Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki
Peru, 1-5 XI 1958
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Harland Parkinson, Elvira Multon & wikunia w drodze powrotnej
opłacone I
opłacone II
I show not your face but your heart's desire
1 listopada, wieczór
List od nestora jeszcze nie opadł na biurko, a już szykowałem się do podróży. Czas gonił; nigdy wcześniej nie czułem jego stresującego upływu tak bardzo jak w ciągu kolejnych minut, w których zmieściłbym chyba pół mojego życia – a przynajmniej takie miałem wrażenie – gdy wydawałem służbie polecenia i sam pośpiesznie kreśliłem na pergaminie kolejne słowa, tym razem zaadresowane do Elviry. Nawet Dior wydawał się rozumieć powagę sytuację, bo bez żadnego ociągania wystawił szponiastą nogę i pozwolił sobie przywiązać do niej liścik: krótkie przybądź podkreślone trzy razy.
I oto byliśmy. Rozległe połacie łąk Gloucestershire otaczały nas z każdej ze stron w ciszy niemal absolutnej, gdy dzień chylił się ku wieczorowi, a leżący przed nami świstoklik odbijał ostatnie nikłe promienie słońca. Nie odczuwałem chłodu – przynajmniej tego fizycznego – poza chłodem wzroku Elviry, którym mierzyła mnie, gdy tylko sam odważyłem się na nią spojrzeć. A może tylko sobie to dopowiedziałem i tak naprawdę była przeszczęśliwa, że w ostatniej chwili bez żadnej zapowiedzi oderwałem ją od codziennych zajęć, planów i zamiarów, stawiając prawie przed faktem dokonanym. Może sobie tylko wyobrażałem, że nie jest zbyt zadowolona z mojej lakonicznej wiadomości, która równie dobrze mogła oznaczać przybądź, bo zostałem zaatakowany i właśnie się wykrwawiam. Faktycznie, nie do końca wszystko sobie przemyślałem. I choć miałem na to cholerne usprawiedliwienie i wyjaśnienie na czele z targającymi mną emocjami i uczuciami, chwilowo nie mogłem ich wyrazić na głos.
- Gotowa? - zapytałem, wyciągając do niej rękę, którą ku mojej ogromnej uldze chwyciła. Nadzieja ponownie we mnie odżyła, rysując barwy kolejnych dni w nieco jaśniejszych kolorach, niż te oferowane przez angielską jesień. Dopiąć handlowe kontrakty i zapewnić szybką dostawę wełny jakiegoś peruwiańskiego zwierzaka. Co mogło pójść nie tak?
***
2 listopada, popołudnie
- Och, Merlinie – jęknąłem, nie wstydząc się tego wysokiego, pełnego zadowolenia dźwięku, który wydałem z siebie po raz kolejny w ciągu ostatnich paru minut. Moja dłoń oplotła jej szyję i powoli, bardzo powoli przesuwała się w dół, czerpiąc przyjemność z miękkiego dotyku; delikatniejszego od atłasu, pieszczącego palce niczym najlepszy jedwab, aż zapragnąłem poczuć ten dotyk i pieszczotę nie tylko na dłoni, ale na całym ciele. Już, teraz, natychmiast, jakby świat miał zaraz przestać istnieć. To była ekstaza w najczystszej postaci. - To jest... wprost... obłędne... - spojrzałem na Elvirę, odrywając na moment wzrok od wikunii, w której sierści, włosiu, wełnie czy jakkolwiek by to nazwać, od co najmniej dziesięciu minut zanurzałem dłonie, nie mogąc się nasycić tą cudowną miękkością. Zwierzę stało potulnie, może nieco znudzonym ruchem szczęk żując jakieś nędzne resztki trawy, ale gdy tylko podsuwałem jej pod nos marchewkę, natychmiast się wybudzało. Przesunąłem palcami po jej grzbiecie i znów jęknąłem, zaczynając rozumieć, dlaczego ten kontrakt był dla nestora aż tak ważny.
Elvira stała od nas w znacznym oddaleniu, bo gdy tylko się zbliżała, wikunia zdawała się być coraz bardziej nerwowa. Ostatni raz zanurzyłem dłoń w gęstwinie sierści i z niechęcią odsunąłem się od zagrody, zmierzając w kierunku Pabla albo Pedra, który stojąc obok mojej towarzyszki cierpliwie czekał, aż skończę swoją inspekcję. Musiał być chyba przyzwyczajony do podobnych zachowań, bo nie wydawał się ani odrobinę zdegustowany czy zaskoczony dorosłym mężczyzną rozkwilającym się nad odmianą lamy. Wręcz przeciwnie, podziwiał całe to przedstawienie z obojętnością sugerującą, że nieczuły jest na wszelkie podstępy i emocjonalne gry. A to oznaczało, że czeka mnie naprawdę ciężka przeprawa związana z handlowymi negocjacjami.
***
2 listopada, wieczór i noc
Wróciłem do naszego mieszkania, gdy na zewnątrz było już ciemno. Przy czym pojęcie „wróciłem” należało wziąć w bardzo duży cudzysłów, jako że z powrotnej podróży pamiętałem jedynie radosne śpiewy i silne męskie dłonie, które zataszczyły mnie pod sam próg, uprzejmie zapukały do drzwi i puściły. Na szczęście zdążyłem się w porę złapać za framugę, zanim grzmotnąłem o podłoże. Nic więcej nie pamiętam i najwyraźniej niczym więcej nie zgrzeszyłem, bo gdy obudziłem się w środku nocy – zegar wskazywał na kilka minut po drugiej – leżałem w swoim łóżku. Nie miałem pojęcia, jak tu dotarłem, ani kto ściągnął ze mnie ubrudzoną i przemoczoną koszulę – czy ja sam wykazałem resztki zdrowego rozsądku, czy Elvira zlitowała się nad moimi pijackimi zwłokami. Śmierdziałem alkoholem, tutejszą odmianą brandy, której nie czuło się przy pierwszej, ani drugiej szklance, ale przy trzeciej plątała języki i mgliła oczy. Mogłem się jednak domyślać, że Peruwiańczycy nie uznają negocjacji przy białych obrusach i widelcach do ryb; słynący z otwartości dla przybyszów wykazywali się równą otwartością dla tych, którzy chcieli zostawić u nich niemałe pieniądze, a ja właśnie padłem tego ofiarą.
W przebłyskach świadomości zaczęły do mnie wracać wspomnienia z ostatniego dnia. Długie godziny negocjacji poprzetykane kolejnymi butelkami alkoholu i tradycyjnymi potrawami pojawiającymi się na stole, śpiewem i tańcem, który – miałem nadzieję – jedynie obserwowałem, a nie brałem w nim udział. Ich łamana angielszczyzna i moja zerowa znajomość hiszpańskiego pozwoliły nam w końcu dobić targu za cenę, która wydawała mi się nieco wygórowana, choć była zdecydowanie niższa, niż gdybyśmy zatrudnili pośredników jak dotychczas. Mimo wszystko miałem powody do zadowolenia.
Odwróciłem się na drugi bok i otworzyłem szeroko oczy, nagle całkowicie rozbudzony i niemal trzeźwy, wpatrując się w zaskoczeniem w towarzyszącą mi istotę po drugiej stronie łóżka. Wikunia chrapnęła cicho, a z kącika jej pyska popłynęła strużka śliny, która wsiąknęła w poduszkę. Mrugnąłem. A potem wstałem i poszedłem szukać whisky w naszych bagażach.
***
3 listopada, ranek
Dwie godziny temu wydawało mi się to doskonałym pomysłem. Szybka teleportacja do podnóża góry i błyskawiczna decyzja, by wdrapać się na jej szczyt, podziwiając przy okazji niezwykłe okoliczności przyrody. Głupi ja; po raz kolejny dałem się złapać na mój niepoprawny romantyzm i sentymentalizm, ulegając chwilowej fascynacji górskim otoczeniem. Dominujące nad naszymi głowami starożytne miasto Inków roztaczało tajemnicę, której macki sięgały w głąb mojej duszy, kompletnie spychając rozsądek w głąb świadomości. Tylko tak tłumaczyłem sobie decyzję o wyruszeniu pieszo i tylko dlatego właśnie umierałem.
- Daleko... hhhyyyy... jeszcze? - wysapałem, opierając się na prowizorycznej lasce z kawałka drewna, który znalazłem po drodze. Może i byłem silny, a mięśnie doskonale prezentowały się w koszuli oxfordzkiej, ale mojej kondycji w tak wysokich górach zdecydowanie wiele brakowało. Powietrze było zupełnie inne niż w mglistej Anglii; tam z łatwością przebiegłbym kilka mil łapiąc ledwie zadyszkę, tutaj po godzinie marszu pod górę czułem, że ledwie oddycham. Oczywiście za nic w świecie nie wycofałbym się t e r a z, gdy moje poczucie męskości przeżywało kryzys, ale każdy kolejny krok kosztował mnie coraz więcej. Na szczęście ścieżka faktycznie zdawała się kończyć, gubiąc się za niską granią zieleni jakieś trzysta metrów od nas. Jesli wierzyć opisowi lokalnego przewodnika, który wskazywał nam na dole drogę, tuż za nią zaczynały się już zbocza Machu Picchu.
List od nestora jeszcze nie opadł na biurko, a już szykowałem się do podróży. Czas gonił; nigdy wcześniej nie czułem jego stresującego upływu tak bardzo jak w ciągu kolejnych minut, w których zmieściłbym chyba pół mojego życia – a przynajmniej takie miałem wrażenie – gdy wydawałem służbie polecenia i sam pośpiesznie kreśliłem na pergaminie kolejne słowa, tym razem zaadresowane do Elviry. Nawet Dior wydawał się rozumieć powagę sytuację, bo bez żadnego ociągania wystawił szponiastą nogę i pozwolił sobie przywiązać do niej liścik: krótkie przybądź podkreślone trzy razy.
I oto byliśmy. Rozległe połacie łąk Gloucestershire otaczały nas z każdej ze stron w ciszy niemal absolutnej, gdy dzień chylił się ku wieczorowi, a leżący przed nami świstoklik odbijał ostatnie nikłe promienie słońca. Nie odczuwałem chłodu – przynajmniej tego fizycznego – poza chłodem wzroku Elviry, którym mierzyła mnie, gdy tylko sam odważyłem się na nią spojrzeć. A może tylko sobie to dopowiedziałem i tak naprawdę była przeszczęśliwa, że w ostatniej chwili bez żadnej zapowiedzi oderwałem ją od codziennych zajęć, planów i zamiarów, stawiając prawie przed faktem dokonanym. Może sobie tylko wyobrażałem, że nie jest zbyt zadowolona z mojej lakonicznej wiadomości, która równie dobrze mogła oznaczać przybądź, bo zostałem zaatakowany i właśnie się wykrwawiam. Faktycznie, nie do końca wszystko sobie przemyślałem. I choć miałem na to cholerne usprawiedliwienie i wyjaśnienie na czele z targającymi mną emocjami i uczuciami, chwilowo nie mogłem ich wyrazić na głos.
- Gotowa? - zapytałem, wyciągając do niej rękę, którą ku mojej ogromnej uldze chwyciła. Nadzieja ponownie we mnie odżyła, rysując barwy kolejnych dni w nieco jaśniejszych kolorach, niż te oferowane przez angielską jesień. Dopiąć handlowe kontrakty i zapewnić szybką dostawę wełny jakiegoś peruwiańskiego zwierzaka. Co mogło pójść nie tak?
***
2 listopada, popołudnie
- Och, Merlinie – jęknąłem, nie wstydząc się tego wysokiego, pełnego zadowolenia dźwięku, który wydałem z siebie po raz kolejny w ciągu ostatnich paru minut. Moja dłoń oplotła jej szyję i powoli, bardzo powoli przesuwała się w dół, czerpiąc przyjemność z miękkiego dotyku; delikatniejszego od atłasu, pieszczącego palce niczym najlepszy jedwab, aż zapragnąłem poczuć ten dotyk i pieszczotę nie tylko na dłoni, ale na całym ciele. Już, teraz, natychmiast, jakby świat miał zaraz przestać istnieć. To była ekstaza w najczystszej postaci. - To jest... wprost... obłędne... - spojrzałem na Elvirę, odrywając na moment wzrok od wikunii, w której sierści, włosiu, wełnie czy jakkolwiek by to nazwać, od co najmniej dziesięciu minut zanurzałem dłonie, nie mogąc się nasycić tą cudowną miękkością. Zwierzę stało potulnie, może nieco znudzonym ruchem szczęk żując jakieś nędzne resztki trawy, ale gdy tylko podsuwałem jej pod nos marchewkę, natychmiast się wybudzało. Przesunąłem palcami po jej grzbiecie i znów jęknąłem, zaczynając rozumieć, dlaczego ten kontrakt był dla nestora aż tak ważny.
Elvira stała od nas w znacznym oddaleniu, bo gdy tylko się zbliżała, wikunia zdawała się być coraz bardziej nerwowa. Ostatni raz zanurzyłem dłoń w gęstwinie sierści i z niechęcią odsunąłem się od zagrody, zmierzając w kierunku Pabla albo Pedra, który stojąc obok mojej towarzyszki cierpliwie czekał, aż skończę swoją inspekcję. Musiał być chyba przyzwyczajony do podobnych zachowań, bo nie wydawał się ani odrobinę zdegustowany czy zaskoczony dorosłym mężczyzną rozkwilającym się nad odmianą lamy. Wręcz przeciwnie, podziwiał całe to przedstawienie z obojętnością sugerującą, że nieczuły jest na wszelkie podstępy i emocjonalne gry. A to oznaczało, że czeka mnie naprawdę ciężka przeprawa związana z handlowymi negocjacjami.
***
2 listopada, wieczór i noc
Wróciłem do naszego mieszkania, gdy na zewnątrz było już ciemno. Przy czym pojęcie „wróciłem” należało wziąć w bardzo duży cudzysłów, jako że z powrotnej podróży pamiętałem jedynie radosne śpiewy i silne męskie dłonie, które zataszczyły mnie pod sam próg, uprzejmie zapukały do drzwi i puściły. Na szczęście zdążyłem się w porę złapać za framugę, zanim grzmotnąłem o podłoże. Nic więcej nie pamiętam i najwyraźniej niczym więcej nie zgrzeszyłem, bo gdy obudziłem się w środku nocy – zegar wskazywał na kilka minut po drugiej – leżałem w swoim łóżku. Nie miałem pojęcia, jak tu dotarłem, ani kto ściągnął ze mnie ubrudzoną i przemoczoną koszulę – czy ja sam wykazałem resztki zdrowego rozsądku, czy Elvira zlitowała się nad moimi pijackimi zwłokami. Śmierdziałem alkoholem, tutejszą odmianą brandy, której nie czuło się przy pierwszej, ani drugiej szklance, ale przy trzeciej plątała języki i mgliła oczy. Mogłem się jednak domyślać, że Peruwiańczycy nie uznają negocjacji przy białych obrusach i widelcach do ryb; słynący z otwartości dla przybyszów wykazywali się równą otwartością dla tych, którzy chcieli zostawić u nich niemałe pieniądze, a ja właśnie padłem tego ofiarą.
W przebłyskach świadomości zaczęły do mnie wracać wspomnienia z ostatniego dnia. Długie godziny negocjacji poprzetykane kolejnymi butelkami alkoholu i tradycyjnymi potrawami pojawiającymi się na stole, śpiewem i tańcem, który – miałem nadzieję – jedynie obserwowałem, a nie brałem w nim udział. Ich łamana angielszczyzna i moja zerowa znajomość hiszpańskiego pozwoliły nam w końcu dobić targu za cenę, która wydawała mi się nieco wygórowana, choć była zdecydowanie niższa, niż gdybyśmy zatrudnili pośredników jak dotychczas. Mimo wszystko miałem powody do zadowolenia.
Odwróciłem się na drugi bok i otworzyłem szeroko oczy, nagle całkowicie rozbudzony i niemal trzeźwy, wpatrując się w zaskoczeniem w towarzyszącą mi istotę po drugiej stronie łóżka. Wikunia chrapnęła cicho, a z kącika jej pyska popłynęła strużka śliny, która wsiąknęła w poduszkę. Mrugnąłem. A potem wstałem i poszedłem szukać whisky w naszych bagażach.
***
3 listopada, ranek
Dwie godziny temu wydawało mi się to doskonałym pomysłem. Szybka teleportacja do podnóża góry i błyskawiczna decyzja, by wdrapać się na jej szczyt, podziwiając przy okazji niezwykłe okoliczności przyrody. Głupi ja; po raz kolejny dałem się złapać na mój niepoprawny romantyzm i sentymentalizm, ulegając chwilowej fascynacji górskim otoczeniem. Dominujące nad naszymi głowami starożytne miasto Inków roztaczało tajemnicę, której macki sięgały w głąb mojej duszy, kompletnie spychając rozsądek w głąb świadomości. Tylko tak tłumaczyłem sobie decyzję o wyruszeniu pieszo i tylko dlatego właśnie umierałem.
- Daleko... hhhyyyy... jeszcze? - wysapałem, opierając się na prowizorycznej lasce z kawałka drewna, który znalazłem po drodze. Może i byłem silny, a mięśnie doskonale prezentowały się w koszuli oxfordzkiej, ale mojej kondycji w tak wysokich górach zdecydowanie wiele brakowało. Powietrze było zupełnie inne niż w mglistej Anglii; tam z łatwością przebiegłbym kilka mil łapiąc ledwie zadyszkę, tutaj po godzinie marszu pod górę czułem, że ledwie oddycham. Oczywiście za nic w świecie nie wycofałbym się t e r a z, gdy moje poczucie męskości przeżywało kryzys, ale każdy kolejny krok kosztował mnie coraz więcej. Na szczęście ścieżka faktycznie zdawała się kończyć, gubiąc się za niską granią zieleni jakieś trzysta metrów od nas. Jesli wierzyć opisowi lokalnego przewodnika, który wskazywał nam na dole drogę, tuż za nią zaczynały się już zbocza Machu Picchu.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
I've had a few little love affairs
They didn't last very long
and they've been pretty scarce
They didn't last very long
and they've been pretty scarce
Skrzeczenie Kim, która przybyła z wiadomością od Harlanda oderwało ją od pracy; namyślała się właśnie nad częściowo rozłożonymi szczątkami pozbawionymi wyraźnych rysów twarzy, których to tożsamość miała zweryfikować. Była bliska odesłania sowy prychnięciem, ale że przyszło jej na myśl iż wiadomość może pochodzić od śmierciożercy lub innego ważnego współpracownika, zrzuciła rękawice, wyszorowała spierzchnięte dłonie pod gorącą wodą i natłuściła je różanym olejkiem. Świstek eleganckiego pergaminu okazał się skąpy w treść, niemniej jednak sprawił, że nałożyła na truchło zaklęcia powstrzymujące je przed dalszą degeneracją (i maskujące zapach, co najważniejsze) i przebrała się w jedną z luźniejszych szat i powłóczysty, wełniany kardigan, w które zaopatrzyła się w ostatnim czasie. Co oczywiste, była w pośpiechu, więc zaledwie przeczesała coraz dłuższe loki dłonią i spryskała się perfumami, zupełnie rezygnując z makijażu, który mógłby maskować zmęczenie i stres. Dłonie instynktownie kładła na brzuchu, a potem karciła się za to w myślach; wypukłość była niewielka, ale dostrzegalna, gdy rozbierała się do bielizny. I, Merlinie, miała coraz mniej czasu na decyzję.
Co za szczęście, że Harland pilnie jej potrzebował i mogła odłożyć tę myśl na kolejny wieczór.
Pojawiła się prędko, zdyszana i zirytowana, gdy napotkała go całego, zdrowego i ewidentnie zadowolonego z siebie. Nie miała czasu nawet zadać zbyt wielu pytań, z zaciśniętych ust wymknęło się zaledwie jedno:
- Gotowa na co?
A potem gdy instynktownie schwyciła go za rękę, złapała przedmiot, który podsunął... cóż, wówczas zaczęła się jedna z najbardziej nieoczekiwanych i nieprzewidywalnych przygód jej życia.
Zaczęło się od awantury, więcej niż jednej - czy ty sobie wyobrażasz, że nie mam żadnych planów, obowiązków, znajomych? - które kończyły się od kłucia w podbrzuszu prowokującego ją do ucieczki i zamykania się w łazience - nie wyjdę, zostaw mnie w spokoju! - przez ponurą akceptację faktu, że była to bodaj kolejna ponura okazja do tego, by przysłużyć się rodowi, który ją wyklął - mogłeś mi o tym napisać, przynajmniej bym się spakowała. Przecież bym ci nie odmówiła, kretynie! Mam nadzieję, że spakowałeś dla mnie szampon, odżywkę i olejek do ciała? - aż po przytulanie się do niego ciasno w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewał i równie prędkie ucieczki do istotnych spraw.
Niewiele mogła mu pomóc z negocjacjami w sprawach jakiejś cholernej wełny. Wikunie były małymi, paskudnymi złośliwcami, które gryzły ją, gdy zbliżyła się do nich zbyt blisko, więc w czasie przechadzek po pastwiskach tkwiła tylko w bezpiecznej odległości, krzyżując ze zniecierpliwieniem ramiona i czekając aż Harland przestanie się nimi zachwycać. Pilnowała, żeby jadł i pił coś więcej niż ichniejszy alkohol - pisco - uśmiechała się do właścicieli hodowli mówiących w językach, których nie znała i powstrzymywała Harly'ego przed gadaniem głupot w chwilach, gdy przesadzał z wylewaniem za kołnierz. Nie czuła się w tej roli dobrze, po prawdzie - była wkurwiona. Było coś cholernie smutnego i nieprzyjemnego w byciu jedyną trzeźwą osobą w towarzystwie. Walczyła z pokusą więcej niż raz, zdarzyło się nawet, że prawie uniosła szklankę do ust nim Harland zgromił ją spojrzeniem. Kopnęła go wówczas pod stołem, wcale nie markując twardego obcasa wysokich butów.
Kiedy wieczorem wracali do pokoju zmuszała go do mycia zębów, rozbierała go, ocierała mu czoło i kładła do łóżka - po części z przywiązania, które trwało latami, ale głównie dlatego, że nie miała już przy sobie żadnych pierdolonych pieniędzy, bo nie została wcześniej ostrzeżona, że powinna zabrać więcej niż tyle, ile zazwyczaj nosiła w torbie przy pasie.
Prędzej czy później pewnie znalazłaby sposób na to, żeby samodzielnie wrócić do Anglii. Odgrażała mu się tym nawet gdy spał, nie mając szansy usłyszeć ani słowa. Potem jednak wzdychała ciężko i wciskała się na drugą stronę łóżka, zagarniając cały szorstki koc i trzy czwarte materaca dla siebie. Nudne spotkania i rozmowy o wełnie, garniturach i sukienkach byłaby jeszcze w stanie znieść, pewnie nawet przełknęłaby fakt, że musiała pić sok grejfrutowy, gdy Harland bawił się w najlepsze, ale jedno było nie do wytrzymania.
To cholerne, pieprzone gorąco. I komary.
Na domiar złego Harly nalegał, by zobaczyli jakąś górę, o której pierwszy raz słyszała. Zgodziła się tylko dlatego, że wkrótce mieli wrócić do domu. Stawiając krok za krokiem na niepewnym gruncie, zdyszana, spocona i zła jak osa zastanawiała się, czy jej zaklęcia w prosektorium wytrzymały ten czas, gdy jej nie było. Mimo tego, że miała słabszą kondycję, blizny na nogach i była w czwartym pieprzonym miesiącu ciąży Harland i tak szedł kilka kroków za nią. Być może niosła ją siła czystej determinacji. Może chciała już wleźć na tę górę i z niej zejść. Pomyślała o tym, że będzie tam czekać na niego na szczycie i kiedy przyjdzie, oczekując gratulacji i pocałunku to zamiast tego strzeli mu w pysk. To poprawiło jej humor i przywołało uśmiech na zarumienioną twarz.
