Apteka Sluga i Jiggersa
Strona 2 z 29 • 1, 2, 3 ... 15 ... 29
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Apteka Sluga i Jiggersa
Apteka prowadzona od stuleci przez rodzinę czystej krwi, wydającą na świat świetnych alchemików. Sklep cieszy się powodzeniem nawet w dzisiejszych, mrocznych czasach; w niewielkim pomieszczeniu wypełnionym ziołami, butelkami, słojami zawsze można dostrzec klientów poszukujących odpowiednich, najlepszej jakości ingrediencji do swych mikstur. Oczywiście tych legalnych; po te o wątpliwej zgodności z prawem lepiej pytać w aptece pana Mulpeppera, zlokalizowanej na Nokturnie.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 3 razy
Wszystko tylko nie to. Była żywą wizytówką Emery Parkinson. Uwielbiała całą otoczkę wbijania szpilek w drobne ciało oraz marudzenie na inne kolory niż te rodowe. Nie spodziewała się na dziś dodatkowych atrakcji niż tłum ludzi, który uniemożliwiał jej przedostanie się do najbliższego kominka. Doprawdy, co za durne dekrety wymyślała Minister. Łzy w oczach i panika. Było jej duszno, chociaż zimno szczypało przyjemnie policzki. Stała pokracznie na środku ulicy, a wszyscy rozchodzili się wokół zainteresowanych. Chciała, aby to okazał się paskudny sen. Zakrztusiła się pobranym powietrzem. Obraz ubrudzonego płaszcza wirował jej w głowie, a wszystko nabierało absurdalnego rozpędu. Constance wpatrywała się w służkę, która próbowała odratować płaszcz, wykorzystując resztki śniegu, rozpuszczonego przez sól drogową.
- Wzmocnił doprawdy biel płaszcza – prychnęła. Im dłużej służka tarła materiał, plama rosła i turkus aż rzucał się w oczy. Buty były do wyrzucenia. Mogłaby je zdjąć, ale stały na środku ulicy, co miała, na Merlina, zrobić?
- Masz na to jakikolwiek rozsądny pomysł? – dodała rozpaczliwie, przewidując już awanturę, którą zrobi jej najdroższa przyjaciółka, gdy zacznie mówić, że nowy płaszcz ma być identyczny, bo był najpiękniejszy na świecie. Próbowała opanować swoje emocje, a widownia przestała tracić zainteresowanie.
- Wyprawa do Tower za ratowanie płaszcza, co za absurd – jęknęła, a każdy ruch ze strony nieznajomej doprowadzał Constance do szału. Była taka zbyt akuratna, opanowana i ofiarowywała swoje serce na dłoni. Zupełne przeciwieństwo szlacheckiej podstawy, która jedyna dobroć, jaką posiadała, oferowała najbliższej rodzinie. Uniosła brodę wysoko, gdy ta uprzejmość oraz życzliwość szczypała rozgniewane policzki.
- Och, słabo mi, zostaw to – warknęła na służącą, spoglądając na swoje stopy i ubrudzony rąbek płaszcza. Gdyby nosiła to nieznajoma, może uznałaby to za kontrowersyjny powiew mody ze wschodu, tam nie przykładano wagi do perfekcyjności stroju. Milczała dłuższą chwilę, wpatrując się w buty. Chciała wbić różdżkę do gardła nieznajomej za jej niesubordynację, za fałszywą uprzejmość i nie przejmowanie się uszkodzeniem tak drogiego materiału. Westchnęła, poddając się propozycji.
- Cokolwiek, spróbujmy, to wygląda jak… Och, brak mi słów – widziała przed sobą rozpłaszczonego pająka albo ślimaka bez skorupy, którego tak często spotykała na błoniach w Hogwarcie. Zapewne nie raz, nie dwa, wrzucała komuś obślizgłe robaki do notatek, aby wywołać małą awanturę. Całą winę za nieumiejętność wybawienia plamy zrzuciła na ociągającą się służącą, lecz z nią postanowiła porozmawiać później.
- Dobrze, gdzie znajduje się to magiczne pogotowie? Czy znają się tam na tkaninach? – dodała, nakazując wstać służącej. Wyglądała jak postrach dla dzieci, które nadal w rodzinie nie wykazały żadnych umiejętności magicznych. Wstyd, wstyd i hańba.
- Constance Lestrange – przedstawiła się w końcu, lecz nie podała dłoni nieznajomej. Maska obojętności silnie kontrastująca z jej emocjami w środku pojawiła się na twarzy, a Connie jedyne o czym marzyła, to wygrać paskudną walkę z turkusową plamą. Nie miała zamiaru przepraszać nieznajomej, wszak było to poniżej jej godności.
- Wzmocnił doprawdy biel płaszcza – prychnęła. Im dłużej służka tarła materiał, plama rosła i turkus aż rzucał się w oczy. Buty były do wyrzucenia. Mogłaby je zdjąć, ale stały na środku ulicy, co miała, na Merlina, zrobić?
- Masz na to jakikolwiek rozsądny pomysł? – dodała rozpaczliwie, przewidując już awanturę, którą zrobi jej najdroższa przyjaciółka, gdy zacznie mówić, że nowy płaszcz ma być identyczny, bo był najpiękniejszy na świecie. Próbowała opanować swoje emocje, a widownia przestała tracić zainteresowanie.
- Wyprawa do Tower za ratowanie płaszcza, co za absurd – jęknęła, a każdy ruch ze strony nieznajomej doprowadzał Constance do szału. Była taka zbyt akuratna, opanowana i ofiarowywała swoje serce na dłoni. Zupełne przeciwieństwo szlacheckiej podstawy, która jedyna dobroć, jaką posiadała, oferowała najbliższej rodzinie. Uniosła brodę wysoko, gdy ta uprzejmość oraz życzliwość szczypała rozgniewane policzki.
- Och, słabo mi, zostaw to – warknęła na służącą, spoglądając na swoje stopy i ubrudzony rąbek płaszcza. Gdyby nosiła to nieznajoma, może uznałaby to za kontrowersyjny powiew mody ze wschodu, tam nie przykładano wagi do perfekcyjności stroju. Milczała dłuższą chwilę, wpatrując się w buty. Chciała wbić różdżkę do gardła nieznajomej za jej niesubordynację, za fałszywą uprzejmość i nie przejmowanie się uszkodzeniem tak drogiego materiału. Westchnęła, poddając się propozycji.
- Cokolwiek, spróbujmy, to wygląda jak… Och, brak mi słów – widziała przed sobą rozpłaszczonego pająka albo ślimaka bez skorupy, którego tak często spotykała na błoniach w Hogwarcie. Zapewne nie raz, nie dwa, wrzucała komuś obślizgłe robaki do notatek, aby wywołać małą awanturę. Całą winę za nieumiejętność wybawienia plamy zrzuciła na ociągającą się służącą, lecz z nią postanowiła porozmawiać później.
- Dobrze, gdzie znajduje się to magiczne pogotowie? Czy znają się tam na tkaninach? – dodała, nakazując wstać służącej. Wyglądała jak postrach dla dzieci, które nadal w rodzinie nie wykazały żadnych umiejętności magicznych. Wstyd, wstyd i hańba.
- Constance Lestrange – przedstawiła się w końcu, lecz nie podała dłoni nieznajomej. Maska obojętności silnie kontrastująca z jej emocjami w środku pojawiła się na twarzy, a Connie jedyne o czym marzyła, to wygrać paskudną walkę z turkusową plamą. Nie miała zamiaru przepraszać nieznajomej, wszak było to poniżej jej godności.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Sytuacja zaczynała – w jej ocenie – powoli zakrawać na absurd; nie była już pewna, czy bardziej współczuje biednej, szamoczącej się przy stopach blondynki dziewczynie, czy może samej blondynce, najwidoczniej przywiązanej do kawałka tkaniny tak mocno, że gotowa była zrobić o nią scenę na środku zatłoczonej ulicy, nie zważając ani na ujemną temperaturę, ani na wirujące w powietrzu płatki śniegu. Gdyby nie wrodzony odruch załatwiania wszystkiego w sposób pokojowy, zapewne już dawno dołączyłaby się do niekończącej litanii wyrzutów, ale prędzej sama uklęknęłaby przy nieznajomej, starając się doczyścić feralne plamy, niż celowo powiedziała coś, co mogłoby sprawić komuś przykrość. Stała więc obok, trochę bezradnie, pozwalając kobiecie na wyrzucenie z siebie wszystkich żali i naprawdę intensywnie myśląc nad najlepszym możliwym rozwiązaniem. Starała się przy tym nie dać się ponieść emocjom, ale gdy pośród monologu pojawiło się pytanie o stan wiedzy pracowników magicznego pogotowia ratunkowego w kwestii tkanin, mieszanka zdenerwowania i – mimo wszystko – rozbawienia, wzięła górę, a Margaux roześmiała się cicho.
