki i języki, ale również pamięć, gdy nagle to do jego czerepu dotarło proste wyjaśnienie.
Toć ten rudy rozgardiasz kapka w kapkę przypominał mu Łobuza, rudawego przybłędę, którego milion lat temu znalazł na Nokturnie, a który potem w geście bezbrzeżnej kociej miłości znosił mu do salonu gryzonie maści wszelakiej, największe rozmiłowanie znajdując w okropnych szczurach, które niekiedy długością ogona znacznie przewyższały samego kota. Zdusił w sobie chęć zadania pytania, czy jego tymczasowy pomocnik również przypadkiem nie lubi gryzoni, zamiast tego obserwując, jak posyła zaklęciami książki na odpowiednie miejsca. Powinien mu podziękować uprzejmie za pomoc i może zaproponować jakiś mały rabat, oczywiście uprzednio namawiając go do zakupu kilku kompletnie niepotrzebnych książek - ot, biznesowa żyłka nie opuszczała Colina nawet w szale przedświątecznych przygotowań - ale zamiast tego w jego głowie zaczął się rodzić zupełnie inny, o wiele bardziej absurdalny plan.
- Zastanawiające, ale pierwszy raz mam do czynienia z aurorem - lekkie kłamstwo bez problemu przeszło mu przez usta, a Colin w jednej chwili wyrzucił z myśli wszystkie te spotkania, gdy na nudnych do obrzydzenia spotkaniach na salonach musiał wysłuchiwać fantastycznych opowieści o tym, jak jakieś podstarzałe aurorskie próchna wieki temu dokonywały niezwykłych czynów. Problem tych opowieści polegał głównie na tym, że owa niezwykłość była nią wyłącznie w świadomości samych opowiadających, a słuchacze najczęściej już po chwili odchodzili znużeni. - Może jakiś mały pokaz? Błyskające zaklęcia, widowiskowe fajerwerki i wybuchy... takie tam wasze aurorskie specjalności, które zwykłym śmiertelnikom skupionym wokół najnowszych zaklęć czyszczących nie są znane - wzruszył ramionami, próbując nie dać po sobie poznać, że ten nagły pomysł wydawał mu się z każdą chwilą coraz bardziej kuszący. Jakież przyjemne byłoby to oderwanie się od codziennej monotonii spędzania długich godzin w księgarni!
Toć ten rudy rozgardiasz kapka w kapkę przypominał mu Łobuza, rudawego przybłędę, którego milion lat temu znalazł na Nokturnie, a który potem w geście bezbrzeżnej kociej miłości znosił mu do salonu gryzonie maści wszelakiej, największe rozmiłowanie znajdując w okropnych szczurach, które niekiedy długością ogona znacznie przewyższały samego kota. Zdusił w sobie chęć zadania pytania, czy jego tymczasowy pomocnik również przypadkiem nie lubi gryzoni, zamiast tego obserwując, jak posyła zaklęciami książki na odpowiednie miejsca. Powinien mu podziękować uprzejmie za pomoc i może zaproponować jakiś mały rabat, oczywiście uprzednio namawiając go do zakupu kilku kompletnie niepotrzebnych książek - ot, biznesowa żyłka nie opuszczała Colina nawet w szale przedświątecznych przygotowań - ale zamiast tego w jego głowie zaczął się rodzić zupełnie inny, o wiele bardziej absurdalny plan.
