Strumień nieopodal chaty
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Strumień nieopodal chaty
W sercu gęstego lasu ukryty pomiędzy gałęziami starodrzewów snuje się spokojny leśny strumień. Jego krystalicznie czysta woda delikatnie płynie między kamieniami, malując srebrzyste szlaki na swojej drodze. Po obu stronach brzegów można spotkać rosnące dzikie kwiaty, których barwy zdają się rywalizować z bujnością zieleni. Wszechobecne krzewy w zacisznych zatoczkach nurtu, stanowią naturalną barierę dla prywatności i licznych rozmysłów.
- Ja potrafię, mogę cię nauczyć. – Cicha propozycja wydostała się spomiędzy warg z jakąś nadzwyczajną łatwością, choć wciąż nie czułam się w pełni swobodnie. Jego śmiech namolnie dźwięczał w myślach. Tak często to robił, uśmiechał się przy mnie, a ja czułam, że przychodzi mu to lekko. Patrzył na mnie i promieniał, podczas gdy ja nigdy nie odpowiedziałam tym samym. Nawet teraz przyjmowałam ten dość poważny ton, choć nuta oczywistości zdawała się tępić te ostre krawędzie. Starałam się, naprawdę, przez cały czas starałam. Rozgryźć jego i naszą pokaleczoną wzajemność, a w konsekwencji własną opancerzoną tożsamość. Mnie, adresatkę obietnic i dobrodusznych gestów.
Ta chata nie była domem należnym Varyi Mulciber, a jednak przekazywał mi ten klucz, pozwalał przeżywać tu własną samotność i cieszyć się azylem wśród gęstwiny milczący drzew. – Nie, to nieodpowiednie – odmówiłam. Pojmowałam szlachetność gestu, lecz nie czułam, aby było to właściwe. Nie chciałam wpraszać się między jego tajemnice, nie chciałam odbierać mu przestrzeni, którą sam utworzył. Mogłam odwiedzać go, kiedy znajdował się w okolicy. Ja dysponowałam nieskończoną ilością zakątków, wciąż badając angielskie krainy, nie musiałam kryć się w jego osobistym schronieniu. Nie chciałam przebywać tam bez niego. Pojmował to?
Zatem obiecał, obiecał przestać, gdy ja obiecałam spróbować. Mieliśmy szansę zrównoważyć to, zrzucić z głów uporczywe emocjonalne dysproporcje, zadbać o to, czego kompletnie nie potrafiłam nazwać, podczas gdy… zdawało mi się, że on znalazłby słów aż nadto. Zapewne nie umiałabym zanurzyć się pojęcie w większości z nich, ale mimo to teraz nie czułam się wybrakowana, ani także nieodpowiednia. Nosiłam skórę twardo zespoloną z ciałem, nosiłam ducha, który nigdy miał prawa mnie porzucić. Może trwałam jedynie nieco zdezorientowana. Chciałam tego, co mogła dać nam ta próba i wiedziałam również, że możemy nigdy się nie odnaleźć, mimo tożsamych kawałków życiowej historii.
Z lekko przechyloną w bok głową kontrolowałam okiem szlaki własnych palców po ciepłej skórze mężczyzny. Posuwały się powoli, ostrożnie, zaskakująco odmiennie od tego, co już poznałam. Nie z nim. Gdzieś niedaleko on znów wyciągał się do składania dotyku na mojej twarzy. Musiał to lubić, robił to często, zdołałam to wyłapać pośród mnogości ofiarowanych mi gestów. Rozpoczął opowieść, a ja wygodnie osadziłam się w roli słuchacza. – Nie chcę cię bić, Krum. Nawet gdy sam się o to prosisz – zaprotestowałam dość stanowczo, gdy zdecydował się właśnie tak zareagować na moją widocznie kulawo żartobliwą sugestię. Wcale nie byłam w tym dobra. – Potrzebujesz kruszyć lód? Topić go? – spytałam raczej kontrolnie, przyjmując zaproponowany… klimat rozmowy. Podejrzewałam jednak, że wiedział, że to wcale nie wyjdzie. Dlatego ustępował.
Gdy wciągnęłam powietrze, jego zapach wtargnął bliżej, do środka. Trącał moją duszę podobnie jak żar z kominka – tak natarczywe ślizgający się po niezainteresowanej nim skórze. Otwierał przede mną bramy, niwelując resztki wszelkiego zakazu. Tu i teraz. Oddawał dom i oddawał siebie. Tak to rozumiałam. Czy oczekiwał, że wykonam ruch? Że złamię sytuację, w której utkwiliśmy tuż po tym, gdy wyznał, że zniesie wszystko? Pojmowałam wagę oddania, choć dziwiłam się jej sile i nagłej obecności. – Zgaś ogień. – To nie była prośba, to było polecenie. Ostatnie, nim te iskry na dobre wypalą moje pragnienie. Odważny w rozmowie mógł jedynie głoskami tknąć niedźwiedzia. Przez chwilę odczułam pokusę, aby zapytać, co w takim razie dostrzegał… co jest zakryte pod tym wypoetyzowanym nie do końca. Czym dla niego jestem? Chciał zobaczyć? Mógł się rozczarować. Albo przerazić.
Uważaj, Krum, zima niesie niebezpieczeństwo niemniejsze niż ogień. Jesteś pewien, że umiesz go dotknąć i nie przepaść? Dotknąć i nie utracić? Palce, jakby w największej rutynie, przyległy do guzika spajającego koszulę tuż pod moją brodą. Nie mrugnęłam ani razu.
Ta chata nie była domem należnym Varyi Mulciber, a jednak przekazywał mi ten klucz, pozwalał przeżywać tu własną samotność i cieszyć się azylem wśród gęstwiny milczący drzew. – Nie, to nieodpowiednie – odmówiłam. Pojmowałam szlachetność gestu, lecz nie czułam, aby było to właściwe. Nie chciałam wpraszać się między jego tajemnice, nie chciałam odbierać mu przestrzeni, którą sam utworzył. Mogłam odwiedzać go, kiedy znajdował się w okolicy. Ja dysponowałam nieskończoną ilością zakątków, wciąż badając angielskie krainy, nie musiałam kryć się w jego osobistym schronieniu. Nie chciałam przebywać tam bez niego. Pojmował to?
Zatem obiecał, obiecał przestać, gdy ja obiecałam spróbować. Mieliśmy szansę zrównoważyć to, zrzucić z głów uporczywe emocjonalne dysproporcje, zadbać o to, czego kompletnie nie potrafiłam nazwać, podczas gdy… zdawało mi się, że on znalazłby słów aż nadto. Zapewne nie umiałabym zanurzyć się pojęcie w większości z nich, ale mimo to teraz nie czułam się wybrakowana, ani także nieodpowiednia. Nosiłam skórę twardo zespoloną z ciałem, nosiłam ducha, który nigdy miał prawa mnie porzucić. Może trwałam jedynie nieco zdezorientowana. Chciałam tego, co mogła dać nam ta próba i wiedziałam również, że możemy nigdy się nie odnaleźć, mimo tożsamych kawałków życiowej historii.
Z lekko przechyloną w bok głową kontrolowałam okiem szlaki własnych palców po ciepłej skórze mężczyzny. Posuwały się powoli, ostrożnie, zaskakująco odmiennie od tego, co już poznałam. Nie z nim. Gdzieś niedaleko on znów wyciągał się do składania dotyku na mojej twarzy. Musiał to lubić, robił to często, zdołałam to wyłapać pośród mnogości ofiarowanych mi gestów. Rozpoczął opowieść, a ja wygodnie osadziłam się w roli słuchacza. – Nie chcę cię bić, Krum. Nawet gdy sam się o to prosisz – zaprotestowałam dość stanowczo, gdy zdecydował się właśnie tak zareagować na moją widocznie kulawo żartobliwą sugestię. Wcale nie byłam w tym dobra. – Potrzebujesz kruszyć lód? Topić go? – spytałam raczej kontrolnie, przyjmując zaproponowany… klimat rozmowy. Podejrzewałam jednak, że wiedział, że to wcale nie wyjdzie. Dlatego ustępował.
Gdy wciągnęłam powietrze, jego zapach wtargnął bliżej, do środka. Trącał moją duszę podobnie jak żar z kominka – tak natarczywe ślizgający się po niezainteresowanej nim skórze. Otwierał przede mną bramy, niwelując resztki wszelkiego zakazu. Tu i teraz. Oddawał dom i oddawał siebie. Tak to rozumiałam. Czy oczekiwał, że wykonam ruch? Że złamię sytuację, w której utkwiliśmy tuż po tym, gdy wyznał, że zniesie wszystko? Pojmowałam wagę oddania, choć dziwiłam się jej sile i nagłej obecności. – Zgaś ogień. – To nie była prośba, to było polecenie. Ostatnie, nim te iskry na dobre wypalą moje pragnienie. Odważny w rozmowie mógł jedynie głoskami tknąć niedźwiedzia. Przez chwilę odczułam pokusę, aby zapytać, co w takim razie dostrzegał… co jest zakryte pod tym wypoetyzowanym nie do końca. Czym dla niego jestem? Chciał zobaczyć? Mógł się rozczarować. Albo przerazić.