Umilkła prawie natychmiast, już w tamtym momencie zaczynając żałować, że w ogóle wspomniała o tym pomyśle, jednak wizja eleganckiej blondynki, wkraczającej do biura zgłoszeń w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof (tak właściwie to zachowywała się, jakby właśnie spotkała ją katastrofa) i jak gdyby nigdy nic żądającej ratunku zabrudzonego płaszcza, nie chciała za nic opuścić jej wyobraźni. – Przepraszam – mruknęła, nadal się uśmiechając. Może trochę pozytywnego myślenia rozluźniłoby również i lady Lestrange? – Siedziba pogotowia znajduje się w ministerstwie, ale myślałam raczej o tym, że mogłabym przy okazji podpytać tam kogoś, czy nie miał podobnego problemu. Nie, że powinnyśmy udać się tam tu i teraz – wyjaśniła cierpliwie, a w jej głosie wciąż próżno było szukać złośliwości czy irytacji. – Margaux Vance – przestawiła się, czując się trochę dziwnie przy podawaniu pełnego imienia i nazwiska – zazwyczaj rzucała tylko krótkie Margie – ale miała przeczucie, że Constance nie była osobą, która z chęcią zaczęłaby zwracać się do niej za pomocą przyjacielskich zdrobnień. – Naprawdę chciałabym jakoś pomóc, dlatego jeżeli się pani zgodzi, zorientuję się w sytuacji i jeszcze w tym tygodniu wyślę pani sowę. – Posłała jej pytające spojrzenie, pozbawione jednak bojaźliwości; poznanie tożsamości (i tym samym, statusu społecznego) poszkodowanej kobiety, niczego w jej podejściu nie zmieniło, bo Margaux nie należała do osób, które przywiązywały jakąkolwiek wagę do sztucznych podziałów czy pilnowania konwenansów. – Ewentualnie jeżeli zależałoby pani na załatwieniu sprawy szybciej, możemy wrócić do apteki i podpytać sprzedawcę. Kolejka jest gigantyczna, ale obsługująca czarownica jest naprawdę bardzo miła, może znalazłaby dla nas dwie minuty – ciągnęła, nie mając zielonego pojęcia, co jeszcze mogłaby zaproponować.
Umilkła prawie natychmiast, już w tamtym momencie zaczynając żałować, że w ogóle wspomniała o tym pomyśle, jednak wizja eleganckiej blondynki, wkraczającej do biura zgłoszeń w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof (tak właściwie to zachowywała się, jakby właśnie spotkała ją katastrofa) i jak gdyby nigdy nic żądającej ratunku zabrudzonego płaszcza, nie chciała za nic opuścić jej wyobraźni. – Przepraszam – mruknęła, nadal się uśmiechając. Może trochę pozytywnego myślenia rozluźniłoby również i lady Lestrange? – Siedziba pogotowia znajduje się w ministerstwie, ale myślałam raczej o tym, że mogłabym przy okazji podpytać tam kogoś, czy nie miał podobnego problemu. Nie, że powinnyśmy udać się tam tu i teraz – wyjaśniła cierpliwie, a w jej głosie wciąż próżno było szukać złośliwości czy irytacji. – Margaux Vance – przestawiła się, czując się trochę dziwnie przy podawaniu pełnego imienia i nazwiska – zazwyczaj rzucała tylko krótkie Margie – ale miała przeczucie, że Constance nie była osobą, która z chęcią zaczęłaby zwracać się do niej za pomocą przyjacielskich zdrobnień. – Naprawdę chciałabym jakoś pomóc, dlatego jeżeli się pani zgodzi, zorientuję się w sytuacji i jeszcze w tym tygodniu wyślę pani sowę. – Posłała jej pytające spojrzenie, pozbawione jednak bojaźliwości; poznanie tożsamości (i tym samym, statusu społecznego) poszkodowanej kobiety, niczego w jej podejściu nie zmieniło, bo Margaux nie należała do osób, które przywiązywały jakąkolwiek wagę do sztucznych podziałów czy pilnowania konwenansów. – Ewentualnie jeżeli zależałoby pani na załatwieniu sprawy szybciej, możemy wrócić do apteki i podpytać sprzedawcę. Kolejka jest gigantyczna, ale obsługująca czarownica jest naprawdę bardzo miła, może znalazłaby dla nas dwie minuty – ciągnęła, nie mając zielonego pojęcia, co jeszcze mogłaby zaproponować.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Osoby, które nie znają smaku pieniądza, nie wiedzą, ile może kosztować materiał nie dość że szyty na miarę, to w dodatku tak wysokiej jakości. Nie chodziło o to kolejki do Emery Parkinson – Constance zawsze była poza nią. Ręcznie wyszywane ornamenty nie można było powtórzyć. A ta plama, och, zahaczała o jedną z najbardziej obrzydliwych rzeczy, jakie widziała w swoim życiu. Być może myślenie Constance było przesiąknięte ograniczeniem, ale o cóż innym ma myśleć młoda szlachcianka? Zimno podszczypywało policzki, a Lestrange wcale nie czuła chłodu. Gotujący się w niej żar ogrzewał drobne ciało. Biedna nieznajoma wpatrywała się w dwójkę, która próbowała usunąć plamę. Służka chociaż wykonywała jakieś konkretne czynności, Constance tylko strzelała niezadowoloną minę. Ta niestety zamieniła się w jedną z najgorszych masek szlachcianki – pogardy. Co to za śmiech, co to za zachowanie? Widać było, że blondynka nie miała dobrego przykładu w rodzicach podczas wychowywania. Nie kojarzyła jej twarzy, więc i jej krew była pod znakiem zapytania. Co za okropny dzień, dlaczego tyle nieszczęść na raz? Zbeształa wzrokiem dziewczynę, żeby nie słyszeć głupkowatego śmiechu. Powinna ją pociągnąć do odpowiedzialności finansowej. Może umarłaby na śmierć głodową i zmniejszyłby się odsetek bluźnierczej krwi.
- Pogotowie jest za daleko – powiedziała surowo, wciąż zniesmaczona śmiechem dziewczyny. Wydawała się być niewiele starsza od Constance, a ciągle taka głupiutka! – Alchemicy na pewno powinny mieć coś, aby radzić sobie z plamami po eliksirach. – doceniła wbrew pozorom starania dziewczyny. Ministerstwo doprawdy nie wchodziło w grę. Po pierwsze, zobaczą ją znajomi. Po drugie, zobaczy ją szef. Po trzecie, och, po co te argumenty! Zniszczony płaszcz, to zniszczony płacz, po co tu dodawać mu filozofii. Constance nie zgodzi się na jakiekolwiek skakanie po mieście. Tu liczył się czas, a nie miejsce, w którym można poradzić sobie z plamą.
- Moja droga podpytać to można i służbę, znajomości tu nie grają roli, a czas wsiąkania paskudnego eliksiru w olśniewająco biały materiał! Och, wstań rzesz wrzeszczcie! – ostatni fragment wypowiedzi skierowała do służki, która wciąż walczyła z natrętną plamą. Spojrzała na dziewczynę, zapamiętując jej imię. Francuskie, ale to niemożliwe, aby uciekała jej jakaś znana osobistość. Wszak każdy czarodziej powinien znać, któż należy do szlachty, a kto, cóż, do plebsu.
- Panno Vance, z racji tego, że jest pani niewątpliwe odpowiedzialna za tę katastrofę, czy mogłaby panna poprosić alchemika na słówko? Być może ma na to kolejny eliksir – westchnęła, schodząc z tonu – Zdenerwowałam się, nie powinnam tak ponieść się emocjom – Jednak z jej ust nie padło żadne słowo „przepraszam”.
- Wejdźmy, wejdźmy do środka, może tam można czarować. – przyznała jej rację, od razu kierując się w stronę wejścia. Ostentacyjnie ominęła kolejkę, dobijając się do pani, która nie obsługiwała nikogo.
- Droga pani, proszę o chwilkę – zaczęła Constance rzeczowym tonem, a resztę zostawiła w gestii największej gapy, jaką mogła kiedykolwiek poznać. Skoro sama zepsuła jej dzień, to niech teraz walczy o zlikwidowanie plamy!
- Pogotowie jest za daleko – powiedziała surowo, wciąż zniesmaczona śmiechem dziewczyny. Wydawała się być niewiele starsza od Constance, a ciągle taka głupiutka! – Alchemicy na pewno powinny mieć coś, aby radzić sobie z plamami po eliksirach. – doceniła wbrew pozorom starania dziewczyny. Ministerstwo doprawdy nie wchodziło w grę. Po pierwsze, zobaczą ją znajomi. Po drugie, zobaczy ją szef. Po trzecie, och, po co te argumenty! Zniszczony płaszcz, to zniszczony płacz, po co tu dodawać mu filozofii. Constance nie zgodzi się na jakiekolwiek skakanie po mieście. Tu liczył się czas, a nie miejsce, w którym można poradzić sobie z plamą.
- Moja droga podpytać to można i służbę, znajomości tu nie grają roli, a czas wsiąkania paskudnego eliksiru w olśniewająco biały materiał! Och, wstań rzesz wrzeszczcie! – ostatni fragment wypowiedzi skierowała do służki, która wciąż walczyła z natrętną plamą. Spojrzała na dziewczynę, zapamiętując jej imię. Francuskie, ale to niemożliwe, aby uciekała jej jakaś znana osobistość. Wszak każdy czarodziej powinien znać, któż należy do szlachty, a kto, cóż, do plebsu.
- Panno Vance, z racji tego, że jest pani niewątpliwe odpowiedzialna za tę katastrofę, czy mogłaby panna poprosić alchemika na słówko? Być może ma na to kolejny eliksir – westchnęła, schodząc z tonu – Zdenerwowałam się, nie powinnam tak ponieść się emocjom – Jednak z jej ust nie padło żadne słowo „przepraszam”.
- Wejdźmy, wejdźmy do środka, może tam można czarować. – przyznała jej rację, od razu kierując się w stronę wejścia. Ostentacyjnie ominęła kolejkę, dobijając się do pani, która nie obsługiwała nikogo.
- Droga pani, proszę o chwilkę – zaczęła Constance rzeczowym tonem, a resztę zostawiła w gestii największej gapy, jaką mogła kiedykolwiek poznać. Skoro sama zepsuła jej dzień, to niech teraz walczy o zlikwidowanie plamy!