- Zastanawiające, ale pierwszy raz mam do czynienia z aurorem - lekkie kłamstwo bez problemu przeszło mu przez usta, a Colin w jednej chwili wyrzucił z myśli wszystkie te spotkania, gdy na nudnych do obrzydzenia spotkaniach na salonach musiał wysłuchiwać fantastycznych opowieści o tym, jak jakieś podstarzałe aurorskie próchna wieki temu dokonywały niezwykłych czynów. Problem tych opowieści polegał głównie na tym, że owa niezwykłość była nią wyłącznie w świadomości samych opowiadających, a słuchacze najczęściej już po chwili odchodzili znużeni. - Może jakiś mały pokaz? Błyskające zaklęcia, widowiskowe fajerwerki i wybuchy... takie tam wasze aurorskie specjalności, które zwykłym śmiertelnikom skupionym wokół najnowszych zaklęć czyszczących nie są znane - wzruszył ramionami, próbując nie dać po sobie poznać, że ten nagły pomysł wydawał mu się z każdą chwilą coraz bardziej kuszący. Jakież przyjemne byłoby to oderwanie się od codziennej monotonii spędzania długich godzin w księgarni!
Garrett może rzeczywiście miał coś z kota - jednak większego, potężniejszego i dumniejszego niż zwykły dachowiec krążący wśród ciemnych uliczek Nokturnu, na których bywał przecież wyłącznie z zawodowego obowiązku. A może tylko mu się tak wydawało? Uparcie wierzył, że w Gryffindorze spędził siedem wspaniałych lat życia nie przypadkiem, choć bardziej przypominał młodego, nieopierzonego lwa, który ryczał o wiele ciszej, niż mu się zdawało i nie bacząc kompletnie na konsekwencje swoich czynów. Bo zamiast odstraszać wszystkich wkoło - jak na krwiożerczego króla dżungli przystało! - wzbudzał nie tyle politowanie, co naturalną wrogość i momentalnie kolekcjonował figurki nieprzychylnych mu person, które kumulowały się, tworząc całe zastępy weasley'owych antagonistów. Ale szczycił się tym od zawsze, wcale nie uważając, że podkulanie ogona i skupianie się na swoich zadaniach ułatwiłoby mu pracę; pogrążał się więc, jak buntownik z wyboru wplątywał w kolejne tarapaty i w milczeniu narzekał na świat stający mu oporem. I nie uświadamiał sobie, że nieprzemyślanym altruizmem i chęcią wymierzania zasłużonej sprawiedliwości sam utrudniał sobie życie.
Zaśmiał się serdecznie, może odrobinę z uprzejmości, na kłamstwo Colina, którego nie wyczuł, a może po prostu zignorował je dla wyższych celów w postaci udanej konwersacji.
- Aż trudno mi w to uwierzyć! - rzucił, nie ściągając uśmiechu z ust i lustrując mężczyznę wzrokiem; zawsze miał tendencje do przenikania innych badawczym spojrzeniem, choć sam nie zdawał sobie sprawy z tej - przykrej dla niektórych, szczególnie tych, którzy skrywali brzydkie sekrety głęboko na dnie duszy - skłonności. - Jest nas więcej, niż mogłoby się wydawać, chociaż rzeczywiście jesteśmy niezauważalni; pół życia spędzamy na oddziałach szpitalnych w Mungu, a drugie pół - ukryci za niebosiężnymi piramidami papierkowej roboty. - Ludzie dostrzegali w pracy aurora wyłącznie szalone przygody, pogonie za morderczymi czarnoksiężnikami i zgłębianie tajemnych sztuk magii, ignorując kompletnie tę mniej przyjemną część zawodu. Taką jak przymusowe uzupełnianie identycznych druczków, łamanie kończyn przynajmniej raz w tygodniu i mętlik w głowie, które wywoływało oglądane zdecydowanie zbyt często ludzkie cierpienie.
- Cóż - zaczął, bezczelnie i nonszalancko unosząc lewy kącik ust. - Skoro ma pan zamiar poddać mnie próbie, to konwenanse wymagają przedstawienia się. Garrett Weasley - dokończył, wyciągając dłoń w stronę Fawley'a i przygotowując ją do zapoznawczego uścisku. - Niestety, za mało asertywny jestem, żeby odmówić propozycji drobnej rozrywki.
