Zaułek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaułek
Ulica Pokątna składa się nie tylko z głównej ulicy, choć to na niej tętni życie. Pomiędzy wejściami do niektórych sklepów, znajdują się odnogi mniejszych uliczek, bardziej zaniedbanych, ponurych, często wyboistych - nikt nie widzi celu w ich odnowie. Czasami przebiegnie tu bezpański kot, by za chwilę zniknąć w cieniu. Dróżki najczęściej krzyżują się ze sobą, tworząc skomplikowaną sieć, w której można łatwo się zgubić, niektóre są ślepe, a wszystkie wydają się tak samo podobne.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.08.18 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Nie wiedział, co zabolało go bardziej: słowa, które wypowiadała, wpatrując się w niego z mieszaniną emocji, których nie potrafił nazwać i posegregować, czy ten śmiech – zimny, piskliwy, tak bardzo do niej niepasujący; teraz to dostrzegał, ten ból i żal, które starała się przykryć oburzeniem, zasłonić skrzyżowanymi na piersiach ramionami, odwrócić od nich uwagę butną postawą. Może nawet by jej się to udało – ale znał ją przecież nie od dzisiaj, była jego rodziną, jedną z tych nielicznych osób, które wciąż ośmielał się obdarowywać tym określeniem. Pomimo wszystkiego, co zrobił, i bez względu na to, iloma wyzwiskami i oskarżeniami by go nie obrzuciła, troszczył się o nią i chciał jej dobra – ale nie mógł, pod żadnym względem, powiedzieć jej prawdy, nie potrafiąc też przyznać otwarcie, że to on nie chciał o tym rozmawiać. Nie tylko dlatego, że stawiało go w złym świetle, że czuł palący wstyd na myśl o tym, jak ją potraktował, i że musiałby przyjąć do wiadomości fakt, że rzucane przez nią na oślep zdania miały mocne fundamenty w rzeczywistości; z tym wszystkim mógłby się zmierzyć, nie po raz pierwszy dobrowolnie pozwalając się przeciągnąć po wymieszanym z kamieniami, emocjonalnym błocie – ale nie było mowy, by odsłonił przed nią tę inną, chorą część samego siebie. Nie chciał – może egoistycznie, może tchórzliwie – by patrzyła na niego z odrazą, ani by zapamiętała go przez pryzmat tego jednego paskudnego fragmentu, na który nie miał żadnego wpływu, i którego nie był w stanie zmienić – mimo że próbował, przez prawie dwie dekady szarpiąc się z samym sobą, a przy okazji raniąc i odpychając wszystkich dookoła. Nie zrozumiałaby; nie byłaby w stanie, odebrała takie samo wychowanie jak on – i przez większość swojego życia oddychała tymi samymi wartościami.
Wolał widzieć w jej oczach nienawiść niż obrzydzenie albo – gorzej – mdlącą litość.
Milczał, kiedy mówiła, z każdym słowem coraz bardziej podnosząc głos, pozwalając jej wyrzucić z siebie wszystko to, co do tej pory musiała tłumić – dopóki jej ton nie urósł do krzyku, a wyciągnięty oskarżycielsko palec nie uderzył w jego klatkę piersiową. Złapał ją za rękę odruchowo, zaciskając palce na jej dłoni, stanowczo, ale niezbyt mocno; unieruchamiając je, ale nimi nie szarpiąc. – Nigdy nie traktowałem cię inaczej przez wzgląd na twoją chorobę Belle, i dobrze o tym wiesz – odezwał się, głosem cichym i nienaturalnie spokojnym – przynajmniej w porównaniu do spustoszenia, jakie w jego klatce piersiowej siały podburzone przez Isabelle emocje, odbijając się echem łomoczącego zbyt mocno serca. – Gdybym opowiedział ci o tym wszystkim, co by to zmieniło? Jeśli szukasz winy po swojej stronie, to i tak jej tam nie znajdziesz. – Nie wiedział, jak miał ją co do tego przekonać: że niczego jej nie brakowało, że nie była gorsza ani słabsza, ani mniej ważna; że zasługiwała w pełni na to, żeby ktoś pokochał ją prawdziwie, bezwarunkowo i niepodzielnie – i że wszystkie braki, które sprawiły, że on sam nie był w stanie tego zrobić, należały do niego.
Westchnął przeciągle, starając się uspokoić chaos szalejących myśli – jak to się działo, że potrafiła tak łatwo wyprowadzić go z równowagi? – ale pojawienie się w obrębie jednej wypowiedzi postaci Rosiera, Blacka i jego własnego brata, skutecznie udaremniło te desperackie próby. Wypuścił jej palce spomiędzy swoich, prychając ze złością. – Cała nasza rzeczywistość jest zbudowana na kłamstwie, Isabelle – odparł, głośniej niż początkowo zamierzał. – Od dziecka wmawiają nam, że jesteśmy lepsi, że nasza krew jest z jakiegoś powodu bardziej wartościowa, że daje nam prawo do mordowania, poniżania i niszczenia. W imię czego? – Cofnął się o krok, z trudem powstrzymując się, by nią nie potrząsnąć. Odwrócił się w stronę ślepego zaułka, na moment zakrywając oczy dłonią, przesuwając kciukiem po skroni, stopniowo pulsującej coraz silniejszym bólem. – To wszystko to bzdury, które powtarzamy sobie, żeby usprawiedliwić własny egoizm. Jak myślisz – jak Rosier, Black czy mój brat, ci arystokraci, za którymi tak wzdychasz, będą traktować naszego syna? Jak równego sobie? – Pozwolił by to pytanie zawisło w przestrzeni, nie czekając na odpowiedź; nie musiał – była oczywista. – Jeszcze nie nauczył się mówić, a oni już przykleili mu łatkę gorszego. Nawet Carrowowie uznają za wielką łaskę fakt, że nie wyrzucili was na ulicę. – Zamilkł gwałtownie, widząc, jak przymyka powieki, starając się złapać oddech. Musiał przywołać się do porządku; wiedział, jak bardzo szkodziły jej nerwy. Niejako naśladując ją, również wziął kilka głębszych wdechów, odwracając się ponownie w jej stronę – ale już nie podchodząc bliżej, dłonie opuszczając wzdłuż tułowia.
Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był zdecydowanie łagodniejszy. – Wiem, że mnie szukają, ale nie mogę wyjechać – odpowiedział spokojnie, zatrzymując spojrzenie na jej oczach. – Ale ty musisz na siebie uważać, Belle. Nie ufaj im – Rycerzom, ich rodzinom – nie zdziwię się, jeśli będą próbowali cię wykorzystać, żeby do mnie dotrzeć. Nie pozwolę na to. – Pokręcił głową. – Czego chciał od ciebie Rosier? – zapytał, nazwisko Tristana na ustach Isabelle wywołało nieznośne szarpnięcie gdzieś za jego mostkiem; ukłucie strachu, gniewu, bezsilności; nienawidził faktu, że znajdowała się tak blisko, każdego dnia narażona na stanięcie twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie zawahaliby się przed skrzywdzeniem jej i ich syna.
Otworzył usta, wahając się przez moment, ale spoglądając na nią poważnie. – Ja… Nie wiem, Belle. Co, gdybym ci powiedział, że istnieje miejsce – bezpieczne, ukryte – z dala od tego wszystkiego? – zapytał, głosem pełnym napięcia; nie rysując przed nią konkretów, nie wysuwając propozycji, do których złożenia nie miał prawa – ale jednocześnie z niepokojem czekając na jej odpowiedź.
Wolał widzieć w jej oczach nienawiść niż obrzydzenie albo – gorzej – mdlącą litość.
Milczał, kiedy mówiła, z każdym słowem coraz bardziej podnosząc głos, pozwalając jej wyrzucić z siebie wszystko to, co do tej pory musiała tłumić – dopóki jej ton nie urósł do krzyku, a wyciągnięty oskarżycielsko palec nie uderzył w jego klatkę piersiową. Złapał ją za rękę odruchowo, zaciskając palce na jej dłoni, stanowczo, ale niezbyt mocno; unieruchamiając je, ale nimi nie szarpiąc. – Nigdy nie traktowałem cię inaczej przez wzgląd na twoją chorobę Belle, i dobrze o tym wiesz – odezwał się, głosem cichym i nienaturalnie spokojnym – przynajmniej w porównaniu do spustoszenia, jakie w jego klatce piersiowej siały podburzone przez Isabelle emocje, odbijając się echem łomoczącego zbyt mocno serca. – Gdybym opowiedział ci o tym wszystkim, co by to zmieniło? Jeśli szukasz winy po swojej stronie, to i tak jej tam nie znajdziesz. – Nie wiedział, jak miał ją co do tego przekonać: że niczego jej nie brakowało, że nie była gorsza ani słabsza, ani mniej ważna; że zasługiwała w pełni na to, żeby ktoś pokochał ją prawdziwie, bezwarunkowo i niepodzielnie – i że wszystkie braki, które sprawiły, że on sam nie był w stanie tego zrobić, należały do niego.
Westchnął przeciągle, starając się uspokoić chaos szalejących myśli – jak to się działo, że potrafiła tak łatwo wyprowadzić go z równowagi? – ale pojawienie się w obrębie jednej wypowiedzi postaci Rosiera, Blacka i jego własnego brata, skutecznie udaremniło te desperackie próby. Wypuścił jej palce spomiędzy swoich, prychając ze złością. – Cała nasza rzeczywistość jest zbudowana na kłamstwie, Isabelle – odparł, głośniej niż początkowo zamierzał. – Od dziecka wmawiają nam, że jesteśmy lepsi, że nasza krew jest z jakiegoś powodu bardziej wartościowa, że daje nam prawo do mordowania, poniżania i niszczenia. W imię czego? – Cofnął się o krok, z trudem powstrzymując się, by nią nie potrząsnąć. Odwrócił się w stronę ślepego zaułka, na moment zakrywając oczy dłonią, przesuwając kciukiem po skroni, stopniowo pulsującej coraz silniejszym bólem. – To wszystko to bzdury, które powtarzamy sobie, żeby usprawiedliwić własny egoizm. Jak myślisz – jak Rosier, Black czy mój brat, ci arystokraci, za którymi tak wzdychasz, będą traktować naszego syna? Jak równego sobie? – Pozwolił by to pytanie zawisło w przestrzeni, nie czekając na odpowiedź; nie musiał – była oczywista. – Jeszcze nie nauczył się mówić, a oni już przykleili mu łatkę gorszego. Nawet Carrowowie uznają za wielką łaskę fakt, że nie wyrzucili was na ulicę. – Zamilkł gwałtownie, widząc, jak przymyka powieki, starając się złapać oddech. Musiał przywołać się do porządku; wiedział, jak bardzo szkodziły jej nerwy. Niejako naśladując ją, również wziął kilka głębszych wdechów, odwracając się ponownie w jej stronę – ale już nie podchodząc bliżej, dłonie opuszczając wzdłuż tułowia.
Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był zdecydowanie łagodniejszy. – Wiem, że mnie szukają, ale nie mogę wyjechać – odpowiedział spokojnie, zatrzymując spojrzenie na jej oczach. – Ale ty musisz na siebie uważać, Belle. Nie ufaj im – Rycerzom, ich rodzinom – nie zdziwię się, jeśli będą próbowali cię wykorzystać, żeby do mnie dotrzeć. Nie pozwolę na to. – Pokręcił głową. – Czego chciał od ciebie Rosier? – zapytał, nazwisko Tristana na ustach Isabelle wywołało nieznośne szarpnięcie gdzieś za jego mostkiem; ukłucie strachu, gniewu, bezsilności; nienawidził faktu, że znajdowała się tak blisko, każdego dnia narażona na stanięcie twarzą w twarz z ludźmi, którzy nie zawahaliby się przed skrzywdzeniem jej i ich syna.
Otworzył usta, wahając się przez moment, ale spoglądając na nią poważnie. – Ja… Nie wiem, Belle. Co, gdybym ci powiedział, że istnieje miejsce – bezpieczne, ukryte – z dala od tego wszystkiego? – zapytał, głosem pełnym napięcia; nie rysując przed nią konkretów, nie wysuwając propozycji, do których złożenia nie miał prawa – ale jednocześnie z niepokojem czekając na jej odpowiedź.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Percy złapał ją za nadgarstek, a ona spojrzała na niego wyzywająco, mrużąc oczy. Do czego jeszcze się posunie, zaszczuwając ją niczym zbir w ciemnym zaułku? Nie nosiła już pod sercem dziecka, nie musiała więc lękać się o cudze zdrowie i życie - jak wiele musiała więc powiedzieć, by ten upadły szlachcic użył wobec niej siły? Podświadomie właśnie tego chciała - jakiegokolwiek uczucia poza irytującym opanowaniem. Również znała Percivala nie od dzisiaj, więc wyczuwała nowy mur, przez który nie mogła się przebić - nie wiedziała tylko, że to oklumencja pozwala mu wyciszyć emocje.
Parsknęła cicho, niczym rozsierdzona kotka.
-Nie wiem, wiem, że wybrałeś kogoś zdrowego. A teraz próbujesz chronić ją, nie mnie. - zauważyła, nieświadoma źródła jego milczenia, nieświadoma wewnętrznej walki i wstydu. Nie pozwalał jej zrozumieć, więc rozumiała tylko to, że wybrał kogoś o ładniejszym biuście. -Jesteś cudzołożnikiem i tchórzem. - wytknęła mu z brutalną prostotą. Nigdy nie odzywała się tak do nikogo, ale przecież teraz rozmawiała tylko z nieznajomym w ciemnym zaułku. Miesiące samotności pomogły jej pozbyć się sentymentów, które wykazywała podczas ich ostatniej rozmowy w katedrze i spojrzeć gorzkiej prawdzie w oczy.