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Zaczynała się niecierpliwić; chłodne, zimowe powietrze bez trudu przenikało przez jej cienki płaszcz, a bezruch sprawiał, że wewnętrznie już niemal dygotała z zimna. Marzyła o powrocie do mieszkania, zaparzeniu gorącej herbaty i owinięciu się kocem w towarzystwie Śnieżki – sztucznie uprzejma, słowna przepychanka z nieznajomą szlachcianką (teraz była już tego prawie pewna, mimo że słabo orientowała się wśród angielskich nazwisk i zawiłości czarodziejskiego statusu krwi) sprawiała, że czuła się podwójnie niekomfortowo, ogarnięta już nie tylko wyrzutami sumienia, ale i jakąś dziwną irytacją. Co zdarzało jej się rzadko.
Skinęła w stronę blondynki głową, wciąż nie zdejmując z twarzy życzliwego uśmiechu i przełykając cisnący się na usta protest, dotyczący sposobu traktowania biednej, towarzyszącej jej służki. Wzruszyła ramionami; nie oczekiwała przeprosin, zwłaszcza nieszczerych, zależało jej za to na tym, żeby jak najszybciej zakończyć niezręczną sytuację, więc posłusznie podążyła za Constance z powrotem do apteki, szczęśliwa, że dane jej będzie chociaż na chwilę schować się przed mrozem.
Podeszła do lady, po drodze rzucając przepraszające spojrzenia mijanym czarodziejom, którzy – tak samo jak ona jeszcze do niedawna – czekali w kolejce od kilkudziesięciu minut. Uśmiechnęła się do stojącej za kontuarem kobiety, niskiej alchemiczki z dołeczkami w policzkach, która przyglądała się całej ich trójce z mieszaniną zakłopotania i dezaprobaty. – Przepraszam panią bardzo za kłopot – zaczęła Margaux, nachylając się do przodu, żeby nie musieć podnosić głosu i przekrzykiwać panującego w lokalu, przedświątecznego gwaru. – Ale może mogłaby pani mi pomóc… Widzi pani, chwilę temu kupowałam tutaj eliksir wzmacniający – pokazała kobiecie niewielką buteleczkę, jedyną, która pozostała w całości – i niechcący go rozbiłam, pech chciał – tuż pod nogami pani Lestrange. – Wskazała na Constance, całkowicie nieświadoma, że popełniła właśnie małe faux pas, pomijając szlachecki tytuł. – Eliksir pobrudził płaszcz, zostawił na nim brzydkie, turkusowe plamy, które za nic nie chcą zejść. – Zawahała się na moment; czuła się niesamowicie głupio, zawracając komukolwiek głowę taką błahą sprawą, ale nie mogła się już wycofać, a tym bardziej – deportować się bez słowa. – Nie zna pani może jakiegoś sposobu na wywabienie plam? – zapytała, rzucając jeszcze błagalne spojrzenie. Kobieta zerknęła najpierw na nią, później na ubraną w feralny płaszcz blondynkę, wreszcie przelotnie zatrzymując wzrok na trzymającej się pół kroku za nią służącej. Przez kilka sekund milczała, jakby zastanawiając się, czy nie wyprosić ich na zewnątrz, albo nie kazać stanąć w kolejce, ale chyba finalnie stwierdziła, że woli czym prędzej pozbyć się ich z apteki. Proszę zaczekać, mruknęła, po czym zniknęła na zapleczu.
Wróciła po niedługiej chwili, niosąc w dłoni flakonik z przejrzystym płynem i etykietką głoszącą: Magiczny Likwidator Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Skower. Margie odetchnęła z ulgą, nieco przygaszoną w momencie, w którym wyłuskiwała z portfela kilka monet, żeby zapłacić za specyfik. Wreszcie odwróciła się jednak z powrotem do Constance, trochę niepewnie. – Mogę? – zapytała, nie do końca wiedząc, o co właściwie pyta, ale nie wiedziała, czego oczekiwała od niej arystokratka; czy powinna sama wyczyścić plamę, podać buteleczkę służącej, czy może jeszcze coś innego?
Skinęła w stronę blondynki głową, wciąż nie zdejmując z twarzy życzliwego uśmiechu i przełykając cisnący się na usta protest, dotyczący sposobu traktowania biednej, towarzyszącej jej służki. Wzruszyła ramionami; nie oczekiwała przeprosin, zwłaszcza nieszczerych, zależało jej za to na tym, żeby jak najszybciej zakończyć niezręczną sytuację, więc posłusznie podążyła za Constance z powrotem do apteki, szczęśliwa, że dane jej będzie chociaż na chwilę schować się przed mrozem.
Podeszła do lady, po drodze rzucając przepraszające spojrzenia mijanym czarodziejom, którzy – tak samo jak ona jeszcze do niedawna – czekali w kolejce od kilkudziesięciu minut. Uśmiechnęła się do stojącej za kontuarem kobiety, niskiej alchemiczki z dołeczkami w policzkach, która przyglądała się całej ich trójce z mieszaniną zakłopotania i dezaprobaty. – Przepraszam panią bardzo za kłopot – zaczęła Margaux, nachylając się do przodu, żeby nie musieć podnosić głosu i przekrzykiwać panującego w lokalu, przedświątecznego gwaru. – Ale może mogłaby pani mi pomóc… Widzi pani, chwilę temu kupowałam tutaj eliksir wzmacniający – pokazała kobiecie niewielką buteleczkę, jedyną, która pozostała w całości – i niechcący go rozbiłam, pech chciał – tuż pod nogami pani Lestrange. – Wskazała na Constance, całkowicie nieświadoma, że popełniła właśnie małe faux pas, pomijając szlachecki tytuł. – Eliksir pobrudził płaszcz, zostawił na nim brzydkie, turkusowe plamy, które za nic nie chcą zejść. – Zawahała się na moment; czuła się niesamowicie głupio, zawracając komukolwiek głowę taką błahą sprawą, ale nie mogła się już wycofać, a tym bardziej – deportować się bez słowa. – Nie zna pani może jakiegoś sposobu na wywabienie plam? – zapytała, rzucając jeszcze błagalne spojrzenie. Kobieta zerknęła najpierw na nią, później na ubraną w feralny płaszcz blondynkę, wreszcie przelotnie zatrzymując wzrok na trzymającej się pół kroku za nią służącej. Przez kilka sekund milczała, jakby zastanawiając się, czy nie wyprosić ich na zewnątrz, albo nie kazać stanąć w kolejce, ale chyba finalnie stwierdziła, że woli czym prędzej pozbyć się ich z apteki. Proszę zaczekać, mruknęła, po czym zniknęła na zapleczu.
Wróciła po niedługiej chwili, niosąc w dłoni flakonik z przejrzystym płynem i etykietką głoszącą: Magiczny Likwidator Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Skower. Margie odetchnęła z ulgą, nieco przygaszoną w momencie, w którym wyłuskiwała z portfela kilka monet, żeby zapłacić za specyfik. Wreszcie odwróciła się jednak z powrotem do Constance, trochę niepewnie. – Mogę? – zapytała, nie do końca wiedząc, o co właściwie pyta, ale nie wiedziała, czego oczekiwała od niej arystokratka; czy powinna sama wyczyścić plamę, podać buteleczkę służącej, czy może jeszcze coś innego?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To wszystko było jakąś komedią. Zima kojarzyła się już Constance negatywnie. Nie mogła robić wielu rzeczy swobodnie, nie mówiąc już o pływaniu w oceanie. Letnie, przepiękne sukienki nie wystarczały, a płaszcz jak widać na załączonym obrazku już nie błyszczał śnieżną bielą. Marzyła już o delikatnym słońcu, które pozwoli na długie spacery po ogrodach i dostanie kilka dodatkowych godzin na głębokie przemyślenia nad zaklęciami. Zimowymi wieczorami nie czuła tyle siły, ile w lato czy na wiosnę. Dręczyły ją ciężkie myśli, a do nich potrzebowała chociaż odrobiny słońca. Miała marną namiastkę światła w postaci cicho syczącego kominka. Jeden służył oczywiście jako sieć komunikacji, drugi zaś ogrzewał wyziębione wnętrza murowanego dworu.
Constance nie mogła zrozumieć opanowana rozmówczyni. Wszak stała się tu naprawdę okropna tragedia. Gdyby tylko Emery się dowiedziała, co czeka ów płaszcz… Margaux może nigdy nie miała do czynienia ze światem arystokracji, w którym obracała się Constance. Widać to było po jej gestach, nędznym ubiorze. A nawet wtedy gdy nazwała ją „panią” a nie „lady”. Kiepskie wychowanie nigdy nie można było nadrobić. Jeśli rozpoczynało się naukę późno, wciąż brakowało czasu na poznanie wszystkich zasad. Constance była rada, że nie mówiła jej po imieniu. Wtedy to chyba wyciągnęłaby różdżkę! Dla lady Lestrange panna Vance była niestety nikim. Stąd nie istniał żaden logiczny powód, dlaczego miałaby przepraszać. To słowo jako jedno z trzech należało do wyrazów, które posiadały skrytą moc. A na nią według Constance dziewczyna kompletnie nie zasługiwała. Nie widziała w niej żadnej wartości. Nawet nie potrafiła zrozumieć, do czego innego mieliby niby być zatrudniani mugole niż do zamiatania ulic. A i do tego niepotrzebna była wielka filozofia, a jedynie zaczarowana miotła.