Czymkolwiek ta rozrywka miała być, dodał w myśli. Czyżby Colin pragnął ujrzeć, jak tajemniczym zaklęciem rozsadza całą księgarnię, tworzy fajerwerki dryfujące w powietrzu i demoluje pół Pokątnej?
Zaśmiał się serdecznie, może odrobinę z uprzejmości, na kłamstwo Colina, którego nie wyczuł, a może po prostu zignorował je dla wyższych celów w postaci udanej konwersacji.
- Aż trudno mi w to uwierzyć! - rzucił, nie ściągając uśmiechu z ust i lustrując mężczyznę wzrokiem; zawsze miał tendencje do przenikania innych badawczym spojrzeniem, choć sam nie zdawał sobie sprawy z tej - przykrej dla niektórych, szczególnie tych, którzy skrywali brzydkie sekrety głęboko na dnie duszy - skłonności. - Jest nas więcej, niż mogłoby się wydawać, chociaż rzeczywiście jesteśmy niezauważalni; pół życia spędzamy na oddziałach szpitalnych w Mungu, a drugie pół - ukryci za niebosiężnymi piramidami papierkowej roboty. - Ludzie dostrzegali w pracy aurora wyłącznie szalone przygody, pogonie za morderczymi czarnoksiężnikami i zgłębianie tajemnych sztuk magii, ignorując kompletnie tę mniej przyjemną część zawodu. Taką jak przymusowe uzupełnianie identycznych druczków, łamanie kończyn przynajmniej raz w tygodniu i mętlik w głowie, które wywoływało oglądane zdecydowanie zbyt często ludzkie cierpienie.
- Cóż - zaczął, bezczelnie i nonszalancko unosząc lewy kącik ust. - Skoro ma pan zamiar poddać mnie próbie, to konwenanse wymagają przedstawienia się. Garrett Weasley - dokończył, wyciągając dłoń w stronę Fawley'a i przygotowując ją do zapoznawczego uścisku. - Niestety, za mało asertywny jestem, żeby odmówić propozycji drobnej rozrywki.
Czymkolwiek ta rozrywka miała być, dodał w myśli. Czyżby Colin pragnął ujrzeć, jak tajemniczym zaklęciem rozsadza całą księgarnię, tworzy fajerwerki dryfujące w powietrzu i demoluje pół Pokątnej?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Może powinien zaznaczyć, że akurat dotychczasowy brak styczności z aurorami jest raczej plusem niż minusem – wszak bliższą znajomość z tą grupą zawierali najczęściej ci, którzy niejedno mieli na sumieniu. A on – odpukać w różdżkę Merlina – póki co bardzo dokładnie i skrupulatnie ukrywał czaromagiczne zwoje, pergaminy i księgi, które z taką pieczołowitością zbierał z domowych biblioteczek lub odkupywał za bezcen u antykwariuszy, którzy nie poznali się na wartości i istocie tych niepozornych książeczek. A może przewrotny los w swojej łaskawości postanowił go dotychczas nie karać za tę niewielką fascynację czarną magią, bo doskonale wiedział, że zajęciem Colina jest nie jej praktykowanie, ale badanie samych ksiąg?
Pewien niepokój wdarł się w jego myśli, gdy stojący przed nim mężczyzna mianował się aurorem, ale Colin nie pozwolił sobie na tą zdradziecką sztywność, która cechuje chociażby każdego złodzieja znajdującego się w towarzystwie policjanta lub – ten przykład ukochał sobie najbardziej ze względu na swoje mugolskie zainteresowania – grzesznika świadomego obecności znajdującego się obok pastora. Uśmiechał się dalej, prowadząc luźną rozmowę i, jeśli go właśnie wzrok nie mylił, udało mu się nawet zainteresować rudzielca swoją propozycją. Marnotrawstwem byłoby teraz nie pójść za ciosem i nie zrealizować planu do końca.