Uśmiech, który zaraz zgasł.
Słysząc pytanie odwróciła się z dłońmi podpartymi na biodrach i zgromiła go spojrzeniem z tych kilku stóp wyżej.
- A skąd... mam wiedzieć?... - Ledwo mogła złapać oddech, to musiało mieć jakiś związek z powietrzem. W podbrzuszu ją zakłuło, ale skrzywiła się tylko i powstrzymała instynkt oparcia tam ręki. - Będzie padać - stwierdziła oczywistość, spoglądając na kłębiące się chmury za ich głowami. Zacisnęła zęby i powstrzymała zupełnie absurdalną chęć na płacz. Pieprzony dzieciak i jego pieprzona histeria. - To był twój pomysł... a zresztą - Westchnęła i przysiadła na najbliższym większym kamieniu, wyciągając długie nogi ze stęknięciem ulgi. Potem płomiennym wzrokiem oceniła jego wysoką sylwetkę, wilgotną koszulę apetycznie przyklejoną do ciała. - Jestem już tak słaba... - powiedziała cicho z niewielkim uśmieszkiem i fałszywą słodyczą. - Co za szczęście, że zaprosił mnie tu mój silny, odważny, przystojny kuzyn... Z pewnością nie będziesz miał nic przeciw wzięciu mnie na ręce, prawda? - Przechyliła głowę z zaczepnym rozbawieniem.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W zasadzie była jedna rzecz, która dosłownie ciągnęła mnie w górę; wspaniałe widoki roztaczające się tuż przed moimi oczami, gdy Elvira wydarła do przodu, postanawiając torować nam drogę. Pośród sapnięć i łapczywego łapania oddechu było to coś, na czym starałem się za wszelką cenę skupić, krok na krokiem pokonując kolejne przewyższenia.
- Właściwie to całe Machu Picchu wygląda na mocno przesadzone – powiedziałem i rozejrzałem się dookoła. Widok – tym razem gór – był przepiękny, całkowicie przecząc moim słowom i to w zasadzie druga rzecz która sprawiała, że jakimś cudem piąłem się po kamiennej ścieżce. Skaliste wierzchołki i zielone połacie grani ciągnęły się dookoła, przyciągając spojrzenia i uświadamiając, jak marny jest człowiek wobec natury; nawet jako czarodziej odczuwałem respekt wobec cudu stworzenia. - Trochę kamieni... jakieś tam gruzowisko... Miało tu emanować starożytną magią i boskością, a emanuje tylko duchotą. Może lepiej będzie jednak zawrócić - zerknąłem na Elvirę, próbując się wymigać od dalszej wędrówki, ale pod wpływem jej spojrzenia zapragnąłem nagle wtopić się w otoczenie. Odkąd świstoklik wypluł nas w Cusco, dawała mi bardzo wyraźne sygnały, co sądzi o moim pomyśle i nagłym wyjeździe. Co prawda potrafiła mnie zaskoczyć nagłymi czułościami, przytuleniem, muśnięciem dłoni, ale jako doświadczony uzdrowiciel widziałem w tym raczej działanie jej hormonów wywołanych błogosławionym stanem niż faktyczną chęć wybaczenia mi mojego występku. Z drugiej strony to co planowałem, a co odkładałem z godziny na godzinę, powinno jej w zupełności zrekompensować całą tą wyprawę i konieczność chodzenia w jednej szacie.
- Och, no dobrze, przepraszam – stęknąłem. - Nie sądziłem, że tu jest tak wysoko! W Anglii nie mamy tak wielkich gór, jasne? Każdy może się pomylić. - Burczałem jak za naszych nastoletnich lat, gdy w szkole narzekałem jej na niesprawiedliwość profesorów. Kopnąłem jakiś kamyk stojący mi na drodze, który potoczył się w dół po zboczu; dopiero po chwili przyszło mi na myśl, że właśnie tak zaczynają się lawiny, które niszczą indiańskie wioski. - Jestem uzdrowicielem, nie kartografem – mruknąłem jeszcze przepraszająco, przysiadając obok niej i wyciągając butelkę z wodą. Odkręciłem ją i podałem Elvirze, samemu spoglądając w górę na pnącą się ścieżkę. Dałbym radę, nie różniłem się od innych mężczyzn, którzy podrażnieni na punkcie swojej męskiej siły dokonywali rzeczy niemożliwych. Wniósłbym ją tam dziesięć razy, gdyby tego ode mnie zażądała, nawet jeśli miałbym się czołgać jak jakiś robak.
Wokół nie było żywego ducha, jeśli nie liczyć górskich zwierząt, które kryły się w niższych partiach stoków. Wczesna pora nie skłaniała do licznych wędrówek, a mugole woleli te swoje autobusy, które dowoziły ich prawie na sam szczyt. Nie miałem najmniej ochoty spotykać ich na swojej drodze, dlatego wybrałem ścieżkę, które prowadziła do mniej znanej części starożytnego kompleksu. Tej, która poświęcona była magii i w której wciąż działały potężne czary chroniące i maskujące. Brakowało nam naprawdę niewiele.
- Odpocznijmy tu chwilę, nigdzie się nam nie śpieszy. - Zsunąłem się z kamienia i usiadłem po turecku przed Elvirą, mając za sobą może metrowy kawałek zieleni, za którym kryła się spadająca w dół przepaść. Oparłem sobie jej stopy o kolana, nie zwracając uwagi na to, że zakurzone podeszwy butów mocno brudzą i powiodłem dłońmi po łydkach, naciskając delikatnie na zmęczone po wspinaczce mięśnie. - Obiecuję, że po powrocie na dół wszystko ci wynagrodzę. Możemy pójść na miasto, gdy tylko wrócę z portu. - Wieczorem miał wypłynąć pierwszy transport wełny i chciałem być na przystani, aby osobiście tego doglądać; oczywiście na nic nie miałem już wpływu, pieniądze zmieniły właściciela, umowy zostały podpisane, statki wynajęte i teraz wszystko zależało wyłącznie od pogody. Moja rola była skończona, ale w jakimś stopniu nadal czułem się odpowiedzialny, aby mieć baczenie na wszystko... przynajmniej póki statek nie zniknie z mojego pola widzenia.
- Tylko ty i ja, żadnych interesów, żadnych obowiązków, chwila beztroski z dala od Anglii. - Kusiłem, naciskając palcami coraz mocniej, szukając opuszkami zbitych mięśni, którym mógłbym przynieść odrobinę ulgi. Byłem ostrożny tak bardzo, jak to tylko możliwe, wodząc po nierównej strukturze skóry, z każdym kolejnym ruchem wzbudzając w sobie ogromny podziw do tego, co przeżyła. - Albo możemy też zostać w domu i odespać całą tę wyprawę – zaśmiałem się, sunąc dłońmi w górę, ku kolanom, spoglądając z dołu na siedzącą kobietę i po raz kolejny doceniając ogromne szczęście z tego, że była tu ze mną. Że była ze mną w ogóle i mimo wszystko. Moje wsparcie i opoka przez tyle trudnych lat, mimo że wielokrotnie dawałem jej powody to irytacji i złości. - Dziękuję, że jesteś – wyrwało mi się, zanim zdążyłem pomyśleć i nieco speszony odwróciłem wzrok, wodząc nim po roztaczającym się dookoła krajobrazie. Przerwałem wędrówkę dłońmi i wstałem, otrzepując spodnie, aby zająć czymkolwiek ręce i nie patrzeć w jej stronę. W tym sentymentalnym, uczuciowym nastroju mógłbym powiedzieć zbyt wiele.
- Właściwie to całe Machu Picchu wygląda na mocno przesadzone – powiedziałem i rozejrzałem się dookoła. Widok – tym razem gór – był przepiękny, całkowicie przecząc moim słowom i to w zasadzie druga rzecz która sprawiała, że jakimś cudem piąłem się po kamiennej ścieżce. Skaliste wierzchołki i zielone połacie grani ciągnęły się dookoła, przyciągając spojrzenia i uświadamiając, jak marny jest człowiek wobec natury; nawet jako czarodziej odczuwałem respekt wobec cudu stworzenia. - Trochę kamieni... jakieś tam gruzowisko... Miało tu emanować starożytną magią i boskością, a emanuje tylko duchotą. Może lepiej będzie jednak zawrócić - zerknąłem na Elvirę, próbując się wymigać od dalszej wędrówki, ale pod wpływem jej spojrzenia zapragnąłem nagle wtopić się w otoczenie. Odkąd świstoklik wypluł nas w Cusco, dawała mi bardzo wyraźne sygnały, co sądzi o moim pomyśle i nagłym wyjeździe. Co prawda potrafiła mnie zaskoczyć nagłymi czułościami, przytuleniem, muśnięciem dłoni, ale jako doświadczony uzdrowiciel widziałem w tym raczej działanie jej hormonów wywołanych błogosławionym stanem niż faktyczną chęć wybaczenia mi mojego występku. Z drugiej strony to co planowałem, a co odkładałem z godziny na godzinę, powinno jej w zupełności zrekompensować całą tą wyprawę i konieczność chodzenia w jednej szacie.
- Och, no dobrze, przepraszam – stęknąłem. - Nie sądziłem, że tu jest tak wysoko! W Anglii nie mamy tak wielkich gór, jasne? Każdy może się pomylić. - Burczałem jak za naszych nastoletnich lat, gdy w szkole narzekałem jej na niesprawiedliwość profesorów. Kopnąłem jakiś kamyk stojący mi na drodze, który potoczył się w dół po zboczu; dopiero po chwili przyszło mi na myśl, że właśnie tak zaczynają się lawiny, które niszczą indiańskie wioski. - Jestem uzdrowicielem, nie kartografem – mruknąłem jeszcze przepraszająco, przysiadając obok niej i wyciągając butelkę z wodą. Odkręciłem ją i podałem Elvirze, samemu spoglądając w górę na pnącą się ścieżkę. Dałbym radę, nie różniłem się od innych mężczyzn, którzy podrażnieni na punkcie swojej męskiej siły dokonywali rzeczy niemożliwych. Wniósłbym ją tam dziesięć razy, gdyby tego ode mnie zażądała, nawet jeśli miałbym się czołgać jak jakiś robak.
Wokół nie było żywego ducha, jeśli nie liczyć górskich zwierząt, które kryły się w niższych partiach stoków. Wczesna pora nie skłaniała do licznych wędrówek, a mugole woleli te swoje autobusy, które dowoziły ich prawie na sam szczyt. Nie miałem najmniej ochoty spotykać ich na swojej drodze, dlatego wybrałem ścieżkę, które prowadziła do mniej znanej części starożytnego kompleksu. Tej, która poświęcona była magii i w której wciąż działały potężne czary chroniące i maskujące. Brakowało nam naprawdę niewiele.
- Odpocznijmy tu chwilę, nigdzie się nam nie śpieszy. - Zsunąłem się z kamienia i usiadłem po turecku przed Elvirą, mając za sobą może metrowy kawałek zieleni, za którym kryła się spadająca w dół przepaść. Oparłem sobie jej stopy o kolana, nie zwracając uwagi na to, że zakurzone podeszwy butów mocno brudzą i powiodłem dłońmi po łydkach, naciskając delikatnie na zmęczone po wspinaczce mięśnie. - Obiecuję, że po powrocie na dół wszystko ci wynagrodzę. Możemy pójść na miasto, gdy tylko wrócę z portu. - Wieczorem miał wypłynąć pierwszy transport wełny i chciałem być na przystani, aby osobiście tego doglądać; oczywiście na nic nie miałem już wpływu, pieniądze zmieniły właściciela, umowy zostały podpisane, statki wynajęte i teraz wszystko zależało wyłącznie od pogody. Moja rola była skończona, ale w jakimś stopniu nadal czułem się odpowiedzialny, aby mieć baczenie na wszystko... przynajmniej póki statek nie zniknie z mojego pola widzenia.
- Tylko ty i ja, żadnych interesów, żadnych obowiązków, chwila beztroski z dala od Anglii. - Kusiłem, naciskając palcami coraz mocniej, szukając opuszkami zbitych mięśni, którym mógłbym przynieść odrobinę ulgi. Byłem ostrożny tak bardzo, jak to tylko możliwe, wodząc po nierównej strukturze skóry, z każdym kolejnym ruchem wzbudzając w sobie ogromny podziw do tego, co przeżyła. - Albo możemy też zostać w domu i odespać całą tę wyprawę – zaśmiałem się, sunąc dłońmi w górę, ku kolanom, spoglądając z dołu na siedzącą kobietę i po raz kolejny doceniając ogromne szczęście z tego, że była tu ze mną. Że była ze mną w ogóle i mimo wszystko. Moje wsparcie i opoka przez tyle trudnych lat, mimo że wielokrotnie dawałem jej powody to irytacji i złości. - Dziękuję, że jesteś – wyrwało mi się, zanim zdążyłem pomyśleć i nieco speszony odwróciłem wzrok, wodząc nim po roztaczającym się dookoła krajobrazie. Przerwałem wędrówkę dłońmi i wstałem, otrzepując spodnie, aby zająć czymkolwiek ręce i nie patrzeć w jej stronę. W tym sentymentalnym, uczuciowym nastroju mógłbym powiedzieć zbyt wiele.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie zamierzała się poddawać choć wszystkie zaopatrywane w krew organy w jej ciele krzyczały, by położyła się na grani i już więcej nie wstawała; najciężej było w płucach, bo czuła się tak jakby potrzebowała kaszleć, a nie miała czym, ciążył jej też brzuch, który - choć tylko nieznacznie uwypuklony - zdał się nagle wypełniony toną kamieni. Znała to uczucie dokładnie, padła kiedyś ofiarą podobnej czarnomagicznej klątwy. Gdyby wiedziała wcześniej, że ciąża będzie taką torturą... pobladła i zacisnęła pięści przy bokach.
Wiedziała.
Oczywiście, że wiedziała.
- Chcesz mi powiedzieć... że weszłam tutaj całą tę drogę po to, żeby zatrzymać się przed samym szczytem? - wydyszała, gdy usiadła już, upiła łyk zaoferowanej wody i zwilżyła nią nieco ręce po to, żeby złośliwie położyć Harlandowi lodowatą dłoń na szyi. - Jest ładnie - stwierdziła w końcu, po tym jak już wyśmiała się w reakcji na wyraz twarzy kuzyna i zamiast tego powiodła wzrokiem po pozostałych w dolinie wioskach. Oślepiało ją słońce, pot spływał po plecach i była pewna, że nie będzie w stanie ruszać nogami bez bólu przez najbliższe parę dni, ale gdyby się tak nad tym zatrzymać i pomyśleć, istotnie był to pierwszy raz, gdy miała okazję zobaczyć cokolwiek innego niż Anglię. Matka byłaby zachwycona. Maria pewnie też. - Byłoby ładniej, gdyby nie wszędobylscy mugole i zakaz wyciągania różdżek na widoku w Cuzco... ale tu jest spokojnie. - Obrali bardziej odosobniony szlak, trudniejszy, bo Harland uznał, że na pewno sobie poradzą.
Sądząc po tonie jego głosu i desperackiej gestykulacji dochodziło do niego jak dalece się przeliczył. Miała chęć mu wytknąć, że najpewniej nigdy nie wszedł nawet na Ben Nevis, a co dopiero na dwutysięczniki na obcych kontynentach, ale odpuściła sobie i poklepała miękką trawę obok swojego kamienia, żeby usiadł. Czy będą szli dalej, czy nie, potrzebowali odetchnąć. Upiła kolejny łyk wody i odgarnęła jasne kosmyki, które uwolniły się z eleganckiego upięcia na karku. Ulgą było, że odrosły na tyle, by dało się je znowu spinać klamrą.
Zmarszczyła brwi widząc jak klęka przy samej przepaści, a potem odrzuciła głowę w tył z zadowolonym pomrukiem, gdy począł łagodnie, acz z intencją wodzić dłońmi po jej twardych łydkach.
- Wiesz, że mogłabym cię teraz łatwo zrzucić w przepaść, prawda? - spytała retorycznie, z rozmarzonym uśmiechem. Tak, wystarczyłoby, że szarpnęłaby nogą i kopnęła go prosto w pierś; nie zdołałby złapać równowagi. Co jasne, nie podjęła nawet próby. - Na twoim miejscu przykładałabym więc wagę do każdego słowa. - Zmrużyła powieki i przyjrzała mu się z zastanowieniem, przygryzając spierzchniętą od wiatru wargę. - Tylko ty i ja mówisz... - Oddech na najkrótszą z chwil uwiązł jej w gardle, gdy przesunął dłonie wyżej, w okolice kolan. Cienki materiał luźnych, lnianych spodni, które musiała nosić na górskie wyprawy rozkosznie ocierał się o wełniane pończochy pod spodem... o ile jednak wolałaby czuć jego dotyk na nagiej skórze. Nawet tak szpetnej. - Chyba odpuszczę sobie wycieczkę do miasta. Dość już mam tubylców i ich śmiesznego języka. Zabierz mnie na doskonałą kolację, a potem do pokoju... i wynagrodź mi moją anielską cierpliwość - szepnęła, pozwalając słowom ulecieć z ciepłym wiatrem.
Potem zamarła, zesztywniała, mimowolnie unosząc jedną brew do góry. Podziękowanie, tak nagłe, tak dziwne, ewidentnie dla Harly'ego peszące... to nie był pierwszy raz, gdy dziękowali sobie za pierdoły, dlaczego więc tym razem było to dla niego tak wyraźnie trudniejsze?
Powinna zapewne odpowiedzieć coś podobnego, zapewnić go o tym, że nigdy nie porzuciłaby go w potrzebie... to nie byłaby całkiem prawda, ale i nie kłamstwo... ale gdy otwierała usta, słowa nie chciały opuścić gardła. Pokręciła więc tylko głową sama do siebie i schwyciła go za brodę, zmuszając do tego, by spojrzał na nią zamiast rozglądać się wokoło.
- Tak, jestem - powiedziała cicho, a potem wiedziona może frustracją, może znudzeniem, a może zwyczajnym, ludzkim pożądaniem splotła dłonie na jego karku i pochyliła się, by złożyć na jego ustach długi, ale grzeczny pocałunek. Oddychała nierówno, gdy się odsunęła, patrząc mu z bliska w oczy i z głuchą pustką w piersi zastanawiając się nad tym, czy kiedykolwiek będzie w stanie poczuć wobec niego tę samą obezwładniająco obsesyjną miłość co ta, którą czuła niegdyś wobec Drew.
Uśmiechnęła się ponuro i pocałowała go jeszcze raz, w kącik ust. Najpierw w jeden, potem w drugi.
Lepiej dla niego, żeby nie.
Dla niej też lepiej.
Potrzebowała przyjaciela, nie kolejnego mężczyzny, za którym mogłaby biec przez wieczność, wiedząc, że nigdy nie będzie należał do niej.
Wiedziała.
Oczywiście, że wiedziała.
- Chcesz mi powiedzieć... że weszłam tutaj całą tę drogę po to, żeby zatrzymać się przed samym szczytem? - wydyszała, gdy usiadła już, upiła łyk zaoferowanej wody i zwilżyła nią nieco ręce po to, żeby złośliwie położyć Harlandowi lodowatą dłoń na szyi. - Jest ładnie - stwierdziła w końcu, po tym jak już wyśmiała się w reakcji na wyraz twarzy kuzyna i zamiast tego powiodła wzrokiem po pozostałych w dolinie wioskach. Oślepiało ją słońce, pot spływał po plecach i była pewna, że nie będzie w stanie ruszać nogami bez bólu przez najbliższe parę dni, ale gdyby się tak nad tym zatrzymać i pomyśleć, istotnie był to pierwszy raz, gdy miała okazję zobaczyć cokolwiek innego niż Anglię. Matka byłaby zachwycona. Maria pewnie też. - Byłoby ładniej, gdyby nie wszędobylscy mugole i zakaz wyciągania różdżek na widoku w Cuzco... ale tu jest spokojnie. - Obrali bardziej odosobniony szlak, trudniejszy, bo Harland uznał, że na pewno sobie poradzą.
Sądząc po tonie jego głosu i desperackiej gestykulacji dochodziło do niego jak dalece się przeliczył. Miała chęć mu wytknąć, że najpewniej nigdy nie wszedł nawet na Ben Nevis, a co dopiero na dwutysięczniki na obcych kontynentach, ale odpuściła sobie i poklepała miękką trawę obok swojego kamienia, żeby usiadł. Czy będą szli dalej, czy nie, potrzebowali odetchnąć. Upiła kolejny łyk wody i odgarnęła jasne kosmyki, które uwolniły się z eleganckiego upięcia na karku. Ulgą było, że odrosły na tyle, by dało się je znowu spinać klamrą.
Zmarszczyła brwi widząc jak klęka przy samej przepaści, a potem odrzuciła głowę w tył z zadowolonym pomrukiem, gdy począł łagodnie, acz z intencją wodzić dłońmi po jej twardych łydkach.
- Wiesz, że mogłabym cię teraz łatwo zrzucić w przepaść, prawda? - spytała retorycznie, z rozmarzonym uśmiechem. Tak, wystarczyłoby, że szarpnęłaby nogą i kopnęła go prosto w pierś; nie zdołałby złapać równowagi. Co jasne, nie podjęła nawet próby. - Na twoim miejscu przykładałabym więc wagę do każdego słowa. - Zmrużyła powieki i przyjrzała mu się z zastanowieniem, przygryzając spierzchniętą od wiatru wargę. - Tylko ty i ja mówisz... - Oddech na najkrótszą z chwil uwiązł jej w gardle, gdy przesunął dłonie wyżej, w okolice kolan. Cienki materiał luźnych, lnianych spodni, które musiała nosić na górskie wyprawy rozkosznie ocierał się o wełniane pończochy pod spodem... o ile jednak wolałaby czuć jego dotyk na nagiej skórze. Nawet tak szpetnej. - Chyba odpuszczę sobie wycieczkę do miasta. Dość już mam tubylców i ich śmiesznego języka. Zabierz mnie na doskonałą kolację, a potem do pokoju... i wynagrodź mi moją anielską cierpliwość - szepnęła, pozwalając słowom ulecieć z ciepłym wiatrem.
Potem zamarła, zesztywniała, mimowolnie unosząc jedną brew do góry. Podziękowanie, tak nagłe, tak dziwne, ewidentnie dla Harly'ego peszące... to nie był pierwszy raz, gdy dziękowali sobie za pierdoły, dlaczego więc tym razem było to dla niego tak wyraźnie trudniejsze?
Powinna zapewne odpowiedzieć coś podobnego, zapewnić go o tym, że nigdy nie porzuciłaby go w potrzebie... to nie byłaby całkiem prawda, ale i nie kłamstwo... ale gdy otwierała usta, słowa nie chciały opuścić gardła. Pokręciła więc tylko głową sama do siebie i schwyciła go za brodę, zmuszając do tego, by spojrzał na nią zamiast rozglądać się wokoło.
- Tak, jestem - powiedziała cicho, a potem wiedziona może frustracją, może znudzeniem, a może zwyczajnym, ludzkim pożądaniem splotła dłonie na jego karku i pochyliła się, by złożyć na jego ustach długi, ale grzeczny pocałunek. Oddychała nierówno, gdy się odsunęła, patrząc mu z bliska w oczy i z głuchą pustką w piersi zastanawiając się nad tym, czy kiedykolwiek będzie w stanie poczuć wobec niego tę samą obezwładniająco obsesyjną miłość co ta, którą czuła niegdyś wobec Drew.