- Lady – poprawiła automatycznie niedouczoną blondynkę, czując jak narasta ból głowy. Doprawdy czy wraz z nieczystością krwi rósł stopień głupoty? Słuchała czczej gadaniny, a sekundy wciąż leciały. Turkusowa plama wrzynała się w biel płaszcza. Zastukała obcasem, zmieniając ułożenie nóg. Na znak Constance służka oddała pieniądze dziewczynie, od razu zabierając się do czyszczenia plamy. Zapewne były widowiskiem dla klientów apteki.
- Poprosimy też eliksir wzmacniający, jak widać panna go potrzebowała, a nie mój płaszcz – dodała Constance do kobiety w okienku. Zapłaciła też za to, bo jak widać po Margaux nie miała zapewne pieniędzy na drugą. Plama powoli zaczynała znikać, ale wciąż widziała turkusowe prześwity.
- Weź to, Vance, może przestaniesz je rozlewać na innych. Czy plama nadal jest duża? – spytała, wszak służka jej skutecznie zasłaniała wszystko głową.
Constance nie mogła zrozumieć opanowana rozmówczyni. Wszak stała się tu naprawdę okropna tragedia. Gdyby tylko Emery się dowiedziała, co czeka ów płaszcz… Margaux może nigdy nie miała do czynienia ze światem arystokracji, w którym obracała się Constance. Widać to było po jej gestach, nędznym ubiorze. A nawet wtedy gdy nazwała ją „panią” a nie „lady”. Kiepskie wychowanie nigdy nie można było nadrobić. Jeśli rozpoczynało się naukę późno, wciąż brakowało czasu na poznanie wszystkich zasad. Constance była rada, że nie mówiła jej po imieniu. Wtedy to chyba wyciągnęłaby różdżkę! Dla lady Lestrange panna Vance była niestety nikim. Stąd nie istniał żaden logiczny powód, dlaczego miałaby przepraszać. To słowo jako jedno z trzech należało do wyrazów, które posiadały skrytą moc. A na nią według Constance dziewczyna kompletnie nie zasługiwała. Nie widziała w niej żadnej wartości. Nawet nie potrafiła zrozumieć, do czego innego mieliby niby być zatrudniani mugole niż do zamiatania ulic. A i do tego niepotrzebna była wielka filozofia, a jedynie zaczarowana miotła.
- Lady – poprawiła automatycznie niedouczoną blondynkę, czując jak narasta ból głowy. Doprawdy czy wraz z nieczystością krwi rósł stopień głupoty? Słuchała czczej gadaniny, a sekundy wciąż leciały. Turkusowa plama wrzynała się w biel płaszcza. Zastukała obcasem, zmieniając ułożenie nóg. Na znak Constance służka oddała pieniądze dziewczynie, od razu zabierając się do czyszczenia plamy. Zapewne były widowiskiem dla klientów apteki.
- Poprosimy też eliksir wzmacniający, jak widać panna go potrzebowała, a nie mój płaszcz – dodała Constance do kobiety w okienku. Zapłaciła też za to, bo jak widać po Margaux nie miała zapewne pieniędzy na drugą. Plama powoli zaczynała znikać, ale wciąż widziała turkusowe prześwity.
- Weź to, Vance, może przestaniesz je rozlewać na innych. Czy plama nadal jest duża? – spytała, wszak służka jej skutecznie zasłaniała wszystko głową.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Wydawało się, że Constance była bliska osiągnięcia niemożliwego – stoicki spokój Margaux, zazwyczaj silny i łagodny jak morskie fale, zaczynał się burzyć, załamywać, coraz poważniej grożąc przelaniem się przez starannie zbudowane barykady. O ile (względnie uzasadnione i zrozumiałe) oburzenie i początkowe ruganie za niezdarność nie były w stanie wytrącić jej z równowagi, o tyle pełne fałszywej uprzejmości próby sprowadzenia jej do roli niezbyt rozgarniętej przedstawicielki najniższej grupy społecznej sprawiało, że robiło jej się co najmniej przykro. Jasne, wiedziała, że według powszechnie przyjętych norm była nisko urodzona; znała to pojęcie doskonale, na spółkę z całym zbiorem innych, mniej lub bardziej wulgarnych, jednak sama na przekór odmawiała przyjęcia tego podziału. Jej dzieciństwo było zbyt szczęśliwe, matka zbyt dobra, a ojciec zbyt silny, żeby poczucie bycia gorszym choćby w niej zakiełkowało; wprost przeciwnie, była dumna ze swojego pochodzenie, a ta duma miała w sobie coś z dziecięcego uporu – może nauczyła się tego od Muminka. A może zbyt szanowała rodziców, żeby kiedykolwiek rozpatrywać ich w kategoriach wyznawanych przez czarodziejskie społeczeństwo. Owszem, byli inni, ale ani trochę mniej wartościowi.
– Lady Lestrange – poprawiła się automatycznie, ona również nie zamierzała jednak przepraszać. – Dziękuję, ale nie trzeba – zwróciła się do służki, która próbowała wręczyć jej pieniądze. Dziewczyna spojrzała na nią trochę bezradnie, ale Margaux nie wyciągnęła ręki, sygnalizując jasno, że nie miała zamiaru przyjąć zwrotu. Nie potrzebowała niczyjej łaski, nie miała też zamiaru dać szlachciance dodatkowych powodów do patrzenia na nią z góry. Metaforycznie, w rzeczywistości to Margie górowała nad nią o kilkanaście centymetrów. – Za to też zapłacę – dodała w stronę obsługującej ich kobiety, kładąc na ladzie kilka dodatkowych monet. Być może zachowywała się teraz głupio, zwłaszcza że przez długą, pełną grozy sekundę, nie była pewna, czy faktycznie miała przy sobie odpowiednią kwotę. Później będzie się zastanawiać, z jakich zakupów zrezygnować, żeby nadrobić braki spowodowane tym nieplanowanym wydatkiem.
Nachyliła się przy służce, spoglądając na plamę i mimochodem rzucając (chyba trochę przestraszonej) dziewczynie życzliwy, pokrzepiający uśmiech. – Eliksir wywabia plamę – powiedziała; sama czuła wyraźną ulgę, bo przez moment bała się, że środek nie zadziała i awantura będzie ciągnęła się przez kolejnych kilkadziesiąt minut, ściągając na nich uwagę coraz większej ilości obecnych w aptece czarodziejów. – Płaszcz jest mokry, ale już nie niebieski. Kiedy wyschnie, nie powinno być śladu po specyfiku. – Wyprostowała się, oddychając lekko i poprawiając własny płaszcz, a także ustawiając wygodniej prostą, płócienną torbę. – Czy to załatwia sprawę? – zapytała jeszcze, tonem nadal uprzejmym, ale znacznie chłodniejszym niż na początku. Nie uśmiechnęła się też, co było dla niej dosyć nietypowe; przyzwyczajona do łagodnego wyrazu twarz, nawet jej samej wydawała się dziwnie ściągnięta, choć w rzeczywistości wyglądała po prostu neutralnie. – Jeśli tak, pozwoli lady, że się oddalę – dodała, ale nie zaczekała na pozwolenie, tylko ruszyła w stronę drzwi; niespiesznie, w razie czego dając Constance okazję do zatrzymania jej, jeżeli miałaby na to ochotę.
– Lady Lestrange – poprawiła się automatycznie, ona również nie zamierzała jednak przepraszać. – Dziękuję, ale nie trzeba – zwróciła się do służki, która próbowała wręczyć jej pieniądze. Dziewczyna spojrzała na nią trochę bezradnie, ale Margaux nie wyciągnęła ręki, sygnalizując jasno, że nie miała zamiaru przyjąć zwrotu. Nie potrzebowała niczyjej łaski, nie miała też zamiaru dać szlachciance dodatkowych powodów do patrzenia na nią z góry. Metaforycznie, w rzeczywistości to Margie górowała nad nią o kilkanaście centymetrów. – Za to też zapłacę – dodała w stronę obsługującej ich kobiety, kładąc na ladzie kilka dodatkowych monet. Być może zachowywała się teraz głupio, zwłaszcza że przez długą, pełną grozy sekundę, nie była pewna, czy faktycznie miała przy sobie odpowiednią kwotę. Później będzie się zastanawiać, z jakich zakupów zrezygnować, żeby nadrobić braki spowodowane tym nieplanowanym wydatkiem.
