Strumień nieopodal chaty
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Strumień nieopodal chaty
W sercu gęstego lasu ukryty pomiędzy gałęziami starodrzewów snuje się spokojny leśny strumień. Jego krystalicznie czysta woda delikatnie płynie między kamieniami, malując srebrzyste szlaki na swojej drodze. Po obu stronach brzegów można spotkać rosnące dzikie kwiaty, których barwy zdają się rywalizować z bujnością zieleni. Wszechobecne krzewy w zacisznych zatoczkach nurtu, stanowią naturalną barierę dla prywatności i licznych rozmysłów.
23 listopada 1958 r.
Podążaj wąską, leśną ścieżką w dół, wzdłuż strumienia. Przekrzykujące się myśli nie chciały dać mi spokoju, a przecież wcale nie miały racji. To nie był przypadek, to nie było zwykłe zagubienie się w lesie. Dobrze wiedziałam, dokąd prowadzi ta droga i co najmniej dwie godziny temu przestało chodzić o jakiekolwiek polowanie. Potrzebowałam po prostu dostać się bliżej niepozornej chaty, być może spotkać tam pewna osobę, być może przywitać się i nakarmić się nadzieją na odrobinę wspólnego milczenia. Albo spędzić czas wyrwany nam przeze mnie ostatnim razem… za szybko i chyba brutalnie. Za sobą miałam parę dni skomplikowanych przemyśleń, w których trwałam wciąż głęboko uwikłana, za sobą miałam też nie tak już odległe starcie stworzenia i myśliwego, którego nie mogłam nazwać zbyt udanym, a które znacznie odzwierciadlało się w moim wyglądzie.
Skradałam się, wcale nie poruszając się po sprawdzonych i znanych drogach, lecz towarzysząc im z pewnej odległości tak, by nigdy nie stracić właściwego kierunku. Skradałam się cicha i zwinnie mknąca w zielonym łowieckim odzieniu. Kombinezonie, który jak wierny towarzysz wspierał najmniejszy ruch niedźwiedzia. Wiedziałam jednak, że między tymi drzewami wcale nie jestem anonimowa. Materiał był zachlapany mocno zwierzęcą krwią: czerwone kropidło od kostek aż po szyję, wszędzie plamy i smugi zaschniętej posoki. Twarz również, nieco przerażająca, choć dla mnie zupełnie zwyczajna, jedynie nosząca ślady ostrej potyczki – niespodziewanie dość tradycyjne łowy przeobraziły się w drapieżną batalię. Tak jednak czasem się zdarzało, szczególnie od czasów gwiezdnej nocy. Po Anglii poruszały się stworzenia nienormalnie wściekłe, o nietypowych nawykach i zdolnościach. To musiało być zapewne jednym z takich. Nie byłam ranna. Potargane włosy wyplątały się z upięcia, niektóre pokleiły się przy czole od tej czerwieni. Nieudane starcie nie burzyło mojego nastroju, kompletnie za sobą pozostawiłam tamte widoki, dając się omotać zupełnie totalnym myślom… o nim. Chata była gdzieś niedaleko, chciałam spojrzeć, tylko na chwilę, sprawdzić, czy wszystko porządku. Znów mijające dni wypełniło dokładne milczenie. Znów popełniałam dokładnie te same błędy, znów nie wiedziałam, od czego zacząć, ale nie mogłam się powstrzymać. To było silniejsze. Niewidzialne przyciąganie wypychało mnie na wyjątkowy szlak. Coraz bliżej i bliżej. Gdy zaś wyczekiwany dach wyłonił się spomiędzy niemal ograbionych z liści gałęzi, na piersiach rozdzwoniło się alarmujące uczucie. Szłam dalej, bezgłośnie kryjąc się ze swą obecnością, nie pozwalając, by dowiedział się przedwcześnie, że jestem. Wolałam mieć przewagę, wolałam najpierw spokojnie podejrzeć, czy był w środku i co takiego robił.
Odnalazłam go jednak szybciej, jeszcze zanim wypuściłam oko blisko szklanych szyb niepozornego domostwa. Wystąpiłam na dróżkę, tym razem, nie czając się już perfidnie, bez żadnej zasadzki, zupełnie na wprost. Widziałam go, ćwiczył. Dopiero jaśniało, senna przyroda niespecjalnie zdobiła otoczenie. Ja ostrożnie wyłaniałam się spomiędzy gałęzi. Przystanęłam dopiero kilka metrów przed nim, czując, że nie potrafię podejść bliżej. Było mi głupio, tak, chyba dobrze rozpoznałam uczucie. Wystarczyło, że na mnie spojrzał, a natychmiast pomyślałam, że wyglądam nieprzyjemnie, dość makabrycznie, jakże odmiennie od naszego ostatniego przeklętego spotkania. Chyba nie powinnam mu się taka pokazywać, ale już za późno.
– Dwurożec, uciekł mi – mruknęłam o dziwo po angielsku, by usprawiedliwić ten widok, a potem podciągnęłam dłoń do policzka i przetarłam go trochę nerwowo, ale tylko rozmazałam zabrudzenie. Co teraz? Co teraz!? Sam jego widok wystarczył, by pod skórą rozpoczął się jakiś niemożliwy wyścig. To tylko Krum, przecież mogłam podejść bliżej, nie musiałam się czaić, prawda? A może aż Krum. Dobrze, że chłodne powietrze łagodziło rozpływające się namolnie fale ciepła. – Cześć – zreflektowałam się po chwili, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie, wiedząc, ale wciąż nie do końca potrafiąc.
Podążaj wąską, leśną ścieżką w dół, wzdłuż strumienia. Przekrzykujące się myśli nie chciały dać mi spokoju, a przecież wcale nie miały racji. To nie był przypadek, to nie było zwykłe zagubienie się w lesie. Dobrze wiedziałam, dokąd prowadzi ta droga i co najmniej dwie godziny temu przestało chodzić o jakiekolwiek polowanie. Potrzebowałam po prostu dostać się bliżej niepozornej chaty, być może spotkać tam pewna osobę, być może przywitać się i nakarmić się nadzieją na odrobinę wspólnego milczenia. Albo spędzić czas wyrwany nam przeze mnie ostatnim razem… za szybko i chyba brutalnie. Za sobą miałam parę dni skomplikowanych przemyśleń, w których trwałam wciąż głęboko uwikłana, za sobą miałam też nie tak już odległe starcie stworzenia i myśliwego, którego nie mogłam nazwać zbyt udanym, a które znacznie odzwierciadlało się w moim wyglądzie.
Skradałam się, wcale nie poruszając się po sprawdzonych i znanych drogach, lecz towarzysząc im z pewnej odległości tak, by nigdy nie stracić właściwego kierunku. Skradałam się cicha i zwinnie mknąca w zielonym łowieckim odzieniu. Kombinezonie, który jak wierny towarzysz wspierał najmniejszy ruch niedźwiedzia. Wiedziałam jednak, że między tymi drzewami wcale nie jestem anonimowa. Materiał był zachlapany mocno zwierzęcą krwią: czerwone kropidło od kostek aż po szyję, wszędzie plamy i smugi zaschniętej posoki. Twarz również, nieco przerażająca, choć dla mnie zupełnie zwyczajna, jedynie nosząca ślady ostrej potyczki – niespodziewanie dość tradycyjne łowy przeobraziły się w drapieżną batalię. Tak jednak czasem się zdarzało, szczególnie od czasów gwiezdnej nocy. Po Anglii poruszały się stworzenia nienormalnie wściekłe, o nietypowych nawykach i zdolnościach. To musiało być zapewne jednym z takich. Nie byłam ranna. Potargane włosy wyplątały się z upięcia, niektóre pokleiły się przy czole od tej czerwieni. Nieudane starcie nie burzyło mojego nastroju, kompletnie za sobą pozostawiłam tamte widoki, dając się omotać zupełnie totalnym myślom… o nim. Chata była gdzieś niedaleko, chciałam spojrzeć, tylko na chwilę, sprawdzić, czy wszystko porządku. Znów mijające dni wypełniło dokładne milczenie. Znów popełniałam dokładnie te same błędy, znów nie wiedziałam, od czego zacząć, ale nie mogłam się powstrzymać. To było silniejsze. Niewidzialne przyciąganie wypychało mnie na wyjątkowy szlak. Coraz bliżej i bliżej. Gdy zaś wyczekiwany dach wyłonił się spomiędzy niemal ograbionych z liści gałęzi, na piersiach rozdzwoniło się alarmujące uczucie. Szłam dalej, bezgłośnie kryjąc się ze swą obecnością, nie pozwalając, by dowiedział się przedwcześnie, że jestem. Wolałam mieć przewagę, wolałam najpierw spokojnie podejrzeć, czy był w środku i co takiego robił.
Odnalazłam go jednak szybciej, jeszcze zanim wypuściłam oko blisko szklanych szyb niepozornego domostwa. Wystąpiłam na dróżkę, tym razem, nie czając się już perfidnie, bez żadnej zasadzki, zupełnie na wprost. Widziałam go, ćwiczył. Dopiero jaśniało, senna przyroda niespecjalnie zdobiła otoczenie. Ja ostrożnie wyłaniałam się spomiędzy gałęzi. Przystanęłam dopiero kilka metrów przed nim, czując, że nie potrafię podejść bliżej. Było mi głupio, tak, chyba dobrze rozpoznałam uczucie. Wystarczyło, że na mnie spojrzał, a natychmiast pomyślałam, że wyglądam nieprzyjemnie, dość makabrycznie, jakże odmiennie od naszego ostatniego przeklętego spotkania. Chyba nie powinnam mu się taka pokazywać, ale już za późno.
– Dwurożec, uciekł mi – mruknęłam o dziwo po angielsku, by usprawiedliwić ten widok, a potem podciągnęłam dłoń do policzka i przetarłam go trochę nerwowo, ale tylko rozmazałam zabrudzenie. Co teraz? Co teraz!? Sam jego widok wystarczył, by pod skórą rozpoczął się jakiś niemożliwy wyścig. To tylko Krum, przecież mogłam podejść bliżej, nie musiałam się czaić, prawda? A może aż Krum. Dobrze, że chłodne powietrze łagodziło rozpływające się namolnie fale ciepła. – Cześć – zreflektowałam się po chwili, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie, wiedząc, ale wciąż nie do końca potrafiąc.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Siła była wyznacznikiem znaczenia w jego rodzinie, tradycją kultywowaną niezmiennie od pokoleń. Od najmłodszych lat uczono go, że doskonała sprawność i hart ducha to nieodłączne cechy prawdziwego mężczyzny. Było to jak święte prawo, którego nikt nie odważył się podważać. Bez siły nie uniesiesz młota, bez młota nie pociągniesz rodzinnych sprawunków ani nie przekażesz fachu w przyszłość. W jego rodzinie nie miało znaczenia, jak bardzo różniło się charakterem; każdy mężczyzna musiał podnieść młot. Jego ojciec, dziadek i pradziadek - wszyscy oni pracowali przy kuźni, ich ciała kształtowane przez lata ciężkiej pracy, ich umysły zahartowane w ogniu przeciwności. W kuźni było coś niemalże magicznego, mistycznego. Żar pieca, iskry tańczące w powietrzu, rytmiczne uderzenia młota - to wszystko tworzyło symfonię, która wnikała w jego duszę, wplatając się w każdy aspekt jego życia.
Niemalże niemożliwe było znalezienie go leżącego do późnych godzin w łóżku, wylegującego się w najlepsze ze zmęczenia. Takie konwenanse nie mogły zaistnieć w jego życiu, które poddane było surowemu rytmowi dnia. Codzienna rutyna była dla niego jak rytuał: rozciągnąć zastałe mięśnie, przemyć zaspaną twarz zimną wodą, wykonać schemat ćwiczeń, który znał na pamięć. Pośpiesznie umyć się, zjeść naprędce śniadanie podczas przechadzki do kuźni w miasteczku, a potem poświęcić się pracy przez pół dnia. Nienawidził destabilizacji, przerw w harmonogramie, który zapewniał mu poczucie kontroli i stabilności. Jednak tego dnia sprawy miały się całkiem inaczej. Chwila oddechu od obowiązków adepta była miłym darem od losu. Miał tyle kwestii do załatwienia przed zimą, która niechybnie miała nadejść, że każda wolna chwila była na wagę złota. Tego ranka wstał wcześniej niż zwykle, jeszcze przed wschodem słońca. Czuł się nieswojo, jakby coś wisiało w powietrzu. Jeden, dwa, trzy... Mięśnie subtelnie drżały ze zmęczenia, gdy kolejna dziesiątka przemijała w zapomnienie kolejnej serii. Cztery, pięć, sześć... Serce przyspieszyło swoją dotychczasową pracę, płuca z wolna błagały o chwilę wytchnienia. Siedem, osiem, dziewięć... Przecież to jeszcze nie koniec, ciało nie mogło mieć żadnych granic. Powtarzał ugięcia w stawie łokciowym systematycznie, opadając najwolniej ku ziemi okraszonej rosą. Jeszcze tylko trochę, odrobinę i wszystko minie. Zmrużył powieki, zatrzymując powtarzaną czynność, rozglądając się uważnie dookoła. Kroki, gdzieś z boku dochodziły, chociaż niemożliwe było, by było to zwierzę. Zapolować miał dopiero później, by zapełnić braki w pożywieniu. Teraz jednak, w porannej ciszy przerywanej jedynie jego przyspieszonym oddechem, te kroki brzmiały jak grzmoty. Powoli wstał, otrzepując dłonie z brudu leśnego poszycia. Kto mógłby go szukać o tej porze?
- Varya? - Nagle, wśród drzew, dostrzegł cień. Sylwetka poruszała się z gracją, choć ostrożnie, jakby również próbowała nie zostać zauważoną. Serce zabiło mu szybciej, nie z powodu strachu, ale z powodu niepewności. Przyglądał się uważnie, próbując rozpoznać szczegóły. Gdy postać wyszła na otwartą przestrzeń, rozpoznał ją po chwili namysłu. To była ona - osoba tkwiąca wiecznie pośród jego myśli. Twarz, choć zamglona przez krwawe obszycie posoki, była mu dobrze znana. W sercu poczuł mieszaninę ulgi i dezorientacji, była ranna? Zbliżała się powoli, jakby badała teren, niepewna jego obecności. Opuścił swoje napięte ramiona i dotąd nieskalane żadnym odzieniem. - Wyglądasz - zastanowił się, by nie palnąć czegoś głupiego, westchnął, podchodząc ku zawieszonej na gałęzi koszuli. Chłód atakujący rozgrzany tors bywał z lekka upierdliwy. - niecodziennie? - dokończył, parskając cichym śmiechem. W takim wydaniu jeszcze nie miał okazji jej widzieć, cóż za ciekawy zbieg okoliczności. - Witaj, musisz uwielbiać tutejsze hrabstwo, hm? - dziwił go język przez nią użytkowany, przez pojedynczość słów nadal wybrzmiewał dominujący akcent. Opanował emocje, czując się pośród nieoczekiwanego spotkania dosyć swobodnie. Bez nerwowych spojrzeń, niepewności czynów i słów; był całkowicie sobą. Co było dziwne na swój sposób, gdy wspominał ich ostatnie potknięcia. - Zapraszam do środka, musisz zmyć... to krwawe maskowanie? - wskazał sugestywnie na jej lico i ubranie, kierując się na schody do skromnego domostwa. - Oferuję coś ciepłego do picia, kąpiel i ciuchy zamienne, jesteś chętna? - spojrzał się za siebie, otwierając drzwi w geście zaproszenia.
Niemalże niemożliwe było znalezienie go leżącego do późnych godzin w łóżku, wylegującego się w najlepsze ze zmęczenia. Takie konwenanse nie mogły zaistnieć w jego życiu, które poddane było surowemu rytmowi dnia. Codzienna rutyna była dla niego jak rytuał: rozciągnąć zastałe mięśnie, przemyć zaspaną twarz zimną wodą, wykonać schemat ćwiczeń, który znał na pamięć. Pośpiesznie umyć się, zjeść naprędce śniadanie podczas przechadzki do kuźni w miasteczku, a potem poświęcić się pracy przez pół dnia. Nienawidził destabilizacji, przerw w harmonogramie, który zapewniał mu poczucie kontroli i stabilności. Jednak tego dnia sprawy miały się całkiem inaczej. Chwila oddechu od obowiązków adepta była miłym darem od losu. Miał tyle kwestii do załatwienia przed zimą, która niechybnie miała nadejść, że każda wolna chwila była na wagę złota. Tego ranka wstał wcześniej niż zwykle, jeszcze przed wschodem słońca. Czuł się nieswojo, jakby coś wisiało w powietrzu. Jeden, dwa, trzy... Mięśnie subtelnie drżały ze zmęczenia, gdy kolejna dziesiątka przemijała w zapomnienie kolejnej serii. Cztery, pięć, sześć... Serce przyspieszyło swoją dotychczasową pracę, płuca z wolna błagały o chwilę wytchnienia. Siedem, osiem, dziewięć... Przecież to jeszcze nie koniec, ciało nie mogło mieć żadnych granic. Powtarzał ugięcia w stawie łokciowym systematycznie, opadając najwolniej ku ziemi okraszonej rosą. Jeszcze tylko trochę, odrobinę i wszystko minie. Zmrużył powieki, zatrzymując powtarzaną czynność, rozglądając się uważnie dookoła. Kroki, gdzieś z boku dochodziły, chociaż niemożliwe było, by było to zwierzę. Zapolować miał dopiero później, by zapełnić braki w pożywieniu. Teraz jednak, w porannej ciszy przerywanej jedynie jego przyspieszonym oddechem, te kroki brzmiały jak grzmoty. Powoli wstał, otrzepując dłonie z brudu leśnego poszycia. Kto mógłby go szukać o tej porze?