Percy wybrał swój los i został dla niej kimś obcym.
Wykrzywiła wargi w pełnym satysfakcji grymasie, gdy wreszcie okazał złość. A jednak, znała tego nieznajomego dość dobrze i wiedziała, jak uderzyć w czuły punkt.
On też wiedział.
Zadrżała, gdy wspomniał ich syna. Maska złości na moment opadła z jej twarzy, pozwalając Percy'emu ujrzeć pokonaną, zmartwioną matkę.
-Gdyby nie czyjeś decyzje, na naszego syna nikt nie patrzyłby z pogardą. - wypomniała mu cicho. Załamała ręce, podnosząc na Percivala szkliste spojrzenie. -Sam możesz gardzić szlacheckimi wartościami, ale dziecku Twoje dawne nazwisko znacząco ułatwiłoby życie. Kilka miesięcy, Percy, tylko tyle by wystarczyło. Kilka miesięcy, a wychowałby się jako półsierota, a nie bękart. - zaczęła drżącym głosem, a jej ton brzmiał bardziej głucho i rozpaczliwie niż zamierzała. Nadal kochała Percivala i nie wiedziała, czy kiedykolwiek nauczy się przestać go kochać. Nie wiedziała też, czy kiedykolwiek zdoła wybaczyć mu te kilka miesięcy, tym bardziej, że jego niecierpiący zwłoki szlachetny altruizm nierozerwalnie splótł się w jej pamięci z jego niewybaczalnym romansem.
Mocno zacisnęła dłonie na fałdach sukni, gdy Percy wspomniał nazwisko Tristana. Burzyły się w niej mieszane uczucia - desperacka nadzieja, że chociaż dawny przyjaciel nie chce jej wykorzystać; świadomość własnej naiwności; chęć dopieczenia byłemu mężowi, a wreszcie złe przeczucia i niemal zwierzęcy strach.
-Podobnie jak ty, opowiadał mi jak ciężko będzie naszemu synowi. - w pierwszym odruchu wygrała gorycz i chęć przekomarzania się z Percym. -Ale potem zaczął roztaczać wizje i nadzieje, wspominając jakiegoś bękarta Rosierów, który został Niewymownym... nazywał się chyba... Robert Muliser? Ramsay Mullisay? Mulciber? - doskonale pamiętała nazwisko, ale pozwoliła, by zniekształcało się w jej ustach. Bawiła się sylabami, piorunując Percy'ego wzrokiem i badawczo doszukując się na jego twarzy jakiejś reakcji. Nie była głupia, a pośpiesznie wysłany list Mulcibera wzbudził w niej podejrzenia odnośnie relacji jego, Tristana i (niegdyś) Percivala. Podobnie, jak kolejne tematy poruszone przez Tristana.
-Opowiadał mi też o zbliżającej się wojnie i o tym, że Carrowowie będą musieli zająć w niej stronę. Od Beauxbatons wie o moich zdolnościach w dziedzinie alchemii i choć na razie dał mi spokój z uwagi na ciążę i połóg to... - spuściła wzrok i wzięła płytki wdech, nie umiejąc już ukryć narastającego przerażenia. ...to oni przypomną sobie o mnie, Percy. Nie tylko o moich zdolnościach, ale i o nas, pewnie o naszym dziecku... a znając poglądy nestora, formalne poparcie od strony Carrowów pozostaje kwestią czasu. - wyszeptała, z lękiem oglądając się przez ramię. Nikt ich nie podsłuchiwał, ale i tak drżała na całym ciele.
Kolejne słowa Percy'ego (niewypowiedziana propozycja?) były zupełną niespodzianką. Rozchyliła lekko usta, wbijając w niego nieodgadnione spojrzenie.
-Bezpieczne... dla mnie i naszego syna, czy tylko dla niego? - wyszeptała, nie ośmielając się zastanawiać, czy jest dla niej miejsce w świetlanej przyszłości walczącego-o-lepszy-świat Percivala. Może... rozmawiał z nią tylko ze względu na dziecko?
Parsknęła cicho, niczym rozsierdzona kotka.
-Nie wiem, wiem, że wybrałeś kogoś zdrowego. A teraz próbujesz chronić ją, nie mnie. - zauważyła, nieświadoma źródła jego milczenia, nieświadoma wewnętrznej walki i wstydu. Nie pozwalał jej zrozumieć, więc rozumiała tylko to, że wybrał kogoś o ładniejszym biuście. -Jesteś cudzołożnikiem i tchórzem. - wytknęła mu z brutalną prostotą. Nigdy nie odzywała się tak do nikogo, ale przecież teraz rozmawiała tylko z nieznajomym w ciemnym zaułku. Miesiące samotności pomogły jej pozbyć się sentymentów, które wykazywała podczas ich ostatniej rozmowy w katedrze i spojrzeć gorzkiej prawdzie w oczy.
Percy wybrał swój los i został dla niej kimś obcym.
Wykrzywiła wargi w pełnym satysfakcji grymasie, gdy wreszcie okazał złość. A jednak, znała tego nieznajomego dość dobrze i wiedziała, jak uderzyć w czuły punkt.
On też wiedział.
Zadrżała, gdy wspomniał ich syna. Maska złości na moment opadła z jej twarzy, pozwalając Percy'emu ujrzeć pokonaną, zmartwioną matkę.
-Gdyby nie czyjeś decyzje, na naszego syna nikt nie patrzyłby z pogardą. - wypomniała mu cicho. Załamała ręce, podnosząc na Percivala szkliste spojrzenie. -Sam możesz gardzić szlacheckimi wartościami, ale dziecku Twoje dawne nazwisko znacząco ułatwiłoby życie. Kilka miesięcy, Percy, tylko tyle by wystarczyło. Kilka miesięcy, a wychowałby się jako półsierota, a nie bękart. - zaczęła drżącym głosem, a jej ton brzmiał bardziej głucho i rozpaczliwie niż zamierzała. Nadal kochała Percivala i nie wiedziała, czy kiedykolwiek nauczy się przestać go kochać. Nie wiedziała też, czy kiedykolwiek zdoła wybaczyć mu te kilka miesięcy, tym bardziej, że jego niecierpiący zwłoki szlachetny altruizm nierozerwalnie splótł się w jej pamięci z jego niewybaczalnym romansem.
Mocno zacisnęła dłonie na fałdach sukni, gdy Percy wspomniał nazwisko Tristana. Burzyły się w niej mieszane uczucia - desperacka nadzieja, że chociaż dawny przyjaciel nie chce jej wykorzystać; świadomość własnej naiwności; chęć dopieczenia byłemu mężowi, a wreszcie złe przeczucia i niemal zwierzęcy strach.
-Podobnie jak ty, opowiadał mi jak ciężko będzie naszemu synowi. - w pierwszym odruchu wygrała gorycz i chęć przekomarzania się z Percym. -Ale potem zaczął roztaczać wizje i nadzieje, wspominając jakiegoś bękarta Rosierów, który został Niewymownym... nazywał się chyba... Robert Muliser? Ramsay Mullisay? Mulciber? - doskonale pamiętała nazwisko, ale pozwoliła, by zniekształcało się w jej ustach. Bawiła się sylabami, piorunując Percy'ego wzrokiem i badawczo doszukując się na jego twarzy jakiejś reakcji. Nie była głupia, a pośpiesznie wysłany list Mulcibera wzbudził w niej podejrzenia odnośnie relacji jego, Tristana i (niegdyś) Percivala. Podobnie, jak kolejne tematy poruszone przez Tristana.
-Opowiadał mi też o zbliżającej się wojnie i o tym, że Carrowowie będą musieli zająć w niej stronę. Od Beauxbatons wie o moich zdolnościach w dziedzinie alchemii i choć na razie dał mi spokój z uwagi na ciążę i połóg to... - spuściła wzrok i wzięła płytki wdech, nie umiejąc już ukryć narastającego przerażenia. ...to oni przypomną sobie o mnie, Percy. Nie tylko o moich zdolnościach, ale i o nas, pewnie o naszym dziecku... a znając poglądy nestora, formalne poparcie od strony Carrowów pozostaje kwestią czasu. - wyszeptała, z lękiem oglądając się przez ramię. Nikt ich nie podsłuchiwał, ale i tak drżała na całym ciele.
Kolejne słowa Percy'ego (niewypowiedziana propozycja?) były zupełną niespodzianką. Rozchyliła lekko usta, wbijając w niego nieodgadnione spojrzenie.
-Bezpieczne... dla mnie i naszego syna, czy tylko dla niego? - wyszeptała, nie ośmielając się zastanawiać, czy jest dla niej miejsce w świetlanej przyszłości walczącego-o-lepszy-świat Percivala. Może... rozmawiał z nią tylko ze względu na dziecko?
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Jednak istnieli sympatyczni ludzie na tym świecie. Bez nieznajomej moje kartki na pewno pofrunęłyby w siną dal, a ja zostałbym z samą książką. Owszem, ciekawą, ale pewnie cała moja uwaga skupiłaby się na informacjach, których mi brakuje. Teraz będę w stanie przeczytać wszystko od deski do deski. To znaczy będę w stanie to zrobić jeżeli te kartki mi wyschną, ale byłem dobrej myśli. - No tak, ale nadzieja umiera ostatnia. Poza tym skoro nagle się rozpadało, to równie dobrze może nagle przestać - stwierdziłem, spoglądając na nieznajomą z ciekawością. Zacząłem się zastanawiać co tutaj robi o tak później godzinie w deszczu sama i do tego w jakimś zaułku. Gdybym się głębiej nad tym zastanowił to wyglądałoby to podejrzanie, ale byłem zbyt zmarznięty, żeby to robić. Chciałem tylko wrócić do suchego mieszkania. - Rozumiem. Ja mieszkam tutaj niedaleko - odparłem, nawet nie myśląc o tym, że podawanie takich informacji może mi zaszkodzić. Za bardzo ufałem ludziom, nawet po tym jak wstąpiłem do Zakonu Feniksa. Pewnie kiedyś to się na mnie zemści. - Coś spróbuję na nie zaradzić - uśmiechnąłem się, spoglądając na książkę, która wciąż mokła w deszczu. Szybko schowałem ją za pazuchą płaszcza, chociaż nie wiem czy nie było już na to za późno. Co prawda istniało dużo przydatnych zaklęć, ale wolałem nie ryzykować jakąś anomalią. - O, akurat idę w tamtym kierunku! - Ucieszyłem się i ruszyłem ramię w ramię w stronę wskazaną przez nieznajomą. - Teraz tak niewiele osób spotyka się na ulicy. Pamięta pani jaka była żywa jeszcze niedawno? Czasem ciężko było się zmieścić na chodniku, szczególnie przy Dziurawym Kotle! - Zacząłem wspominać jakbym miał przynajmniej osiemdziesiąt lat, ale w zasadzie czasem mi się wydawało, że właśnie tak jest. Tyle rzeczy mi się przydarzyło w życiu, teraz jeszcze ta wojna. Chyba każdy z nas czuł się czasem jak staruszek. - A czytała pani może o ostatnim meczu quidditcha? Sam nie interesuję się sportem, ale był na tyle spektakularny, że nawet ja się zaciekawiłem! - Te manewry szukających! Niesamowite, że ludzie potrafią wykonywać takie rzeczy na miotłach. Może gadałem bez sensu, ale lubiłem czasem zamienić parę słów z kimś nieznajomym. Takie pogawędki były ciekawe, można było poznać kogoś interesującego albo dowiedzieć się o czymś przydatnym. Przez myśl mi nie przeszło, że moja towarzyszka może nie mieć na to ochoty.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było już późno, przytłaczająco ciemno, a wiszące nad Londynem chmury wciąż nie przestawały zalewać ich hektolitrami deszczu - mimo to mogłoby być gorzej, znacznie gorzej, gdyby tylko strażniczka rozpoznała w rozmówcy tego, z którym poszła na potańcówkę, z którym planowała wspólną ucieczkę z miasta. Lecz kiepskie oświetlenie zaułka i naciągnięty na głowę kaptur utrudniały to zadanie, ona zaś stale skupiała się na utrzymaniu nerwów na wodzy, wprawnym manewrowaniu między tym, co było prawdą, a co mogło uratować jej skórę. Wszak nie wiedziała, że to nie żaden zbir, a uprzejmy, szarmancki Florean, którego rysunek wciąż trzymała w szkicowniku. - W sumie racja - przyznała lakonicznie, nie mając zamiaru się z nim spierać. Palcami wodziła po zadbanym drewienku różdżki, próbując dodać sobie w ten sposób otuchy. Miała ochotę zakląć pod nosem, gdy uradowany odzyskaniem przemoczonych kartek czarodziej oświadczył, że również zmierza ku Pokątnej. Zamiast tego skinęła mu tylko krótko głową, nie chcąc dłużej zwlekać z opuszczeniem tego upiornego zaułka; ani ona, ani on nie powinni tu przebywać, jeśli nie chcieli niepotrzebnie kusić losu.