Nachyliła się przy służce, spoglądając na plamę i mimochodem rzucając (chyba trochę przestraszonej) dziewczynie życzliwy, pokrzepiający uśmiech. – Eliksir wywabia plamę – powiedziała; sama czuła wyraźną ulgę, bo przez moment bała się, że środek nie zadziała i awantura będzie ciągnęła się przez kolejnych kilkadziesiąt minut, ściągając na nich uwagę coraz większej ilości obecnych w aptece czarodziejów. – Płaszcz jest mokry, ale już nie niebieski. Kiedy wyschnie, nie powinno być śladu po specyfiku. – Wyprostowała się, oddychając lekko i poprawiając własny płaszcz, a także ustawiając wygodniej prostą, płócienną torbę. – Czy to załatwia sprawę? – zapytała jeszcze, tonem nadal uprzejmym, ale znacznie chłodniejszym niż na początku. Nie uśmiechnęła się też, co było dla niej dosyć nietypowe; przyzwyczajona do łagodnego wyrazu twarz, nawet jej samej wydawała się dziwnie ściągnięta, choć w rzeczywistości wyglądała po prostu neutralnie. – Jeśli tak, pozwoli lady, że się oddalę – dodała, ale nie zaczekała na pozwolenie, tylko ruszyła w stronę drzwi; niespiesznie, w razie czego dając Constance okazję do zatrzymania jej, jeżeli miałaby na to ochotę.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bezmyślność ludzi była okropna. Z jednej strony Constance widziała, że blondynce, która nie miała zielonego pojęcia o bezcenności materiałów sprowadzanych z innych krajów, brakowało pieniędzy. Wydawało się to dziwne, bo miała francuski akcent, stąd świat mody, z którego pomysły czerpała Constance, nie powinien być jej obcy. Z drugiej strony, jej towarzyszka doprawdy nie ubierała się jak na Francuzkę przystało. Wydawała się taka niechlujna, a zarazem skąpana w zapachu płatków kwiatów. To od razu na myśl przyniosło Arthura, który na pewno po kryjomu grzebał w ziemi, a potem warzył z tego wszystkiego eliksiry, a wszystko co jest związane z wywarami śmierdziało. Po pierwsze z oczywistych względów, po drugie z obrzydliwego nieudacznictwa. I kto by pomyślał, że Arthur o niej może powiedzieć prawie to samo. Nie rozumiała, dlaczego w tej dziewczynie brakuje tyle empatii. Czyż nie wiedziała, jaka to jest skala tragedii? Zaoferowała jej pieniądz, który pozwoli jej zakupić ponownie eliksir, chociaż nie powinna. Constance poczuła żal. Jakież smutne musi być życie kobiety, która nawet nie może używać perfum, a musi nacierać się płatkami kwiatów? Constance jak widać na załączonym obrazku nie potrafiła sobie wyobrazić życia innego niż takie za pięć gwiazdek. Kilka knutów różnicy szlachciance nie robiło, lecz pozwoliłoby dziewczynie na więcej. Nie tylko na zakup drugiego eliksiru czy magicznego odplamiacza, ale także na jakiś ciepły posiłek. Przynajmniej tak kiepskie wyobrażenie o skali pieniądza miała Contance. Wszak to nie ona płaciła, ona tylko wskazywała palcem. Stan jej rozpieszczenia szedł w parze z dumą, która kazała jej unosić wysoko brodę, wypinać pierś.
- Bezczelna, doprawdy, słyszałaś to? – zwróciła się do swojej służki, oburzona zachowaniem dziewczyny. Chętnie dodałaby kilka przekleństw, które jasno określały status krwi panny Vance, lecz damie nie powinny przejść one przez gardło. Skoro taka była samodzielna, to niech płaci. Pognała służkę, aby schowała swoją rękę i nie czekała na łaskę blondynki, która zastanowi się poważnie nad sobą i przekalkuluje wszystkie koszty. Gdy przetrzepywała kieszenie, szukając odpowiedniej kwoty, Constance parsknęła śmiechem. Może nie tylko ona miała ledwie mieszczącą się dumę w ciele?
- Wyśmienicie, idziemy – zakomunikowała, gdy plama zeszła z płaszcza. Nie miała zamiaru podziękować dziewczynie, która wywołała całe to zamieszanie. Podeszła jeszcze raz do okienka i z uroczym uśmiechem powiedziała, że dzięki takim ludziom jak pani świat staje się o wiele lepszy. Dobrze, że byli czystej krwi. Czy to tu często zaopatrywała się Evandra? Zaczęła ignorować bezczelną dziewuchę. Odwróciła się na pięcie, poganiając za sobą służkę. Miłego dnia życzyła tylko ekspedientce, a z Margaux nawet się nie pożegnała. Co za brak wychowania, co za bezczelność. Widać było, że ze światem magii to nie ma wiele wspólnego, a jedynie próbuje udawać czarownice. Och, kiedy w końcu Minister Magii coś z tym zrobi. Jak widać na załączonym obrazku, szerzą tylko brud, zarazę i doprawdy działają na nerwy. Kontrolnie spojrzała na swój płaszcz, nie było już żadnego śladu po turkusowej plamie.
Zt
- Bezczelna, doprawdy, słyszałaś to? – zwróciła się do swojej służki, oburzona zachowaniem dziewczyny. Chętnie dodałaby kilka przekleństw, które jasno określały status krwi panny Vance, lecz damie nie powinny przejść one przez gardło. Skoro taka była samodzielna, to niech płaci. Pognała służkę, aby schowała swoją rękę i nie czekała na łaskę blondynki, która zastanowi się poważnie nad sobą i przekalkuluje wszystkie koszty. Gdy przetrzepywała kieszenie, szukając odpowiedniej kwoty, Constance parsknęła śmiechem. Może nie tylko ona miała ledwie mieszczącą się dumę w ciele?
- Wyśmienicie, idziemy – zakomunikowała, gdy plama zeszła z płaszcza. Nie miała zamiaru podziękować dziewczynie, która wywołała całe to zamieszanie. Podeszła jeszcze raz do okienka i z uroczym uśmiechem powiedziała, że dzięki takim ludziom jak pani świat staje się o wiele lepszy. Dobrze, że byli czystej krwi. Czy to tu często zaopatrywała się Evandra? Zaczęła ignorować bezczelną dziewuchę. Odwróciła się na pięcie, poganiając za sobą służkę. Miłego dnia życzyła tylko ekspedientce, a z Margaux nawet się nie pożegnała. Co za brak wychowania, co za bezczelność. Widać było, że ze światem magii to nie ma wiele wspólnego, a jedynie próbuje udawać czarownice. Och, kiedy w końcu Minister Magii coś z tym zrobi. Jak widać na załączonym obrazku, szerzą tylko brud, zarazę i doprawdy działają na nerwy. Kontrolnie spojrzała na swój płaszcz, nie było już żadnego śladu po turkusowej plamie.
Zt
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Jestem w ciąży.
Ile jeszcze razy miał wracać do tych słów? Jak długo miał widzieć tę postać Artis przed sobą, która ze zdenerwowania nie wiedziała, co robić ani gdzie patrzeć? Pamiętał każdy szczegół tamtego dnia i doskonale sobie zdawał sprawę, że zostanie to długo w jego pamięci. W każdym razie nie miał dość. Gdyby to było możliwe nagrałby sobie te wspomnienia na płytę i odtwarzał w kółko. Chyba nigdy nie miało mu się to znudzić. Dalej powodowały szybsze bicie serca i wykwit uśmiechu na jego twarzy. Po prostu wciąż nie mógł w to uwierzyć i zapewne chodzenie jak dziecko we mgle miało się utrzymywać jeszcze przez długi czas. Oby nie do końca życia, chociaż nie byłaby to taka zła opcja... Gdyby jednak potrafił się skupić na pracy, zamiast co chwila odpływać i mówić sobie w myślach jak będzie wyglądało maleństwo. Albo wyobrażać sobie malutkie stópki, rączki, zapach charakterystyczny dla niemowlęcia... Kto by przypuszczał, że to ten sam Carter sprzed miesiąca, który obczajał ładne panny z księgowości. Teraz gdy tam przychodził, a one oczekiwały komplementów, składał jedynie papiery i mówiąc Dzień dobry i Do widzenia, wychodził lub co było bardziej prawdziwe odpływał jakby unosząc się nad ziemią.
Zgodnie ze wskazówkami, które zostawiła mu Tamuna (a było ich naprawdę sporo, jeśli nie całe morze) postanowił zaraz udać się do apteki i zakupić wszystko co niezbędne dla ciężarnej kobiety w jego domu. Apteka Sluga i Jiggersa miała najlepszą renomę no i pracowała tam mała starowinka, której pewnie nie musiał się tłumaczyć po co potrzebne mu te wszystkie rzeczy z listy. Był już spóźniony na spotkanie z Artis, więc dosłownie wskoczył przez drzwi do sklepu medycznego i pognał do lady, dziękując w duchu, że nikt nie stał w kolejce i nie składał zamówienia na kilometr. Które sam miał właśnie zamiar złożyć.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Ostatnio zmieniony przez Raiden Carter dnia 02.10.16 19:55, w całości zmieniany 2 razy
Interesujące, że reakcje na tę samą wiadomość u ludzi z różnych warstw społecznych, były zgoła różne. Raiden ostatecznie się cieszył z faktu, że za około osiem miesięcy przyjdzie na świat jego potomek. Niezależnie od niekorzystnych okoliczności jak na przykład bark ślubu z matką dziecka, która w dodatku była szlachcianką. Ziva była już pięć miesięcy mężatką, kiedy uzdrowiciel ją poinformował, że jest w około trzecim miesiącu ciąży. Miała dom, pieniądze, dobrze sytuowanego małżonka, ogólną aprobatę śmietanki odwiedzającej sabaty, przez którą ciąża z prawego łoża była wręcz pożądana, a mimo wszystko się bała. Można nawet powiedzieć, że początkowo nie chciała tego dziecka. Jej zdaniem wszystko działo się zbyt szybko, bez racjonalnego zaplanowania, co powodowało negatywne nastawienie do zaistniałej sytuacji. Miała wszystko, czego takiemu Carterowi brakowało do stworzenia szczęśliwej rodziny. Cóż, priorytety są u wszystkich różne. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Lady Burke nie wyobrażała sobie teraz życia bez dwóch bliźniaczek, które stały się jej oczkiem w głowie, dla których poświęciłaby wszystko.
Okres przejściowy z zimy na wiosnę, roztopy, przymrozki, nieustabilizowana sytuacja pogodowa, była zmorą każdego rodzica. Dzieci bardzo szybko łapały wirusy. Po długiej zabawie na zewnątrz w deszczowe dni, od razu lądowały w swoich łóżkach z gorączką, katarem i kaszlem. Co za tym idzie, wymagały zdwojonej opieki i dodatkowych lekarstw. Oczywiście, mogła wezwać uzdrowiciela, ale zaleciłby jej klasyczny zestaw medykamentów, znany i wiernie stosowany przez kolejne sezony. Dlatego zamiast czekać na wizytę, Ziva sama ruszyła do apteki na Pokątnej.