- Varya? - Nagle, wśród drzew, dostrzegł cień. Sylwetka poruszała się z gracją, choć ostrożnie, jakby również próbowała nie zostać zauważoną. Serce zabiło mu szybciej, nie z powodu strachu, ale z powodu niepewności. Przyglądał się uważnie, próbując rozpoznać szczegóły. Gdy postać wyszła na otwartą przestrzeń, rozpoznał ją po chwili namysłu. To była ona - osoba tkwiąca wiecznie pośród jego myśli. Twarz, choć zamglona przez krwawe obszycie posoki, była mu dobrze znana. W sercu poczuł mieszaninę ulgi i dezorientacji, była ranna? Zbliżała się powoli, jakby badała teren, niepewna jego obecności. Opuścił swoje napięte ramiona i dotąd nieskalane żadnym odzieniem. - Wyglądasz - zastanowił się, by nie palnąć czegoś głupiego, westchnął, podchodząc ku zawieszonej na gałęzi koszuli. Chłód atakujący rozgrzany tors bywał z lekka upierdliwy. - niecodziennie? - dokończył, parskając cichym śmiechem. W takim wydaniu jeszcze nie miał okazji jej widzieć, cóż za ciekawy zbieg okoliczności. - Witaj, musisz uwielbiać tutejsze hrabstwo, hm? - dziwił go język przez nią użytkowany, przez pojedynczość słów nadal wybrzmiewał dominujący akcent. Opanował emocje, czując się pośród nieoczekiwanego spotkania dosyć swobodnie. Bez nerwowych spojrzeń, niepewności czynów i słów; był całkowicie sobą. Co było dziwne na swój sposób, gdy wspominał ich ostatnie potknięcia. - Zapraszam do środka, musisz zmyć... to krwawe maskowanie? - wskazał sugestywnie na jej lico i ubranie, kierując się na schody do skromnego domostwa. - Oferuję coś ciepłego do picia, kąpiel i ciuchy zamienne, jesteś chętna? - spojrzał się za siebie, otwierając drzwi w geście zaproszenia.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Śmiał się. Nie, uśmiechał się, obserwując mnie tuż po przerwanych ćwiczeniach. Dokładnie w chwili, gdy ciało uspokaja się po wzmożonym wysiłku, gdy chłód zderza się z rozgrzaną skórą, gdy koi i spowalnia wciąż rozedrgane struktury mięśni. Tak dobrze znałam ten stan, towarzyszył mi wiele razy. Niczym jednak wydawało się angielskie jesienne zimno z mrozem, który znałam. Z jakiegoś jednak powodu trudno mi było przestać, opuścić jeden konkretny punkt spojrzenia. Jego twarz, jego oczy, jego ciało. Nieważne, że w szkolnych latach dane nam było wspólnie mierzyć się w sprawnościowym boju, że widywałam go już wcześniej. Od jakiegoś czasu jawił mi się jako ktoś inny. Patrzyłam na niego nowymi oczami. Swą obecnością wywoływał coś, z czym nie do końca jeszcze się pogodziłam, czego kompletnie wciąż nie rozpracowałam. Najgorsze wydawał się jednak to, że czułam, że być może wcale nie potrzeba było robić… czegokolwiek, walczyć z tym, wypierać się, uciekać.
– Mówisz, jakbyś od dawna nie polował – stwierdziłam, kiedy skomentował mój wygląd, ale minęło trochę czasu, nim tej reakcji się doczekał. Chyba… chyba się zagapiłam. Stąd ta głowa nagle poderwana w losowym kierunku, tonąca oczami gdzieś wśród dalszych drzew. – Tak, lubię je, lubię te lasy – lubię ciebie. A właściwie skąd u niego podobny wniosek? Przystąpiłam lekko z nogi na nogę i przy okazji poszurałam butem, burząc leśną ściółkę, ale ku zaskoczeniu nie opuściłam żałośnie brody. Poszukałam go na nowo, jakimś niecierpliwym, może zbyt chłonnym wzrokiem. Wciąż starałam się mówić językiem tej ziemi, bo przecież obiecałam sobie ćwiczyć jak najwięcej, nawet jeżeli z nim mogłam płynniej rozmawiać w innej mowie. Musiałam nieustannie próbować, musiałam rozprawiać się z tymi niewidzialnymi barierami, kruszyć te mury. Widziałam, jak kawałek po kawałku rozpadały się, zapraszając mnie coraz śmielej do świata, który krył się po drugiej stronie. Do tego świata. Tym razem w szczerości i zupełności.
Bez słowa podążyłam za nim do chaty. Moja cisza stała się zgodą, przyjmowałam schronienie i szansę na uporanie się z krwawym wizerunkiem umęczonego łowcy. Niewiele było osób na tej ziemi, za którymi bym poszła. On do nich należał. Jemu zawierzałam. Nie mógłby uczynić niczego złego, nie mógłby zasadzić na mnie pułapki, z której nie potrafiłabym się zwinnie wyplątać. Poza tą jedną, w której tkwiłam już od kilku tygodni, mierząc się dzień po dniu z głębią nowych uczuć. – Dziękuję – odezwałam się cicho, wspinając się po schodach prowadzących do tego niewielkiego domostwa. Natrafiliśmy na siebie, przybywałam bez zapowiedzi, zapewne znacznie mącąc w jego planach, a on przerywał to wszystko i…
- Nikola? – Tuż za progiem, obróciłam się powoli ku niemu. Powinnam pomyśleć o tym, wszystkim wcześniej, ale wnioski docierały z wyraźnym opóźnieniem. Nie pierwszy raz. – Nie musisz… Przeszkodziłam ci w ćwiczeniach. Powiedz, pójdę – siliłam się na szczery ton. Wiedziałam, że darzył mnie pewnymi względami. Nie chciałam, by czynił coś, co nie zgadzało się z jego zamiarami. Szczególnie po naszym ostatnim spotkaniu, gdy rozczarowałam.
Niespodziewanie przyłapałam swą twarz w kawałku zawieszonego na ścianie zwierciadła. Zaschnięta krew brudziła niemal każdy kawałek skóry. Kilka mimowolnych kroków poczynionych wprost w ten obraz zdołało dobitnie podkreślić rozrysowaną tam masakrę. Wyglądałam paskudnie. – Nie wiedziałam, że jest aż tak źle – mruknęłam, szukając na powrót jego spojrzenia. Zazwyczaj te kwestie bywały dla mnie zupełnie obojętne, lecz w towarzystwie Kruma nic nie wydawało się tak oczywiste. Nie potrafiłam przewidzieć własnego zachowania. Teraz dla przykładu mnogość słów kotłowała się tuż za zasłoną warg, ale żadne z nich nie potrafiło się wydostać. Tym bardziej gdy poczucie przedziwnego wstydu rozlało się płynnie aż po krańce palców. Nie powinien mnie takiej oglądać, nie chciałam, by mnie taką paskudną widział. Chciałam… wyglądać ładnie. Nabrane mocniej powietrze stało się demonstracją swoistego stresu. Jego obecność budziła do życia emocje, o których istnieniu wcześniej nawet nie wiedziałam. – Muszę… muszę to zmyć – podjęłam wreszcie decyzję, znając już po ostatniej wizycie drogę do łazienki. Błyskawicznie przemknęłam do pomieszczenia i zamknęłam za sobą drzwi. Oparłam się o nie z ulgą i tkwiłam tak przez chwilę, normując prędkość rozgrzanej krwi. Chciałam do niego wrócić.
– Mówisz, jakbyś od dawna nie polował – stwierdziłam, kiedy skomentował mój wygląd, ale minęło trochę czasu, nim tej reakcji się doczekał. Chyba… chyba się zagapiłam. Stąd ta głowa nagle poderwana w losowym kierunku, tonąca oczami gdzieś wśród dalszych drzew. – Tak, lubię je, lubię te lasy – lubię ciebie. A właściwie skąd u niego podobny wniosek? Przystąpiłam lekko z nogi na nogę i przy okazji poszurałam butem, burząc leśną ściółkę, ale ku zaskoczeniu nie opuściłam żałośnie brody. Poszukałam go na nowo, jakimś niecierpliwym, może zbyt chłonnym wzrokiem. Wciąż starałam się mówić językiem tej ziemi, bo przecież obiecałam sobie ćwiczyć jak najwięcej, nawet jeżeli z nim mogłam płynniej rozmawiać w innej mowie. Musiałam nieustannie próbować, musiałam rozprawiać się z tymi niewidzialnymi barierami, kruszyć te mury. Widziałam, jak kawałek po kawałku rozpadały się, zapraszając mnie coraz śmielej do świata, który krył się po drugiej stronie. Do tego świata. Tym razem w szczerości i zupełności.
Bez słowa podążyłam za nim do chaty. Moja cisza stała się zgodą, przyjmowałam schronienie i szansę na uporanie się z krwawym wizerunkiem umęczonego łowcy. Niewiele było osób na tej ziemi, za którymi bym poszła. On do nich należał. Jemu zawierzałam. Nie mógłby uczynić niczego złego, nie mógłby zasadzić na mnie pułapki, z której nie potrafiłabym się zwinnie wyplątać. Poza tą jedną, w której tkwiłam już od kilku tygodni, mierząc się dzień po dniu z głębią nowych uczuć. – Dziękuję – odezwałam się cicho, wspinając się po schodach prowadzących do tego niewielkiego domostwa. Natrafiliśmy na siebie, przybywałam bez zapowiedzi, zapewne znacznie mącąc w jego planach, a on przerywał to wszystko i…
- Nikola? – Tuż za progiem, obróciłam się powoli ku niemu. Powinnam pomyśleć o tym, wszystkim wcześniej, ale wnioski docierały z wyraźnym opóźnieniem. Nie pierwszy raz. – Nie musisz… Przeszkodziłam ci w ćwiczeniach. Powiedz, pójdę – siliłam się na szczery ton. Wiedziałam, że darzył mnie pewnymi względami. Nie chciałam, by czynił coś, co nie zgadzało się z jego zamiarami. Szczególnie po naszym ostatnim spotkaniu, gdy rozczarowałam.
Niespodziewanie przyłapałam swą twarz w kawałku zawieszonego na ścianie zwierciadła. Zaschnięta krew brudziła niemal każdy kawałek skóry. Kilka mimowolnych kroków poczynionych wprost w ten obraz zdołało dobitnie podkreślić rozrysowaną tam masakrę. Wyglądałam paskudnie. – Nie wiedziałam, że jest aż tak źle – mruknęłam, szukając na powrót jego spojrzenia. Zazwyczaj te kwestie bywały dla mnie zupełnie obojętne, lecz w towarzystwie Kruma nic nie wydawało się tak oczywiste. Nie potrafiłam przewidzieć własnego zachowania. Teraz dla przykładu mnogość słów kotłowała się tuż za zasłoną warg, ale żadne z nich nie potrafiło się wydostać. Tym bardziej gdy poczucie przedziwnego wstydu rozlało się płynnie aż po krańce palców. Nie powinien mnie takiej oglądać, nie chciałam, by mnie taką paskudną widział. Chciałam… wyglądać ładnie. Nabrane mocniej powietrze stało się demonstracją swoistego stresu. Jego obecność budziła do życia emocje, o których istnieniu wcześniej nawet nie wiedziałam. – Muszę… muszę to zmyć – podjęłam wreszcie decyzję, znając już po ostatniej wizycie drogę do łazienki. Błyskawicznie przemknęłam do pomieszczenia i zamknęłam za sobą drzwi. Oparłam się o nie z ulgą i tkwiłam tak przez chwilę, normując prędkość rozgrzanej krwi. Chciałam do niego wrócić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chłód poranka katował rozgrzaną skórę, atakując płuca chwilą boleści. Każde wdech było jak ukłucie lodowatego sztyletu, przypominając o nieuchronnym nadejściu zimy. Nie spieszył się, wiedział, że pospiech mógłby jedynie pogorszyć sytuację. Zamiast tego, skupił się na niej. Obserwował jej każdy ruch, próbując się doszukać oznaki zmęczenia i bólu, które mogła ukryć. Zawsze była uparta, nigdy nie chciała przyznać się do słabości. Właśnie tę cechę w niej wielbił, choć czasem przysparzało mu to więcej zmartwień niż powinien znosić. Opierał się o najbliższe zabudowanie, czuł chłodną, wilgotną powierzchnię drewna pod palcami. Mówiła szyfrem, gestami i spojrzeniami, które musiał odczytywać jak mapę pełną zawiłych ścieżek. Obserwując ją, zastanawiał się, co naprawdę kryje się za jej nieugiętą postawą. Czy była to tylko duma, czy może coś więcej? Może lęk przed okazaniem słabości, przed byciem postrzeganą jako bezbronna?
- Polowanie zaplanowałem na najbliższe dni, trzeba się przygotować do zimy - brew wystrzeliła z lekka w kreacji zdziwienia, gdy wsłuchiwał się w tak odmiennie brzmiący głos. Pierwszy raz wysłuchiwał jego tonu w obrzydliwej mowie, starając się użytkować jej, gdy zaszła potrzeba. Uśmiechnął się dla stabilizacji chwili, dając jej znak, swoistą pewność, że nie trzeba było się hamować. - Lasy zawsze będą, chociaż od nich znacząco bardziej lubię pewną osobę - wiesz, że chodzi o ciebie, prawda? Nie zamierzał jej poganiać ani napastować swym dotychczasowym zachowaniem. Wiedział, że w tej chwili nie miało to większego sensu. Wyuczony cierpliwości zamierzał z niej jak najlepiej skorzystać. Jej otwartość w kreacji słów nadal go zdumiewała; przecież nie miał zamiaru jej stąd przeganiać. Wpatrując się w nią, zrozumiał, że musi znaleźć sposób, by dać jej poczucie pewności, by mogła otworzyć się przed nim bez obaw. Zawsze znajdę dla ciebie czas, pomyślał, choć nie zamierzał mówić tego otwarcie. W jego myślach kłębiły się uczucia, które trudno było wyrazić słowami. Wpatrywał się w nią z troską i czułością, próbując zrozumieć, co kryje się za jej słowami i gestami. Była jak zagadkowa księga, pełna tajemnic, które musiał odkryć. - Nigdy mi nie przeszkadzasz, dopiero nastał wczesny poranek - zapewnił, by odeprzeć od niej niepewność. - Nie katuj się takim myśleniem.
Nie ważną kwestią było, jak wyglądała, czy zabrudzona posoką zwierzęcia łownego, czy odświętnie ubrana na ważne uroczystości. Nie miało to większego znaczenia, liczyła się zwyczajnie ona. Cała, bez powstałych ran, szczęśliwa z prowadzonego życia. Czy to tak wiele? Raczej nie. Nim zdołał coś powiedzieć, zniknęła za drzwiami łazienki, zostawiając go w zmieszaniu. Kilka razy zamrugał oczami, próbując zrozumieć zajście. Kobiety chyba zawsze będą nieuchwytne na drodze ich zrozumienia. Zaśmiał się, zamykając drzwi, narzucając na swe ciało zapomnianą koszulę. Uczucie miękkiego materiału na skórze przyniosło mu chwilowe ukojenie, jakby powrót do codzienności mógł zagłuszyć narastające w nim emocje. Zatrzymał się przy oknie, spoglądając na zewnątrz. Krajobraz był spokojny, niemalże nieruchomy w porannym świetle. Jednak jego umysł wciąż krążył wokół niej, wokół tego, co się wydarzyło. Była jak zagadka, której rozwiązanie wydawało się coraz bardziej osiągalne. Czy to właśnie sprawiało, że była tak fascynująca? Jej nieprzewidywalność, tajemniczość, która była nieodłączną częścią jej istoty?
- Znajdę jakieś ubrania - zawołał, dokładając drwa do powoli wygasającego ognia w kominku. Woda podgrzewana nad paleniskiem zdawała się adekwatnie gorąca, by mogła spokojnie doprowadzić się do porządku. Kiedy zaczęła przejmować się tak stanem własnego wyglądu? Ciekawa zagwostka, musiał to sobie przyznać. Udał się do sypialni na poddaszu, doszukując się lepszych materiałów, zdatnych do noszenia. Schody skrzypiały cicho pod jego ciężarem, a każdy krok zdawał się odbijać echem w jego myślach. Nie mógł zaoferować jej wiele, ale chciał, by choć przez chwilę poczuła się komfortowo. Pokój na poddaszu był niewielki, skromnie urządzony, ale przytulny. Promienie słońca wpadały przez małe okienko, rozświetlając półmrok. Przeszedł do starej skrzyni, której drewno nosiło ślady upływu czasu. Otworzył ją, przeglądając zawartość z nadzieją, że znajdzie coś odpowiedniego. Znalazł kilka koszul, które wydawały się mniej zużyte, może trochę zbyt duże, ale przynajmniej czyste i niezniszczone przez czas i pracę w kuźni. Wiedział, że nie miewał tutaj damskich fatałaszków – ostatnie, przynależące do siostry, właścicielka zdołała zabrać jakiś czas temu. Westchnął, przeglądając resztki ubrań, które mu pozostały. - Mam gorącą też wodę, jeśli postanowisz mnie na chwilę wpuścić - zapukał w powierzchnię miejsca jej ukrycia, wspierając ramię o futrynę. Czekał cierpliwie, ponawiając grzeczność niedawnego poczynania. - Trochę krwi mnie nie obrzydza, bywałem w gorszym stanie.
- Polowanie zaplanowałem na najbliższe dni, trzeba się przygotować do zimy - brew wystrzeliła z lekka w kreacji zdziwienia, gdy wsłuchiwał się w tak odmiennie brzmiący głos. Pierwszy raz wysłuchiwał jego tonu w obrzydliwej mowie, starając się użytkować jej, gdy zaszła potrzeba. Uśmiechnął się dla stabilizacji chwili, dając jej znak, swoistą pewność, że nie trzeba było się hamować. - Lasy zawsze będą, chociaż od nich znacząco bardziej lubię pewną osobę - wiesz, że chodzi o ciebie, prawda? Nie zamierzał jej poganiać ani napastować swym dotychczasowym zachowaniem. Wiedział, że w tej chwili nie miało to większego sensu. Wyuczony cierpliwości zamierzał z niej jak najlepiej skorzystać. Jej otwartość w kreacji słów nadal go zdumiewała; przecież nie miał zamiaru jej stąd przeganiać. Wpatrując się w nią, zrozumiał, że musi znaleźć sposób, by dać jej poczucie pewności, by mogła otworzyć się przed nim bez obaw. Zawsze znajdę dla ciebie czas, pomyślał, choć nie zamierzał mówić tego otwarcie. W jego myślach kłębiły się uczucia, które trudno było wyrazić słowami. Wpatrywał się w nią z troską i czułością, próbując zrozumieć, co kryje się za jej słowami i gestami. Była jak zagadkowa księga, pełna tajemnic, które musiał odkryć. - Nigdy mi nie przeszkadzasz, dopiero nastał wczesny poranek - zapewnił, by odeprzeć od niej niepewność. - Nie katuj się takim myśleniem.