Uważaj, Krum, zima niesie niebezpieczeństwo niemniejsze niż ogień. Jesteś pewien, że umiesz go dotknąć i nie przepaść? Dotknąć i nie utracić? Palce, jakby w największej rutynie, przyległy do guzika spajającego koszulę tuż pod moją brodą. Nie mrugnęłam ani razu.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cisza, która teraz zapanowała między nimi, miała w sobie ciężar niewyrażonych słów, które zdawały się ważyć więcej niż jakikolwiek wybuch gniewu. Jego umysł, zmęczony, ale wciąż niespokojny, raz po raz powracał do wspomnień, które niby zapomniane, nadal cicho pulsowały gdzieś w głębi. Chciałby westchnąć, raz jeszcze, wyrzucić z siebie to niezadowolenie, które wkradło się w jego myśli, ale czuł, że to nie przyniosłoby ulgi. Krzywizna jego warg, ledwie zauważalna, zdradzała frustrację, jaką wywołały jej słowa. Słowa, które nie trafiały tam, gdzie powinny, bo interpretacja była zgoła inna, od tej, jaką miał na myśli.
Przywykł do innej formy relacji. Związków pełnych zrywów, gwałtownych wybuchów uczuć, które, choć płonęły jasno, równie szybko się wypalały. Były to relacje namiętne, dzikie, ale bez tego ciężaru odpowiedzialności. Ot, młodzi ludzie, zamknięci w cyklu wiecznej walki, gdzie ciało i emocje były orężem, a gorączkowe pragnienie zdominowania drugiego niosło za sobą nieuniknione sparzenia. To była jego codzienność, jeszcze wtedy, gdy błądził po surowych, norweskich krajobrazach, gdzie wieczne zimno kontrastowało z ciepłem kobiet, które spotykał. Tamte relacje były ulotne, ale intensywne, pełne ognia, który krótko rozświetlał mrok, by potem zgasnąć bez śladu. W tamtych czasach to było wystarczające. Proste i bez zobowiązań, zaspokajało to, czego szukał: chwilowe odurzenie pięknem i siłą kobiecej determinacji, gotowej brać, co jej się należy. Norweskie kobiety miały w sobie coś dzikiego, surowego, a jednocześnie wyrafinowanego. Wiedziały, czego chciały, i bez wahania sięgały po to, nie pozwalając sobie na słabość. I on, zapatrzony w te ich cechy, poddawał się tej grze, kręcąc się pośród nich, lecz nigdy nie pozostając na dłużej.Teraz jednak tutaj, sytuacja była inna. Tej dynamiki, którą znał i której się nauczył, tu nie było. Było coś więcej, coś głębszego i bardziej złożonego, coś, czego nie można było rozwiązać samą namiętnością. A przecież była to relacja, której nie mógł kontrolować w taki sposób, jak to czynił dotąd. Była bardziej wymagająca, subtelna, zmuszająca go do wysiłku, na który nie był przygotowany.
- Wszystko jest odpowiednie, gdy się tego chce - mruknął pod nosem, słuchając bacznie nim zakończyła swoją dość bogatą jak na nią litanię słów. - Lód jest równie niebezpieczny co ogień - rozbawienie zniknęło z głosu co i uśmiech, gdy spojrzeniem otaksował każdy jej gest. Czyżby nieświadomie się bawiła jego losem? Lód miał w sobie coś z ognia, choć różnił się w sposobie działania. Ogień płonął, zdobywał, pochłaniał wszystko na swojej drodze, nie pozostawiając miejsca na opór. Lód zaś, choć cichy, beznamiętny, walczył równie zacięcie, rozprzestrzeniając się w swej nieubłaganej, zimnej dominacji. Byli jak te dwa żywioły, on i ona — ona, jak lód, zamknięta w swoim świecie, nieugięta, z bezlitosnym spokojem zdolnym pochłonąć każdy jego gest. - Również jak niedźwiedzica broniąca swego, acz wydaje się nadal niedźwiadkiem. Tylko zgaś i nie rób, denerwuje to mnie… Rozkazy - Czuł, jakby ta kobieta, zimna, surowa w swych osądach, wciągała go w grę, która miała na celu jedynie go wyczerpać. Jak gdyby każda chwila spędzona w jej towarzystwie była kolejnym testem jego cierpliwości. Być może to ona trzymała w rękach klucz do ich relacji, ale nie zamierzała go ujawniać. Czy robiła to celowo? A może nieświadomie, osłaniając się tą lodową powłoką, bojąc się, że jakiekolwiek ciepło sprawi, że sama pęknie? Naparł nieoczekiwanie na nią swym ciałem, ku bliskości, by podtrzymać swą powagę. - Nie zgaszę ognia, bo on niemal wieczyście tutaj króluje. Basta.
Zwyczajnie miał tego dość.
Nie umknął mu ruch jej dłoni, gdy sięgnęła pod rozpięcie koszuli, jakby nieświadoma, że każdy taki gest wywoływał w nim niejednoznaczną frustrację. Patrzył na nią z chłodnym opanowaniem, ukrywając pod maską pozornego spokoju emocje, które buzowały pod powierzchnią. Naprawdę nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo miał dość tej gry.
- Jesteś świadoma, jak pewne gesty na mnie działają, hm? - dopytał, unosząc pozornie brwi w zaciekawieniu. - Jak bardzo czasem mam dość tej niewiedzy, mimo, że wyglądasz na świadomą... Oraz to co mogę zrobić i jak bardzo tego chcę?
Przywykł do innej formy relacji. Związków pełnych zrywów, gwałtownych wybuchów uczuć, które, choć płonęły jasno, równie szybko się wypalały. Były to relacje namiętne, dzikie, ale bez tego ciężaru odpowiedzialności. Ot, młodzi ludzie, zamknięci w cyklu wiecznej walki, gdzie ciało i emocje były orężem, a gorączkowe pragnienie zdominowania drugiego niosło za sobą nieuniknione sparzenia. To była jego codzienność, jeszcze wtedy, gdy błądził po surowych, norweskich krajobrazach, gdzie wieczne zimno kontrastowało z ciepłem kobiet, które spotykał. Tamte relacje były ulotne, ale intensywne, pełne ognia, który krótko rozświetlał mrok, by potem zgasnąć bez śladu. W tamtych czasach to było wystarczające. Proste i bez zobowiązań, zaspokajało to, czego szukał: chwilowe odurzenie pięknem i siłą kobiecej determinacji, gotowej brać, co jej się należy. Norweskie kobiety miały w sobie coś dzikiego, surowego, a jednocześnie wyrafinowanego. Wiedziały, czego chciały, i bez wahania sięgały po to, nie pozwalając sobie na słabość. I on, zapatrzony w te ich cechy, poddawał się tej grze, kręcąc się pośród nich, lecz nigdy nie pozostając na dłużej.Teraz jednak tutaj, sytuacja była inna. Tej dynamiki, którą znał i której się nauczył, tu nie było. Było coś więcej, coś głębszego i bardziej złożonego, coś, czego nie można było rozwiązać samą namiętnością. A przecież była to relacja, której nie mógł kontrolować w taki sposób, jak to czynił dotąd. Była bardziej wymagająca, subtelna, zmuszająca go do wysiłku, na który nie był przygotowany.
- Wszystko jest odpowiednie, gdy się tego chce - mruknął pod nosem, słuchając bacznie nim zakończyła swoją dość bogatą jak na nią litanię słów. - Lód jest równie niebezpieczny co ogień - rozbawienie zniknęło z głosu co i uśmiech, gdy spojrzeniem otaksował każdy jej gest. Czyżby nieświadomie się bawiła jego losem? Lód miał w sobie coś z ognia, choć różnił się w sposobie działania. Ogień płonął, zdobywał, pochłaniał wszystko na swojej drodze, nie pozostawiając miejsca na opór. Lód zaś, choć cichy, beznamiętny, walczył równie zacięcie, rozprzestrzeniając się w swej nieubłaganej, zimnej dominacji. Byli jak te dwa żywioły, on i ona — ona, jak lód, zamknięta w swoim świecie, nieugięta, z bezlitosnym spokojem zdolnym pochłonąć każdy jego gest. - Również jak niedźwiedzica broniąca swego, acz wydaje się nadal niedźwiadkiem. Tylko zgaś i nie rób, denerwuje to mnie… Rozkazy - Czuł, jakby ta kobieta, zimna, surowa w swych osądach, wciągała go w grę, która miała na celu jedynie go wyczerpać. Jak gdyby każda chwila spędzona w jej towarzystwie była kolejnym testem jego cierpliwości. Być może to ona trzymała w rękach klucz do ich relacji, ale nie zamierzała go ujawniać. Czy robiła to celowo? A może nieświadomie, osłaniając się tą lodową powłoką, bojąc się, że jakiekolwiek ciepło sprawi, że sama pęknie? Naparł nieoczekiwanie na nią swym ciałem, ku bliskości, by podtrzymać swą powagę. - Nie zgaszę ognia, bo on niemal wieczyście tutaj króluje. Basta.
Zwyczajnie miał tego dość.
Nie umknął mu ruch jej dłoni, gdy sięgnęła pod rozpięcie koszuli, jakby nieświadoma, że każdy taki gest wywoływał w nim niejednoznaczną frustrację. Patrzył na nią z chłodnym opanowaniem, ukrywając pod maską pozornego spokoju emocje, które buzowały pod powierzchnią. Naprawdę nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo miał dość tej gry.