Zgarbiła ramiona i zmrużyła oczy, czując jak zimny powiew wiatru wdziera się pod poły płaszcza, jak przenika ją na wskroś. I po co to wszystko? I tak nie udało jej się porozmawiać z Tildą, zaś szlajanie się po Nokturnie było proszeniem się o kłopoty, wolałaby tego nie powtarzać w najbliższej przyszłości. Spojrzała ku twarzy moknącego, lecz mimo to dość rozmownego nieznajomego, kiedy ponownie się odezwał. Coś w jego aparycji wydawało jej się znajome, gdy padło na nią blade światło rzucane przez uliczną latarnię - czyżby go skądś znała? Nim jednak zdołała sobie cokolwiek przypomnieć, charakterystyczne rysy twarzy skąpały się w półmroku, a ona dała sobie spokój z odgadywaniem jego tożsamości. - Tak też mi się zdaje, choć na Pokątnej nie bywam zbyt często, nie jestem stąd - odpowiedziała na tyle głośno, by mógł ją dosłyszeć; nie była tego wieczoru Maeve, a Karen, młodą dziewczyną pochodzącą z Cliodny. - Przed świętami na pewno zrobi się tłoczniej - dodała, siląc się na niewielki uśmiech. Poprawiła zsuwający się z głowy kaptur, odgarnęła poruszane wiatrem włosy i przelotnie ściągnęła usta w wąską kreskę, gdy tak walczyła z żywiołem. Nie czuła się już zagrożona, a przynajmniej nie tak jak ledwie kilka chwil temu. Pozwalała sobie na większą swobodę, mimo to wciąż przeszkadzał jej fakt, że idą w tę samą stronę - gdyby nie to, nie musiałaby w ogóle kierować się ku Dziurawemu Kotłowi. - Doprawdy? A co w nim było takiego spektakularnego? Przyznaję, że nie jestem wielką fanką quidditcha... - urwała. Nie potrafiła sobie przypomnieć, o jakim meczu mógłby mówić idący obok mężczyzna. Była zbyt zajęta pracą i pomaganiem rodzinie, by śledzić rozgrywki. Na szczęście byli już coraz bliżej celu, na Pokątnej powinni być bezpieczni.
Zgarbiła ramiona i zmrużyła oczy, czując jak zimny powiew wiatru wdziera się pod poły płaszcza, jak przenika ją na wskroś. I po co to wszystko? I tak nie udało jej się porozmawiać z Tildą, zaś szlajanie się po Nokturnie było proszeniem się o kłopoty, wolałaby tego nie powtarzać w najbliższej przyszłości. Spojrzała ku twarzy moknącego, lecz mimo to dość rozmownego nieznajomego, kiedy ponownie się odezwał. Coś w jego aparycji wydawało jej się znajome, gdy padło na nią blade światło rzucane przez uliczną latarnię - czyżby go skądś znała? Nim jednak zdołała sobie cokolwiek przypomnieć, charakterystyczne rysy twarzy skąpały się w półmroku, a ona dała sobie spokój z odgadywaniem jego tożsamości. - Tak też mi się zdaje, choć na Pokątnej nie bywam zbyt często, nie jestem stąd - odpowiedziała na tyle głośno, by mógł ją dosłyszeć; nie była tego wieczoru Maeve, a Karen, młodą dziewczyną pochodzącą z Cliodny. - Przed świętami na pewno zrobi się tłoczniej - dodała, siląc się na niewielki uśmiech. Poprawiła zsuwający się z głowy kaptur, odgarnęła poruszane wiatrem włosy i przelotnie ściągnęła usta w wąską kreskę, gdy tak walczyła z żywiołem. Nie czuła się już zagrożona, a przynajmniej nie tak jak ledwie kilka chwil temu. Pozwalała sobie na większą swobodę, mimo to wciąż przeszkadzał jej fakt, że idą w tę samą stronę - gdyby nie to, nie musiałaby w ogóle kierować się ku Dziurawemu Kotłowi. - Doprawdy? A co w nim było takiego spektakularnego? Przyznaję, że nie jestem wielką fanką quidditcha... - urwała. Nie potrafiła sobie przypomnieć, o jakim meczu mógłby mówić idący obok mężczyzna. Była zbyt zajęta pracą i pomaganiem rodzinie, by śledzić rozgrywki. Na szczęście byli już coraz bliżej celu, na Pokątnej powinni być bezpieczni.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wciąż jeszcze trudno mu było uwierzyć w to, jak bardzo się zmieniła. Czy może – jak drastycznie zmieniło się jej podejście do niego, jak łatwo rzucała w jego stronę wyzywające spojrzenia, i jak śmiało się odzywała, władając celnie wymierzonymi słowami niczym groźnym orężem. Z jednej strony wywoływało to u niego dezorientację; nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z falą wątpliwości i oskarżeń, jak przedrzeć się przez emocje, uniemożliwiające im chłodną, spokojną rozmowę; z drugiej – czuł coś w rodzaju dumy i ulgi, spowodowanych przez rosnące przekonanie, że Isabelle sobie poradzi; że waleczność, którą dostrzegł w niej wiele lat temu, wciąż tliła się w jej osłabionym chorobą ciele, być może podsycona dodatkowo pojawieniem się na świecie ich syna, kogoś, kto w pełni na niej polegał – a może sam ją do tego zmusił, swoim odejściem wpychając ją pomiędzy wygłodniałe lwy.
Szkoda jedynie, że – póki co – walczyła głównie z nim.
W reakcji na zdenerwowane parsknięcie i następującą po nim wypowiedź, westchnął ciężko, wznosząc oczy ku zasłoniętemu przez ścianę kamienicy niebu, jakby prosił o cierpliwość. – Próbuję chronić was oboje – odpowiedział szybko, bez namysłu, na nowo koncentrując spojrzenie na jej twarzy, na oczach w kolorze lasu, aktualnie lśniących od gwałtownych uczuć. Potrzebował pełnej sekundy, by jego własne słowa dotarły do jego uszu, i kolejnej – żeby rozłożyć je na czynniki pierwsze i zrozumieć, dlaczego budziły u niego nieokreślony dysonans. – Obie – poprawił się, czując nagłe, wspinające się po twarzy gorąco i słysząc coraz głośniej szumiącą krew w uszach. Odchrząknął. – Nie rozumiesz, że im mniej wiesz, tym jesteś bezpieczniejsza? Gdyby ktokolwiek z nich dowiedział się, że w ogóle mamy ze sobą kontakt… – Zaczął, urywając jednak zdanie w połowie, gdy zorientował się, że mówi na próżno; Isabelle najwyraźniej wydała już osąd w jego sprawie. Skrzywił się; słowa, których użyła, zdawały się smakować gorzko, pozostawiając po sobie nieprzyjemny posmak – ale nie bronił się już, nie tłumaczył; nie miał na to siły, kręcąc jedynie ze zrezygnowaniem głową i odwracając na chwilę spojrzenie.
Gdy ponownie na nią spojrzał, spoglądała na niego z trudną do zrozumienia satysfakcją, a wydostające się spomiędzy jej warg zdania – już wcześniej popychające go na krawędź – sprawiły, że się w nim zagotowało. – Kilka miesięcy i co, Isabelle? – prawie warknął, w ostatniej chwili zmuszając się do ściszenia głosu; nie mogli zwracać na siebie uwagi, nie mógł jej w ten sposób narazić. Mimo wszystko był jej to winny. – I mógłby spokojnie wychować się w nienawiści do innych, do tych, których jedyną przewiną jest to, że urodzili się w nieodpowiedniej rodzinie? Przeżyć młodość w strachu, że nie będzie wystarczająco dobry, żeby spełnić wymagania nestora? W nagrodę za ukończenie Hogwartu wstąpić w szeregi Czarnego Pana? To, że to byłaby dla ciebie najłatwiejsza droga, nie oznacza, że jest słuszna – wyrzucił, tylko częściowo zdając sobie sprawę z okrucieństwa własnych słów. To nie była wina Isabelle, że znalazła się w tym położeniu, zmuszona do podejmowania niemożliwych decyzji – ale z drugiej strony, wszyscy musieli je w końcu podjąć. Wojna, która zaglądała im w oczy, nie miała ominąć nikogo; czasy udawania, że ziejący między czarodziejami rozłam nie istnieje, minęły bezpowrotnie. Kiedyś wydawało mu się, że wiedział, po której stronie w razie konieczności stanęłaby Isabelle. Teraz słuchał jej słów, przebijającej się między głoskami wiary w zapewnienia zasiane w niej przez Tristana, głuchego żalu za utraconą pozycją – i nie miał już tej pewności.
Coś ciężkiego i lodowatego przewróciło mu się w żołądku, ale tym razem nie wybuchnął gniewem; wysłuchał jej do końca, przyjmując każde zdanie i przyglądając jej się z mieszaniną niedowierzania i rozczarowania, zastanawiając się, czy to był ten moment, kiedy ich drogi miały się rozejść. Jeżeli Isabelle zdecydowałaby się poprzeć Rycerzy Walpurgii, schować się za ich protekcją, nie miałby wyjścia; złożona na ręce Gwardii przysięga wieczysta nie pozostawiała pola do manewru. – Poznałaś Benjamina, prawda? – zapytał nagle, pozornie bez żadnego związku z jej słowami, tym razem wypełnionymi lękiem. Nie czekał jednak na odpowiedź, pytanie miało charakter retoryczny; wiedział, że się spotkali, sama napisała mu o tym w liście, jeszcze w listopadzie. – Widziałaś jego twarz? Blizny, które nosi, są pamiątką po dniu, w którym Tristan Rosier i mój brat próbowali zabić jego i jego młodszą siostrę. – Przerwał na moment, pozwalając, by jego głos wybrzmiał. Mówił spokojnie, cicho; poprzedni gniew gdzieś wyparował. – Nie powiem ci, co masz zrobić, Isabelle. Nie zdecyduję za ciebie. Jesteś mądrą czarownicą. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że jeśli do nich dołączysz, dołączysz do ludzi, którzy zabijają i torturują bez mrugnięcia okiem. Do ludzi, którzy nie zawahali się przed spaleniem żywcem dziesiątek czarodziejów i czarownic w Ministerstwie Magii. – Wyprostował się, spoglądając na nią z góry. Przez moment miał ochotę wyciągnąć do niej ręce, położyć dłonie na jej ramionach – ale powstrzymał się, zastanawiając się przez chwilę nad zadanym przez nią pytaniem. – Na to możesz sobie odpowiedzieć tylko ty sama. Nie słuchaj tych, którzy szepczą ci do ucha, nie słuchaj też mnie – po prostu zastanów się, czego ty chcesz i w co wierzysz. A jak już będziesz to wiedziała: wiesz, jak do mnie dotrzeć. A przynajmniej wie to twoja sowa. – Uśmiechnął się lekko, ze smutkiem – ale szczerze. – Powinnaś wracać, zanim twoja służka podniesie alarm – dodał jeszcze po chwili, wskazując ku wylotowi uliczki. Nie miał pojęcia, jak dużo czasu spędzili w zaułku, ale na pewno kilka dobrych minut.
Szkoda jedynie, że – póki co – walczyła głównie z nim.
W reakcji na zdenerwowane parsknięcie i następującą po nim wypowiedź, westchnął ciężko, wznosząc oczy ku zasłoniętemu przez ścianę kamienicy niebu, jakby prosił o cierpliwość. – Próbuję chronić was oboje – odpowiedział szybko, bez namysłu, na nowo koncentrując spojrzenie na jej twarzy, na oczach w kolorze lasu, aktualnie lśniących od gwałtownych uczuć. Potrzebował pełnej sekundy, by jego własne słowa dotarły do jego uszu, i kolejnej – żeby rozłożyć je na czynniki pierwsze i zrozumieć, dlaczego budziły u niego nieokreślony dysonans. – Obie – poprawił się, czując nagłe, wspinające się po twarzy gorąco i słysząc coraz głośniej szumiącą krew w uszach. Odchrząknął. – Nie rozumiesz, że im mniej wiesz, tym jesteś bezpieczniejsza? Gdyby ktokolwiek z nich dowiedział się, że w ogóle mamy ze sobą kontakt… – Zaczął, urywając jednak zdanie w połowie, gdy zorientował się, że mówi na próżno; Isabelle najwyraźniej wydała już osąd w jego sprawie. Skrzywił się; słowa, których użyła, zdawały się smakować gorzko, pozostawiając po sobie nieprzyjemny posmak – ale nie bronił się już, nie tłumaczył; nie miał na to siły, kręcąc jedynie ze zrezygnowaniem głową i odwracając na chwilę spojrzenie.
Gdy ponownie na nią spojrzał, spoglądała na niego z trudną do zrozumienia satysfakcją, a wydostające się spomiędzy jej warg zdania – już wcześniej popychające go na krawędź – sprawiły, że się w nim zagotowało. – Kilka miesięcy i co, Isabelle? – prawie warknął, w ostatniej chwili zmuszając się do ściszenia głosu; nie mogli zwracać na siebie uwagi, nie mógł jej w ten sposób narazić. Mimo wszystko był jej to winny. – I mógłby spokojnie wychować się w nienawiści do innych, do tych, których jedyną przewiną jest to, że urodzili się w nieodpowiedniej rodzinie? Przeżyć młodość w strachu, że nie będzie wystarczająco dobry, żeby spełnić wymagania nestora? W nagrodę za ukończenie Hogwartu wstąpić w szeregi Czarnego Pana? To, że to byłaby dla ciebie najłatwiejsza droga, nie oznacza, że jest słuszna – wyrzucił, tylko częściowo zdając sobie sprawę z okrucieństwa własnych słów. To nie była wina Isabelle, że znalazła się w tym położeniu, zmuszona do podejmowania niemożliwych decyzji – ale z drugiej strony, wszyscy musieli je w końcu podjąć. Wojna, która zaglądała im w oczy, nie miała ominąć nikogo; czasy udawania, że ziejący między czarodziejami rozłam nie istnieje, minęły bezpowrotnie. Kiedyś wydawało mu się, że wiedział, po której stronie w razie konieczności stanęłaby Isabelle. Teraz słuchał jej słów, przebijającej się między głoskami wiary w zapewnienia zasiane w niej przez Tristana, głuchego żalu za utraconą pozycją – i nie miał już tej pewności.