Nie ważną kwestią było, jak wyglądała, czy zabrudzona posoką zwierzęcia łownego, czy odświętnie ubrana na ważne uroczystości. Nie miało to większego znaczenia, liczyła się zwyczajnie ona. Cała, bez powstałych ran, szczęśliwa z prowadzonego życia. Czy to tak wiele? Raczej nie. Nim zdołał coś powiedzieć, zniknęła za drzwiami łazienki, zostawiając go w zmieszaniu. Kilka razy zamrugał oczami, próbując zrozumieć zajście. Kobiety chyba zawsze będą nieuchwytne na drodze ich zrozumienia. Zaśmiał się, zamykając drzwi, narzucając na swe ciało zapomnianą koszulę. Uczucie miękkiego materiału na skórze przyniosło mu chwilowe ukojenie, jakby powrót do codzienności mógł zagłuszyć narastające w nim emocje. Zatrzymał się przy oknie, spoglądając na zewnątrz. Krajobraz był spokojny, niemalże nieruchomy w porannym świetle. Jednak jego umysł wciąż krążył wokół niej, wokół tego, co się wydarzyło. Była jak zagadka, której rozwiązanie wydawało się coraz bardziej osiągalne. Czy to właśnie sprawiało, że była tak fascynująca? Jej nieprzewidywalność, tajemniczość, która była nieodłączną częścią jej istoty?
- Znajdę jakieś ubrania - zawołał, dokładając drwa do powoli wygasającego ognia w kominku. Woda podgrzewana nad paleniskiem zdawała się adekwatnie gorąca, by mogła spokojnie doprowadzić się do porządku. Kiedy zaczęła przejmować się tak stanem własnego wyglądu? Ciekawa zagwostka, musiał to sobie przyznać. Udał się do sypialni na poddaszu, doszukując się lepszych materiałów, zdatnych do noszenia. Schody skrzypiały cicho pod jego ciężarem, a każdy krok zdawał się odbijać echem w jego myślach. Nie mógł zaoferować jej wiele, ale chciał, by choć przez chwilę poczuła się komfortowo. Pokój na poddaszu był niewielki, skromnie urządzony, ale przytulny. Promienie słońca wpadały przez małe okienko, rozświetlając półmrok. Przeszedł do starej skrzyni, której drewno nosiło ślady upływu czasu. Otworzył ją, przeglądając zawartość z nadzieją, że znajdzie coś odpowiedniego. Znalazł kilka koszul, które wydawały się mniej zużyte, może trochę zbyt duże, ale przynajmniej czyste i niezniszczone przez czas i pracę w kuźni. Wiedział, że nie miewał tutaj damskich fatałaszków – ostatnie, przynależące do siostry, właścicielka zdołała zabrać jakiś czas temu. Westchnął, przeglądając resztki ubrań, które mu pozostały. - Mam gorącą też wodę, jeśli postanowisz mnie na chwilę wpuścić - zapukał w powierzchnię miejsca jej ukrycia, wspierając ramię o futrynę. Czekał cierpliwie, ponawiając grzeczność niedawnego poczynania. - Trochę krwi mnie nie obrzydza, bywałem w gorszym stanie.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pewną osobę. Słowa, po których zaszumiał las. Promieniowały, połaskotały uszy, lecz nie zostały przepuszczone dalej, nie pochłonęła ich rwąca się ku niemu niewiadoma. Słowa i znaczenia, które chciałam zagarnąć i które tak trudno było zaprosić w głąb siebie.
Tak, wiem, myśl rwała się do myśli, a jednak frustrująco cicha i nieprzystępna. Nigdy niewypowiedziana. W sprzeczności. Gdy jego wargi zastygły, moje oczy pozostały blisko, bez najmniejszego mrugnięcia, ale tylko dlatego, że wiele lat ćwiczyły ten kamuflaż, a może i miały go we krwi. Coraz częściej przyłapywałam się na tym, że chciałabym tak po prostu móc opowiedzieć mu o tym wszystkim. Na skrytej chęci się jednak kończyło. Jedynie przyjęłam słowa, które niosły chyba wyraźną sugestię. Dotąd raczej nie wiedziałam, że mogę się czuć właśnie tak.
Nikola był milionem szczegółów, zapamiętywałam głos i blask spojrzenia, te zwyczaje i te zupełnie wyjątkowe gesty, ciągnący się za nim zapach i tę dziwną temperatura, którą notowałam we własnym ciele – przy nim. On tego nie widział – tak przynajmniej myślałam – i nie mógł zorientować się w tych zarysowanych na twarzy różnicach. W tamtym lustrze widziałam coś więcej niż samą krew i zmąconą fantazje o łowieckiej niedoli. Chciałam tu być i chciałam na niego trafić. Tylko na chwilę obróciłam głowę ku niemu, kiedy utkwił tuż przy kominku. Zazwyczaj ludzie łasili się do ciepła. Chyba nie byłam zwyczajna.
- Możesz wejść – zdecydowałam wreszcie, zagarniając za ucho wilgotny kosmyk. Chyba czekał za długo pod tymi drzwiami. Zdołałam podsunąć dłonie pod zimny strumień i przemyć twarz, ale to było później, dopiero po tym, jak wreszcie oderwałam ciało od drzwi i zabrałam się za to, po co faktycznie tu przyszłam. Czystość. Ciemnozielona góra myśliwskiego kombinezonu spadła na drewniane deski. Daleko od oczu fantastycznej niedźwiedziej tkaczki. Yelena wcale nie byłaby zadowolona, ale ja pozwoliłam na to. Materiał z całym pochowanym w ciemnych zakamarkach małym oporządzeniem zdawał się prosić, by go zdjąć. Pokropiony krwią, pomazany lasem. Jak druga skóra. Pod nim znajdowała się kremowa koszula, również zabarwiona zwierzęcą farbą. Może także i moją własną. Zapięta zawsze i bez żadnego wyjątku pod sam kołnierz, z rękawami, których nigdy nie wolno było podwijać. Powłoka chroniąca przed słońcem i przed światem. Poza ostatnim wyjątkiem, tamtym felernym wieczorem. Wszystko pochrzanione. Mocnym ruchem wysunęłam upchnięty w spodniach materiał, a potem wykorzystałam go, by przetrzeć wilgotną skórę na twarzy. Teraz miał przedostać się do środka, a ja miałam mu powiedzieć, że wcale nie chcę ciepła, które dla mnie przygotował. Świetnie, Varya. Ponieważ natychmiast musiałam się czymś zająć, zabrałam się za brązowy pasek, zupełnie jakby nie działo się nic niezwykłego.
Oczywiście, że bywał w gorszym stanie, że niszczyliśmy się sami i niszczono nas w szkole, a później i daleko za nią. Ciało obrywało wiele razy, ale niedźwiedź zawsze wylizywał te rany. Krum też. Coś o tym wiedziałam. Wcale nie o to chodziło, nie o krew. Po prostu zawsze wtedy byłam sama i sama o siebie dbałam. A teraz on przynosił ubranie i ciepłą wodę. Skórzany pas wściekle zafalował, nim dołączył do zielonego kaftana. Metalowe spoiwo zadźwięczało, a ja popatrzyłam na Kruma, szerzej otwierając oczy. Czy wiedział, że to wszystko było za dobre? Takie wciąż nieswoje. – To jest normalne, prawda? – upewniłam się w końcu, lekko poruszając ramionami. – Nasz świat – sprecyzowałam po chwili, jakby to miało cokolwiek mu ułatwić. Nie mój, nie jego, tylko nasz. Jednocześnie jednak pociągnęłam wymownie za rąbek zaplamionej koszuli. Krew, rany i brud, a to wszystko przetarte potem i lasem. Wolałam to od wyperfumowanej elegancji i wyeksponowanych w blaskach świec urywków nagości tuż ponad restauracyjnym stolikiem.
Pytałam chyba jednak o coś jeszcze. O nienazwaną troskę, która działa się tu i teraz. O dawanie jej i pozwalanie na nią. To nie miało budzić obaw. To wszystko chciało się wydarzyć.
Tak, wiem, myśl rwała się do myśli, a jednak frustrująco cicha i nieprzystępna. Nigdy niewypowiedziana. W sprzeczności. Gdy jego wargi zastygły, moje oczy pozostały blisko, bez najmniejszego mrugnięcia, ale tylko dlatego, że wiele lat ćwiczyły ten kamuflaż, a może i miały go we krwi. Coraz częściej przyłapywałam się na tym, że chciałabym tak po prostu móc opowiedzieć mu o tym wszystkim. Na skrytej chęci się jednak kończyło. Jedynie przyjęłam słowa, które niosły chyba wyraźną sugestię. Dotąd raczej nie wiedziałam, że mogę się czuć właśnie tak.
Nikola był milionem szczegółów, zapamiętywałam głos i blask spojrzenia, te zwyczaje i te zupełnie wyjątkowe gesty, ciągnący się za nim zapach i tę dziwną temperatura, którą notowałam we własnym ciele – przy nim. On tego nie widział – tak przynajmniej myślałam – i nie mógł zorientować się w tych zarysowanych na twarzy różnicach. W tamtym lustrze widziałam coś więcej niż samą krew i zmąconą fantazje o łowieckiej niedoli. Chciałam tu być i chciałam na niego trafić. Tylko na chwilę obróciłam głowę ku niemu, kiedy utkwił tuż przy kominku. Zazwyczaj ludzie łasili się do ciepła. Chyba nie byłam zwyczajna.
- Możesz wejść – zdecydowałam wreszcie, zagarniając za ucho wilgotny kosmyk. Chyba czekał za długo pod tymi drzwiami. Zdołałam podsunąć dłonie pod zimny strumień i przemyć twarz, ale to było później, dopiero po tym, jak wreszcie oderwałam ciało od drzwi i zabrałam się za to, po co faktycznie tu przyszłam. Czystość. Ciemnozielona góra myśliwskiego kombinezonu spadła na drewniane deski. Daleko od oczu fantastycznej niedźwiedziej tkaczki. Yelena wcale nie byłaby zadowolona, ale ja pozwoliłam na to. Materiał z całym pochowanym w ciemnych zakamarkach małym oporządzeniem zdawał się prosić, by go zdjąć. Pokropiony krwią, pomazany lasem. Jak druga skóra. Pod nim znajdowała się kremowa koszula, również zabarwiona zwierzęcą farbą. Może także i moją własną. Zapięta zawsze i bez żadnego wyjątku pod sam kołnierz, z rękawami, których nigdy nie wolno było podwijać. Powłoka chroniąca przed słońcem i przed światem. Poza ostatnim wyjątkiem, tamtym felernym wieczorem. Wszystko pochrzanione. Mocnym ruchem wysunęłam upchnięty w spodniach materiał, a potem wykorzystałam go, by przetrzeć wilgotną skórę na twarzy. Teraz miał przedostać się do środka, a ja miałam mu powiedzieć, że wcale nie chcę ciepła, które dla mnie przygotował. Świetnie, Varya. Ponieważ natychmiast musiałam się czymś zająć, zabrałam się za brązowy pasek, zupełnie jakby nie działo się nic niezwykłego.
Oczywiście, że bywał w gorszym stanie, że niszczyliśmy się sami i niszczono nas w szkole, a później i daleko za nią. Ciało obrywało wiele razy, ale niedźwiedź zawsze wylizywał te rany. Krum też. Coś o tym wiedziałam. Wcale nie o to chodziło, nie o krew. Po prostu zawsze wtedy byłam sama i sama o siebie dbałam. A teraz on przynosił ubranie i ciepłą wodę. Skórzany pas wściekle zafalował, nim dołączył do zielonego kaftana. Metalowe spoiwo zadźwięczało, a ja popatrzyłam na Kruma, szerzej otwierając oczy. Czy wiedział, że to wszystko było za dobre? Takie wciąż nieswoje. – To jest normalne, prawda? – upewniłam się w końcu, lekko poruszając ramionami. – Nasz świat – sprecyzowałam po chwili, jakby to miało cokolwiek mu ułatwić. Nie mój, nie jego, tylko nasz. Jednocześnie jednak pociągnęłam wymownie za rąbek zaplamionej koszuli. Krew, rany i brud, a to wszystko przetarte potem i lasem. Wolałam to od wyperfumowanej elegancji i wyeksponowanych w blaskach świec urywków nagości tuż ponad restauracyjnym stolikiem.
Pytałam chyba jednak o coś jeszcze. O nienazwaną troskę, która działa się tu i teraz. O dawanie jej i pozwalanie na nią. To nie miało budzić obaw. To wszystko chciało się wydarzyć.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świt dopiero teraz w całej okazałości uniósł chorągwie zwycięstwa nad ciemnością, rozwiewając ostatnie resztki nocy. Pierwsze promienie słońca, niczym złote warkocze, rozwijały się po horyzoncie, wnikając w każdy zakamarek budzącego się do życia świata. Oddech w tej nowej rzeczywistości był głębszy, bardziej świadomy, jakby przyroda sama w sobie celebrowała kolejny dzień. Wszystko wokół nabierało barw i kształtów, które jeszcze chwilę wcześniej tonęły w mroku.
Dla nich obojga, ta chwila była czymś więcej niż tylko kolejnym dniem. Była niczym cichy przerywnik w symfonii życia, w którym dwie nuty, dotąd grane osobno, nagle znalazły się w harmonii. Przez całe lata wykształcili w sobie pewne schematy, rytuały poranne, które dawały im poczucie stabilności i kontroli nad światem. A teraz, w tej nowej sytuacji, kiedy noc ustępowała miejsca dniu, ich życie zaczęło splatać się w nowy wzór. Uczucie niezwykłe i nieznane, jakby odkrywali zupełnie nową część siebie. Świadomość obecności tej drugiej osoby, tak bliskiej, a jednocześnie tak różnej, wprowadzała delikatne zamieszanie w ich codzienne schematy. Coś, co wcześniej było pewnikiem, teraz nabrało nowych barw, nowych znaczeń.
Dla niego, poczucie odpowiedzialności za nią, za jej zdrowie i samopoczucie, chociaż musiał mocno blokować kwestie, jaki był naprawdę. To nie była przymusowa troska, ale raczej przyjemne brzemię, które niosło w sobie obietnicę. Serce, które dotąd biło w miarowym rytmie, teraz drżało z niecierpliwością, czekając na każdy znak od niej, na każdy najmniejszy występek. Czy to właśnie oznaczało dorosłość? Tęsknotę za czymś więcej niż tylko własne dobro?
- Nie chciałem naruszać granic prywatności, czuj się jak u siebie - bądź zwyczajnie nie popełnić błędu. Stara chata, ukryta w głębi lasu, była niczym relikt dawnych czasów, gdzie życie toczyło się w prostocie, a człowiek żył w zgodzie z naturą. Nie oferowała luksusów ani wygód, które byłyby pożądane w nowoczesnym świecie. Skromne wyposażenie ledwie zaspokajało podstawowe potrzeby, ale dla niego, mężczyzny zahartowanego w trudach, to wystarczało. Przywykł do niewielkich wymagań, do życia w cieniu drzew i surowości natury. Większość dni i nocy spędzał poza murami tego skromnego schronienia, przemierzając dzikie ostępy, wypełniając zlecenia. W głębi serca wiedział, że jego proste życie nie było tym, czego pragnąłby dla niej. Ona była dla niego czymś więcej niż to surowe schronienie mogło zaoferować. Chciał dla niej czegoś lepszego, czegoś, co odzwierciedlałoby jej siłę i piękno, coś, co mogłoby stać się jej idylliczną oazą, której zasługiwała. Czuł, że nie mógł jej zapewnić tego, co naprawdę powinna mieć – miejsca, gdzie czułabym się szczęśliwa, gdzie mogłaby być sobą. To bolało, wyzbywało go z dumy, której dawniej był pełen w bułgarskiej rzeczywistości, gdzie jego rzemiosło przynosiło mu szacunek i uznanie. - Pora dnia nam sprzyja, namoczymy ubrania i zdążą na pewno wyschnąć, jadłaś coś?
Przemknął tuż obok niej, czując, jak ciężar żeliwnego kotła wbija się w jego mięśnie, sprawiając, że dłuższe utrzymanie go wydawało się większym wysiłkiem niż przewidywał. Gorąca woda, bulgocząc, wpłynęła do starej wanny, rozgrzewając zimne wnętrze łazienki, oferując jej choć chwilę komfortu, którego być może brakowało w jego surowym świecie. Patrząc na falujące powierzchnią ciepło, poczuł ukłucie w sercu – zasługiwała na coś więcej niż to, co mógł jej dać. Odstawił upierdliwy garniec, układając suche ubrania obok. W chwilowej ciszy zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej słowami. Nasz świat echo tych słów odbijało się w jego myślach, jak zagadkowy szept, którego nie potrafił pojąć.
- Nasze- zgodził się pośród ferworu zwrócenia na nią całej uwagi, skupił spojrzenie przelotnie. Uśmiechnął się, czyżby chodziło o ideał leśnego zacisza? - Nie narzucone przez innych, z wolna idealne? - To, co teraz doświadczał, było diametralnie różne od przelotnych relacji, które przetaczały się przez jego życie od momentu ukończenia edukacji. Tamte były jak chwile ulotne, mgnienia, które na krótko wypełniały pustkę i łagodziły tęsknotę za czymś głębszym. Każda z tych relacji była jedynie tymczasowym opatrunkiem na rany, które z czasem pogłębiały się, zamiast zniknąć. Były to związki, które nie miały zakorzenić się w jego sercu, a jedynie przelotnie dotknąć go, zanim zniknęły w przeszłości. - Dzikie i nieokrzesane jak nasza dwójka… Coraz lepiej mówisz tutejszą mową, jestem dumny z ciebie - nienachalnie zbliżył się ku niej, łagodnością przez poranioną dłoń, przemknął po jej policzku. Badawczo, byle nie wystraszyć jej, przecież nie była płochliwą sarenką, a powoli budzącą się niedźwiedzicą. Wspaniałą pod każdym szczegółem, które podziwiał i wielbił. - Dobre miejsce, by pozostać sobą, prawda?