- Jesteś świadoma, jak pewne gesty na mnie działają, hm? - dopytał, unosząc pozornie brwi w zaciekawieniu. - Jak bardzo czasem mam dość tej niewiedzy, mimo, że wyglądasz na świadomą... Oraz to co mogę zrobić i jak bardzo tego chcę?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Poczułam, jak moje mięśnie napiją się, jak powietrze wciska się do płuc. Gdy twarz pozostawała kamienna, ciało postanowiło odpowiedzieć zamiast niej. W jego świecie to wydawało się prostsze, przez jego usta przechodziło z większą łatwością. Wyznanie i opowieść o wolności. Lekkość towarzysząca tym słowom dla mnie była czymś nowym, wręcz drażniącym, bo chociaż czasem dawałam się oczarować, wewnątrz coś bardzo silnego robiło wszystko, by zamknąć moją opowieść przed… nim. A wreszcie także by uwierzyć jemu, kiedy przesuwał granicę bliskości i ogłaszał swoje uczucie. Ja wcale nie działałam tak samo. Najmniejszy mój postęp wymagał wysiłku i podejrzewałam, że nie mógł o tym wiedzieć. Że nawet gdy chciałam, to wciąż było nieodpowiednie, że zasznurowane usta potrafiły toczyć pod kurtyną milczenia bardzo brutalną walkę o najdrobniejsze słowo, o ślad myśli, na który przecież Nikola zasługiwał. Przy nim zbyt często zdawało mi się, że kiedy próbuję, wszystko układa się niepomyślnie. Wciąż nie odnalazłam sposobu, który zdarłby bezkształtne blokady.
Lód też topi się, gdy ogień stanie zbyt blisko. Ogień niszczy lód, ale lód nie może zniszczyć ognia. Chyba że ten byłby bardzo mały. Obecny przypadek trudno byłoby jednak tak opisać. Wyrwałam się jednak spomiędzy tych symboli, bo nigdy nie lubiłam fantazjować. Dużo właściwiej było nazywać rzeczy po imieniu, prawda? Krum jednak kontynuował dalej, informując mnie wreszcie o złych emocjach sprowokowanych moim zachowaniem. Słuchałam bez drgnięcia, godząc się na to wszystko i z żałością przyjmując fakt, że moje własne palce naprawdę przed momentem chciały rozpiąć koszulę i przysunąć się bliżej. Dlaczego każda próba – a żadna nie przychodziła bez wysiłku – kończyła się niepowodzeniem? Powinnam do tego przywyknąć. Byliśmy zamknięci, surowi, nieczuli i trudni. Byliśmy aurą daleką od płomienności, a nasz niedźwiedzi temperament bywał nieakceptowalny przez świat.
Zrezygnowane dłonie opuściły się martwo w dół, pozwalając palcom zatonąć w tych ciepłych futrach. Znów zrobiłam coś niewłaściwego, znów go zawiodłam. Znów przynosiłam rozczarowanie. Przez chwilę nagła ucieczka w las wydawała się jedynym i rozsądnym rozwiązaniem. Chciałam połączyć się z nim w mroku, bez ognia drażniącego mnie zewsząd, chciałam stworzyć dla nas intymną tajemnicę. On nie chciał. Jego to denerwowało. Zrozumiałam. Miałam istnieć tylko na jego warunkach, mogłam tu przychodzić, ale musiałam akceptować cały ten świat. Wszystko wokół, bez wyjątku. Byłam skołowana. Krum jednak przysunął się nagle blisko, przyciskając ciało do ciała, a zaraz potem zaprotestował mi prosto w twarz. Poczułam, że wali się misternie składana góra pierwszego nieśmiałego pojęcia. Że jeżeli przed chwilą obiecaliśmy podjąć wysiłek, teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Czułam promieniujące ciepło, sklejone postacie wydawały się dla siebie ważne i ufające. Obraz był jednak zakłamany. Gorąco przeradzało się w pierwsze figlarne mrowienie, ale nie mogłam się temu dać omotać.
– Właśnie pokazałeś mi, że niczego ode mnie nie chcesz – wytknęłam mu, próbując się odsunąć.– A potem mnie przysuwasz. Skąd mam wiedzieć, czego chcesz? Myślałam, że robię dobrze, ale pozwoliłeś mi poczuć, że wcale nie. Rozumiem. Teraz mnie puść – wymówiłam z goryczą. I stało się coś jeszcze. Zabolało, gdy myślałam, że nic tutaj nie jest w stanie mnie zakłuć. Zrobił to.
Chciałam tylko jednej rzeczy. Jeden rzeczy, która pozwoliłaby mi… poczuć się pewniej, zanim podejdę naprawdę blisko. Miał to gdzieś.
Lód też topi się, gdy ogień stanie zbyt blisko. Ogień niszczy lód, ale lód nie może zniszczyć ognia. Chyba że ten byłby bardzo mały. Obecny przypadek trudno byłoby jednak tak opisać. Wyrwałam się jednak spomiędzy tych symboli, bo nigdy nie lubiłam fantazjować. Dużo właściwiej było nazywać rzeczy po imieniu, prawda? Krum jednak kontynuował dalej, informując mnie wreszcie o złych emocjach sprowokowanych moim zachowaniem. Słuchałam bez drgnięcia, godząc się na to wszystko i z żałością przyjmując fakt, że moje własne palce naprawdę przed momentem chciały rozpiąć koszulę i przysunąć się bliżej. Dlaczego każda próba – a żadna nie przychodziła bez wysiłku – kończyła się niepowodzeniem? Powinnam do tego przywyknąć. Byliśmy zamknięci, surowi, nieczuli i trudni. Byliśmy aurą daleką od płomienności, a nasz niedźwiedzi temperament bywał nieakceptowalny przez świat.
Zrezygnowane dłonie opuściły się martwo w dół, pozwalając palcom zatonąć w tych ciepłych futrach. Znów zrobiłam coś niewłaściwego, znów go zawiodłam. Znów przynosiłam rozczarowanie. Przez chwilę nagła ucieczka w las wydawała się jedynym i rozsądnym rozwiązaniem. Chciałam połączyć się z nim w mroku, bez ognia drażniącego mnie zewsząd, chciałam stworzyć dla nas intymną tajemnicę. On nie chciał. Jego to denerwowało. Zrozumiałam. Miałam istnieć tylko na jego warunkach, mogłam tu przychodzić, ale musiałam akceptować cały ten świat. Wszystko wokół, bez wyjątku. Byłam skołowana. Krum jednak przysunął się nagle blisko, przyciskając ciało do ciała, a zaraz potem zaprotestował mi prosto w twarz. Poczułam, że wali się misternie składana góra pierwszego nieśmiałego pojęcia. Że jeżeli przed chwilą obiecaliśmy podjąć wysiłek, teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Czułam promieniujące ciepło, sklejone postacie wydawały się dla siebie ważne i ufające. Obraz był jednak zakłamany. Gorąco przeradzało się w pierwsze figlarne mrowienie, ale nie mogłam się temu dać omotać.
– Właśnie pokazałeś mi, że niczego ode mnie nie chcesz – wytknęłam mu, próbując się odsunąć.– A potem mnie przysuwasz. Skąd mam wiedzieć, czego chcesz? Myślałam, że robię dobrze, ale pozwoliłeś mi poczuć, że wcale nie. Rozumiem. Teraz mnie puść – wymówiłam z goryczą. I stało się coś jeszcze. Zabolało, gdy myślałam, że nic tutaj nie jest w stanie mnie zakłuć. Zrobił to.
Chciałam tylko jednej rzeczy. Jeden rzeczy, która pozwoliłaby mi… poczuć się pewniej, zanim podejdę naprawdę blisko. Miał to gdzieś.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Nie zamierzam puścić - utrzymał swe przekonanie jako pierwsze na linii bezpośredniego ataku. Z początku zaprzeczył, choć nie zdążył jeszcze sformułować słów, które napierały na jego umysł, jakby próbowały wyrwać się na powierzchnię. Pierwsza myśl, ta niechciana, zamarła na krawędzi jego świadomości, zagubiona między potrzebą wyrażenia się a ciszą, która zdawała się narastać między nimi. Mrugnął szybciej, jakby próbował otrząsnąć się z tego stanu, ale z każdą sekundą coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że oboje znów się zatracają. - Źle odebrałaś moje słowa i intencje - Czuł się dziwnie bezbronny, niemal jak dziecko, które po raz pierwszy odkrywa, że świat jest bardziej złożony niż proste zabawy na podwórku. Każde jego słowo, każdy gest wydawał się teraz niezgrabny, nie na miejscu, jakby nie potrafił znaleźć odpowiedniej formy dla swoich intencji. Wewnątrz kipiał od emocji, ale wszystko, co chciał powiedzieć, ginęło w mroku nieporozumień. Ta niezręczność była nowa i nieprzyjemna, tak daleka od pewności, którą kiedyś w sobie nosił. I choć chciał coś zmienić, to świadomość, że z każdym kolejnym krokiem oboje jeszcze bardziej pogrążają się w tym labiryncie niepewności, paraliżowała go. - Gdybym znowu pokazał, czego pragnę względem ciebie, znowu byś uciekła… A przecież dotrzymuje przykazanych słów, prawda?
Nie zamierzał podążać ścieżką najprostszą, choć wewnętrzny głos kusił go, by zrezygnować z trudów i pójść za tym, co wygodne. Zbyt dobrze wiedział, że druga strona jego natury, ta bardziej bezwzględna i surowa, mogłaby zdominować wszystko, co budowali razem. Wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by ponownie przestraszyć ją, zmusić do ucieczki. Nie chciał już tego. Ich wspólna droga była usiana trudnościami, ale nigdy nie zamierzał zrzucać na nią ciężaru swoich wewnętrznych demonów. Osiągnięcia, które do tej pory zbierał na różnych frontach życia, wydawały się teraz banalne w porównaniu z wyzwaniem, jakie stanowiła ona. Miał wrażenie, że tamte walki były proste, mierzalne, namacalne. Każde zwycięstwo było łatwe do sklasyfikowania, każde porażkę można było przełknąć i iść dalej. Z nią było inaczej – każda porażka bolała bardziej, była o wiele trudniejsza do naprawienia. Pamiętał słowa swojego ojca, który zawsze powtarzał, że to właśnie te najtrudniejsze drogi, pełne przeszkód, prowadzą do największych nagród. Gdy dojdziesz na kraniec takiej ścieżki, mówił ojciec, nie poczujesz jedynie ulgi czy samozadowolenia. Zamiast tego pochwycisz w dłonie coś znacznie cenniejszego – wiedzę, doświadczenie, wyciągnięte wnioski, które na zawsze zmienią twoją perspektywę.