Pchnęła ciężkie drzwi, wchodząc do środka. Cichy dzwoneczek rozległ się w pomieszczeniu. Zaciągnęła się charakterystycznym zapachem ziół i leków unoszącym się zawsze w aptece i stanęła za postawnym mężczyzną, czekając na swoją kolej. Po krótkiej chwili, przyjrzała się drugiemu klientowi i rozpoznała w nim… upierdliwego Gryfona.
- Carter, na leki dla Ciebie to już za późno. - rzuciła uszczypliwie niezbyt, skupiając się na wypowiadanej przez Raidena, liście.
Okres przejściowy z zimy na wiosnę, roztopy, przymrozki, nieustabilizowana sytuacja pogodowa, była zmorą każdego rodzica. Dzieci bardzo szybko łapały wirusy. Po długiej zabawie na zewnątrz w deszczowe dni, od razu lądowały w swoich łóżkach z gorączką, katarem i kaszlem. Co za tym idzie, wymagały zdwojonej opieki i dodatkowych lekarstw. Oczywiście, mogła wezwać uzdrowiciela, ale zaleciłby jej klasyczny zestaw medykamentów, znany i wiernie stosowany przez kolejne sezony. Dlatego zamiast czekać na wizytę, Ziva sama ruszyła do apteki na Pokątnej.
Pchnęła ciężkie drzwi, wchodząc do środka. Cichy dzwoneczek rozległ się w pomieszczeniu. Zaciągnęła się charakterystycznym zapachem ziół i leków unoszącym się zawsze w aptece i stanęła za postawnym mężczyzną, czekając na swoją kolej. Po krótkiej chwili, przyjrzała się drugiemu klientowi i rozpoznała w nim… upierdliwego Gryfona.
- Carter, na leki dla Ciebie to już za późno. - rzuciła uszczypliwie niezbyt, skupiając się na wypowiadanej przez Raidena, liście.
So when you're restless, I will calm the ocean for you
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
Ziva Burke
Zawód : Badacz Historii Magii i autorka podręczników szkolnych
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Sen
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla Raidena nie były to niekorzystne okoliczności. Jeśli brać poprawkę na całe popieprzone życie niektórych obywatel, jego było całkiem normalne. A w zasadzie mogło być, gdy huragan związany z dowiedzeniem się o dziecku miał się uspokoić. To że niektórzy ludzie dalej żyli jak w średniowieczu, zachowując przedpotopowe zasady, nie znaczyło, że on też musiał działać według nich. Nie. On i arystokracja? Chyba w snach, chociaż takowych wolał nigdy nie doświadczyć. Gdyby dowiedział się, że Ziva mogłaby kiedykolwiek powiedzieć mu, że nie posiada środków i możliwości do stworzenia szczęśliwej rodziny, zamurowałoby go. Początkowo. Wszyscy wiedzieli, a przynajmniej on tak uważał, że do tego wystarczą dwie kochające się osoby lub takie, które mogą z czasem się takimi stać. Z Artis łączyło go na razie dziecko rosnące sobie spokojnie pod jej sercem, chociaż nie mógł powiedzieć, że była mu obojętna. Bo tak nie było. Wiadomo, że działała między nimi fascynacja, potem ekscytacja z informacji o zostaniu rodzicami, ale mimo wszystko żadne z nich nie stało w kącie i nie mówiło, że sobie pomoże. Pokazali to w inny sposób i ten sposób jak najbardziej mu odpowiadał. Mogło być tak do końca życia. Jeśli ktoś mówił, że każda kobieta po porodzie była nienormalna to się mylił. On od chwili, w której Macmillan uświadomiła go, co się wydarzyło, stracił głowę. Miał z mózgu jajecznicę i nie potrafił trzeźwo myśleć. Można by powiedzieć, że był bliski popadnięciu w obłęd, chociaż gdyby zbadano mu poziom endorfin, przewyższałby każdą skalę. Bo kto w dzisiejszych czasach potrafił być jeszcze tak szczęśliwy?
Dlatego stal właśnie w aptece za ladą i wyliczał pani starowince po kolei każdy specyfik. Pewnie miał na nie wydać milion razy więcej niż na jedzenie przez ostatni miesiąc, ale spokojnie. Jeszcze było go na to stać. Nie zauważył wejścia nowego klienta zbyt skupiony na wymawianiu dobrze każdej nazwy zapisanej na kartce. Słysząc znajomy głos, drgnął, odwracając spojrzenie od ciepłej, zaschniętej jednak jak stara pomarańcza pani farmaceutki i zatrzymał wzrok na Zivie.
- Zaczekaj, kochaneczku. Muszę iść na zaplecze - mruknęła słodko babuleńka i z prędkością ślimaka wyścigowego zaczęła się odwracać, by dostać się do składzika z tyłu apteki.
- Niech się pani tak nie spieszy - odpowiedział jej Raiden, uśmiechając się pod nosem. Nie odrywał spojrzenia od ciemnoskórej kobiety. Wzruszył ramionami, opierając się lewym łokciem na ladzie. - Staram się ratować to, co zostało. W końcu warto. A ty? Przybyłaś wyratować z opresji kataru męża? - spytał lekko, po czym zerknął na staruszkę. Przeszła dwa metry i już ich nie słyszała.
Dlatego stal właśnie w aptece za ladą i wyliczał pani starowince po kolei każdy specyfik. Pewnie miał na nie wydać milion razy więcej niż na jedzenie przez ostatni miesiąc, ale spokojnie. Jeszcze było go na to stać. Nie zauważył wejścia nowego klienta zbyt skupiony na wymawianiu dobrze każdej nazwy zapisanej na kartce. Słysząc znajomy głos, drgnął, odwracając spojrzenie od ciepłej, zaschniętej jednak jak stara pomarańcza pani farmaceutki i zatrzymał wzrok na Zivie.
- Zaczekaj, kochaneczku. Muszę iść na zaplecze - mruknęła słodko babuleńka i z prędkością ślimaka wyścigowego zaczęła się odwracać, by dostać się do składzika z tyłu apteki.
- Niech się pani tak nie spieszy - odpowiedział jej Raiden, uśmiechając się pod nosem. Nie odrywał spojrzenia od ciemnoskórej kobiety. Wzruszył ramionami, opierając się lewym łokciem na ladzie. - Staram się ratować to, co zostało. W końcu warto. A ty? Przybyłaś wyratować z opresji kataru męża? - spytał lekko, po czym zerknął na staruszkę. Przeszła dwa metry i już ich nie słyszała.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Czy lord Burke również biegał do apteki po różne specyfiki dla swojej ciężarnej żony, zanudzając sprzedawczynię ogromną listą zakupów? Chyba nie, a przynajmniej Ziva nie pamiętała takich incydentów. Edgar nigdy nie należał do szczególnie wylewnych i troskliwych. Raczej zapewniał jej opiekę kilku uzdrowicieli, którzy odwiedzali ją w posiadłości w Durham. Ciąża bliźniacza ciągle wiązała się z ogromnym ryzykiem, przez co kobieta była wyłączona niemal całkowicie z życia towarzyskiego. Tłumy nierozważnych, zabieganych czarodziejów na Pokątnej, ani duszne pomieszczenia małych sklepików, nie były wskazane. Do czasu rozwiązania bywała jedynie w rodzinnych posiadłościach rodu Burke i Crouch, czego również nie polecali uzdrowiciele. Niewiele w końcu jest badań odnośnie wpływu teleportacji na rozwijające się bliźniacze płody.
Raiden stawał na wysokości zadanie, godne podziwu. A może tak właśnie postępują mniej zamożni czarodzieje, których nie stać na niemal całodobową opiekę uzdrowicielską? Zivie byłoby trudno to pojąć, wychowano ją w całkiem innej mentalności i zwyczajach. Była przyzwyczajona do luksusu, chociaż złoto z niej nie spływało i wygód, chociaż właśnie sama stała w kolejce po lekarstwa dla swoich dzieci.
- Och, Edgar ma się całkiem dobrze. - przecież u mężczyzn katar i stan podgorączkowy, to już walka o życie. Nie stałaby tutaj gdyby jej mąż był przeziębiony. Żegnałaby się z nim w sypialni i dopilnowywała właściwe spisanie testamentu. Sezonowa choroba to nie żarty. - Przyszłam po medykamenty dla dziewczynek. Wczoraj do wieczora bawiły się na dworze i całkiem przemokły. Muszę zwolnić niańki, czasami zachowują się jakby nie miały wyobraźni. Puszczać dzieci w taką pogodę na dwór. Kto to słyszał?! - dawała upust emocjom, które stopniowo w niej narastały. To już nie pierwszy przypadek, kiedy opiekunki nie dopełniają swych obowiązków, co odbija się na dzieciach. Ziva poważnie rozważała zwolnienie ich, kiedy tylko znalazłaby zastępstwo. - I dzisiaj już obydwie mają gorączkę, katar i dreszcze. Sezonowa klasyka. Kiedyś sam się o tym przekonasz. - rzuciła niedbale, nie będąc świadomą, że Carter przekona się o tym szybciej niż by przypuszczała. Zerknęła ukradkiem na listę mężczyzny i zmarszczyła lekko brwi. - Szykuje Ci się coś w rodzinie? Jeśli tak, to gratuluję zostania w przyszłości… wujkiem?
Raiden stawał na wysokości zadanie, godne podziwu. A może tak właśnie postępują mniej zamożni czarodzieje, których nie stać na niemal całodobową opiekę uzdrowicielską? Zivie byłoby trudno to pojąć, wychowano ją w całkiem innej mentalności i zwyczajach. Była przyzwyczajona do luksusu, chociaż złoto z niej nie spływało i wygód, chociaż właśnie sama stała w kolejce po lekarstwa dla swoich dzieci.