Dla nich obojga, ta chwila była czymś więcej niż tylko kolejnym dniem. Była niczym cichy przerywnik w symfonii życia, w którym dwie nuty, dotąd grane osobno, nagle znalazły się w harmonii. Przez całe lata wykształcili w sobie pewne schematy, rytuały poranne, które dawały im poczucie stabilności i kontroli nad światem. A teraz, w tej nowej sytuacji, kiedy noc ustępowała miejsca dniu, ich życie zaczęło splatać się w nowy wzór. Uczucie niezwykłe i nieznane, jakby odkrywali zupełnie nową część siebie. Świadomość obecności tej drugiej osoby, tak bliskiej, a jednocześnie tak różnej, wprowadzała delikatne zamieszanie w ich codzienne schematy. Coś, co wcześniej było pewnikiem, teraz nabrało nowych barw, nowych znaczeń.
Dla niego, poczucie odpowiedzialności za nią, za jej zdrowie i samopoczucie, chociaż musiał mocno blokować kwestie, jaki był naprawdę. To nie była przymusowa troska, ale raczej przyjemne brzemię, które niosło w sobie obietnicę. Serce, które dotąd biło w miarowym rytmie, teraz drżało z niecierpliwością, czekając na każdy znak od niej, na każdy najmniejszy występek. Czy to właśnie oznaczało dorosłość? Tęsknotę za czymś więcej niż tylko własne dobro?
- Nie chciałem naruszać granic prywatności, czuj się jak u siebie - bądź zwyczajnie nie popełnić błędu. Stara chata, ukryta w głębi lasu, była niczym relikt dawnych czasów, gdzie życie toczyło się w prostocie, a człowiek żył w zgodzie z naturą. Nie oferowała luksusów ani wygód, które byłyby pożądane w nowoczesnym świecie. Skromne wyposażenie ledwie zaspokajało podstawowe potrzeby, ale dla niego, mężczyzny zahartowanego w trudach, to wystarczało. Przywykł do niewielkich wymagań, do życia w cieniu drzew i surowości natury. Większość dni i nocy spędzał poza murami tego skromnego schronienia, przemierzając dzikie ostępy, wypełniając zlecenia. W głębi serca wiedział, że jego proste życie nie było tym, czego pragnąłby dla niej. Ona była dla niego czymś więcej niż to surowe schronienie mogło zaoferować. Chciał dla niej czegoś lepszego, czegoś, co odzwierciedlałoby jej siłę i piękno, coś, co mogłoby stać się jej idylliczną oazą, której zasługiwała. Czuł, że nie mógł jej zapewnić tego, co naprawdę powinna mieć – miejsca, gdzie czułabym się szczęśliwa, gdzie mogłaby być sobą. To bolało, wyzbywało go z dumy, której dawniej był pełen w bułgarskiej rzeczywistości, gdzie jego rzemiosło przynosiło mu szacunek i uznanie. - Pora dnia nam sprzyja, namoczymy ubrania i zdążą na pewno wyschnąć, jadłaś coś?
Przemknął tuż obok niej, czując, jak ciężar żeliwnego kotła wbija się w jego mięśnie, sprawiając, że dłuższe utrzymanie go wydawało się większym wysiłkiem niż przewidywał. Gorąca woda, bulgocząc, wpłynęła do starej wanny, rozgrzewając zimne wnętrze łazienki, oferując jej choć chwilę komfortu, którego być może brakowało w jego surowym świecie. Patrząc na falujące powierzchnią ciepło, poczuł ukłucie w sercu – zasługiwała na coś więcej niż to, co mógł jej dać. Odstawił upierdliwy garniec, układając suche ubrania obok. W chwilowej ciszy zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej słowami. Nasz świat echo tych słów odbijało się w jego myślach, jak zagadkowy szept, którego nie potrafił pojąć.
- Nasze- zgodził się pośród ferworu zwrócenia na nią całej uwagi, skupił spojrzenie przelotnie. Uśmiechnął się, czyżby chodziło o ideał leśnego zacisza? - Nie narzucone przez innych, z wolna idealne? - To, co teraz doświadczał, było diametralnie różne od przelotnych relacji, które przetaczały się przez jego życie od momentu ukończenia edukacji. Tamte były jak chwile ulotne, mgnienia, które na krótko wypełniały pustkę i łagodziły tęsknotę za czymś głębszym. Każda z tych relacji była jedynie tymczasowym opatrunkiem na rany, które z czasem pogłębiały się, zamiast zniknąć. Były to związki, które nie miały zakorzenić się w jego sercu, a jedynie przelotnie dotknąć go, zanim zniknęły w przeszłości. - Dzikie i nieokrzesane jak nasza dwójka… Coraz lepiej mówisz tutejszą mową, jestem dumny z ciebie - nienachalnie zbliżył się ku niej, łagodnością przez poranioną dłoń, przemknął po jej policzku. Badawczo, byle nie wystraszyć jej, przecież nie była płochliwą sarenką, a powoli budzącą się niedźwiedzicą. Wspaniałą pod każdym szczegółem, które podziwiał i wielbił. - Dobre miejsce, by pozostać sobą, prawda?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pojedyncza kropla, pozostała po niedawnym przemyciu twarzy, powoli spływała po szyi, niknąc prędko. W tym czasie po prostu stałam jak jeden z marmurowych gargulców kurzących się w korytarzach zimowej twierdzy. On wszedł i czynił swoje, ja wyrwana z początków pielęgnacyjnego rytuału, pozostałam całkiem niezdolna do… czegokolwiek. Czułam jego ostrożność, a jeszcze dosadniej swoją własną. Nawet gdy kwadrans temu pozostawił mnie w czterech samotnych ścianach, wcale nie zyskałam swobody, o której teraz mówił. Przeciskające się przez drewniane deski zapachy lasy, zdawały się czule mnie obejmować. Tak wyglądała droga do ukojenia? Zastanawiałam się, czy uwierały go rozterki bliskie moim własnym. Czy również nie do końca wiedział, jak odnaleźć się po naszym… ostatnim spotkaniu? Czy myślał o mnie? Czy może porzucił raz na zawsze zaskakujący czar dedykowany właśnie mnie?
Od przyjazdu do Anglii czucie się jak u siebie stanowiło temat wielu moich wewnętrznych treningów. Mógł zapewniać, lecz to wcale niczego nie zmieniało. Nawet pośród drzew, nawet z kimś tak znajomym. Choć trudno było wyrzec się tej upierdliwej myśli – że przed tamtym wieczorem odnajdywałam tu więcej swobody niż teraz. – Są zaklęcia – zauważyłam, palce jednej z dłoni zaciskając mocno na umywalce. Krum, jesteś czarodziejem. Potem jedynie potrzasnęłam głową, spodziewając się zaraz reprymendy albo propozycji posiłku. Swój własny prowiant niosłam przez wiele mil na dnie skórzanej torby, ale podczas łowów nie nadarzyła się stosowna okazja, by po niego sięgnąć. Zresztą pełen żołądek nie sprzyjał krwawej rzezi. – Nikola… - Nie Krum. Nagły obrót zbudził syberyjskiego gargulca. Ciepła para buchnęła z balii, a gdy maznęła kawałek mojej nagiej skóry, zbudził się zdradliwy dreszcz. Dla niego niewidoczny. Dla mnie odczuwalny aż nadto. Gorąco. – Dziękuję – odparłam więc cicho, jak zwykle męcząc go widzeniem szeroko otwartych oczu. Weź się w garść, Varya.
- Chyba takie – odpowiedziałam mu raczej niepewnie. Dopiero teraz opuściłam nieco głowę, szukając lepszego miejsca do patrzenia. Rzadko to robiłam, niemal nigdy nie porzucałam twarzy rozmówcy, bo gdy ten nie miał moich słów, zawsze otrzymywał chociaż baczne spojrzenie. Był dumny. I podchodził do mnie jak łowca do zwierzyny. Obawiał się po ostatnim, prawda? Obserwowałam zakradającą się dłoń, palce czające się tuż przy mojej wilgotnej twarzy. Zdawało się, że oddech zaskakująco utknął gdzieś w płucach. – Muszę to umieć – zareagowałam dość obojętnie na komplement. Musiałam kiedyś nauczyć się norweskiego i to zrobiłam, a teraz tak samo należało postąpić z tutejszą mową. Misja i sukces, polecenie i jego realizacja. Ojciec wpoił nam jasne zasady postępowania. Dyscyplina była święta. Choć może nie tak powinnam zareagować, gdy mnie chwalił. Rzadko ktokolwiek to robił. W naszym domu niemal wcale. Akceptowano zwycięstwa, krytykowano porażki. Rodzina Kruma była zupełnie inna. Przy każdej z tych myśli on wciąż trzymał palce blisko mojej skóry, naciskały nieznacznie, łącząc na powrót to, co tamtej nocy zerwałam pospiesznie – wtedy sądząc, że właściwie na zawsze. Zawsze brakowało mi słów, we własnym stadzie nie musiałam ich używać wiele, by znaleźć konieczne porozumienie. Przy nim czułam, że są bardzo potrzebne. Mimo tego wciąż napływały na usta niechętnie, ślamazarnie, z dozą zawahania. – Tak – potwierdziłam po rosyjsku. – Twoje miejsce. Dobrze, gdy je masz. – Tym razem jednak wróciłam do angielskiego, wciąż lawirując między różnymi mowami. Tym razem też mówiłam już chyba o czymś innym.
Odsunęłam się na krok i sięgnęłam palcami do guzików koszuli. – Możesz wyjść – zasugerowałam, nie pozwalając tkaninie rozwinąć się na dwie części, póki wciąż tu stał i na mnie spoglądał. Słowa niemal bliźniacze do tych, którymi zaprosiłam go ledwie chwilę temu. Powinien opuścić pomieszczenie, powinien pozwolić mi zrobić to, po co tutaj byłam. A potem… potem moglibyśmy spróbować znaleźć jakieś zdania. Przestać się tak uparcie miotać w ciszy. A przynajmniej powinnam to zrobić ja.
Od przyjazdu do Anglii czucie się jak u siebie stanowiło temat wielu moich wewnętrznych treningów. Mógł zapewniać, lecz to wcale niczego nie zmieniało. Nawet pośród drzew, nawet z kimś tak znajomym. Choć trudno było wyrzec się tej upierdliwej myśli – że przed tamtym wieczorem odnajdywałam tu więcej swobody niż teraz. – Są zaklęcia – zauważyłam, palce jednej z dłoni zaciskając mocno na umywalce. Krum, jesteś czarodziejem. Potem jedynie potrzasnęłam głową, spodziewając się zaraz reprymendy albo propozycji posiłku. Swój własny prowiant niosłam przez wiele mil na dnie skórzanej torby, ale podczas łowów nie nadarzyła się stosowna okazja, by po niego sięgnąć. Zresztą pełen żołądek nie sprzyjał krwawej rzezi. – Nikola… - Nie Krum. Nagły obrót zbudził syberyjskiego gargulca. Ciepła para buchnęła z balii, a gdy maznęła kawałek mojej nagiej skóry, zbudził się zdradliwy dreszcz. Dla niego niewidoczny. Dla mnie odczuwalny aż nadto. Gorąco. – Dziękuję – odparłam więc cicho, jak zwykle męcząc go widzeniem szeroko otwartych oczu. Weź się w garść, Varya.
- Chyba takie – odpowiedziałam mu raczej niepewnie. Dopiero teraz opuściłam nieco głowę, szukając lepszego miejsca do patrzenia. Rzadko to robiłam, niemal nigdy nie porzucałam twarzy rozmówcy, bo gdy ten nie miał moich słów, zawsze otrzymywał chociaż baczne spojrzenie. Był dumny. I podchodził do mnie jak łowca do zwierzyny. Obawiał się po ostatnim, prawda? Obserwowałam zakradającą się dłoń, palce czające się tuż przy mojej wilgotnej twarzy. Zdawało się, że oddech zaskakująco utknął gdzieś w płucach. – Muszę to umieć – zareagowałam dość obojętnie na komplement. Musiałam kiedyś nauczyć się norweskiego i to zrobiłam, a teraz tak samo należało postąpić z tutejszą mową. Misja i sukces, polecenie i jego realizacja. Ojciec wpoił nam jasne zasady postępowania. Dyscyplina była święta. Choć może nie tak powinnam zareagować, gdy mnie chwalił. Rzadko ktokolwiek to robił. W naszym domu niemal wcale. Akceptowano zwycięstwa, krytykowano porażki. Rodzina Kruma była zupełnie inna. Przy każdej z tych myśli on wciąż trzymał palce blisko mojej skóry, naciskały nieznacznie, łącząc na powrót to, co tamtej nocy zerwałam pospiesznie – wtedy sądząc, że właściwie na zawsze. Zawsze brakowało mi słów, we własnym stadzie nie musiałam ich używać wiele, by znaleźć konieczne porozumienie. Przy nim czułam, że są bardzo potrzebne. Mimo tego wciąż napływały na usta niechętnie, ślamazarnie, z dozą zawahania. – Tak – potwierdziłam po rosyjsku. – Twoje miejsce. Dobrze, gdy je masz. – Tym razem jednak wróciłam do angielskiego, wciąż lawirując między różnymi mowami. Tym razem też mówiłam już chyba o czymś innym.
Odsunęłam się na krok i sięgnęłam palcami do guzików koszuli. – Możesz wyjść – zasugerowałam, nie pozwalając tkaninie rozwinąć się na dwie części, póki wciąż tu stał i na mnie spoglądał. Słowa niemal bliźniacze do tych, którymi zaprosiłam go ledwie chwilę temu. Powinien opuścić pomieszczenie, powinien pozwolić mi zrobić to, po co tutaj byłam. A potem… potem moglibyśmy spróbować znaleźć jakieś zdania. Przestać się tak uparcie miotać w ciszy. A przynajmniej powinnam to zrobić ja.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mógł niemal czuć drżenie w całym ciele, jakby echo niepewności przeszłości wibrowało pod skórą, przypominając o niedawnych chwilach odwagi, które – choć potrzebne – zostawiły za sobą ślad. Tego jednak teraz nie czuł. Nie, tutaj, w głębi swojego schronienia, gdzie nikt nie obserwował, gdzie nie było oceniających spojrzeń, nie musiał bać się własnych emocji. Tutaj nie było miejsca na krytyczne komentarze, nie było dusznego ścisku eleganckiej koszuli, który przypominał o konieczności wpisywania się w normy, o tym, jak powinni go postrzegać inni. Tutejszy świat był wolny od oczekiwań. Flanela, którą miał na sobie, przynosiła komfort – była ciepła, miękka i bezpretensjonalna, zupełnie inna od oficjalnych strojów, które nosił, gdy musiał się dopasować do zewnętrznego świata. Nie zwracał nawet uwagi na fakt, że guziki nie zostały skrzętnie dopięte, zamykając nagi tors w tej swoistej osłonie. To był jego rytuał, niemal podświadomy, który pozwalał mu na chwilę relaksu. Tutaj, w zaciszu swojej przestrzeni, nie musiał dbać o pozory, nie musiał ukrywać się za maską.
- Istnieją - potwierdził śmiało skinieniem głowy. - Czasem nie są zbytnio potrzebne - również jak słowa. Cała przestrzeń, każdy element tej chaty – od skrzypiących desek pod jego stopami, po zmierzchające światło wpadające przez okno – zdawały się współgrać z jego wewnętrznym spokojem. Był tu teraz, całkowicie, bez rozpraszania się na nieistotne szczegóły, bez myśli, że musi być gdzie indziej, robić coś więcej. Tu, w tej chwili, był kompletny. - To, że czasem ich nie używam, nie oznacza porzucenie tego kim jesteśmy - uwielbienie poczucia inności przynosiło dobre efekty. Pójście na łatwiznę było elementem codzienności, acz czasem potrzebował porzucenia takich procedur. Dziwnie lubował przekonanie, że mięśnie i użytek tężyzny fizycznej pół znaczącym pułapem życia.
Stał w ciszy, wsłuchując się w jej głos, nieco surowy, nieoszlifowany. Brzydka mowa, jak mawiali niektórzy, wydawała mu się melodią nieznaną, a jednak w jakiś sposób ujmującą. Była dla niego zagadką, powolnym ruchem przesuwającą się w stronę doskonałości, której nie narzucał pośpiechu. Zamiast tego czekał, jak myśliwy na ślad – cierpliwie, niech ona sama odkryje swoją drogę. Czasami patrzył na nią ukradkiem, zastanawiając się, kiedy odważy się zburzyć mur, który tak długo otaczał jej serce. Był niczym cichy obserwator, w oczekiwaniu na to jedno, małe pęknięcie, kiedy zmrożony dystans pęknie pod ciężarem chwil, a chłodna rezerwa zamieni się w coś więcej. Pragnął zobaczyć choćby najmniejszy uśmiech, ten drobny gest, który pozwoliłby mu wierzyć, że na tej trudnej drodze istnieje nadzieja na bliskość.
Nie naciskał, nie naruszał jej przestrzeni, wiedział, że każdy krok musi być jej własny. Czas był ich sprzymierzeńcem, a on nie miał zamiaru go marnować na pochopne decyzje. Gra światła i cienia, z jej delikatnym głosem jako przewodnikiem przez labirynt własnych myśli.
- Jesteś na dobrej drodze do celu - pochwalił ciszej, może rzekł bardziej w roztargnieniu, by okazać, że było to prawdą. - Też masz swoje miejsce - uciekała od niego kolejny raz. Zmrużył spojrzenie, lekko zaintrygowany jej ucieczką. - Jak silnie zła jesteś za moje ostatnie zachowanie? - łaknął szczypty prawdy pod tym tematem. Niewiedza raniła zbyt bardzo, pośród niepokoju w codzienności praktyk jego życia. Powiesz mi?
Jego wzrok mimowolnie podążył za ruchem jej dłoni, delikatnym i zdecydowanym, gdy sięgnęła do myśliwskiego uniformu. Oto dlaczego tu przyszła – zmyć z siebie ślady krwi, które nie tak dawno splamiły jej ubranie. Każdy ruch zdawał się odsłaniać kawałek jej skóry jakby przypadkiem, a jednak z jakąś cichą, nieuchwytną intencją. Czuł w sobie napięcie, które rosło wprost proporcjonalnie do tempa, w jakim kruszył się dystans między nimi.