- Nie ugaszę ognia, bo nie chcę byś się przeziębiła. Robisz wszystko doskonale jak na własne doświadczenie, tylko moja zachłanność to niszczy - westchnął raz pierwszy i drugi, nie dopuszczając do zwolnienia własnych dłoni. Trwał przy tym dalej ze zmienną otoczenia, manewr naparcia zmieniając w zgarnięcie jej we własne ramiona. - Mówiłem, pytaj… Nie zamierzam drwić z tego w żaden sposób - tkwił w niedogodnej pozycji przez dłuższe chwile uderzeń serca w klatce piersiowej. Kolejnej i kolejnej, snując palcami uspokajająco na jej plecach. Powoli, skroń wspierając o jej głowę, by oboje nie dali się ponieść. - Ostatnio powiedziałem, kim dla mnie jesteś i również dziś. Najlepszą przyjaciółką i osobą, na której widok serce wali mi jak oszalałe. Najpiękniejsza pod względem charakteru i zieleni oczu - odsunął się nieznacznie, dając jej przestrzeń. A jednak obdarował jej czoło szybkim naznaczeniem przez wargi, nim wbił badawcze spojrzenie próbując coś odczytać. -Za dużo gadam…
Tym razem nie zamierzał się cofnąć. Wszystkie wcześniejsze próby pojednania, porozumienia, wydawały się błahe i niepełne – zbyt łatwe do zignorowania, zbyt delikatne, by pozostawiły trwały ślad. Dlatego teraz, kierowany impulsem, odrzucił własną koszulę, wcześniej zaledwie luźno wiszącą na jego ramionach, jakby odcinał się od wszelkich wcześniejszych wahań. Pochwycił ją, przyciągając bliżej, a jego ruchy były szybkie, zdecydowane, niemal desperackie. Nie zamierzał dać sobie ani jej szansy na przerwanie tego impulsu – teraz, kiedy czuł, że zbliża się do granicy, nie było miejsca na kolejne rozkazy czy upomnienia. Już nigdy więcej nie miał pozwolić na to, by ich relacja ugrzęzła w tym niekończącym się kręgu zawahań i wycofań. Przyciągnął ją na swoje uda, a jego spojrzenie, badawcze i pełne napięcia, przesunęło się po jej twarzy.
- Gaszę ogień, widzisz? - Przez krótką chwilę wstrzymał oddech, jakby oczekując, że lada moment coś go powstrzyma – słowo, gest, cokolwiek. Jednak nic nie nadeszło. Powoli, niemal ceremonialnie, sięgnął do jej koszuli, pozwalając swoim palcom śmiało odpiąć pierwsze dwa guziki, dotąd skrzętnie zapięte. - To, co już chciałem, mam przed sobą.
Nie zamierzał podążać ścieżką najprostszą, choć wewnętrzny głos kusił go, by zrezygnować z trudów i pójść za tym, co wygodne. Zbyt dobrze wiedział, że druga strona jego natury, ta bardziej bezwzględna i surowa, mogłaby zdominować wszystko, co budowali razem. Wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by ponownie przestraszyć ją, zmusić do ucieczki. Nie chciał już tego. Ich wspólna droga była usiana trudnościami, ale nigdy nie zamierzał zrzucać na nią ciężaru swoich wewnętrznych demonów. Osiągnięcia, które do tej pory zbierał na różnych frontach życia, wydawały się teraz banalne w porównaniu z wyzwaniem, jakie stanowiła ona. Miał wrażenie, że tamte walki były proste, mierzalne, namacalne. Każde zwycięstwo było łatwe do sklasyfikowania, każde porażkę można było przełknąć i iść dalej. Z nią było inaczej – każda porażka bolała bardziej, była o wiele trudniejsza do naprawienia. Pamiętał słowa swojego ojca, który zawsze powtarzał, że to właśnie te najtrudniejsze drogi, pełne przeszkód, prowadzą do największych nagród. Gdy dojdziesz na kraniec takiej ścieżki, mówił ojciec, nie poczujesz jedynie ulgi czy samozadowolenia. Zamiast tego pochwycisz w dłonie coś znacznie cenniejszego – wiedzę, doświadczenie, wyciągnięte wnioski, które na zawsze zmienią twoją perspektywę.
- Nie ugaszę ognia, bo nie chcę byś się przeziębiła. Robisz wszystko doskonale jak na własne doświadczenie, tylko moja zachłanność to niszczy - westchnął raz pierwszy i drugi, nie dopuszczając do zwolnienia własnych dłoni. Trwał przy tym dalej ze zmienną otoczenia, manewr naparcia zmieniając w zgarnięcie jej we własne ramiona. - Mówiłem, pytaj… Nie zamierzam drwić z tego w żaden sposób - tkwił w niedogodnej pozycji przez dłuższe chwile uderzeń serca w klatce piersiowej. Kolejnej i kolejnej, snując palcami uspokajająco na jej plecach. Powoli, skroń wspierając o jej głowę, by oboje nie dali się ponieść. - Ostatnio powiedziałem, kim dla mnie jesteś i również dziś. Najlepszą przyjaciółką i osobą, na której widok serce wali mi jak oszalałe. Najpiękniejsza pod względem charakteru i zieleni oczu - odsunął się nieznacznie, dając jej przestrzeń. A jednak obdarował jej czoło szybkim naznaczeniem przez wargi, nim wbił badawcze spojrzenie próbując coś odczytać. -Za dużo gadam…
Tym razem nie zamierzał się cofnąć. Wszystkie wcześniejsze próby pojednania, porozumienia, wydawały się błahe i niepełne – zbyt łatwe do zignorowania, zbyt delikatne, by pozostawiły trwały ślad. Dlatego teraz, kierowany impulsem, odrzucił własną koszulę, wcześniej zaledwie luźno wiszącą na jego ramionach, jakby odcinał się od wszelkich wcześniejszych wahań. Pochwycił ją, przyciągając bliżej, a jego ruchy były szybkie, zdecydowane, niemal desperackie. Nie zamierzał dać sobie ani jej szansy na przerwanie tego impulsu – teraz, kiedy czuł, że zbliża się do granicy, nie było miejsca na kolejne rozkazy czy upomnienia. Już nigdy więcej nie miał pozwolić na to, by ich relacja ugrzęzła w tym niekończącym się kręgu zawahań i wycofań. Przyciągnął ją na swoje uda, a jego spojrzenie, badawcze i pełne napięcia, przesunęło się po jej twarzy.
- Gaszę ogień, widzisz? - Przez krótką chwilę wstrzymał oddech, jakby oczekując, że lada moment coś go powstrzyma – słowo, gest, cokolwiek. Jednak nic nie nadeszło. Powoli, niemal ceremonialnie, sięgnął do jej koszuli, pozwalając swoim palcom śmiało odpiąć pierwsze dwa guziki, dotąd skrzętnie zapięte. - To, co już chciałem, mam przed sobą.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy powinniśmy tak czynić? Czy odpowiednią praktyką winno być całkowite maskowanie przyłapanych w kątach umysłu podrygów emocji? Nie do tego przywykłam – nie do ujawnienia, lecz właśnie kompletnego skrycia i trzymania wszechrzeczy na krótkiej smyczy. Dlaczego zatem zaczynałam wątpić, dlaczego zastanowienie wkradło się między trwale osadzone już w ziemi idee? Gdy pokazywał, byłam przesycona, gdy nie pokazywał, męczył mnie zawód. Te ponure rozterki nigdy nie zajmowały tak wiele przestrzeni w myślach. Teraz czułam, że dotąd chłodne kalkulowanie przerodziło się w jakieś żenujące ognisko. Gniewałam się na siebie, lecz mimo to wołałam o więcej. To był mętlik, kompletny chaos, czas, dotyk i spojrzenie dalekie od spokoju i precyzji, do której nawykłam. Tu byłam zabłądzona, przy nim i w nim.
Nie chcę uciekać, nie chcę uciekać, niesłyszalne dla niego okrzyki rozdzierały mi duszę, podczas gdy oczy po prostu obejmowały go uwagą, pozwalając mu mówić, pozwalając wtenczas raz za razem wygaszać maltretujące mnie jeszcze przed chwilą wątpliwości. Zawsze wychodziłam: prosto w śnieg, prosto w szarość i mordercze ramiona syberyjskich chłodów. Moje zdrowie nie miało znaczenia, hartowane od kolebki ciało musiało być odporne, musiało doskonale znosić najgorsze mrozy – to był nasz czas, nasze tradycje i wynikająca z tego siła. To było coś, co nosiłam w sobie z dumą. A teraz on rzucał temu wyzwanie, mówiąc o trosce i nieskalanych intencjach. Próbowałam pojąć jego naturę, przekopać się przez obezwładniające niepojęcie. Emocje górowały nad rozumem, a to znów było czymś, co przecież nie powinno mieć miejsca.