- Najwidoczniej dobrze się ukrywacie, panie Weasley – rzucił, bezwiednie podążając myślą do okresu, gdy sam był mniej więcej w jego wieku. Czy zastanawiał się wtedy choć przez moment, by rzucić swój księgarski żywot i zmienić zupełnie ścieżkę powołania? Nie pamiętał, by kiedykolwiek nad tym rozmyślał; książki były całym jego światem, a budowane imperium zapewniało tak potrzebną fortunę, przez której zaistnienie w magicznej arystokracji byłoby... trudne. Ot, chociażby przykład jego towarzysza, którego ród roztrwonił rodzinną fortunę, co jednak nie przeszkadzało im bywać na magicznych salonach i być tam przyjmowanym z nieco mniejszymi niż zazwyczaj honorami. Oczywiście przez tych, którzy nie byli ślepo zapatrzeni w złociste galeony i dla których czarodziej nie stanowił wyłącznie kolejnego przelicznika zysku.
- Miło poznać imię osoby, której zaraz złoję skórę – dodał po chwili, uśmiechając się kpiąco i pośrednio zdradzając swoje plany. Zwykły pokaz magicznych umiejętności byłby na pewno wielce absorbujący, ale mało efektywny. Poza tym warto poćwiczyć małą potyczkę z aurorem, ot dla pewności i sprawdzenia, czy w ewentualnej prawdziwej walce będzie miał jakieś szanse. - Colin Fawley, kłaniam się nisko i zapraszam do małego pojedynku. Proponuję tylną uliczkę za magazynem, chyba pamięta pan drogę? Słowo mugolskiego skauta – położył teatralnie dłoń na sercu, palce drugiej prostując jak do przysięgi – nie szepnę o tym ani słówka pana przełożonym.
Z pewnym rozbawieniem pomyślał, jak komicznie wyglądałaby cała sytuacja z boku: dwóch szlachciców pojedynkujących się dla zabawy w ciemnym zaułku. Żeby chociaż poszło o jakąś kobietę, białogłowę, której cześć jeden z nich by naruszył! Jakże prawdziwe było teraz powiedzenie, które usłyszał kilkach lat temu w czasie swoich podróży, że mężczyźni nigdy nie dorastają, pozostając wiecznie dziećmi – zmieniają tylko zabawki na inne.
Pewien niepokój wdarł się w jego myśli, gdy stojący przed nim mężczyzna mianował się aurorem, ale Colin nie pozwolił sobie na tą zdradziecką sztywność, która cechuje chociażby każdego złodzieja znajdującego się w towarzystwie policjanta lub – ten przykład ukochał sobie najbardziej ze względu na swoje mugolskie zainteresowania – grzesznika świadomego obecności znajdującego się obok pastora. Uśmiechał się dalej, prowadząc luźną rozmowę i, jeśli go właśnie wzrok nie mylił, udało mu się nawet zainteresować rudzielca swoją propozycją. Marnotrawstwem byłoby teraz nie pójść za ciosem i nie zrealizować planu do końca.
- Najwidoczniej dobrze się ukrywacie, panie Weasley – rzucił, bezwiednie podążając myślą do okresu, gdy sam był mniej więcej w jego wieku. Czy zastanawiał się wtedy choć przez moment, by rzucić swój księgarski żywot i zmienić zupełnie ścieżkę powołania? Nie pamiętał, by kiedykolwiek nad tym rozmyślał; książki były całym jego światem, a budowane imperium zapewniało tak potrzebną fortunę, przez której zaistnienie w magicznej arystokracji byłoby... trudne. Ot, chociażby przykład jego towarzysza, którego ród roztrwonił rodzinną fortunę, co jednak nie przeszkadzało im bywać na magicznych salonach i być tam przyjmowanym z nieco mniejszymi niż zazwyczaj honorami. Oczywiście przez tych, którzy nie byli ślepo zapatrzeni w złociste galeony i dla których czarodziej nie stanowił wyłącznie kolejnego przelicznika zysku.