Coś ciężkiego i lodowatego przewróciło mu się w żołądku, ale tym razem nie wybuchnął gniewem; wysłuchał jej do końca, przyjmując każde zdanie i przyglądając jej się z mieszaniną niedowierzania i rozczarowania, zastanawiając się, czy to był ten moment, kiedy ich drogi miały się rozejść. Jeżeli Isabelle zdecydowałaby się poprzeć Rycerzy Walpurgii, schować się za ich protekcją, nie miałby wyjścia; złożona na ręce Gwardii przysięga wieczysta nie pozostawiała pola do manewru. – Poznałaś Benjamina, prawda? – zapytał nagle, pozornie bez żadnego związku z jej słowami, tym razem wypełnionymi lękiem. Nie czekał jednak na odpowiedź, pytanie miało charakter retoryczny; wiedział, że się spotkali, sama napisała mu o tym w liście, jeszcze w listopadzie. – Widziałaś jego twarz? Blizny, które nosi, są pamiątką po dniu, w którym Tristan Rosier i mój brat próbowali zabić jego i jego młodszą siostrę. – Przerwał na moment, pozwalając, by jego głos wybrzmiał. Mówił spokojnie, cicho; poprzedni gniew gdzieś wyparował. – Nie powiem ci, co masz zrobić, Isabelle. Nie zdecyduję za ciebie. Jesteś mądrą czarownicą. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że jeśli do nich dołączysz, dołączysz do ludzi, którzy zabijają i torturują bez mrugnięcia okiem. Do ludzi, którzy nie zawahali się przed spaleniem żywcem dziesiątek czarodziejów i czarownic w Ministerstwie Magii. – Wyprostował się, spoglądając na nią z góry. Przez moment miał ochotę wyciągnąć do niej ręce, położyć dłonie na jej ramionach – ale powstrzymał się, zastanawiając się przez chwilę nad zadanym przez nią pytaniem. – Na to możesz sobie odpowiedzieć tylko ty sama. Nie słuchaj tych, którzy szepczą ci do ucha, nie słuchaj też mnie – po prostu zastanów się, czego ty chcesz i w co wierzysz. A jak już będziesz to wiedziała: wiesz, jak do mnie dotrzeć. A przynajmniej wie to twoja sowa. – Uśmiechnął się lekko, ze smutkiem – ale szczerze. – Powinnaś wracać, zanim twoja służka podniesie alarm – dodał jeszcze po chwili, wskazując ku wylotowi uliczki. Nie miał pojęcia, jak dużo czasu spędzili w zaułku, ale na pewno kilka dobrych minut.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Deszcz nie ustępował. Miałem wrażenie, że mój płaszcz zaczyna przepuszczać pojedyncze krople wody. Myślałem, żeby go zaczarować przed wyjściem, ale obawiałem się wybuchu sąsiedniej ściany albo innej równie nieobliczalnej anomalii. Teraz miałem za swoje, chociaż z dwojga złego chyba wolałem moknąć niż wybuchnąć. Podniosłem wyżej kołnierz, łudząc się, że ten gest osłoni mnie przed chłodnymi kroplami. W zasadzie powinienem przyzwyczaić się do tej na wskroś brytyjskiej pogody, ale jakimś cudem wciąż było mi zimno, nieprzyjemnie i ogólnie źle. - W takim razie musi mi pani uwierzyć na słowo. Prowadzę lodziarnię tutaj niedaleko, przy ładniejszej pogodzie ciągle ktoś przychodzi - podzieliłem się swoimi wspomnieniami, bo niestety w obecnej chwili mój lokal świecił pustkami. Dodaliśmy z Florence do menu ciepłe napoje, pyszne pitne czekolady, ale niewiele to pomogło. Nie zdziwiło mnie to, pewnie na ich miejscu też wolałbym nie wyściubiać nosa ze swojego przytulnego mieszkania. - Może przed świętami zacznie padać śnieg - cóż, nie zaszkodzi pomarzyć, zresztą moim zdaniem było to całkiem prawdopodobne.
Mój płaszcz chyba był felerny, ale i tak poprawiłem uścisk na książce, żeby już bardziej nie zmokła. Nie pamiętałem za wiele z tego meczu, jednak skoro już zacząłem ten temat to powinienem też go rozwinąć. - Tym meczem nawet laik by się zachwycił - zapewniłem nieznajomą, bo przecież sam nie interesowałem się sportem. - Ciężko to opisać, to trzeba zobaczyć! Jestem pod wrażeniem jak sprawni są gracze Quidditcha, to co wyczyniają na tych miotłach to po prostu... Szok! Jeden z zawodników Tajfunów z Tutshill podobno pobił rekord trzymania miotły jednym palcem, a potem jeszcze trafił kuflem w obręcz - wzniósłbym ręce do nieba, żeby podkreślić moje niedowierzanie, gdybym tylko nie trzymał książki. - Jak można trzymać miotłę jednym palcem i na niej wisieć? - Dodaję, spoglądając na swoją towarzyszkę. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że ją skądś znam, ale to wrażenie minęło tak szybko jak się pojawiło. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzeć coś przez ścianę deszczu, ale tak – zbliżaliśmy się już na Pokątną.
Mój płaszcz chyba był felerny, ale i tak poprawiłem uścisk na książce, żeby już bardziej nie zmokła. Nie pamiętałem za wiele z tego meczu, jednak skoro już zacząłem ten temat to powinienem też go rozwinąć. - Tym meczem nawet laik by się zachwycił - zapewniłem nieznajomą, bo przecież sam nie interesowałem się sportem. - Ciężko to opisać, to trzeba zobaczyć! Jestem pod wrażeniem jak sprawni są gracze Quidditcha, to co wyczyniają na tych miotłach to po prostu... Szok! Jeden z zawodników Tajfunów z Tutshill podobno pobił rekord trzymania miotły jednym palcem, a potem jeszcze trafił kuflem w obręcz - wzniósłbym ręce do nieba, żeby podkreślić moje niedowierzanie, gdybym tylko nie trzymał książki. - Jak można trzymać miotłę jednym palcem i na niej wisieć? - Dodaję, spoglądając na swoją towarzyszkę. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że ją skądś znam, ale to wrażenie minęło tak szybko jak się pojawiło. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzeć coś przez ścianę deszczu, ale tak – zbliżaliśmy się już na Pokątną.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Maeve zdawało się, że w oddali dostrzega ginący w strugach deszczu gmach Dziurawego Kotła. Jeszcze chwila i będą mogli rozejść się, każde w swoją stronę - i przy odrobinie szczęścia nikt ich wcześniej nie zaczepi. Wyglądało na to, że są sami, że na Pokątnej nie ma żywej duszy, lecz przyprawiający o ciarki niepokój nie chciał jej opuścić. Nie podejrzewała już idącego obok mężczyzny o złe zamiary. Może była to jedynie gra pozorów, może wcale nie był tak otwarty i rozmowny, mimo to nabierała coraz to silniejszego przeświadczenia, że znalazł się tylko w złym miejscu i o złej porze. Był zwykłym przechodniem, właścicielem lodziarni - nie zbirem z Nokturnu. - Naprawdę? - Na wspomnienie lokalu poczuła się nieswojo, jakby o czymś zapomniała, o czymś oczywistym i dość istotnym, jakby miała to na końcu języka, lecz za nic nie mogła przywołać odpowiedniego wspomnienia. - Przy następnej wizycie na pewno wstąpię. - Może gdyby nie była tak skupiona na żwawym przemierzaniu tonącej w deszczu ulicy, uważnym rozglądaniu się dookoła i ściskaniu trzymanej w kieszeni różdżki, dodałaby dwa do dwóch i zrozumiała, że już się gdzieś widzieli. Była w o tyle lepszej sytuacji, że śledziła Tildę po dokonaniu częściowej metamorfomagicznej przemiany - choćby Florean dojrzał rysy chowanej pod kapturem twarzy, nie mógłby połączyć jej z Maeve. Strażniczkę zdradzić mogły jedynie oczy - i głos. - Jeśli śniegu napada tyle, co tego deszczu, to będziemy mieć poważne problemy - wymruczała pod nosem, omijając szeroką, stale rosnącą kałużę, przytrzymując wolną dłonią szarpany wiatrem płaszcz. - Jednym palcem? To faktycznie imponujące, gracze muszą być niezwykle sprawni i wyćwiczeni - przyznała, choć w jej głosie nie było większych emocji. Nie śledziła rozgrywek na bieżąco, a odkąd świat wyszedł z normy, robiła to jeszcze rzadziej, z wyraźnie mniejszym zainteresowaniem. Miała na głowie zbyt wiele, by móc cieszyć się czymś tak przyziemnym. Choć może... Może powinna spróbować. Jak długo będzie jeszcze funkcjonować, jeśli nie przestanie żywić się jedynie złością? Chęcią zemsty?
Nie uszli wiele dalej, a przystanęła, głową wskazując na coraz lepiej widoczny budynek Dziurawego Kotła, w którym to rzekomo nocowała. - To tutaj. - Musiał to wiedzieć, przecież mieszkał gdzieś tutaj, w centrum czarodziejskiego Londynu. - Mam nadzieję, że uda ci bezpiecznie dotrzeć do domu, a później wysuszyć tę książkę. - Skrzywiła się, gdzie wiatr zmienił kierunek, a deszcz napadał jej prosto w twarz. Nie chciała tego przeciągać, było już późno. - Dobranoc. - Wygięła usta w bladym uśmiechu, po czym odwróciła się i ruszyła ku karczmie, mając nadzieję, że nieznajomy bezzwłocznie ruszy w swoją stronę, przestanie zwracać na nią uwagę. Musiała jeszcze jakoś wrócić do domu.
| zt
Nie uszli wiele dalej, a przystanęła, głową wskazując na coraz lepiej widoczny budynek Dziurawego Kotła, w którym to rzekomo nocowała. - To tutaj. - Musiał to wiedzieć, przecież mieszkał gdzieś tutaj, w centrum czarodziejskiego Londynu. - Mam nadzieję, że uda ci bezpiecznie dotrzeć do domu, a później wysuszyć tę książkę. - Skrzywiła się, gdzie wiatr zmienił kierunek, a deszcz napadał jej prosto w twarz. Nie chciała tego przeciągać, było już późno. - Dobranoc. - Wygięła usta w bladym uśmiechu, po czym odwróciła się i ruszyła ku karczmie, mając nadzieję, że nieznajomy bezzwłocznie ruszy w swoją stronę, przestanie zwracać na nią uwagę. Musiała jeszcze jakoś wrócić do domu.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Obie. Serce stanęło jej na moment, gdy Percy potwierdził jej przypuszczenia, zweryfikowane zresztą wcześniej przez pana Wrighta.
-Nie potrzebuję ochłapów twojej troski, nie jestem psem. - odparowała natychmiast Isabelle, językiem wcale niegodnym damy. -Zachowaj troskę dla niej. - prychnęła niczym rozsierdzona kotka, nie używając przekleństw tylko dlatego, że niewiele znała. Percy nieświadomie dolewał oliwy do ognia - jego cierpliwość i rezygnacja działały na nią jak płachta na byka. Przecież mówiła to wszystko tylko dlatego, że chciała go sprowokować. Miłość mieszała się w niej z nienawiścią, a nic nie było gorsze niż obojętność. Chciała wydrapać mu oczy i wpić się w jego usta, chciała aby potrząsnął nią za ramiona i raz jeszcze musnął palcami jej piersi, chciała aby powiedział jej najgorszą z prawd, ale równocześnie zapewnił, że jeszcze coś do niej czuje.
Zmrużyła oczy, zaciskając pięści gdy śmiał wymądrzać się na temat ich syna, jej syna. To ona wydała go na świat, walcząc o każdy oddech i omal nie tracąc przy tym życia. To ona codziennie utulała go do snu, to ona zrywała się w nocy, gdy płakał, to ona znajdowała w sobie na tyle radości życia, aby śpiewać mu czułe kołysanki. To ona poniżyła się na Sabacie, aby zadowolić ojca i nestora, to ona codziennie wkładała maskę oddanej lady Carrow, aby rodzina podtrzymała swoje wsparcie dla niej i małego bękarta.
-Biedny, mały Percy, bał się lorda Carrow, a tatuś powiedział mu, że szlamy są złe. - zakpiła, po raz pierwszy spoglądając na męża z jawną pogardą. -To jest dla ciebie przeciwność losu, większa niż UTRATA OJCA? - pokręciła głową, przewracając oczyma. -Brzmisz, jakbyś spadł ze złotego żyrandola, dziwię się, że twoi nowi, mugolscy przyjaciele jeszcze nie zauważyli, jak bardzo jesteś oderwany od rzeczywistości. Merlinie, nawet ja to widzę! - urwała, bo z wrażenia aż zaparło jej dech w piersiach, a przecież miała unikać stresu.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie, uświadamiając sobie nagle, czego boi się Percy. I czego nie przewidział, w swojej nieskończonej naiwności.
-Wyrzekłeś się własnego syna, nie masz już żadnego wpływu na to, czy wychowa się w nienawiści do szlam i czy po skończeniu Hogwartu poprze Voldemorta. - wytknęła, poważniejąc i patrząc Percivalowi w oczy. Jej własne zrobiły się szkliste, zachodząc łzami. -Nawet ja nie mam na to wpływu, Percy, szczególnie ja. To pieniądze Carrowów karmią naszego syna, nie ja, to pod ich dachem znalazł dom. A jeśli odziedziczy trochę uporu po nas obojgu to pójdzie do celu po trupach, a cel wyznaczy mu nestor. - szepnęła, kręcąc głową. Wiedziała, że pokorniejsza kobieta uniknęłaby tej kłótni, usunęła się w cień w obliczu nowej kochanicy swojego męża. Ale inna kobieta nie kochałaby Percivala równe mocno, nie miałaby w sobie tyle gniewu i tyle bezsensownej odwagi. Wciąż był jej mężem, miał nawet prawo ją spoliczkować za jej wcześniejsze okrutne słowa. Ale te - o gorzkim losie ich syna - były prawdziwe, niespokojne i motywowane faktami. Percy nie zawahał się zostawić wszystkiego, by oddać się jakiejś sprawie, poświęcając przy tym własną żonę i dziecko. Ona sama deptała swój honor i samoocenę, bo obsesyjnie kochała tego mężczyznę. Jeśli dziecko odziedziczy po nich gorący temperament, to kiedyś samo się poparzy - albo spłonie.