- Och, Edgar ma się całkiem dobrze. - przecież u mężczyzn katar i stan podgorączkowy, to już walka o życie. Nie stałaby tutaj gdyby jej mąż był przeziębiony. Żegnałaby się z nim w sypialni i dopilnowywała właściwe spisanie testamentu. Sezonowa choroba to nie żarty. - Przyszłam po medykamenty dla dziewczynek. Wczoraj do wieczora bawiły się na dworze i całkiem przemokły. Muszę zwolnić niańki, czasami zachowują się jakby nie miały wyobraźni. Puszczać dzieci w taką pogodę na dwór. Kto to słyszał?! - dawała upust emocjom, które stopniowo w niej narastały. To już nie pierwszy przypadek, kiedy opiekunki nie dopełniają swych obowiązków, co odbija się na dzieciach. Ziva poważnie rozważała zwolnienie ich, kiedy tylko znalazłaby zastępstwo. - I dzisiaj już obydwie mają gorączkę, katar i dreszcze. Sezonowa klasyka. Kiedyś sam się o tym przekonasz. - rzuciła niedbale, nie będąc świadomą, że Carter przekona się o tym szybciej niż by przypuszczała. Zerknęła ukradkiem na listę mężczyzny i zmarszczyła lekko brwi. - Szykuje Ci się coś w rodzinie? Jeśli tak, to gratuluję zostania w przyszłości… wujkiem?
So when you're restless, I will calm the ocean for you
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
Ziva Burke
Zawód : Badacz Historii Magii i autorka podręczników szkolnych
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Sen
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet jakby Raiden miał góry pieniędzy, piwnice pełne złota dalej biegałby zaaferowany dopilnowaniem zdrowia swojego dziecka i jego matki. To był nie tylko obowiązek, ale i przyjemność. Może i nią się nie wydawała, ale tak było. Zresztą od zawsze robił wszystko sam, a jakby jakieś sługusy miały się jeszcze kręcić przy Artis... Nie, nie, nie, nie. Absolutnie wykluczone. Co najwyżej mogli pojechać na kontrolne badania do uzdrowiciela, którego Macmillan już sobie wypatrzyła. Cóż. On znał szpital z niego innych stron jak na przykład od piwnicy, gdzie mieściło się prosektorium. Na typowym leczeniu w ogóle się nie znał, a na ciążach słyszał jedynie od kolegów z pracy jakie to było upierdliwe i ciężkie. Jeśli ożenili się z klopsami to mieli za swoje! Jeszcze tydzień temu nie wiedział nic o tym jak duża odpowiedzialność i błogosławieństwo na niego spadło, ale gdyby ktoś zobaczył go wieczorami, zastałby cieszącego się jak mały chłopiec mężczyznę z głową pełną planów na to, co pokaże swojemu bobasowi. Bo przecież musiał uświadomić go w tylu aspektach! Zaczynając od muzyki, idąc przez kinematografię i kończąc na odkrywaniu tajników pysznej kuchni. Bo kto miał lepiej gotować niż ukochany tatuś?
- Pozdrów, Eddiego. Na pewno się ucieszy - odparł Carter z lekkim uśmieszkiem, wciąż raz po raz kontrolując odległość dzielącą starowinkę od zaplecza. Ależ ona zasuwała! Aż chciało się ją dopingować. Raidenowi przemknął przez głowę pomysł co by było gdyby urządzono wyścigi staruszków? Przecież to by było genialne! Bieg na pięć metrów trwałby cały dzień, ale byłaby zagorzała walka o złoto! Zaraz potem skupił się na tym, co mówiła Ziva. Wciąż stał oparty o blat i kręcił głową jakby rozumiał cokolwiek z tego co mówiła. - No, tak. Kto to słyszał? - kiwał głową obruszony, robiąc gest ręką jakby się brzydził wspomnianymi nianiami. - Moim ciągle to mówię i dalej nie słuchają. Niektórzy nie mają poszanowania do czyjegoś czasu i pieniędzy! - zakończył dobitnie, wnosząc oczy ku niebu teatralnie przejęty całą sytuacją. Gdy zagadnęła go dość niedyskretnie o listę zakupów, spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami, lekko zagubionym do tego wszystkiego wzrokiem.
- Jak mi Sophia powie coś o czym nie wiem, będę bardzo niepocieszony.
Zaraz jednak wzruszył ramionami, obserwując jeszcze jakieś śmieszne słowo, którego nie mógł rozczytać.
- Ej, Ziva. Jesteś kobietą, co nie? - mruknął, doskonale wiedząc jak to zabrzmiało. - Powiesz mi co tu jest napisane?
I podsunął jej listę pod nos.
- Pozdrów, Eddiego. Na pewno się ucieszy - odparł Carter z lekkim uśmieszkiem, wciąż raz po raz kontrolując odległość dzielącą starowinkę od zaplecza. Ależ ona zasuwała! Aż chciało się ją dopingować. Raidenowi przemknął przez głowę pomysł co by było gdyby urządzono wyścigi staruszków? Przecież to by było genialne! Bieg na pięć metrów trwałby cały dzień, ale byłaby zagorzała walka o złoto! Zaraz potem skupił się na tym, co mówiła Ziva. Wciąż stał oparty o blat i kręcił głową jakby rozumiał cokolwiek z tego co mówiła. - No, tak. Kto to słyszał? - kiwał głową obruszony, robiąc gest ręką jakby się brzydził wspomnianymi nianiami. - Moim ciągle to mówię i dalej nie słuchają. Niektórzy nie mają poszanowania do czyjegoś czasu i pieniędzy! - zakończył dobitnie, wnosząc oczy ku niebu teatralnie przejęty całą sytuacją. Gdy zagadnęła go dość niedyskretnie o listę zakupów, spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami, lekko zagubionym do tego wszystkiego wzrokiem.
- Jak mi Sophia powie coś o czym nie wiem, będę bardzo niepocieszony.
Zaraz jednak wzruszył ramionami, obserwując jeszcze jakieś śmieszne słowo, którego nie mógł rozczytać.
- Ej, Ziva. Jesteś kobietą, co nie? - mruknął, doskonale wiedząc jak to zabrzmiało. - Powiesz mi co tu jest napisane?
I podsunął jej listę pod nos.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Ziva nie zwracała uwagi na staruszkę. Kobiecina była już wiekowa i mimo, że czystej krwi, to pamięć ją pewnie trochę zawodziła. Osobiście nie powierzyłaby jej własnego zdrowia, gdyby nie miała konkretnych zaleceń od uzdrowiciela. Sprzedawczyni raczej nie stanowiła realnego zagrożenia dla pary dorosłych czarodziejów, która rozmawiała jak dwoje uczniaków z Hogwartu. Plotki napędzały głównie młodsze babska, które nie miały własnego życia i próbowały namieszać w cudzym.
Skrzywiła się na wzmiankę o pozdrowieniach dla Edgara. Chyba nawet się nie znali, a nawet jeśli, lepiej żeby jej mąż nie wiedział o pokręconej relacji łączącej ją niegdyś z Carterem. Czasem aż wstyd wspominać… Równe niekorzystne były ich przypadkowe spotkania. Wcześniej w księgarni, teraz w aptece. Niby przypadkowe, ale nigdy żadne z nich nie stroniło od uszczypliwych uwag i słownych przepychanek.
- Możesz być pewny, że przekażę mu pozdrowienia. - od nieznajomego czarodzieja półkrwi. Mruknęła niedbale, zagarniając kosmyk włosów za ucho. Sama również kazałaby pozdrowić żonę Raidena, ale problem był taki, że Carter jawił się w jej oczach jako stary kawaler, z którym żadna kobieta przy zdrowych zmysłach, by nie wytrzymała.
- Och, nie ironizuj, skoro nie rozumiesz powagi sytuacji. - wymierzyła szybki cios nowym wydaniem Proroka Codziennego w ramię mężczyzny. Raiden to ignorant w pewnych kwestiach, ale chyba nie można mieć mu tego za złe. Przecież nie był czarodziejem należącym do arystokracji, ani w pełni do rodziny czystokrwistej. Nie zdawał sobie sprawy z faktu jak uciążliwa może być niesubordynacja służby, albo błędne wykonywanie obowiązków. Dla jednych zmartwieniem była likwidacja etatów z Ministerstwie Magii, dla innych źle pościelone łóżko.
Wywróciła teatralnie oczami na głupie pytanie Cartera o to, czy aby na pewno jest kobietą. A czy on, aby na pewno był stuprocentowym mężczyzną, a nie gumochłonem w połowie? Tego nie wie nikt! Ziva wreszcie pochyliła się nad listą. Zmarszczyła brwi, a grymas niezrozumienia wystąpił na jej ładnej buzi po przeczytaniu wskazanej pozycji. - Tu jest napisane łopuch cały i gotowy wyciąg z łopucha. Chodzi o łopian. Taka roślina mająca działanie moczopędne, przeciwzapalne, którą stosuje się głównie podczas ciąży. No i zmniejsza mdłości.
Skrzywiła się na wzmiankę o pozdrowieniach dla Edgara. Chyba nawet się nie znali, a nawet jeśli, lepiej żeby jej mąż nie wiedział o pokręconej relacji łączącej ją niegdyś z Carterem. Czasem aż wstyd wspominać… Równe niekorzystne były ich przypadkowe spotkania. Wcześniej w księgarni, teraz w aptece. Niby przypadkowe, ale nigdy żadne z nich nie stroniło od uszczypliwych uwag i słownych przepychanek.