Uśmiechnęła się ponuro i pocałowała go jeszcze raz, w kącik ust. Najpierw w jeden, potem w drugi.
Lepiej dla niego, żeby nie.
Dla niej też lepiej.
Potrzebowała przyjaciela, nie kolejnego mężczyzny, za którym mogłaby biec przez wieczność, wiedząc, że nigdy nie będzie należał do niej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Chyba miałem lęk wysokości; to dziwne uczucie zawrotów głowy, ciężkiego, niemal łapczywego oddechu, gwałtownie przyśpieszonego bicia serca musiało być właśnie tym i niczym innym. Nieznane i obce wytrąciło mnie na moment z równowagi; zaskakujące, że odczułem je dopiero teraz, siedząc obok Elviry i wykrzywiając twarz w grymasie, gdy próbowała mnie zamrozić, a nie wcześniej, gdy balansowałem nad przepaścią. Nawet później, gdy metr dzielił mnie od urwiska, a urocza groźba mojej kuzynki zawisła w powietrzu, nie odczuwałem już żadnego strachu.
- Jakbyś nie wiedziała, że dla ciebie sam bym tam wskoczył – prychnąłem, nie przerywając powolnego masażu jej nóg. Może odrobinę przesadzałem z tym skakaniem, ale musiałem ją zapewnić o tym, jak wiele potrafiłbym dla niej zrobić. Kiedyś było to dla nas dwojga oczywiste; granica tego, na co gotowi byliśmy się poważyć, przebiegała bardzo płynnie, wytyczana moim małżeństwem, lecz dzisiaj? Gdy nie istniały praktycznie żadne inne przeszkody? Nie byłem pewien, czy powinniśmy wytyczyć tę granicę od nowa, czy zupełnie z nią zerwać. Skok w nieznane wcale nie wydawał się dziecięcą ułudą, która nigdy się nie spełni; tutaj, w Peru, gotów byłem wzniecić bunt przed każdą próbą wciskania nas w fałszywe ramy tego, co wypada, a co nie wypada. Tutaj byliśmy na swój sposób wolni, a ja czułem, że mógłbym bez wahania oddać swoją wolność Elvirze.
- Och, zgłodniałaś? - zapytałem niewinnym głosem, wędrując mniej niewinnymi dłońmi w górę jej ciała. Przeszkadzały mi te wszystkie warstwy materiału, ale i tak nie miało to żadnego znaczenia, gdy patrzyłem na wyraz jej twarzy i wsłuchiwałem się w oddech, kiedy moje dłonie nieśpiesznie forsowały się przez kolejne centymetry spodni, zatrzymując się w końcu na udach. Przez moment rozważałem ciąg dalszy, oczami wyobraźni widziałem, jak zdejmuję z niej ten zupełnie niepotrzebny stos ubrań i odnajdujemy swój własny szczyt, ale fantazja ta szybko się rozmyła, wyparta przez wrodzoną cierpliwość... i obietnicę wynagrodzenia Elvirze wszelkich niedogodności. Tak, to było warte poczekania. - Cokolwiek sobie pani zażyczy, lady Parkinson – mruknąłem, wracając dłońmi do kolan i niżej, na łydki, powoli żegnając się z możliwością ich dotykania. Czekała nas podróż w górę; mnie najwyraźniej z dodatkowym obciążeniem.
- Posłuchaj... – nie dane mi było jednak dokończyć swojej myśli, swojego wytłumaczenia tych nagłych słów, które chwilę wcześniej wyrwały mi się z gardła niejako wbrew mojej woli, bo już mnie całowała, całkowicie odbierając szanse i chęci na choćby słowo wyjaśnienia. Moje speszenie wyparowało w jednej chwili; nie był to pocałunek, do jakich mnie przyzwyczaiła przez ostatni miesiąc, wyciskany z drapieżnością języka i zębów, lecz miał w sobie zaskakującą czułość, o którą prędzej podejrzewałbym siebie, niż tę kobietę będącą czystą siłą. Mimo to poczułem go całym sobą, jakby dotyk jej ust docierał do każdej komórki mojego ciała. W tym górskim powietrzu zdecydowanie było za mało tlenu, bo nagle nie mogłem oddychać.
Złapałem ją za ramiona i gdy tylko się odsunęła, na powrót przyciągnąłem do siebie, zupełnie zapominając o przepaści za moimi plecami. Pochyliłem lekko głowę, aż nasze czoła się zetknęły i z zamkniętymi oczami po prostu stałem, odliczając kolejne sekundy ciszy między nami, wypalając sobie w pamięci ślad tego pocałunku. Przesunąłem dłoń na jej kark i wyżej, niszcząc misterną fryzurę, którą ułożyła, po czym uśmiechnąłem się ledwie dostrzegalnie i otworzyłem oczy, spoglądając na Elvirę bez najmniejszego poczucia winy, za to wzrokiem pełnym zadowolenia, gdy wplątałem palce w jej włosy.
- Albo nie – powiodłem drugą dłonią po jej ramieniu, odnajdując jej dłoń i lekko ją ściskając. Uniosłem ją w górę i zarzuciłem sobie na szyję; na miejsce, w którym powinna spoczywać, bo pasowała tam idealnie. - Powiem ci, gdy wejdziemy na szczyt – przygryzłem jej wargę; delikatnie i zaczepnie, jakby drocząc się z jej ustami, które wyraźnie chciały więcej – ja bardzo chciałem więcej - i bez ostrzeżenia złapałem ją mocno w talii i pod kolanami, jednym gwałtownym ruchem podnosząc ją z ziemi. Zrobiłem na próbę krok, potem drugi i trzeci, skupiając się nie na dodatkowym ciężarze, lecz odnajdywaniu oparcia dla nóg. Czułem jej oddech na szyi, a ona musiała czuć bicie mojego serca, gdy pokonywałem kolejne metry na kamiennej ścieżce. Wkrótce przestałem liczyć kroki i odległość; pchała mnie naprzód świadomość, że na szczycie czeka coś więcej niż starożytne miasto.
Zatrzymałem się dopiero, gdy szlak z usypanego drobnymi kamieniami zamienił się w trawiaste zbocze, a tuż za nim roztaczał się widok na wykute w skale budynki. Postawiłem Elvirę na ziemi, nie wypowiadając ani jednego słowa – i wcale nie dlatego, że nagle dotarło do mnie, jaki jestem wykończony i że moje płuca ledwie pracują – za to wpatrując się oniemiały w krajobraz, który ukazał się naszym oczom. Nagle zrozumiałem, skąd te wszystkie zachwyty.
- Będzie idealnie – szepnąłem sam do siebie, wypowiadając – znowu! - na głos myśli, które powinny pozostać niewypowiedziane. Mimo to uśmiechnąłem się szeroko i odwróciłem do kuzynki, obejmując ją w talii i przytulając się do jej boku. Chciałem poczuć, że jest tu ze mną, blisko i że mam się z kim dzielić swoim życiem. - Wiesz, że jestem absurdalnym romantykiem, Elviro? - zapytałem, wpatrując się w miasto pod nami. - Nieuleczalnym sentymentalistą, którego zachwycają właśnie takie rzeczy – westchnąłem, ale nie było w tym westchnieniu żalu nad swoim losem. Już dawno przyzwyczaiłem się, że pod względem wrażliwości znacznie odbiegam od męskiego kultu bycia twardym i nieprzejednanym. - Chciałbym, żebyś mi towarzyszyła w takich chwilach jak najczęściej. Nie chcę ich dzielić z nikim innym – przełknąłem ślinę, wciąż nie patrząc w stronę stojącej obok kobiety, za to mocniej ściskając palce dłoni, które trzymałem na jej biodrze. Byłem pewien, że gdybym teraz na nią spojrzał, wyczytałaby ze mnie kompletnie wszystko; każde uczucie, jakie się we mnie kotłowało, a na to nie mogłem pozwolić.
- Jakbyś nie wiedziała, że dla ciebie sam bym tam wskoczył – prychnąłem, nie przerywając powolnego masażu jej nóg. Może odrobinę przesadzałem z tym skakaniem, ale musiałem ją zapewnić o tym, jak wiele potrafiłbym dla niej zrobić. Kiedyś było to dla nas dwojga oczywiste; granica tego, na co gotowi byliśmy się poważyć, przebiegała bardzo płynnie, wytyczana moim małżeństwem, lecz dzisiaj? Gdy nie istniały praktycznie żadne inne przeszkody? Nie byłem pewien, czy powinniśmy wytyczyć tę granicę od nowa, czy zupełnie z nią zerwać. Skok w nieznane wcale nie wydawał się dziecięcą ułudą, która nigdy się nie spełni; tutaj, w Peru, gotów byłem wzniecić bunt przed każdą próbą wciskania nas w fałszywe ramy tego, co wypada, a co nie wypada. Tutaj byliśmy na swój sposób wolni, a ja czułem, że mógłbym bez wahania oddać swoją wolność Elvirze.
- Och, zgłodniałaś? - zapytałem niewinnym głosem, wędrując mniej niewinnymi dłońmi w górę jej ciała. Przeszkadzały mi te wszystkie warstwy materiału, ale i tak nie miało to żadnego znaczenia, gdy patrzyłem na wyraz jej twarzy i wsłuchiwałem się w oddech, kiedy moje dłonie nieśpiesznie forsowały się przez kolejne centymetry spodni, zatrzymując się w końcu na udach. Przez moment rozważałem ciąg dalszy, oczami wyobraźni widziałem, jak zdejmuję z niej ten zupełnie niepotrzebny stos ubrań i odnajdujemy swój własny szczyt, ale fantazja ta szybko się rozmyła, wyparta przez wrodzoną cierpliwość... i obietnicę wynagrodzenia Elvirze wszelkich niedogodności. Tak, to było warte poczekania. - Cokolwiek sobie pani zażyczy, lady Parkinson – mruknąłem, wracając dłońmi do kolan i niżej, na łydki, powoli żegnając się z możliwością ich dotykania. Czekała nas podróż w górę; mnie najwyraźniej z dodatkowym obciążeniem.
- Posłuchaj... – nie dane mi było jednak dokończyć swojej myśli, swojego wytłumaczenia tych nagłych słów, które chwilę wcześniej wyrwały mi się z gardła niejako wbrew mojej woli, bo już mnie całowała, całkowicie odbierając szanse i chęci na choćby słowo wyjaśnienia. Moje speszenie wyparowało w jednej chwili; nie był to pocałunek, do jakich mnie przyzwyczaiła przez ostatni miesiąc, wyciskany z drapieżnością języka i zębów, lecz miał w sobie zaskakującą czułość, o którą prędzej podejrzewałbym siebie, niż tę kobietę będącą czystą siłą. Mimo to poczułem go całym sobą, jakby dotyk jej ust docierał do każdej komórki mojego ciała. W tym górskim powietrzu zdecydowanie było za mało tlenu, bo nagle nie mogłem oddychać.
Złapałem ją za ramiona i gdy tylko się odsunęła, na powrót przyciągnąłem do siebie, zupełnie zapominając o przepaści za moimi plecami. Pochyliłem lekko głowę, aż nasze czoła się zetknęły i z zamkniętymi oczami po prostu stałem, odliczając kolejne sekundy ciszy między nami, wypalając sobie w pamięci ślad tego pocałunku. Przesunąłem dłoń na jej kark i wyżej, niszcząc misterną fryzurę, którą ułożyła, po czym uśmiechnąłem się ledwie dostrzegalnie i otworzyłem oczy, spoglądając na Elvirę bez najmniejszego poczucia winy, za to wzrokiem pełnym zadowolenia, gdy wplątałem palce w jej włosy.
- Albo nie – powiodłem drugą dłonią po jej ramieniu, odnajdując jej dłoń i lekko ją ściskając. Uniosłem ją w górę i zarzuciłem sobie na szyję; na miejsce, w którym powinna spoczywać, bo pasowała tam idealnie. - Powiem ci, gdy wejdziemy na szczyt – przygryzłem jej wargę; delikatnie i zaczepnie, jakby drocząc się z jej ustami, które wyraźnie chciały więcej – ja bardzo chciałem więcej - i bez ostrzeżenia złapałem ją mocno w talii i pod kolanami, jednym gwałtownym ruchem podnosząc ją z ziemi. Zrobiłem na próbę krok, potem drugi i trzeci, skupiając się nie na dodatkowym ciężarze, lecz odnajdywaniu oparcia dla nóg. Czułem jej oddech na szyi, a ona musiała czuć bicie mojego serca, gdy pokonywałem kolejne metry na kamiennej ścieżce. Wkrótce przestałem liczyć kroki i odległość; pchała mnie naprzód świadomość, że na szczycie czeka coś więcej niż starożytne miasto.
Zatrzymałem się dopiero, gdy szlak z usypanego drobnymi kamieniami zamienił się w trawiaste zbocze, a tuż za nim roztaczał się widok na wykute w skale budynki. Postawiłem Elvirę na ziemi, nie wypowiadając ani jednego słowa – i wcale nie dlatego, że nagle dotarło do mnie, jaki jestem wykończony i że moje płuca ledwie pracują – za to wpatrując się oniemiały w krajobraz, który ukazał się naszym oczom. Nagle zrozumiałem, skąd te wszystkie zachwyty.
- Będzie idealnie – szepnąłem sam do siebie, wypowiadając – znowu! - na głos myśli, które powinny pozostać niewypowiedziane. Mimo to uśmiechnąłem się szeroko i odwróciłem do kuzynki, obejmując ją w talii i przytulając się do jej boku. Chciałem poczuć, że jest tu ze mną, blisko i że mam się z kim dzielić swoim życiem. - Wiesz, że jestem absurdalnym romantykiem, Elviro? - zapytałem, wpatrując się w miasto pod nami. - Nieuleczalnym sentymentalistą, którego zachwycają właśnie takie rzeczy – westchnąłem, ale nie było w tym westchnieniu żalu nad swoim losem. Już dawno przyzwyczaiłem się, że pod względem wrażliwości znacznie odbiegam od męskiego kultu bycia twardym i nieprzejednanym. - Chciałbym, żebyś mi towarzyszyła w takich chwilach jak najczęściej. Nie chcę ich dzielić z nikim innym – przełknąłem ślinę, wciąż nie patrząc w stronę stojącej obok kobiety, za to mocniej ściskając palce dłoni, które trzymałem na jej biodrze. Byłem pewien, że gdybym teraz na nią spojrzał, wyczytałaby ze mnie kompletnie wszystko; każde uczucie, jakie się we mnie kotłowało, a na to nie mogłem pozwolić.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żachnęła się i zaśmiała chrapliwie, nerwowo, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, gdy wyskoczył z tą jakże odważną... deklaracją. Harland zawsze miał skłonności do dramatyzmu, lubił używać kwiecistych słów, obietnic, przyrzeczeń, a najprzyjemniej rozmawiało się z nim, gdy czuł się zupełnie swobodnie i nie hamował ani bogatej gestykulacji ani niekończącego się potoku historii. Kiedy byli młodsi częściej milczała niż mówiła, kładąc mu głowę na kolanach i pozwalając mu produkować się do znudzenia, ale chociaż i wtedy i dzisiaj preferowała ciszę, głos Harlanda nigdy jej nie frustrował, bo kojarzył jej się z bezpieczeństwem, z uznaniem, z pożądaniem i szacunkiem, na które nie mogła liczyć nigdzie indziej, nie w takim stopniu. Harly - kuzyn, pierwszy nieśmiały kochanek - naprawdę chciał ją taką jaka była, więc ona odwdzięczała mu się tym samym; tylko z nim była tak cierpliwa, tak wyrozumiała, tak... spokojna. Nawet kiedy ją rozwścieczał, to nigdy nie był szczyt jej okrucieństwa. Nigdy nie chciała zrobić mu krzywdy; nie była pewna, czy byłaby w stanie powiedzieć to o którejkolwiek innej ważnej dla niej osobie.
Był dla niej... ważny. To była gnieżdżąca się boleśnie świadomość, którą łatwiej było ignorować i zepchnąć na półkę spraw nieistotnych, gdy miał żonę, pierwsze dziecko, swoje życie. Teraz ona była sama i wzgardzona, on był sam i zaciągnął ją do cholernego Peru tylko po to, by mu towarzyszyła i nie wiedziała w jaki sposób powinna odpowiedzieć na jego słodkie słówka.
Czy powinna przyjąć to jako niegroźną gierkę, zwyczajną troskę i bliskość, którą przejawiali wobec siebie tylko i wyłącznie dlatego, że nie oferował im tego nikt inny? Zapewne tak. Nie powinna dać zbić się z tropu, pozwolić na to, żeby pomyślał, że mijające lata i ciąża sprawiły, że stała się... sentymentalna. Że zaczyna zależeć jej zbyt bardzo, że ma jakieś oczekiwania.
Merlinie, cóż to by było za upokorzenie.
Zbyt długo trwała zamyślona i zarumieniona, zapatrzona gdzieś w dal, więc nie próbowała już szukać spalonej odpowiedzi na jego wyznanie. Zamiast tego pozwoliła sobie na kokieteryjne przygryzienie ust i subtelne rozszerzenie ud, kiedy to w ich kierunku zaczął błądzić dłońmi.
- Żebyś wiedział, mój... lordzie... - Ciche słowa nabierały temperatury wraz z parującym powietrzem unoszącym się nad piaszczystym zboczem. Wygięła spoczywającą na jego kolanach stopę w łuk, zgrabnie naciskając nią na jego najwrażliwsze miejsca. Potem, wyłącznie przez wzgląd na to, że nie chciała brudzić mu dalej spodni ani patrzeć jak naprawdę spada w przepaść, wycofała się i schwyciła jego palce we własne. Powinni przestać. - Jestem głodna i spragniona, więc dzisiejszego wieczoru skupisz się tylko na mnie. Tylko na tym, czego ja potrzebuję - Uciszyła jego potencjalne obiekcje gorącym, niemal czułym pocałunkiem. Pewne rzeczy, których nie chciała podkreślać na głos, pozostawały niewypowiedziane.
Choćby to, że ostatnie trzy dni to ona zajmowała się wszystkimi jego potrzebami, i nie miało to nic wspólnego z romantyzmem. Po prostu przy nim była, tak jak tego chciał, tak jak powiedział. Ta bezinteresowność wiele ją kosztowała. Sprawiała, że czuła się... wrażliwsza, słabsza. I pozwalała sobie na nią dlatego, że byli tu sami.
Sapnęła, gdy po przerwanym pocałunku na powrót przyciągnął ją do siebie. Dłoń instynktownie zacisnęła na jego ramieniu, jakby chciała powstrzymać go przed upadkiem, ale poza tym nic się nie stało. Zupełnie nic, więc nie powinna mieć wcale wrażenia, że ziemia pod jej nogami się ukruszyła. Patrzyli sobie w oczy z tak bliska, że jej źrenice rozszerzyły się mimo parzącego słońca, a w gardle zamrowiło coś obcego, coś niepokojąco przypominającego wzruszenie. W pierwszej chwili zacisnęła zęby, chciała się odsunąć, ale potem - kiedy wsunął palce w jej wilgotne włosy, niszcząc wszystko nad czym do tej pory tak ciężko pracowała - rozluźniła się z rezygnacją i przymknęła powieki. Przez kilka sekund oddychali tym samym powietrzem. Przez kilka sekund była pewna, że mogłaby zasnąć w jego ramionach.
Urwane westchnienie, wysoki, dziewczęcy dźwięk, który wyrwał się jej, gdy przygryzł jej wargę... spłoniła się z zażenowania, a potem mocniej zacisnęła palce na jego szyi, akurat w czas, gdy zdecydował się ją podnieść.
- Harland! Har... cholera, ja żartowałam! - syknęła, ale nie puściła go, nie szarpała się, wręcz przeciwnie; przycisnęła twarz do jego szyi, a potem, bez namysłu i planu, ugryzła go mocno nad żyłą szyjną, zostawiając tam ślad zębów, szybko złagodzony wilgotnym pocałunkiem. - Jesteś niemożliwy. Jesteś sukinsynem. Gnojkiem. Jesteś... Merlinie, co ja tu w ogóle robię... - mamrotała do siebie, przez całą pozostałą drogę wodząc nosem po jego szczęce, przekonana, że gdy dotrą na szczyt nic nie zostanie z jej lawendowego mydła kupionego naprędce na targu w Cuzco; że będzie pachnieć tylko nim.
Kiedy wreszcie ją odstawił zdążyła zostawić na jego szyi jeszcze dwa nowe, bledsze i mniejsze ślady. Była spocona, była mokra, zafascynowana jego siłą. A teraz... nie była pewna co skołowało ją bardziej; rozległy widok na antyczne miasto, cud, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu, czy może jej własne drżące ręce i rozpędzony do granic puls.
To Harland powinien padać na twarz, a jednak ona nie mogła złapać powietrza, więc odsunęła się dwa kroki, by nabrać dystansu i zebrać myśli. Słuchała jego kolejnych - szczerych? teatralnych? - słów z zaciśniętymi ustami i czerwonymi policzkami, zapatrzona na ruiny, z dłońmi wplecionymi we własne włosy, które szarpnięciami próbowała doprowadzić do porządku.
Zesztywniała, gdy kuzyn objął ją i przytulił, i tym razem nie zdołała zmusić się do tego, żeby po prostu zrzucić maskę, po prostu się na nim oprzeć i zaufać.
Bo jak długo...? Nie mogła się do tego przyzwyczajać, skoro jutro wracali do Anglii.
- Wiem, nie znam cię od wczoraj - odparła tak monotonnym, wypranym z ciepła głosem, że aż sama się wzdrygnęła. Wzięła głęboki oddech, rozrzedzone powietrze paliło jej struny głosowe. - To że byś chciał też wiem. Ja też wolałabym, żebyś nie obnażał serca i duszy przed nikim innym. Twoje serce jest moje. Moja dusza jest twoja - Nie miała serca do oddania, już nie. - Nie wiem tylko co to zmienia. Będziemy tak teraz uciekać raz w roku za granicę, po to żebyś mógł nosić mnie na rękach i całować, a potem w nocy zasypiać odwrócony do mnie plecami? - Przygryzła wargę.
Nie wiedziała, że Harly na nią nie patrzy, bo i ona nie patrzyła na niego. Zapatrzeni w przeciwne kierunki, stali blisko, trzymali się za dłonie spoczywające na jej ciele i chociaż jej słowa cięły ostro, nie wypuszczała jego palców, ściskając je coraz mocniej. Niema prośba, żeby został.
Nigdy nie umiała się prosić.
Był dla niej... ważny. To była gnieżdżąca się boleśnie świadomość, którą łatwiej było ignorować i zepchnąć na półkę spraw nieistotnych, gdy miał żonę, pierwsze dziecko, swoje życie. Teraz ona była sama i wzgardzona, on był sam i zaciągnął ją do cholernego Peru tylko po to, by mu towarzyszyła i nie wiedziała w jaki sposób powinna odpowiedzieć na jego słodkie słówka.
Czy powinna przyjąć to jako niegroźną gierkę, zwyczajną troskę i bliskość, którą przejawiali wobec siebie tylko i wyłącznie dlatego, że nie oferował im tego nikt inny? Zapewne tak. Nie powinna dać zbić się z tropu, pozwolić na to, żeby pomyślał, że mijające lata i ciąża sprawiły, że stała się... sentymentalna. Że zaczyna zależeć jej zbyt bardzo, że ma jakieś oczekiwania.
Merlinie, cóż to by było za upokorzenie.
Zbyt długo trwała zamyślona i zarumieniona, zapatrzona gdzieś w dal, więc nie próbowała już szukać spalonej odpowiedzi na jego wyznanie. Zamiast tego pozwoliła sobie na kokieteryjne przygryzienie ust i subtelne rozszerzenie ud, kiedy to w ich kierunku zaczął błądzić dłońmi.