Na dźwięk imienia Benjamina wybałuszyła oczy i rozchyliła lekko usta. Czy Percival wiedział o ich spotkaniu w perfumiarni, o jej... nowej fascynacji? Zarumieniła się lekko, a potem pobladła, a potem ściągnęła brwi.
-Ned? - przygryzła wargę. Ned był dla niej jak brat, z Tristanem znała się całe lata. Ale pan Wright był taki prawy, taki szczery, taki męski...
-A ty? - zmieniła nagle temat, utkwiwszy w Percym przenikliwe spojrzenie. -Nigdy mi nic nie mówiłeś, ani o Rycerzach, ani o twoim... nowym celu. Ale co tam robiłeś, co sprawiło, że nagle rzuciłeś nazwisko i rodzinę aby pokutować przy jakimś nowym celu? - o ile nie założymy, że celem były ramiona biuściastej mugolki. -Zabijałeś, torturowałeś, paliłeś? To...dobrowolne wygnanie to twoja pokuta? - spytała cicho, drżącym głosem. Kiedyś nie pytała, kiedyś nie chciała wiedzieć.
-A śmiesz osądzać mnie, za to, że wypełniam towarzyskie obowiązki i słucham jadu, który może mnie ocalić przed dalszą niedolą. Nic jeszcze nie obiecałam ani nie zrobiłam, zdrowie to wygodna wymówka... - szepnęła, a jej spojrzenie posmutniało. -Ale kiedyś byłam gotowa pójść dla ciebie w ogień. Kiedyś marzyłam o mężu, który zajmie się mną, a nie będzie mi proponował niejasnych układów tylko ze względu na dziecko. - uśmiechnęła się smutno, ale wyglądała, jakby chciała się rozpłakać.
-Jeśli zapragniesz naszego towarzystwa i znajdziesz dla nas bezpieczną ostoję, wyślij mi list. Jeśli znajdziesz ją tylko dla naszego syna, też się ze mną skontaktuj. - głos zadrżał jej mocniej, pobladła, ale trzymała się prosto. Jeśli James będzie bezpieczniejszy z ojcem, jeśli taka jest wola Percivala...
-...ale nie udawaj, że ja mam jakiś wybór, nie obarczaj mnie swoim niezdecydowaniem. Jestem na to za dobra, Percy. - westchnęła. Może i ją podeptał, ale nie złamał.
Unosząc dumnie głowę, podeszła bliżej Percivala i nagle, dyskretnym ruchem, wcisnęła mu coś w dłoń.
-Może ci się przydać do tej twojej walki, wydaje się wzmacniać uroki.
Nic więcej nie powiedziała - to miał być prezent, ale odechciało się jej miłych słów i gestów, nie chciała już jego wdzięczności. Gdy Percival obejrzał drobiazg, mógł rozpoznać biały kryształ, jeden z wielu, które spadły na Anglię pod koniec roku.
Potem, odprawiona, odeszła szybkim krokiem, nie oglądając się już za siebie - bo łzy popłynęły po jej twarzy, gdy tylko odwróciła się od swojego ukochanego.
/zt
przekazuję Percivalowi biały kryształ jeśli można!
-Nie potrzebuję ochłapów twojej troski, nie jestem psem. - odparowała natychmiast Isabelle, językiem wcale niegodnym damy. -Zachowaj troskę dla niej. - prychnęła niczym rozsierdzona kotka, nie używając przekleństw tylko dlatego, że niewiele znała. Percy nieświadomie dolewał oliwy do ognia - jego cierpliwość i rezygnacja działały na nią jak płachta na byka. Przecież mówiła to wszystko tylko dlatego, że chciała go sprowokować. Miłość mieszała się w niej z nienawiścią, a nic nie było gorsze niż obojętność. Chciała wydrapać mu oczy i wpić się w jego usta, chciała aby potrząsnął nią za ramiona i raz jeszcze musnął palcami jej piersi, chciała aby powiedział jej najgorszą z prawd, ale równocześnie zapewnił, że jeszcze coś do niej czuje.
Zmrużyła oczy, zaciskając pięści gdy śmiał wymądrzać się na temat ich syna, jej syna. To ona wydała go na świat, walcząc o każdy oddech i omal nie tracąc przy tym życia. To ona codziennie utulała go do snu, to ona zrywała się w nocy, gdy płakał, to ona znajdowała w sobie na tyle radości życia, aby śpiewać mu czułe kołysanki. To ona poniżyła się na Sabacie, aby zadowolić ojca i nestora, to ona codziennie wkładała maskę oddanej lady Carrow, aby rodzina podtrzymała swoje wsparcie dla niej i małego bękarta.
-Biedny, mały Percy, bał się lorda Carrow, a tatuś powiedział mu, że szlamy są złe. - zakpiła, po raz pierwszy spoglądając na męża z jawną pogardą. -To jest dla ciebie przeciwność losu, większa niż UTRATA OJCA? - pokręciła głową, przewracając oczyma. -Brzmisz, jakbyś spadł ze złotego żyrandola, dziwię się, że twoi nowi, mugolscy przyjaciele jeszcze nie zauważyli, jak bardzo jesteś oderwany od rzeczywistości. Merlinie, nawet ja to widzę! - urwała, bo z wrażenia aż zaparło jej dech w piersiach, a przecież miała unikać stresu.
Wykrzywiła usta w paskudnym grymasie, uświadamiając sobie nagle, czego boi się Percy. I czego nie przewidział, w swojej nieskończonej naiwności.
-Wyrzekłeś się własnego syna, nie masz już żadnego wpływu na to, czy wychowa się w nienawiści do szlam i czy po skończeniu Hogwartu poprze Voldemorta. - wytknęła, poważniejąc i patrząc Percivalowi w oczy. Jej własne zrobiły się szkliste, zachodząc łzami. -Nawet ja nie mam na to wpływu, Percy, szczególnie ja. To pieniądze Carrowów karmią naszego syna, nie ja, to pod ich dachem znalazł dom. A jeśli odziedziczy trochę uporu po nas obojgu to pójdzie do celu po trupach, a cel wyznaczy mu nestor. - szepnęła, kręcąc głową. Wiedziała, że pokorniejsza kobieta uniknęłaby tej kłótni, usunęła się w cień w obliczu nowej kochanicy swojego męża. Ale inna kobieta nie kochałaby Percivala równe mocno, nie miałaby w sobie tyle gniewu i tyle bezsensownej odwagi. Wciąż był jej mężem, miał nawet prawo ją spoliczkować za jej wcześniejsze okrutne słowa. Ale te - o gorzkim losie ich syna - były prawdziwe, niespokojne i motywowane faktami. Percy nie zawahał się zostawić wszystkiego, by oddać się jakiejś sprawie, poświęcając przy tym własną żonę i dziecko. Ona sama deptała swój honor i samoocenę, bo obsesyjnie kochała tego mężczyznę. Jeśli dziecko odziedziczy po nich gorący temperament, to kiedyś samo się poparzy - albo spłonie.
Na dźwięk imienia Benjamina wybałuszyła oczy i rozchyliła lekko usta. Czy Percival wiedział o ich spotkaniu w perfumiarni, o jej... nowej fascynacji? Zarumieniła się lekko, a potem pobladła, a potem ściągnęła brwi.
-Ned? - przygryzła wargę. Ned był dla niej jak brat, z Tristanem znała się całe lata. Ale pan Wright był taki prawy, taki szczery, taki męski...
-A ty? - zmieniła nagle temat, utkwiwszy w Percym przenikliwe spojrzenie. -Nigdy mi nic nie mówiłeś, ani o Rycerzach, ani o twoim... nowym celu. Ale co tam robiłeś, co sprawiło, że nagle rzuciłeś nazwisko i rodzinę aby pokutować przy jakimś nowym celu? - o ile nie założymy, że celem były ramiona biuściastej mugolki. -Zabijałeś, torturowałeś, paliłeś? To...dobrowolne wygnanie to twoja pokuta? - spytała cicho, drżącym głosem. Kiedyś nie pytała, kiedyś nie chciała wiedzieć.
-A śmiesz osądzać mnie, za to, że wypełniam towarzyskie obowiązki i słucham jadu, który może mnie ocalić przed dalszą niedolą. Nic jeszcze nie obiecałam ani nie zrobiłam, zdrowie to wygodna wymówka... - szepnęła, a jej spojrzenie posmutniało. -Ale kiedyś byłam gotowa pójść dla ciebie w ogień. Kiedyś marzyłam o mężu, który zajmie się mną, a nie będzie mi proponował niejasnych układów tylko ze względu na dziecko. - uśmiechnęła się smutno, ale wyglądała, jakby chciała się rozpłakać.
-Jeśli zapragniesz naszego towarzystwa i znajdziesz dla nas bezpieczną ostoję, wyślij mi list. Jeśli znajdziesz ją tylko dla naszego syna, też się ze mną skontaktuj. - głos zadrżał jej mocniej, pobladła, ale trzymała się prosto. Jeśli James będzie bezpieczniejszy z ojcem, jeśli taka jest wola Percivala...
-...ale nie udawaj, że ja mam jakiś wybór, nie obarczaj mnie swoim niezdecydowaniem. Jestem na to za dobra, Percy. - westchnęła. Może i ją podeptał, ale nie złamał.
Unosząc dumnie głowę, podeszła bliżej Percivala i nagle, dyskretnym ruchem, wcisnęła mu coś w dłoń.
-Może ci się przydać do tej twojej walki, wydaje się wzmacniać uroki.
Nic więcej nie powiedziała - to miał być prezent, ale odechciało się jej miłych słów i gestów, nie chciała już jego wdzięczności. Gdy Percival obejrzał drobiazg, mógł rozpoznać biały kryształ, jeden z wielu, które spadły na Anglię pod koniec roku.
Potem, odprawiona, odeszła szybkim krokiem, nie oglądając się już za siebie - bo łzy popłynęły po jej twarzy, gdy tylko odwróciła się od swojego ukochanego.
/zt
przekazuję Percivalowi biały kryształ jeśli można!
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ostatnio zmieniony przez Isabelle Carrow dnia 18.02.20 0:11, w całości zmieniany 1 raz
Długo w nocy nie mogła zasnąć, przewracając się wściekle z boku na bok, w końcu przychodził sen – ciężki, pełen niejasnych zjaw i duszący, taki jak miewa się w najgorszych momentach życia. Potem otwierała oczy i doznawała łomotu serca kiedy ze snu wybudzała ją dawno niewidziana przyjaciółka migrena wwiercając się weń przez wszystkie możliwe zmysły.
To nie był jej dzień i czuła to w ciele – dosłownie i w przenośni – już po wyjściu z łóżka, gdy w pierwszej kolejności nastąpiła gołą stopą na ostry przybór do obrabiania kamieni leżący na trajektorii lotu do łazienki. Brudząc jasny dywan sprowadzony z egzotycznych krajów sączącą się ze stopy krwią nie miała nawet czasu na uprzątnięcie go ani nawet na dokładniejsze obejrzenie rany: spotkanie, na które była umówiona rozpoczynało się za dziesięć minut. Wybierając między sobą a pracą, wybrała naturalnie pracę, stopę wciskając w prowizoryczny opatrunek i doprowadzając się ekspresowo do użytku, wybiegła z mieszkania.
Samo spotkanie nie przebiegło tak, jak tego oczekiwała i opuściła je z przeczuciem, że utraciła potencjalnego klienta, co trochę godziło w jej dumę. Porażki przyjmowała z wysoko podniesionym czołem, ale prawdopodobnie jak każdy nie lubiła ich. W przypadku Borgi nawet najmniejsze niepowodzenie zwykle motywowało ją do działania, jednak nie dzisiaj – jedynym o czym myślała był szybki powrót do domu i w tym celu wybrała drogę na skróty, pełną pułapek.
Tak paskudnych dni, które nie szły absolutnie po jej myśli, miewała zaledwie kilka w roku i pech chciał, że ten był drugim, o czym przekonała się stąpając po pełnym dziur i błota chodniku, gdy w pewnym momencie nie spostrzegła potencjalnego niebezpieczeństwa i jakby nigdy nic poleciała jak długa prosto przed siebie. W ostatniej chwili na szczęście zdołała osłonić twarz rękoma, coby uchronić się przed złamaniem nosa i kilkoma zadrapaniami, jednak takiego szczęścia nie miał ani płaszcz ani zwieziona z Włoch robiona na zamówienie sukienka, która tonęła teraz w brudzie. I gdy już sądziła, że wreszcie los miał się odmienić, bo wyczerpała limit dramatów na najbliższe kilka godzin, dłoń, która pomogła się jej podnieść, najchętniej by odgryzła. Wstając ledwie, skonfrontowała zieleń swoich tęczówek z chłodem oczu Borgina niewiele po wyrzuceniu z siebie stosu włoskich przekleństw i lamentów.
– Ze wszystkich osób na świecie akurat ty musiałeś tędy przechodzić – wyburczała w podziękowaniu, nie zauważając, że błotnista maź odprysnęła na jej wybawcę. A kiedy spostrzegła, że zbyt długo ich ręce się stykają, odchrząknęła i cofnęła się nieco do tyłu – mam niesamowite szczęście – skwitowała. W innym przypadku pewnie ucieszyłaby się chociaż trochę z tego spotkania, skoro od ostatniego minęło już sporo czasu a brak tego spokojnego do oporu Norwega zaczynała niebezpiecznie zauważać coraz częściej. Tymczasem nie miała nawet sposobności o tym pomyśleć, gdy przycisnęła zranioną stopę do podłoża tak, jakby zaraz miała odlecieć z wiatrem, i swój ruch przypłaciła przeszywającym całe ciało bólem i malującym się na bladej twarzy skwaszonym grymasem.