Ciepły oddech łaskotał, topiąc niepewność. Dwa czoła sklejone ze sobą i uspokajające tony, które wtłaczały do duszy pierwsze porcje ukojenia. Ale on wcale nie był spokojny. Ja także. Pod zastygłym przez chwilę ciałem serce wyrywało się gwałtownie – nagle nienormalnie rozpędzone. Czułam, że sobie z tym nie radzę, a przyznanie się do słabości było nam zabronione. W jego wyznaniu odnalazłam niespodziewanie odbicie samej siebie. Jak to zrobić? Jak objawić, że… ja też? Słowo spływało po słowie, zdawało się leczyć poparzone ogniem lodowe istnienie. On przemawiał zbyt intensywnie, ja zwykle skąpiłam słów. On czerpał moc z ognia, ja brałam ją z chłodu. Lecz mimo tego czułam się przy nim dobrze.
- Cały czas jest mi… gorąco – wydusiłam jedynie, nie kryjąc własnego zdziwienia. Ta chata była jakaś przeklęta, wypełniona po brzegi żarem z kominka, lecz jeszcze większy zdawał się buchać wprost z ciała przytwierdzonego do mnie, z wielkich ramion owijających się wokół. Z ust, które co rusz zdawały się niewinnie oznaczać kawałek mojej skóry. Skrawek po skrawku –czułam, że zaczynam się topić, że mięknę. Że pragnę. – Przez ciebie – zarzuciłam mu nagle, bo przecież był winny, był sprawcą nasilającego się stanu, tej rozpędzonej w tętnicach krwi i mrowienia rozbiegającego się od każdego miejsca, od każdej części mnie, której teraz dotknął. Raz jeszcze, ostatni, palce moje zacisnęły się mocno na skrawkach materiału okalającego jego ramiona – jakby na potwierdzenie, że mnie parzy, że wreszcie odczuwam. Coraz trudniej było zapanować nad rosnącą w głębi potrzebą, nad skryciem się tuż przy nim. W nim. Zaparowane myśli nie dyktowały wyobrażeń, nie umiałam przewidzieć żadnego ruchu. Tym bardziej niespodziewane okazało się ciało obnażające się tuż przede mną. Krótki to był moment, spoglądałam wprost na odsłonięte pole napiętej skóry, na mięśnie wynurzające się ze swych tajemnic, na nagłość tkaną kilkoma szybkimi ruchami. Mógł teraz wszystko i właśnie to czynił, obejmując mnie i układając bliżej i bliżej ekstremalnie wynurzającego się z wyrzeźbionych dolin pokładów ciepła. A ja poczułam się nagle na miejscu, właśnie tutaj, na jego udach, osadzona blisko i wdychająca coraz mocniej zapach niby znany, lecz tak naprawdę całkiem nowy. – Nie, nie robisz tego – powiedziałam cicho, nie będąc wcale pewną, jak z tak napiętego ciała wciąż mogły wydostawać się słowa. Ciążyć zaczynał beznadziejnie kawałek szlachetnie darowanego mi materiału.
Bo rozpalasz, usta ułożyły się do wygłoszenia, lecz żaden precyzyjny dźwięk już nie mógł ich opuścić. Dotarły wprost do paplających warg, do źródła nieustannej mojej udręki, do mojego osaczenia i mojej drgającej niecierpliwie potrzeby. Zlepione w pocałunku, stęsknione i zaczepne. Podobnie jak dłonie, demonstrujące tym wielkim łapom, dokąd mają teraz iść, gdzie nakazuję im teraz dotykać, jaką drogę pokonać – wprost pod częściowo rozpiętą flanelową koszulę, na plecy, na biodra, na każdą niezbadaną część. Tam idź, tam zostaw swój ślad, tam obejmij mnie wreszcie całą. I później – gdy nasze usta zmusiłam nagle do rozłąki, gdy oczom pozwoliłam poszukać bułgarskich wyzwań – pozostaw je dla mnie. Te tropy, te wskazówki, te pragnienia niewidzialnie rysowane na skórze przez moje łakome palce. Pozwoliłam dłoniom dokończyć, rozdzielić materiał, obnażyć wszelką tajemnicę, a potemtymi samymi dłońmi przesunąć po krumowym brzuchu i kazać własnemu ciału przycisnąć się bardziej. Poczuć.
Nie chcę uciekać, nie chcę uciekać, niesłyszalne dla niego okrzyki rozdzierały mi duszę, podczas gdy oczy po prostu obejmowały go uwagą, pozwalając mu mówić, pozwalając wtenczas raz za razem wygaszać maltretujące mnie jeszcze przed chwilą wątpliwości. Zawsze wychodziłam: prosto w śnieg, prosto w szarość i mordercze ramiona syberyjskich chłodów. Moje zdrowie nie miało znaczenia, hartowane od kolebki ciało musiało być odporne, musiało doskonale znosić najgorsze mrozy – to był nasz czas, nasze tradycje i wynikająca z tego siła. To było coś, co nosiłam w sobie z dumą. A teraz on rzucał temu wyzwanie, mówiąc o trosce i nieskalanych intencjach. Próbowałam pojąć jego naturę, przekopać się przez obezwładniające niepojęcie. Emocje górowały nad rozumem, a to znów było czymś, co przecież nie powinno mieć miejsca.
Ciepły oddech łaskotał, topiąc niepewność. Dwa czoła sklejone ze sobą i uspokajające tony, które wtłaczały do duszy pierwsze porcje ukojenia. Ale on wcale nie był spokojny. Ja także. Pod zastygłym przez chwilę ciałem serce wyrywało się gwałtownie – nagle nienormalnie rozpędzone. Czułam, że sobie z tym nie radzę, a przyznanie się do słabości było nam zabronione. W jego wyznaniu odnalazłam niespodziewanie odbicie samej siebie. Jak to zrobić? Jak objawić, że… ja też? Słowo spływało po słowie, zdawało się leczyć poparzone ogniem lodowe istnienie. On przemawiał zbyt intensywnie, ja zwykle skąpiłam słów. On czerpał moc z ognia, ja brałam ją z chłodu. Lecz mimo tego czułam się przy nim dobrze.
- Cały czas jest mi… gorąco – wydusiłam jedynie, nie kryjąc własnego zdziwienia. Ta chata była jakaś przeklęta, wypełniona po brzegi żarem z kominka, lecz jeszcze większy zdawał się buchać wprost z ciała przytwierdzonego do mnie, z wielkich ramion owijających się wokół. Z ust, które co rusz zdawały się niewinnie oznaczać kawałek mojej skóry. Skrawek po skrawku –czułam, że zaczynam się topić, że mięknę. Że pragnę. – Przez ciebie – zarzuciłam mu nagle, bo przecież był winny, był sprawcą nasilającego się stanu, tej rozpędzonej w tętnicach krwi i mrowienia rozbiegającego się od każdego miejsca, od każdej części mnie, której teraz dotknął. Raz jeszcze, ostatni, palce moje zacisnęły się mocno na skrawkach materiału okalającego jego ramiona – jakby na potwierdzenie, że mnie parzy, że wreszcie odczuwam. Coraz trudniej było zapanować nad rosnącą w głębi potrzebą, nad skryciem się tuż przy nim. W nim. Zaparowane myśli nie dyktowały wyobrażeń, nie umiałam przewidzieć żadnego ruchu. Tym bardziej niespodziewane okazało się ciało obnażające się tuż przede mną. Krótki to był moment, spoglądałam wprost na odsłonięte pole napiętej skóry, na mięśnie wynurzające się ze swych tajemnic, na nagłość tkaną kilkoma szybkimi ruchami. Mógł teraz wszystko i właśnie to czynił, obejmując mnie i układając bliżej i bliżej ekstremalnie wynurzającego się z wyrzeźbionych dolin pokładów ciepła. A ja poczułam się nagle na miejscu, właśnie tutaj, na jego udach, osadzona blisko i wdychająca coraz mocniej zapach niby znany, lecz tak naprawdę całkiem nowy. – Nie, nie robisz tego – powiedziałam cicho, nie będąc wcale pewną, jak z tak napiętego ciała wciąż mogły wydostawać się słowa. Ciążyć zaczynał beznadziejnie kawałek szlachetnie darowanego mi materiału.
Bo rozpalasz, usta ułożyły się do wygłoszenia, lecz żaden precyzyjny dźwięk już nie mógł ich opuścić. Dotarły wprost do paplających warg, do źródła nieustannej mojej udręki, do mojego osaczenia i mojej drgającej niecierpliwie potrzeby. Zlepione w pocałunku, stęsknione i zaczepne. Podobnie jak dłonie, demonstrujące tym wielkim łapom, dokąd mają teraz iść, gdzie nakazuję im teraz dotykać, jaką drogę pokonać – wprost pod częściowo rozpiętą flanelową koszulę, na plecy, na biodra, na każdą niezbadaną część. Tam idź, tam zostaw swój ślad, tam obejmij mnie wreszcie całą. I później – gdy nasze usta zmusiłam nagle do rozłąki, gdy oczom pozwoliłam poszukać bułgarskich wyzwań – pozostaw je dla mnie. Te tropy, te wskazówki, te pragnienia niewidzialnie rysowane na skórze przez moje łakome palce. Pozwoliłam dłoniom dokończyć, rozdzielić materiał, obnażyć wszelką tajemnicę, a potemtymi samymi dłońmi przesunąć po krumowym brzuchu i kazać własnemu ciału przycisnąć się bardziej. Poczuć.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mówić nie oznaczało czynić, prawda stara jak świat, a jednocześnie niezmiennie umykająca w chwilach pełnych napięcia. Słowa miały tę dziwną właściwość, że często bardziej psuły, niż naprawiały, jakby brzmienie głosu miało moc wtrącania się tam, gdzie cisza mogła zapanować nad chaosem. Bywały narzędziem zamętu, nie zrozumienia, i teraz, w tej chwili, były absolutnie zbędne. Słowa były groźbą, łamały wszelkie delikatności, rysując przepaście tam, gdzie można było postawić most.