- Żebyś wiedział, mój... lordzie... - Ciche słowa nabierały temperatury wraz z parującym powietrzem unoszącym się nad piaszczystym zboczem. Wygięła spoczywającą na jego kolanach stopę w łuk, zgrabnie naciskając nią na jego najwrażliwsze miejsca. Potem, wyłącznie przez wzgląd na to, że nie chciała brudzić mu dalej spodni ani patrzeć jak naprawdę spada w przepaść, wycofała się i schwyciła jego palce we własne. Powinni przestać. - Jestem głodna i spragniona, więc dzisiejszego wieczoru skupisz się tylko na mnie. Tylko na tym, czego ja potrzebuję - Uciszyła jego potencjalne obiekcje gorącym, niemal czułym pocałunkiem. Pewne rzeczy, których nie chciała podkreślać na głos, pozostawały niewypowiedziane.
Choćby to, że ostatnie trzy dni to ona zajmowała się wszystkimi jego potrzebami, i nie miało to nic wspólnego z romantyzmem. Po prostu przy nim była, tak jak tego chciał, tak jak powiedział. Ta bezinteresowność wiele ją kosztowała. Sprawiała, że czuła się... wrażliwsza, słabsza. I pozwalała sobie na nią dlatego, że byli tu sami.
Sapnęła, gdy po przerwanym pocałunku na powrót przyciągnął ją do siebie. Dłoń instynktownie zacisnęła na jego ramieniu, jakby chciała powstrzymać go przed upadkiem, ale poza tym nic się nie stało. Zupełnie nic, więc nie powinna mieć wcale wrażenia, że ziemia pod jej nogami się ukruszyła. Patrzyli sobie w oczy z tak bliska, że jej źrenice rozszerzyły się mimo parzącego słońca, a w gardle zamrowiło coś obcego, coś niepokojąco przypominającego wzruszenie. W pierwszej chwili zacisnęła zęby, chciała się odsunąć, ale potem - kiedy wsunął palce w jej wilgotne włosy, niszcząc wszystko nad czym do tej pory tak ciężko pracowała - rozluźniła się z rezygnacją i przymknęła powieki. Przez kilka sekund oddychali tym samym powietrzem. Przez kilka sekund była pewna, że mogłaby zasnąć w jego ramionach.
Urwane westchnienie, wysoki, dziewczęcy dźwięk, który wyrwał się jej, gdy przygryzł jej wargę... spłoniła się z zażenowania, a potem mocniej zacisnęła palce na jego szyi, akurat w czas, gdy zdecydował się ją podnieść.
- Harland! Har... cholera, ja żartowałam! - syknęła, ale nie puściła go, nie szarpała się, wręcz przeciwnie; przycisnęła twarz do jego szyi, a potem, bez namysłu i planu, ugryzła go mocno nad żyłą szyjną, zostawiając tam ślad zębów, szybko złagodzony wilgotnym pocałunkiem. - Jesteś niemożliwy. Jesteś sukinsynem. Gnojkiem. Jesteś... Merlinie, co ja tu w ogóle robię... - mamrotała do siebie, przez całą pozostałą drogę wodząc nosem po jego szczęce, przekonana, że gdy dotrą na szczyt nic nie zostanie z jej lawendowego mydła kupionego naprędce na targu w Cuzco; że będzie pachnieć tylko nim.
Kiedy wreszcie ją odstawił zdążyła zostawić na jego szyi jeszcze dwa nowe, bledsze i mniejsze ślady. Była spocona, była mokra, zafascynowana jego siłą. A teraz... nie była pewna co skołowało ją bardziej; rozległy widok na antyczne miasto, cud, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu, czy może jej własne drżące ręce i rozpędzony do granic puls.
To Harland powinien padać na twarz, a jednak ona nie mogła złapać powietrza, więc odsunęła się dwa kroki, by nabrać dystansu i zebrać myśli. Słuchała jego kolejnych - szczerych? teatralnych? - słów z zaciśniętymi ustami i czerwonymi policzkami, zapatrzona na ruiny, z dłońmi wplecionymi we własne włosy, które szarpnięciami próbowała doprowadzić do porządku.
Zesztywniała, gdy kuzyn objął ją i przytulił, i tym razem nie zdołała zmusić się do tego, żeby po prostu zrzucić maskę, po prostu się na nim oprzeć i zaufać.
Bo jak długo...? Nie mogła się do tego przyzwyczajać, skoro jutro wracali do Anglii.
- Wiem, nie znam cię od wczoraj - odparła tak monotonnym, wypranym z ciepła głosem, że aż sama się wzdrygnęła. Wzięła głęboki oddech, rozrzedzone powietrze paliło jej struny głosowe. - To że byś chciał też wiem. Ja też wolałabym, żebyś nie obnażał serca i duszy przed nikim innym. Twoje serce jest moje. Moja dusza jest twoja - Nie miała serca do oddania, już nie. - Nie wiem tylko co to zmienia. Będziemy tak teraz uciekać raz w roku za granicę, po to żebyś mógł nosić mnie na rękach i całować, a potem w nocy zasypiać odwrócony do mnie plecami? - Przygryzła wargę.
Nie wiedziała, że Harly na nią nie patrzy, bo i ona nie patrzyła na niego. Zapatrzeni w przeciwne kierunki, stali blisko, trzymali się za dłonie spoczywające na jej ciele i chociaż jej słowa cięły ostro, nie wypuszczała jego palców, ściskając je coraz mocniej. Niema prośba, żeby został.
Nigdy nie umiała się prosić.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Była głodna i spragniona... już samo to stanowiło zaproszenie, z którego nie mogłem nie skorzystać. Odmowa byłaby moim końcem, spopielając mnie w moim własnym pożądaniu. Prawie mu uległem, poddając się pragnieniu, gdy dotknęła mnie stopą; prawie wyciągnąłem różdżkę, gotów się teleportować do naszego mieszkania, zedrzeć z niej ubranie i wziąć to, co przez niemal piętnaście długich lat było niedostępne i zakazane. Pieprzyć ubranie, nie miałbym czasu, by ją rozbierać, zbyt długo na to czekaliśmy.
- Znasz mnie – powtórzyłem, delektując się jej słowami, jak najsłodszą delikatnością, której nie niszczył nawet kwaśny w swojej beznamiętności posmak jej głosu. Wręcz przeciwnie, ja też ją w końcu znałem, też słyszałem ten ton i wiedziałem, co on oznacza; obserwowałem w przeszłości po wielokroć jej usta wypowiadające odrzucające słowa, podczas gdy w oczach widziałem zgoła inne pragnienie. - Więc wiesz też, ile znaczą dla mnie obietnice i przysięgi. - Wiedziała, skoro to właśnie jedna z nich stała nam niegdyś na przeszkodzie. Martwa od dwóch lat, ale jej echo wciąż nad nami ciążyło. Zwróciłem twarz w stronę Elviry, zapatrzony przez moment w jej profil, w linii nosa i ust odnajdując zarys naszej rodzinnej urody, a w sylwetce – choć drażniąco krytej ubraniami – powabu i pociągającej kobiecości. Kryła się pod długimi szatami, ukrywała swoje blizny i swoją ciążę, ale nosiła też niewidoczne maski, których zdjęcie sprawiło mi niegdyś tak wiele problemów. Dotarcie do niej, sprawienie by mi zaufała, gdy byliśmy zaledwie dzieciakami... chociaż dla mnie stanowiło to pewne wyzwanie, to zdrapywanie tej skorupy było dla Elviry niebezpieczne; mogło odsłonić tę wrażliwość, którą tak skrzętnie chowała pod chłodem głosu i ostrością spojrzenia, którymi szczodrze obdarzała innych uczniów.
Byłem tym, któremu pokazywała prawdziwą siebie, dosłownie i w przenośni; sprawiła, że nigdy więcej nie potrzebowałem już czuć się wyjątkowo, nie potrzebowałem być dla kogoś jedynym w swoim rodzaju – ona mnie takim uczyniła dla siebie i to mi wystarczyło. Ani z moją żoną, ani z Miu nie oczekiwałem, że będę kimś innym niż pospolitym i zwyczajnym mężczyzną. Wymagałem szacunku i poddania, rościłem sobie prawo własności, ale zawsze byłem świadomy, że nie ma w tym żadnej wyjątkowości, że zawsze będę jednym z wielu – jak przy wenusjańskiej kurtyzanie. Nikt szczególny. Cień wśród cieni.
- Spójrz na mnie – powiedziałem spokojnie, czekając aż odwróci się w moją stronę. Czułem gorąco bijące z mojego spoconego, wymęczonego ciała, bo chociaż wspomniane przez Elvirę chmurne niebo przynosiło trochę osłony przed słońcem, nie dawało dużego ochłodzenia nawet w górach. Wiedziałem, jak muszę wyglądać po długiej wędrówce w górę, ale w tej chwili nie było to istotne. Ja, dbający o każdy detal wyglądu i stroju! - Przysięgam, że nigdy nie zasnę odwrócony do ciebie plecami, chyba że sama tego zażądasz, gdy będę już stary, brzydki i nie będziesz chciała na mnie patrzeć. Czyli zapewne nigdy. - Uśmiechnąłem się nieco przekornie, nie chcąc, aby moje słowa zabrzmiały zbyt pompatycznie. Przycisnąłem się jeszcze bliżej jej ciała, likwidując ostatnie centymetry, które psuły wizję naszej jedności tutaj, na szczycie świata.
- Twoja dusza mi nie wystarczy, Elviro. - Uniosłem wolną dłoń i przesunąłem nią po kobiecym ramieniu, docierając do aż do karku, gdzie ponownie zacząłem się bawić jej włosami, ale to też było mi za mało. Nie mogłem sobie znaleźć przy niej miejsca, wciąż czując niedosyt; byłem za daleko od jej ust, od jej skóry, za daleko od kobiety, którą kochałem. Potrzebowałem czasu, aby to zrozumieć, igrania z górską przepaścią, aby pojąć, że naprawdę mógłbym w nią dla niej skoczyć. Chciałem być bliżej, wtopić się w nią, być w niej nie tylko w ten fizyczny, pierwotny sposób, ale i zawładnąć jej myślami i fantazjami. Zrobiłem pół kroku w bok i stanąłem za jej plecami. - Chcę znacznie więcej. Twojego ciała, myśli, oddechu. Mroku i światła. Całej ciebie. - Mówiłem coraz ciszej, walcząc z pokusą zaciśnięcia dłoni na jej szyi i piersiach, pozostawienia sinego śladu mojej obecności na jej ciele, wymownego symbolu przynależności do mnie. Chwilowego znaku, póki skóra nie odzyskałaby naturalnej barwy, ale wciąż mojego. Zamiast tego powiodłem językiem po jej karku, smakując słoność potu. - Nie pozwolę, by de Montmorency cię miał. Zostaniesz moją żoną, nie jego – warknąłem tuż przy jej uchu.
Zamknąłem ją w uścisku moich ramion, w męskiej sile napierającej na jej plecy. Nie rzucałem słów na wiatr, proponując jej małżeństwo... nie, oznajmiając jej nasze małżeństwo. Chciałem, by to wiedziała, by wyczytała to w mojej pewności siebie, z jaką ją trzymałem, symbolicznie przejmując kontrolę nad jej ciałem.
- Znasz mnie – powtórzyłem, delektując się jej słowami, jak najsłodszą delikatnością, której nie niszczył nawet kwaśny w swojej beznamiętności posmak jej głosu. Wręcz przeciwnie, ja też ją w końcu znałem, też słyszałem ten ton i wiedziałem, co on oznacza; obserwowałem w przeszłości po wielokroć jej usta wypowiadające odrzucające słowa, podczas gdy w oczach widziałem zgoła inne pragnienie. - Więc wiesz też, ile znaczą dla mnie obietnice i przysięgi. - Wiedziała, skoro to właśnie jedna z nich stała nam niegdyś na przeszkodzie. Martwa od dwóch lat, ale jej echo wciąż nad nami ciążyło. Zwróciłem twarz w stronę Elviry, zapatrzony przez moment w jej profil, w linii nosa i ust odnajdując zarys naszej rodzinnej urody, a w sylwetce – choć drażniąco krytej ubraniami – powabu i pociągającej kobiecości. Kryła się pod długimi szatami, ukrywała swoje blizny i swoją ciążę, ale nosiła też niewidoczne maski, których zdjęcie sprawiło mi niegdyś tak wiele problemów. Dotarcie do niej, sprawienie by mi zaufała, gdy byliśmy zaledwie dzieciakami... chociaż dla mnie stanowiło to pewne wyzwanie, to zdrapywanie tej skorupy było dla Elviry niebezpieczne; mogło odsłonić tę wrażliwość, którą tak skrzętnie chowała pod chłodem głosu i ostrością spojrzenia, którymi szczodrze obdarzała innych uczniów.
Byłem tym, któremu pokazywała prawdziwą siebie, dosłownie i w przenośni; sprawiła, że nigdy więcej nie potrzebowałem już czuć się wyjątkowo, nie potrzebowałem być dla kogoś jedynym w swoim rodzaju – ona mnie takim uczyniła dla siebie i to mi wystarczyło. Ani z moją żoną, ani z Miu nie oczekiwałem, że będę kimś innym niż pospolitym i zwyczajnym mężczyzną. Wymagałem szacunku i poddania, rościłem sobie prawo własności, ale zawsze byłem świadomy, że nie ma w tym żadnej wyjątkowości, że zawsze będę jednym z wielu – jak przy wenusjańskiej kurtyzanie. Nikt szczególny. Cień wśród cieni.
- Spójrz na mnie – powiedziałem spokojnie, czekając aż odwróci się w moją stronę. Czułem gorąco bijące z mojego spoconego, wymęczonego ciała, bo chociaż wspomniane przez Elvirę chmurne niebo przynosiło trochę osłony przed słońcem, nie dawało dużego ochłodzenia nawet w górach. Wiedziałem, jak muszę wyglądać po długiej wędrówce w górę, ale w tej chwili nie było to istotne. Ja, dbający o każdy detal wyglądu i stroju! - Przysięgam, że nigdy nie zasnę odwrócony do ciebie plecami, chyba że sama tego zażądasz, gdy będę już stary, brzydki i nie będziesz chciała na mnie patrzeć. Czyli zapewne nigdy. - Uśmiechnąłem się nieco przekornie, nie chcąc, aby moje słowa zabrzmiały zbyt pompatycznie. Przycisnąłem się jeszcze bliżej jej ciała, likwidując ostatnie centymetry, które psuły wizję naszej jedności tutaj, na szczycie świata.
- Twoja dusza mi nie wystarczy, Elviro. - Uniosłem wolną dłoń i przesunąłem nią po kobiecym ramieniu, docierając do aż do karku, gdzie ponownie zacząłem się bawić jej włosami, ale to też było mi za mało. Nie mogłem sobie znaleźć przy niej miejsca, wciąż czując niedosyt; byłem za daleko od jej ust, od jej skóry, za daleko od kobiety, którą kochałem. Potrzebowałem czasu, aby to zrozumieć, igrania z górską przepaścią, aby pojąć, że naprawdę mógłbym w nią dla niej skoczyć. Chciałem być bliżej, wtopić się w nią, być w niej nie tylko w ten fizyczny, pierwotny sposób, ale i zawładnąć jej myślami i fantazjami. Zrobiłem pół kroku w bok i stanąłem za jej plecami. - Chcę znacznie więcej. Twojego ciała, myśli, oddechu. Mroku i światła. Całej ciebie. - Mówiłem coraz ciszej, walcząc z pokusą zaciśnięcia dłoni na jej szyi i piersiach, pozostawienia sinego śladu mojej obecności na jej ciele, wymownego symbolu przynależności do mnie. Chwilowego znaku, póki skóra nie odzyskałaby naturalnej barwy, ale wciąż mojego. Zamiast tego powiodłem językiem po jej karku, smakując słoność potu. - Nie pozwolę, by de Montmorency cię miał. Zostaniesz moją żoną, nie jego – warknąłem tuż przy jej uchu.
Zamknąłem ją w uścisku moich ramion, w męskiej sile napierającej na jej plecy. Nie rzucałem słów na wiatr, proponując jej małżeństwo... nie, oznajmiając jej nasze małżeństwo. Chciałem, by to wiedziała, by wyczytała to w mojej pewności siebie, z jaką ją trzymałem, symbolicznie przejmując kontrolę nad jej ciałem.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ostatnie miesiące nie przyzwyczaiły jej do obecności ludzi wystarczająco upartych, by nie zniechęcały ich jej twarde rysy, zaciśnięte usta i słowa ociekające arktycznym chłodem. Kiedy rozmowa o emocjach stawała się zbyt przytłaczająca, kiedy rzeczywistość komplikowała się w sposób, który ją drażnił i wyprowadzał z równowagi, wystarczyło zwykle tylko kilka słów wypowiedzianych w odpowiednim momencie, aby dano jej święty spokój. Żal przychodził później. Nie wyrzut sumienia, nie była do niego zdolna, ale mdlące poczucie samotności. Nikt nigdy nie zostawał, dla każdego jej płonący duch to było zbyt wiele.
Ale chociaż mrowiła ją skóra, stała się przygaszona i niepewna, a wewnątrz miała ochotę wrzeszczeć, Harland nadal obejmował ją ramionami, jakby nie była wcale bestią, która w każdej chwili potrafiłaby zerwać się i wyrwać mu serce. Przełknęła ślinę, pokręciła głową i parsknęła do siebie.
Ciężko było rozluźnić napięte mięśnie, ale zapach jego skóry, potu, perfum, oddech na szyi, to wszystko sprawiało, że robiła się senna i spokojniejsza. Słońce nad ich głowami niknęło co jakiś czas między zalążkami zbliżającego się deszczu, ale między ich ciałami wciąż kotłowało się takie gorąco, że najchętniej zerwałaby z siebie wszystkie ubrania.
Kiwnęła głową, potwierdzając, że wie co ma na myśli. Słów jej zabrakło. A potem kazał na siebie spojrzeć, więc zrobiła to, zadzierając butnie brodę i mrużąc powieki, patrząc mu wprost w źrenice mimo wściekłego rumieńca i zaciśniętych zębów. Nie była wcale zła, nie, to... nie znała tego uczucia, które wpędziło jej serce w inny rytm, ale niepokojąco przypominało lęk.
Uniosła brew, gdy złożył dziwną przysięgę, kącik ust zadrżał jej w ledwie hamowanym uśmiechu. Nie wyobrażała go sobie starego. Nie wyobrażała sobie siebie starej.
Pozwoliła mu wplątać dłonie w swoje spocone włosy, ostatecznie też oparła palce na jego koszuli i bawiła się miękkim materiałem, rozpinając kolejny guzik, by lepiej widzieć siniaki, które zostawiła na jego skórze.
- Więc czego ci potrzeba? - spytała chrapliwie, gdy stwierdził, że dusza to zbyt mało. Opadła z sił, gdy od niej odszedł, ale zaraz objął ją od tyłu i przez chwilę oboje obserwowali bieg burzowych chmur w kierunku ruin świątyni. Drżała, nie wiedzieć czemu, kąciki oczu zapiekły ją perfidnie, gdy wspomniał, że pragnie jej światła i mroku. Bo tym była, prawda? Uzdrowicielem i mordercą, dawcą i złodziejem, kobietą i czarnoksiężnikiem. Jakim sposobem rozumiał ją tak dobrze nawet po tym wszystkim? Tyle jeszcze było rzeczy, o których mu nie powiedziała, a zdawało się, jakby wszystko to już z niej wyczytał; z tych kilku niewerbalnych znaków, spojrzeń, niedopowiedzeń. Nie otarła łzy, jednej i zdradzieckiej, która spłynęła na jej nos, bo dłonie miała zaciśnięte na jego obejmujących ją przedramionach. Westchnęła, gdy przesunął językiem po jej szyi, przechyliła głowę, by pozwolić mu na więcej, ale... - Poczekaj. Co ty powiedziałeś? - Objął ją, mocno, nie była w stanie wyplątać się z jego ramion nawet, kiedy się szarpnęła, bo był znacznie silniejszy. To momentalnie sprawiło, że zapłonęła w niej żądza, że sama niemal powiodła jego palce między własne nogi, ale za każdym razem, gdy jakaś część jej jaźni mu się poddawała, druga wyciągała ją z powrotem na powierzchnię. Zostaniesz moją żoną. - Jak... skąd... ty... - Drugą dłonią sięgnęła w tył, by wplątać ją w jego włosy, desperacko zacisnąć na nich palce. Pomiędzy słowami wymykały jej się westchnienia, po części z rozkoszy, po części z powodu kompletnej pustki, którą miała w głowie. Przez chwilę. Potem na jej rozpaloną skórę padły pierwsze krople chłodniejszego deszczu, gdzieś daleko rozległ się grzmot, a ona w końcu po wielu próbach zdołała odwrócić się tak, by znów owinąć ramiona wokół jego karku i spojrzeć mu w oczy. Źrenice miała wielkie i nie była już różowa, lecz biała. - Ktoś się na to zgodził? Chcesz mi powiedzieć, że... tak. Tak - wyrwało jej się, gdy zrozumiała, że jeszcze mu tego nie powiedziała. Nie żeby potrzebował, najwyraźniej. - Ale... a co z... - chyba jeszcze nigdy się w ten sposób nie jąkała. - Nestor? I... - Deszcz padał coraz żywiej, ale nie dbała o to; otuliła szczupłymi dłońmi jego mokre policzki, delikatnie wodząc po nich paznokciami. - Chcesz, żebym go zabiła? - A potem, po chwili milczenia, gdy zrozumiała, że zabrzmiała jakby chodziło jej o wujka, dodała znacznie ciszej. - Bękarta? - Wstrzymała oddech, sztywna i oczekująca i w jakiś nadludzki sposób pewna, że zrobiłaby to, że by się wreszcie zdecydowała... gdyby on ją o to poprosił.
Ale chociaż mrowiła ją skóra, stała się przygaszona i niepewna, a wewnątrz miała ochotę wrzeszczeć, Harland nadal obejmował ją ramionami, jakby nie była wcale bestią, która w każdej chwili potrafiłaby zerwać się i wyrwać mu serce. Przełknęła ślinę, pokręciła głową i parsknęła do siebie.
Ciężko było rozluźnić napięte mięśnie, ale zapach jego skóry, potu, perfum, oddech na szyi, to wszystko sprawiało, że robiła się senna i spokojniejsza. Słońce nad ich głowami niknęło co jakiś czas między zalążkami zbliżającego się deszczu, ale między ich ciałami wciąż kotłowało się takie gorąco, że najchętniej zerwałaby z siebie wszystkie ubrania.
Kiwnęła głową, potwierdzając, że wie co ma na myśli. Słów jej zabrakło. A potem kazał na siebie spojrzeć, więc zrobiła to, zadzierając butnie brodę i mrużąc powieki, patrząc mu wprost w źrenice mimo wściekłego rumieńca i zaciśniętych zębów. Nie była wcale zła, nie, to... nie znała tego uczucia, które wpędziło jej serce w inny rytm, ale niepokojąco przypominało lęk.
Uniosła brew, gdy złożył dziwną przysięgę, kącik ust zadrżał jej w ledwie hamowanym uśmiechu. Nie wyobrażała go sobie starego. Nie wyobrażała sobie siebie starej.
Pozwoliła mu wplątać dłonie w swoje spocone włosy, ostatecznie też oparła palce na jego koszuli i bawiła się miękkim materiałem, rozpinając kolejny guzik, by lepiej widzieć siniaki, które zostawiła na jego skórze.