– Jak ci się powodzi? – wydusiła jednak, z trudem siląc się na przywrócenie neutralnej mimiki. Skoro miała okazję by sprawdzić czy wszystko było u niego w porządku, postanowiła ją wykorzystać mimo swojej niedyspozycji.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Myśli z jakiegoś powodu podziurawione miał jak nokturnowy bruk, co zresztą przyczyną nieszczęścia za chwilę stać się miało, lecz jeszcze nie teraz, na razie narracja utkwiła w martwym punkcie opisu kloacznych mętów dryfujących w wyrwach na drodze Śmiertelnego. Może to kwestia wprawy, może wyczucia bądź była to po prostu ingerencja siły niższej (wyższej by w tak przyziemne zadanie nie angażował, o ile w ogóle jakaś istniała), acz jakimś cudem nauczył się już przemierzać meandry zaułków w taki sposób, iż, co prawda, kurz osiada na jego butach, lecz Cald w żadną kałużę jeszcze nie wdepnął. Po prostu mu się to nie zdarza. Lubi myśleć, że to dlatego, iż zna na pamięć każdy cal otaczających sklep przestrzeni.
Czasem i jemu udawało się wyłonić zza przybrudzonej witryny i w nienagannie czystej szacie snuć się pomiędzy punktami, które z jakiegoś powodu znajdowały się w harmonogramie wypełniającym dany dzień. Na jakimś powodzie poprzestańmy, bez wgłębiania się w szczegóły, bo one akurat są zbędne. Niezbędna, natomiast, okazała się jego pomoc - dłoń szarmancko wyciągnięta w stronę upadającej damy (po uprzednim upewnieniu się, że wie, z kim ma do czynienia, bo przypadkową osobę minąłby bez słowa).
I tylko na twarzy pojawił się niechętny grymas, gdy błoto ochlapało jego dopiero co wypastowane buty (pasta miotlarska nadawała się do tego idealnie, gdyby to kogoś interesowało). Jak to się przyschnie, to będzie po oksfordkach, szkoda tak miękkiej skóry.
Ze wszystkich osób na świecie akurat ty musiałeś tędy przechodzić...
Jakie zmienne musiałby uwzględnić, żeby policzyć prawdopodobieństwo spotkania go przy swoim miejscu zamieszkania? Chyba nie byłby w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie tak od ręki, ale zapamięta, żeby poświęcić na tę zajmującą kwestię któreś z popołudni w sklepie, na wypadek, gdyby Borgia zaserwowała mu raz jeszcze to samo powitanie.
Wbił uporczywe spojrzenie w jej rękę wciąż znajdującą się na tej jego, a trzymał swoją wciąż wyciągniętą przed siebie, dość sztywno - naturalny odruch zwieńczyło poczucie dyskomfortu. Nie przywykł do obcego dotyku, nieniosącego za sobą niczego konkretnego; naruszającego tylko jego osobistą przestrzeń. Nawet ten należący do Borgii drażnił, uwierał.
Gdy w końcu cofnęła się, jak lustrzane odbicie zrobił dokładnie to samo, zwiększając dzielący ich dystans. - Ogółem czy dzisiaj? - dopytał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie i jakby w ogóle go to interesowało - tak naprawdę zastanawiało go tylko to, jaka była według niej zależność pomiędzy upadaniem na ulicę a posiadaniem szczęścia. On żadnego powiązania nie widział. - Właśnie minęło siedem lat nieszczęść, odkąd stłukłaś jakieś lustro, i ten upadek był ostatnim pechowym wydarzeniem w twoim życiu? - spróbował zażartować. Tak ponoć robią ludzie. A próby powinno się doceniać. Nawet te wyjątkowo kiepskie.
- Co z twoją nogą? - zignorował całkowicie zadane przez nią pytanie, ból na twarzy Francescy był wystarczającym dowodem na to, że nie przywidziało mu się to, iż jej noga ułożyła się pod nienaturalnym kątem. - Teleportuj się przed sklep, zajmę się tym - cokolwiek sobie zrobiła, ktoś musiał to obejrzeć, a zawracanie głowy uzdrowicielom zwykłym zwichnięciem większego sensu nie miało. Sprawdzi tylko, czy któraś z kości nie jest pęknięta - a samo zaklęcie rzuci jego współpracownik, podstawy leczniczej ma w małym palcu.
Czasem i jemu udawało się wyłonić zza przybrudzonej witryny i w nienagannie czystej szacie snuć się pomiędzy punktami, które z jakiegoś powodu znajdowały się w harmonogramie wypełniającym dany dzień. Na jakimś powodzie poprzestańmy, bez wgłębiania się w szczegóły, bo one akurat są zbędne. Niezbędna, natomiast, okazała się jego pomoc - dłoń szarmancko wyciągnięta w stronę upadającej damy (po uprzednim upewnieniu się, że wie, z kim ma do czynienia, bo przypadkową osobę minąłby bez słowa).
I tylko na twarzy pojawił się niechętny grymas, gdy błoto ochlapało jego dopiero co wypastowane buty (pasta miotlarska nadawała się do tego idealnie, gdyby to kogoś interesowało). Jak to się przyschnie, to będzie po oksfordkach, szkoda tak miękkiej skóry.
Ze wszystkich osób na świecie akurat ty musiałeś tędy przechodzić...
Jakie zmienne musiałby uwzględnić, żeby policzyć prawdopodobieństwo spotkania go przy swoim miejscu zamieszkania? Chyba nie byłby w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie tak od ręki, ale zapamięta, żeby poświęcić na tę zajmującą kwestię któreś z popołudni w sklepie, na wypadek, gdyby Borgia zaserwowała mu raz jeszcze to samo powitanie.
Wbił uporczywe spojrzenie w jej rękę wciąż znajdującą się na tej jego, a trzymał swoją wciąż wyciągniętą przed siebie, dość sztywno - naturalny odruch zwieńczyło poczucie dyskomfortu. Nie przywykł do obcego dotyku, nieniosącego za sobą niczego konkretnego; naruszającego tylko jego osobistą przestrzeń. Nawet ten należący do Borgii drażnił, uwierał.
Gdy w końcu cofnęła się, jak lustrzane odbicie zrobił dokładnie to samo, zwiększając dzielący ich dystans. - Ogółem czy dzisiaj? - dopytał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie i jakby w ogóle go to interesowało - tak naprawdę zastanawiało go tylko to, jaka była według niej zależność pomiędzy upadaniem na ulicę a posiadaniem szczęścia. On żadnego powiązania nie widział. - Właśnie minęło siedem lat nieszczęść, odkąd stłukłaś jakieś lustro, i ten upadek był ostatnim pechowym wydarzeniem w twoim życiu? - spróbował zażartować. Tak ponoć robią ludzie. A próby powinno się doceniać. Nawet te wyjątkowo kiepskie.
- Co z twoją nogą? - zignorował całkowicie zadane przez nią pytanie, ból na twarzy Francescy był wystarczającym dowodem na to, że nie przywidziało mu się to, iż jej noga ułożyła się pod nienaturalnym kątem. - Teleportuj się przed sklep, zajmę się tym - cokolwiek sobie zrobiła, ktoś musiał to obejrzeć, a zawracanie głowy uzdrowicielom zwykłym zwichnięciem większego sensu nie miało. Sprawdzi tylko, czy któraś z kości nie jest pęknięta - a samo zaklęcie rzuci jego współpracownik, podstawy leczniczej ma w małym palcu.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkąd sięgała pamięcią nigdy nie potrafiła rozgryźć tego człowieka. Wielokrotne próby, które w ostatecznym rozrachunku kończyły się fiaskiem, skrzętne układanie portretów psychologicznych, nieme próby odgadywania jak się zachowa w danej sytuacji – czasami miała wrażenie, że trafiła na przypadek gorszy już tylko od kobiety. Irytowała się przez to niemal zawsze, gdy mieli okazje się spotkać, paradoksalnie zaś do tego była ciekawa wszystkich procesów zachodzących w jego głowie. Musiał mieć interesujące życie; z twarzy podobny do nikogo, z charakteru wyróżniający się aż nadto.
Z podjętej zaledwie na kilka sekund próby kolejnej psychoanalizy wyrwał ciemnowłosą głos Borgina. Drgnęła, gdy spróbował zażartować, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę – zapewne jak mało kto – że do żartownisia pierwszej klasy było mu daleko. Gdyby ktoś zapytał, powiedziałaby nawet, że był ostatnią osobą na świecie, która miała poczucie humoru, tymczasem brew czarownicy uniosła się nieco, kiedy po raz kolejny odszukała na nieznaczny moment męskie spojrzenie. W innych okolicznościach mogłaby to uznać za całkiem trafne spostrzeżenie, lecz nie dzisiaj; w dniu, w którym chciała ochotę kogoś zabić.
– Mam niesamowite szczęście, że wpadam ci prosto pod nogi przypominając bezdomnego – wyjaśniła, w głębi duszy dziwiąc się, że faktycznie musiała to robić. Dla podkreślenia swoich słów wykonała prezentujący gest dłonią, nie patrząc jednak w dół; wystarczyło samo uczucie przylepionego do ciała materiału i świadomość, że sukienka nie nadawała się już do niczego. Na to, że Calder zignorował jej pytanie nie zareagowała: skupiając się na rozchodzącym się falami po ciele cieple przeplatanym z mrowiącym bólem prawdopodobnie i tak nie wysłuchałaby odpowiedzi.
– Jeszcze nie wiem – skłamała za to w odpowiedzi, choć nie była pewna jaki był sens, skoro nie umiała nawet udawać. Doskonale wiedziała co się stało, kiedy i jakie konsekwencje niosło oraz co powinna zrobić już na samym początku swojej przygody z ostrym narzędziem, kierowana jednak abstrakcyjnym wstydem wywołanym tą błahostką wolała przeciągać, niż przyjąć oferowaną pomoc. – W dniu, kiedy wszystko jest przeciwko mnie, wolałabym nie zapuszczać się na Nokturn – jeszcze ceniła sobie swoje ciało, życie i duszę, i nie zamierzała w tej kwestii ustąpić. O ile nie zamierzał zaciągnąć jej tam siłą, a podejrzewała, że nie, nie planowała zupełnie przypadkowo potknąć się na wstępie o rozkładającego się w zaułku trupa. Zamiast tego planowała iść w zaparte, co wychodziło jej najlepiej na świecie. Do czasu.
– Zajmę się tym zaraz po powrocie do domu, daj spokój – zapewniła, przyłapując się na tym po chwili. Nieszczególnie zadowolona ze swojego tonu westchnęła i dłonią podparła się o ścianę. Po dłuższym namyśle uznała, że ani sama by się nie zajęła raną ani nie dotarłaby do mieszkania. Zresztą, nim zdołałaby wezwać do siebie Belvinę, w ranę zdołałoby się wdać zakażenie. – Niech będzie – ostatecznie ból stopy był na tyle nie do wytrzymania, że zmieniła zdanie i wspierając się ostrożnie o ramię Caldera ruszyła wraz z nim na niezbyt znaną aleję.
zt oboje
[bylobrzydkobedzieladnie]
Z podjętej zaledwie na kilka sekund próby kolejnej psychoanalizy wyrwał ciemnowłosą głos Borgina. Drgnęła, gdy spróbował zażartować, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę – zapewne jak mało kto – że do żartownisia pierwszej klasy było mu daleko. Gdyby ktoś zapytał, powiedziałaby nawet, że był ostatnią osobą na świecie, która miała poczucie humoru, tymczasem brew czarownicy uniosła się nieco, kiedy po raz kolejny odszukała na nieznaczny moment męskie spojrzenie. W innych okolicznościach mogłaby to uznać za całkiem trafne spostrzeżenie, lecz nie dzisiaj; w dniu, w którym chciała ochotę kogoś zabić.
– Mam niesamowite szczęście, że wpadam ci prosto pod nogi przypominając bezdomnego – wyjaśniła, w głębi duszy dziwiąc się, że faktycznie musiała to robić. Dla podkreślenia swoich słów wykonała prezentujący gest dłonią, nie patrząc jednak w dół; wystarczyło samo uczucie przylepionego do ciała materiału i świadomość, że sukienka nie nadawała się już do niczego. Na to, że Calder zignorował jej pytanie nie zareagowała: skupiając się na rozchodzącym się falami po ciele cieple przeplatanym z mrowiącym bólem prawdopodobnie i tak nie wysłuchałaby odpowiedzi.
– Jeszcze nie wiem – skłamała za to w odpowiedzi, choć nie była pewna jaki był sens, skoro nie umiała nawet udawać. Doskonale wiedziała co się stało, kiedy i jakie konsekwencje niosło oraz co powinna zrobić już na samym początku swojej przygody z ostrym narzędziem, kierowana jednak abstrakcyjnym wstydem wywołanym tą błahostką wolała przeciągać, niż przyjąć oferowaną pomoc. – W dniu, kiedy wszystko jest przeciwko mnie, wolałabym nie zapuszczać się na Nokturn – jeszcze ceniła sobie swoje ciało, życie i duszę, i nie zamierzała w tej kwestii ustąpić. O ile nie zamierzał zaciągnąć jej tam siłą, a podejrzewała, że nie, nie planowała zupełnie przypadkowo potknąć się na wstępie o rozkładającego się w zaułku trupa. Zamiast tego planowała iść w zaparte, co wychodziło jej najlepiej na świecie. Do czasu.