Istniało coś więcej między nimi, co nie potrzebowało tłumaczenia, a już na pewno nie przy pomocy głosu. Czuł to w sposobie, w jaki podążała jego dłonią wzdłuż swojej skóry – powoli, jakby każdy dotyk był starannie mierzony, ważony na wagach niewypowiedzianych obietnic. To nie była gra, to było coś bliższego, niemal świętego, moment, w którym gesty wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowa mogłyby kiedykolwiek znaczyć. Jej oddech wydawał się łagodniejszy, nieco głębszy, gdy zbliżył się bardziej, lecz nie był pewien, czy to ona poruszyła się pierwsza, czy to on przełamał niewidzialną barierę. Cokolwiek to było, działo się bez słów. Zostały same dotknięcia, spojrzenia, delikatność spleciona z nieodgadnioną intensywnością. Euforia czaiła się na granicy zmysłów, nie była jednak wybuchowa; raczej nieuchwytna, niby dym, który unosi się powoli w stronę nieba, rozmywając rzeczywistość. Był bliski utraty tego, co jeszcze pozostało z trzeźwości jego myśli, gdy jego palce zatrzymały się na jej ramieniu, a skóra pod jego dotykiem zdawała się ożywać.
Nie chciał, by nazywano to my, nie pragnął obarczać ich wspólnego losu tak prostą etykietą, która mogła zniszczyć subtelność tego, co między nimi się rodziło. Była w niej dzika wolność, a jednocześnie zimny, niewzruszony spokój Syberyjskiej zmarzliny, kryjącej w sobie spryt i tajemnicę. Jakby każdy ruch, każdy gest miały głębsze znaczenie, bardziej przewrotny sens. Oderwał się od niej nagle, mimo że bliskość, która ich łączyła, zdawała się uderzać falą upojenia, zniewalać go w dziwny sposób. A jednak, w tej chwili, potrzebował dystansu, by ogarnąć pełnię tego, co się działo. Śmiałość jej gestów, pewność, z jaką rozpinała guziki, pozbawiła go tchu. W milczeniu obserwował, jak jej palce zręcznie poruszają się po materiale, które jeszcze przed chwilą stanowiły granicę między ich światem a tym, co teraz się działo. Była piękna. Jakże oszałamiająco piękna w blasku ognia, który zdawał się tańczyć na jej skórze, podkreślając krzywizny jej ciała. Ogień migotał, odbijając się w jej oczach, a ona, niemal obojętna na jego wzrok, działała z pewnością, jakiej nigdy nie przypuszczałby, że doświadczy. Blady negliż, odsłaniający jej ciało, jawił się niemal jak wizja – ulotna, a jednocześnie niezwykle rzeczywista. Miał wrażenie, że każde odpięcie guzika stanowiło gest wolności, której on nie miał zamiaru odbierać. Czuł, jak gardło wysycha, gdy z każdym jej ruchem coraz bardziej oddalał się od racjonalnych myśli. Było w tym coś niezwykle intymnego, coś, co przekraczało zwykłą cielesność. Była to jakaś nieuchwytna więź, nierozerwalny taniec, w którym oboje, choć milczący, rozumieli się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. W tej chwili, w tym blasku ognia, byli czymś więcej niż my.
Piękna…
Omiótł jej twarz spojrzeniem pełnym głodu, a dłońmi delikatnie przesunął po jej plecach, wkradając się pod materiał, który jeszcze ich dzielił. Jej skóra była ciepła, miękka, a zarazem twarda, jakby hartowana przez życie, które nie znało łagodności. Przebiegał palcami wzdłuż kręgosłupa, powoli, z namaszczeniem, jakby każda wypukłość kości miała swoje znaczenie w tej chwili intymności. Czuł, jak napięcie między nimi rosło, jak granice między ciałami zacierają się w tej ciszy.
Niesamowita...
Zieleń jej oczu była jak las, tajemnicza i pełna sekretów, z duchami przeszłości ukrytymi głęboko pod powierzchnią. To właśnie ta dzikość wydawała się ich wspólnym mianownikiem, spoiwem, które zbliżało ich do siebie w każdej z chwil, które dzielili. Wargi ledwo musnęły jej szyję, delikatnie, jakby wyczekiwał jej reakcji. Szybszy oddech, który poczuł na swojej skórze, tylko go podsycał, jak oliwa dolana do ognia, który już płonął. Dłonie poszukiwały więcej, przesuwając się niżej, odkrywając to, co było skryte przed światem, w tych cichych chwilach, gdzie jedynym świadkiem było migoczące światło ognia. Wyzbył się trąceniem palców powoli tkaniny z jej ciała, podążając ze smakiem to niżej, obsypując dotąd niezaznajomione tereny mostka, tuż przy krągłości nęcących piersi. Gdy palce pośród gorąca atmosfery, przez piękno dolnych partii zamierzały poznać to, co dotąd wydawało się zakazane.
Istniało coś więcej między nimi, co nie potrzebowało tłumaczenia, a już na pewno nie przy pomocy głosu. Czuł to w sposobie, w jaki podążała jego dłonią wzdłuż swojej skóry – powoli, jakby każdy dotyk był starannie mierzony, ważony na wagach niewypowiedzianych obietnic. To nie była gra, to było coś bliższego, niemal świętego, moment, w którym gesty wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowa mogłyby kiedykolwiek znaczyć. Jej oddech wydawał się łagodniejszy, nieco głębszy, gdy zbliżył się bardziej, lecz nie był pewien, czy to ona poruszyła się pierwsza, czy to on przełamał niewidzialną barierę. Cokolwiek to było, działo się bez słów. Zostały same dotknięcia, spojrzenia, delikatność spleciona z nieodgadnioną intensywnością. Euforia czaiła się na granicy zmysłów, nie była jednak wybuchowa; raczej nieuchwytna, niby dym, który unosi się powoli w stronę nieba, rozmywając rzeczywistość. Był bliski utraty tego, co jeszcze pozostało z trzeźwości jego myśli, gdy jego palce zatrzymały się na jej ramieniu, a skóra pod jego dotykiem zdawała się ożywać.
Nie chciał, by nazywano to my, nie pragnął obarczać ich wspólnego losu tak prostą etykietą, która mogła zniszczyć subtelność tego, co między nimi się rodziło. Była w niej dzika wolność, a jednocześnie zimny, niewzruszony spokój Syberyjskiej zmarzliny, kryjącej w sobie spryt i tajemnicę. Jakby każdy ruch, każdy gest miały głębsze znaczenie, bardziej przewrotny sens. Oderwał się od niej nagle, mimo że bliskość, która ich łączyła, zdawała się uderzać falą upojenia, zniewalać go w dziwny sposób. A jednak, w tej chwili, potrzebował dystansu, by ogarnąć pełnię tego, co się działo. Śmiałość jej gestów, pewność, z jaką rozpinała guziki, pozbawiła go tchu. W milczeniu obserwował, jak jej palce zręcznie poruszają się po materiale, które jeszcze przed chwilą stanowiły granicę między ich światem a tym, co teraz się działo. Była piękna. Jakże oszałamiająco piękna w blasku ognia, który zdawał się tańczyć na jej skórze, podkreślając krzywizny jej ciała. Ogień migotał, odbijając się w jej oczach, a ona, niemal obojętna na jego wzrok, działała z pewnością, jakiej nigdy nie przypuszczałby, że doświadczy. Blady negliż, odsłaniający jej ciało, jawił się niemal jak wizja – ulotna, a jednocześnie niezwykle rzeczywista. Miał wrażenie, że każde odpięcie guzika stanowiło gest wolności, której on nie miał zamiaru odbierać. Czuł, jak gardło wysycha, gdy z każdym jej ruchem coraz bardziej oddalał się od racjonalnych myśli. Było w tym coś niezwykle intymnego, coś, co przekraczało zwykłą cielesność. Była to jakaś nieuchwytna więź, nierozerwalny taniec, w którym oboje, choć milczący, rozumieli się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. W tej chwili, w tym blasku ognia, byli czymś więcej niż my.
Piękna…
Omiótł jej twarz spojrzeniem pełnym głodu, a dłońmi delikatnie przesunął po jej plecach, wkradając się pod materiał, który jeszcze ich dzielił. Jej skóra była ciepła, miękka, a zarazem twarda, jakby hartowana przez życie, które nie znało łagodności. Przebiegał palcami wzdłuż kręgosłupa, powoli, z namaszczeniem, jakby każda wypukłość kości miała swoje znaczenie w tej chwili intymności. Czuł, jak napięcie między nimi rosło, jak granice między ciałami zacierają się w tej ciszy.
Niesamowita...