Nie umknął mu ten drobny gest, odsłonięcie ciała, które wywołało falę niechcianych, a jednak nieuniknionych myśli. Jakże subtelnie jej skóra kontrastowała z surowością munduru, a on, choć nie odważył się zrobić kroku naprzód, nie mógł powstrzymać wyobraźni. Westchnął cicho, jak człowiek, którego los postanowił wystawić na próbę – nie tylko ciała, ale i ducha. Czyżby to wszystko działo się nieprzypadkowo? Czy ona świadomie pozwalała mu być świadkiem tej nieuchwytnej gry? - Zwariuję przez ciebie - zamaskował niedosyt dumnym językiem bałkańskich włości, skracając wspaniałomyślnie dystans. Nachylił się ku niej, niepozornie dłoń lokując poniżej łopatek. Taka niedostępna. - Tak po prostu wyjść, okrutna - szepnął do jej ucha, pozwalając sobie na ponowne poczucie jej skóry na swym wargach. Drugi i trzeci, czując ciepło bijące od niej. - Czego oczekujesz, Varyo?
- Istnieją - potwierdził śmiało skinieniem głowy. - Czasem nie są zbytnio potrzebne - również jak słowa. Cała przestrzeń, każdy element tej chaty – od skrzypiących desek pod jego stopami, po zmierzchające światło wpadające przez okno – zdawały się współgrać z jego wewnętrznym spokojem. Był tu teraz, całkowicie, bez rozpraszania się na nieistotne szczegóły, bez myśli, że musi być gdzie indziej, robić coś więcej. Tu, w tej chwili, był kompletny. - To, że czasem ich nie używam, nie oznacza porzucenie tego kim jesteśmy - uwielbienie poczucia inności przynosiło dobre efekty. Pójście na łatwiznę było elementem codzienności, acz czasem potrzebował porzucenia takich procedur. Dziwnie lubował przekonanie, że mięśnie i użytek tężyzny fizycznej pół znaczącym pułapem życia.
Stał w ciszy, wsłuchując się w jej głos, nieco surowy, nieoszlifowany. Brzydka mowa, jak mawiali niektórzy, wydawała mu się melodią nieznaną, a jednak w jakiś sposób ujmującą. Była dla niego zagadką, powolnym ruchem przesuwającą się w stronę doskonałości, której nie narzucał pośpiechu. Zamiast tego czekał, jak myśliwy na ślad – cierpliwie, niech ona sama odkryje swoją drogę. Czasami patrzył na nią ukradkiem, zastanawiając się, kiedy odważy się zburzyć mur, który tak długo otaczał jej serce. Był niczym cichy obserwator, w oczekiwaniu na to jedno, małe pęknięcie, kiedy zmrożony dystans pęknie pod ciężarem chwil, a chłodna rezerwa zamieni się w coś więcej. Pragnął zobaczyć choćby najmniejszy uśmiech, ten drobny gest, który pozwoliłby mu wierzyć, że na tej trudnej drodze istnieje nadzieja na bliskość.
Nie naciskał, nie naruszał jej przestrzeni, wiedział, że każdy krok musi być jej własny. Czas był ich sprzymierzeńcem, a on nie miał zamiaru go marnować na pochopne decyzje. Gra światła i cienia, z jej delikatnym głosem jako przewodnikiem przez labirynt własnych myśli.
- Jesteś na dobrej drodze do celu - pochwalił ciszej, może rzekł bardziej w roztargnieniu, by okazać, że było to prawdą. - Też masz swoje miejsce - uciekała od niego kolejny raz. Zmrużył spojrzenie, lekko zaintrygowany jej ucieczką. - Jak silnie zła jesteś za moje ostatnie zachowanie? - łaknął szczypty prawdy pod tym tematem. Niewiedza raniła zbyt bardzo, pośród niepokoju w codzienności praktyk jego życia. Powiesz mi?
Jego wzrok mimowolnie podążył za ruchem jej dłoni, delikatnym i zdecydowanym, gdy sięgnęła do myśliwskiego uniformu. Oto dlaczego tu przyszła – zmyć z siebie ślady krwi, które nie tak dawno splamiły jej ubranie. Każdy ruch zdawał się odsłaniać kawałek jej skóry jakby przypadkiem, a jednak z jakąś cichą, nieuchwytną intencją. Czuł w sobie napięcie, które rosło wprost proporcjonalnie do tempa, w jakim kruszył się dystans między nimi.
Nie umknął mu ten drobny gest, odsłonięcie ciała, które wywołało falę niechcianych, a jednak nieuniknionych myśli. Jakże subtelnie jej skóra kontrastowała z surowością munduru, a on, choć nie odważył się zrobić kroku naprzód, nie mógł powstrzymać wyobraźni. Westchnął cicho, jak człowiek, którego los postanowił wystawić na próbę – nie tylko ciała, ale i ducha. Czyżby to wszystko działo się nieprzypadkowo? Czy ona świadomie pozwalała mu być świadkiem tej nieuchwytnej gry? - Zwariuję przez ciebie - zamaskował niedosyt dumnym językiem bałkańskich włości, skracając wspaniałomyślnie dystans. Nachylił się ku niej, niepozornie dłoń lokując poniżej łopatek. Taka niedostępna. - Tak po prostu wyjść, okrutna - szepnął do jej ucha, pozwalając sobie na ponowne poczucie jej skóry na swym wargach. Drugi i trzeci, czując ciepło bijące od niej. - Czego oczekujesz, Varyo?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie były. On zaś wolał wykorzystywać siłę własnych mięśni i proste, niemagiczne sposoby. W tym domu, w jego azylu panowały pewne zasady. Niczego o tym nie wiedziałam, nie znałam zbyt dobrze człowieka, który tu mieszkał – choć tak łatwo byłoby pewne rzeczy z góry założyć, skoro zdawało mi się kiedyś, że jego natura pozostaje mi nieobca. Myliłam się jednak. Ominęłam kilka lat, pierwszych dorosłych lat, kiedy próbowaliśmy gdzieś się zakorzenić i coś znaczyć. Kiedy tworzyliśmy rozdziały własnej historii. Nigdy przecież nie szukałabym go tutaj, a jednak istniał naprawdę. Przyczajony w gęstości angielskiego lasu. Bezgłośnie wypuściłam powietrze z ust. Ta rozmowa nie miała większego sensu. Wymieniane powoli uwagi zdawały się leniwie lawirować wokół prawdziwych rozterek. Długo dzielił jednak ze mną ciszę, długo tkwił w tym pomieszczeniu, choć przecież miał tylko zajrzeć i spełnić swą misję. Powietrze w tej coraz ciaśniejszej przestrzeni zdawało się gęstnieć, wilgotnieć, ciążyć. A co jeżeli wcale nie powinnam dzisiaj wkraczać na tamtą ścieżkę? Drobna słabość mogła mnie całkowicie pogrążyć. Poczucie winy wciąż dyskutowało z hardą koniecznością walki o swoje racje i swoje święte prawa. Przeciągany w nieskończoność moment miał już wkrótce wyczerpać się zupełnie, a wtedy pozostanie już tylko możliwość stawienia temu czoła. Bez broni.
A on musiał o to zapytać. Miałam ochotę zadrzeć wysoko głowę i oświadczyć głośno, że moja złość niemniejszej jest wagi od tej, którą poczuł w sobie na ułamek sekundy przed zadaniem Igorowi bolesnego ciosu. Tyle tylko nie miałam pewności, czy byłaby to szczera odpowiedź. Wydawało mi się, że wtedy na nocnej uliczce zdołaliśmy wyjaśnić sobie pewne kwestie, ale to zadziałało tylko na chwilę. Teraz znów grzebał w tej ranie, choć zdawało się, że ta zaczyna się już goić. Rozmyślał nad tym, musiał. Inaczej nie zapytałby. Ustom najwygodniej było zasznurować się i nie drgnąć przez kolejne godziny. Tymczasem gdzieś w głębi coś chciało mu wyjawić prawdę, naprawdę chciało. Znów byłam powolna, znów patrzyłam czujnie, nie karmiąc go słowem zbyt prędko. – Nie jestem, już nie – wyjawiłam wreszcie z dziwną lekkością. Ognisko ostygło, ostatnia iskra zdechła, wiatr przegnał płomienie. Nie żywiłam urazy zbyt długo. Czy jego pożerały myśli pełne niepokoju? Spoglądał na mnie tak. Znów nie wiedziałam, co się dzieje. Spuściłam oko przelotnie na własne palce owinięte wokół guzików. Potem powróciłam do niego. Nie rozumiałam. Przy nim przytrafiało się to aż nazbyt często, uczucie było trudne do zniesienia. Nie patrz, nie patrz na mnie.
- Jestem Mulciberem. Jesteśmy okrutni – przestrzegłam, czy może przypomniałam mu, ale zdania spływały z warg wręcz mechanicznie, bo trud oddechu zaczynał ciążyć, kiedy znów postanowił przysunąć swoje usta blisko mojego ciała. Szept naprężał sylwetkę, iskrzył uparte myśli. To było proste, zupełnie zwyczajna sugestia, aby wyszedł. Czego nie potrafił pojąć? Dlaczego ociągał się i zbliżał, gdy się odsuwałam? Dlaczego nie chciał mnie znów słuchać? Dlaczego coraz trudniej było mi się o to gniewać? W jednej chwili szyja mimowolnie wygięła się dość chętna do dalszej eksploracji, a moje dłonie złapały za materiał spodni Kruma w pasie, zupełnie zaskoczone przypadkowym dotykiem skóry na jego brzuchu. Palce zacisnęły się mocno, wbijając paznokcie kciuków w materiał paska. Potrzebowałam tylko mocno go złapać. – Że posłuchasz i wyjdziesz stąd teraz. Chyba że mam cię wyrzucić – odparłam, rwąc na kawałki jego niespodziewaną grę. Marna ze mnie partnerka. Naprawdę wciąż nie zdołał się tego domyślić? I w takt ostatnich słów pchnęłam go z całej siły w tył, (miejmy nadzieję że skutecznie) próbując przemieścić ciało bliżej wyjścia. – Albo mi powiedz, co zrobić, żeby to wreszcie zadziałało – burknęłam, dobrze wiedząc, że nie mam wcale tyle siły, ile pragnęłam posiadać. Na niego przecież należało użyć czegoś więcej. Wciąż próbowałam przeprowadzić skuteczną akcję. Naprawdę wolałam porozmawiać potem, gdy będę się czuła bardziej komfortowo. Z jakiegoś powodu przy nim miało to dla mnie znaczenie. Znałam sposoby na wrogów, ale teraz czułam się wstrętnie bezbronna. Zaś to było w moim umyśle nie do zaakceptowania, mimo dość mozolnych prób oswojenia się z tym stanem rzeczy. Wciąż stawiałam opór Krumowi, choć coraz mniej chciałam to czynić.
A on musiał o to zapytać. Miałam ochotę zadrzeć wysoko głowę i oświadczyć głośno, że moja złość niemniejszej jest wagi od tej, którą poczuł w sobie na ułamek sekundy przed zadaniem Igorowi bolesnego ciosu. Tyle tylko nie miałam pewności, czy byłaby to szczera odpowiedź. Wydawało mi się, że wtedy na nocnej uliczce zdołaliśmy wyjaśnić sobie pewne kwestie, ale to zadziałało tylko na chwilę. Teraz znów grzebał w tej ranie, choć zdawało się, że ta zaczyna się już goić. Rozmyślał nad tym, musiał. Inaczej nie zapytałby. Ustom najwygodniej było zasznurować się i nie drgnąć przez kolejne godziny. Tymczasem gdzieś w głębi coś chciało mu wyjawić prawdę, naprawdę chciało. Znów byłam powolna, znów patrzyłam czujnie, nie karmiąc go słowem zbyt prędko. – Nie jestem, już nie – wyjawiłam wreszcie z dziwną lekkością. Ognisko ostygło, ostatnia iskra zdechła, wiatr przegnał płomienie. Nie żywiłam urazy zbyt długo. Czy jego pożerały myśli pełne niepokoju? Spoglądał na mnie tak. Znów nie wiedziałam, co się dzieje. Spuściłam oko przelotnie na własne palce owinięte wokół guzików. Potem powróciłam do niego. Nie rozumiałam. Przy nim przytrafiało się to aż nazbyt często, uczucie było trudne do zniesienia. Nie patrz, nie patrz na mnie.
- Jestem Mulciberem. Jesteśmy okrutni – przestrzegłam, czy może przypomniałam mu, ale zdania spływały z warg wręcz mechanicznie, bo trud oddechu zaczynał ciążyć, kiedy znów postanowił przysunąć swoje usta blisko mojego ciała. Szept naprężał sylwetkę, iskrzył uparte myśli. To było proste, zupełnie zwyczajna sugestia, aby wyszedł. Czego nie potrafił pojąć? Dlaczego ociągał się i zbliżał, gdy się odsuwałam? Dlaczego nie chciał mnie znów słuchać? Dlaczego coraz trudniej było mi się o to gniewać? W jednej chwili szyja mimowolnie wygięła się dość chętna do dalszej eksploracji, a moje dłonie złapały za materiał spodni Kruma w pasie, zupełnie zaskoczone przypadkowym dotykiem skóry na jego brzuchu. Palce zacisnęły się mocno, wbijając paznokcie kciuków w materiał paska. Potrzebowałam tylko mocno go złapać. – Że posłuchasz i wyjdziesz stąd teraz. Chyba że mam cię wyrzucić – odparłam, rwąc na kawałki jego niespodziewaną grę. Marna ze mnie partnerka. Naprawdę wciąż nie zdołał się tego domyślić? I w takt ostatnich słów pchnęłam go z całej siły w tył, (miejmy nadzieję że skutecznie) próbując przemieścić ciało bliżej wyjścia. – Albo mi powiedz, co zrobić, żeby to wreszcie zadziałało – burknęłam, dobrze wiedząc, że nie mam wcale tyle siły, ile pragnęłam posiadać. Na niego przecież należało użyć czegoś więcej. Wciąż próbowałam przeprowadzić skuteczną akcję. Naprawdę wolałam porozmawiać potem, gdy będę się czuła bardziej komfortowo. Z jakiegoś powodu przy nim miało to dla mnie znaczenie. Znałam sposoby na wrogów, ale teraz czułam się wstrętnie bezbronna. Zaś to było w moim umyśle nie do zaakceptowania, mimo dość mozolnych prób oswojenia się z tym stanem rzeczy. Wciąż stawiałam opór Krumowi, choć coraz mniej chciałam to czynić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zimna jak Syberia, z której pochodziła, była kobietą nieodkrytą – niedostępną dla tych, którzy nie okazali się godni jej uwagi. Jej twarz, ostra i pozbawiona zbędnych emocji, zdawała się być maską wyuczonych reakcji, narzuconych przez surowość północnej ziemi. Wychowana w dzikich warunkach, znała zasady przetrwania, które tu, na południu, wydawały się bardziej egzotyczne niż cokolwiek innego. Być może to dlatego nosiła w sobie tę dziką nieprzystępność, tak typową dla ludzi spod herbu niedźwiedzia – ludzi, którzy, choć opanowani, kryli w sobie pierwotną siłę.
Jej milczenie czasem było wymowne. Każde słowo, które wypowiadała, brzmiało jak echo zimowego wiatru – krótkie, lodowate i trudne do przełamania. Sprawiała wrażenie, że rozmawia nie po to, by wyrazić emocje, ale po to, by zostawić cię z domysłami. "Mów krótko, niech się domyśla" – taka była jej zasada. Jej obecność była jak gra w szachy, gdzie każdy ruch był przemyślany, a jednocześnie pozostawiony w cieniu tajemnicy. Jakby nigdy nie zdradzała swoich intencji, a jedynie podsuwała fragmenty układanki, czekając, aż ktoś złoży je w całość. Dla niego ta gra była fascynująca, choć równie niebezpieczna. Każde jej spojrzenie, ukradkiem rzucone, wywoływało wewnętrzne napięcie, które roztapiało jego własną maskę opanowania. W jej obecności nie mógł pozbyć się wrażenia, że gra toczy się na poziomie, którego jeszcze nie rozumiał – na poziomie niedostępnych dla niego myśli, zakorzenionych głęboko w lodowatej ziemi jej przeszłości.
- Jestem Krumem. Choć dumni i nieokrzesani, potrafimy się dostosować - przynajmniej niegdyś, gdy jeszcze wielu czystokrwistych przedstawicieli żyli blisko siebie. Gdy wielu prawiło się kunsztem mistrzów magimetalurgii, niezłomni i dumni z wielowiekowej tradycji mocno kultywowanej. - Wiele nas łączy Varyo, nieustępliwość… Nie zapominaj, że w mych żyłach również płynie rosyjska krew - Pozwolił sobie na chwilę bliskości, niemal z namaszczeniem sunąc dłońmi po jej chłodnej skórze, jakby w delikatnym geście próbował przełamać lodową barierę, którą otaczała się od zawsze. To był gest zmysłowy, ale nie natarczywy — czuły, aczkolwiek ostrożny, jakby badał granice jej świata. Nie spodziewał się, że to ona pierwsza przerwie tę subtelną grę. Kiedy jej dłoń, niecierpliwa i zaskakująco odważna, musnęła jego nagi brzuch, poczuł dreszcz. Zaśmiał się cicho, zaskoczony jej śmiałością, której nigdy nie spodziewałby się po kimś tak zamkniętym. - Co zrobić? - udał zamyślenie, pocierając brodę w złudnym zastanowieniu. Zaraz jednak zwyczajnie jakby chcąc przejść obok, złapał ją w objęcia, z lekka okręcając nimi w miejscu. Z zadowoleniem posmakował utęsknionych warg, na koniec uśmiechając się triumfalnie. - Skoro po dobroci nie działa, wziąłem haracz adekwatny do wkupienia się w łaski. Maleństwo...