- Więc czego ci potrzeba? - spytała chrapliwie, gdy stwierdził, że dusza to zbyt mało. Opadła z sił, gdy od niej odszedł, ale zaraz objął ją od tyłu i przez chwilę oboje obserwowali bieg burzowych chmur w kierunku ruin świątyni. Drżała, nie wiedzieć czemu, kąciki oczu zapiekły ją perfidnie, gdy wspomniał, że pragnie jej światła i mroku. Bo tym była, prawda? Uzdrowicielem i mordercą, dawcą i złodziejem, kobietą i czarnoksiężnikiem. Jakim sposobem rozumiał ją tak dobrze nawet po tym wszystkim? Tyle jeszcze było rzeczy, o których mu nie powiedziała, a zdawało się, jakby wszystko to już z niej wyczytał; z tych kilku niewerbalnych znaków, spojrzeń, niedopowiedzeń. Nie otarła łzy, jednej i zdradzieckiej, która spłynęła na jej nos, bo dłonie miała zaciśnięte na jego obejmujących ją przedramionach. Westchnęła, gdy przesunął językiem po jej szyi, przechyliła głowę, by pozwolić mu na więcej, ale... - Poczekaj. Co ty powiedziałeś? - Objął ją, mocno, nie była w stanie wyplątać się z jego ramion nawet, kiedy się szarpnęła, bo był znacznie silniejszy. To momentalnie sprawiło, że zapłonęła w niej żądza, że sama niemal powiodła jego palce między własne nogi, ale za każdym razem, gdy jakaś część jej jaźni mu się poddawała, druga wyciągała ją z powrotem na powierzchnię. Zostaniesz moją żoną. - Jak... skąd... ty... - Drugą dłonią sięgnęła w tył, by wplątać ją w jego włosy, desperacko zacisnąć na nich palce. Pomiędzy słowami wymykały jej się westchnienia, po części z rozkoszy, po części z powodu kompletnej pustki, którą miała w głowie. Przez chwilę. Potem na jej rozpaloną skórę padły pierwsze krople chłodniejszego deszczu, gdzieś daleko rozległ się grzmot, a ona w końcu po wielu próbach zdołała odwrócić się tak, by znów owinąć ramiona wokół jego karku i spojrzeć mu w oczy. Źrenice miała wielkie i nie była już różowa, lecz biała. - Ktoś się na to zgodził? Chcesz mi powiedzieć, że... tak. Tak - wyrwało jej się, gdy zrozumiała, że jeszcze mu tego nie powiedziała. Nie żeby potrzebował, najwyraźniej. - Ale... a co z... - chyba jeszcze nigdy się w ten sposób nie jąkała. - Nestor? I... - Deszcz padał coraz żywiej, ale nie dbała o to; otuliła szczupłymi dłońmi jego mokre policzki, delikatnie wodząc po nich paznokciami. - Chcesz, żebym go zabiła? - A potem, po chwili milczenia, gdy zrozumiała, że zabrzmiała jakby chodziło jej o wujka, dodała znacznie ciszej. - Bękarta? - Wstrzymała oddech, sztywna i oczekująca i w jakiś nadludzki sposób pewna, że zrobiłaby to, że by się wreszcie zdecydowała... gdyby on ją o to poprosił.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rozpadało się, a ja miałem ochotę się śmiać. Ze wszystkich poetyckich i ckliwych znaków na niebie i ziemi, które służyły budowaniu czułej scenerii dla dwojga kochanków, los wybrał nam akurat deszcz. Parsknąłem w duchu, nie pozwalając sobie jednak na zbyt duże rozmarzenie, by móc utrzymać wiercącą się w moich ramionach kobietę. Początkowo mi się to udawało, ale później jakimś cudem zdołała w końcu się odwrócić, a ja prawie uległem jej zagubionemu spojrzeniu i bladości twarzy. Tyle nieskładnych słów, tyle pytań, które chciałem po prostu wyciszyć. Był czas, aby udzielić odpowiedzi, ale nie teraz, nie w chwili, gdy pieczętował się nasz los.
- Elviro – zmierzyłem ją długim, głębokim spojrzeniem, czekając aż jej cała uwaga skupi się na mnie, a nie na próbie znalezienia właściwych głosek i ułożenia ich w sensowne wyrazy. Nieczęsto miałem okazję oglądać ją w takim stanie; właściwie, gdyby się zastanowić, chyba nigdy. Położyłem palec wskazujący na jej ustach i uśmiechnąłem się kpiąco. - Zamilcz. - Zignorowałem coraz gęściejsze krople deszczu wpływające nam po twarzy, wtapiające się w materiał ubrania i drażniące chłodem rozgrzaną skórę. Pochyliłem się, łapiąc zębami jej wargę, wyciszając plątane słowa i niepewne pytania, dopuszczając w końcu do głosu doskonale nam znany język pożądania. Całowanie jej było jak hausty świeżego powietrza po całej wieczności w piwnicznym zamknięciu; każdy pocałunek kierował moje myśli w stronę jednego pragnienia: więcej.
Piętnaście lat to za dużo; w jednej chwili pojąłem, że oszukiwałem sam siebie, próbując być cierpliwy przez ten ostatni miesiąc, nigdzie się nie śpieszyć i celebrować każdy dzień razem. To nie była cierpliwość tylko masochistyczna tortura, którą zadawałem swojemu ciału i sercu.
W tym momencie czułem całym sobą namacalne nienasycenie jej wargami, ostrością zębów, po których przejechałem językiem, ciepłem ust, do którego mnie zachęcająco wciągnęła. Jakim byłem głupcem, odmawiając sobie tego wcześniej! Przez ostatnie tygodnie... przez całe swoje życie.
Deszcz stawał się coraz mocniejszy, duże krople rozpryskiwały się dookoła, niebo grzmiało, wyczuwając burzę w nas samych; w przeciwieństwie do budzących trwogę grzmotów i błysków, nasza była kuszącą symfonią spełnienia. Zsunąłem dłonie po jej plecach, zahaczając palcami mokrą bluzkę. Gdybym się odsunął... Zrobiłem to, zrywając na moment nić gwałtownych pocałunków i tańca języków, by spojrzeć na Elvirę. Wytrzymałem ułamek sekundy, walcząc z pokusą spojrzenia na jej sylwetkę oblepioną zmoczonym materiałem, ale poddałem się bez żalu, przyjmując natychmiast swoją porażkę z cichym jękiem zachwytu nad widokiem, który mi się ukazał. Bluzka przylegała do jej ciała, ukazując każdą nierówność, krągłość i załamanie; ukrywając je na widoku i pozostawiając wyobraźni akurat tyle, ile było potrzeba, aby rozpalić ją piekielnym żarem podniecenia.
Nie było sensu z tym walczyć, zwłaszcza gdy moje myśli zalały wspomnienia z przeszłości, zapamiętane na zawsze w pamięci fragmenty jej ciała. Chciałem wyszukać każdy od nowa, dotknąć, posmakować, porównać migawkę wieczornej fantazji z rzeczywistością. Wyciągnąłem różdżkę, próbując skupić się na celu teleportacji; przez krótką chwilę obawiałem się, że nie będzie to możliwe, że czując bliskość Elviry za nic w świecie nie wydobędę z odmętów rozumu choćby jednego ziarenka potrzebnego do przeniesienia się do wynajętego mieszkania, ale jakimś cudem, gdy otworzyłem oczy, znajdowałem się w naszej sypialni. Chwilę później ciche pyknięcie oznajmiło mi, że nie byłem sam.
Znów do niej przylgnąłem, stęskniony tą niepotrzebną rozłąką; znów ją całowałem, napierając na nią swoim ciałem, ale wciąż było mi za mało. Moje ręce na jej talii szarpiące niecierpliwie bluzkę, twarde udo między jej udami, język ślizgający się po dekolcie, szukający choćby jednego skrawka skóry, do którego mógłby dotrzeć mimo tego cholernego materiału, to wszystko było m a ł o. Wydałem z siebie dźwięk łączący rozpaczliwy jęk i pożądliwe warknięcie, gdy objąłem Elvirę i uniosłem gwałtownie w górę, w dwóch krokach dochodząc do ściany i przygważdżając ją z westchnieniem ledwie wyczuwalnej ulgi. Ta dominująca pozycja dała mi odrobinę wytchnienia, pozwoliła uporządkować myśli, wyciągając na wierzch te bardziej rozsądne.
Odetchnąłem głęboko, czując jak moje ciało leniwie ogarnia opanowanie. To była Elvira; nie musiałem z nią walczyć, wydzierać sobie jej podniecenia, mogłem je sobie wziąć, podawane na tacy, widoczne w jej oczach i tym, jak odpowiadała na moje pocałunki. Uspokoiłem się nieco i naparłem na nią biodrami, wzmacniając dodatkowo uścisk jednej ręki, by drugą sięgnąć do jej piersi. W końcu. Nawet mimo materiału były tak samo miękkie jak pamiętałem; może trochę większe, najwyraźniej ciąża powoli odciskała na niej swoje piętno. Dziecko... nie chciałem o tym teraz myśleć, choć byłem jej winien odpowiedź, której sam do końca nie znałem. Pytała mnie o zdanie, jakby ono miało jakiekolwiek znaczenie; doceniałem to, ten symbol zaufania, lecz to ona musiała podjąć decyzję.
- Mogę się mylić - powiedziałem w roztargnieniu wywołanym myślą o ciąży, wracając dłonią wyżej i bawiąc się kciukiem jej dolną wargą, odchylając ją lekko i skubiąc – ale do oświadczyn niezbędny jest chyba ten cały element związany z klękaniem – uśmiechnąłem się lekko, samymi kącikami ust, powstrzymując się od wymownego przewrócenia oczami. Romantyczna część mnie faktycznie dopominała się o dopełnienie rytuału, aby zadośćuczynić wszelkim bóstwom miłości, musiała jednak obejść się smakiem, bo kontrolę nad moimi myślami i ciałem przejęła część złożona z pożądania i namiętności, które dusiłem w sobie od zbyt dawna, by teraz znów zamknąć je w najdalszej szufladzie świadomości. - Więc... może... klękniesz? - zapytałem, poprzedzając każde ze słów ukąszeniami pozostawianymi na jej szyi, nawet nie siląc się na delikatność; jej czasy minęły w nastoletnim dotyku, gdy wszystko było nowe, nieznane i niezbadane.
- Elviro – zmierzyłem ją długim, głębokim spojrzeniem, czekając aż jej cała uwaga skupi się na mnie, a nie na próbie znalezienia właściwych głosek i ułożenia ich w sensowne wyrazy. Nieczęsto miałem okazję oglądać ją w takim stanie; właściwie, gdyby się zastanowić, chyba nigdy. Położyłem palec wskazujący na jej ustach i uśmiechnąłem się kpiąco. - Zamilcz. - Zignorowałem coraz gęściejsze krople deszczu wpływające nam po twarzy, wtapiające się w materiał ubrania i drażniące chłodem rozgrzaną skórę. Pochyliłem się, łapiąc zębami jej wargę, wyciszając plątane słowa i niepewne pytania, dopuszczając w końcu do głosu doskonale nam znany język pożądania. Całowanie jej było jak hausty świeżego powietrza po całej wieczności w piwnicznym zamknięciu; każdy pocałunek kierował moje myśli w stronę jednego pragnienia: więcej.
Piętnaście lat to za dużo; w jednej chwili pojąłem, że oszukiwałem sam siebie, próbując być cierpliwy przez ten ostatni miesiąc, nigdzie się nie śpieszyć i celebrować każdy dzień razem. To nie była cierpliwość tylko masochistyczna tortura, którą zadawałem swojemu ciału i sercu.
W tym momencie czułem całym sobą namacalne nienasycenie jej wargami, ostrością zębów, po których przejechałem językiem, ciepłem ust, do którego mnie zachęcająco wciągnęła. Jakim byłem głupcem, odmawiając sobie tego wcześniej! Przez ostatnie tygodnie... przez całe swoje życie.
Deszcz stawał się coraz mocniejszy, duże krople rozpryskiwały się dookoła, niebo grzmiało, wyczuwając burzę w nas samych; w przeciwieństwie do budzących trwogę grzmotów i błysków, nasza była kuszącą symfonią spełnienia. Zsunąłem dłonie po jej plecach, zahaczając palcami mokrą bluzkę. Gdybym się odsunął... Zrobiłem to, zrywając na moment nić gwałtownych pocałunków i tańca języków, by spojrzeć na Elvirę. Wytrzymałem ułamek sekundy, walcząc z pokusą spojrzenia na jej sylwetkę oblepioną zmoczonym materiałem, ale poddałem się bez żalu, przyjmując natychmiast swoją porażkę z cichym jękiem zachwytu nad widokiem, który mi się ukazał. Bluzka przylegała do jej ciała, ukazując każdą nierówność, krągłość i załamanie; ukrywając je na widoku i pozostawiając wyobraźni akurat tyle, ile było potrzeba, aby rozpalić ją piekielnym żarem podniecenia.
Nie było sensu z tym walczyć, zwłaszcza gdy moje myśli zalały wspomnienia z przeszłości, zapamiętane na zawsze w pamięci fragmenty jej ciała. Chciałem wyszukać każdy od nowa, dotknąć, posmakować, porównać migawkę wieczornej fantazji z rzeczywistością. Wyciągnąłem różdżkę, próbując skupić się na celu teleportacji; przez krótką chwilę obawiałem się, że nie będzie to możliwe, że czując bliskość Elviry za nic w świecie nie wydobędę z odmętów rozumu choćby jednego ziarenka potrzebnego do przeniesienia się do wynajętego mieszkania, ale jakimś cudem, gdy otworzyłem oczy, znajdowałem się w naszej sypialni. Chwilę później ciche pyknięcie oznajmiło mi, że nie byłem sam.
Znów do niej przylgnąłem, stęskniony tą niepotrzebną rozłąką; znów ją całowałem, napierając na nią swoim ciałem, ale wciąż było mi za mało. Moje ręce na jej talii szarpiące niecierpliwie bluzkę, twarde udo między jej udami, język ślizgający się po dekolcie, szukający choćby jednego skrawka skóry, do którego mógłby dotrzeć mimo tego cholernego materiału, to wszystko było m a ł o. Wydałem z siebie dźwięk łączący rozpaczliwy jęk i pożądliwe warknięcie, gdy objąłem Elvirę i uniosłem gwałtownie w górę, w dwóch krokach dochodząc do ściany i przygważdżając ją z westchnieniem ledwie wyczuwalnej ulgi. Ta dominująca pozycja dała mi odrobinę wytchnienia, pozwoliła uporządkować myśli, wyciągając na wierzch te bardziej rozsądne.
Odetchnąłem głęboko, czując jak moje ciało leniwie ogarnia opanowanie. To była Elvira; nie musiałem z nią walczyć, wydzierać sobie jej podniecenia, mogłem je sobie wziąć, podawane na tacy, widoczne w jej oczach i tym, jak odpowiadała na moje pocałunki. Uspokoiłem się nieco i naparłem na nią biodrami, wzmacniając dodatkowo uścisk jednej ręki, by drugą sięgnąć do jej piersi. W końcu. Nawet mimo materiału były tak samo miękkie jak pamiętałem; może trochę większe, najwyraźniej ciąża powoli odciskała na niej swoje piętno. Dziecko... nie chciałem o tym teraz myśleć, choć byłem jej winien odpowiedź, której sam do końca nie znałem. Pytała mnie o zdanie, jakby ono miało jakiekolwiek znaczenie; doceniałem to, ten symbol zaufania, lecz to ona musiała podjąć decyzję.
- Mogę się mylić - powiedziałem w roztargnieniu wywołanym myślą o ciąży, wracając dłonią wyżej i bawiąc się kciukiem jej dolną wargą, odchylając ją lekko i skubiąc – ale do oświadczyn niezbędny jest chyba ten cały element związany z klękaniem – uśmiechnąłem się lekko, samymi kącikami ust, powstrzymując się od wymownego przewrócenia oczami. Romantyczna część mnie faktycznie dopominała się o dopełnienie rytuału, aby zadośćuczynić wszelkim bóstwom miłości, musiała jednak obejść się smakiem, bo kontrolę nad moimi myślami i ciałem przejęła część złożona z pożądania i namiętności, które dusiłem w sobie od zbyt dawna, by teraz znów zamknąć je w najdalszej szufladzie świadomości. - Więc... może... klękniesz? - zapytałem, poprzedzając każde ze słów ukąszeniami pozostawianymi na jej szyi, nawet nie siląc się na delikatność; jej czasy minęły w nastoletnim dotyku, gdy wszystko było nowe, nieznane i niezbadane.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Jej oddech był nierówny, poznaczony chrypką po długiej wspinaczce, westchnieniami przyjemności pod pewnym i szorstkim dotykiem Harlanda oraz, tak, niepokojem. Niepokojem rozedrganego serca, które pełne blizn i kryształków lodu od lat już nie pozwalało sobie na żadne marzenia. Miała plany, cele, miała zadania, pragmatyczne, konieczne, może czasem nazbyt wygórowane - ale marzycielami wzgardzała, gdyż zbyt mocno kojarzyli jej się z nijakością matki i bezczynnością ojca. Tylko Harly sprawił niegdyś, że zaczęła marzyć - ale to był krótki, naiwny czas głupiej młodości, szybko zgaszony i zdeptany przez surową rzeczywistość. Była najlepszym co go w życiu spotkało, ale dla ich rodzin nie miało to znaczenia. Był jedynym, który potrafił uspokoić jej targaną sztormami duszę, ale jej duma nie pozwalała na to, by pogodzić się z rolą faworyty. Wszystko albo nic. Pragnęła mieć go całego dla siebie, ale skoro nie mógł jej się oddać, i ona nigdy tego nie zrobiła.
A teraz oboje mieli po trzydzieści lat, dziesiątki doświadczeń, pozostawionych za sobą pozorów, ułud i strzępów naiwności, a jednak próbował przekonać ją, że może być inaczej. I ta najsłabsza część niej chciała mu uwierzyć, ale twarde, pragmatyczne serce żądało odpowiedzi.
Zamiast tego usłyszała...
Zamilcz.
Zamknęła usta i uniosła brwi zanim zdążyłaby w ogóle zastanowić się nad tym jaką bezczelnością musiał unieść się jej kuzyn, by tego od niej wymagać. Patrzyła mu w oczy, na kpiąco wykrzywione usta i mocniej wplątała palce we włosy na jego karku, jakby chciała je wyrwać. Poza tym jednak zmiękła w jego ramionach, przycisnęła swoją pierś do jego, czując jak biją ich serca, jednym, nierównym rytmem. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego jak bardzo tego potrzebowała, dopóki nie pocałował jej znów, dopóki nie splątali języków w zaborczym, natarczywym tańcu, tak znanym, a jednak smakującym słodziej, kroplami tropikalnego deszczu i nadzieją. Stupor trwał zaledwie chwilę; wkrótce jej zesztywniałe dłonie znów zaczęły błądzić po gorącej skórze, gryzła jego wargi z równą pożądliwością, nie mogąc przestać, jakby w ogóle nie potrzebowała powietrza...
Warknęła cicho, kiedy się odsunął, obserwując ją z bliska. Ich ubrania lepiły się do skóry, chłodnawa woda zgasiła żar amerykańskiego słońca, ale nie ogień, który z pełną mocą zapłonął w ich ciałach. Kiedy tak na nią patrzył - jakby była całym światem - sprawiał, że uśmiechała się w obcy sobie sposób; uśmiechem, który naprawdę sięgał oczu. Zsunęła dłonie po jego oblepionej koszuli, badając twarde mięśnie, sięgając niżej, bezwstydnie, grzesznie. Powstrzymał ją jednak w ostatniej chwili, aby zachowali dość rozumu, by mogli bezpiecznie teleportować się do hotelu.
Przez głowę przemknęło jej - to tylko po to się tam wspinaliśmy? - ale zdusiła tę jędzowatą myśl i pokręciła głową z niedowierzaniem. Ten pieprznięty romantyk. Potem, w ciszy i parności sypialni na krańcu świata, z dala od oczu wszystkich, ich żądza powróciła ze zdwojoną siłą. Nie zdążyła nawet pewnie stanąć na nogach, a już opierała się o ścianę, zdławiona jego pocałunkami, pragnieniem i silnymi ramionami. Pomogła mu zrzucić swoją koszulkę, niedbałym ruchem rozsupłała sznurki spodni, a potem, wciąż w czarnej bieliźnie i pończochach, pozwoliła się podnieść i oplotła nogami jego tors. Nie pozostawała mu dłużna, gdy tak ją gryzł, lizał i dotykał; guziki jego koszuli skończyłyby rozerwane, gdyby nie wiedziała ile ten głupi ciuch dla niego znaczył. Odpinała je więc powoli, choć gorączkowo, dociskając dłonie do gorącej skóry, sunąc po niej końcówkami ostrych paznokci...
Zwykle nie bywała głośna w łóżku, uznawała to za uwłaczające. Zdarzało jej się wzdychać, warczeć, rzucać urywki gorących zachęt i zapewnień, ale nie jęczeć. Była więc zaskoczona, gdy ciche pojękiwanie wydarło się z jej gardła, kiedy Harland począł całować ją i pieścić wolno i z dziwnym... z uczuciem.
- Szlag - powiedziała cicho sama do siebie, a potem wcisnęła stopy mocniej w jego plecy, wyprężyła się i pociągnęła jego głowę w kierunku swoich piersi. Wciąż przeszkadzały im dwie warstwy materiały, nawet wówczas, gdy zerwała koszulę z jego ramion, ale chociaż była pewna, że niewiele dzieliło ich od przekroczenia tej ostatniej granicy, on znów się odezwał. Wywróciła oczami, gdy wspomniał o klękaniu, ale potem, kiedy oparł kciuk na jej dolnej wardze... zassała go do ust i przygryzła zębami, gdy on skupił się na jej szyi. Poprzez westchnienia rozkoszy (pragnęła, by gryzł ją więcej i mocniej) oraz desperackie próby ocierania się o niego w ten najwłaściwszy sposób, wyrwał jej się chrapliwy śmiech. - Prosto do sedna, co? - Pocałowała jego kciuk, wypuszczając go z ust, a potem nachyliła się, by szepnąć mu wprost do ucha; - Nawet sobie nie wyobrażasz jak za tym tęskniłam.
Zacisnęła palce mocniej na jego ramionach, a potem gładko zsunęła własne uda z jego bioder. Manewr był leniwy, ale sprawił, że drżała z oczekiwania, gdy w końcu zdołała oderwać go od swojej poznaczonej śladami zębów szyi. Nie dała mu już zaprotestować, gdy spełniła jego prośbę w powolny, wyzywający sposób, cały czas zadzierając brodę butnie do góry, by ani na chwilę nie spuścić go z oczu.
- Na twoim miejscu chwyciłabym się ściany - zasugerowała z uśmiechem samozadowolenia, gdy w końcu mogła dorwać się do jego paska, jego spodni, jego wszystkiego. Drugą dłonią schwyciła go w nadgarstku, by pokierować go do własnych włosów, zmusić go, by złapał je w garść. Kiedy poczuła jego smak po raz pierwszy od niepamiętnego czasu, zdołała wymruczeć jeszcze. - Nie hamuj się, skarbie. Nie jestem delikatna. - Wręcz przeciwnie, zupełnie nie zamierzała zaprzątać sobie głowy rzeczami tak błahymi jak komfort, co miał szansę zrozumieć szybko. Ani na moment też nie opuściła wzroku, nie spłonęła zażenowaniem; musiał bowiem wiedzieć, że nawet wtedy, gdy dla niego klękała - a może zwłaszcza wtedy - należał w pełni do niej.