Zieleń jej oczu była jak las, tajemnicza i pełna sekretów, z duchami przeszłości ukrytymi głęboko pod powierzchnią. To właśnie ta dzikość wydawała się ich wspólnym mianownikiem, spoiwem, które zbliżało ich do siebie w każdej z chwil, które dzielili. Wargi ledwo musnęły jej szyję, delikatnie, jakby wyczekiwał jej reakcji. Szybszy oddech, który poczuł na swojej skórze, tylko go podsycał, jak oliwa dolana do ognia, który już płonął. Dłonie poszukiwały więcej, przesuwając się niżej, odkrywając to, co było skryte przed światem, w tych cichych chwilach, gdzie jedynym świadkiem było migoczące światło ognia. Wyzbył się trąceniem palców powoli tkaniny z jej ciała, podążając ze smakiem to niżej, obsypując dotąd niezaznajomione tereny mostka, tuż przy krągłości nęcących piersi. Gdy palce pośród gorąca atmosfery, przez piękno dolnych partii zamierzały poznać to, co dotąd wydawało się zakazane.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Podążałam, choć ślepa, to wciąż potrafiąca odnaleźć docierające z wolna wskazówki własnego ciała. Tamtej letniej nocy ośmielona i grzana tonią zwodniczych kadzideł zatraciłam prawdziwość eksponowanych pragnień, zatraciłam świadome podążanie duszy. Tym razem najmniejszy dotyk ogarnięty był celowością – błądzenie dłoni po zakamarkach jego mięśni, drgnięcie czy wreszcie każdy ten jeden raz, gdy wargi ściskały się w głębokiej pieszczocie. Czułam to wszystko mocno, dosadnie, deszcz bodźców przenikał przez każdy skrawek skóry, krusząc mury i wyciszając wszelką niepewność. Chwilę temu gotowa byłam zbiec daleko w las przed wielkimi rękami i niezrozumiałą mową. Teraz pozwalałam, by te same ramiona obejmowały mnie szczelnie. Były tam chciane. Ja byłam chciana. Upragniona. Łowiłam jego spojrzenia, rozszyfrowywałam idące za nimi gesty i żar. Przejmujący żar, w którym mnie zamykał. Przestał mówić, dziwiąc mnie ciszą. Usta pieczętowały jednak skórę, łaskocząc grzejącym oddechem. Ogarnęło mnie zafascynowanie. Chciałam rozpoznać miliony znaków przedzierających się do głębi przy najlżejszym muśnięciu, chciałam odnaleźć się pośrodku nieznanego. Ale Krum był znany – nawet jeżeli teraz patrzył na mnie inaczej, jeżeli przyczajone w oczach pragnienie wydawało się dotąd nieodkryte. Wreszcie przestał i wreszcie zaczął, a ja czułam, jak mój własny gorejący oddech wysusza usta o wiele bardziej od nieznośnie skwierczącego tuż obok ogniska.
Tam, gdzie doprowadziły go moje palce, sam wędrował dalej, a ja nie mogłam znieść myśli, że mógłby przestać, że mógłby teraz znaleźć się zbyt daleko. Nie, nie możesz. Zapewne dlatego, niemal bezwiednie, przysuwałam się bardziej i bardziej, napierając i tuląc do niego wreszcie niczym nieosłoniętą klatkę piersiową. Paznokciami zahaczyłam najpierw raz, potem drugi – idealnie między dolinami mięśni rozpościerającymi się na plecach. Nie chciałam go puścić i gdy niemożliwe okazało się wyduszenie najmniejszego słowa, wolałam inaczej pokazać opowiedzieć mu o tym, że nie miał prawa mnie teraz porzucić. Ślady, które pozostawiałam, uznawałam za wyraźne, dosadne, głęboko naciskające w to drugie ciało. Pośród nich zaś westchnienie, które sprowokował, drżenie przy kolejnym uwolnieniu powietrza, własne dłonie wspinające się konsekwentnie aż do jego głowy, kiedy obcałowywał moją szyję, kiedy badał kolejne połacie niedźwiedzia, niemal budząc go z dziwnego snu. Równocześnie czułam rosnące otumanienie. Jeszcze, potrzebowałam jeszcze więcej, a on wydawał się gotowy, by dać mi to wszystko.
Wczepiona mocno, szarpnęłam ciałem, manifestując palącą potrzebę. Wciąż pozostawałam wyposażona w intuicję, która zawiodła zbyt wiele razy. To moje palce musiały połaskotać go rozpaczliwie gdzieś na brzuchu, to one zdawały się dobitnie wołać o więcej, łakomie wciskając się pod materiał tuż na linii jego spodni i sprawdzając, jak daleko zdołają zabłądzić. Uda z nagłą siłą zacisnęły się wokół jego bioder, wykorzystując najpewniej całą posiadaną moc. Dla kogoś innego byłoby to bolesne, ale on miał siłę. Siłę, która okrutnie mi się podobała. Prowadzona przez nowe uczucie doświadczałam jednak jakiegoś innego źródła energii. Przyjemność wtłaczała się pod skórę wraz z każdym najmniejszym pocałunkiem, a wtedy odkrywałam, że trudno mi było wykrzesić z siebie resztki opanowania. W naszej naturze nie leżało błaganie, byliśmy drapieżnikami. Zagarnialiśmy dla siebie to, co stawało się urzeczywistnieniem pragnienia. Czy mógł to rozpoznać, kiedy przyciskałam jego wargi do swojego ramienia? Czy mógł ulegnąć, kiedy ciało próbowało pchnąć to drugie do tyłu, wprost na stosy miękkich futer? Mógł mi pozwolić? Drażnił mnie wciąż spoczywający na nim materiał, odurzające ciepło konsekwentnie mieszało w zmysłach. Szarpnęłam dłonią gotowa choćby rozpruć irytującą tkaninę. Rosła we mnie niecierpliwość. Jej pokłady przeobrażały się w siłę. Nie byłam delikatna, nie byłam spokojna, nie byłam onieśmielona. Po prostu potrzebowałam go blisko siebie. Bliżej niż teraz. Gotowa poznać go bardziej. Gotowa pozwolić, by on poznał mnie. Nawet jeżeli nie posłuchał i nie uwolnił mnie od piekącego płomienia. Żar, który odczuwałam przez Kruma teraz, wydawał się jeszcze większy, wydawał się gromadzić natrętnie między nami, poniżej zapięcia wciąż rozpaczliwie przylegających do bioder łowieckich spodni. Tam też nakazałam znaleźć się jego dłoni, żeby poczuł, jak bardzo moje ciało zachłyśnięte było tym, co mi robił. Tym, jak mnie całował. Wtedy też tak trudno mi było zapanować nad potrzebą przyciśnięcia się tej dłoni w geście bezgłośnego wołania o natychmiastowy dotyk.
zt
Tam, gdzie doprowadziły go moje palce, sam wędrował dalej, a ja nie mogłam znieść myśli, że mógłby przestać, że mógłby teraz znaleźć się zbyt daleko. Nie, nie możesz. Zapewne dlatego, niemal bezwiednie, przysuwałam się bardziej i bardziej, napierając i tuląc do niego wreszcie niczym nieosłoniętą klatkę piersiową. Paznokciami zahaczyłam najpierw raz, potem drugi – idealnie między dolinami mięśni rozpościerającymi się na plecach. Nie chciałam go puścić i gdy niemożliwe okazało się wyduszenie najmniejszego słowa, wolałam inaczej pokazać opowiedzieć mu o tym, że nie miał prawa mnie teraz porzucić. Ślady, które pozostawiałam, uznawałam za wyraźne, dosadne, głęboko naciskające w to drugie ciało. Pośród nich zaś westchnienie, które sprowokował, drżenie przy kolejnym uwolnieniu powietrza, własne dłonie wspinające się konsekwentnie aż do jego głowy, kiedy obcałowywał moją szyję, kiedy badał kolejne połacie niedźwiedzia, niemal budząc go z dziwnego snu. Równocześnie czułam rosnące otumanienie. Jeszcze, potrzebowałam jeszcze więcej, a on wydawał się gotowy, by dać mi to wszystko.
Wczepiona mocno, szarpnęłam ciałem, manifestując palącą potrzebę. Wciąż pozostawałam wyposażona w intuicję, która zawiodła zbyt wiele razy. To moje palce musiały połaskotać go rozpaczliwie gdzieś na brzuchu, to one zdawały się dobitnie wołać o więcej, łakomie wciskając się pod materiał tuż na linii jego spodni i sprawdzając, jak daleko zdołają zabłądzić. Uda z nagłą siłą zacisnęły się wokół jego bioder, wykorzystując najpewniej całą posiadaną moc. Dla kogoś innego byłoby to bolesne, ale on miał siłę. Siłę, która okrutnie mi się podobała. Prowadzona przez nowe uczucie doświadczałam jednak jakiegoś innego źródła energii. Przyjemność wtłaczała się pod skórę wraz z każdym najmniejszym pocałunkiem, a wtedy odkrywałam, że trudno mi było wykrzesić z siebie resztki opanowania. W naszej naturze nie leżało błaganie, byliśmy drapieżnikami. Zagarnialiśmy dla siebie to, co stawało się urzeczywistnieniem pragnienia. Czy mógł to rozpoznać, kiedy przyciskałam jego wargi do swojego ramienia? Czy mógł ulegnąć, kiedy ciało próbowało pchnąć to drugie do tyłu, wprost na stosy miękkich futer? Mógł mi pozwolić? Drażnił mnie wciąż spoczywający na nim materiał, odurzające ciepło konsekwentnie mieszało w zmysłach. Szarpnęłam dłonią gotowa choćby rozpruć irytującą tkaninę. Rosła we mnie niecierpliwość. Jej pokłady przeobrażały się w siłę. Nie byłam delikatna, nie byłam spokojna, nie byłam onieśmielona. Po prostu potrzebowałam go blisko siebie. Bliżej niż teraz. Gotowa poznać go bardziej. Gotowa pozwolić, by on poznał mnie. Nawet jeżeli nie posłuchał i nie uwolnił mnie od piekącego płomienia. Żar, który odczuwałam przez Kruma teraz, wydawał się jeszcze większy, wydawał się gromadzić natrętnie między nami, poniżej zapięcia wciąż rozpaczliwie przylegających do bioder łowieckich spodni. Tam też nakazałam znaleźć się jego dłoni, żeby poczuł, jak bardzo moje ciało zachłyśnięte było tym, co mi robił. Tym, jak mnie całował. Wtedy też tak trudno mi było zapanować nad potrzebą przyciśnięcia się tej dłoni w geście bezgłośnego wołania o natychmiastowy dotyk.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niecierpliwość, wyczuwalna w drobnych drganiach mięśni, subtelny puls, który nie ustawał i zdawał się przechodzić przez jej ciało w każdej chwili, gdy ich bliskość narastała. W smagnięciach i spazmach, które przerywały jej pozorny spokój, dostrzegał coś słodkiego i pierwotnego – pragnienie, które wydawało się walczyć z jego kontrolowaną, mozolną powściągliwością. Skalane nieidealną fakturą dłonie, badały ścieżki po jej nieznanej jeszcze mapie ciała, a każdy dotyk przypominał odkrywanie skarbu skrywanego przez lata pod maską obojętności. Każdy cal ciała pod jego palcami, niespiesznie zgłębiany, wydawał się otwierać z nową intensywnością. Cierpliwie, bez zbędnego pośpiechu, badał każde uniesienie i krzywiznę, jakby próbując dotrzeć do samej istoty jej obecności. Cisza między nimi nie wymagała słów – wyrażała się w napinających się pod jego dotykiem mięśniach, w drżeniu wyrywającym się spod skóry, w zamglonym spojrzeniu, które mówiło mu, że pragnienie zostało ostatecznie oswobodzone.