- Miło poznać imię osoby, której zaraz złoję skórę – dodał po chwili, uśmiechając się kpiąco i pośrednio zdradzając swoje plany. Zwykły pokaz magicznych umiejętności byłby na pewno wielce absorbujący, ale mało efektywny. Poza tym warto poćwiczyć małą potyczkę z aurorem, ot dla pewności i sprawdzenia, czy w ewentualnej prawdziwej walce będzie miał jakieś szanse. - Colin Fawley, kłaniam się nisko i zapraszam do małego pojedynku. Proponuję tylną uliczkę za magazynem, chyba pamięta pan drogę? Słowo mugolskiego skauta – położył teatralnie dłoń na sercu, palce drugiej prostując jak do przysięgi – nie szepnę o tym ani słówka pana przełożonym.
Z pewnym rozbawieniem pomyślał, jak komicznie wyglądałaby cała sytuacja z boku: dwóch szlachciców pojedynkujących się dla zabawy w ciemnym zaułku. Żeby chociaż poszło o jakąś kobietę, białogłowę, której cześć jeden z nich by naruszył! Jakże prawdziwe było teraz powiedzenie, które usłyszał kilkach lat temu w czasie swoich podróży, że mężczyźni nigdy nie dorastają, pozostając wiecznie dziećmi – zmieniają tylko zabawki na inne.
wybacz tę kupę, nie mam weny i siły tak bardzo
Garrett w życiu nie podejrzewałby, że stojący przed nim mężczyzna rozkochiwał się w czarnomagicznych księgach i balansowaniu na granicy prawa, którego on miał być strażnikiem; nie wyrobił w sobie jeszcze chorobliwej ostrożności i pełnego obaw analizowania wszystkich wkoło. Do tego musiał jeszcze dojrzeć, choć wtedy nie zdawał sobie nawet sprawy, jak szybko wpadnie w pułapkę własnej powściągliwości.
Póki co wciąż żył w ułudzie, mimo że kilkakrotnie zawiódł się już na własnej naiwności oraz wierze w to, że w każdym z nas kryje się płomyczek dobra, który buchnie, jeśli wie się, jak go wzbudzić; mimo że z czarnoksiężnikami do czynienia miał zdecydowanie zbyt często, nie umiał nimi gardzić, zastanawiał się gorliwie, co popchnęło ich do zejścia ze ścieżki poprawności - nieujarzmiona rządza wiedzy, chęć pomocy bliskim, nieposiadanie czegokolwiek do stracenia?
Nie poznał jeszcze nienawiści uzależniającej mocniej od najwspanialszych używek.
Wiedział, że nie powinien przystawać na tę propozycję; wtedy jednak począł usprawiedliwiać się w myśli przed samym sobą, powoływać się na sportowe pojedynki, za którymi wręcz przepadał i nie znalazł żadnego powodu, aby móc krótkim półsłówkiem spławić propozycję Fawley'a. Po prostu nie chciał - nie pojedynkował się dla rozrywki już od dłuższego czasu i krew buzowała mu jakoś niebezpiecznie, nie mógł w pozytywny sposób spożytkować nagromadzonej energii.
- W takim razie - zaczął, mimowolnie zastanawiając się, co jednak zrobiłby jego przełożony, przypadkiem dowiadując się o garrettowych skłonnościach do toczenia pojedynków z przypadkowymi właścicielami księgarni spotkanymi w sposób niezamierzony, którzy równie dobrze mogli zajmować się wszystkim - kolekcjonowaniem głów rudych aurorów nad kominkiem, wysysaniem szpiku z czarodziejów czystej krwi, bądź, co było w tym wszystkim najgorsze, czarną magią. Ale nie dowie się, póki nie ruszy za przygodą, prawda? - nie mam wyboru i muszę przystać na pańską propozycję, panie Fawley, jakkolwiek bezmyślne jest to z mojej strony.