Pozostawił ją w intymnej przestrzeni łazienki, zamykając za sobą drzwi z delikatnym uśmiechem, który unosił kącik jego ust. Puścił jej oczko na pożegnanie, jakby ta subtelna gra między nimi nie wymagała słów — wystarczyły gesty i ciche spojrzenia. Opuścił pomieszczenie, zaledwie kilka kroków wystarczyło, by jego nastrój przeistoczył się w coś niemal beztroskiego. Zaczął gwizdać pod nosem, a dźwięki melodyjki odbijały się od ścian chaty, mieszając się z porannym śpiewem ptaków.
Przechodząc przez korytarze oświetlone blade, złote światło poranka, czuł lekkość, jakiej dawno nie doświadczał. Drewniane deski pod stopami skrzypiały znajomo, a zapach palonego drewna i wczorajszego ogniska wciąż unosił się w powietrzu. Był to prosty, surowy świat, ale na ten moment wydawał się idealny — niczego mu nie brakowało.
Pozostałość dotyku jednak dalej paliła, niespodziewanie.
Jej milczenie czasem było wymowne. Każde słowo, które wypowiadała, brzmiało jak echo zimowego wiatru – krótkie, lodowate i trudne do przełamania. Sprawiała wrażenie, że rozmawia nie po to, by wyrazić emocje, ale po to, by zostawić cię z domysłami. "Mów krótko, niech się domyśla" – taka była jej zasada. Jej obecność była jak gra w szachy, gdzie każdy ruch był przemyślany, a jednocześnie pozostawiony w cieniu tajemnicy. Jakby nigdy nie zdradzała swoich intencji, a jedynie podsuwała fragmenty układanki, czekając, aż ktoś złoży je w całość. Dla niego ta gra była fascynująca, choć równie niebezpieczna. Każde jej spojrzenie, ukradkiem rzucone, wywoływało wewnętrzne napięcie, które roztapiało jego własną maskę opanowania. W jej obecności nie mógł pozbyć się wrażenia, że gra toczy się na poziomie, którego jeszcze nie rozumiał – na poziomie niedostępnych dla niego myśli, zakorzenionych głęboko w lodowatej ziemi jej przeszłości.
- Jestem Krumem. Choć dumni i nieokrzesani, potrafimy się dostosować - przynajmniej niegdyś, gdy jeszcze wielu czystokrwistych przedstawicieli żyli blisko siebie. Gdy wielu prawiło się kunsztem mistrzów magimetalurgii, niezłomni i dumni z wielowiekowej tradycji mocno kultywowanej. - Wiele nas łączy Varyo, nieustępliwość… Nie zapominaj, że w mych żyłach również płynie rosyjska krew - Pozwolił sobie na chwilę bliskości, niemal z namaszczeniem sunąc dłońmi po jej chłodnej skórze, jakby w delikatnym geście próbował przełamać lodową barierę, którą otaczała się od zawsze. To był gest zmysłowy, ale nie natarczywy — czuły, aczkolwiek ostrożny, jakby badał granice jej świata. Nie spodziewał się, że to ona pierwsza przerwie tę subtelną grę. Kiedy jej dłoń, niecierpliwa i zaskakująco odważna, musnęła jego nagi brzuch, poczuł dreszcz. Zaśmiał się cicho, zaskoczony jej śmiałością, której nigdy nie spodziewałby się po kimś tak zamkniętym. - Co zrobić? - udał zamyślenie, pocierając brodę w złudnym zastanowieniu. Zaraz jednak zwyczajnie jakby chcąc przejść obok, złapał ją w objęcia, z lekka okręcając nimi w miejscu. Z zadowoleniem posmakował utęsknionych warg, na koniec uśmiechając się triumfalnie. - Skoro po dobroci nie działa, wziąłem haracz adekwatny do wkupienia się w łaski. Maleństwo...
Pozostawił ją w intymnej przestrzeni łazienki, zamykając za sobą drzwi z delikatnym uśmiechem, który unosił kącik jego ust. Puścił jej oczko na pożegnanie, jakby ta subtelna gra między nimi nie wymagała słów — wystarczyły gesty i ciche spojrzenia. Opuścił pomieszczenie, zaledwie kilka kroków wystarczyło, by jego nastrój przeistoczył się w coś niemal beztroskiego. Zaczął gwizdać pod nosem, a dźwięki melodyjki odbijały się od ścian chaty, mieszając się z porannym śpiewem ptaków.
Przechodząc przez korytarze oświetlone blade, złote światło poranka, czuł lekkość, jakiej dawno nie doświadczał. Drewniane deski pod stopami skrzypiały znajomo, a zapach palonego drewna i wczorajszego ogniska wciąż unosił się w powietrzu. Był to prosty, surowy świat, ale na ten moment wydawał się idealny — niczego mu nie brakowało.
Pozostałość dotyku jednak dalej paliła, niespodziewanie.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Potrafili się dostosować. Głupotą byłoby twierdzenie, że jest inaczej. Czynił owe dopasowania z łatwością znaczną, o wiele sprytniej ode mnie, a przy tym wciąż zdawał się nie gubić własnej tożsamości. On i jego siostra – odnaleźli się tu i wydawali się dalecy od rozterek, które mnie potrafiły zamęczać. Powstrzymałam wargi, nim zdołały wypuścić kąśliwe słówko. Z jakiegoś powodu gotowa byłam wciąż protestować. Protestować, kiedy wygłaszał podobne mądrości. Dobitna wzmianka o rosyjskiej krwi zadziałała aż nadto drażniąco. Wcale nie zapominałam, lubiłam ten fakt o nim, lubiłam rodzimy gen rozpuszczony głęboko we krwi, niezbyt dominujący, a jednak obecny. Czy przez to właśnie stawał się mi bliższy? Czy przez to pozwalałam mu na więcej, niż innym? Nie przestawał lawirować po ostro zarysowanych granicach. Gniótł je, dotykiem wyrysowując nowe linie naszej znajomości, drażnił każdy z tych murów, oczekując zapewne spektakularnych upadków. Ból wrogów dawał nam siłę, lecz on i ja nigdy nie byliśmy wrogami – zawsze druhami. Teraz zaś nieustająco pozwalał mi uwierzyć, że pragnie czegoś innego. Wiedziałam, że tak było: przecież o tym mówił, przecież nie poddawał się, kiedy uciekałam. Wtłaczał do odmętów mojego umysłu dwie skrajne emocje. Nie miałam pewności, która jest silniejsza.
– Zatem objaw ją mi, gdy przyjdzie pora – przemówiłam po rosyjsku. Pragnęłam doświadczyć demonstracji, pragnęłam sprowokować go, by pokazał naturę, o której tak śmiało prawił. Głowa skierowana ku górze, oczy, w których zalśniło przez moment wyzwanie. Mógł mówić, lecz należało przede wszystkim to objawić. Wyciągałam się ku pogłębionym poszukiwaniom, wybierałam się jeszcze dalej, wciąż jednak stojąc u progu tego, co mógł oferować. To beznadziejnie sprzeczne, pozbawione sensu. Moja osobista pewność błądziła gdzieś jednak mimowolnie, gdy próbował dotykiem topić zimową skórę, delikatnie i powolnie – zdecydowanie nie po rosyjsku. Dostał więc ten agresywny chwyt, nagły ruch, który pragnął być odebrany jako brutalny. Na niego zbyt słaby. – Za długo myślisz – wypowiedziałam, gdy oczywista myśl przeistoczyła się w faktyczny głos. Już nie wiedziałam, o co mu chodzi, już rosła we mnie irytacja, już coraz bardziej pragnęłam przegnać go z azylu, który sam przecież mi zaoferował. Po co więc to wszystko, skoro czepliwie odbierał mi prywatność konieczną dla planowanych czynności?
Idiota, zabrzęczały wszystkie myśli, gdy porwał mnie i podniósł, przelewając nostalgię z ust w usta. Moje usta oznaczone, moje ciało zakleszczone znów w sile ramion, moje istnienie zależne od jego woli, choć przecież próbowałam udowodnić, że wcale tak nie było. Rozdrażnienie zasypał ciepłem pocałunku, jakże precyzyjnie dotykając tego, co pozostawało skryte tak głęboko. Byłam wciąż tak zaskoczona, zbyt otępiała, by zareagować. Świat się pijacko zakręcił i nie przestawał, nawet gdy podeszwy dotknęły podłogi. Nie znosiłam uśmiechu, jaskrawego obrazu triumfu, którym błyszczał mi teraz prosto w oczy. Obiecałam sobie, że coś na niego wymyślę. Wciąż stałam na środku łazienki z zaciśniętymi pięściami i złowrogim spojrzeniem. Woda stygła, a ja wcale się nie ruszyłam, w myślach sprawdzając, jak wiele podłych przydomków mogłam teraz do niego dopasować. Myślałam, że po tamtym wieczorze zrozumiał, że po tamtym połamaniu nosa już wiedział. Nieustannie wybierał znienawidzone przeze mnie ścieżki. Dlaczego miałam wrażenie, że nie idziemy jedną drogą, choć… choć chyba właśnie tego bym chciała. Wyszarpane z ciała tkaniny spadały kawałek po kawałku, a kiedy już pozostałam zupełnie naga, wsunęłam się zwinnie do wanny, z ulgą notując spadek temperatury wody. Tak lepiej. Opuściłam powieki i zanurzyłam całe ciało. Pot, krew i smród rozbebeszonych trzewi zwierzyny odchodziły. Tak było dobrze. Wystarczyła woda i kawałek zwykłego mydła. Nie zniosłabym wonnych olejków. Tutaj, w jego wannie wszystko wydawało się takie… odpowiednie. Wprost przeciwne do naszej zdziczałej relacji. Powoli przemywałam kończyny. Próbowałam wyłowić spokój. Zwyczajowo sprawna kąpiel, kapryśnie przeistaczała się w jakiś długi rytuał. Ciało chłodziło się w ostygłej wodzie. Maleństwo, echem odbijało się o góry rozdrażnionych myśli.
Gdy drzwi zaskrzypiały, stanęłam w korytarzu – czysta i okryta jego ubraniem. Ciało topiło się w dużej koszuli, zimne dłonie całkiem kryły się w długich rękawach. Ostrożnie przeszłam przez chatę. Nietrudno było go znaleźć, ujrzeć obrazę ulokowaną gdzieś na chyboczącym się drewnie. Bosymi stopami odcisnęłam niewidzialny ślad na starych deskach. Obmyte usta zdawały się wciąż pamiętać niedawny palący nacisk. Znów mi to robił. Znów lekceważył moje zasady.
– Krum. – Mój głos był jak przeciąg, który nagle postanowił uprzykrzyć mu życie – odważnie wpływał do pomieszczenia. Siedział tam z nogami na stole, rozwalony i pewnie wciąż napawający się niedawnym triumfem. Przeszłam szybko te kilka metrów, a z wilgotnych włosów wytrąciło się kilka oczywistych kropel. Silnym ruchem zsunęłam te nogi ze stołu i nachyliłam się ku niemu, lokując dłoń na oparciu krzesła. Ostatni głęboki wdech, zanim powiem to, co zamierzałam. Co powinien usłyszeć już dawno temu. – Mieszasz – wytkniecie, prosto w oczy. Mówiłam już tylko po norwesku. – Robisz co chcesz i kiedy chcesz. Bierzesz sobie to. Bierzesz sobie mnie. Najpierw mówisz mi, że zaczekasz i wydaje mi się, że rozumiesz, a potem rzucasz się na mnie, kiedy się odsuwam. Nie… - nie szanujesz mnie. Nie, to nieprawda, a jednak uparta myśl potrafiła wciąż powracać. – Nie wiem, czy myślisz o mnie poważnie. Dużo gadasz, wiesz? – kolejne wytknięcie. Potrafił składać górnolotne obietnice, a potem czynił coś, co w moim odczuciu temu wszystkiemu przeczyło. Nie znałam się na tym, nie wiedziałam, jak to właściwie powinno wyglądać, ale czułam, że coś jest nie tak. Może potrzebował tylko mojego ciała, nie mnie. Ta myśl cholernie zabolała. To się nie mogło powtórzyć. Na to mu nigdy nie zamierzałam pozwolić. – Przestań tak robić. Bo niczego nie jestem pewna, a ja naprawdę cię lubię i chcę... - powiedziałam to w końcu, choć nie zdołałam dokończyć. Jego nie byłam pewna. Był jakiś dziwny, zagadkowy, mylący, jakby podrzucał mi wciąż fałszywe tropy. Mówił do mnie tak, jak tego nie lubiłam (o czym przecież bardzo dobrze wiedział), żartował, zamykał w ramionach i otaczał tak ciasno.
Chyba dopiero po czasie dotarło do mnie, co właśnie powiedziałam. Nerwowo nieco wyprostowałam się i popatrzyłam gdzieś na własne stopy. Teraz już wiedział. Nasze natury wciąż się nie dotarły. Czy mieliśmy szansę je połączyć? - Powinieneś mieć tu kanapę - wydukałam, szukając jakiejś zmiany tematu. Usiedlibyśmy na niej razem i może pozwoliłby zrobić to wszystko po mojemu.
Nigdy nie musiałam mówić o uczuciach aż tyle.
– Zatem objaw ją mi, gdy przyjdzie pora – przemówiłam po rosyjsku. Pragnęłam doświadczyć demonstracji, pragnęłam sprowokować go, by pokazał naturę, o której tak śmiało prawił. Głowa skierowana ku górze, oczy, w których zalśniło przez moment wyzwanie. Mógł mówić, lecz należało przede wszystkim to objawić. Wyciągałam się ku pogłębionym poszukiwaniom, wybierałam się jeszcze dalej, wciąż jednak stojąc u progu tego, co mógł oferować. To beznadziejnie sprzeczne, pozbawione sensu. Moja osobista pewność błądziła gdzieś jednak mimowolnie, gdy próbował dotykiem topić zimową skórę, delikatnie i powolnie – zdecydowanie nie po rosyjsku. Dostał więc ten agresywny chwyt, nagły ruch, który pragnął być odebrany jako brutalny. Na niego zbyt słaby. – Za długo myślisz – wypowiedziałam, gdy oczywista myśl przeistoczyła się w faktyczny głos. Już nie wiedziałam, o co mu chodzi, już rosła we mnie irytacja, już coraz bardziej pragnęłam przegnać go z azylu, który sam przecież mi zaoferował. Po co więc to wszystko, skoro czepliwie odbierał mi prywatność konieczną dla planowanych czynności?
Idiota, zabrzęczały wszystkie myśli, gdy porwał mnie i podniósł, przelewając nostalgię z ust w usta. Moje usta oznaczone, moje ciało zakleszczone znów w sile ramion, moje istnienie zależne od jego woli, choć przecież próbowałam udowodnić, że wcale tak nie było. Rozdrażnienie zasypał ciepłem pocałunku, jakże precyzyjnie dotykając tego, co pozostawało skryte tak głęboko. Byłam wciąż tak zaskoczona, zbyt otępiała, by zareagować. Świat się pijacko zakręcił i nie przestawał, nawet gdy podeszwy dotknęły podłogi. Nie znosiłam uśmiechu, jaskrawego obrazu triumfu, którym błyszczał mi teraz prosto w oczy. Obiecałam sobie, że coś na niego wymyślę. Wciąż stałam na środku łazienki z zaciśniętymi pięściami i złowrogim spojrzeniem. Woda stygła, a ja wcale się nie ruszyłam, w myślach sprawdzając, jak wiele podłych przydomków mogłam teraz do niego dopasować. Myślałam, że po tamtym wieczorze zrozumiał, że po tamtym połamaniu nosa już wiedział. Nieustannie wybierał znienawidzone przeze mnie ścieżki. Dlaczego miałam wrażenie, że nie idziemy jedną drogą, choć… choć chyba właśnie tego bym chciała. Wyszarpane z ciała tkaniny spadały kawałek po kawałku, a kiedy już pozostałam zupełnie naga, wsunęłam się zwinnie do wanny, z ulgą notując spadek temperatury wody. Tak lepiej. Opuściłam powieki i zanurzyłam całe ciało. Pot, krew i smród rozbebeszonych trzewi zwierzyny odchodziły. Tak było dobrze. Wystarczyła woda i kawałek zwykłego mydła. Nie zniosłabym wonnych olejków. Tutaj, w jego wannie wszystko wydawało się takie… odpowiednie. Wprost przeciwne do naszej zdziczałej relacji. Powoli przemywałam kończyny. Próbowałam wyłowić spokój. Zwyczajowo sprawna kąpiel, kapryśnie przeistaczała się w jakiś długi rytuał. Ciało chłodziło się w ostygłej wodzie. Maleństwo, echem odbijało się o góry rozdrażnionych myśli.
Gdy drzwi zaskrzypiały, stanęłam w korytarzu – czysta i okryta jego ubraniem. Ciało topiło się w dużej koszuli, zimne dłonie całkiem kryły się w długich rękawach. Ostrożnie przeszłam przez chatę. Nietrudno było go znaleźć, ujrzeć obrazę ulokowaną gdzieś na chyboczącym się drewnie. Bosymi stopami odcisnęłam niewidzialny ślad na starych deskach. Obmyte usta zdawały się wciąż pamiętać niedawny palący nacisk. Znów mi to robił. Znów lekceważył moje zasady.
– Krum. – Mój głos był jak przeciąg, który nagle postanowił uprzykrzyć mu życie – odważnie wpływał do pomieszczenia. Siedział tam z nogami na stole, rozwalony i pewnie wciąż napawający się niedawnym triumfem. Przeszłam szybko te kilka metrów, a z wilgotnych włosów wytrąciło się kilka oczywistych kropel. Silnym ruchem zsunęłam te nogi ze stołu i nachyliłam się ku niemu, lokując dłoń na oparciu krzesła. Ostatni głęboki wdech, zanim powiem to, co zamierzałam. Co powinien usłyszeć już dawno temu. – Mieszasz – wytkniecie, prosto w oczy. Mówiłam już tylko po norwesku. – Robisz co chcesz i kiedy chcesz. Bierzesz sobie to. Bierzesz sobie mnie. Najpierw mówisz mi, że zaczekasz i wydaje mi się, że rozumiesz, a potem rzucasz się na mnie, kiedy się odsuwam. Nie… - nie szanujesz mnie. Nie, to nieprawda, a jednak uparta myśl potrafiła wciąż powracać. – Nie wiem, czy myślisz o mnie poważnie. Dużo gadasz, wiesz? – kolejne wytknięcie. Potrafił składać górnolotne obietnice, a potem czynił coś, co w moim odczuciu temu wszystkiemu przeczyło. Nie znałam się na tym, nie wiedziałam, jak to właściwie powinno wyglądać, ale czułam, że coś jest nie tak. Może potrzebował tylko mojego ciała, nie mnie. Ta myśl cholernie zabolała. To się nie mogło powtórzyć. Na to mu nigdy nie zamierzałam pozwolić. – Przestań tak robić. Bo niczego nie jestem pewna, a ja naprawdę cię lubię i chcę... - powiedziałam to w końcu, choć nie zdołałam dokończyć. Jego nie byłam pewna. Był jakiś dziwny, zagadkowy, mylący, jakby podrzucał mi wciąż fałszywe tropy. Mówił do mnie tak, jak tego nie lubiłam (o czym przecież bardzo dobrze wiedział), żartował, zamykał w ramionach i otaczał tak ciasno.