A teraz oboje mieli po trzydzieści lat, dziesiątki doświadczeń, pozostawionych za sobą pozorów, ułud i strzępów naiwności, a jednak próbował przekonać ją, że może być inaczej. I ta najsłabsza część niej chciała mu uwierzyć, ale twarde, pragmatyczne serce żądało odpowiedzi.
Zamiast tego usłyszała...
Zamilcz.
Zamknęła usta i uniosła brwi zanim zdążyłaby w ogóle zastanowić się nad tym jaką bezczelnością musiał unieść się jej kuzyn, by tego od niej wymagać. Patrzyła mu w oczy, na kpiąco wykrzywione usta i mocniej wplątała palce we włosy na jego karku, jakby chciała je wyrwać. Poza tym jednak zmiękła w jego ramionach, przycisnęła swoją pierś do jego, czując jak biją ich serca, jednym, nierównym rytmem. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego jak bardzo tego potrzebowała, dopóki nie pocałował jej znów, dopóki nie splątali języków w zaborczym, natarczywym tańcu, tak znanym, a jednak smakującym słodziej, kroplami tropikalnego deszczu i nadzieją. Stupor trwał zaledwie chwilę; wkrótce jej zesztywniałe dłonie znów zaczęły błądzić po gorącej skórze, gryzła jego wargi z równą pożądliwością, nie mogąc przestać, jakby w ogóle nie potrzebowała powietrza...
Warknęła cicho, kiedy się odsunął, obserwując ją z bliska. Ich ubrania lepiły się do skóry, chłodnawa woda zgasiła żar amerykańskiego słońca, ale nie ogień, który z pełną mocą zapłonął w ich ciałach. Kiedy tak na nią patrzył - jakby była całym światem - sprawiał, że uśmiechała się w obcy sobie sposób; uśmiechem, który naprawdę sięgał oczu. Zsunęła dłonie po jego oblepionej koszuli, badając twarde mięśnie, sięgając niżej, bezwstydnie, grzesznie. Powstrzymał ją jednak w ostatniej chwili, aby zachowali dość rozumu, by mogli bezpiecznie teleportować się do hotelu.
Przez głowę przemknęło jej - to tylko po to się tam wspinaliśmy? - ale zdusiła tę jędzowatą myśl i pokręciła głową z niedowierzaniem. Ten pieprznięty romantyk. Potem, w ciszy i parności sypialni na krańcu świata, z dala od oczu wszystkich, ich żądza powróciła ze zdwojoną siłą. Nie zdążyła nawet pewnie stanąć na nogach, a już opierała się o ścianę, zdławiona jego pocałunkami, pragnieniem i silnymi ramionami. Pomogła mu zrzucić swoją koszulkę, niedbałym ruchem rozsupłała sznurki spodni, a potem, wciąż w czarnej bieliźnie i pończochach, pozwoliła się podnieść i oplotła nogami jego tors. Nie pozostawała mu dłużna, gdy tak ją gryzł, lizał i dotykał; guziki jego koszuli skończyłyby rozerwane, gdyby nie wiedziała ile ten głupi ciuch dla niego znaczył. Odpinała je więc powoli, choć gorączkowo, dociskając dłonie do gorącej skóry, sunąc po niej końcówkami ostrych paznokci...
Zwykle nie bywała głośna w łóżku, uznawała to za uwłaczające. Zdarzało jej się wzdychać, warczeć, rzucać urywki gorących zachęt i zapewnień, ale nie jęczeć. Była więc zaskoczona, gdy ciche pojękiwanie wydarło się z jej gardła, kiedy Harland począł całować ją i pieścić wolno i z dziwnym... z uczuciem.
- Szlag - powiedziała cicho sama do siebie, a potem wcisnęła stopy mocniej w jego plecy, wyprężyła się i pociągnęła jego głowę w kierunku swoich piersi. Wciąż przeszkadzały im dwie warstwy materiały, nawet wówczas, gdy zerwała koszulę z jego ramion, ale chociaż była pewna, że niewiele dzieliło ich od przekroczenia tej ostatniej granicy, on znów się odezwał. Wywróciła oczami, gdy wspomniał o klękaniu, ale potem, kiedy oparł kciuk na jej dolnej wardze... zassała go do ust i przygryzła zębami, gdy on skupił się na jej szyi. Poprzez westchnienia rozkoszy (pragnęła, by gryzł ją więcej i mocniej) oraz desperackie próby ocierania się o niego w ten najwłaściwszy sposób, wyrwał jej się chrapliwy śmiech. - Prosto do sedna, co? - Pocałowała jego kciuk, wypuszczając go z ust, a potem nachyliła się, by szepnąć mu wprost do ucha; - Nawet sobie nie wyobrażasz jak za tym tęskniłam.
Zacisnęła palce mocniej na jego ramionach, a potem gładko zsunęła własne uda z jego bioder. Manewr był leniwy, ale sprawił, że drżała z oczekiwania, gdy w końcu zdołała oderwać go od swojej poznaczonej śladami zębów szyi. Nie dała mu już zaprotestować, gdy spełniła jego prośbę w powolny, wyzywający sposób, cały czas zadzierając brodę butnie do góry, by ani na chwilę nie spuścić go z oczu.
- Na twoim miejscu chwyciłabym się ściany - zasugerowała z uśmiechem samozadowolenia, gdy w końcu mogła dorwać się do jego paska, jego spodni, jego wszystkiego. Drugą dłonią schwyciła go w nadgarstku, by pokierować go do własnych włosów, zmusić go, by złapał je w garść. Kiedy poczuła jego smak po raz pierwszy od niepamiętnego czasu, zdołała wymruczeć jeszcze. - Nie hamuj się, skarbie. Nie jestem delikatna. - Wręcz przeciwnie, zupełnie nie zamierzała zaprzątać sobie głowy rzeczami tak błahymi jak komfort, co miał szansę zrozumieć szybko. Ani na moment też nie opuściła wzroku, nie spłonęła zażenowaniem; musiał bowiem wiedzieć, że nawet wtedy, gdy dla niego klękała - a może zwłaszcza wtedy - należał w pełni do niej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W głupich romansach równie głupie autorki piszą, że pożądanie zatrzymuje czas. Pieprzenie. Czas się wcale nie zatrzymał, gnał za to przed siebie, mijając po drodze urywki wydarzeń odbierające mi dech w piersiach. Dłonie Elviry rozpinające mi koszulę z jakąś obcą powolnością wywołały czuły uśmiech na mojej twarzy; odwdzięczyłem się za tę troskę o guziki głuchym warknięciem i długim pocałunkiem, który za wyraźną sugestią przeniosłem następnie na jej piersi,chowając twarz między nimi. Moje spojrzenie powędrowało w dół, chwytając czerń bielizny i na ten widok musiałem zdławić jękniecie wgryzając się w skórę na jednej z piersi.
Nie przeprosiłem; z przyjemnością zrobiłbym to jeszcze raz i kolejny, czując jak od tego przypadkowego gestu moje pożądanie jeszcze wzrosło. Rozpiąłem biustonosz, dłonią gładząc odkrytą nagle nagość i syknąłem, gdy wessała mój kciuk. Przez głowę przemknęło mi milion durnych komentarzy na czele z „chcesz poćwiczyć, bo dawno tego ze mną nie robiłaś?”, ale roztropnie milczałem, ograniczając się do głębokich oddechów i cichego stęknięcia, gdy w końcu uwolniła mój palec. Kiedy się zsuwała, jęknąłem już bez żadnego wstydu; ocierała się przy tym o mnie tak mocno, że niemal sam zdarłem z siebie spodnie, by tylko poczuć coś więcej niż drażniący materiał.
Słyszałem jak klęka i rozchyla usta, chociaż usłyszenie tego było fizycznie niemożliwe. Zacisnęła na mnie usta, a ja poczułem, jakby to jej ręka ścisnęła mnie za gardło, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza; dawkowała mi je małymi haustami powtarzającymi się wraz z regularnością ruchów swojego języka i wciągałem je łapczywie, z chciwością niemającą nic wspólnego z moim opanowaniem sprzed chwili. Spojrzenie Elviry było hipnotyzujące, wyzywające, wulgarne, ale nawet na nim nie umiałem skupić na dłużej swojego wzroku; nieustannie wracał dwa cale niżej, do jej warg, pomiędzy którymi tak po prostu znikałem, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem: wziąć sobie mnie centymetr po centymetrze. Jakby to było takie zwyczajnie: zapomnieć o minionych latach, o braku jaki nam doskwierał, o samotności bez siebie będąc otoczonym innymi ludźmi. Moje ciało zareagowało tak, jak reagowało w szkolnym dormitorium, w ciemnym korytarzu na piątym piętrze, w sali zabiegowej w Mungu i na ławce w ogrodach Broadway Tower, dostosowało się do jej ruchów, ciepła, wilgoci, przyjęło z przeciągłym jękiem miękkość języka.
I czy... to były... zęby?
Zacisnąłem mocniej dłoń na jej włosach i szarpnąłem do tyłu, wydostając się z jej ust i patrząc na nią z niedowierzaniem. Naprawdę to zrobiła? Czy to jedynie moje fantazje przejęły kontrolę nad umysłem, który przez niemal dekadę szarpał się na smyczy pożądania, jakiego tak naprawdę nigdy w pełni nie zaspokoiliśmy? Dawała mi spełnienie tyle razy; nie oddałbym żadnego z nich, nie zamienił na nic innego, celebrując każdy jeden orgazmiczny jęk, który ze mnie wyrywała, ale gdzieś w tyle świadomości zawsze pozostawał ten jeden pieprzony kolec. Nigdy nie była moja c a ł k o w i c i e. To nie była obsesja dziewictwa, lecz posiadania, tego prymitywnego, ludzkiego pragnienia przynależności. Chciałem ją mieć i nie mogłem.
Pogładziłem ją po policzku, kręcąc lekko głową, ale jednocześnie nie potrafiłem się powstrzymać od uśmiechu. Była piękna; nie tylko dlatego, że tej klęczącej pozycji nie zatraciła nic ze swojej dumy. Była piękna, bo wbrew temu co mówiła, w co wierzyła i w co chciała, żeby ja uwierzył – nie zatraciła wiele z prawdziwej siebie, z tej, którą znałem w przeszłości. W której się zakochałem. Tak, była inna, ale ta inność w moich oczach nie odbierała jej piękna, lecz czyniła je bardziej dojrzałym. To nie nastoletnie piękno drwiących słów, ani dziewczęce westchnienia irytacji nad głupotą innych, to piękno dorosłej, świadomej kobiety, naznaczonej przeszłością i doświadczeniem, które spozierało z jej spojrzenia.
Z tego cholernego spojrzenia wciąż utkwionego we mnie. Nie miałem wątpliwości, że robiła to specjalnie, zachęcająco prowokowała, jej słowa sprzed chwili były na to wystarczająco wymownym dowodem. Schyliłem się, łapiąc ją pod brodę, drugą dłonią wciąż wczepiony w jej włosy, które lekko pociągnąłem, aby wniosła twarz w górę. Kciukiem starłem wilgoć z kącika jej ust; moją, jej, wspólną, jakie to miało znaczenie poza tym, że zapragnąłem ją znów pocałować i co bez wahania zrobiłem, przez chwilę sam będąc zaskoczony gwałtownością tego pocałunku. Nie pozwoliłem jej językowi wedrzeć się w moje usta, to ja nacierałem pomiędzy jej wargi, aż w końcu ją ugryzłem, ułamek sekundy przed tym, gdy przerwałem pocałunek, znów się prostując. Była zaczerwieniona, lecz wargi nie nosiły śladu krwi; musiałem to niebawem poprawić, chciałem, aby krwawiła choć w ten symboliczny sposób.
Nie była delikatna? Nie wątpiłem w to, widząc w jej oczach prócz pożądania również błaganie... albo było to tylko odbicie mojego wzroku? Znów nie wiedziałem, znów nie umiałem znaleźć odpowiedzi: fantazja czy rzeczywistość? To ona błagała, czy ja prosiłem?
- Pamiętam, gdy wzięłaś mnie pierwszy raz – wymruczałem łagodnie, pieszczotliwie gładząc palcami jej kark, zanim ponownie wsunąłem je w jasne kosmyki włosów i oplotłem sobie wokół nich. - Wtedy nie chciałaś klęknąć... taka harda i dumna. Potem wieczorami wielokrotnie wyobrażałem sobie, że to robisz. Opadasz na kolana, patrzysz na mnie z dołu jak teraz – mówiłem powoli, jednocześnie znów pozwalając się objąć jej ustom. Nie potrzebowałem odpowiedzi na moje słowa, podjęcia dyskusji o naszych pierwszych razach, potrzebowałem jej ciepła, sprytu języka, ciężkich wdechów powietrza. - A kiedy w końcu to zrobiłaś, gdy klęknęłaś – pociągnąłem za włosy, ułatwiając sobie do niej dostęp i, na Merlina, pokocham chyba ten gest zdecydowanego szarpnięcia – i gdy patrzyłem na ciebie z góry... - naparłem biodrami, nie siląc się na delikatność i czując jak wsuwam się głębiej w ciepło ust – to było stokroć lepsze od najgorętszych fantazji. - Lekki ruch ręką, kolejne szarpnięcie i opierała się głową o ścianę. Uwięziona. Delektowałem się w myślach tym słowem, gdy przyjmowałem jej rozkoszne pieszczoty, zostawiając jej niewiele miejsca na jakiekolwiek ruchy, by po chwili zabrać jej nawet i to, skracając dystans między moimi biodrami a jej ustami do minimum. Prawie do zera. Czułem na skórze ciepłe powietrze wypuszczane przez nos i każdą próbę łapania go na nowo. - Oddychaj, Elviro. - Słowa kierowane do niej były też przypomnieniem dla mnie; sam ledwie panowałem nad oddechem, wciąż udając opanowanie, choć głos drżał mi niemal tak bardzo jak klęczące przede mną ciało. - Przypomnij mi, jak dobrze być w tobie. - Nie chciałem prosić, więc rozkazałem twardością głosu, twardością samego siebie w niej.
Nie jestem delikatna. Nie była, przyjmując mnie całego, gdy w końcu to ja zacząłem się poruszać. Nie hamuj się, skarbie. Nie zamierzałem, kradnąc jej w końcu nawet resztki oddechu. Najpierw na sekundę. Dwie. Pięć. Znów głębiej, nierzeczywiste, fantazyjne głębiej. Przy ostatnim razie na piętnaście; liczyłem wolno, może na dwadzieścia. Jej spojrzenie. Dłonie na moich udach. Paznokcie drapiące skórę. Mój krzyk rozkoszy, jej krzyk ulgi. Zawodu. Szczęścia. Teraz wszystko brzmiało tak samo, oprócz naszych szybkich oddechów, łapczywych, nienasycenie sięgających po tlen. Ona miała prawo; ja znów kradłem.
- W porządku? - Opadłem na kolana, obejmując Elvirę i podpierając ją ostrożnie. Miała opuchnięte, czerwone wargi, rozczochrane włosy, w których przenigdy nie puściłbym jej na ulicę, bo już z daleka krzyczały, co robiła ich właścicielka i pachniała... mną. Skopałem z siebie zwinięte w kostkach spodnie, po czym podniosłem ją i przeniosłem do łóżka. Nogi mi drżały, jakby dopiero teraz ciało zareagowało na fantastyczne spełnienie, ale udało mi się zrobić tych kilka kroków. Podejrzewałem, że wkrótce wejdzie mi to w nawyk, to całe noszenie żony na rękach. Sięgnąłem po swoją koszulę i materiałem otarłem jej spocone czoło.
Nie była delikatna. Ja byłem.
Nie przeprosiłem; z przyjemnością zrobiłbym to jeszcze raz i kolejny, czując jak od tego przypadkowego gestu moje pożądanie jeszcze wzrosło. Rozpiąłem biustonosz, dłonią gładząc odkrytą nagle nagość i syknąłem, gdy wessała mój kciuk. Przez głowę przemknęło mi milion durnych komentarzy na czele z „chcesz poćwiczyć, bo dawno tego ze mną nie robiłaś?”, ale roztropnie milczałem, ograniczając się do głębokich oddechów i cichego stęknięcia, gdy w końcu uwolniła mój palec. Kiedy się zsuwała, jęknąłem już bez żadnego wstydu; ocierała się przy tym o mnie tak mocno, że niemal sam zdarłem z siebie spodnie, by tylko poczuć coś więcej niż drażniący materiał.
Słyszałem jak klęka i rozchyla usta, chociaż usłyszenie tego było fizycznie niemożliwe. Zacisnęła na mnie usta, a ja poczułem, jakby to jej ręka ścisnęła mnie za gardło, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza; dawkowała mi je małymi haustami powtarzającymi się wraz z regularnością ruchów swojego języka i wciągałem je łapczywie, z chciwością niemającą nic wspólnego z moim opanowaniem sprzed chwili. Spojrzenie Elviry było hipnotyzujące, wyzywające, wulgarne, ale nawet na nim nie umiałem skupić na dłużej swojego wzroku; nieustannie wracał dwa cale niżej, do jej warg, pomiędzy którymi tak po prostu znikałem, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem: wziąć sobie mnie centymetr po centymetrze. Jakby to było takie zwyczajnie: zapomnieć o minionych latach, o braku jaki nam doskwierał, o samotności bez siebie będąc otoczonym innymi ludźmi. Moje ciało zareagowało tak, jak reagowało w szkolnym dormitorium, w ciemnym korytarzu na piątym piętrze, w sali zabiegowej w Mungu i na ławce w ogrodach Broadway Tower, dostosowało się do jej ruchów, ciepła, wilgoci, przyjęło z przeciągłym jękiem miękkość języka.
I czy... to były... zęby?
Zacisnąłem mocniej dłoń na jej włosach i szarpnąłem do tyłu, wydostając się z jej ust i patrząc na nią z niedowierzaniem. Naprawdę to zrobiła? Czy to jedynie moje fantazje przejęły kontrolę nad umysłem, który przez niemal dekadę szarpał się na smyczy pożądania, jakiego tak naprawdę nigdy w pełni nie zaspokoiliśmy? Dawała mi spełnienie tyle razy; nie oddałbym żadnego z nich, nie zamienił na nic innego, celebrując każdy jeden orgazmiczny jęk, który ze mnie wyrywała, ale gdzieś w tyle świadomości zawsze pozostawał ten jeden pieprzony kolec. Nigdy nie była moja c a ł k o w i c i e. To nie była obsesja dziewictwa, lecz posiadania, tego prymitywnego, ludzkiego pragnienia przynależności. Chciałem ją mieć i nie mogłem.
Pogładziłem ją po policzku, kręcąc lekko głową, ale jednocześnie nie potrafiłem się powstrzymać od uśmiechu. Była piękna; nie tylko dlatego, że tej klęczącej pozycji nie zatraciła nic ze swojej dumy. Była piękna, bo wbrew temu co mówiła, w co wierzyła i w co chciała, żeby ja uwierzył – nie zatraciła wiele z prawdziwej siebie, z tej, którą znałem w przeszłości. W której się zakochałem. Tak, była inna, ale ta inność w moich oczach nie odbierała jej piękna, lecz czyniła je bardziej dojrzałym. To nie nastoletnie piękno drwiących słów, ani dziewczęce westchnienia irytacji nad głupotą innych, to piękno dorosłej, świadomej kobiety, naznaczonej przeszłością i doświadczeniem, które spozierało z jej spojrzenia.
Z tego cholernego spojrzenia wciąż utkwionego we mnie. Nie miałem wątpliwości, że robiła to specjalnie, zachęcająco prowokowała, jej słowa sprzed chwili były na to wystarczająco wymownym dowodem. Schyliłem się, łapiąc ją pod brodę, drugą dłonią wciąż wczepiony w jej włosy, które lekko pociągnąłem, aby wniosła twarz w górę. Kciukiem starłem wilgoć z kącika jej ust; moją, jej, wspólną, jakie to miało znaczenie poza tym, że zapragnąłem ją znów pocałować i co bez wahania zrobiłem, przez chwilę sam będąc zaskoczony gwałtownością tego pocałunku. Nie pozwoliłem jej językowi wedrzeć się w moje usta, to ja nacierałem pomiędzy jej wargi, aż w końcu ją ugryzłem, ułamek sekundy przed tym, gdy przerwałem pocałunek, znów się prostując. Była zaczerwieniona, lecz wargi nie nosiły śladu krwi; musiałem to niebawem poprawić, chciałem, aby krwawiła choć w ten symboliczny sposób.
Nie była delikatna? Nie wątpiłem w to, widząc w jej oczach prócz pożądania również błaganie... albo było to tylko odbicie mojego wzroku? Znów nie wiedziałem, znów nie umiałem znaleźć odpowiedzi: fantazja czy rzeczywistość? To ona błagała, czy ja prosiłem?
- Pamiętam, gdy wzięłaś mnie pierwszy raz – wymruczałem łagodnie, pieszczotliwie gładząc palcami jej kark, zanim ponownie wsunąłem je w jasne kosmyki włosów i oplotłem sobie wokół nich. - Wtedy nie chciałaś klęknąć... taka harda i dumna. Potem wieczorami wielokrotnie wyobrażałem sobie, że to robisz. Opadasz na kolana, patrzysz na mnie z dołu jak teraz – mówiłem powoli, jednocześnie znów pozwalając się objąć jej ustom. Nie potrzebowałem odpowiedzi na moje słowa, podjęcia dyskusji o naszych pierwszych razach, potrzebowałem jej ciepła, sprytu języka, ciężkich wdechów powietrza. - A kiedy w końcu to zrobiłaś, gdy klęknęłaś – pociągnąłem za włosy, ułatwiając sobie do niej dostęp i, na Merlina, pokocham chyba ten gest zdecydowanego szarpnięcia – i gdy patrzyłem na ciebie z góry... - naparłem biodrami, nie siląc się na delikatność i czując jak wsuwam się głębiej w ciepło ust – to było stokroć lepsze od najgorętszych fantazji. - Lekki ruch ręką, kolejne szarpnięcie i opierała się głową o ścianę. Uwięziona. Delektowałem się w myślach tym słowem, gdy przyjmowałem jej rozkoszne pieszczoty, zostawiając jej niewiele miejsca na jakiekolwiek ruchy, by po chwili zabrać jej nawet i to, skracając dystans między moimi biodrami a jej ustami do minimum. Prawie do zera. Czułem na skórze ciepłe powietrze wypuszczane przez nos i każdą próbę łapania go na nowo. - Oddychaj, Elviro. - Słowa kierowane do niej były też przypomnieniem dla mnie; sam ledwie panowałem nad oddechem, wciąż udając opanowanie, choć głos drżał mi niemal tak bardzo jak klęczące przede mną ciało. - Przypomnij mi, jak dobrze być w tobie. - Nie chciałem prosić, więc rozkazałem twardością głosu, twardością samego siebie w niej.
Nie jestem delikatna. Nie była, przyjmując mnie całego, gdy w końcu to ja zacząłem się poruszać. Nie hamuj się, skarbie. Nie zamierzałem, kradnąc jej w końcu nawet resztki oddechu. Najpierw na sekundę. Dwie. Pięć. Znów głębiej, nierzeczywiste, fantazyjne głębiej. Przy ostatnim razie na piętnaście; liczyłem wolno, może na dwadzieścia. Jej spojrzenie. Dłonie na moich udach. Paznokcie drapiące skórę. Mój krzyk rozkoszy, jej krzyk ulgi. Zawodu. Szczęścia. Teraz wszystko brzmiało tak samo, oprócz naszych szybkich oddechów, łapczywych, nienasycenie sięgających po tlen. Ona miała prawo; ja znów kradłem.