Uśmiechnął się znowu, po raz milionowy tego dnia, mimochodem ciesząc się niezmiernie na wizję pojedynków, które - zaraz obok książek - królowały na podium jego ulubionych rozrywek i form spędzania wolnego czasu. I chociaż zabrzmi to nieco masochistycznie, wizyty w Mungu po wygranym pojedynku i tłumaczenie się nieszczerze, że ta rozcięta warga jest efektem wpadnięcia na komodę w przedpokoju, sprawiały zawsze samą przyjemność.
Garrett w życiu nie podejrzewałby, że stojący przed nim mężczyzna rozkochiwał się w czarnomagicznych księgach i balansowaniu na granicy prawa, którego on miał być strażnikiem; nie wyrobił w sobie jeszcze chorobliwej ostrożności i pełnego obaw analizowania wszystkich wkoło. Do tego musiał jeszcze dojrzeć, choć wtedy nie zdawał sobie nawet sprawy, jak szybko wpadnie w pułapkę własnej powściągliwości.
Póki co wciąż żył w ułudzie, mimo że kilkakrotnie zawiódł się już na własnej naiwności oraz wierze w to, że w każdym z nas kryje się płomyczek dobra, który buchnie, jeśli wie się, jak go wzbudzić; mimo że z czarnoksiężnikami do czynienia miał zdecydowanie zbyt często, nie umiał nimi gardzić, zastanawiał się gorliwie, co popchnęło ich do zejścia ze ścieżki poprawności - nieujarzmiona rządza wiedzy, chęć pomocy bliskim, nieposiadanie czegokolwiek do stracenia?
Nie poznał jeszcze nienawiści uzależniającej mocniej od najwspanialszych używek.
Wiedział, że nie powinien przystawać na tę propozycję; wtedy jednak począł usprawiedliwiać się w myśli przed samym sobą, powoływać się na sportowe pojedynki, za którymi wręcz przepadał i nie znalazł żadnego powodu, aby móc krótkim półsłówkiem spławić propozycję Fawley'a. Po prostu nie chciał - nie pojedynkował się dla rozrywki już od dłuższego czasu i krew buzowała mu jakoś niebezpiecznie, nie mógł w pozytywny sposób spożytkować nagromadzonej energii.
- W takim razie - zaczął, mimowolnie zastanawiając się, co jednak zrobiłby jego przełożony, przypadkiem dowiadując się o garrettowych skłonnościach do toczenia pojedynków z przypadkowymi właścicielami księgarni spotkanymi w sposób niezamierzony, którzy równie dobrze mogli zajmować się wszystkim - kolekcjonowaniem głów rudych aurorów nad kominkiem, wysysaniem szpiku z czarodziejów czystej krwi, bądź, co było w tym wszystkim najgorsze, czarną magią. Ale nie dowie się, póki nie ruszy za przygodą, prawda? - nie mam wyboru i muszę przystać na pańską propozycję, panie Fawley, jakkolwiek bezmyślne jest to z mojej strony.
Uśmiechnął się znowu, po raz milionowy tego dnia, mimochodem ciesząc się niezmiernie na wizję pojedynków, które - zaraz obok książek - królowały na podium jego ulubionych rozrywek i form spędzania wolnego czasu. I chociaż zabrzmi to nieco masochistycznie, wizyty w Mungu po wygranym pojedynku i tłumaczenie się nieszczerze, że ta rozcięta warga jest efektem wpadnięcia na komodę w przedpokoju, sprawiały zawsze samą przyjemność.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zarzucony na złotą, o, przepraszam, na rudą rybkę haczyk idealnie wbił się w jej delikatne gardło, wyciągając ją powoli na brzeg, a właściwie to ciągnąc przez księgarniane zaułki, korytarze i magazyny, gdzie czuć było zapach drażniącego kurzu. Idąc w stronę zaułka mieszczącego się na tyłach Esów i Floresów, który niegdyś wykorzystywany był jako składowisko śmieci, ale obecnie stanowił całkiem pokaźny kawał przestrzeni, zastanawiał w myślach nad zaklęciami, którymi mógłby uraczyć tego nader przyjaznego aurora. Wszak nie było jego celem zranienie rudzielca, jako że sam niechętnie widziałby na swoim ciele jakiekolwiek poważniejsze uszkodzenia; przeczesywał pamięć w poszukiwaniu zaklęć więc nie tyle groźnych i niebezpiecznych, co godzących bardziej w dumę niż w ciało przeciwnika. Miał to być zresztą pojedynek treningowy, niejako przyjacielski, a ten już z definicji wykluczał robienie oponentowi jakiejkolwiek krzywdy.