Musiał nareszcie zamknąć niewyparzony język…
Gdy w końcu przyciągnął ją mocniej, poczuł tę ulotną chwilę, w której granice ich oddzielnych ciał przestały być ważne. Przestrzeń wokół straciła znaczenie, a świat zredukował się do ich wspólnego, gorącego oddechu, niemal dotykającego jej skóry. I choć pozwalał sobie na tę powściągliwość, na ten cichy, pełen szacunku rytuał, czuł, jak z trudem powstrzymuje się przed przerwaniem tej chwili jednym bardziej drapieżnym gestem, który mógłby rozwiać wszelkie iluzje i odsłonić bezwzględną prawdę o ich pragnieniach. Był w tej chwili niczym cierpliwy drapieżnik, kąsający czułością, zamiast śmiałymi słowami czy pośpiechem rąk. Nie zamierzał przerwać tej gry, obnażyć w jednym ruchu zakamarków ich skrywanych potrzeb. Czasem warto odkładać te najbardziej naglące pragnienia, trzymać je na uwięzi, choć sam tego wyczekiwał. Jednak to ona, niespodziewanie, sięgnęła pierwsza, z pozoru spokojna, lecz w jej gestach tlił się ogień – odważny, prowokacyjny. Z cichym syknięciem, które przypominało niemal wyraz udręczonej przyjemności, przyjął pochopność jej dłoni. Ruchy, zwinne i pozbawione wahania, wyzbyły się go wszelkich zasłon. To przejście do śmiałej, nieco diabolicznej inicjatywy wyrwało z niego długi, niemal gorzki oddech.
- Drapieżna - wybrzmiał pojedynczy szept, deprawujący nie ideałem wydźwięku jej rodzimego języka. W odpowiedzi, nie bacząc już na subtelności, pochylił się, by oddać jej to prowokacyjne wyzwanie. Jego dłoń, badająca z początku z respektem jej granice, teraz śmiało sięgnęła w rejony dotąd ukryte przed światem, ledwie muśnięte spojrzeniem. Posuwał się coraz śmielej, z bezwstydną pewnością sunąc palcami pod jedyną tkaninę skrywającą jej ciało, ledwie wyczuwalnie mrucząc, jakby każde dotknięcie było niemym hymnem, wyrazem nie tylko pragnienia, ale i szacunku dla tej chwili. Ujęła go w absolutnym oddaniu, kusząca w delikatnym drżeniu ciała, które wyczuwał pod opuszkiem palca, przylegając do niej bliżej, głębiej, nieśpiesznie.
Zdecydowany, a jednak z zachowaniem tej dziwnej słodyczy, nachylił się, by złożyć ślad własnej chciwości. Usta dotknęły jej skóry z naciskiem, który bardziej mówił o obietnicach niż o samej chwili. Tam, gdzie wargi złączyły się z ciałem, pozostało delikatne nakreślenie, różowiejące wyraźniej w słabym świetle – świadectwo, które miał dla niej pozostawić, bez zbędnych słów. W pełnym skupieniu przyciągnął do siebie ten moment, ten gest, pochłaniając w nim wszystko, co mu ofiarowała. - Piękna.
Opadł z wolna, zanurzając ją w upierdliwym dla niedźwiedzia cieple futrzanego okrycia, które przynosiło niecierpliwość. Cieszył się subtelnością rumieńca, który zdobił jej twarz – czerwienią zaledwie zarysowaną, lecz zdradzającą emocje, skrywane gdzieś na granicy słów i milczenia. Z cichym zdecydowaniem uwolnił się z ciężaru krępującego odzienia, pozwalając, by opadło w nieładzie, jakby ziemia sama pragnęła przyjąć wszystko, co teraz zbędne. Powoli, niemal rytualnie, uniósł jej nogę, przesuwając palcami po miękkim, gładkim szlaku skóry, jakby ten dotyk sam w sobie miał wyrazić coś, co niewypowiedziane. Każdy centymetr jej ciała był jak zaproszenie, przysięgą niemal złożoną wobec delikatności tej chwili – pełnej harmonii, gdzie namiętność i wzajemne zaufanie splatały się w jedno, niezachwiane i pełne.
Musiał nareszcie zamknąć niewyparzony język…
Gdy w końcu przyciągnął ją mocniej, poczuł tę ulotną chwilę, w której granice ich oddzielnych ciał przestały być ważne. Przestrzeń wokół straciła znaczenie, a świat zredukował się do ich wspólnego, gorącego oddechu, niemal dotykającego jej skóry. I choć pozwalał sobie na tę powściągliwość, na ten cichy, pełen szacunku rytuał, czuł, jak z trudem powstrzymuje się przed przerwaniem tej chwili jednym bardziej drapieżnym gestem, który mógłby rozwiać wszelkie iluzje i odsłonić bezwzględną prawdę o ich pragnieniach. Był w tej chwili niczym cierpliwy drapieżnik, kąsający czułością, zamiast śmiałymi słowami czy pośpiechem rąk. Nie zamierzał przerwać tej gry, obnażyć w jednym ruchu zakamarków ich skrywanych potrzeb. Czasem warto odkładać te najbardziej naglące pragnienia, trzymać je na uwięzi, choć sam tego wyczekiwał. Jednak to ona, niespodziewanie, sięgnęła pierwsza, z pozoru spokojna, lecz w jej gestach tlił się ogień – odważny, prowokacyjny. Z cichym syknięciem, które przypominało niemal wyraz udręczonej przyjemności, przyjął pochopność jej dłoni. Ruchy, zwinne i pozbawione wahania, wyzbyły się go wszelkich zasłon. To przejście do śmiałej, nieco diabolicznej inicjatywy wyrwało z niego długi, niemal gorzki oddech.
- Drapieżna - wybrzmiał pojedynczy szept, deprawujący nie ideałem wydźwięku jej rodzimego języka. W odpowiedzi, nie bacząc już na subtelności, pochylił się, by oddać jej to prowokacyjne wyzwanie. Jego dłoń, badająca z początku z respektem jej granice, teraz śmiało sięgnęła w rejony dotąd ukryte przed światem, ledwie muśnięte spojrzeniem. Posuwał się coraz śmielej, z bezwstydną pewnością sunąc palcami pod jedyną tkaninę skrywającą jej ciało, ledwie wyczuwalnie mrucząc, jakby każde dotknięcie było niemym hymnem, wyrazem nie tylko pragnienia, ale i szacunku dla tej chwili. Ujęła go w absolutnym oddaniu, kusząca w delikatnym drżeniu ciała, które wyczuwał pod opuszkiem palca, przylegając do niej bliżej, głębiej, nieśpiesznie.
Zdecydowany, a jednak z zachowaniem tej dziwnej słodyczy, nachylił się, by złożyć ślad własnej chciwości. Usta dotknęły jej skóry z naciskiem, który bardziej mówił o obietnicach niż o samej chwili. Tam, gdzie wargi złączyły się z ciałem, pozostało delikatne nakreślenie, różowiejące wyraźniej w słabym świetle – świadectwo, które miał dla niej pozostawić, bez zbędnych słów. W pełnym skupieniu przyciągnął do siebie ten moment, ten gest, pochłaniając w nim wszystko, co mu ofiarowała. - Piękna.
Opadł z wolna, zanurzając ją w upierdliwym dla niedźwiedzia cieple futrzanego okrycia, które przynosiło niecierpliwość. Cieszył się subtelnością rumieńca, który zdobił jej twarz – czerwienią zaledwie zarysowaną, lecz zdradzającą emocje, skrywane gdzieś na granicy słów i milczenia. Z cichym zdecydowaniem uwolnił się z ciężaru krępującego odzienia, pozwalając, by opadło w nieładzie, jakby ziemia sama pragnęła przyjąć wszystko, co teraz zbędne. Powoli, niemal rytualnie, uniósł jej nogę, przesuwając palcami po miękkim, gładkim szlaku skóry, jakby ten dotyk sam w sobie miał wyrazić coś, co niewypowiedziane. Każdy centymetr jej ciała był jak zaproszenie, przysięgą niemal złożoną wobec delikatności tej chwili – pełnej harmonii, gdzie namiętność i wzajemne zaufanie splatały się w jedno, niezachwiane i pełne.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Strumień nieopodal chaty
Szybka odpowiedź