- W porządku? - Opadłem na kolana, obejmując Elvirę i podpierając ją ostrożnie. Miała opuchnięte, czerwone wargi, rozczochrane włosy, w których przenigdy nie puściłbym jej na ulicę, bo już z daleka krzyczały, co robiła ich właścicielka i pachniała... mną. Skopałem z siebie zwinięte w kostkach spodnie, po czym podniosłem ją i przeniosłem do łóżka. Nogi mi drżały, jakby dopiero teraz ciało zareagowało na fantastyczne spełnienie, ale udało mi się zrobić tych kilka kroków. Podejrzewałem, że wkrótce wejdzie mi to w nawyk, to całe noszenie żony na rękach. Sięgnąłem po swoją koszulę i materiałem otarłem jej spocone czoło.
Nie była delikatna. Ja byłem.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Każde bolesne ugryzienie, każdy ślad długich palców na mlecznej skórze, każde zetknięcie delikatnych kości kręgosłupa z zimną, chropowatą ścianą wyrywało z jej gardła coraz to głośniejsze westchnienia. Nie mogłaby go oszukać, choćby chciała; nie, kiedy w jej wielkich źrenicach płonęła nienazwana, paradoksalna wrażliwość, nie kiedy wyginała się, napinała i miękła pod jego rękoma za każdym razem, gdy pewniejszym ruchem sięgał po jej włosy lub kruchą, smukłą szyję. Uwielbiała ból. Uwielbiała tę pierwotną, nieokrzesaną namiętność, która rozkwitała wyłącznie na gruncie odrzuconych zahamowań. Pragnęła mężczyzny, który będzie po nią sięgał bez lęku, który uwięzi ją i zadusi w swoich ramionach, który w pełni naznaczy jej ciało... ale i też takiego, który nie złamie jej ego. Nie była w stanie obnażyć swoich brudnych pragnień przed kochankami, którzy - co wiedziała - pragnęliby w pełni ją zdominować, którzy nią pogardzali. A jednak za każdym razem, gdy Harland zaciskał zęby na jej posiniaczonej szyi, gdy wpijał paznokcie w jej miękkie piersi, w biodra i w delikatną skórę między udami, za każdym razem bezgłośnie błagała go o więcej.
Zaufanie. Co za dziwna rzecz. Paradoks kobiety, która nie zaufałaby własnej rodzinie z dwoma galeonami, ale pozwoliłaby temu mężczyźnie przyłożyć sztylet do własnego gardła i nagrodziłaby go za to pocałunkiem.
A teraz - teraz nagradzała jego bezczelność i zdecydowanie, wciskając nagie kolana w gryzący dywan i racząc go kolejnymi stopniami rozkoszy. Wiedziała już jak zadowolić mężczyznę, zwłaszcza, gdy chodziło o niego; pamiętała co lubił, na których miejscach powinna się skupiać, gdy pieściła go językiem, zagarniając coraz więcej i więcej. Tego samego żądała od niego.
Więcej.
Patrzyła mu w oczy rozkoszując się znajomym smakiem zakazanego owocu, wykorzystując umiejętności, które - być może go to zaskoczy, a być może rozwścieczy (zadrżała) - z upływem lat stały się lepsze, nie zapomniane. Była w stanie wziąć go głębiej, nie miała też już takich oporów przed tym, by patrzeć mu wprost w oczy. Pozwoliła sobie nawet drażnić go zębami, perfidnie zadowolona z samej siebie, gdy niemal zgarbił się z zaskoczenia. Gdyby mogła, roześmiałaby się. Ale wkrótce uniemożliwiły jej to jego palce wplecione w jasne włosy, brutalne i bezlitosne pchnięcia, na które liczyła. Które sama sprowokowała, wiedząc dobrze, że sięga rękami do ognia. I jeżeli jego uśmiech sprawiał, że coś w jej piersiach mrowiło łagodnym ciepłem, to zdecydowane szarpnięcie za włosy rozpalało niżej prawdziwą szatańską pożogę.
Rozchyliła mokre usta i jęknęła chrapliwie, gdy pochylił się, aby ją pocałować. Nie miała wystarczająco wiele tlenu w płucach, by być w stanie dorównać mu w pasji; ledwie utrzymywała się na drżących, mokrych nogach. Pozwoliła mu więc przejąć kontrolę, ten jeden grzesznie cudowny raz, a potem z przyjemnością przesunęła językiem po opuchliźnie w miejscu, w którym ją ugryzł.
- Harland... - szepnęła urwanie, a potem parsknęła, gdy swoim zwyczajem wplótł w ich brudny, pełen pasji seks jakąś sentymentalną historię. I jeżeli nawet była to historia równie grzeszna jak ich obecna pozycja; to i tak było to tak bardzo w jego stylu, że przesunęła zaborczo paznokciami po jego odsłoniętych pośladkach. - Mmm - Uniosła pytająco brew, nie mówiąc wiele, nie mając na to czasu, zbyt zainteresowana tym co miała przed sobą, tym czym na powrót się zajęła. A on wciąż mówił, wciąż przywoływał jakieś obrazy, które teraz ulatywały jej z głowy jako niewiele warte pod natłokiem doznań obezwładniających pozostałe zmysły.
Każdy jego ruch był coraz gwałtowniejszy, coraz mniej czasu miała na to, by chwytać chrapliwe oddechy; kiedy wreszcie nie miała nawet gdzie uciec i mogła wyłącznie zaciskać dłonie na jego udach (mocno, niemalże do zdarcia skóry) coś w jej ciele rozsupłało się, stopniało i rozkruszyło. Być może po prostu traciła rozum z powodu braku powietrza, a może naprawdę pulsowanie w jej ciele stawało się coraz dotkliwsze, coraz bardziej wymagające... Łzy spłynęły po jej policzkach, ale był to wyłącznie odruch. Była szczęśliwa. Była spełniona. Była zaborcza, była zdeterminowana nigdy już nie pozwolić mu odejść, więc w pewnym momencie sama zaczęła przyciągać go do siebie, sama prowokowała mroczki, które pojawiały się przed jej oczami. W końcu zsunęła z jego skóry zimne, lepkie palce i sięgnęła pomiędzy własne nogi - by na granicy omdlenia osiągnąć szczyt razem z nim.
O ile prostsze było to od wspinaczki.
Kiedy w końcu odsunęli się od siebie zgarbiła się w mimowolnym napadzie kaszlu. Otuliła gardło dłonią i oparła głowę o ścianę, wyczerpana, obolała, ale usatysfakcjonowana. Przez chwilę chwytała tak chrapliwie oddech z zamkniętymi oczami; w końcu ktoś opadł obok niej na kolana i objął jej wciąż drżące, przepocone ciało.
Nie, nie ktoś. Jej narzeczony.
- W najlepszym - wychrypiała wciąż nieswoim głosem i oparła głowę na jego ramieniu, całując go leniwie w szyję. Zostawiła tam niemniej ugryzień niż on
na jej, więc pewnie oboje będą potrzebowali rano maści, aby ukryć te ślady przed powrotem do domu. Pozwoliła mu się podnieść, ale gdy położył ją na łóżku szybko odzyskała część sił, rozpościerając się bezwstydnie i zrzucając z nogi bezużyteczną bieliznę. Przewróciła się na bok i oparła na ręce, żeby się mu przyjrzeć. W kąciku czerwonych, mokrych ust już czaił jej się zawadiacki uśmiech, złagodzony wyłącznie przez troskę z jaką otarł jej czoło. - Mmm, myślałby kto, że naszej pierwszej wspólnej nocy od miesięcy... lat właściwie... będę potrzebowała własnych palców, żeby dojść. Powinnam być zawiedziona? - spytała miękko, kaszląc jeszcze tu i ówdzie, a potem, kiedy prawie uwierzyła w to, że mógłby wziąć jej słowa na serio zaśmiała się lekko i pochyliła, by pocałować go w kącik ust. - Żartuję. Byłeś... nieziemski - szepnęła, komplementy przychodziły jej z trudem, ale czuła się sennie szczęśliwa, a poza tym; liczyła na to, że ich wspólna noc jeszcze się nie skończyła. - W tym czasie od twojego... pierwszego ślubu - uniosła wymownie brew. - miewałam mężczyzn. Ale żaden nigdy nie smakował tak jak ty - zamilkła na chwilę, zastanowiła się. - Bo to ty jesteś naprawdę mój. - A ja twoja.
Zaufanie. Co za dziwna rzecz. Paradoks kobiety, która nie zaufałaby własnej rodzinie z dwoma galeonami, ale pozwoliłaby temu mężczyźnie przyłożyć sztylet do własnego gardła i nagrodziłaby go za to pocałunkiem.
A teraz - teraz nagradzała jego bezczelność i zdecydowanie, wciskając nagie kolana w gryzący dywan i racząc go kolejnymi stopniami rozkoszy. Wiedziała już jak zadowolić mężczyznę, zwłaszcza, gdy chodziło o niego; pamiętała co lubił, na których miejscach powinna się skupiać, gdy pieściła go językiem, zagarniając coraz więcej i więcej. Tego samego żądała od niego.
Więcej.
Patrzyła mu w oczy rozkoszując się znajomym smakiem zakazanego owocu, wykorzystując umiejętności, które - być może go to zaskoczy, a być może rozwścieczy (zadrżała) - z upływem lat stały się lepsze, nie zapomniane. Była w stanie wziąć go głębiej, nie miała też już takich oporów przed tym, by patrzeć mu wprost w oczy. Pozwoliła sobie nawet drażnić go zębami, perfidnie zadowolona z samej siebie, gdy niemal zgarbił się z zaskoczenia. Gdyby mogła, roześmiałaby się. Ale wkrótce uniemożliwiły jej to jego palce wplecione w jasne włosy, brutalne i bezlitosne pchnięcia, na które liczyła. Które sama sprowokowała, wiedząc dobrze, że sięga rękami do ognia. I jeżeli jego uśmiech sprawiał, że coś w jej piersiach mrowiło łagodnym ciepłem, to zdecydowane szarpnięcie za włosy rozpalało niżej prawdziwą szatańską pożogę.
Rozchyliła mokre usta i jęknęła chrapliwie, gdy pochylił się, aby ją pocałować. Nie miała wystarczająco wiele tlenu w płucach, by być w stanie dorównać mu w pasji; ledwie utrzymywała się na drżących, mokrych nogach. Pozwoliła mu więc przejąć kontrolę, ten jeden grzesznie cudowny raz, a potem z przyjemnością przesunęła językiem po opuchliźnie w miejscu, w którym ją ugryzł.
- Harland... - szepnęła urwanie, a potem parsknęła, gdy swoim zwyczajem wplótł w ich brudny, pełen pasji seks jakąś sentymentalną historię. I jeżeli nawet była to historia równie grzeszna jak ich obecna pozycja; to i tak było to tak bardzo w jego stylu, że przesunęła zaborczo paznokciami po jego odsłoniętych pośladkach. - Mmm - Uniosła pytająco brew, nie mówiąc wiele, nie mając na to czasu, zbyt zainteresowana tym co miała przed sobą, tym czym na powrót się zajęła. A on wciąż mówił, wciąż przywoływał jakieś obrazy, które teraz ulatywały jej z głowy jako niewiele warte pod natłokiem doznań obezwładniających pozostałe zmysły.
Każdy jego ruch był coraz gwałtowniejszy, coraz mniej czasu miała na to, by chwytać chrapliwe oddechy; kiedy wreszcie nie miała nawet gdzie uciec i mogła wyłącznie zaciskać dłonie na jego udach (mocno, niemalże do zdarcia skóry) coś w jej ciele rozsupłało się, stopniało i rozkruszyło. Być może po prostu traciła rozum z powodu braku powietrza, a może naprawdę pulsowanie w jej ciele stawało się coraz dotkliwsze, coraz bardziej wymagające... Łzy spłynęły po jej policzkach, ale był to wyłącznie odruch. Była szczęśliwa. Była spełniona. Była zaborcza, była zdeterminowana nigdy już nie pozwolić mu odejść, więc w pewnym momencie sama zaczęła przyciągać go do siebie, sama prowokowała mroczki, które pojawiały się przed jej oczami. W końcu zsunęła z jego skóry zimne, lepkie palce i sięgnęła pomiędzy własne nogi - by na granicy omdlenia osiągnąć szczyt razem z nim.
O ile prostsze było to od wspinaczki.
Kiedy w końcu odsunęli się od siebie zgarbiła się w mimowolnym napadzie kaszlu. Otuliła gardło dłonią i oparła głowę o ścianę, wyczerpana, obolała, ale usatysfakcjonowana. Przez chwilę chwytała tak chrapliwie oddech z zamkniętymi oczami; w końcu ktoś opadł obok niej na kolana i objął jej wciąż drżące, przepocone ciało.
Nie, nie ktoś. Jej narzeczony.
- W najlepszym - wychrypiała wciąż nieswoim głosem i oparła głowę na jego ramieniu, całując go leniwie w szyję. Zostawiła tam niemniej ugryzień niż on
na jej, więc pewnie oboje będą potrzebowali rano maści, aby ukryć te ślady przed powrotem do domu. Pozwoliła mu się podnieść, ale gdy położył ją na łóżku szybko odzyskała część sił, rozpościerając się bezwstydnie i zrzucając z nogi bezużyteczną bieliznę. Przewróciła się na bok i oparła na ręce, żeby się mu przyjrzeć. W kąciku czerwonych, mokrych ust już czaił jej się zawadiacki uśmiech, złagodzony wyłącznie przez troskę z jaką otarł jej czoło. - Mmm, myślałby kto, że naszej pierwszej wspólnej nocy od miesięcy... lat właściwie... będę potrzebowała własnych palców, żeby dojść. Powinnam być zawiedziona? - spytała miękko, kaszląc jeszcze tu i ówdzie, a potem, kiedy prawie uwierzyła w to, że mógłby wziąć jej słowa na serio zaśmiała się lekko i pochyliła, by pocałować go w kącik ust. - Żartuję. Byłeś... nieziemski - szepnęła, komplementy przychodziły jej z trudem, ale czuła się sennie szczęśliwa, a poza tym; liczyła na to, że ich wspólna noc jeszcze się nie skończyła. - W tym czasie od twojego... pierwszego ślubu - uniosła wymownie brew. - miewałam mężczyzn. Ale żaden nigdy nie smakował tak jak ty - zamilkła na chwilę, zastanowiła się. - Bo to ty jesteś naprawdę mój. - A ja twoja.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Niekiedy za dużo myślałem, próbując w logiczny i zrozumiały dla umysłu sposób uporządkować sobie świat, dopasować zjawisko we właściwą szufladkę, osobę do odpowiedniej etykiety. Uczynić wszystko prostszym, bardziej dostępnym, przetłumaczonym na język, który nie wymagał ekwilibrystyki, aby dotrzeć do świadomości i wyzwolić działanie. Wychowany w rodzinie, która tak wiele miejsca poświęcała pięknu zewnętrznemu, nie chciałem zapominać o tym wewnętrznym; dlatego pielęgnowałem w sobie romantyka i sentymentalistę, próbując znaleźć delikatność wśród kolców. Te, za którymi chowała się Elvira, były nie tylko ostre i wymierzone w każdego, kto zbliżył się za bardzo; były liczne, niepoliczalne, znacząc ją wskazówkami pozwalającymi odkryć przeszłość... o ile ktoś zdecydowałby się wyciągnąć dłoń, połamać kolce i wydobyć z niej wrażliwość. Kładąc ją na pościeli miałem już pewność, że mogę być taką osobą.
- Ta noc się jeszcze nie skończyła – zauważyłem uprzejmym, niskim tonem, który nie zwiastował żadnego niebezpieczeństwa, choć jednocześnie zmrużyłem lekko oczy. Stanąłem przy łóżku i wpatrując się w leżącą kobietę, powoli sięgnąłem po różdżkę, która upadła na ziemię w całym tym zamieszaniu. W uszach wciąż dźwięczał mi krzyk Elviry stłumiony moją własną przyjemnością, zdławiony mną, gdy zaciśniętymi na jej włosach dłońmi, przyciągając ją gwałtownie i egoistycznie do siebie, czerpałem swoje spełnienie. Wciągnąłem spodnie nie zapinając ich jednak; zwisały luźno z bioder, zasłaniając mnie na tyle, by wywołać sfrustrowane jęki zawodu i pozostawiając odpowiednio dużo miejsca, aby jej wzrok miał gdzie podążać.
- Ktoś inny mógłby nie uznać tego za żart, a za zniewagę i zrobić wszystko, aby udowodnić swoją męskość. Na przykład... - wyszeptałem zaklęcie i patrzyłem, jak jej dłonie podrywają się w górę, a wokół nadgarstków ciasno owija się sznur splatając je ze sobą. Drugi koniec zawisł przy ramie łóżka; kolejne machnięcie różdżki i sznur obwiązał się sam wokół drewnianej konstrukcji, uniemożliwiając Elvirze ruchy rękami. Wyciągnięte nad jej głową ramiona były lekko ugięte w łokciach i tylko na tyle swobody mogła liczyć, nerwowe ruchy nielicznych mięśni. Naga, odsłonięta i skrępowana była na pierwszy rzut oka kompletnie bezbronna, lecz nie dałem się zwieść pozorom, tłumiąc pożądanie, które wezbrało we mnie na nowo. - Dobrze więc, że mam poczucie humoru i wiem, że nie muszę ci niczego udowadniać, prawda? - wymruczałem, klękając na twardym materacu pomiędzy jej nogami. Czubek różdżki oparłem o jej brzuch, przyciskając go delikatnie do skóry, po czym leniwie przesunąłem nią w górę docierając do mostka. Nawet bez zaklęcia czułem szybki rytm bijącego serca, który zdawał się rezonować po drewnie i docierać do mojej dłoni. - Jednak masz rację... żaden dżentelmen nie powinien pozwolić, aby dama się tak nadwyrężała. Będę musiał to naprawić – przekręciłem głowę w geście zastanowienia. Kolejna formuła zaklęcia sprawiła, że różdżka zaczęła pozostawiać po sobie lodowaty ślad topiący się sekundę później pod wpływem nagrzanej skóry Elviry.
Zacząłem kreślić wzory, pochylając się niżej nad swoją narzeczoną; celebrowałem każdą linię, okrąg, pętlę rysowaną na jej ciele, skupiając się na piersiach, brzuchu, ramionach, śledząc formujące się na nich krople, które powoli spływały po skórze. Zapamiętane ze szkoły mistyczne znaki i symbole, starożytne runy, wszystko co przychodziło mi na myśl – przenosiłem na skórę, zjeżdżając różdżką coraz niżej. Kolanami przycisnąłem jej nogi do łóżka, gdy próbowała je zacisnąć i uśmiechnąłem się kpiąco, chociaż gdy mój wzrok znów spoczął na nagości jej ciała, spomiędzy moich warg wyrwało się niekontrolowane westchnienie.
Pocałowałem ją, delektując się chwilą ponownego dotyku i mieszającym się ciepłem naszych ust i oddechów. Czułem siebie, czułem ją, czułem całą naszą przeszłość skumulowaną w tej jednej chwili. Różdżka wbiła się w jej podbrzusze, rażąc chłodem, gdy mój gorący język zsuwał się drażniąco i pewnie po szyi, obojczykach i dotarł do lodowych linii wytyczonych chwilę wcześniej. Powędrowałem nim po każdym zakręcie, całując, ssąc, gryząc, zostawiając ślady; nie śpieszyłem się, powolnością swoich ruchów odkrywając na nowo to, co przed laty tak dobrze znałem. Dzisiaj nic nie stało nam na przeszkodzie, nie było granic, nie było żadnego „nie”. Nie kochaliśmy się ze świadomością, że w pewnym momencie trzeba będzie przestać, przerwać, zostawiając za sobą zamiast spełnienia jedynie frustrację. Mogłem cieszyć się każdą chwilą, dotykiem, pocałunkiem, a jeśli Elvirę denerwowała moja powolność... - spojrzałem na jej związane ręce – następnym razem powinna używać swojego języka w rozsądniejszy sposób.
- Jesteś wspaniała – wymamrotałem niezrozumiale z ustami przyciśniętymi do napiętego brzucha. - Piękna, zuchwała, pociągająca – zaśmiałem się cicho, uwalniając jej nogi spod mojego ciężaru i muskając wnętrze uda językiem; jedno, drugie, wyczuwając pod nim smak czegoś więcej niż potu i zmęczenia; była podniecona, a jej podniecenie smakowało słoną obietnicą, którą chciałem spić do końca. Dłonie zacisnąłem na jej kolanach, rozsuwając je szeroko, otwierając ją dla siebie i oczami wyobraźni widząc szczupłe palce przebiegające nerwowo i niecierpliwie po jej kobiecości, gdy przede mną klęczała. Mimo że uległa, czerpała tak wielką przyjemność z samego zadowalania mnie, że zapragnęła podążyć za mną na szczyt; niesamowitość tego oddania i prowokacyjny żart wywołały u mnie nagły dreszcz i jeszcze jeden uśmiech.
Schowałem głowę między jej udami, kosztując ją po raz pierwszy od lat. Wspomnienia napłynęły od razu, bez zaproszenia, bez pukania, bez najmniejszego ostrzeżenia, ale przecież właśnie tego powinienem się spodziewać. W lekkim oszołomieniu natychmiast oderwałem od niej usta i jęknąłem, uświadamiając sobie, że nie taki był plan. Nie miałem jej ulec, tylko przekornie ukarać za żarty. Oblizałem wargi, nie chcąc uronić najmniejszego śladu jej wilgoci, po czym uniosłem się i zszedłem z łóżka, oddychając ciężko. Tak po prostu zsunąłem się z materaca, chociaż całe moje ciało krzyczało, abym wrócił.
- Ale najpierw porozmawiajmy, kochanie. - Spojrzałem na Elvirę, sięgając po kielich z winem, zostawiony wczoraj na stoliku. Resztka płynu zapewne wywietrzała, ale musiałem zwilżyć gardło czymś, co choć nosiło ułudę alkoholu. Dopiero gdy mogłem już mówić bez chrapliwego pogłosu, przywołałem dzban z wodą i nalałem trochę do metalowego kubka. Upiłem mały łyk. - A raczej posłucham o mężczyznach, których miewałaś – obszedłem łóżko, podchodząc do niego z bocznej strony i przysiadłem na brzegu, ruchem ręki trzymającej kubek pytając Elvirę, czy ma ochotę się napić. - O każdej osobie, która cię pieściła i dotykała, którą ty pieściłaś i dotykałaś. O wszystkich, którymi próbowałaś wyprzeć mnie. - Wiedziałem, że nie sypiała z innymi po to, aby zapomnieć o mnie; choć może był to jeden z mniejszych powodów, ale przyjemnie było o tym myśleć. Spodnie zsunęły mi się nieco, odsłaniając kolejne fragmenty skóry, ale ich nie poprawiłem. Mimo podniecenia nie chciałem ich też zdejmować; frustrująco ocierający się materiał jeszcze pół godziny temu byłem gotów rozszarpać własnymi rękami, teraz jednak powodował przyjemne mrowienie wyczekiwania.
- Ta noc się jeszcze nie skończyła – zauważyłem uprzejmym, niskim tonem, który nie zwiastował żadnego niebezpieczeństwa, choć jednocześnie zmrużyłem lekko oczy. Stanąłem przy łóżku i wpatrując się w leżącą kobietę, powoli sięgnąłem po różdżkę, która upadła na ziemię w całym tym zamieszaniu. W uszach wciąż dźwięczał mi krzyk Elviry stłumiony moją własną przyjemnością, zdławiony mną, gdy zaciśniętymi na jej włosach dłońmi, przyciągając ją gwałtownie i egoistycznie do siebie, czerpałem swoje spełnienie. Wciągnąłem spodnie nie zapinając ich jednak; zwisały luźno z bioder, zasłaniając mnie na tyle, by wywołać sfrustrowane jęki zawodu i pozostawiając odpowiednio dużo miejsca, aby jej wzrok miał gdzie podążać.