- Uczono mnie, że bez ryzyka nie ma zabawy, panie Weasley - uśmiechnął się przez ramię, zgarniając płaszczem kilka pajęczyn. - A świąteczna atmosfera wręcz skłania do ryzyka.
Przez krótki, króciutki moment zastanawiał się nawet nad tak absurdalnym zaklęciem jak Orchideus, planując pokonać przeciwnika zaskoczeniem, ale uznał, że jak na pojedynek dwóch dorosłych czarodziejów, byłoby to jednak zbyt absurdalne. A może jednak nie? W końcu aurorzy powinni być przygotowani na każdą możliwość, nawet na taką, w której ich wróg będzie niespełna rozumu. Sam pomysł sprawił jednak, że wpadł na zaklęcie, które zamierzał rzucić jako pierwszy. Musiał jedynie doprowadzić do tego, by szanowny pan auror nie miał szans wypowiedzieć formuły przed nim.
Otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz i zaczerpnął głęboko powietrze, czując jak mroźne kryształki drażnią mu gardło. Zima 1953 roku nie rozpieszczała, ale przynajmniej nie było żadnej zawiei, która mogłaby im teraz przeszkodzić. Śnieg przyjemnie trzeszczał pod butami, gdy Colin kierował się w przeciwną stronę, oddalając się o kilkanaście kroków od Garreta.
Wyjął różdżkę i dopiero się odwrócił, schylając lekko głowę, co przy odrobinie dobrej woli mogło oznaczać uprzejmy ukłon przed rozpoczęciem pojedynku. Chwilę później jego dłoń powędrowała błyskawicznie w górę, a wypowiedziane zaklęcie przecięło zimową ciszę zaułka.
- Rictusempra - powiedział wyraźnie, celując różdżką w pierś Weasleya, starannie mierząc, by zaklęcie nie chybiło celu, ale ugodziło rudzielca porządnie, wywołując niekontrolowany i niepowstrzymany atak śmiechu. Czy można sobie wyobrazić bardziej okrutne zaklęcie, niż wieczne łaskotki, które nie dają ofierze chwili oddechu?
- Uczono mnie, że bez ryzyka nie ma zabawy, panie Weasley - uśmiechnął się przez ramię, zgarniając płaszczem kilka pajęczyn. - A świąteczna atmosfera wręcz skłania do ryzyka.
Przez krótki, króciutki moment zastanawiał się nawet nad tak absurdalnym zaklęciem jak Orchideus, planując pokonać przeciwnika zaskoczeniem, ale uznał, że jak na pojedynek dwóch dorosłych czarodziejów, byłoby to jednak zbyt absurdalne. A może jednak nie? W końcu aurorzy powinni być przygotowani na każdą możliwość, nawet na taką, w której ich wróg będzie niespełna rozumu. Sam pomysł sprawił jednak, że wpadł na zaklęcie, które zamierzał rzucić jako pierwszy. Musiał jedynie doprowadzić do tego, by szanowny pan auror nie miał szans wypowiedzieć formuły przed nim.
Otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz i zaczerpnął głęboko powietrze, czując jak mroźne kryształki drażnią mu gardło. Zima 1953 roku nie rozpieszczała, ale przynajmniej nie było żadnej zawiei, która mogłaby im teraz przeszkodzić. Śnieg przyjemnie trzeszczał pod butami, gdy Colin kierował się w przeciwną stronę, oddalając się o kilkanaście kroków od Garreta.
Wyjął różdżkę i dopiero się odwrócił, schylając lekko głowę, co przy odrobinie dobrej woli mogło oznaczać uprzejmy ukłon przed rozpoczęciem pojedynku. Chwilę później jego dłoń powędrowała błyskawicznie w górę, a wypowiedziane zaklęcie przecięło zimową ciszę zaułka.
- Rictusempra - powiedział wyraźnie, celując różdżką w pierś Weasleya, starannie mierząc, by zaklęcie nie chybiło celu, ale ugodziło rudzielca porządnie, wywołując niekontrolowany i niepowstrzymany atak śmiechu. Czy można sobie wyobrazić bardziej okrutne zaklęcie, niż wieczne łaskotki, które nie dają ofierze chwili oddechu?
The member 'Colin Fawley' has done the following action : Rzut kostkami
'k100' : 71
'k100' : 71
Dał poprowadzić się przez labirynt korytarzy i ciasnych pomieszczeń, wpatrując w plecy Colina jak w jaśniejącą szczerym srebrem nić Ariadny. Kiedyś sieć księgarnianych magazynów znał jak własną kieszeń, jednak starczyło przestawienie kilku półek i brutalne przesunięcie stosu kartonów, aby poczuł się jak intruz, syn marnotrawny wracający do domu po przykrym w skutkach zwątpieniu. Tęsknił za wonią pergaminu wbijającą się w nozdrza i tym cieple rozchodzącym się przed oczami, gdy dostrzegał świeże i nietknięte egzemplarze pięknych książek, w których nawet szerokość marginesu potrafiła zachwycić.
Gdy dotarli na miejsce, ukłonił się należycie i wbrew sobie poczekał na słowo arbitra oznajmujące, że czas zacząć pojedynek; wtedy jednak przypomniał sobie, że walka nie była oficjalna, lecz spóźnił się, dostrzegając już snopy iskier tryskające w jego stronę. W myśli skrzywił się na dźwięk skandowanego zaklęcia rozbrzmiewający w powietrzu, bo nie uśmiechał mu się wcale nagły i niepowstrzymany atak śmiechu, a tak wszystko mogło się skończyć, kiedy próba obrony zakończy się fiaskiem.
Był aurorem, do diaska. Mógł się choć trochę postarać, a nie błądzić myślami wśród igiełek chłodu kąsających go w zaróżowione już od zimna policzki. Zawsze miał skórę wrażliwą na temperatury.
- Protego! - wypowiedział inkantację mimowolnie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co czyni. Zbyt wiele już razy te głoski łaskotały go w usta.
Gdy dotarli na miejsce, ukłonił się należycie i wbrew sobie poczekał na słowo arbitra oznajmujące, że czas zacząć pojedynek; wtedy jednak przypomniał sobie, że walka nie była oficjalna, lecz spóźnił się, dostrzegając już snopy iskier tryskające w jego stronę. W myśli skrzywił się na dźwięk skandowanego zaklęcia rozbrzmiewający w powietrzu, bo nie uśmiechał mu się wcale nagły i niepowstrzymany atak śmiechu, a tak wszystko mogło się skończyć, kiedy próba obrony zakończy się fiaskiem.
Był aurorem, do diaska. Mógł się choć trochę postarać, a nie błądzić myślami wśród igiełek chłodu kąsających go w zaróżowione już od zimna policzki. Zawsze miał skórę wrażliwą na temperatury.
- Protego! - wypowiedział inkantację mimowolnie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co czyni. Zbyt wiele już razy te głoski łaskotały go w usta.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Strona 1 z 2 • 1, 2
XII 1953, Księgarnia Esy i Floresy
Szybka odpowiedź