Chyba dopiero po czasie dotarło do mnie, co właśnie powiedziałam. Nerwowo nieco wyprostowałam się i popatrzyłam gdzieś na własne stopy. Teraz już wiedział. Nasze natury wciąż się nie dotarły. Czy mieliśmy szansę je połączyć? - Powinieneś mieć tu kanapę - wydukałam, szukając jakiejś zmiany tematu. Usiedlibyśmy na niej razem i może pozwoliłby zrobić to wszystko po mojemu.
Nigdy nie musiałam mówić o uczuciach aż tyle.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znowu to zrobił.
Złamał obiecane jej słowo, które w chwili składania wydawało się tak nienaruszalne, niemal święte. Schematy, jakie chciał wprowadzić w swoje życie, rozpadły się jak kruchy lód pod naporem nieprzewidzianych emocji. Co jednak mógł począć, gdy poranek przyniósł mu nieoczekiwaną falę nostalgii, uczucie rozgrzewające serce, jak za najlepszych czasów, gdy przemykał korytarzami Durmstrangu? Te wspomnienia, tak silnie zakorzenione w jego umyśle, wracały ze zdwojoną siłą, sprawiając, że rzeczywistość traciła swą ostrą definicję.
Durmstrang. Słowo, które niosło za sobą całe spektrum emocji – od dumy po nostalgię, od złości po radość. To tam mógł być w stu procentach sobą. W tamtych murach nie musiał nikogo udawać, nie musiał wypełniać pustych przestrzeni sztucznymi gestami, bo wszystko, co robił, wydawało się naturalne i zgodne z jego wewnętrzną naturą. Chłonął wiedzę jak gąbka, przeskakując między zaklęciami a tajemnicami starożytnych run, ucząc się rzeczy, które go fascynowały, które wielbił niemal z dziecinną, ale nieposkromioną pasją. Tamte lata były jak ogień, gorące, pełne emocji i adrenaliny, z której czerpał energię. Przypominał sobie, jak brylował w rozgrywkach quidditcha, jak adrenalina rozpalała jego krew, a każdy mecz wydawał się próbą sił, nie tylko fizycznych, ale i mentalnych. Był wtedy kimś – kimś, kogo ludzie podziwiali, kogo chcieli znać. Nie chodziło o popularność, ale o wewnętrzne przekonanie, że kontrolował własne życie, własny los. I w tamtych momentach, gdy szybował nad boiskiem, gdy wygrywał kolejne pojedynki na miotłach, czuł coś, co teraz wydawało mu się niemal obce – dumę.
Dzisiejszy poranek, mimo ciepła jej dotyku i obecności, mimo echa tamtych wspomnień, nie niósł ze sobą tej samej dumy. Coś w nim zgasło, choć nie wiedział dokładnie, co. Może to była dorosłość, która przyszła z wiekiem, zrozumienie, że życie nie jest tak proste, jak wydawało się wtedy, gdy miał siedemnaście lat. Może to była świadomość, że teraz walczył już nie tylko o swoje ambicje, ale o coś więcej, coś, co wykraczało poza sportowe wyczyny i akademickie sukcesy. To nie była już gra. Teraz stawka była inna. Mimo tego ciepłego uczucia, które czuł na swoich wargach, echo jej obecności, jej bliskości, nie mógł odnaleźć w sobie tej niegdyś tak naturalnej dumy. Czuł się jak człowiek rozdarty między tym, kim był kiedyś, a tym, kim stał się teraz. Między tamtym chłopcem, który niczego się nie bał, a mężczyzną, który zbyt często analizował, co poszło nie tak. W sercu kiełkował niepokój, niemal niezauważalny, ale już realny, szepczący cicho, że być może dawne triumfy były tylko złudzeniem, a prawdziwa próba dopiero miała nadejść.
Jak miał rozwijać tę relację, skoro nie potrafili nawiązać tej jednej, kluczowej nici, jaką był dialog? Zdawało się, że wszystko, co do tej pory zbudował – te wszystkie drobne gesty, niewyrażone uczucia, starannie skrywane spojrzenia – powoli zmierzało ku nicości. Nie był w stanie tego zatrzymać, choć próbował na każdy możliwy sposób, jaki znał. Każdy z tych sposobów zdawał się bezskuteczny, jakby były zbyt słabe, by przebić się przez mur, jaki ich dzielił. Mur, który rósł między nimi od pierwszego dnia ich znajomości, potęgowany przez ciszę, której nie potrafili przełamać.
- Varya - mruknął, nawet nie ruszając się z zajmowanego miejsca. Ręce nadal wieczyście stężały w skrzyżowaniu, gdy lustrował ją wzrokiem. A jednak, gdy pojawiła się w jego polu widzenia, ubrana w jego koszulę – prostą, lecz intymnie należącą do niego – coś w nim stężało. Z tą samą siłą, z jaką wcześniej narastało w nim uczucie bezsilności, teraz poczuł jeszcze głębszy ciężar odpowiedzialności. Spoważniał, a w jego myślach zawirowało zrozumienie. To nie mogło trwać w nieskończoność. Jej obecność, tak bliska, ale jednocześnie daleka, zmuszała go do konfrontacji, której unikał. Jakby każde ich spotkanie było tylko prologiem do tego jednego momentu – ostatecznej rozmowy, która musiała w końcu nastąpić. - Usiądźmy tam - odsunął ją zwyczajnie dłonią, nakazując cofnięcie się w tył. - Pogadamy sobie ostatecznie, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Marsz na futra, Mulciber…
Musieli zadecydować. Albo znajdą nić porozumienia, której tak desperacko szukał, albo ich droga dobiegnie końca w tym samym momencie, w którym w ogóle miała szansę się rozpocząć. Nie było miejsca na półśrodki, na niedomówienia. Zrozumiał, że nie chodziło już o gesty, o dotyk, o ciche porozumienia między spojrzeniami. Chodziło o słowa. O prawdę, którą musieli w końcu sobie powiedzieć, choćby miała przynieść ból. Przysiadł przy palenisku, starając się zająć czym mniej miejsca. Nie spoglądał na nią, tkwiąc w przykuwającym spojrzenie ogniu. Żywioł tak kochany od wielu dekad przez jego przodków, źródło kunsztu bułgarskiej dyscypliny i rzemiosła.
- Wiecznie milczysz - wytknął pierwszą sposobność. - Rzucasz się jak dziki zwierz, myślący, że połechtanie mego nosa coś zmieni, ustawi - druga koncepcja wewnętrznej burzy uszła z premedytacją, siląc się ku najprawdziwszej szczerości czynów i pragnień. - Szanuję każdą twą cechę, uwielbiam twoją osobę taką, jaka została ukształtowana na bezkresnym padole Syberii. Nie interesuje mnie tylko twoje ciało, a cała ty. Robię co chcę, bo nie wiem czego rzeczywiście pragniesz! - warknął przez napływ irytacji, opamiętał się jednak, zaciskając solidnie pięść. - Mów do mnie kobieto, a nie praktycznie ciało krzyczy, że pragnie najpewniej uciekać w siną dal - wreszcie ulokował w niej spojrzenie, trzeźwe tym bardziej łaknące odpowiedzi. - Też cię lubię, więcej niż to cholerne lubię… Co mi jednak po staraniach, skoro pozostawiasz mnie z niczym? Mam przytargać ci niedźwiedzia, żebyś spojrzała na mnie innym wzrokiem niż okazującym dumę i iluzję wyższości nad każdym. Szanuj mnie jak ja ciebie.
Złamał obiecane jej słowo, które w chwili składania wydawało się tak nienaruszalne, niemal święte. Schematy, jakie chciał wprowadzić w swoje życie, rozpadły się jak kruchy lód pod naporem nieprzewidzianych emocji. Co jednak mógł począć, gdy poranek przyniósł mu nieoczekiwaną falę nostalgii, uczucie rozgrzewające serce, jak za najlepszych czasów, gdy przemykał korytarzami Durmstrangu? Te wspomnienia, tak silnie zakorzenione w jego umyśle, wracały ze zdwojoną siłą, sprawiając, że rzeczywistość traciła swą ostrą definicję.
Durmstrang. Słowo, które niosło za sobą całe spektrum emocji – od dumy po nostalgię, od złości po radość. To tam mógł być w stu procentach sobą. W tamtych murach nie musiał nikogo udawać, nie musiał wypełniać pustych przestrzeni sztucznymi gestami, bo wszystko, co robił, wydawało się naturalne i zgodne z jego wewnętrzną naturą. Chłonął wiedzę jak gąbka, przeskakując między zaklęciami a tajemnicami starożytnych run, ucząc się rzeczy, które go fascynowały, które wielbił niemal z dziecinną, ale nieposkromioną pasją. Tamte lata były jak ogień, gorące, pełne emocji i adrenaliny, z której czerpał energię. Przypominał sobie, jak brylował w rozgrywkach quidditcha, jak adrenalina rozpalała jego krew, a każdy mecz wydawał się próbą sił, nie tylko fizycznych, ale i mentalnych. Był wtedy kimś – kimś, kogo ludzie podziwiali, kogo chcieli znać. Nie chodziło o popularność, ale o wewnętrzne przekonanie, że kontrolował własne życie, własny los. I w tamtych momentach, gdy szybował nad boiskiem, gdy wygrywał kolejne pojedynki na miotłach, czuł coś, co teraz wydawało mu się niemal obce – dumę.
Dzisiejszy poranek, mimo ciepła jej dotyku i obecności, mimo echa tamtych wspomnień, nie niósł ze sobą tej samej dumy. Coś w nim zgasło, choć nie wiedział dokładnie, co. Może to była dorosłość, która przyszła z wiekiem, zrozumienie, że życie nie jest tak proste, jak wydawało się wtedy, gdy miał siedemnaście lat. Może to była świadomość, że teraz walczył już nie tylko o swoje ambicje, ale o coś więcej, coś, co wykraczało poza sportowe wyczyny i akademickie sukcesy. To nie była już gra. Teraz stawka była inna. Mimo tego ciepłego uczucia, które czuł na swoich wargach, echo jej obecności, jej bliskości, nie mógł odnaleźć w sobie tej niegdyś tak naturalnej dumy. Czuł się jak człowiek rozdarty między tym, kim był kiedyś, a tym, kim stał się teraz. Między tamtym chłopcem, który niczego się nie bał, a mężczyzną, który zbyt często analizował, co poszło nie tak. W sercu kiełkował niepokój, niemal niezauważalny, ale już realny, szepczący cicho, że być może dawne triumfy były tylko złudzeniem, a prawdziwa próba dopiero miała nadejść.
Jak miał rozwijać tę relację, skoro nie potrafili nawiązać tej jednej, kluczowej nici, jaką był dialog? Zdawało się, że wszystko, co do tej pory zbudował – te wszystkie drobne gesty, niewyrażone uczucia, starannie skrywane spojrzenia – powoli zmierzało ku nicości. Nie był w stanie tego zatrzymać, choć próbował na każdy możliwy sposób, jaki znał. Każdy z tych sposobów zdawał się bezskuteczny, jakby były zbyt słabe, by przebić się przez mur, jaki ich dzielił. Mur, który rósł między nimi od pierwszego dnia ich znajomości, potęgowany przez ciszę, której nie potrafili przełamać.
- Varya - mruknął, nawet nie ruszając się z zajmowanego miejsca. Ręce nadal wieczyście stężały w skrzyżowaniu, gdy lustrował ją wzrokiem. A jednak, gdy pojawiła się w jego polu widzenia, ubrana w jego koszulę – prostą, lecz intymnie należącą do niego – coś w nim stężało. Z tą samą siłą, z jaką wcześniej narastało w nim uczucie bezsilności, teraz poczuł jeszcze głębszy ciężar odpowiedzialności. Spoważniał, a w jego myślach zawirowało zrozumienie. To nie mogło trwać w nieskończoność. Jej obecność, tak bliska, ale jednocześnie daleka, zmuszała go do konfrontacji, której unikał. Jakby każde ich spotkanie było tylko prologiem do tego jednego momentu – ostatecznej rozmowy, która musiała w końcu nastąpić. - Usiądźmy tam - odsunął ją zwyczajnie dłonią, nakazując cofnięcie się w tył. - Pogadamy sobie ostatecznie, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Marsz na futra, Mulciber…
Musieli zadecydować. Albo znajdą nić porozumienia, której tak desperacko szukał, albo ich droga dobiegnie końca w tym samym momencie, w którym w ogóle miała szansę się rozpocząć. Nie było miejsca na półśrodki, na niedomówienia. Zrozumiał, że nie chodziło już o gesty, o dotyk, o ciche porozumienia między spojrzeniami. Chodziło o słowa. O prawdę, którą musieli w końcu sobie powiedzieć, choćby miała przynieść ból. Przysiadł przy palenisku, starając się zająć czym mniej miejsca. Nie spoglądał na nią, tkwiąc w przykuwającym spojrzenie ogniu. Żywioł tak kochany od wielu dekad przez jego przodków, źródło kunsztu bułgarskiej dyscypliny i rzemiosła.
- Wiecznie milczysz - wytknął pierwszą sposobność. - Rzucasz się jak dziki zwierz, myślący, że połechtanie mego nosa coś zmieni, ustawi - druga koncepcja wewnętrznej burzy uszła z premedytacją, siląc się ku najprawdziwszej szczerości czynów i pragnień. - Szanuję każdą twą cechę, uwielbiam twoją osobę taką, jaka została ukształtowana na bezkresnym padole Syberii. Nie interesuje mnie tylko twoje ciało, a cała ty. Robię co chcę, bo nie wiem czego rzeczywiście pragniesz! - warknął przez napływ irytacji, opamiętał się jednak, zaciskając solidnie pięść. - Mów do mnie kobieto, a nie praktycznie ciało krzyczy, że pragnie najpewniej uciekać w siną dal - wreszcie ulokował w niej spojrzenie, trzeźwe tym bardziej łaknące odpowiedzi. - Też cię lubię, więcej niż to cholerne lubię… Co mi jednak po staraniach, skoro pozostawiasz mnie z niczym? Mam przytargać ci niedźwiedzia, żebyś spojrzała na mnie innym wzrokiem niż okazującym dumę i iluzję wyższości nad każdym. Szanuj mnie jak ja ciebie.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dwa zdecydowanie przydługie rękawy krumowej koszuli całkiem pokryły chłodne palce. Z jakiegoś powody tym razem dłonie nie szukały nerwowego zacisku pięści. Stałam wyprostowana jak struna niedługo po tym, kiedy wypowiedział moje imię. Stałam i patrzyłam, nie mając pojęcia, co czekało mnie po tym wywodzie. Co czekało nas. Wżerałam się okiem wprost do jego wnętrzności, ale z niego nie potrafiłam czytać. Nie był moim ojcem, ani tym bardziej bratem. Daleko mu było do niedźwiedzich schematów. Przez krótką chwilę, ledwie mrugnięcie, zdawało mi się tylko, że wygasła beztroska, z którą niedawno opuszczał łazienkę. Nastrój stężał, ale we mnie zaczynało narastać poczucie ulgi. Wreszcie mogliśmy mieć szansę, aby rozplątać to, co owijało się tylko bardziej i bardziej, przyduszając naszą relację. Jako nastolatkowie nie miewaliśmy podobnych problemów. Wszystko wtedy wydawało się tak proste. Czy byliśmy sobie bliżsi niż teraz?
Przyjęłam jego wskazanie milczeniem. Zapowiedź słów i wyjaśnień, zapowiedź rozmowy – być może dopiero pierwszej prawdziwej pośród angielskich krain. Rozkaz, który zachęcił oczy do przyjrzenia się fruwającym w kominku płomieniom. Poszłam tam, skoro właśnie tego chciał. Bezszelestny krok, gładkie osadzenie ciała pośród miękkości zwierzęcych płaszczy. Pulsujące ciepło rozpoczęło natarczywie ścierać się z bokiem ciała. Zbyt blisko, zbyt intensywnie. Patrzyłam jednak nieprzerwanie – gotowa na to, co miało nadejść. Ciało pragnęło poszukać bezpiecznej pozycji, ale nie chciałam odsuwać się bardziej albo zwijać w sobie. Teraz nawet nie potrafiłam, w niepojęty sposób odczuwając najmniejszy ruch Kruma.
Wiecznie milczysz. Nie zdołał nawet dokończyć, a między myśli wtłoczył się dobijający zarzut, podła świadomość braku akceptacji. To działo się bezwiednie, jak upiorny urok. Gdy ktoś był dla mnie ważny, głośno przedstawiony zarzut stawał się jak długa igła. Cienką drogą przedostawał się do głębi. Ranił i nie pozostawiał na zewnątrz żadnych śladów. Po pierwszym przytyku nadchodziły kolejne. Słuchałam z kamiennym spojrzeniem, zupełnie jakbym myślami poleciała daleko od leśnej chaty, ale to nie była prawda. Notowałam krytyczne wzmianki pieczołowicie. Tak o mnie myślał, to go denerwowało, to mu przeszkadzało. Namolny żar z kominka zaczął przepalać rodzące się myśli. Nie wiem, czego pragniesz. Palce lekko zacisnęły się na kłębach futra. Warczał. Nie mógł mnie rozczytać, więc był zdenerwowany. Powoli wyciągałam wnioski, które sam chwilę później wygłaszał. Więcej niż lubię. Z każdym zdaniem uświadamiałam sobie, jak bardzo pobłądziliśmy, jak bardzo daleko od siebie znaleźliśmy się na mapie wzajemnych relacji. Wtedy skończył, przedstawiając najgorszy zarzut – dokładnie ten, o który przecież posądziłam jego. Brak szacunku. Chciałam, by to wszystko mogło wypłynąć, by wreszcie opowiedział mi o myślach. Chciałam znaleźć rozwiązanie. Byliśmy sprawcami okrutnego zaszyfrowania tych więzi.