- Ktoś inny mógłby nie uznać tego za żart, a za zniewagę i zrobić wszystko, aby udowodnić swoją męskość. Na przykład... - wyszeptałem zaklęcie i patrzyłem, jak jej dłonie podrywają się w górę, a wokół nadgarstków ciasno owija się sznur splatając je ze sobą. Drugi koniec zawisł przy ramie łóżka; kolejne machnięcie różdżki i sznur obwiązał się sam wokół drewnianej konstrukcji, uniemożliwiając Elvirze ruchy rękami. Wyciągnięte nad jej głową ramiona były lekko ugięte w łokciach i tylko na tyle swobody mogła liczyć, nerwowe ruchy nielicznych mięśni. Naga, odsłonięta i skrępowana była na pierwszy rzut oka kompletnie bezbronna, lecz nie dałem się zwieść pozorom, tłumiąc pożądanie, które wezbrało we mnie na nowo. - Dobrze więc, że mam poczucie humoru i wiem, że nie muszę ci niczego udowadniać, prawda? - wymruczałem, klękając na twardym materacu pomiędzy jej nogami. Czubek różdżki oparłem o jej brzuch, przyciskając go delikatnie do skóry, po czym leniwie przesunąłem nią w górę docierając do mostka. Nawet bez zaklęcia czułem szybki rytm bijącego serca, który zdawał się rezonować po drewnie i docierać do mojej dłoni. - Jednak masz rację... żaden dżentelmen nie powinien pozwolić, aby dama się tak nadwyrężała. Będę musiał to naprawić – przekręciłem głowę w geście zastanowienia. Kolejna formuła zaklęcia sprawiła, że różdżka zaczęła pozostawiać po sobie lodowaty ślad topiący się sekundę później pod wpływem nagrzanej skóry Elviry.
Zacząłem kreślić wzory, pochylając się niżej nad swoją narzeczoną; celebrowałem każdą linię, okrąg, pętlę rysowaną na jej ciele, skupiając się na piersiach, brzuchu, ramionach, śledząc formujące się na nich krople, które powoli spływały po skórze. Zapamiętane ze szkoły mistyczne znaki i symbole, starożytne runy, wszystko co przychodziło mi na myśl – przenosiłem na skórę, zjeżdżając różdżką coraz niżej. Kolanami przycisnąłem jej nogi do łóżka, gdy próbowała je zacisnąć i uśmiechnąłem się kpiąco, chociaż gdy mój wzrok znów spoczął na nagości jej ciała, spomiędzy moich warg wyrwało się niekontrolowane westchnienie.
Pocałowałem ją, delektując się chwilą ponownego dotyku i mieszającym się ciepłem naszych ust i oddechów. Czułem siebie, czułem ją, czułem całą naszą przeszłość skumulowaną w tej jednej chwili. Różdżka wbiła się w jej podbrzusze, rażąc chłodem, gdy mój gorący język zsuwał się drażniąco i pewnie po szyi, obojczykach i dotarł do lodowych linii wytyczonych chwilę wcześniej. Powędrowałem nim po każdym zakręcie, całując, ssąc, gryząc, zostawiając ślady; nie śpieszyłem się, powolnością swoich ruchów odkrywając na nowo to, co przed laty tak dobrze znałem. Dzisiaj nic nie stało nam na przeszkodzie, nie było granic, nie było żadnego „nie”. Nie kochaliśmy się ze świadomością, że w pewnym momencie trzeba będzie przestać, przerwać, zostawiając za sobą zamiast spełnienia jedynie frustrację. Mogłem cieszyć się każdą chwilą, dotykiem, pocałunkiem, a jeśli Elvirę denerwowała moja powolność... - spojrzałem na jej związane ręce – następnym razem powinna używać swojego języka w rozsądniejszy sposób.
- Jesteś wspaniała – wymamrotałem niezrozumiale z ustami przyciśniętymi do napiętego brzucha. - Piękna, zuchwała, pociągająca – zaśmiałem się cicho, uwalniając jej nogi spod mojego ciężaru i muskając wnętrze uda językiem; jedno, drugie, wyczuwając pod nim smak czegoś więcej niż potu i zmęczenia; była podniecona, a jej podniecenie smakowało słoną obietnicą, którą chciałem spić do końca. Dłonie zacisnąłem na jej kolanach, rozsuwając je szeroko, otwierając ją dla siebie i oczami wyobraźni widząc szczupłe palce przebiegające nerwowo i niecierpliwie po jej kobiecości, gdy przede mną klęczała. Mimo że uległa, czerpała tak wielką przyjemność z samego zadowalania mnie, że zapragnęła podążyć za mną na szczyt; niesamowitość tego oddania i prowokacyjny żart wywołały u mnie nagły dreszcz i jeszcze jeden uśmiech.
Schowałem głowę między jej udami, kosztując ją po raz pierwszy od lat. Wspomnienia napłynęły od razu, bez zaproszenia, bez pukania, bez najmniejszego ostrzeżenia, ale przecież właśnie tego powinienem się spodziewać. W lekkim oszołomieniu natychmiast oderwałem od niej usta i jęknąłem, uświadamiając sobie, że nie taki był plan. Nie miałem jej ulec, tylko przekornie ukarać za żarty. Oblizałem wargi, nie chcąc uronić najmniejszego śladu jej wilgoci, po czym uniosłem się i zszedłem z łóżka, oddychając ciężko. Tak po prostu zsunąłem się z materaca, chociaż całe moje ciało krzyczało, abym wrócił.
- Ale najpierw porozmawiajmy, kochanie. - Spojrzałem na Elvirę, sięgając po kielich z winem, zostawiony wczoraj na stoliku. Resztka płynu zapewne wywietrzała, ale musiałem zwilżyć gardło czymś, co choć nosiło ułudę alkoholu. Dopiero gdy mogłem już mówić bez chrapliwego pogłosu, przywołałem dzban z wodą i nalałem trochę do metalowego kubka. Upiłem mały łyk. - A raczej posłucham o mężczyznach, których miewałaś – obszedłem łóżko, podchodząc do niego z bocznej strony i przysiadłem na brzegu, ruchem ręki trzymającej kubek pytając Elvirę, czy ma ochotę się napić. - O każdej osobie, która cię pieściła i dotykała, którą ty pieściłaś i dotykałaś. O wszystkich, którymi próbowałaś wyprzeć mnie. - Wiedziałem, że nie sypiała z innymi po to, aby zapomnieć o mnie; choć może był to jeden z mniejszych powodów, ale przyjemnie było o tym myśleć. Spodnie zsunęły mi się nieco, odsłaniając kolejne fragmenty skóry, ale ich nie poprawiłem. Mimo podniecenia nie chciałem ich też zdejmować; frustrująco ocierający się materiał jeszcze pół godziny temu byłem gotów rozszarpać własnymi rękami, teraz jednak powodował przyjemne mrowienie wyczekiwania.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rozciągnęła się na miękkim materacu z sennym uśmiechem spełnienia. Bielizna odrzucona niedbałym kopnięciem, unoszące się w pogłębionym oddechu piersi i spocone, białe włosy na ciemniejszej pościeli tworzyły obraz deprawacji; ale w błękitnych oczach czaiło się coś więcej niż sama tylko pożądliwość, złośliwość i chęć zabawy. Być może był jedynym, który potrafiłby dostrzec zmarszczki śmiechu wokół jej oczu, gdy się do niego uśmiechała, swobodę rozluźnionych mięśni. Elementy niepasujące do wizerunku zimnej, nieobliczalnej wiedźmy.
- Hmm... to dlaczego się ubierasz? Lubisz, kiedy zdzieram z ciebie ubrania? Czy tym razem powinnam je rozedrzeć naprawdę? - spytała bez śladu niepokoju nawet wówczas, gdy sięgnął po różdżkę. Zawiesiła wzrok nie na drewnie, ale niżej, w miejsca, które nieomal skrył, pozostawiając jednak dość, by nie musiała polegać wyłącznie na wyobraźni. Przygryzła niecierpliwie spuchniętą wargę i sapnęła pod nosem. Wciąż czuła przyjemne pulsowanie między nogami, drapanie w gardle, słony smak - jeden raz jej nie wystarczał, nie po takim czasie, nie kiedy czekała na niego tak długo a jej żądza była dodatkowa potęgowana przez hormony.
To było prawie upokarzające, ale z jej ust wyrwał się jęk, nie warknięcie, kiedy jej ręce nagle poderwały się do góry, związane i nieruchome. Tylko przez pierwsze ułamki sekund poczuła przypływ zwierzęcej paniki, traumy - gdzie była jej różdżka? jak mogła zapomnieć o różdżce, leżała gdzieś w tych ubraniach, jak mogła być tak głupia? - ale potem odetchnęła głębiej, przyjęła ten przypływ adrenaliny jako afrodyzjak, którym był i zadrżała z zaczepnym uśmieszkiem. Na próbę szarpnęła ramionami, na tyle mocno, by na jej nadgarstkach pozostały różowe pręgi, ale nie z całej siły, tak jak szarpałaby się, gdyby realnie pragnęła się uwolnić.
Nie, jeżeli chciał grać w tę grę... czuła się więcej niż gotowa, aby mu w tym towarzyszyć. Zarumieniona i drżąca rozchyliła uda, kiedy uklęknął na łóżku, dając mu tym samym jawne przyzwolenie. Wcale nie czuła potrzeby go dawać, mógłby próbować wziąć ją sobie siłą - ta walka byłaby rozkoszna - ale czuła, że on może tego potrzebować. Że nawet jeżeli dominacja i przejmowanie kontroli dawało mu spełnienie, chciał wiedzieć, że Elvira jest w tym wszystkim z nim - że nadal z nim będzie, gdy noc dobiegnie końca.
- Zawsze byłeś dżentelmenem, Harly... Kiedyś mnie to irytowało, ale potem zrozumiałam, że to nie była gierka... taki jesteś... pragniesz dawać, prawda? - wyszeptała, urywając co jakiś czas na głębsze wzięcie oddechu, na jęk i pomruk, gdy wodził lodowatą różdżką po jej skórze. Było w tym coś niebezpiecznego, coś na granicy jej komfortu; oddawanie w ten sposób władzy nad swoim życiem, bycie w pełni bezbronnym. Ale wystarczyło jedno wejrzenie w oczy Harlanda, gdy pojęła, że jeśli ktoś mógłby ją widzieć bezbronną i jej za to nie pogardzać to właśnie on. - Merlinie... - wyszeptała w niemym zauroczeniu, gdy tak wodził różdżką i palcami po jej ciele, gdy poczęła rozpoznawać niektóre symbole, gdy widziała uczucie, z jakim na nią patrzył. On jeden. Nie warknęła na niego nawet wtedy, kiedy skrępował jej też nogi, a ich kolejny pocałunek był długi, namiętny i nieśpieszny. Zachęcała go szeptami i uśmiechami, zaciśniętymi zębami i powolnymi ruchami ud, gdy zsuwał się niżej i niżej. Każdy kolejny pozostawiony na skórze ślad odczuwała mrowieniem wzdłuż całego ciała, jeszcze nigdy nie czuła się tak... wielbiona.
Była wspaniała, była piękna i zuchwała i pociągająca.
On to widział, dostrzegł też z pewnością narastającą w jej westchnieniach niecierpliwość, nieznacznie zmarszczone brwi i sposób, w jaki rozchyliła usta, gdy wreszcie dotarł dokładnie tam, gdzie chciała go mieć...
A potem się odsunął.
Zadygotała jeszcze nieco z powodu jego jęku, a potem zesztywniała, mimowolnie szarpnęła za więzy, gdy wstał, by napić się wina. Przez chwilę mogła po prostu wodzić za nim wzrokiem z komicznym wyrazem niedowierzania na twarzy... przez chwilę brakowało jej słów. A potem zacisnęła zęby i skrzywiła się gniewnie, wpijając sobie paznokcie w miękką skórę skrępowanych pięści. Już miała wykręcić nadgarstki raz a dobrze, już miała się uwolnić, wiedziała jak sobie radzić z więzami, nawet z łańcuchami, połamałaby sobie kości, żeby się uwolnić, zanim jakiś głos rozsądku, a może niespełnionej chuci, szepnął jej w tyle głowy, że to jest przecież Harland, to jest ich gra, ich zabawa, ich natura. Nie Drew, nie Ramsey a już na pewno nie wróg. Zmusiła zesztywniałe mięśnie do rozluźnienia się i oparła się o poduszki wygodniej, poruszając niego palcami u dłoni, by przywrócić im krążenie.
Jeżeli chciał z nią w ten sposób pogrywać, czeka go rozkoszne i spodziewane zaskoczenie. Znała go i wiedziała jak obrócić tę sytuację na własną korzyść. A jeżeli w międzyczasie go nakręci, sprowokuje... Seks był lepszy, kiedy był podszyty złością.
Rozchyliła więc na powrót uda, które gdzieś w międzyczasie ścisnęła i leniwie skrzyżowała kolana, dając mu doskonały widok na to co zdecydował się porzucić na rzecz rozmowy. Kiedy zaoferował jej wodę uśmiechnęła się tylko tajemniczo i uniosła brew - och, jej głos nadal był chrapliwy, potrzebowała się napić, ale tak błahe rzeczy mogły poczekać. Chciał znać prawdę... a czy ona kiedykolwiek go okłamała?
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Upewniła się jeszcze; rzucała mu wyzwanie. Może powinna się wstydzić, może spodziewał się, że będzie próbowała odwrócić jego uwagę czymś innym, albo zasłaniać się ogólnikami. Ale przecież nigdy nie dała mu niczego mniej od brutalnej i pięknej rzeczywistości. A mimo to chciał ją poślubić. Jakimś sposobem chciał ją poślubić. - Straciłam dziewictwo niedługo po tym jak wyrzucili mnie z Munga. Nigdy nie przespałam się z nikim z pracy nawet po tym jak przestaliśmy się spotykać w moim gabinecie. Nie, pierwszy raz oddałam się śmierciożercy, jednemu z najpotężniejszych, jakich znam. Pieprzyliśmy się całą noc. Powiedziałam mu kiedyś, że go kocham, a on odszedł, bo nigdy mnie nie chciał. Czułam odrazę do siebie, bo dotąd sądziłam, że w ogóle nie potrafię kochać. Skoro nie powiedziałam tego tobie, to jak mogłabym powiedzieć komukolwiek innemu? - To mogłaby być tkliwa historia, gdyby nie niewielki uśmiech błądzący na jej ustach i to że ani na moment nie odrywała spojrzenia od źrenic Harlanda; chcąc dostrzec i nasycić się każdą najmniejszą emocją, jaką w nich dostrzeże. Niecierpliwie poruszała palcami u stóp, jej piersi falowały coraz szybciej. - Niedługo potem popełniłam swoje pierwsze prawdziwe morderstwo. Były ze mną dwie kobiety, słodka Wren i młodsza Frances. - Lekko uniosła brew, rozbawiona; czy tego się spodziewał? - Wzięłam je obie w ogrodzie za domem Frances. Kąpałyśmy się w stawie w środku nocy, w świetle księżyca, a potem zrobiłam z nimi to, co ty tak bardzo pragniesz teraz zrobić ze mną. Z kobietami sypia się łatwiej. Prościej. Wiem jak je zadowolić, wiem, że nie będą oczekiwały więcej niż jestem skłonna im dać... - Z rozmysłem przygryzła usta. Zamilkła na chwilę, jej podłe spojrzenie złagodniało, coś niepewnego na najkrótszą możliwą chwilę błysnęło w rysach jej twarzy.
Czy już dość?
- Hmm... to dlaczego się ubierasz? Lubisz, kiedy zdzieram z ciebie ubrania? Czy tym razem powinnam je rozedrzeć naprawdę? - spytała bez śladu niepokoju nawet wówczas, gdy sięgnął po różdżkę. Zawiesiła wzrok nie na drewnie, ale niżej, w miejsca, które nieomal skrył, pozostawiając jednak dość, by nie musiała polegać wyłącznie na wyobraźni. Przygryzła niecierpliwie spuchniętą wargę i sapnęła pod nosem. Wciąż czuła przyjemne pulsowanie między nogami, drapanie w gardle, słony smak - jeden raz jej nie wystarczał, nie po takim czasie, nie kiedy czekała na niego tak długo a jej żądza była dodatkowa potęgowana przez hormony.
To było prawie upokarzające, ale z jej ust wyrwał się jęk, nie warknięcie, kiedy jej ręce nagle poderwały się do góry, związane i nieruchome. Tylko przez pierwsze ułamki sekund poczuła przypływ zwierzęcej paniki, traumy - gdzie była jej różdżka? jak mogła zapomnieć o różdżce, leżała gdzieś w tych ubraniach, jak mogła być tak głupia? - ale potem odetchnęła głębiej, przyjęła ten przypływ adrenaliny jako afrodyzjak, którym był i zadrżała z zaczepnym uśmieszkiem. Na próbę szarpnęła ramionami, na tyle mocno, by na jej nadgarstkach pozostały różowe pręgi, ale nie z całej siły, tak jak szarpałaby się, gdyby realnie pragnęła się uwolnić.
Nie, jeżeli chciał grać w tę grę... czuła się więcej niż gotowa, aby mu w tym towarzyszyć. Zarumieniona i drżąca rozchyliła uda, kiedy uklęknął na łóżku, dając mu tym samym jawne przyzwolenie. Wcale nie czuła potrzeby go dawać, mógłby próbować wziąć ją sobie siłą - ta walka byłaby rozkoszna - ale czuła, że on może tego potrzebować. Że nawet jeżeli dominacja i przejmowanie kontroli dawało mu spełnienie, chciał wiedzieć, że Elvira jest w tym wszystkim z nim - że nadal z nim będzie, gdy noc dobiegnie końca.
- Zawsze byłeś dżentelmenem, Harly... Kiedyś mnie to irytowało, ale potem zrozumiałam, że to nie była gierka... taki jesteś... pragniesz dawać, prawda? - wyszeptała, urywając co jakiś czas na głębsze wzięcie oddechu, na jęk i pomruk, gdy wodził lodowatą różdżką po jej skórze. Było w tym coś niebezpiecznego, coś na granicy jej komfortu; oddawanie w ten sposób władzy nad swoim życiem, bycie w pełni bezbronnym. Ale wystarczyło jedno wejrzenie w oczy Harlanda, gdy pojęła, że jeśli ktoś mógłby ją widzieć bezbronną i jej za to nie pogardzać to właśnie on. - Merlinie... - wyszeptała w niemym zauroczeniu, gdy tak wodził różdżką i palcami po jej ciele, gdy poczęła rozpoznawać niektóre symbole, gdy widziała uczucie, z jakim na nią patrzył. On jeden. Nie warknęła na niego nawet wtedy, kiedy skrępował jej też nogi, a ich kolejny pocałunek był długi, namiętny i nieśpieszny. Zachęcała go szeptami i uśmiechami, zaciśniętymi zębami i powolnymi ruchami ud, gdy zsuwał się niżej i niżej. Każdy kolejny pozostawiony na skórze ślad odczuwała mrowieniem wzdłuż całego ciała, jeszcze nigdy nie czuła się tak... wielbiona.
Była wspaniała, była piękna i zuchwała i pociągająca.
On to widział, dostrzegł też z pewnością narastającą w jej westchnieniach niecierpliwość, nieznacznie zmarszczone brwi i sposób, w jaki rozchyliła usta, gdy wreszcie dotarł dokładnie tam, gdzie chciała go mieć...
A potem się odsunął.
Zadygotała jeszcze nieco z powodu jego jęku, a potem zesztywniała, mimowolnie szarpnęła za więzy, gdy wstał, by napić się wina. Przez chwilę mogła po prostu wodzić za nim wzrokiem z komicznym wyrazem niedowierzania na twarzy... przez chwilę brakowało jej słów. A potem zacisnęła zęby i skrzywiła się gniewnie, wpijając sobie paznokcie w miękką skórę skrępowanych pięści. Już miała wykręcić nadgarstki raz a dobrze, już miała się uwolnić, wiedziała jak sobie radzić z więzami, nawet z łańcuchami, połamałaby sobie kości, żeby się uwolnić, zanim jakiś głos rozsądku, a może niespełnionej chuci, szepnął jej w tyle głowy, że to jest przecież Harland, to jest ich gra, ich zabawa, ich natura. Nie Drew, nie Ramsey a już na pewno nie wróg. Zmusiła zesztywniałe mięśnie do rozluźnienia się i oparła się o poduszki wygodniej, poruszając niego palcami u dłoni, by przywrócić im krążenie.
Jeżeli chciał z nią w ten sposób pogrywać, czeka go rozkoszne i spodziewane zaskoczenie. Znała go i wiedziała jak obrócić tę sytuację na własną korzyść. A jeżeli w międzyczasie go nakręci, sprowokuje... Seks był lepszy, kiedy był podszyty złością.
Rozchyliła więc na powrót uda, które gdzieś w międzyczasie ścisnęła i leniwie skrzyżowała kolana, dając mu doskonały widok na to co zdecydował się porzucić na rzecz rozmowy. Kiedy zaoferował jej wodę uśmiechnęła się tylko tajemniczo i uniosła brew - och, jej głos nadal był chrapliwy, potrzebowała się napić, ale tak błahe rzeczy mogły poczekać. Chciał znać prawdę... a czy ona kiedykolwiek go okłamała?
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Upewniła się jeszcze; rzucała mu wyzwanie. Może powinna się wstydzić, może spodziewał się, że będzie próbowała odwrócić jego uwagę czymś innym, albo zasłaniać się ogólnikami. Ale przecież nigdy nie dała mu niczego mniej od brutalnej i pięknej rzeczywistości. A mimo to chciał ją poślubić. Jakimś sposobem chciał ją poślubić. - Straciłam dziewictwo niedługo po tym jak wyrzucili mnie z Munga. Nigdy nie przespałam się z nikim z pracy nawet po tym jak przestaliśmy się spotykać w moim gabinecie. Nie, pierwszy raz oddałam się śmierciożercy, jednemu z najpotężniejszych, jakich znam. Pieprzyliśmy się całą noc. Powiedziałam mu kiedyś, że go kocham, a on odszedł, bo nigdy mnie nie chciał. Czułam odrazę do siebie, bo dotąd sądziłam, że w ogóle nie potrafię kochać. Skoro nie powiedziałam tego tobie, to jak mogłabym powiedzieć komukolwiek innemu? - To mogłaby być tkliwa historia, gdyby nie niewielki uśmiech błądzący na jej ustach i to że ani na moment nie odrywała spojrzenia od źrenic Harlanda; chcąc dostrzec i nasycić się każdą najmniejszą emocją, jaką w nich dostrzeże. Niecierpliwie poruszała palcami u stóp, jej piersi falowały coraz szybciej. - Niedługo potem popełniłam swoje pierwsze prawdziwe morderstwo. Były ze mną dwie kobiety, słodka Wren i młodsza Frances. - Lekko uniosła brew, rozbawiona; czy tego się spodziewał? - Wzięłam je obie w ogrodzie za domem Frances. Kąpałyśmy się w stawie w środku nocy, w świetle księżyca, a potem zrobiłam z nimi to, co ty tak bardzo pragniesz teraz zrobić ze mną. Z kobietami sypia się łatwiej. Prościej. Wiem jak je zadowolić, wiem, że nie będą oczekiwały więcej niż jestem skłonna im dać... - Z rozmysłem przygryzła usta. Zamilkła na chwilę, jej podłe spojrzenie złagodniało, coś niepewnego na najkrótszą możliwą chwilę błysnęło w rysach jej twarzy.
Czy już dość?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Peru, 1-5 XI 1958
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki