Zaułek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaułek
Ulica Pokątna składa się nie tylko z głównej ulicy, choć to na niej tętni życie. Pomiędzy wejściami do niektórych sklepów, znajdują się odnogi mniejszych uliczek, bardziej zaniedbanych, ponurych, często wyboistych - nikt nie widzi celu w ich odnowie. Czasami przebiegnie tu bezpański kot, by za chwilę zniknąć w cieniu. Dróżki najczęściej krzyżują się ze sobą, tworząc skomplikowaną sieć, w której można łatwo się zgubić, niektóre są ślepe, a wszystkie wydają się tak samo podobne.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.08.18 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Polityka nie lubiła się z Philippą, ale sięgała wszędzie, bez wyjątku, do najpodlejszych odmętów portu również. Odnajdowała najmniejszą kryjówkę, potrafiła otumanić najtwardszy umysł. Znała kilku cwanych roboli, którzy w oparach papierosowego dymu wylewali po męsku łzy, plugawiąc w podłym słowie wszystko to, co działo wokół tego zamieszania. Władza stawała się mordercą. To jedno wiedziała, choć nie brakowało tych, którzy w wojennej dobie opijali kolejną uliczną rzeź. Świat się podzielił, a ona stawała się powiernikiem jednej i drugiej strony, łakomie wyciągając ucho po garść informacji. Ich wartość wzrosła gwałtownie. Niestety wymieniane komentarze nasiąkały tajemnicą, docierały do niej często pod postacią resztki przemielonych emocji. Przekopywała się przez zakamuflowane treści, niekiedy odkrywając to, o czym wolała się nigdy nie dowiedzieć.
Nigdy nie wybierała. Zawsze lokowała się wygodnie gdzieś po środku, odnajdując jakąś logikę w ciemnych interesach i zarazem w bohaterskiej obronie słabszych. Ludzie potrzebowali knuć, świat na tym zyskiwał. Nie wyobrażała sobie nazwać kogoś tak po prostu dobrym czy złym. To te przydomki zatrzymywały w miejscu. Pozwalały na zbyt wiele chwil zawahania, zamykały w prostym tunelu zachowania, wydzierały człowieczeństwo. Tymczasem teraz wygrywał ten, kto był odważny. Zapędzone do nory szczury nikomu nie mogły zagrozić, dawały się potulnie zadeptywać, kiedy otoczenie błagało o głos. Może te wędrówki były bezmyślne, może sama prosiła o karę, pchając się prosto w wojenne pułapki. Nic się jednak nie stało. Tylko zyskiwała, napotykając nagle na dziewczynę zaklętą w sercu całego zamieszania. Zaklętą w sercu jej brata. Nie mogła tak po prostu zignorować tej okazji.
- Nie wiem, co musiałoby się stać, by ludzie w dokach przestali pić – odpowiedziała wkrótce. Hannah miała dość naiwne spojrzenie na rumowe królestwo. – Nie miej nadziei. Piją, odkąd istnieje świat. I będą to robić – odparła lekko, zapewne demolując jej resztki wiary. Co tam refleks, kiedy umysł potrzebował oderwać się od przygnębienia? Alkohol łechtał duszę, alkohol odblokowywał zatrzaśnięte bramy. Był tani, dostępny, działał. – Nie chcę, nie będę się chować. Niech tylko spróbują się zbliżyć – burknęła, wciskając dłonie do kieszeni płaszcza, popatrzyła gdzieś w bok. W głosie dało się wyczuć ten bunt. Nie lękałaby się okazać jawnego sprzeciwy, gdyby tylko ktoś ośmieliłby się dotknąć ją bezpośrednio. – I nie mam też dokąd. Ale jest wielu takich, którym łatwo przyjdzie odgrodzenie się od bliskich, porzucenie domu. Strach zmienia. Dlatego nie możemy się bać. O cokolwiek tutaj chodzi – oznajmiła nagle natchniona do zbyt rozległego wyznania. Nie wstydziła się swojej postawy, szydziła za to z decyzji niektórych. Ci nawet nie próbowali się kryć, a ona pluła im w twarz, z pogardą obserwując pośpiesznie pakowane walizki. Ludzie, których znała, nagle stawali się kimś innym. Sparaliżowani potężnym lękiem, choć tak naprawdę ogień nie zdołał jeszcze pochłonąć portowej dzielnicy. Skłamałaby jednak, przyznając, że zupełnie nie wie, o co toczy się gra. Dolatywało do jej ucha zbyt wiele głosów, by mogła wciąż udawać. Nie dzieliła jednak ludzi tak, jak próbował to robić cały ten konflikt. Mugolski nędzarz czy wielkie panisko, każdy z nich ostatecznie i tak tonął w jej kieliszku. Nie różnili się tak bardzo.
Już nie reagowała na chłodnawe podmuchy i echo cwanych kroków. Wciąż i wciąż deptały jej po piętach, ale większość nigdy nie zdołała jej zagrozić. Nie mieli powodów, a jeśli jednak… wciąż pozostawała nienaruszona i może ten podejrzany spokój coraz odważniej popychał ją w odmęty niebezpieczeństwa.
- Nie jestem – przyznała rację. – I jednocześnie jestem – kontynuowała, zachęcona opcją drobnej igraszki. – Dziś jestem Philippą – odpowiedziała wreszcie, niespecjalnie już się z tym kryjąc. Każdy, kto wiedział o Annie, wyczuwał, jak dobrze czuła się z nowym nazwiskiem. Jak wiele mocy jej ono dawało, dewastując bez krępacji wątłe kawałki sierocej przeszłości. One nie znikną, ale można było zepchnąć je na samo dno myśli.
Zaradna dziewczyna. Poradziła sobie z odnalezieniem mniej ciekawskich ścian. Czy to jednak oznaczało dłuższą rozmowę? Philippa poszła za nią, nie do końca wiedząc, czy można ufać dziewczynom z plakatów. To jednak nie zdołało jej powstrzymać. Rozejrzała się po porzuconym zakątku.
- Dobrze go znasz – oceniła szybko. Tym samym przyznała jej rację. – Nie powiedział, ale nie musiał mówić. Broni cię nawet, gdy w niezbyt przyjemnych słowach próbuję rozszyfrować waszą historię. Albo milczy. Nigdy go takiego nie widziałam i nie podoba mi się to – odparła nieco rozżalona faktem perfidnego omijania tematu przez Keata. To tylko pozwalało jej snuć coraz śmielsze domysły i zerkać z coraz większym chłodem na winowajczynię. W tym zaułku jednak otrzymała szansę na rozwikłanie tajemnicy. Może spadła jej z nieba. A może nie oznaczała już zupełnie niczego dla sprawy zadrapanej wieki temu. – Coś zrobić musiałaś – stwierdziła, nie porzucając badawczego spojrzenia. – Dawno… - powtórzyła. Słówko zechciał wykończyć niezbyt pochlebny uśmiech. Skoro dawno, to powinien zapić i zapomnieć, ale tak się nie stało. Moss nie była ślepa, widziała, jak dławiło go to wspomnienie – czymkolwiek ono było. Może powinna udawać, że wie i zaatakować Hannah jeszcze bardziej? Keatowi jednak zależało na niej, a Filipie zależało na nim. Szkoda, że nie potrafił zebrać się w sobie i przedstawić jej tej starej opowieści. Nigdy nie przejmował się panienkami aż tak. Troszczyła się o Keata, a jednocześnie nie chciała wyciągać z niego parszywymi metodami rzeczy, którymi wolał się nie dzielić, które bolały aż tak. Ale jeśli już napatoczyła się ona… Nie znała jej i nie chciała, by Keaton przez nią cierpiał.
– Znasz to miejsce? – zapytała, porzucając nagle temat. Weszła bardziej do środka.
Nigdy nie wybierała. Zawsze lokowała się wygodnie gdzieś po środku, odnajdując jakąś logikę w ciemnych interesach i zarazem w bohaterskiej obronie słabszych. Ludzie potrzebowali knuć, świat na tym zyskiwał. Nie wyobrażała sobie nazwać kogoś tak po prostu dobrym czy złym. To te przydomki zatrzymywały w miejscu. Pozwalały na zbyt wiele chwil zawahania, zamykały w prostym tunelu zachowania, wydzierały człowieczeństwo. Tymczasem teraz wygrywał ten, kto był odważny. Zapędzone do nory szczury nikomu nie mogły zagrozić, dawały się potulnie zadeptywać, kiedy otoczenie błagało o głos. Może te wędrówki były bezmyślne, może sama prosiła o karę, pchając się prosto w wojenne pułapki. Nic się jednak nie stało. Tylko zyskiwała, napotykając nagle na dziewczynę zaklętą w sercu całego zamieszania. Zaklętą w sercu jej brata. Nie mogła tak po prostu zignorować tej okazji.
- Nie wiem, co musiałoby się stać, by ludzie w dokach przestali pić – odpowiedziała wkrótce. Hannah miała dość naiwne spojrzenie na rumowe królestwo. – Nie miej nadziei. Piją, odkąd istnieje świat. I będą to robić – odparła lekko, zapewne demolując jej resztki wiary. Co tam refleks, kiedy umysł potrzebował oderwać się od przygnębienia? Alkohol łechtał duszę, alkohol odblokowywał zatrzaśnięte bramy. Był tani, dostępny, działał. – Nie chcę, nie będę się chować. Niech tylko spróbują się zbliżyć – burknęła, wciskając dłonie do kieszeni płaszcza, popatrzyła gdzieś w bok. W głosie dało się wyczuć ten bunt. Nie lękałaby się okazać jawnego sprzeciwy, gdyby tylko ktoś ośmieliłby się dotknąć ją bezpośrednio. – I nie mam też dokąd. Ale jest wielu takich, którym łatwo przyjdzie odgrodzenie się od bliskich, porzucenie domu. Strach zmienia. Dlatego nie możemy się bać. O cokolwiek tutaj chodzi – oznajmiła nagle natchniona do zbyt rozległego wyznania. Nie wstydziła się swojej postawy, szydziła za to z decyzji niektórych. Ci nawet nie próbowali się kryć, a ona pluła im w twarz, z pogardą obserwując pośpiesznie pakowane walizki. Ludzie, których znała, nagle stawali się kimś innym. Sparaliżowani potężnym lękiem, choć tak naprawdę ogień nie zdołał jeszcze pochłonąć portowej dzielnicy. Skłamałaby jednak, przyznając, że zupełnie nie wie, o co toczy się gra. Dolatywało do jej ucha zbyt wiele głosów, by mogła wciąż udawać. Nie dzieliła jednak ludzi tak, jak próbował to robić cały ten konflikt. Mugolski nędzarz czy wielkie panisko, każdy z nich ostatecznie i tak tonął w jej kieliszku. Nie różnili się tak bardzo.
Już nie reagowała na chłodnawe podmuchy i echo cwanych kroków. Wciąż i wciąż deptały jej po piętach, ale większość nigdy nie zdołała jej zagrozić. Nie mieli powodów, a jeśli jednak… wciąż pozostawała nienaruszona i może ten podejrzany spokój coraz odważniej popychał ją w odmęty niebezpieczeństwa.
- Nie jestem – przyznała rację. – I jednocześnie jestem – kontynuowała, zachęcona opcją drobnej igraszki. – Dziś jestem Philippą – odpowiedziała wreszcie, niespecjalnie już się z tym kryjąc. Każdy, kto wiedział o Annie, wyczuwał, jak dobrze czuła się z nowym nazwiskiem. Jak wiele mocy jej ono dawało, dewastując bez krępacji wątłe kawałki sierocej przeszłości. One nie znikną, ale można było zepchnąć je na samo dno myśli.
Zaradna dziewczyna. Poradziła sobie z odnalezieniem mniej ciekawskich ścian. Czy to jednak oznaczało dłuższą rozmowę? Philippa poszła za nią, nie do końca wiedząc, czy można ufać dziewczynom z plakatów. To jednak nie zdołało jej powstrzymać. Rozejrzała się po porzuconym zakątku.
- Dobrze go znasz – oceniła szybko. Tym samym przyznała jej rację. – Nie powiedział, ale nie musiał mówić. Broni cię nawet, gdy w niezbyt przyjemnych słowach próbuję rozszyfrować waszą historię. Albo milczy. Nigdy go takiego nie widziałam i nie podoba mi się to – odparła nieco rozżalona faktem perfidnego omijania tematu przez Keata. To tylko pozwalało jej snuć coraz śmielsze domysły i zerkać z coraz większym chłodem na winowajczynię. W tym zaułku jednak otrzymała szansę na rozwikłanie tajemnicy. Może spadła jej z nieba. A może nie oznaczała już zupełnie niczego dla sprawy zadrapanej wieki temu. – Coś zrobić musiałaś – stwierdziła, nie porzucając badawczego spojrzenia. – Dawno… - powtórzyła. Słówko zechciał wykończyć niezbyt pochlebny uśmiech. Skoro dawno, to powinien zapić i zapomnieć, ale tak się nie stało. Moss nie była ślepa, widziała, jak dławiło go to wspomnienie – czymkolwiek ono było. Może powinna udawać, że wie i zaatakować Hannah jeszcze bardziej? Keatowi jednak zależało na niej, a Filipie zależało na nim. Szkoda, że nie potrafił zebrać się w sobie i przedstawić jej tej starej opowieści. Nigdy nie przejmował się panienkami aż tak. Troszczyła się o Keata, a jednocześnie nie chciała wyciągać z niego parszywymi metodami rzeczy, którymi wolał się nie dzielić, które bolały aż tak. Ale jeśli już napatoczyła się ona… Nie znała jej i nie chciała, by Keaton przez nią cierpiał.
– Znasz to miejsce? – zapytała, porzucając nagle temat. Weszła bardziej do środka.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Takich, jak ona mogło być wielu. Poszukujących informacji, wrażeń, a nawet miejsca w nowej rzeczywistości, która spadła na społeczeństwo znienacka. Ci, którzy wspięli się po stercie ciał na szczyt władzy uknuli doskonały plan na rozszerzanie swoich wpływów, ograniczanie wolności, swobody i praw do życia większości obywateli. Nie mogła mieć pewności, że jej nie zdradzi, nie sprzeda. Oferowane sumy zaskoczyły nawet ją samą. Nie znała jej na tyle, by choćby spróbować zgadnąć jaką wartość miał dla niej mieszek monet. Osądziła ją wedle własnej miary, może naiwnie, łatwowiernie zakładając, że istniały na tym świecie rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Zaufała jej. Czy słusznie? Miało się dopiero okazać z czasem, kiedy skutki tego spotkania, a może tej rozmowy i słów, które dopiero padną odbiją jej się czkawką.
— Pewne rzeczy w takim razie nigdy się nie zmienią. Jest w tym jakaś pociecha — zadumała się na moment, spoglądając w oczy znajomej nieznajomej, barmance z Parszywego, siostrze chłopca, który zajmował szczególne miejsce w historii jej dorosłego życia. — Jakaś stałość, do której zawsze można wrócić.— Tam, gdzie czas się zatrzymał, jakby wojna omijała doki szerokim łukiem. Wiedziała jednak, że było to wrażenie złudne. Prędzej czy później konflikty dotrą i tam, mniej lub bardziej krwawe, szalone. Lecz niektórzy i tego nie zauważą, pochłonięci wyglądaniem dna przybrudzonego kieliszka. Czy będzie wtedy bezpieczna? Czy Keat zdoła przygotować ją na najgorsze, ostrzec przed tym, co może się zdarzyć? Nie pytała, nie musiała. Mogła być pewna, że umiał chronić tych, na których mu zależało. Właściwym pytaniem było, czy kobieta, która przed nią stała pozwoli otoczyć się troskliwą opieką, czy za wszelką cenę postawi na swoim. Każdy z nich o coś walczył w swojej własnej, indywidualnej walce. Mniej lub bardziej beznadziejnej, spisana na porażkę. Nie śmiała osądzać jej wyborów, ani decyzji, po tych, które podjęła sama. Czyniły to samo, różniły je jedynie przyczyny. To był ich dom. Świat, do którego należały, i z którym nierozerwalnie były związane. I były gotowe go bronić kosztem samych siebie. Tak samo butnie, tak samo zuchwale. Uśmiechnęła się na jej słowa pobłażliwie. W tej drobnej istocie drzemał prawdziwy duch walki gotowy do stoczenia bojów, o których złym ludziom nawet się nie śniło.
— A jak spróbują— pociągnęła dalej temat, przyglądając jej się z większym zaciekawieniem.— To co zrobisz?— Nie kpiła. Nawet nie próbowała. Raczej chciała się dowiedzieć, czy miała jakiś plan ponad to stawianie się w razie potrzeby, samoobronę. Nie miała wątpliwości, że potrafiła się obronić przed natrętami, w końcu była portową księżniczka, a w Parszywym nikt nie mógł jej podskoczyć. CI, którzy musieli z nią dobrze żyć nie mieli szans w starciu, ale co z tymi bestiami, które wymordowały większą część Londynu?
Zamyśliła się na chwilę.
— Jeśli będziesz potrzebowała kryjówki, może będę mogła ci jakoś pomóc — zaproponowała po chwili, nie sądząc jednak, by skorzystała z tej propozycji. — Strach ma różne oblicza. Nie każde z nich jesteśmy w stanie zrozumieć i zaakceptować. Czasem jest ostatnim głosem rozsądku, jaki mamy.— Westchnęła cicho, spuszczając jednocześnie wzrok na jedną chwilę. Strach zmieniał, to prawda. Strach podsuwał myśli, o które człowiek by się wcześniej nie posądzał. Ale towarzyszył każdemu, w mniejszym lub większym stopniu. Ona sama się bała. Każdego dnia bała się coraz bardziej, a lista powodów powiększała się w zawrotnym tempie. To był tez jakiś powód do wstydu, ale nie wypadłaby się go nigdy. Bo to on z czasem czynił ją silniejszą. To naprzeciw jemu wychodziła każdego dnia i jemu spoglądała w oczy, mierząc się ze słabościami. — Strach trzeba nauczyć się kontrolować. Czasem tylko wtedy można jakoś przetrwać. Dla niektórych to zbyt wiele i nie oznacza to, że są gorszymi ludźmi. — Nie wszyscy. Nie każdy kto się bał, był przecież tchórzem.
Szkło skrzypiało po jej krokami, kiedy znalazła się w pomieszczeniu. Zatrzymała się w pół kroku, kiedy weszła za nią do środka. Obejrzała się, by znów skrzyżować z nią spojrzenie czekoladowych tęczówek, ale dziewczyna dobrze znała się na swojej roli, a grę aktorską z pewnością miała we krwi. Trudno będzie ją podejść, trudno pojąć bez zadawania odpowiednich pytań. Enigmatyczna odpowiedź niewiele rozjaśniała, więc postanowiła strzelać w ciemno:
— Nowa tożsamość pozwoliła ci z sukcesem zostawić za sobą to, z czym nie czujesz się związana?— Dziwki też przyjmowały obce imiona, czasem pozwalały nazywać się dowolnie, wchodząc w nowe buty i grubą kreską oddzielając rzeczywistość od fikcji. Pracę od życia prywatnego. Teraźniejszość od przeszłości. Czy tak samo było z nią? – Ukrywasz się przed czymś?— próbowała dalej, szukając powodu dla tej zmiany. Burroughs nazywał ją Annie, więc to imię musiało mieć dla niego większą wartość. Może jedyną prawdziwą. Czy Philippa była tylko sztucznym tworem?
Jej słowami była zaskoczona. Mile? Może jakieś dziwne uczucie ulgi spłynęło na nią na chwilę, wraz ze świadomością, że nie było tak źle, że wciąż tliła się nadzieja na lepsze jutro. Zastygła na moment w bezruchu, zawieszona we własnych myślach przez chwilę, pozwalając tym samym drugiej stronie na wnikliwszą analizę. W końcu jednak drgnęła i skręciła z głównego pomieszczenia w korytarz, opuszkami palców dotykając pokrytym tapetą ścian.
— Dawno — powtórzyła po niej. — Pięć lat temu — dodała, choć ciszej, jakby do siebie, powracając myślami znów do tamtego czasu. Zacisnęła usta, żwawiej ruszyła przed siebie, docierając na zaplecze, gdzie zaczęła myszkować po kredensie. — Popełniłam błąd. I... — właściwie co? Co miała, co mogła jej powiedzieć, skoro on tego nie uczynił? — I to mu się nie spodobało — łagodnie i jednocześnie nietrafnie rzecz ujmując. Łatwiej było zmienić temat. — Wtedy w barze... — Zaczęła, wyciągając w końcu dwie szklanki. Nigdzie nie mogła jednak znaleźć herbaty, szukała więc dalej, licząc na to, że może jakiś alkohol ocalał. — Zachowałam się jak idiotka. Poniosło mnie. Byłam zła, że mnie tak skrupulatnie ignorował. Ale należało mi się — podsumowała, wzrokiem błądząc po pustych szafkach. Łatwiej było mówić do kawałka drewna niż drugiego człowieka. Niż patrzeć mu prosto w twarz, tym bardziej kiedy oceniał tak szybko i tak łatwo. Może i trafnie? — Znam ludzi, którzy prowadzili tu sklep. Sprzedawali mydła i pomady. To byli dobrzy ludzie. Zawsze pomocni i uczynni. A teraz nie wiem nawet, czy wciąż żyją.— Ręka zastygła jej na otwartej szafce, kiedy spojrzała w pęknięte okno.
— Pewne rzeczy w takim razie nigdy się nie zmienią. Jest w tym jakaś pociecha — zadumała się na moment, spoglądając w oczy znajomej nieznajomej, barmance z Parszywego, siostrze chłopca, który zajmował szczególne miejsce w historii jej dorosłego życia. — Jakaś stałość, do której zawsze można wrócić.— Tam, gdzie czas się zatrzymał, jakby wojna omijała doki szerokim łukiem. Wiedziała jednak, że było to wrażenie złudne. Prędzej czy później konflikty dotrą i tam, mniej lub bardziej krwawe, szalone. Lecz niektórzy i tego nie zauważą, pochłonięci wyglądaniem dna przybrudzonego kieliszka. Czy będzie wtedy bezpieczna? Czy Keat zdoła przygotować ją na najgorsze, ostrzec przed tym, co może się zdarzyć? Nie pytała, nie musiała. Mogła być pewna, że umiał chronić tych, na których mu zależało. Właściwym pytaniem było, czy kobieta, która przed nią stała pozwoli otoczyć się troskliwą opieką, czy za wszelką cenę postawi na swoim. Każdy z nich o coś walczył w swojej własnej, indywidualnej walce. Mniej lub bardziej beznadziejnej, spisana na porażkę. Nie śmiała osądzać jej wyborów, ani decyzji, po tych, które podjęła sama. Czyniły to samo, różniły je jedynie przyczyny. To był ich dom. Świat, do którego należały, i z którym nierozerwalnie były związane. I były gotowe go bronić kosztem samych siebie. Tak samo butnie, tak samo zuchwale. Uśmiechnęła się na jej słowa pobłażliwie. W tej drobnej istocie drzemał prawdziwy duch walki gotowy do stoczenia bojów, o których złym ludziom nawet się nie śniło.
— A jak spróbują— pociągnęła dalej temat, przyglądając jej się z większym zaciekawieniem.— To co zrobisz?— Nie kpiła. Nawet nie próbowała. Raczej chciała się dowiedzieć, czy miała jakiś plan ponad to stawianie się w razie potrzeby, samoobronę. Nie miała wątpliwości, że potrafiła się obronić przed natrętami, w końcu była portową księżniczka, a w Parszywym nikt nie mógł jej podskoczyć. CI, którzy musieli z nią dobrze żyć nie mieli szans w starciu, ale co z tymi bestiami, które wymordowały większą część Londynu?
Zamyśliła się na chwilę.
— Jeśli będziesz potrzebowała kryjówki, może będę mogła ci jakoś pomóc — zaproponowała po chwili, nie sądząc jednak, by skorzystała z tej propozycji. — Strach ma różne oblicza. Nie każde z nich jesteśmy w stanie zrozumieć i zaakceptować. Czasem jest ostatnim głosem rozsądku, jaki mamy.— Westchnęła cicho, spuszczając jednocześnie wzrok na jedną chwilę. Strach zmieniał, to prawda. Strach podsuwał myśli, o które człowiek by się wcześniej nie posądzał. Ale towarzyszył każdemu, w mniejszym lub większym stopniu. Ona sama się bała. Każdego dnia bała się coraz bardziej, a lista powodów powiększała się w zawrotnym tempie. To był tez jakiś powód do wstydu, ale nie wypadłaby się go nigdy. Bo to on z czasem czynił ją silniejszą. To naprzeciw jemu wychodziła każdego dnia i jemu spoglądała w oczy, mierząc się ze słabościami. — Strach trzeba nauczyć się kontrolować. Czasem tylko wtedy można jakoś przetrwać. Dla niektórych to zbyt wiele i nie oznacza to, że są gorszymi ludźmi. — Nie wszyscy. Nie każdy kto się bał, był przecież tchórzem.
Szkło skrzypiało po jej krokami, kiedy znalazła się w pomieszczeniu. Zatrzymała się w pół kroku, kiedy weszła za nią do środka. Obejrzała się, by znów skrzyżować z nią spojrzenie czekoladowych tęczówek, ale dziewczyna dobrze znała się na swojej roli, a grę aktorską z pewnością miała we krwi. Trudno będzie ją podejść, trudno pojąć bez zadawania odpowiednich pytań. Enigmatyczna odpowiedź niewiele rozjaśniała, więc postanowiła strzelać w ciemno:
— Nowa tożsamość pozwoliła ci z sukcesem zostawić za sobą to, z czym nie czujesz się związana?— Dziwki też przyjmowały obce imiona, czasem pozwalały nazywać się dowolnie, wchodząc w nowe buty i grubą kreską oddzielając rzeczywistość od fikcji. Pracę od życia prywatnego. Teraźniejszość od przeszłości. Czy tak samo było z nią? – Ukrywasz się przed czymś?— próbowała dalej, szukając powodu dla tej zmiany. Burroughs nazywał ją Annie, więc to imię musiało mieć dla niego większą wartość. Może jedyną prawdziwą. Czy Philippa była tylko sztucznym tworem?
Jej słowami była zaskoczona. Mile? Może jakieś dziwne uczucie ulgi spłynęło na nią na chwilę, wraz ze świadomością, że nie było tak źle, że wciąż tliła się nadzieja na lepsze jutro. Zastygła na moment w bezruchu, zawieszona we własnych myślach przez chwilę, pozwalając tym samym drugiej stronie na wnikliwszą analizę. W końcu jednak drgnęła i skręciła z głównego pomieszczenia w korytarz, opuszkami palców dotykając pokrytym tapetą ścian.
— Dawno — powtórzyła po niej. — Pięć lat temu — dodała, choć ciszej, jakby do siebie, powracając myślami znów do tamtego czasu. Zacisnęła usta, żwawiej ruszyła przed siebie, docierając na zaplecze, gdzie zaczęła myszkować po kredensie. — Popełniłam błąd. I... — właściwie co? Co miała, co mogła jej powiedzieć, skoro on tego nie uczynił? — I to mu się nie spodobało — łagodnie i jednocześnie nietrafnie rzecz ujmując. Łatwiej było zmienić temat. — Wtedy w barze... — Zaczęła, wyciągając w końcu dwie szklanki. Nigdzie nie mogła jednak znaleźć herbaty, szukała więc dalej, licząc na to, że może jakiś alkohol ocalał. — Zachowałam się jak idiotka. Poniosło mnie. Byłam zła, że mnie tak skrupulatnie ignorował. Ale należało mi się — podsumowała, wzrokiem błądząc po pustych szafkach. Łatwiej było mówić do kawałka drewna niż drugiego człowieka. Niż patrzeć mu prosto w twarz, tym bardziej kiedy oceniał tak szybko i tak łatwo. Może i trafnie? — Znam ludzi, którzy prowadzili tu sklep. Sprzedawali mydła i pomady. To byli dobrzy ludzie. Zawsze pomocni i uczynni. A teraz nie wiem nawet, czy wciąż żyją.— Ręka zastygła jej na otwartej szafce, kiedy spojrzała w pęknięte okno.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Być może pisana jest im wrogość, zlepiona z kilku wyraźnych fragmentów wątpliwość, bo przecież mimo zachęcającego początku ostatnie ich spotkanie mogło wydawać się dość niefortunne. Dłużniczka, zbyt tajemnicza, zadająca pytania, a potem ten obraz Keata zanurzonego desperacko w kieliszku. Dziś dowiadywała się z każdej miejskiej ściany o długiej liście dość niekonkretnych przewinień. Jednak łatwo było rzucać hasłami, dopisywać kolejne zera do nagrody i wskazywać, za którymi oczami należało wodzić oskarżycielskim palcem. Choć w dokach zabrakło głośnego podniecenia złapanymi i możliwymi do złapania, Phils wiedziała, że każdy z nich połasiłby się na dobrą sumkę i długie miesiące balowania. Hannah mogła nie znać paru faktów, Moss też była komuś winna. Sierota z ulicy nie kupuje mieszkania ot tak, pieniądze nie spadają z nieba. Obskurna nora nie jest żadnym cudem i wciąż nie należy całkowicie do niej. Szkoda. Panna Wright musiała wiedzieć, że rozmawia z kimś, kto mógł, ale niekoniecznie musiał sprowadzić na nią kłopoty. Philippa nie kryła się z dość ograniczonym zaufaniem i wścibskim pociąganiem jej za język. Zwykle do konkretów dochodziła powoli, ale wcale nie dlatego, że nie umiała zapytać wprost. Czasami tylko nużące podchody pomagały dokopać się do kopalni błyszczących informacji. Teraz pytała otwarcie, ale nie padały żadne odpowiednio satysfakcjonujące odpowiedzi. Trudno, miały czas, niemożliwa rozmowa przeciągała się, ale czuła się z tym całkiem dobrze. Może ta zagadka wymagała długich godzin i odpowiednich środków.
Kiwnęła głową przekonana o namiastce prawdy chowającej się w tym stwierdzeniu. Zatrzymywał się czas. Dokerzy zadeptywali ogień ciężkimi buciorami, a jednocześnie w ustach ściskali beztrosko fajkę. Niepozorną, rozkosznie zadymioną. Ukrywała lęki, których ci mniej bystrzy nie umieli się skutecznie wyprzeć. Philippa czuła, jak drżą siwiejące łebki, kiedy barmańska dłoń głaskała zbyt poplątane myśli. Wybuch nie nastąpił, ale był blisko. Obiecali sobie bronić domu, wszyscy. Pani Boyle, Rain, Keat, Fred i Billy, a potem każdy spragniony żeglarz i każda dziwka zaniepokojona wysuszoną skórą i pustoszejącą sakiewką. Powiadają, że na pewne usługi nigdy nie skończy się zapotrzebowanie. Jeszcze. Brutalna fala dopiero miała uderzyć, ale marynarze już szykowali się do największego sztormu od stulecia. Oby nigdy nie nadszedł. W lekceważonym obliczu Moss faktycznie rozgrzewał się bojowy duch. Nie ustawała, szczególnie teraz. Jeszcze częściej wypinała pierś, wystawiając się na bolesną próbę. Każda kolejna przybliżała ją do celu. Na wojnie nie walczyło się szklanką i miotłą, choć… przecież wojna nie miała żadnych zasad prócz tej jednej: ktoś miał przegrać i ktoś musiał wygrać.
- A jak spróbują, to będziemy bronić tego, co nasze – oświadczyła zupełnie lekko, jakby nie mówiła o możliwej rzezi. Choć chłopcy z tawerny z pasją kłócili się o byle co, gdy zachodziła potrzeba, stanowili jedność. Trudno było to wytłumaczyć, ale gdzieś ponad absurdalnymi burdami wciąż byli rodziną, wciąż mówili jednym głosem. Po wszystkim znów będą darli mordy jak gdyby nigdy nic. Świat zatrzyma się tylko na parę chwil i oby tylko było do czego wracać, choć Philippa nie miała wątpliwości. Znaczenie tej dzielnicy rosło. Mówił o tym Burroughs, mówił Rineheart. W końcu coś się wydarzy. Uderzą w sam port czy może we wszystkowiedzącą tawernę? – Umiemy poruszać się po własnym terenie, znamy miejsca, do których nigdy nie dotrą. Wygonimy ich – objaśniła jedynie. Nie istniał plan doskonały, chyba nie istniał jakikolwiek, ale coś wymyślą. – Albo zginiemy. – dodała po chwili, choć z tym scenariuszem nie chciała się godzić. Bo przecież po ich stronie stanąć mogli tutejsi, a to znacząco godziło w szkic tego planu. Zbyt wielu było przekupnych, wplątanych w mroczny handel i mroczne znajomości.
- To istnieją jakieś bezpieczne kryjówki? – Uniosła brew wyraźnie zaskoczona jej przyjaznym gestem. A może to tylko czysta grzeczność? Ukrywać się z poszukiwaną. To nie uczyniłoby Philippy zbrodniarzem? – Zapamiętam – odpowiedziała krótko. Być może nastanie moment, w którym nie będzie mogła skontaktować się z bliskimi. Warto było tworzyć sojusze tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Ten wydawał jej się wyjątkową abstrakcją, ale czemu nie? Hannah wysyłała co chwila przyjazny sygnał, niespodziewany, ale trudno było mówić jeszcze o zaufaniu. I wcale nie chodziło o jej uliczny status. – Obawiam się, że to nie rozsądek nas uratuje. – Nie była szalona, ani rozsądna. Działanie składało się z kilku składników. Jednych czasem dodawało się więcej, innych mniej. Ostatecznie jednak pierwszy krok należał do zwycięskiej emocji. Instynktu. – Nie są gorsi, ale potrzebują opieki, której w pewnej chwili może zabraknąć. Co wtedy? Potrafisz kontrolować strach? – podpytała. Dziwne to były rozmowy, filozofowanie o czymś, co jeszcze nie nastąpiło, trochę też o czymś, o czym Philippa nie miała bladego pojęcia. Dziarsko upierała się przy swojej myśli i wyliczonej dobrze postawie, choć tak naprawdę nie zderzyła się jeszcze z ogniem. To naiwność czy głupia śmiałość? Trudno jej było zaakceptować myśl, że któregoś dnia to ona mogłaby poprosić o pomoc. Za wszelką cenę starała się być samodzielna. Jedni to rozumieli, a drudzy widzieli w niej dalej kruche stworzenie, możliwe do zadeptania w pierwszym ruchu.
Widoki prawie jak po zadymie w Parszywym. Ktoś się bardzo spieszył, ktoś nie zdążył zabrać ze sobą wszystkiego, a przecież pamiętała, jak jeszcze kilka miesięcy temu na Pokątnej życie przepychało się z życiem, byleby tylko znaleźć dla swojego handlu kawałek przestrzeni. Teraz zabite dechami izby przełykały żałośnie łzy, a wewnątrz kurz rozkładał pierzynę. Jak długo miało to potrwać? – Od Annie wolę Philippę. Nowa rodzina, nowe imię. Nie podobała mi się Ania, więc zostałam Filipą. Nie ma w tym większej historii – czyżby? – Obie są mną. Może też powinnaś rozważyć zmianę tożsamości? Jeśli któraś z nas ma się przed kim ukrywać, to ty, Hannah – stwierdziła odrobinę kąśliwie. Nie podobały jej się te próby rozgrzebywania jej życiorysu. Wolała zejść z tego tematu, nie były przyjaciółkami. Bardzo wąskie grono znało pełną historię Philippy. Dziś Wright nie zasługiwała na wylewne wyznania.
W nieznośnie przedłużającej się ciszy sięgnęła po jakieś pudełko i zajrzała do środka, znajdując tam bezużyteczne drobiazgi. Potrafiła sobie wyobrazić, że takie miejsca są jaskinią skarbów dla okolicznych złodziejaszków. Nie trzeba było znać wymyślnych sztuczek, by wyłamać parę zamków. Gdy zaczęła się opowieść, podążyła po jej cieniu, by wyśledzić choć skrawek tamowanych w półmrokach spojrzeń.
To mu się nie spodobało. – Pierwsza miłość, zadrapane nadzieje – padł wyrok, który nawet jej nie zdziwił. Zacmokała odrobinę ckliwie, nieprzyjemnie. – Więc złamałaś mu serce. Tak, to błąd – odparła sucho, sięgając dłońmi do kolejnej półeczki, aż wreszcie znudziło jej się to grzebanie. Posunęła po podłodze krzesło, podstawiając jej wygodne miejsce. To będzie długa rozmowa. – Siadaj. A potem powiedz, dlaczego go zostawiłaś, a ja zastanowię się, czy cię lubię. Czegoś mu brak? A może któryś był bardziej obiecującym kandydatem? Keat ma swoje za uszami, ale jest dobry, troskliwy, poświęca się. I, sądząc po tym, co widziałam, przeżył to. Przeżywa chyba wciąż, w barze się bronił. – Nie warto udawać, że jest inaczej, skoro obydwie to już wiedziały. Wytargała krzesło i dla siebie. Usiadła naprzeciw niej, a nogi wyciągnęła do góry, by oprzeć pięty bucików o wystający kawałek szafki. Kiedy jednak to zrobiła, jedna z szuflad wysunęła się, a w środku zatrzeszczało szkiełko. Barmańskie ucho wyłapało dość charakterystyczny odgłos. – Oho! – zawołała, wyginając ciało w stronę kryjówki. Wciągnęła flaszeczki. – Ale nie widzę ginu. Wino czy ognista? – zapytała, czytając wypłowiałe etykietki. Nie było szklanek, ale portowe dziewczyny potrafią pić z gwinta. Dziewczyny portowych chłopaków też powinny. Popatrzyła na nią z uniesionymi brwiami. – Dobrzy ludzie zostawili nam dobre flaszki. Miejmy nadzieję, że żyją i nie będą się gniewać. Z mydłami niewiele zrobimy, ale to… - to może rozsupłać zablokowane języki. Wyśmienicie. Szkoda tylko, że te krzesła nie należały do zbyt wygodnych.
Kiwnęła głową przekonana o namiastce prawdy chowającej się w tym stwierdzeniu. Zatrzymywał się czas. Dokerzy zadeptywali ogień ciężkimi buciorami, a jednocześnie w ustach ściskali beztrosko fajkę. Niepozorną, rozkosznie zadymioną. Ukrywała lęki, których ci mniej bystrzy nie umieli się skutecznie wyprzeć. Philippa czuła, jak drżą siwiejące łebki, kiedy barmańska dłoń głaskała zbyt poplątane myśli. Wybuch nie nastąpił, ale był blisko. Obiecali sobie bronić domu, wszyscy. Pani Boyle, Rain, Keat, Fred i Billy, a potem każdy spragniony żeglarz i każda dziwka zaniepokojona wysuszoną skórą i pustoszejącą sakiewką. Powiadają, że na pewne usługi nigdy nie skończy się zapotrzebowanie. Jeszcze. Brutalna fala dopiero miała uderzyć, ale marynarze już szykowali się do największego sztormu od stulecia. Oby nigdy nie nadszedł. W lekceważonym obliczu Moss faktycznie rozgrzewał się bojowy duch. Nie ustawała, szczególnie teraz. Jeszcze częściej wypinała pierś, wystawiając się na bolesną próbę. Każda kolejna przybliżała ją do celu. Na wojnie nie walczyło się szklanką i miotłą, choć… przecież wojna nie miała żadnych zasad prócz tej jednej: ktoś miał przegrać i ktoś musiał wygrać.
- A jak spróbują, to będziemy bronić tego, co nasze – oświadczyła zupełnie lekko, jakby nie mówiła o możliwej rzezi. Choć chłopcy z tawerny z pasją kłócili się o byle co, gdy zachodziła potrzeba, stanowili jedność. Trudno było to wytłumaczyć, ale gdzieś ponad absurdalnymi burdami wciąż byli rodziną, wciąż mówili jednym głosem. Po wszystkim znów będą darli mordy jak gdyby nigdy nic. Świat zatrzyma się tylko na parę chwil i oby tylko było do czego wracać, choć Philippa nie miała wątpliwości. Znaczenie tej dzielnicy rosło. Mówił o tym Burroughs, mówił Rineheart. W końcu coś się wydarzy. Uderzą w sam port czy może we wszystkowiedzącą tawernę? – Umiemy poruszać się po własnym terenie, znamy miejsca, do których nigdy nie dotrą. Wygonimy ich – objaśniła jedynie. Nie istniał plan doskonały, chyba nie istniał jakikolwiek, ale coś wymyślą. – Albo zginiemy. – dodała po chwili, choć z tym scenariuszem nie chciała się godzić. Bo przecież po ich stronie stanąć mogli tutejsi, a to znacząco godziło w szkic tego planu. Zbyt wielu było przekupnych, wplątanych w mroczny handel i mroczne znajomości.
- To istnieją jakieś bezpieczne kryjówki? – Uniosła brew wyraźnie zaskoczona jej przyjaznym gestem. A może to tylko czysta grzeczność? Ukrywać się z poszukiwaną. To nie uczyniłoby Philippy zbrodniarzem? – Zapamiętam – odpowiedziała krótko. Być może nastanie moment, w którym nie będzie mogła skontaktować się z bliskimi. Warto było tworzyć sojusze tam, gdzie nikt się tego nie spodziewał. Ten wydawał jej się wyjątkową abstrakcją, ale czemu nie? Hannah wysyłała co chwila przyjazny sygnał, niespodziewany, ale trudno było mówić jeszcze o zaufaniu. I wcale nie chodziło o jej uliczny status. – Obawiam się, że to nie rozsądek nas uratuje. – Nie była szalona, ani rozsądna. Działanie składało się z kilku składników. Jednych czasem dodawało się więcej, innych mniej. Ostatecznie jednak pierwszy krok należał do zwycięskiej emocji. Instynktu. – Nie są gorsi, ale potrzebują opieki, której w pewnej chwili może zabraknąć. Co wtedy? Potrafisz kontrolować strach? – podpytała. Dziwne to były rozmowy, filozofowanie o czymś, co jeszcze nie nastąpiło, trochę też o czymś, o czym Philippa nie miała bladego pojęcia. Dziarsko upierała się przy swojej myśli i wyliczonej dobrze postawie, choć tak naprawdę nie zderzyła się jeszcze z ogniem. To naiwność czy głupia śmiałość? Trudno jej było zaakceptować myśl, że któregoś dnia to ona mogłaby poprosić o pomoc. Za wszelką cenę starała się być samodzielna. Jedni to rozumieli, a drudzy widzieli w niej dalej kruche stworzenie, możliwe do zadeptania w pierwszym ruchu.
Widoki prawie jak po zadymie w Parszywym. Ktoś się bardzo spieszył, ktoś nie zdążył zabrać ze sobą wszystkiego, a przecież pamiętała, jak jeszcze kilka miesięcy temu na Pokątnej życie przepychało się z życiem, byleby tylko znaleźć dla swojego handlu kawałek przestrzeni. Teraz zabite dechami izby przełykały żałośnie łzy, a wewnątrz kurz rozkładał pierzynę. Jak długo miało to potrwać? – Od Annie wolę Philippę. Nowa rodzina, nowe imię. Nie podobała mi się Ania, więc zostałam Filipą. Nie ma w tym większej historii – czyżby? – Obie są mną. Może też powinnaś rozważyć zmianę tożsamości? Jeśli któraś z nas ma się przed kim ukrywać, to ty, Hannah – stwierdziła odrobinę kąśliwie. Nie podobały jej się te próby rozgrzebywania jej życiorysu. Wolała zejść z tego tematu, nie były przyjaciółkami. Bardzo wąskie grono znało pełną historię Philippy. Dziś Wright nie zasługiwała na wylewne wyznania.
W nieznośnie przedłużającej się ciszy sięgnęła po jakieś pudełko i zajrzała do środka, znajdując tam bezużyteczne drobiazgi. Potrafiła sobie wyobrazić, że takie miejsca są jaskinią skarbów dla okolicznych złodziejaszków. Nie trzeba było znać wymyślnych sztuczek, by wyłamać parę zamków. Gdy zaczęła się opowieść, podążyła po jej cieniu, by wyśledzić choć skrawek tamowanych w półmrokach spojrzeń.
To mu się nie spodobało. – Pierwsza miłość, zadrapane nadzieje – padł wyrok, który nawet jej nie zdziwił. Zacmokała odrobinę ckliwie, nieprzyjemnie. – Więc złamałaś mu serce. Tak, to błąd – odparła sucho, sięgając dłońmi do kolejnej półeczki, aż wreszcie znudziło jej się to grzebanie. Posunęła po podłodze krzesło, podstawiając jej wygodne miejsce. To będzie długa rozmowa. – Siadaj. A potem powiedz, dlaczego go zostawiłaś, a ja zastanowię się, czy cię lubię. Czegoś mu brak? A może któryś był bardziej obiecującym kandydatem? Keat ma swoje za uszami, ale jest dobry, troskliwy, poświęca się. I, sądząc po tym, co widziałam, przeżył to. Przeżywa chyba wciąż, w barze się bronił. – Nie warto udawać, że jest inaczej, skoro obydwie to już wiedziały. Wytargała krzesło i dla siebie. Usiadła naprzeciw niej, a nogi wyciągnęła do góry, by oprzeć pięty bucików o wystający kawałek szafki. Kiedy jednak to zrobiła, jedna z szuflad wysunęła się, a w środku zatrzeszczało szkiełko. Barmańskie ucho wyłapało dość charakterystyczny odgłos. – Oho! – zawołała, wyginając ciało w stronę kryjówki. Wciągnęła flaszeczki. – Ale nie widzę ginu. Wino czy ognista? – zapytała, czytając wypłowiałe etykietki. Nie było szklanek, ale portowe dziewczyny potrafią pić z gwinta. Dziewczyny portowych chłopaków też powinny. Popatrzyła na nią z uniesionymi brwiami. – Dobrzy ludzie zostawili nam dobre flaszki. Miejmy nadzieję, że żyją i nie będą się gniewać. Z mydłami niewiele zrobimy, ale to… - to może rozsupłać zablokowane języki. Wyśmienicie. Szkoda tylko, że te krzesła nie należały do zbyt wygodnych.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przyglądała jej się przez chwilę w milczeniu, starając się z jej postawy wyczytać jak najwięcej, ale dziewczyna znała sztuczki, musiała być ostrożna, jeśli nie chciała okazać się bardziej naiwna.
— I domyślam się, że będziecie walczyć przeciwko wszystkim, którzy się napatoczą, nie stając po żadnej stronie konfliktu — spytała, a może już stwierdziła, wyciągając własne wnioski. Port w tej walce jako trzecia siła, broniąca swojego terenu początkowo mogła wydawać się zabawna, lecz dopiero po chwili objął ją tragizm takiego prawdopodobieństwa. Nie potrzebowali rozlewu niewinnej krwi, kolejnych osób walczących o to samo. Czy byli to sklepikarze z Pokątnej, czy matki z dziećmi, czy pijusy z okrętu, który ledwie dobił do portu. Jakby nie patrzeć, oni wszyscy walczyli o jakiś dom. Mniej lub bardziej radykalnymi sposobami, z całkiem odmiennym poczuciem sprawiedliwości i rozumieniem krajowego porządku. Ogarnął ją smutek — gdzie tkwiła granica pomiędzy altruizmem, a egoizmem? W którym miejscu należało szukać złotego środka, pomiędzy walką o tych, których się kochało, a walką o dobro wszystkich, którzy mieli takie samo prawo do życia, własnego zdania i wolności? Może niepotrzebnie się nad tym zastanawiała, to nie była ich walka, nawet jeśli mieli stać się przypadkowymi ofiarami narastającej wojny. Czy powinni szukać w nich sojuszników? Wiedziała, kto mógł znać odpowiedź na to pytanie, kto mógł rozjaśnić jej wszystkie wątpliwości. Może kiedyś, może spyta o to przy najbliższej okazji. Dziś ją miała przed sobą, wścibską i czujną. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej. Za informacje, które próbowała z niej wyciągnąć nie dostanie pokaźnej sumki. Co najwyżej, odpłaci się jak kobieta kobiecie. No, jak będzie, Annie, w którą stronę zawieje wiatr?
— Wiesz, że są bezwzględni, prawda?— spytała, choć może niepotrzebnie. Nie był to też wyraz troski, ale nie próbowała oszacować jej możliwości. Powinna uważać, być ostrożna. — Wiesz, że nie zawahają się przed niczym? Że to, co funkcjonariusze ministerstwa nazywają przesłuchaniem u nich jest istną torturą? Że odbierają człowiekowi wpierw to, co jest dla niego najcenniejsze, czerpiąc z tego... po prostu satysfakcję? Że wiedzą, gdzie trafić, jak wilki wytropią ranną owcę, by zamęczyć ją i pożreć w całości? — Czy miała świadomość, że ludzie Voldemorta byli najgorszymi z możliwych i należało unikać ich szerokim łukiem?Mogła ich znać. Mogli bywać w Parszywym. Pić serwowane przez nią drinki, flirtować z nią, udawać czarujących, poważnych, nieszkodliwych, a w rzeczywistości byli potworami, którzy nie znali pojęcia sumienia. Chciała powiedzieć, że takie jak one były dla nich przystawką. Ale nie zamierzała jej prawić morałów — jeśli wiedziała, jeśli znała ryzyko, w porządku. Nic jej do tego. Ale może istniał cień szansy, że jednak łudziła się co do nich wszystkich. — Uważaj na siebie — tak po prostu rzuciła ze zwykłej życzliwości. — Istnieją. Dla tych, którzy się boją. I dla tych, którzy się nie boją, ale tego potrzebują.— Pomimo ślicznej buzi, drobnej postury w jej oczach błyszczała pewność siebie. Nie bała się. I była gotowa powziąć każde ryzyko, byle tylko bronic swego. Nie ciągnęła jednak tematu. Gdyby czegoś potrzebowała, mogła jej pomóc. Tak po prostu, nie chcąc niczego w zamian.
W szafkach nie znalazła niczego, co mogłoby je zainteresować, wróciła więc do głównej przestrzeni, biorąc z kontuaru mydło, które skądś wypadło. Miało zapach bzu, kolor bladego fioletu.
— Nie. Nie potrafię — odpowiedziała po chwili zamyślenia, zerkając na nią. — A ty?— Ona też się bała, nawet jeśli nie dała tego po sobie poznać. O swój dom, o bliskich, którzy każdego dnia toczyli swoje własne walki. Propozycję zmiany imienia przyjęła z uśmiechem. Dlaczego, by nie? Obróciła kostkę w dłoni, odkładając ją w końcu na jedną z półek, dostawiając do innej, by leżały w odpowiednim porządku, równo, nienagannie. Ale nikt tu nie wróci zbyt prędko, nie zwróci na to uwagi. Wokół był tylko kurz i bałagan, mnóstwo szkła. — Dla ciebie nie muszę być sobą. Mogę być... Maisie. — Wzruszyła ramionami, zerkając w końcu na krzesło, które przysunęła. — Czy to sprawi, że po tym wszystkim, co ci powiem zaczniemy od nowa? — Uniosła brew, podchodząc, aż w końcu zajęła miejsce naprzeciw niej. Oparła buty o jej krzesło, odchyliła się na własnym nieco do tyłu. — Że wszystko, co ci powiem zostanie gdzieś z tyłu, nieważne, jakby nigdy się nie wydarzyło? Nowe imię, nowa ja? — Taka jak sobie wymyślisz, jak narysujesz od zera. Czy to w ogóle było możliwe? Ile trzeba było zostawić za sobą, poświęcić, by stać się kimś innym?
— Ognista — odpowiedziała bez zawahania, na wino nie miała ochoty. Patrzyła na nią, przeciągając moment odpowiedzenia jej na pewnie najbardziej interesującą ją kwestię. Brała ją więc na spytki. Nie powiedział jej nic, a ją zżerała ciekawość. Nie mogła mu się dziwić, trudno było przełknąć gorycz. Znała ją dobrze. Może więc Annie, zwana Philippą dobrze trafiła? Była przecież zdolna unieść ciężar tej odpowiedzialności.
— Nie polubisz mnie. Nawet nie powinnaś. Jakiś siostrzano-braterski kodeks, czy coś, tego wymaga — skwitowała, wzruszając ramionami. — Brak? — Jemu? Czego mogło mu brakować? — Tylko przy nim człowiek jest w stanie mieć zakwasy na twarzy po całym dniu szczerzenia się jak głupi. — ...dobry, troskliwy, poświęca się — ciepły, zaradny — dodała do wymienionej przez niej listy. Był obecny w najczarniejszych godzinach, przypominając o tym, że poza ciemnymi zakamarkami dziadkowej ruiny za drzwiami świeciło słońce, kwitło życie. Zamilkła na moment, błądząc po twarzy barmanki. No już, raz dwa, to przecież łatwe.— Uznałam, że na realizację zmyślnych, typowo babskich planów dwudziestoparoletniej panny był za młody. — Za młody, by mogła pozwolić sobie samej na coś więcej, na wiarę w to, że czymkolwiek to było, miało jakąś przyszłość. Jej słowa brzmiały gorzko, ale taka właśnie była prawda. Gorzka. Nieprzyjemna. Odwróciła głowę w bok, w stronę wybitego okna, opuszkiem środkowego palca dręcząc zewnętrzny kącik oka. Może nie był za młody. Może to on nabyła za głupia. — A potem pojawił się ktoś inny. Zakochałam się. Beznadziejnie, bez wzajemności. Łatwo go było wtedy odciąć, nie dopuścić do uczucia pustki. — Do tęsknoty za kimś, komu zależało. Choć był jak światło w ciemnym tunelu, w którym utknęła. I odcięła go, kiedy tylko ją z niego wypchnął. — Oto cała historia — rozłożyła ręce na boki, a potem splotła je na piersi, znów spoglądając na dziewczynę. Chciała wiedzieć - była zadowolona z tego, co usłyszała?— I co? Myślisz, że mnie polubisz? — spytała cierpko, drwiąco. — Ja siebie nie lubię za to. Ale nie mogę cofnąć czasu.
— I domyślam się, że będziecie walczyć przeciwko wszystkim, którzy się napatoczą, nie stając po żadnej stronie konfliktu — spytała, a może już stwierdziła, wyciągając własne wnioski. Port w tej walce jako trzecia siła, broniąca swojego terenu początkowo mogła wydawać się zabawna, lecz dopiero po chwili objął ją tragizm takiego prawdopodobieństwa. Nie potrzebowali rozlewu niewinnej krwi, kolejnych osób walczących o to samo. Czy byli to sklepikarze z Pokątnej, czy matki z dziećmi, czy pijusy z okrętu, który ledwie dobił do portu. Jakby nie patrzeć, oni wszyscy walczyli o jakiś dom. Mniej lub bardziej radykalnymi sposobami, z całkiem odmiennym poczuciem sprawiedliwości i rozumieniem krajowego porządku. Ogarnął ją smutek — gdzie tkwiła granica pomiędzy altruizmem, a egoizmem? W którym miejscu należało szukać złotego środka, pomiędzy walką o tych, których się kochało, a walką o dobro wszystkich, którzy mieli takie samo prawo do życia, własnego zdania i wolności? Może niepotrzebnie się nad tym zastanawiała, to nie była ich walka, nawet jeśli mieli stać się przypadkowymi ofiarami narastającej wojny. Czy powinni szukać w nich sojuszników? Wiedziała, kto mógł znać odpowiedź na to pytanie, kto mógł rozjaśnić jej wszystkie wątpliwości. Może kiedyś, może spyta o to przy najbliższej okazji. Dziś ją miała przed sobą, wścibską i czujną. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej. Za informacje, które próbowała z niej wyciągnąć nie dostanie pokaźnej sumki. Co najwyżej, odpłaci się jak kobieta kobiecie. No, jak będzie, Annie, w którą stronę zawieje wiatr?
— Wiesz, że są bezwzględni, prawda?— spytała, choć może niepotrzebnie. Nie był to też wyraz troski, ale nie próbowała oszacować jej możliwości. Powinna uważać, być ostrożna. — Wiesz, że nie zawahają się przed niczym? Że to, co funkcjonariusze ministerstwa nazywają przesłuchaniem u nich jest istną torturą? Że odbierają człowiekowi wpierw to, co jest dla niego najcenniejsze, czerpiąc z tego... po prostu satysfakcję? Że wiedzą, gdzie trafić, jak wilki wytropią ranną owcę, by zamęczyć ją i pożreć w całości? — Czy miała świadomość, że ludzie Voldemorta byli najgorszymi z możliwych i należało unikać ich szerokim łukiem?Mogła ich znać. Mogli bywać w Parszywym. Pić serwowane przez nią drinki, flirtować z nią, udawać czarujących, poważnych, nieszkodliwych, a w rzeczywistości byli potworami, którzy nie znali pojęcia sumienia. Chciała powiedzieć, że takie jak one były dla nich przystawką. Ale nie zamierzała jej prawić morałów — jeśli wiedziała, jeśli znała ryzyko, w porządku. Nic jej do tego. Ale może istniał cień szansy, że jednak łudziła się co do nich wszystkich. — Uważaj na siebie — tak po prostu rzuciła ze zwykłej życzliwości. — Istnieją. Dla tych, którzy się boją. I dla tych, którzy się nie boją, ale tego potrzebują.— Pomimo ślicznej buzi, drobnej postury w jej oczach błyszczała pewność siebie. Nie bała się. I była gotowa powziąć każde ryzyko, byle tylko bronic swego. Nie ciągnęła jednak tematu. Gdyby czegoś potrzebowała, mogła jej pomóc. Tak po prostu, nie chcąc niczego w zamian.
W szafkach nie znalazła niczego, co mogłoby je zainteresować, wróciła więc do głównej przestrzeni, biorąc z kontuaru mydło, które skądś wypadło. Miało zapach bzu, kolor bladego fioletu.
— Nie. Nie potrafię — odpowiedziała po chwili zamyślenia, zerkając na nią. — A ty?— Ona też się bała, nawet jeśli nie dała tego po sobie poznać. O swój dom, o bliskich, którzy każdego dnia toczyli swoje własne walki. Propozycję zmiany imienia przyjęła z uśmiechem. Dlaczego, by nie? Obróciła kostkę w dłoni, odkładając ją w końcu na jedną z półek, dostawiając do innej, by leżały w odpowiednim porządku, równo, nienagannie. Ale nikt tu nie wróci zbyt prędko, nie zwróci na to uwagi. Wokół był tylko kurz i bałagan, mnóstwo szkła. — Dla ciebie nie muszę być sobą. Mogę być... Maisie. — Wzruszyła ramionami, zerkając w końcu na krzesło, które przysunęła. — Czy to sprawi, że po tym wszystkim, co ci powiem zaczniemy od nowa? — Uniosła brew, podchodząc, aż w końcu zajęła miejsce naprzeciw niej. Oparła buty o jej krzesło, odchyliła się na własnym nieco do tyłu. — Że wszystko, co ci powiem zostanie gdzieś z tyłu, nieważne, jakby nigdy się nie wydarzyło? Nowe imię, nowa ja? — Taka jak sobie wymyślisz, jak narysujesz od zera. Czy to w ogóle było możliwe? Ile trzeba było zostawić za sobą, poświęcić, by stać się kimś innym?
— Ognista — odpowiedziała bez zawahania, na wino nie miała ochoty. Patrzyła na nią, przeciągając moment odpowiedzenia jej na pewnie najbardziej interesującą ją kwestię. Brała ją więc na spytki. Nie powiedział jej nic, a ją zżerała ciekawość. Nie mogła mu się dziwić, trudno było przełknąć gorycz. Znała ją dobrze. Może więc Annie, zwana Philippą dobrze trafiła? Była przecież zdolna unieść ciężar tej odpowiedzialności.
— Nie polubisz mnie. Nawet nie powinnaś. Jakiś siostrzano-braterski kodeks, czy coś, tego wymaga — skwitowała, wzruszając ramionami. — Brak? — Jemu? Czego mogło mu brakować? — Tylko przy nim człowiek jest w stanie mieć zakwasy na twarzy po całym dniu szczerzenia się jak głupi. — ...dobry, troskliwy, poświęca się — ciepły, zaradny — dodała do wymienionej przez niej listy. Był obecny w najczarniejszych godzinach, przypominając o tym, że poza ciemnymi zakamarkami dziadkowej ruiny za drzwiami świeciło słońce, kwitło życie. Zamilkła na moment, błądząc po twarzy barmanki. No już, raz dwa, to przecież łatwe.— Uznałam, że na realizację zmyślnych, typowo babskich planów dwudziestoparoletniej panny był za młody. — Za młody, by mogła pozwolić sobie samej na coś więcej, na wiarę w to, że czymkolwiek to było, miało jakąś przyszłość. Jej słowa brzmiały gorzko, ale taka właśnie była prawda. Gorzka. Nieprzyjemna. Odwróciła głowę w bok, w stronę wybitego okna, opuszkiem środkowego palca dręcząc zewnętrzny kącik oka. Może nie był za młody. Może to on nabyła za głupia. — A potem pojawił się ktoś inny. Zakochałam się. Beznadziejnie, bez wzajemności. Łatwo go było wtedy odciąć, nie dopuścić do uczucia pustki. — Do tęsknoty za kimś, komu zależało. Choć był jak światło w ciemnym tunelu, w którym utknęła. I odcięła go, kiedy tylko ją z niego wypchnął. — Oto cała historia — rozłożyła ręce na boki, a potem splotła je na piersi, znów spoglądając na dziewczynę. Chciała wiedzieć - była zadowolona z tego, co usłyszała?— I co? Myślisz, że mnie polubisz? — spytała cierpko, drwiąco. — Ja siebie nie lubię za to. Ale nie mogę cofnąć czasu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Bronimy swojej przestrzeni i wolności. W pierwszej kolejności. Czy wiesz, ilu ludzi ma gdzieś całą wojnę? Czy wiesz, ilu z nich nie rozumie, co się dzieje? Ilu chce tylko bezpieczeństwa dla swojej rodziny? Ilu nie chce, by ich dzieci stały się porzuconymi na ulicy sierotami? – wyrzucała z siebie kolejne pytania, snując opowieść o tym wejrzeniu w obecny konflikt, która mógł być jej daleka, skoro ustawiała się po konkretnej stronie. Tak naprawdę brodzili w morzu pełnym jednostek, małych komórek ściśniętych ze sobą więziami i poczuciem przynależności do określonego skrawka miasta. Philippa może niewiele wiedziała o tym, jak to było mieć rodzinę złożoną z matki, ojca i rodzeństwa, jak to jest dorastać w ciepłym domu, ale znała wiele historii wypłakiwanych nie nawet w samym Parszywym, ale w otaczających go kamienicach. Przerażeni ludzie nie potrafili pojąć politycznych, rasowych idei, przede wszystkim chcieli przetrwać, mieć coś włożyć do gara, mieć dach nad głową. Port był cwany i zjednoczony, ale jednak biedny, przez co stawał się możliwy do przekupienia. Dochodziło do tego, że wybierali tego, kto ofiarował im gwarancję, że dla niego za niewielki mieszek łamali swoje zasady, że dla niego mogli pracować i zdradzać braci. Błędne koło, w którym zaczynali się gubić wszyscy, poszukując najlepszych wyborów. Statek potrafił zatonąć przez jedną, niespecjalnie szeroką dziurę. Przez nią do środka przedostawało się ciężkie zło.
- Ale ty się im przeciwstawiasz, tej morderczej bezwzględności – zauważyła najpierw. – Muszą być potworami. Tu nikt nie spodziewa się łagodności. To jest wojna. Podobno. A teraz… cisza przed burzą? – Podeszła do drobnego pasa mdłego światła przebijającego się przez zabite deskami okno. Brązowe oczy wyjrzały na osamotnioną uliczkę. – Kimkolwiek są, o cokolwiek tutaj tak naprawdę chodzi… Nie wypłoszą mnie stąd, zostanę. Uważasz, że to głupie? Naiwne? – zapytała, przekręcając ciało w jej stronę. Oparła się o lichawe parapety, wyraźnie nabrała powietrza. Oczywiście, że nie chciała być pożartą owcą. Ale porzucenie domu, tchórzliwe schowanie się w podziemiu wydawało jej się abstrakcją, ostatnim ratunkiem. Chciała pomagać portowym braciom. Nie władała potężnymi siłami, nie zabijała pięścią, ale nie widziała też siebie w roli kompletnie bezużytecznej wojowniczki. Robotnicy, żeglarze, barmani. Wszyscy mieli jeden dom, choć odpływali i przypływali. – Powinnam uciec? Spakować się, zatrzasnąć drzwi i powrócić po tym wszystkim? Będzie do czego? Wszyscy mi to sugerujecie, jakby to było najłatwiejszą drogą, jedyną słuszną. Dla mnie nie jest – Uciec? Jak Keat? Przeszło jej przez myśl, bo przecież zniknął gdzieś zaangażowany w tajemnicze sprawy, a przecież pierwszy palił się do buntu przeciwko tym, którzy chcieli rozebrać port na kawałki i zagarnąć dla siebie. – Uważam. Jestem baramanką, Hanno. Tą, która ostrzega, bo słyszy za dużo. Choć mogę o tym nie wiedzieć, rozmawiam z jednymi i drugimi. I z tymi trzecimi, o których wojna lubi zapominać, również. A co robisz ty? – zapytała na koniec, bo przecież ostatnim razem sprytnie wymigała się od ciekawskich pytań o naścienne zarzuty.
Pewnie była tym pierwszym lub drugim typem. Bała się lub nie bała, ale potrzebowała. Rozmyślała o przedstawionym podziale, rozciągającą się myśl zaczęła konstruować pewne obrazy. Każda z emocji była ludzka, jedne pozostawały wygodne, inne mniej. Należało się pogodzić z lękami i widmem porażek, dla Philippy to było trudne. Wolałaby nauczyć się przemieniać własne słabości i strachy w nową moc, niech one staną się siłą. Przecież przerażenie zmuszało do działania. – Nie – powiedziała tylko krótko, nie grając żadnej boskiej istoty, która jakimś cudem żyła ponad tym. Może czasami chciałaby opanować część jej czarów, pożonglować czyimiś losami. Ale czy wtedy nie stałaby się jedną z tych, którym sprzeciwiały się twarze z plakatów? To wszystko stawało się jakimś przeklętym testem. Żadna z odpowiedzi nie była oczywista.
- Możesz być Maisie – odparła dość beztrosko, mentalnie dmuchając w przykurzony kawałek przestrzeni. Dobry wstęp do nowego rozdziału? – Możesz być kimkolwiek chcesz. Tylko ja, będąc Philippą, jestem sobą. To nie jest jakaś pusta, wyimaginowana kreacja. To jestem ja, tylko pod inną nazwą. Ci, którzy byli przy Annie i są dziś przy Philippie, rozumieją. To wystarczy – odparła, mogąc owych wybranych wyliczyć na palcach jednej dłoni. Co do jednego nie była pewna, ale wygodnie jej było właśnie tak to sobie układać. Hannah nie poznała Ani. Philippa nie chciała jej teraz o tym opowiadać zbyt wylewnie. A jednak… – Możemy zacząć od nowa, ale to nie sprawi, że zapomnimy. Zostanie z tyłu, ale się wydarzyło, może powracać, może wołać do siebie i gnieść uciążliwie w niespodziewanych momentach. O wiele łatwiej jest, kiedy nie masz niczego, będąc Anią. To przegroda, ale nie jest nieprzepuszczalna. Chyba że tego potrzebujesz i zechcesz… może ci się uda. Ty wybierasz, kim jesteś dzisiaj i co chcesz mi powiedzieć – oznajmiła, zdradzając część tajemnicy na temat tego, jak działa kwestia zmiany imienia. Przyjaciółka Keata mogła zdecydować, czy faktycznie dane im będzie dzisiaj zawiązać niepisany sojusz. A może powinny rzucić się na siebie i wygryźć z tajemnic? Chyba żadna z nich tak nie działała. Hannah brzmiała rozsądnie, była ostrożna i najwyraźniej coś jednak próbowała jej przekazać. Siedziały naprzeciwko siebie gotowe na prawdę, która mogła zabrzmieć… różnie.
Wcisnęła jej w dłoń flaszkę, wcześniej dokładnie grzebiąc w magicznej szufladce. Za parę dni to miejsce będzie porządnie przegrzebane przez lokalnych złodziejaszków. Dziś sprzyjało im, może rozpoznawało w osobie Hani swoją przyjaciółkę. Philippa raczej nie bywała w królestwach pachnących mydeł. A już szczególnie nie na Pokątnej. – Bracia bywają wyjątkowo nieokrzesani, irytujący i głupi. Czasami też nie mają racji. Chociaż jest bratem, pozostaje dalej facetem. Może twoja opowieść zdoła zagiąć nasz braterski kodeks. Masz szansę – oznajmiła, przykładając do ust butelkę. Parę łyków mogło ułatwić przełknięcie ciężkich skrawków przeszłości.
Keat działał jak lekarstwo. Przyjemne, nagłe, szybkie. Lekarstwo wymykające się z banalnych ram w swojej metodzie. Philippa znała to. – Przy nim łapie się radość nawet w złej godzinie – przyznała, mimowolnie wpuszczając na usta uśmiech. Czuła więź, wyjątkową, silną. Zadziwiającą. Lubiła mieć go przy sobie i wiedzieć, co się z nim dzieje. On i pani Boyle byli najważniejszymi dla niej osobami. Dobrze, że Hania wiedziała, że wzgardziła naprawdę dobrym chłopcem. – Co to są zmyślne, typowo babskie plany? Chciałaś domku z ogródkiem, ślubu i dzieci, a on miał kilkanaście lat? – Strzeliła więc, podejrzewając, że mniej więcej gdzieś w tej okolicy mogły się lokować jej rozmyślenia. Za młody. – Jak to rozegrałaś? Powiedziałaś mu o tym, co myślisz, wyjaśniłaś, dlaczego musicie się rozdzielić? Czy pozostawiłaś zakochanego gówniarza samego? – wyrzucała kolejno, przeczuwając odpowiedzi. Ktoś inny zawsze był dobrym powodem, wymówką. Ktoś w kim tak nagle, szybko się zakochała? Philippa nigdy nie była zakochana, nie znała tego uczucia, nie próbowała go też sobie jakoś specjalnie wyobrażać. Ale za to umiała poczuć, co mogło się wtedy zadziać z Keatem. Niby cała historia, ale dalej niejasna, pełna skrótów i dziur. Napiła się znów, czując pierwsze fale ciepła w żołądku. – Skoro siebie nie lubisz, to żałujesz. Dziś wierzysz, że podołałby? Albo że twoje plany mogłyby dla niego zaczekać? Gdzie dzisiaj jesteś? Masz przy sobie jakiegoś innego? – Zabujała się lekko na krześle, chwytając się dla bezpieczeństwa pobliskiego kawałka szafki. Uniosła głowę i popatrzyła w sufit. Rozczarowała się tym, że nigdy jej o tym nie powiedział. To mogło jednak oznaczać, że za bardzo cierpiał, może czuł wstyd i złość za swoja naiwność. Bo łatwo było zgadnąć, że dla ich obojga to nie było byle coś. – Uwierzył w ciebie, może tak jak w nikogo innego wcześniej – mruknęła bardziej w ścianę niż do niej. Na pierwszy rzut oka historia nie była wyjątkowa. Tylko że dotyczyła Keata. To zmieniało postać rzeczy.
- Ale ty się im przeciwstawiasz, tej morderczej bezwzględności – zauważyła najpierw. – Muszą być potworami. Tu nikt nie spodziewa się łagodności. To jest wojna. Podobno. A teraz… cisza przed burzą? – Podeszła do drobnego pasa mdłego światła przebijającego się przez zabite deskami okno. Brązowe oczy wyjrzały na osamotnioną uliczkę. – Kimkolwiek są, o cokolwiek tutaj tak naprawdę chodzi… Nie wypłoszą mnie stąd, zostanę. Uważasz, że to głupie? Naiwne? – zapytała, przekręcając ciało w jej stronę. Oparła się o lichawe parapety, wyraźnie nabrała powietrza. Oczywiście, że nie chciała być pożartą owcą. Ale porzucenie domu, tchórzliwe schowanie się w podziemiu wydawało jej się abstrakcją, ostatnim ratunkiem. Chciała pomagać portowym braciom. Nie władała potężnymi siłami, nie zabijała pięścią, ale nie widziała też siebie w roli kompletnie bezużytecznej wojowniczki. Robotnicy, żeglarze, barmani. Wszyscy mieli jeden dom, choć odpływali i przypływali. – Powinnam uciec? Spakować się, zatrzasnąć drzwi i powrócić po tym wszystkim? Będzie do czego? Wszyscy mi to sugerujecie, jakby to było najłatwiejszą drogą, jedyną słuszną. Dla mnie nie jest – Uciec? Jak Keat? Przeszło jej przez myśl, bo przecież zniknął gdzieś zaangażowany w tajemnicze sprawy, a przecież pierwszy palił się do buntu przeciwko tym, którzy chcieli rozebrać port na kawałki i zagarnąć dla siebie. – Uważam. Jestem baramanką, Hanno. Tą, która ostrzega, bo słyszy za dużo. Choć mogę o tym nie wiedzieć, rozmawiam z jednymi i drugimi. I z tymi trzecimi, o których wojna lubi zapominać, również. A co robisz ty? – zapytała na koniec, bo przecież ostatnim razem sprytnie wymigała się od ciekawskich pytań o naścienne zarzuty.
Pewnie była tym pierwszym lub drugim typem. Bała się lub nie bała, ale potrzebowała. Rozmyślała o przedstawionym podziale, rozciągającą się myśl zaczęła konstruować pewne obrazy. Każda z emocji była ludzka, jedne pozostawały wygodne, inne mniej. Należało się pogodzić z lękami i widmem porażek, dla Philippy to było trudne. Wolałaby nauczyć się przemieniać własne słabości i strachy w nową moc, niech one staną się siłą. Przecież przerażenie zmuszało do działania. – Nie – powiedziała tylko krótko, nie grając żadnej boskiej istoty, która jakimś cudem żyła ponad tym. Może czasami chciałaby opanować część jej czarów, pożonglować czyimiś losami. Ale czy wtedy nie stałaby się jedną z tych, którym sprzeciwiały się twarze z plakatów? To wszystko stawało się jakimś przeklętym testem. Żadna z odpowiedzi nie była oczywista.
- Możesz być Maisie – odparła dość beztrosko, mentalnie dmuchając w przykurzony kawałek przestrzeni. Dobry wstęp do nowego rozdziału? – Możesz być kimkolwiek chcesz. Tylko ja, będąc Philippą, jestem sobą. To nie jest jakaś pusta, wyimaginowana kreacja. To jestem ja, tylko pod inną nazwą. Ci, którzy byli przy Annie i są dziś przy Philippie, rozumieją. To wystarczy – odparła, mogąc owych wybranych wyliczyć na palcach jednej dłoni. Co do jednego nie była pewna, ale wygodnie jej było właśnie tak to sobie układać. Hannah nie poznała Ani. Philippa nie chciała jej teraz o tym opowiadać zbyt wylewnie. A jednak… – Możemy zacząć od nowa, ale to nie sprawi, że zapomnimy. Zostanie z tyłu, ale się wydarzyło, może powracać, może wołać do siebie i gnieść uciążliwie w niespodziewanych momentach. O wiele łatwiej jest, kiedy nie masz niczego, będąc Anią. To przegroda, ale nie jest nieprzepuszczalna. Chyba że tego potrzebujesz i zechcesz… może ci się uda. Ty wybierasz, kim jesteś dzisiaj i co chcesz mi powiedzieć – oznajmiła, zdradzając część tajemnicy na temat tego, jak działa kwestia zmiany imienia. Przyjaciółka Keata mogła zdecydować, czy faktycznie dane im będzie dzisiaj zawiązać niepisany sojusz. A może powinny rzucić się na siebie i wygryźć z tajemnic? Chyba żadna z nich tak nie działała. Hannah brzmiała rozsądnie, była ostrożna i najwyraźniej coś jednak próbowała jej przekazać. Siedziały naprzeciwko siebie gotowe na prawdę, która mogła zabrzmieć… różnie.
Wcisnęła jej w dłoń flaszkę, wcześniej dokładnie grzebiąc w magicznej szufladce. Za parę dni to miejsce będzie porządnie przegrzebane przez lokalnych złodziejaszków. Dziś sprzyjało im, może rozpoznawało w osobie Hani swoją przyjaciółkę. Philippa raczej nie bywała w królestwach pachnących mydeł. A już szczególnie nie na Pokątnej. – Bracia bywają wyjątkowo nieokrzesani, irytujący i głupi. Czasami też nie mają racji. Chociaż jest bratem, pozostaje dalej facetem. Może twoja opowieść zdoła zagiąć nasz braterski kodeks. Masz szansę – oznajmiła, przykładając do ust butelkę. Parę łyków mogło ułatwić przełknięcie ciężkich skrawków przeszłości.
Keat działał jak lekarstwo. Przyjemne, nagłe, szybkie. Lekarstwo wymykające się z banalnych ram w swojej metodzie. Philippa znała to. – Przy nim łapie się radość nawet w złej godzinie – przyznała, mimowolnie wpuszczając na usta uśmiech. Czuła więź, wyjątkową, silną. Zadziwiającą. Lubiła mieć go przy sobie i wiedzieć, co się z nim dzieje. On i pani Boyle byli najważniejszymi dla niej osobami. Dobrze, że Hania wiedziała, że wzgardziła naprawdę dobrym chłopcem. – Co to są zmyślne, typowo babskie plany? Chciałaś domku z ogródkiem, ślubu i dzieci, a on miał kilkanaście lat? – Strzeliła więc, podejrzewając, że mniej więcej gdzieś w tej okolicy mogły się lokować jej rozmyślenia. Za młody. – Jak to rozegrałaś? Powiedziałaś mu o tym, co myślisz, wyjaśniłaś, dlaczego musicie się rozdzielić? Czy pozostawiłaś zakochanego gówniarza samego? – wyrzucała kolejno, przeczuwając odpowiedzi. Ktoś inny zawsze był dobrym powodem, wymówką. Ktoś w kim tak nagle, szybko się zakochała? Philippa nigdy nie była zakochana, nie znała tego uczucia, nie próbowała go też sobie jakoś specjalnie wyobrażać. Ale za to umiała poczuć, co mogło się wtedy zadziać z Keatem. Niby cała historia, ale dalej niejasna, pełna skrótów i dziur. Napiła się znów, czując pierwsze fale ciepła w żołądku. – Skoro siebie nie lubisz, to żałujesz. Dziś wierzysz, że podołałby? Albo że twoje plany mogłyby dla niego zaczekać? Gdzie dzisiaj jesteś? Masz przy sobie jakiegoś innego? – Zabujała się lekko na krześle, chwytając się dla bezpieczeństwa pobliskiego kawałka szafki. Uniosła głowę i popatrzyła w sufit. Rozczarowała się tym, że nigdy jej o tym nie powiedział. To mogło jednak oznaczać, że za bardzo cierpiał, może czuł wstyd i złość za swoja naiwność. Bo łatwo było zgadnąć, że dla ich obojga to nie było byle coś. – Uwierzył w ciebie, może tak jak w nikogo innego wcześniej – mruknęła bardziej w ścianę niż do niej. Na pierwszy rzut oka historia nie była wyjątkowa. Tylko że dotyczyła Keata. To zmieniało postać rzeczy.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Obserwowała ją, kiedy z jej ust padały kolejne pytania podszyte cichą pretensją — jakby nie rozumiała.
— Wiem — wiedziała, widziała to na własne oczy. Znała ludzi, którzy uciekali z tych sklepów, porzucali swoje mieszkania, zabierając tylko to, co mogli zmieścić we własnych kieszeniach. I oni nie stawali do walki. Jak wielu innych, w dokach, czy na wsiach; bez znaczenia. Znaczna większość społeczeństwa nie była na to przygotowana i być może nie potrafiła podjąć podobnej decyzji. Gdyby oni wszyscy się zmobilizowali, wygrana przyszłaby łatwo, szybko. Byli wtedy w porażającej większości. Władza miała jednak narzędzia, moc i potęgę, które dawały jej często miażdżącą przewagę. Wyjście przeciw nim było nieraz misją samobójczą. Nie mogli oczekiwać, że inni się jej podejmą. Nie dawali ultimatum, nie prosili, nie szukali w tych, którzy potrzebowali pomocy sprzymierzeńców. Byli tymi, którzy mieli szansę stać się zaporą, oddzielającą ich od zła. — Ci ludzie na plakatach— zaczęła, odbierając od niej butelkę alkoholu. Przez chwilę przyglądała jej się, palcami prawej dłoni gładząc szyjkę. — Walczą za nich. By nie musieli — Zakonu Feniksa było zbyt mało, by mogli w sposób łatwy i szybki pokonać wrogów, ale nie ustawali w swych wysiłkach. I któregoś dnia zwyciężą. — Dokonywać wyboru pomiędzy walką o obcych, a rodziną. Życiem i śmiercią. By nie musieli rozumieć, by móc pozostać wolnymi, by żyć tak jak chcą.— Spojrzała na Philippę, liczyła, że zrozumie. Portowi mieszkańcy nie byli dla niej, dla nich wrogiem, którego należało zwalczyć, podbić, czy pokonać. Prawdziwy wróg kąpał się w swych łaźniach, okrywał jedwabiem, grzał rzyć w ciężkim, obitym atłasem ministerialnym stołku. Prawdziwy wróg pojawiał się i znikał w czarnomagicznej czerni, epatował śmiercią i nieszczęściem, chęcią zniszczenia. Nie tylko doków, ich wszystkich. Podporządkowania sobie słabych i głupich, taranując w drodze po potęgę wszystko i wszystkich, którzy wejdą mu w drogę.
Ona walczyła. Nie miała autorskiego przeszkolenia, nigdy nie stała się mistrzem pojedynków. Ale wierzyła, że nie musiała. Liczyła się każda różdżka, każdy kto miał w sobie choć trochę wiary w to, że jego deklaracja może pomóc odwrócić bieg zdarzeń. Podjęła się treningów i nauki, by zminimalizować ryzyko porażki, ale też by nie narażać innych. Miała pomóc, nie owej pomocy potrzebować. Dobre chęci już nie wystarczyły, musieli rosnąć w siłę, jeśli chcieli cokolwiek zmienić. Walczył też Keat, ale póki szczęśliwie, jego krzywy nos nie zdobił ścian Londynu, jego siostra nie miała o tym pojęcia. Może i dobrze. Nie była tą, które powinna ją uświadamiać.
— Bo uważam, że to co robią jest złe. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a kategoryzowanie nas według pochodzenia jest po prostu barbarzyństwem — odpowiedziała jej, mimowolnie krzywiąc się na samą myśl. Jej matka była mugolką, miała wielu przyjaciół, których rodziny wyglądały właśnie w ten sposób. I niewiele różnili się od wielkich arystokratów. — Nie — zaprzeczyła. — Jesteś odważna. Chronisz to, co jest ci bliskie. Tak samo jak ja. — To nie były puste idee, polityczne niezrozumiałe argumenty. Chciała dla tych, których kochała godnego i spokojnego życia. Wolności, poczucia bezpieczeństwa. Świadomości, że byli tak samo wiele warci, jak inni. Jeśli Philippa zamierzała walczyć o swój dom musiała znaleźć w sobie odwagę, by stawić czoła temu, co dopiero nadejdzie. Może nie wiedziała, co ją czeka. Może nie doświadczyła siły przeciwników, ale miała prawo do tego, by podjąć własną decyzję i zwyciężyć lub przegrać za to, co na swój sposób kochała. — Nie — zaprzeczyła, powoli kręcąc głową. Upiła łyk z butelki, znów przenosząc wzrok na szkło. Złapała je obiema dłońmi, ciasno zaciskając palce. — Po prostu bądź ostrożna. I nie lekceważ tego, co czai się za rogiem, w ciemności. Jeśli czegoś nie widzisz, wcale nie znaczy, że tam tego nie ma — dodała enigmatycznie, pociągając kolejny łyk, i dopiero wtedy decydując się na oddanie butelki z alkoholem kobiecie. — A ja tak po prostu wiszę sobie na plakatach — mruknęła, wzruszając ramionami. Nie miała listy oficjalnych zasług, którymi mogła się pochwalić, a sprecyzować działań zakonu nie mogła. Postanowiła więc nie mówić nic.
Popatrzyła na Annie, a zarazem Philippę, nie komentując jej wyborów, jej decyzji. Jej to też wystarczyło, choć nie znała jej z tamtego życia.
— Więc jaki to miałoby cel? Iść dalej z nowym imieniem, dźwigając ten sam ciężar? — Nie musiała jej odpowiadać, nie oczekiwała od niej głębokiego wyjaśnienia. Nacisnęła mocniej butem na jej krzesło, odchylając się do tyłu, a po chwili znów wróciła do swojej pozycji. Krzesło skrzypiało cicho przy każdym bujnięciu. — Mam zbyt wiele do stracenia — dodała po chwili, uśmiechając się lekko. Doceniała to, co miała, nie śmiała nawet na to narzekać. Hipoteza pozostawała hipotezą, pewnie taką, której nie sprawdzi. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę, jak wiele miała w życiu szczęścia i jak wielu mogło jej zazdrościć. — Zostanę Maisie, kiedy będzie to konieczne — choćby po to, by chronić ludzi, których kochała. Dziś już było na to za późno, to ona wisiała na czarnobiałych plakatach, to jej i brata nazwisko wybrzmiewało w szeptach łowców nagród. — Ale nie dziś.— Alkohol rozwiązywał język, kilka porządnych łyków to zbyt mało, by upić Wrighta, ale wystarczająco, by rozpalić ostudzone emocje.
— Mam dwóch braci. Starszych — mruknęła, podnosząc na nią spojrzenie. Chciała dodać, że nie zamierzała łamać łączącego ją kodeksu, ale w tej samej chwili pomyślała o Percivalu, nie wiedzieć czemu. — Bywają nieokrzesani i irytujący — wyznała więc, pozwalając sobie na lekko uśmiech. Zatrzymała go na ustach na chwilę. Miała rację. Bywał żywym felix felicis. Świat przy nim wyglądał inaczej, nabierał innych barw i kolorów. I momentami nie było rzeczy niemożliwych. Potrafił zmienić sposób patrzenia, wpłynąć na utarte poglądy. Uwierzyć w nieprawdopodobne. A do tego przynosił szczęście.
— Tak, chyba coś w tym stylu — prychnęła śmiechem, spoglądając gdzieś w bok, ale chyba wcale ją to aż tak nie bawiło. Tak została wychowana, trudno było uwolnić się od wpajanych przez tyle lat schematów funkcjonowania, wyrwać się ze sztywnych ram. — Nie powiedziałam nic, nie wiem dlaczego. Stchórzyłam. Przestałam odpowiadać na listy.— Które miała do dziś, schowane w kufrze razem ze wszystkimi innymi, które chciała zachować. — Czy podołałby? — Niedowierzanie zakradło się do jej głosu, szybko też skrzyżowała z nią spojrzenie, zdumione. — Ostatnie lata nauczyły mnie, że człowiek jest w stanie podołać wszystkiemu, jeśli naprawdę chce. Znajdzie w sobie każdą siłę i pokona wszystko, co mu stoi na drodze. Ale tych planów już nie ma. Tak jak tej dziewczyny, która je snuła. Kto wie, co przyniesie jutro. Do rana może nas już nie być. — Powodziła wzrokiem za jej spojrzeniem, prosto na sufit, ale nie ujrzała tam niczego, co mogłaby chcieć zobaczyć. Dłonie wplotła we włosy, zastanawiając się nad jej pytaniami, na tym co powiedziała. — Chyba nie poruszyłam się nawet o krok – właśnie zdała sobie z tego sprawę. Choć miała wrażenie, że przeszła mile, godząc się z jednym i przeciwstawiając drugiemu. Jej kolejne słowa spowodowały nieprzyjemne ukłucie w mostku, a potem w żołądku, jakby głaz spoczął jej na piersi. Nie miała na to żadnych słów, niczego, co by załagodziło sprawę. Widziała to w jego oczach dwa miesiące wcześniej. Słyszała w jego głosie. I minie mnóstwo czasu, nim zapomni. A może ten moment nie nadejdzie nigdy, może właśnie na tym będzie polegała kara. — Zawiodłam go, wiem.
— Wiem — wiedziała, widziała to na własne oczy. Znała ludzi, którzy uciekali z tych sklepów, porzucali swoje mieszkania, zabierając tylko to, co mogli zmieścić we własnych kieszeniach. I oni nie stawali do walki. Jak wielu innych, w dokach, czy na wsiach; bez znaczenia. Znaczna większość społeczeństwa nie była na to przygotowana i być może nie potrafiła podjąć podobnej decyzji. Gdyby oni wszyscy się zmobilizowali, wygrana przyszłaby łatwo, szybko. Byli wtedy w porażającej większości. Władza miała jednak narzędzia, moc i potęgę, które dawały jej często miażdżącą przewagę. Wyjście przeciw nim było nieraz misją samobójczą. Nie mogli oczekiwać, że inni się jej podejmą. Nie dawali ultimatum, nie prosili, nie szukali w tych, którzy potrzebowali pomocy sprzymierzeńców. Byli tymi, którzy mieli szansę stać się zaporą, oddzielającą ich od zła. — Ci ludzie na plakatach— zaczęła, odbierając od niej butelkę alkoholu. Przez chwilę przyglądała jej się, palcami prawej dłoni gładząc szyjkę. — Walczą za nich. By nie musieli — Zakonu Feniksa było zbyt mało, by mogli w sposób łatwy i szybki pokonać wrogów, ale nie ustawali w swych wysiłkach. I któregoś dnia zwyciężą. — Dokonywać wyboru pomiędzy walką o obcych, a rodziną. Życiem i śmiercią. By nie musieli rozumieć, by móc pozostać wolnymi, by żyć tak jak chcą.— Spojrzała na Philippę, liczyła, że zrozumie. Portowi mieszkańcy nie byli dla niej, dla nich wrogiem, którego należało zwalczyć, podbić, czy pokonać. Prawdziwy wróg kąpał się w swych łaźniach, okrywał jedwabiem, grzał rzyć w ciężkim, obitym atłasem ministerialnym stołku. Prawdziwy wróg pojawiał się i znikał w czarnomagicznej czerni, epatował śmiercią i nieszczęściem, chęcią zniszczenia. Nie tylko doków, ich wszystkich. Podporządkowania sobie słabych i głupich, taranując w drodze po potęgę wszystko i wszystkich, którzy wejdą mu w drogę.
Ona walczyła. Nie miała autorskiego przeszkolenia, nigdy nie stała się mistrzem pojedynków. Ale wierzyła, że nie musiała. Liczyła się każda różdżka, każdy kto miał w sobie choć trochę wiary w to, że jego deklaracja może pomóc odwrócić bieg zdarzeń. Podjęła się treningów i nauki, by zminimalizować ryzyko porażki, ale też by nie narażać innych. Miała pomóc, nie owej pomocy potrzebować. Dobre chęci już nie wystarczyły, musieli rosnąć w siłę, jeśli chcieli cokolwiek zmienić. Walczył też Keat, ale póki szczęśliwie, jego krzywy nos nie zdobił ścian Londynu, jego siostra nie miała o tym pojęcia. Może i dobrze. Nie była tą, które powinna ją uświadamiać.
— Bo uważam, że to co robią jest złe. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a kategoryzowanie nas według pochodzenia jest po prostu barbarzyństwem — odpowiedziała jej, mimowolnie krzywiąc się na samą myśl. Jej matka była mugolką, miała wielu przyjaciół, których rodziny wyglądały właśnie w ten sposób. I niewiele różnili się od wielkich arystokratów. — Nie — zaprzeczyła. — Jesteś odważna. Chronisz to, co jest ci bliskie. Tak samo jak ja. — To nie były puste idee, polityczne niezrozumiałe argumenty. Chciała dla tych, których kochała godnego i spokojnego życia. Wolności, poczucia bezpieczeństwa. Świadomości, że byli tak samo wiele warci, jak inni. Jeśli Philippa zamierzała walczyć o swój dom musiała znaleźć w sobie odwagę, by stawić czoła temu, co dopiero nadejdzie. Może nie wiedziała, co ją czeka. Może nie doświadczyła siły przeciwników, ale miała prawo do tego, by podjąć własną decyzję i zwyciężyć lub przegrać za to, co na swój sposób kochała. — Nie — zaprzeczyła, powoli kręcąc głową. Upiła łyk z butelki, znów przenosząc wzrok na szkło. Złapała je obiema dłońmi, ciasno zaciskając palce. — Po prostu bądź ostrożna. I nie lekceważ tego, co czai się za rogiem, w ciemności. Jeśli czegoś nie widzisz, wcale nie znaczy, że tam tego nie ma — dodała enigmatycznie, pociągając kolejny łyk, i dopiero wtedy decydując się na oddanie butelki z alkoholem kobiecie. — A ja tak po prostu wiszę sobie na plakatach — mruknęła, wzruszając ramionami. Nie miała listy oficjalnych zasług, którymi mogła się pochwalić, a sprecyzować działań zakonu nie mogła. Postanowiła więc nie mówić nic.
Popatrzyła na Annie, a zarazem Philippę, nie komentując jej wyborów, jej decyzji. Jej to też wystarczyło, choć nie znała jej z tamtego życia.
— Więc jaki to miałoby cel? Iść dalej z nowym imieniem, dźwigając ten sam ciężar? — Nie musiała jej odpowiadać, nie oczekiwała od niej głębokiego wyjaśnienia. Nacisnęła mocniej butem na jej krzesło, odchylając się do tyłu, a po chwili znów wróciła do swojej pozycji. Krzesło skrzypiało cicho przy każdym bujnięciu. — Mam zbyt wiele do stracenia — dodała po chwili, uśmiechając się lekko. Doceniała to, co miała, nie śmiała nawet na to narzekać. Hipoteza pozostawała hipotezą, pewnie taką, której nie sprawdzi. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę, jak wiele miała w życiu szczęścia i jak wielu mogło jej zazdrościć. — Zostanę Maisie, kiedy będzie to konieczne — choćby po to, by chronić ludzi, których kochała. Dziś już było na to za późno, to ona wisiała na czarnobiałych plakatach, to jej i brata nazwisko wybrzmiewało w szeptach łowców nagród. — Ale nie dziś.— Alkohol rozwiązywał język, kilka porządnych łyków to zbyt mało, by upić Wrighta, ale wystarczająco, by rozpalić ostudzone emocje.
— Mam dwóch braci. Starszych — mruknęła, podnosząc na nią spojrzenie. Chciała dodać, że nie zamierzała łamać łączącego ją kodeksu, ale w tej samej chwili pomyślała o Percivalu, nie wiedzieć czemu. — Bywają nieokrzesani i irytujący — wyznała więc, pozwalając sobie na lekko uśmiech. Zatrzymała go na ustach na chwilę. Miała rację. Bywał żywym felix felicis. Świat przy nim wyglądał inaczej, nabierał innych barw i kolorów. I momentami nie było rzeczy niemożliwych. Potrafił zmienić sposób patrzenia, wpłynąć na utarte poglądy. Uwierzyć w nieprawdopodobne. A do tego przynosił szczęście.