- Możesz być pewny, że przekażę mu pozdrowienia. - od nieznajomego czarodzieja półkrwi. Mruknęła niedbale, zagarniając kosmyk włosów za ucho. Sama również kazałaby pozdrowić żonę Raidena, ale problem był taki, że Carter jawił się w jej oczach jako stary kawaler, z którym żadna kobieta przy zdrowych zmysłach, by nie wytrzymała.
- Och, nie ironizuj, skoro nie rozumiesz powagi sytuacji. - wymierzyła szybki cios nowym wydaniem Proroka Codziennego w ramię mężczyzny. Raiden to ignorant w pewnych kwestiach, ale chyba nie można mieć mu tego za złe. Przecież nie był czarodziejem należącym do arystokracji, ani w pełni do rodziny czystokrwistej. Nie zdawał sobie sprawy z faktu jak uciążliwa może być niesubordynacja służby, albo błędne wykonywanie obowiązków. Dla jednych zmartwieniem była likwidacja etatów z Ministerstwie Magii, dla innych źle pościelone łóżko.
Wywróciła teatralnie oczami na głupie pytanie Cartera o to, czy aby na pewno jest kobietą. A czy on, aby na pewno był stuprocentowym mężczyzną, a nie gumochłonem w połowie? Tego nie wie nikt! Ziva wreszcie pochyliła się nad listą. Zmarszczyła brwi, a grymas niezrozumienia wystąpił na jej ładnej buzi po przeczytaniu wskazanej pozycji. - Tu jest napisane łopuch cały i gotowy wyciąg z łopucha. Chodzi o łopian. Taka roślina mająca działanie moczopędne, przeciwzapalne, którą stosuje się głównie podczas ciąży. No i zmniejsza mdłości.
So when you're restless, I will calm the ocean for you
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
Ziva Burke
Zawód : Badacz Historii Magii i autorka podręczników szkolnych
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Sen
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Taka była prawda, że gdyby Carter się skupił to może przypomniałby sobie męża Zivy. Jednak nie chciało mu się tego robić i marnować czas na myślenie o jakimś obcym facecie, który w ogóle go nie interesował. Nie było mu to do szczęścia potrzebne. Chyba że wszedłby na ścieżkę bezprawia, wtedy na pewno przyciągnąłby uwagę funkcjonariusza policji. Jednak życie było pełne niespodzianek jak się dowiedział niedawno na własnej skórze. Zabawne... A wydawało mu się, że już ciekawiej być nie mogło. Cieszył się z takiego obrotu sprawy, chociaż kiedyś przestraszyłby się lub wyśmiał kogoś, kto by o tym powiedział. Kiedyś... Dwa tygodnie temu zaledwie i uznałby tego człowieka za niestabilnego psychicznie. A teraz sam taki był. Ale miał do tego pełne prawo. Jeszcze nigdy nie czuł aż takie energii, która rozpierała go na prawo i lewo. Zupełnie jakby zaczął widzieć w świat w innych barwach. Chciałby się zapytać Zivy czy też tak miała, chociaż ten pomysł wydał mu się zupełnie nietrafiony z uwagi na skwaszoną minę arystokratki.
- Co nie znaczy, że nie będę w stanie zrozumieć - odparł, wzruszając ramionami. Rzucił Ała!, gdy Ziva zdzieliła go gazetą jak niegrzecznego chłopca. Dotknął dłonią bolącego miejsca i lekko je potarł. Nie był... Dobra, był ignorantem, jednak te sprawy szlachty to w ogóle były dla niego jakimś przedpotopowym kosmosem. Na przykład większość z nich musiała wyjść za, sypiać i żyć z ludźmi, z którymi nie chciała. Przecież to chore! Jak to dobrze że nie należał do jego świata. Komiczne, bo znał wielu półkriwstych lub nawet mugoli czarodziejów, którzy daliby się pokroić za przynależność do tej socjetki. Gdy Burke odczytała z łatwością składniki zapisane ładnym, ale dla niego ciężkim do odczytania, pismem Tamuny, odetchnął. Staruszka na pewno by tego nie doczytała. - Oh... To wiele wyjaśnia - odparł, kiwając jej głową w podzięce, jednak zaraz zauważył jej zmieszane spojrzenie. Lekko zmarszczył brwi jakby go tym obraziła. - No co? Nie mogę się troszczyć o kobiety w ciąży? - rzucił jakby w żarcie, ale dla niego nie było to nieoczywiste. Nie zamierzał dzielić się swoją słodką tajemnicą z panią Burke. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Zresztą w jej oczach zawsze był sodomitą.
- Co nie znaczy, że nie będę w stanie zrozumieć - odparł, wzruszając ramionami. Rzucił Ała!, gdy Ziva zdzieliła go gazetą jak niegrzecznego chłopca. Dotknął dłonią bolącego miejsca i lekko je potarł. Nie był... Dobra, był ignorantem, jednak te sprawy szlachty to w ogóle były dla niego jakimś przedpotopowym kosmosem. Na przykład większość z nich musiała wyjść za, sypiać i żyć z ludźmi, z którymi nie chciała. Przecież to chore! Jak to dobrze że nie należał do jego świata. Komiczne, bo znał wielu półkriwstych lub nawet mugoli czarodziejów, którzy daliby się pokroić za przynależność do tej socjetki. Gdy Burke odczytała z łatwością składniki zapisane ładnym, ale dla niego ciężkim do odczytania, pismem Tamuny, odetchnął. Staruszka na pewno by tego nie doczytała. - Oh... To wiele wyjaśnia - odparł, kiwając jej głową w podzięce, jednak zaraz zauważył jej zmieszane spojrzenie. Lekko zmarszczył brwi jakby go tym obraziła. - No co? Nie mogę się troszczyć o kobiety w ciąży? - rzucił jakby w żarcie, ale dla niego nie było to nieoczywiste. Nie zamierzał dzielić się swoją słodką tajemnicą z panią Burke. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Zresztą w jej oczach zawsze był sodomitą.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Ziva była przyzwyczajona do takiego życia. Ba, nie wyobrażała innego podejmowania istotnych decyzji niż przez nestora rodu. Nie mogła jawnie się sprzeciwić, nie mogła robić dokładnie tego, czego chciała. Musiała stosować się do ogólnie przyjętych zasad, aby idealnie wpasowywać się w elitarne towarzystwo. Na tym polegało bycie szlachcianką. Robić to, co wypada, a nie to, czego pragniesz. Czy źle się z tym czuła? W czasie swojego okresu buntu, oczywiście, ale najgorsze miała już za sobą. Wyszła za mąż, urodziła trójkę dzieci, w tym dziedzica i mieszka na włościach rodziny Edgara. Zaakceptowała taki sposób życia, przyzwyczaiła się i można śmiało nazwać ją szczęśliwą. Zmiana stanu cywilnego i ciąże, ograniczały jedynie przez chwilę. Teraz spełniała się w swoim zawodzie, dalej wydawała podręczniki, badała historię magii i czarnomagicznych artefaktów.
- Jakoś nie przypominasz mi typowej opiekunki czy uzdrowiciela. Jednakowoż, troszcz się o kogo tam musisz. Nic mi do tego. - wzruszyła ramionami, nie napierając, aby Carter jej się tłumaczył. Lady Burke była ciekawa, ale nie zaprzątała sobie długo tym myśli. Jeśli Raiden chciałby się pochwalić, to by to zrobił.
Śledziła wzrokiem sprzedawczynię i odrobinę zaczynała się już niecierpliwić. Lista mężczyzny była jeszcze długa, ruchy kobity też do najszybszych nie należały, a ona miała w domu dwie chore córki, które wkrótce zarażą również swojego braciszka. Zresztą nawet nie chciała myśleć o tym jak Edgar posłusznie siedzi teraz w pokoju dziewczynek i czyta im baśnie Barda Beedle’a, które już zna na pamięć i na samą myśl o Dawno, dawno temu, dostaje skurczów żołądka. Była gotowa uratować go z opresji, gdyby tylko miała możliwość dokonania zakupów.
- Jakoś nie przypominasz mi typowej opiekunki czy uzdrowiciela. Jednakowoż, troszcz się o kogo tam musisz. Nic mi do tego. - wzruszyła ramionami, nie napierając, aby Carter jej się tłumaczył. Lady Burke była ciekawa, ale nie zaprzątała sobie długo tym myśli. Jeśli Raiden chciałby się pochwalić, to by to zrobił.
Śledziła wzrokiem sprzedawczynię i odrobinę zaczynała się już niecierpliwić. Lista mężczyzny była jeszcze długa, ruchy kobity też do najszybszych nie należały, a ona miała w domu dwie chore córki, które wkrótce zarażą również swojego braciszka. Zresztą nawet nie chciała myśleć o tym jak Edgar posłusznie siedzi teraz w pokoju dziewczynek i czyta im baśnie Barda Beedle’a, które już zna na pamięć i na samą myśl o Dawno, dawno temu, dostaje skurczów żołądka. Była gotowa uratować go z opresji, gdyby tylko miała możliwość dokonania zakupów.
So when you're restless, I will calm the ocean for you
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
In your sorrow, I will dry your tears
When you need me,
I will be the love beside you☙ ❧
Ziva Burke
Zawód : Badacz Historii Magii i autorka podręczników szkolnych
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Sen
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
jest chwilowym złudzeniem
bo on podaruje Ci władzę, a Ty bez litości
na tronie we krwi odnajdziesz się.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 29 • 1, 2, 3 ... 15 ... 29
Apteka Sluga i Jiggersa
Szybka odpowiedź