– Wolałabym przytargać bestię razem z tobą. Nie niedźwiedzia, nie poluję na niedźwiedzie. – Tuż po ostatnim jego słowie zeszłam nieco z trudnego wątku w dialogu, próbując odpędzić gryzącą nas ponurość. Tak naprawdę nie miałam pomysłu, bo skoro najwyraźniej nie potrafił mnie zrozumieć, to nagle nie odkryje znaczenia spojrzeń i gestów. W środku mnie przelewało się rozczarowanie – dotąd sądziłam, że nieobca była mu moja natura, że akceptował ją i rozumiał. Poruszaliśmy się jednak teraz po przestrzeni innej więzi, nowej, wzbierającej i budzącej duże emocje. Dla mnie pierwsze tak silne. – A potem zrobić kolację i po prostu zostać tu razem, w leśnej chacie – kontynuowałam więc tę opowieść, niespecjalnie chętna do dalszego zadrapywania się. Był przyjacielem od dawna. – Ja spróbuję mówić, ty przestaniesz mnie nie osaczać. Zgoda? Opowiedziałabym ci o pragnieniach, ale sama dopiero je odkrywam, przy tobie – wyznałam kolejną rzecz, która również powinna być mu nieobca, a jednak niedawny wywód wyciągnął dobitnie to, jak bardzo pogrążaliśmy się w tym chaosie, jak bardzo odległe były pola naszego pojęcia. – Nie chcę więcej myśleć odwrocie - powiedziałam cicho, na koniec wtłaczając między głoski szczyptę dziwnej subtelności. Po futrze dłoń posunęła się do dłoni, chciałam złączyć nasze palce. – Ciepłe jak ogień – skomentowałam, analizując temperaturę jego skóry. Mój chłód i jego żar. Popatrzyłam mu w oczy. – Co zadziała, jeżeli nie pieść na nosie? Może gdzieś indziej? – spytałam trochę zaczepnie, trochę na próbę, przemykając powoli po futrze, bliżej niego. Jednocześnie też uniosłam znacząco drugą dłoń, jakbym szukała alternatywnego miejsca, by pozostawić tam swój ślad, niekoniecznie ten siny i bolesny. Co na ciebie działa? Naucz mnie siebie, naucz się mnie.
Przyjęłam jego wskazanie milczeniem. Zapowiedź słów i wyjaśnień, zapowiedź rozmowy – być może dopiero pierwszej prawdziwej pośród angielskich krain. Rozkaz, który zachęcił oczy do przyjrzenia się fruwającym w kominku płomieniom. Poszłam tam, skoro właśnie tego chciał. Bezszelestny krok, gładkie osadzenie ciała pośród miękkości zwierzęcych płaszczy. Pulsujące ciepło rozpoczęło natarczywie ścierać się z bokiem ciała. Zbyt blisko, zbyt intensywnie. Patrzyłam jednak nieprzerwanie – gotowa na to, co miało nadejść. Ciało pragnęło poszukać bezpiecznej pozycji, ale nie chciałam odsuwać się bardziej albo zwijać w sobie. Teraz nawet nie potrafiłam, w niepojęty sposób odczuwając najmniejszy ruch Kruma.
Wiecznie milczysz. Nie zdołał nawet dokończyć, a między myśli wtłoczył się dobijający zarzut, podła świadomość braku akceptacji. To działo się bezwiednie, jak upiorny urok. Gdy ktoś był dla mnie ważny, głośno przedstawiony zarzut stawał się jak długa igła. Cienką drogą przedostawał się do głębi. Ranił i nie pozostawiał na zewnątrz żadnych śladów. Po pierwszym przytyku nadchodziły kolejne. Słuchałam z kamiennym spojrzeniem, zupełnie jakbym myślami poleciała daleko od leśnej chaty, ale to nie była prawda. Notowałam krytyczne wzmianki pieczołowicie. Tak o mnie myślał, to go denerwowało, to mu przeszkadzało. Namolny żar z kominka zaczął przepalać rodzące się myśli. Nie wiem, czego pragniesz. Palce lekko zacisnęły się na kłębach futra. Warczał. Nie mógł mnie rozczytać, więc był zdenerwowany. Powoli wyciągałam wnioski, które sam chwilę później wygłaszał. Więcej niż lubię. Z każdym zdaniem uświadamiałam sobie, jak bardzo pobłądziliśmy, jak bardzo daleko od siebie znaleźliśmy się na mapie wzajemnych relacji. Wtedy skończył, przedstawiając najgorszy zarzut – dokładnie ten, o który przecież posądziłam jego. Brak szacunku. Chciałam, by to wszystko mogło wypłynąć, by wreszcie opowiedział mi o myślach. Chciałam znaleźć rozwiązanie. Byliśmy sprawcami okrutnego zaszyfrowania tych więzi.
– Wolałabym przytargać bestię razem z tobą. Nie niedźwiedzia, nie poluję na niedźwiedzie. – Tuż po ostatnim jego słowie zeszłam nieco z trudnego wątku w dialogu, próbując odpędzić gryzącą nas ponurość. Tak naprawdę nie miałam pomysłu, bo skoro najwyraźniej nie potrafił mnie zrozumieć, to nagle nie odkryje znaczenia spojrzeń i gestów. W środku mnie przelewało się rozczarowanie – dotąd sądziłam, że nieobca była mu moja natura, że akceptował ją i rozumiał. Poruszaliśmy się jednak teraz po przestrzeni innej więzi, nowej, wzbierającej i budzącej duże emocje. Dla mnie pierwsze tak silne. – A potem zrobić kolację i po prostu zostać tu razem, w leśnej chacie – kontynuowałam więc tę opowieść, niespecjalnie chętna do dalszego zadrapywania się. Był przyjacielem od dawna. – Ja spróbuję mówić, ty przestaniesz mnie nie osaczać. Zgoda? Opowiedziałabym ci o pragnieniach, ale sama dopiero je odkrywam, przy tobie – wyznałam kolejną rzecz, która również powinna być mu nieobca, a jednak niedawny wywód wyciągnął dobitnie to, jak bardzo pogrążaliśmy się w tym chaosie, jak bardzo odległe były pola naszego pojęcia. – Nie chcę więcej myśleć odwrocie - powiedziałam cicho, na koniec wtłaczając między głoski szczyptę dziwnej subtelności. Po futrze dłoń posunęła się do dłoni, chciałam złączyć nasze palce. – Ciepłe jak ogień – skomentowałam, analizując temperaturę jego skóry. Mój chłód i jego żar. Popatrzyłam mu w oczy. – Co zadziała, jeżeli nie pieść na nosie? Może gdzieś indziej? – spytałam trochę zaczepnie, trochę na próbę, przemykając powoli po futrze, bliżej niego. Jednocześnie też uniosłam znacząco drugą dłoń, jakbym szukała alternatywnego miejsca, by pozostawić tam swój ślad, niekoniecznie ten siny i bolesny. Co na ciebie działa? Naucz mnie siebie, naucz się mnie.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nieporuszony z pozoru, utrzymywał maskę spokoju, choć w środku wrzało w nim od tłumionych myśli. Słowa, które cisnęły się na usta, były gorzkie i niewygodne, ale mimo to powstrzymał się. Czasem milczenie potrafiło być cięższe niż najostrzejsza wymiana zdań. Teraz musi słuchać, wytrwale i cierpliwie. Jej głos, choć zimny, chłodny niczym lodowaty wiatr znad północy niekiedy, zawsze przynosił mu dziwną ulgę. Był niczym melodia, którą znał na pamięć, choć każdy ton brzmiał teraz inaczej, na swój sposób obcy.
Obserwował ją, jakby próbując wychwycić każdy niuans, każde drgnienie w jej gestach, w mimice twarzy. Zwykle wycofana, zamknięta w sobie, teraz odsłaniała coś więcej, choć nie była to otwartość, której mógłby się spodziewać. Oboje popełnili błędy – wiedział to doskonale. Niedopowiedzenia piętrzyły się między nimi niczym ciche fale na wzburzonym morzu, przesuwające się między słowami, których nigdy nie wypowiedzieli. Może to właśnie przez te niewypowiedziane myśli ich relacja była jak zamek na piasku, który przy pierwszej większej fali mógł runąć. A jednak mimo to wciąż chciał jej pomóc. Każde jej zmartwienie, każdą troskę mógłby wziąć na siebie, ochronić ją przed światem, który zdawał się zbyt okrutny i nieprzewidywalny. W głębi duszy wiedział, że to nie rozwiąże problemu. Nie na tym polegało budowanie relacji. Chociaż w swej naturze zawsze chciał chronić, tym razem musiał pozwolić, by relacja rozwijała się na innych zasadach – na równowadze, na współistnieniu, na wspólnym wysiłku.
Budowanie czegokolwiek trwałego wymagało dwóch osób, nawet jeśli te osoby były zupełnie różne, jak on i ona. Ich przeciwności były jak ogień i lód – dwa żywioły, które nie powinny współistnieć, a jednak w jakiś niepojęty sposób się uzupełniały. To, co jednego parzyło, dla drugiego mogło być wybawieniem. Wiedział, że jej chłodna powściągliwość wynikała z potrzeby ochrony, tak jak jego impulsywna troska była zrodzona z pragnienia dawania. Oboje musieli zrozumieć, że prawdziwa siła związku leży w równowadze, w harmonii między tymi skrajnościami.
- Zapolujemy - napomknął pół słowem, nie siłując się na większą wylewność. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będą błądzić w tym labiryncie emocji, zanim odnajdą wyjście. Każde z nich musiało nauczyć się odpuszczać – on musiał dać jej przestrzeń, której potrzebowała, a ona musiała zaufać, że nie zawsze jest sama. Może to właśnie w tych cichych momentach, w chwilach, gdy oboje wyzbywali się potrzeby dominacji, mogli znaleźć drogę do siebie nawzajem. - Ostrzegam, że marne są moje umiejętności gotowania - zaśmiał się cicho, wspominając ciągłe pouczanie matki i siostry, gdy starał się coś przyrządzić ze zdobycznego zwierza. Nijak wtedy mu wyszło, chociaż w jego mniemaniu liczyły się uczucie gorąca w żołądku i brak głodu. - Możesz przychodzić tutaj, kiedy chcesz, nawet pośród mojej nieobecności - chciał się dzielić swoją przestrzenią, skoro czuła się tutaj znacznie dobrze. Innym by zabronił wtryniania nosa, jej nie miał zbytnio serca głosić nakazów. Wciąż coś go trzymało w miejscu, jakby niewidzialna siła powstrzymywała go przed wykonaniem kolejnego kroku. Miał wrażenie, że są zawieszeni w przestrzeni między tym, co mogło być, a tym, co nigdy się nie stanie.- Zgadzam się, nie będę natarczywym facetem, niczym wyciągnięty z dziczy.
On, przyzwyczajony do samotności i ciszy lasu, rzadko pozwalał sobie na bycie blisko kogokolwiek. A jednak teraz, gdy jej dłoń nieśmiało przesunęła się po futrach, a bliskość zaczęła przemykać między nimi, nie zareagował. Obserwował uważnie, jak z nieoczywistą pewnością przysuwa się bliżej, jakby badała teren, na którym chciała postawić stopy. Był gotów. Pozwolił jej wędrować po niewypowiedzianych granicach ich wzajemnych pragnień, nawet jeśli nie mówił o tym wprost.
- Ogień to coś normalnego w mojej rodzinie - jakby na okazanie jej pewności, przemknął dłonią po jej policzku. Przez chwilę nużąc palce w jeszcze wilgotnych włosach, powoli z dozą własnej dyrektywy. - Nie jesteś do końca połacią skutą wiecznym lodem, jak dostrzegam - uśmiechnął się nikle, dłużej nie mogąc wojować z utrzymaniem surowości maniery twarzy. - Przekonaj się, poznawaj, nauczę cię zrozumieć to wszelkie zagwostki. Oczywiście… Jeśli będziesz tylko chciała, zrozumieć musimy oboje. Bij jeśli chcesz, zniosę wszystko.
Wiedział, że oboje pochodzili z dzikiego świata, gdzie słowa były zbędne, a instynkty kierowały ich decyzjami. Ona – związana nazwiskiem, musiała jednak odnaleźć się w nowych realiach, które odrzucały jej naturalną dzikość. On wciąż mógł ukrywać się w gęstwinie lasu, bez potrzeby dostosowywania się do reguł, które dla niej były koniecznością. Mimo tego nie czuł złości ani oporu. Obserwował jej ruchy z fascynacją – jak zwierzę, które bada nową przestrzeń, niepewne, ale pełne ciekawości.
Obserwował ją, jakby próbując wychwycić każdy niuans, każde drgnienie w jej gestach, w mimice twarzy. Zwykle wycofana, zamknięta w sobie, teraz odsłaniała coś więcej, choć nie była to otwartość, której mógłby się spodziewać. Oboje popełnili błędy – wiedział to doskonale. Niedopowiedzenia piętrzyły się między nimi niczym ciche fale na wzburzonym morzu, przesuwające się między słowami, których nigdy nie wypowiedzieli. Może to właśnie przez te niewypowiedziane myśli ich relacja była jak zamek na piasku, który przy pierwszej większej fali mógł runąć. A jednak mimo to wciąż chciał jej pomóc. Każde jej zmartwienie, każdą troskę mógłby wziąć na siebie, ochronić ją przed światem, który zdawał się zbyt okrutny i nieprzewidywalny. W głębi duszy wiedział, że to nie rozwiąże problemu. Nie na tym polegało budowanie relacji. Chociaż w swej naturze zawsze chciał chronić, tym razem musiał pozwolić, by relacja rozwijała się na innych zasadach – na równowadze, na współistnieniu, na wspólnym wysiłku.
Budowanie czegokolwiek trwałego wymagało dwóch osób, nawet jeśli te osoby były zupełnie różne, jak on i ona. Ich przeciwności były jak ogień i lód – dwa żywioły, które nie powinny współistnieć, a jednak w jakiś niepojęty sposób się uzupełniały. To, co jednego parzyło, dla drugiego mogło być wybawieniem. Wiedział, że jej chłodna powściągliwość wynikała z potrzeby ochrony, tak jak jego impulsywna troska była zrodzona z pragnienia dawania. Oboje musieli zrozumieć, że prawdziwa siła związku leży w równowadze, w harmonii między tymi skrajnościami.
- Zapolujemy - napomknął pół słowem, nie siłując się na większą wylewność. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będą błądzić w tym labiryncie emocji, zanim odnajdą wyjście. Każde z nich musiało nauczyć się odpuszczać – on musiał dać jej przestrzeń, której potrzebowała, a ona musiała zaufać, że nie zawsze jest sama. Może to właśnie w tych cichych momentach, w chwilach, gdy oboje wyzbywali się potrzeby dominacji, mogli znaleźć drogę do siebie nawzajem. - Ostrzegam, że marne są moje umiejętności gotowania - zaśmiał się cicho, wspominając ciągłe pouczanie matki i siostry, gdy starał się coś przyrządzić ze zdobycznego zwierza. Nijak wtedy mu wyszło, chociaż w jego mniemaniu liczyły się uczucie gorąca w żołądku i brak głodu. - Możesz przychodzić tutaj, kiedy chcesz, nawet pośród mojej nieobecności - chciał się dzielić swoją przestrzenią, skoro czuła się tutaj znacznie dobrze. Innym by zabronił wtryniania nosa, jej nie miał zbytnio serca głosić nakazów. Wciąż coś go trzymało w miejscu, jakby niewidzialna siła powstrzymywała go przed wykonaniem kolejnego kroku. Miał wrażenie, że są zawieszeni w przestrzeni między tym, co mogło być, a tym, co nigdy się nie stanie.- Zgadzam się, nie będę natarczywym facetem, niczym wyciągnięty z dziczy.
On, przyzwyczajony do samotności i ciszy lasu, rzadko pozwalał sobie na bycie blisko kogokolwiek. A jednak teraz, gdy jej dłoń nieśmiało przesunęła się po futrach, a bliskość zaczęła przemykać między nimi, nie zareagował. Obserwował uważnie, jak z nieoczywistą pewnością przysuwa się bliżej, jakby badała teren, na którym chciała postawić stopy. Był gotów. Pozwolił jej wędrować po niewypowiedzianych granicach ich wzajemnych pragnień, nawet jeśli nie mówił o tym wprost.
- Ogień to coś normalnego w mojej rodzinie - jakby na okazanie jej pewności, przemknął dłonią po jej policzku. Przez chwilę nużąc palce w jeszcze wilgotnych włosach, powoli z dozą własnej dyrektywy. - Nie jesteś do końca połacią skutą wiecznym lodem, jak dostrzegam - uśmiechnął się nikle, dłużej nie mogąc wojować z utrzymaniem surowości maniery twarzy. - Przekonaj się, poznawaj, nauczę cię zrozumieć to wszelkie zagwostki. Oczywiście… Jeśli będziesz tylko chciała, zrozumieć musimy oboje. Bij jeśli chcesz, zniosę wszystko.
Wiedział, że oboje pochodzili z dzikiego świata, gdzie słowa były zbędne, a instynkty kierowały ich decyzjami. Ona – związana nazwiskiem, musiała jednak odnaleźć się w nowych realiach, które odrzucały jej naturalną dzikość. On wciąż mógł ukrywać się w gęstwinie lasu, bez potrzeby dostosowywania się do reguł, które dla niej były koniecznością. Mimo tego nie czuł złości ani oporu. Obserwował jej ruchy z fascynacją – jak zwierzę, które bada nową przestrzeń, niepewne, ale pełne ciekawości.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Strumień nieopodal chaty
Szybka odpowiedź