– Zajmę się tym zaraz po powrocie do domu, daj spokój – zapewniła, przyłapując się na tym po chwili. Nieszczególnie zadowolona ze swojego tonu westchnęła i dłonią podparła się o ścianę. Po dłuższym namyśle uznała, że ani sama by się nie zajęła raną ani nie dotarłaby do mieszkania. Zresztą, nim zdołałaby wezwać do siebie Belvinę, w ranę zdołałoby się wdać zakażenie. – Niech będzie – ostatecznie ból stopy był na tyle nie do wytrzymania, że zmieniła zdanie i wspierając się ostrożnie o ramię Caldera ruszyła wraz z nim na niezbyt znaną aleję.
zt oboje
[bylobrzydkobedzieladnie]
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Ostatnio zmieniony przez Francesca Borgia dnia 17.04.20 15:26, w całości zmieniany 1 raz
- Zapraszam - odparłem, chociaż gdzieś głęboko chowałem poważne obawy co do dalszego funkcjonowania mojego lokalu. Anomalie nikogo nie zachęcały do wychodzenia z domów, a nawet jeżeli czarodzieje postanowili nie rzucać żadnych zaklęć, to odstraszała ich pogoda. Deszcz padał i padał, padał i jego końca nie było widać. Czasem lżej, czasem mocniej, ale padał. Naprawdę chciałem wierzyć, że to wszystko w końcu się skończy – kiedyś musiało, prawda? Wszystko kiedyś się kończyło.
Zaśmiałem się, kiedy moja towarzyszka wspomniała o śniegu. - Racja, może lepiej, żeby nie napadało go aż tak dużo - taka ilość śniegu byłaby chyba jeszcze bardziej problematyczna niż ciągły deszcz. Deszcz gdzieś tam znikał, a śnieg zagradzałby nam ścieżki i nie pozwalał otworzyć drzwi. - Ale za odrobinę śniegu bym się nie obraził - dodałem, uśmiechając się lekko, chociaż i tak nie było tego widać, bo szedłem skulony, próbując choć trochę osłonić się przed zimnem. - Ja nawet różdżki za długo bym nie utrzymał jednym palcem, co tu dopiero mówić o miotle. Niesamowite, naprawdę... - kontynuowałem, próbując wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu ile to tylko możliwe, nawet jeżeli moja towarzyszka nie sprawiała wrażenia szczególnie rozmownej. Przyzwyczaiłem się do tego, że to zazwyczaj ja wiodę pierwsze skrzypce w takich rozmowach, bo ja naprawdę mógłbym rozmawiać z każdym o wszystkim. Raczej mi się nie zdarza, że milknę, nie wiedząc co powiedzieć. To podobno przydatna umiejętność, choć słyszałem też, że bywa irytująca.
- Dobranoc. Proszę na siebie uważać. I dziękuję za pomoc z tymi kartkami - pożegnałem się, po czym spoglądałem jeszcze przez chwilę na nieznajomą, upewniając się, że nie ma na ulicy nikogo innego oprócz nas. Po chwili sam obróciłem się na pięcie i poszedłem w kierunku lodziarni, marząc o przebraniu się w suche ubrania. Miałem nadzieję, że książkę też uda mi się jeszcze uratować. Wydałem na nią zbyt dużo pieniędzy.
zt
Zaśmiałem się, kiedy moja towarzyszka wspomniała o śniegu. - Racja, może lepiej, żeby nie napadało go aż tak dużo - taka ilość śniegu byłaby chyba jeszcze bardziej problematyczna niż ciągły deszcz. Deszcz gdzieś tam znikał, a śnieg zagradzałby nam ścieżki i nie pozwalał otworzyć drzwi. - Ale za odrobinę śniegu bym się nie obraził - dodałem, uśmiechając się lekko, chociaż i tak nie było tego widać, bo szedłem skulony, próbując choć trochę osłonić się przed zimnem. - Ja nawet różdżki za długo bym nie utrzymał jednym palcem, co tu dopiero mówić o miotle. Niesamowite, naprawdę... - kontynuowałem, próbując wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu ile to tylko możliwe, nawet jeżeli moja towarzyszka nie sprawiała wrażenia szczególnie rozmownej. Przyzwyczaiłem się do tego, że to zazwyczaj ja wiodę pierwsze skrzypce w takich rozmowach, bo ja naprawdę mógłbym rozmawiać z każdym o wszystkim. Raczej mi się nie zdarza, że milknę, nie wiedząc co powiedzieć. To podobno przydatna umiejętność, choć słyszałem też, że bywa irytująca.
- Dobranoc. Proszę na siebie uważać. I dziękuję za pomoc z tymi kartkami - pożegnałem się, po czym spoglądałem jeszcze przez chwilę na nieznajomą, upewniając się, że nie ma na ulicy nikogo innego oprócz nas. Po chwili sam obróciłem się na pięcie i poszedłem w kierunku lodziarni, marząc o przebraniu się w suche ubrania. Miałem nadzieję, że książkę też uda mi się jeszcze uratować. Wydałem na nią zbyt dużo pieniędzy.
zt
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przybywamy stąd
Odpychała wciąż głosy nakazujące coraz głośniej, by zachowała ostrożność, nie wymykała się ku nieznanym uliczkom i nie kusiła losu. Te kwestie włóczyły się za nią namolnie, łapały się cienia, trzymały się powiewających kosmyków. Wreszcie zatrzymywała się, by móc je podeptać, zgasić, zagłuszyć raz na zawsze i znów decydować o sobie. Uczucia bycia czyjąś marionetką nie znosiła, prawie najmocniej. W tych próbach buntu nie ustawała, ale oni również, ci, dla których nagle znaczyła zbyt wiele. W wojennej dobie budziły się w ludziach uczucia, na które wcześniej nie można było sobie pozwolić, które wcześniej dało się trzymać na uwięzi. Ich widok zamykał wreszcie jej usta, kiedy po przedłużających się krzykach odkrywała, że ktoś próbował ją chronić, że już nie była sama. Z tym też można było walczyć? Twarze z plakatów nie wyrastały gdzieś jak samotne łodzie na środku oceanu, na pewno miały krewnych. Kogoś, kto nie przestawał się martwić, gdy rzucali się w ogień, zgrywali pieprzonych bohaterów. Wystarczyło poznać bliżej jedne z tych drogocennych oczu, aby przesądzić, o kogo wołała każda londyńska ściana. Jej tam nie było, to oczywiste, może dlatego coraz chętniej sprzeciwiała się rodzinie, spierała z przyjaciółmi. Dawno temu te zaułki były jak dom, jedyny, wiecznie zagrażający i zimny. Skoro przetrwała wtedy jako ten głupki dzieciak wciskający się w szczurzą skórę, to czemu teraz miałaby dać się złapać? Upomnienia zaczynała odbierać jak wątpliwości, jak obrzydliwie małą wiarę w jej możliwości. Znała widok sinej skóry, znała smak metalowej kraty i melodie wygłodzonego brzucha. Patrzyła w lustro i czuła, że jest przygotowana, że nie pozwoli zapędzić się znów do podłej kryjówki, zamknąć w domu jak przerażony zwierz.
Ekstremalny stawał się każdy krok, wychodziła, nie wiedząc, czy powróci. Pozostawiała niuchacze same, śpiące w zimnym kącie saloniku, pod pierzyną z resztek połamanych galeonów. Wychodziła, jak matka, która musi polować, choć wcale nie potrzebowała. Żadna wielka sprawa nie przyciągała jej prosto w ramiona ministerialnych gęb. Chciała kwitnąć, nawet w burzy. To lepsze od ukrywania się w podziemiu i czekania na lepsze jutro. Przy okazji przecież mogła powęszyć, podobno była w tym niezła. Papierowa twarz jeszcze niedawno temu określiła jasno, że doki były cenne, że doki mogły stać się największym skarbem dla dwóch skłóconych załóg. Oznaczało to, że któregoś dnia po nie przyjdą, ci oni, ci dziwni, ci napastliwi, o których nic nie wiedziała. Chciała być gotowa bardziej niż dziś, chciała chronić dom. Niektórzy już dawno temu powinni się nauczyć, że Philippy nie dało się powstrzymać.
Może Hannah była taka sama. Może i o nią Keaton też walczył. Byleby tylko nie zatruł się przewietrzonym ginem. Strzępki informacji nie pozwalały jej stwierdzić, co właściwie myśli o wywłoce. Nieoczekiwane spotkanie mogło odmienić ten stan rzeczy, choć nie spodziewała się wielkich, dziewczyńskich sekretów. Nawet wódka nie rozwiązała dziewczynie języka na tyle, by zdołała poznać jakieś konkrety. Coś łączyło ją z Keatem, a Philippa nie była na tyle ślepa, by nie wyczuć, jakich rewolucji doznawał tamtego dnia (i na każde tylko, tak chętnie zbywane, wspomnienie o niej). Teraz jeszcze stała przed kryminalistką.
– Zdrowa dawka ryzyka – podsumowała, nie porzucając dość bacznego spojrzenia. – Nie ma pustek. Nie wiesz, że wojenny nastrój woła o pełne kieliszki? – Mogła nie wiedzieć, najwyraźniej nie była weteranką pijackich zlotów. Panienką z dobrego domu też nie. Ale przestępcą już tak. Podobno. – Nie tak łatwo mnie złapać. Wygonić stąd jeszcze trudniej – oznajmiła, na dokładkę nawiązując do nieustających rad. Rzucić port i wyjechać jak najdalej. Dokąd? I co potem? Poza portem nie miała niczego. O ten port gotowa była walczyć. Moc zawiązywanych nad kontuarem sojuszy w tej złej godzinie mogła znacząco wzrosnąć. Nie była bezbronna, a skryta pod ubraniem różdżka stawała się coraz śmielsza. Tak jak i jej właścicielka.
Podążyła więc za nią. Słusznie. Jeśli chciały zaliczyć przyjacielską pogawędkę, powinny choć trochę osłonić się przed wścibskimi przechodniami. W zaułku pod butami ślizgał im się gnój, a powietrze smrodliwie odurzało. Znakomita miejscówka. – Nie wyglądasz na zbrodniarza – stwierdziła nagle. Przyglądała się cegłom, przywoływały wspomnienia, wciąż tak samo chłodne i suche w dotyku. – Zrobiłaś coś więcej oprócz omotania mojego brata? – zapytała więc bezpośrednio, choć wcale nie spodziewała się konkretnej odpowiedzi. Nie do końca też wiedziała, na ile faktycznie oczarowanie miało miejsce. Zamierzała ją sprawdzić.
Dlaczego by nie?
Odpychała wciąż głosy nakazujące coraz głośniej, by zachowała ostrożność, nie wymykała się ku nieznanym uliczkom i nie kusiła losu. Te kwestie włóczyły się za nią namolnie, łapały się cienia, trzymały się powiewających kosmyków. Wreszcie zatrzymywała się, by móc je podeptać, zgasić, zagłuszyć raz na zawsze i znów decydować o sobie. Uczucia bycia czyjąś marionetką nie znosiła, prawie najmocniej. W tych próbach buntu nie ustawała, ale oni również, ci, dla których nagle znaczyła zbyt wiele. W wojennej dobie budziły się w ludziach uczucia, na które wcześniej nie można było sobie pozwolić, które wcześniej dało się trzymać na uwięzi. Ich widok zamykał wreszcie jej usta, kiedy po przedłużających się krzykach odkrywała, że ktoś próbował ją chronić, że już nie była sama. Z tym też można było walczyć? Twarze z plakatów nie wyrastały gdzieś jak samotne łodzie na środku oceanu, na pewno miały krewnych. Kogoś, kto nie przestawał się martwić, gdy rzucali się w ogień, zgrywali pieprzonych bohaterów. Wystarczyło poznać bliżej jedne z tych drogocennych oczu, aby przesądzić, o kogo wołała każda londyńska ściana. Jej tam nie było, to oczywiste, może dlatego coraz chętniej sprzeciwiała się rodzinie, spierała z przyjaciółmi. Dawno temu te zaułki były jak dom, jedyny, wiecznie zagrażający i zimny. Skoro przetrwała wtedy jako ten głupki dzieciak wciskający się w szczurzą skórę, to czemu teraz miałaby dać się złapać? Upomnienia zaczynała odbierać jak wątpliwości, jak obrzydliwie małą wiarę w jej możliwości. Znała widok sinej skóry, znała smak metalowej kraty i melodie wygłodzonego brzucha. Patrzyła w lustro i czuła, że jest przygotowana, że nie pozwoli zapędzić się znów do podłej kryjówki, zamknąć w domu jak przerażony zwierz.
Ekstremalny stawał się każdy krok, wychodziła, nie wiedząc, czy powróci. Pozostawiała niuchacze same, śpiące w zimnym kącie saloniku, pod pierzyną z resztek połamanych galeonów. Wychodziła, jak matka, która musi polować, choć wcale nie potrzebowała. Żadna wielka sprawa nie przyciągała jej prosto w ramiona ministerialnych gęb. Chciała kwitnąć, nawet w burzy. To lepsze od ukrywania się w podziemiu i czekania na lepsze jutro. Przy okazji przecież mogła powęszyć, podobno była w tym niezła. Papierowa twarz jeszcze niedawno temu określiła jasno, że doki były cenne, że doki mogły stać się największym skarbem dla dwóch skłóconych załóg. Oznaczało to, że któregoś dnia po nie przyjdą, ci oni, ci dziwni, ci napastliwi, o których nic nie wiedziała. Chciała być gotowa bardziej niż dziś, chciała chronić dom. Niektórzy już dawno temu powinni się nauczyć, że Philippy nie dało się powstrzymać.
Może Hannah była taka sama. Może i o nią Keaton też walczył. Byleby tylko nie zatruł się przewietrzonym ginem. Strzępki informacji nie pozwalały jej stwierdzić, co właściwie myśli o wywłoce. Nieoczekiwane spotkanie mogło odmienić ten stan rzeczy, choć nie spodziewała się wielkich, dziewczyńskich sekretów. Nawet wódka nie rozwiązała dziewczynie języka na tyle, by zdołała poznać jakieś konkrety. Coś łączyło ją z Keatem, a Philippa nie była na tyle ślepa, by nie wyczuć, jakich rewolucji doznawał tamtego dnia (i na każde tylko, tak chętnie zbywane, wspomnienie o niej). Teraz jeszcze stała przed kryminalistką.
– Zdrowa dawka ryzyka – podsumowała, nie porzucając dość bacznego spojrzenia. – Nie ma pustek. Nie wiesz, że wojenny nastrój woła o pełne kieliszki? – Mogła nie wiedzieć, najwyraźniej nie była weteranką pijackich zlotów. Panienką z dobrego domu też nie. Ale przestępcą już tak. Podobno. – Nie tak łatwo mnie złapać. Wygonić stąd jeszcze trudniej – oznajmiła, na dokładkę nawiązując do nieustających rad. Rzucić port i wyjechać jak najdalej. Dokąd? I co potem? Poza portem nie miała niczego. O ten port gotowa była walczyć. Moc zawiązywanych nad kontuarem sojuszy w tej złej godzinie mogła znacząco wzrosnąć. Nie była bezbronna, a skryta pod ubraniem różdżka stawała się coraz śmielsza. Tak jak i jej właścicielka.
Podążyła więc za nią. Słusznie. Jeśli chciały zaliczyć przyjacielską pogawędkę, powinny choć trochę osłonić się przed wścibskimi przechodniami. W zaułku pod butami ślizgał im się gnój, a powietrze smrodliwie odurzało. Znakomita miejscówka. – Nie wyglądasz na zbrodniarza – stwierdziła nagle. Przyglądała się cegłom, przywoływały wspomnienia, wciąż tak samo chłodne i suche w dotyku. – Zrobiłaś coś więcej oprócz omotania mojego brata? – zapytała więc bezpośrednio, choć wcale nie spodziewała się konkretnej odpowiedzi. Nie do końca też wiedziała, na ile faktycznie oczarowanie miało miejsce. Zamierzała ją sprawdzić.
Dlaczego by nie?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Miała już nigdy nie pogodzić się z tym wszystkim, co się wydarzyło. Krew, która się polała nie była posoką upuszczoną przez dwóch śmiałków, podejmujących bezmyślne wyzwanie w obronie honoru jakiejś damy. Ginęli niewinni. Ginęły kobiety, dzieci, ludzie starsi i bezbronni wobec młodych i rosłych członków nowego patrolu egzekucyjnego, i potworów, zwanych Rycerzami Walpurgii. To, co dla nich brzmiało tak dumnie i wzniośle, jej nie mogło przejść przez gardło. Nie było dnia, by nie myślała o ofiarach tych wszystkich zbrodni, które musiały zapłącić najwyższą cenę za władzę absolutną. Jej determinacja i wola rosły z każdym kolejnym dniem, a wraz z nimi lekkomyślność i brawura, czasem mylnie brana za odwagę. Nie obawiała się własnej śmierci, ani tortur, rozlewu swojej, w jednej drugiej mogolskiej krwi. Nie potrafiła jednak drżeć o tych, którzy narażali się każdego dnia, poświęcali się dla tych, których wciąż udało się ocalić i uratować. Posiadała wielką wiarę w to, że będą mieć dostatecznie dużo szczęścia, by wrócili cali i bezpieczni. Jednak strach przed tym, że odejdą naprawdę, zostawią ją tu, bywał nie do zniesienia.
Zastanawiała się przez chwilę, co pchało portową dziewczynę do tego, by zjawić się tu dzisiaj, wchodząc w czerwoną strefę nieustającego konfliktu. Czy powinna ją uświadomić o wielkości zagrożenia i ryzyku, jakie niosły ze sobą takie samotne spacery. Niewiele o niej wiedziała, tyle, co Keaton zdołał o niej wspomnieć, ale nie przypuszczała, że to bezmyślność pchała ją prosto w ramiona niebezpieczeństwa. Przecież w jej słowach z tamtego dnia brzmiała pewność, że potrafi o siebie zadbać.
— Myślałam, że wojenny nastrój wzmaga w ludziach czujność, a alkohol raczej spowalnia refleks i osłabia zdolność do właściwej oceny sytuacji.— W jej głosie dało się słyszeć lekki zawód; ludzie ginęli na ulicach, łapani trafiali do Tower, gdzie przetrzymywano ich bezprawnie i bez końca. Ale nie wszyscy musieli się bać. Nie wszyscy się bali, niektórym było wszystko jedno. — Mój błąd. Ale cieszę się, że interes się kręci — przyznała, spoglądając jej w oczy, nie przyglądając jej się tak bacznie, jak ona, choć jej przenikliwe spojrzenie czuła na sobie wszędzie. — Sama też nie chcesz stad uciekać — stwierdziła; dało się do łatwo wyczuć. Przypominała raczej kogoś, kto szukał tu pewności, że wciąż jest wolny. Nie było już wolności. Nie było dnia bez umierania, nocy bez histerii i płaczu. Ta wolność została im odebrana, kiedy wyrżnięto mugoli i mugolaków, a tych, którzy wciąż się nie poddali zepchnięto poza granice miasta.
Przyglądała jej się zbyt uważnie. Powinna zacząć się niepokoić? Przemknęła po niej wzrokiem, szukając różdżki skrycie dzierżonej w dłoni. Stłumione głosy i głośne kroki dobiegły ją jednak z Pokątnej. Tu też nie mogła zostać.
— Nie jesteś Annie— przypomniała; tak ją nazwała, tak swoją siostrę przedstawiał w opowieściach Keat. Sama jednak, pucując szklanki za mokrym, lepkim barem zaprzeczyła jednak. Uniosła brwi wyczekująco. — Kim więc jesteś?— Nie znała nawet jej imienia. A może znała, po prostu postanowiła ugodowo przyjąć jej wersję, niezależnie od tego, jaka była prawda.
Słysząc jej kolejne słowa na moment wstrzymała oddech. Ale gdzieś w oddali słyszała wciąż głosy, które nie dawały jej spokoju.
— Tak ci powiedział? — Uniosła brew wysoko, przyglądając jej się uważnie. — Nie, nie powiedziałby nic podobnego — zwątpiła po chwili, może szukając w jej twarzy potwierdzenia, może zaprzeczenia. Mówił coś? Cokolwiek?Czy to w ogóle było możliwe? Nie, we własnych myślach zaprzeczyła samej sobie, pozwalając by wątpliwości opuściły ją jak najszybciej. Nie zrobiłby tego. Nie dlatego, że się jej wstydził, tylko dlatego, że nie chciał — nie mógł? — przyznać, kim w ogóle dla niego była. To wszystko były wnioski portowej dziewczyny, nadopiekuńczej siostry. Słusznie, nie mogła jej za to winić. Za troskę o jego dobro, za lwią obronę własnej rodziny, w którą ktoś bezprawnie wkraczał w ubłoconych butach. Nie dało się inaczej tego nazwać. Kiedy tylko się zjawił wdarła się w coś, co nie miało jeszcze ani nazwy ani formy, psując wszystkim krew, by w końcu uparcie i dumnie pozostawić w powietrzu tylko zapach własnych perfum, opadający zdecydowanie zbyt wolno i mieszający się z rozlanym ginem.
Minęła ją w kilku krokach i podeszła do drzwi. Nie sięgnęła jednak po różdżkę, nie rzuciła żadnego zaklęcia — powodów było wiele. Zamiast tego chwilę majstrowała przy klamce, lekko naparła na nie, coś stuknęło, aż się odchyliły z cichym skrzypnięciem. — Chodź — zaproponowała jej wejście do środka, patrol, nawet ten w oddali nie dawał jej spokoju. Wewnątrz panował bałagan, jakby ktoś nieumiejętnie bawił się deprimo. To był jeden z tych lokali, z których ludzie uciekali w popłochu, który później ostrzał przetrzepany w poszukiwaniu ukrywających się zdrajców. — Nie omotałam twojego brata — odpowiedziała we własnej obronie, nie dopisując do tego żadnego usprawiedliwienia. A jednak i ją chciała pociągnąć za język; nie użyła tego stwierdzenia bezpodstawnie, coś musiało być na rzeczy. — Nie miałam przynajmniej takiego zamiaru. Poza tym to było dawno.— Weszła do środka, zdejmując kaptur z głowy. — Pytałaś go o to?— spytała, obracając się przez ramię.
Zastanawiała się przez chwilę, co pchało portową dziewczynę do tego, by zjawić się tu dzisiaj, wchodząc w czerwoną strefę nieustającego konfliktu. Czy powinna ją uświadomić o wielkości zagrożenia i ryzyku, jakie niosły ze sobą takie samotne spacery. Niewiele o niej wiedziała, tyle, co Keaton zdołał o niej wspomnieć, ale nie przypuszczała, że to bezmyślność pchała ją prosto w ramiona niebezpieczeństwa. Przecież w jej słowach z tamtego dnia brzmiała pewność, że potrafi o siebie zadbać.
— Myślałam, że wojenny nastrój wzmaga w ludziach czujność, a alkohol raczej spowalnia refleks i osłabia zdolność do właściwej oceny sytuacji.— W jej głosie dało się słyszeć lekki zawód; ludzie ginęli na ulicach, łapani trafiali do Tower, gdzie przetrzymywano ich bezprawnie i bez końca. Ale nie wszyscy musieli się bać. Nie wszyscy się bali, niektórym było wszystko jedno. — Mój błąd. Ale cieszę się, że interes się kręci — przyznała, spoglądając jej w oczy, nie przyglądając jej się tak bacznie, jak ona, choć jej przenikliwe spojrzenie czuła na sobie wszędzie. — Sama też nie chcesz stad uciekać — stwierdziła; dało się do łatwo wyczuć. Przypominała raczej kogoś, kto szukał tu pewności, że wciąż jest wolny. Nie było już wolności. Nie było dnia bez umierania, nocy bez histerii i płaczu. Ta wolność została im odebrana, kiedy wyrżnięto mugoli i mugolaków, a tych, którzy wciąż się nie poddali zepchnięto poza granice miasta.
Przyglądała jej się zbyt uważnie. Powinna zacząć się niepokoić? Przemknęła po niej wzrokiem, szukając różdżki skrycie dzierżonej w dłoni. Stłumione głosy i głośne kroki dobiegły ją jednak z Pokątnej. Tu też nie mogła zostać.
— Nie jesteś Annie— przypomniała; tak ją nazwała, tak swoją siostrę przedstawiał w opowieściach Keat. Sama jednak, pucując szklanki za mokrym, lepkim barem zaprzeczyła jednak. Uniosła brwi wyczekująco. — Kim więc jesteś?— Nie znała nawet jej imienia. A może znała, po prostu postanowiła ugodowo przyjąć jej wersję, niezależnie od tego, jaka była prawda.
Słysząc jej kolejne słowa na moment wstrzymała oddech. Ale gdzieś w oddali słyszała wciąż głosy, które nie dawały jej spokoju.
— Tak ci powiedział? — Uniosła brew wysoko, przyglądając jej się uważnie. — Nie, nie powiedziałby nic podobnego — zwątpiła po chwili, może szukając w jej twarzy potwierdzenia, może zaprzeczenia. Mówił coś? Cokolwiek?Czy to w ogóle było możliwe? Nie, we własnych myślach zaprzeczyła samej sobie, pozwalając by wątpliwości opuściły ją jak najszybciej. Nie zrobiłby tego. Nie dlatego, że się jej wstydził, tylko dlatego, że nie chciał — nie mógł? — przyznać, kim w ogóle dla niego była. To wszystko były wnioski portowej dziewczyny, nadopiekuńczej siostry. Słusznie, nie mogła jej za to winić. Za troskę o jego dobro, za lwią obronę własnej rodziny, w którą ktoś bezprawnie wkraczał w ubłoconych butach. Nie dało się inaczej tego nazwać. Kiedy tylko się zjawił wdarła się w coś, co nie miało jeszcze ani nazwy ani formy, psując wszystkim krew, by w końcu uparcie i dumnie pozostawić w powietrzu tylko zapach własnych perfum, opadający zdecydowanie zbyt wolno i mieszający się z rozlanym ginem.
Minęła ją w kilku krokach i podeszła do drzwi. Nie sięgnęła jednak po różdżkę, nie rzuciła żadnego zaklęcia — powodów było wiele. Zamiast tego chwilę majstrowała przy klamce, lekko naparła na nie, coś stuknęło, aż się odchyliły z cichym skrzypnięciem. — Chodź — zaproponowała jej wejście do środka, patrol, nawet ten w oddali nie dawał jej spokoju. Wewnątrz panował bałagan, jakby ktoś nieumiejętnie bawił się deprimo. To był jeden z tych lokali, z których ludzie uciekali w popłochu, który później ostrzał przetrzepany w poszukiwaniu ukrywających się zdrajców. — Nie omotałam twojego brata — odpowiedziała we własnej obronie, nie dopisując do tego żadnego usprawiedliwienia. A jednak i ją chciała pociągnąć za język; nie użyła tego stwierdzenia bezpodstawnie, coś musiało być na rzeczy. — Nie miałam przynajmniej takiego zamiaru. Poza tym to było dawno.— Weszła do środka, zdejmując kaptur z głowy. — Pytałaś go o to?— spytała, obracając się przez ramię.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zaułek
Szybka odpowiedź