— Tak, chyba coś w tym stylu — prychnęła śmiechem, spoglądając gdzieś w bok, ale chyba wcale ją to aż tak nie bawiło. Tak została wychowana, trudno było uwolnić się od wpajanych przez tyle lat schematów funkcjonowania, wyrwać się ze sztywnych ram. — Nie powiedziałam nic, nie wiem dlaczego. Stchórzyłam. Przestałam odpowiadać na listy.— Które miała do dziś, schowane w kufrze razem ze wszystkimi innymi, które chciała zachować. — Czy podołałby? — Niedowierzanie zakradło się do jej głosu, szybko też skrzyżowała z nią spojrzenie, zdumione. — Ostatnie lata nauczyły mnie, że człowiek jest w stanie podołać wszystkiemu, jeśli naprawdę chce. Znajdzie w sobie każdą siłę i pokona wszystko, co mu stoi na drodze. Ale tych planów już nie ma. Tak jak tej dziewczyny, która je snuła. Kto wie, co przyniesie jutro. Do rana może nas już nie być. — Powodziła wzrokiem za jej spojrzeniem, prosto na sufit, ale nie ujrzała tam niczego, co mogłaby chcieć zobaczyć. Dłonie wplotła we włosy, zastanawiając się nad jej pytaniami, na tym co powiedziała. — Chyba nie poruszyłam się nawet o krok – właśnie zdała sobie z tego sprawę. Choć miała wrażenie, że przeszła mile, godząc się z jednym i przeciwstawiając drugiemu. Jej kolejne słowa spowodowały nieprzyjemne ukłucie w mostku, a potem w żołądku, jakby głaz spoczął jej na piersi. Nie miała na to żadnych słów, niczego, co by załagodziło sprawę. Widziała to w jego oczach dwa miesiące wcześniej. Słyszała w jego głosie. I minie mnóstwo czasu, nim zapomni. A może ten moment nie nadejdzie nigdy, może właśnie na tym będzie polegała kara. — Zawiodłam go, wiem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
stąd
Zdołał przemknąć się z Carkitt Market dalej, nie napotykając przy tym żadnych trudności, zdołał jednak zauważyć, że Skaczący Garnek wciąż był otwarty, ale przed pubem nie znajdowały się długie ławy. Właściwie nie był pewien, czy ktokolwiek siedzi w środku, specjalnie do środka lokalu przez szyby nie zaglądał, a i nikt nie uchylił drzwi. Dziwnie było odkryć, że niektórzy wciąż mogą żyć w tym mieście normalnie, zajmować się swoimi interesami, dbać o siebie i rodziny. Pomimo wojennej zawieruchy życie toczyło się dalej, gdzieniegdzie i czasem. Nie przystanął, szedł przed siebie, nie naciągając kaptura bardziej i trzymając głowę prosto, aby nie wydawać się podejrzanym. Choć jego twarz stała się rozpoznawalna, nikt nie stanął na jego drodze, ale tak naprawdę nie minął zbyt wielu osób. Pewniejsze kroki zaczął stawiać wówczas, gdy dotarł do wytyczonego sobie celu w jednym kawałku. Wciąż można było chadzać po Londynie, ale trzeba było mieć głowę na karku.
Ulica Pokątna wydała mu się opustoszała, zmizerniała, poszarzała, po prostu umarła. Minął dawną lodziarnię rodzeństwa Fortescue i z żalem wspomniał jak po grudniowym ataku pomagał odbudować w niej sufit, znów dzieląc część usługową na mieszkalną. Szyby w lokalu pozostały całe, chyba nikt nie zdecydował się niszczyć czegoś, co już i tak stoi puste. Po kątach nie walały się trupy, nigdzie nie było zgliszczy, ale było tak bardzo cicho i pochmurnie. A przecież tyle szczęścia się zaznawało, kiedy przychodziło się tu całymi rodzinami i pokazywało najmłodszym same cuda, przy okazji podkarmiając słodyczami. On tak nie robił i znów ubodło go to, jak kiepskim ojcem był dla swoich dzieci.
Nie zapomniał o swoim zadaniu, musiał upewnić się, że nic podejrzanego się tutaj nie dzieje. Rzecz jasna na głównej ulicy nie ściągną nagle podejrzane typy, musiał ruszyć wąskimi uliczkami, wejść w zaułki. Przy sklepie Ollivanderów skręcił w mniejszą uliczkę i po kilku metrach poruszył różdżką, szepcząc cicho Carpiene. Nie wyczuł żadnej pułapki, więc po przebyciu kolejnych kilku metrów rzucił kolejne zaklęcie, tym razem wyszeptując inkantację Homenum Revelio. Dwie sylwetki zamigotały jasnym blaskiem przez ceglaną ścianę, ale po ich usytuowaniu Kieran wiedział, że nie znajdują się tuż za nią, ale dalej, w głębi lokalu. Trudno było po takim odkryciu zgadnąć, czy po kątach skrywają się ofiary potrzebujące pomocy, czy może zwyrodnialcy szukający zwady. Przed wyruszeniem na ten patrol postanowił samemu nie dążyć do konfrontacji, bo i od początku zamierzał tylko się rozejrzeć, upewnić w swoich podejrzeniach, bądź całkiem je rozwiać. Wolał wiedzieć, czy zepsucie utożsamiane z Nokturnem wypłynęło dalej, sięgając już Pokątnej, nawet jeśli w obecnej sytuacji zdawało się to tylko kwestią czasu. Starcie było dla niego tym razem ostatecznością, w pojedynkę miał niewielkie pole do działania, ale czuł, że musi zaryzykować. Ostrożnie ruszył do drzwi i otworzył je bez trudu, po czym wślizgnął się do środka, od razu dostrzegając, że przestrzeń wokół niego mocno podupadła, może jeszcze przed nastaniem krwawych starć na ulicach Londynu. Rzucone wcześniej zaklęcie podpowiadało mu, aby ruszyć korytarzem. Z kolejnego pomieszczenia dotarły do niego skrzypnięcia i głosy.
– Zawiodłam go, wiem – tylko te słowa rozpoznał wypowiadane kobiecym głosem i instynktownie skierował wzrok w stronę, skąd wypłynęły. Nie usłyszał już więcej, dlatego postawił kolejne kroki, znów ostrożnie, mocniej ściskając różdżkę w dłoni asekuracyjnie.
– Kto tu jest? – spytał rzeczowo, nie musząc rozglądać się zbyt wiele, zaraz ujrzał ustawione naprzeciwko siebie dwa krzesła, odgadując, że to one skrzypiały za sprawą siedzących na nich postaci. Dwie dobrze znane mu czarownice, których nigdy w swoim umyśle nie zestawiłby obok siebie, zdawały się być pogrążone w rozmowie, ale nie tylko, niebieskie spojrzenie dostrzegło butelki. Stanął jak wryty, nierozumnym wzrokiem spoglądając to na jedną, to na drugą, nie bardzo wiedząc, co zrobić, jak zareagować. Co się tutaj w ogóle działo? Próbował się skupić, ale sytuacja wymykała się ze sztywnych ram jego rozumowania.
– Wright? – rzucił pytającym tonem, jakby nie wierząc, że to ona we własnej osobie. Mimowolnie uniósł różdżkę, sygnalizując, że nie ma z nim żartów. – Co tutaj robisz? – spytał władczo, oczekując natychmiastowych i wyczerpujących wyjaśnień, które nie wzbudzą u niego rozczarowania. Zawsze miał Hanię za mądrą czarownicę i na pewno nie ryzykowałaby bez potrzeby. Patrolowała okolicę? Czemu zatem rozsiadła się w takim miejscu nazbyt swobodnie? Przypadkiem natknęła się na znajomą twarz? – Co robisz z nią? – dopytał z jeszcze większym naciskiem, rzucając surowe spojrzenie Moss. Chciała zostać w porcie, swoim domu, który znała najlepiej, więc dlaczego, do cholery, znajdował ją w takim miejscu? Szwendała się niepotrzebnie, za nic mając własne bezpieczeństwo i troskę innych. Tak zuchwała, bezmyślna, uparta dziewucha.
Zdołał przemknąć się z Carkitt Market dalej, nie napotykając przy tym żadnych trudności, zdołał jednak zauważyć, że Skaczący Garnek wciąż był otwarty, ale przed pubem nie znajdowały się długie ławy. Właściwie nie był pewien, czy ktokolwiek siedzi w środku, specjalnie do środka lokalu przez szyby nie zaglądał, a i nikt nie uchylił drzwi. Dziwnie było odkryć, że niektórzy wciąż mogą żyć w tym mieście normalnie, zajmować się swoimi interesami, dbać o siebie i rodziny. Pomimo wojennej zawieruchy życie toczyło się dalej, gdzieniegdzie i czasem. Nie przystanął, szedł przed siebie, nie naciągając kaptura bardziej i trzymając głowę prosto, aby nie wydawać się podejrzanym. Choć jego twarz stała się rozpoznawalna, nikt nie stanął na jego drodze, ale tak naprawdę nie minął zbyt wielu osób. Pewniejsze kroki zaczął stawiać wówczas, gdy dotarł do wytyczonego sobie celu w jednym kawałku. Wciąż można było chadzać po Londynie, ale trzeba było mieć głowę na karku.
Ulica Pokątna wydała mu się opustoszała, zmizerniała, poszarzała, po prostu umarła. Minął dawną lodziarnię rodzeństwa Fortescue i z żalem wspomniał jak po grudniowym ataku pomagał odbudować w niej sufit, znów dzieląc część usługową na mieszkalną. Szyby w lokalu pozostały całe, chyba nikt nie zdecydował się niszczyć czegoś, co już i tak stoi puste. Po kątach nie walały się trupy, nigdzie nie było zgliszczy, ale było tak bardzo cicho i pochmurnie. A przecież tyle szczęścia się zaznawało, kiedy przychodziło się tu całymi rodzinami i pokazywało najmłodszym same cuda, przy okazji podkarmiając słodyczami. On tak nie robił i znów ubodło go to, jak kiepskim ojcem był dla swoich dzieci.
Nie zapomniał o swoim zadaniu, musiał upewnić się, że nic podejrzanego się tutaj nie dzieje. Rzecz jasna na głównej ulicy nie ściągną nagle podejrzane typy, musiał ruszyć wąskimi uliczkami, wejść w zaułki. Przy sklepie Ollivanderów skręcił w mniejszą uliczkę i po kilku metrach poruszył różdżką, szepcząc cicho Carpiene. Nie wyczuł żadnej pułapki, więc po przebyciu kolejnych kilku metrów rzucił kolejne zaklęcie, tym razem wyszeptując inkantację Homenum Revelio. Dwie sylwetki zamigotały jasnym blaskiem przez ceglaną ścianę, ale po ich usytuowaniu Kieran wiedział, że nie znajdują się tuż za nią, ale dalej, w głębi lokalu. Trudno było po takim odkryciu zgadnąć, czy po kątach skrywają się ofiary potrzebujące pomocy, czy może zwyrodnialcy szukający zwady. Przed wyruszeniem na ten patrol postanowił samemu nie dążyć do konfrontacji, bo i od początku zamierzał tylko się rozejrzeć, upewnić w swoich podejrzeniach, bądź całkiem je rozwiać. Wolał wiedzieć, czy zepsucie utożsamiane z Nokturnem wypłynęło dalej, sięgając już Pokątnej, nawet jeśli w obecnej sytuacji zdawało się to tylko kwestią czasu. Starcie było dla niego tym razem ostatecznością, w pojedynkę miał niewielkie pole do działania, ale czuł, że musi zaryzykować. Ostrożnie ruszył do drzwi i otworzył je bez trudu, po czym wślizgnął się do środka, od razu dostrzegając, że przestrzeń wokół niego mocno podupadła, może jeszcze przed nastaniem krwawych starć na ulicach Londynu. Rzucone wcześniej zaklęcie podpowiadało mu, aby ruszyć korytarzem. Z kolejnego pomieszczenia dotarły do niego skrzypnięcia i głosy.
– Zawiodłam go, wiem – tylko te słowa rozpoznał wypowiadane kobiecym głosem i instynktownie skierował wzrok w stronę, skąd wypłynęły. Nie usłyszał już więcej, dlatego postawił kolejne kroki, znów ostrożnie, mocniej ściskając różdżkę w dłoni asekuracyjnie.
– Kto tu jest? – spytał rzeczowo, nie musząc rozglądać się zbyt wiele, zaraz ujrzał ustawione naprzeciwko siebie dwa krzesła, odgadując, że to one skrzypiały za sprawą siedzących na nich postaci. Dwie dobrze znane mu czarownice, których nigdy w swoim umyśle nie zestawiłby obok siebie, zdawały się być pogrążone w rozmowie, ale nie tylko, niebieskie spojrzenie dostrzegło butelki. Stanął jak wryty, nierozumnym wzrokiem spoglądając to na jedną, to na drugą, nie bardzo wiedząc, co zrobić, jak zareagować. Co się tutaj w ogóle działo? Próbował się skupić, ale sytuacja wymykała się ze sztywnych ram jego rozumowania.
– Wright? – rzucił pytającym tonem, jakby nie wierząc, że to ona we własnej osobie. Mimowolnie uniósł różdżkę, sygnalizując, że nie ma z nim żartów. – Co tutaj robisz? – spytał władczo, oczekując natychmiastowych i wyczerpujących wyjaśnień, które nie wzbudzą u niego rozczarowania. Zawsze miał Hanię za mądrą czarownicę i na pewno nie ryzykowałaby bez potrzeby. Patrolowała okolicę? Czemu zatem rozsiadła się w takim miejscu nazbyt swobodnie? Przypadkiem natknęła się na znajomą twarz? – Co robisz z nią? – dopytał z jeszcze większym naciskiem, rzucając surowe spojrzenie Moss. Chciała zostać w porcie, swoim domu, który znała najlepiej, więc dlaczego, do cholery, znajdował ją w takim miejscu? Szwendała się niepotrzebnie, za nic mając własne bezpieczeństwo i troskę innych. Tak zuchwała, bezmyślna, uparta dziewucha.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dzień za dniem między stłoczonymi w sprzecznościach myślami musiały dokonywać się wybory. Wiedziała o tym. Słabość wygrać mogła ze słusznymi powinnościami, ból przezwyciężał wolę walki, troska uginała kolana nawet tych, którzy uważali, że stąpają po świecie żelaznym krokiem. Tak naprawdę nic o tym nie wiedziała, nic prócz podsłuchanych przy rumie strzępków wielkich rozmów napęczniałych głów. Ale rościła sobie prawa do wypowiadania się, odważnego, nieopatrzonego dosadnym doświadczeniem. Od dawna już nie czuła się tak, pozbawione znaczenia kwestie upominały się o swoje, kiedy wyrzeźbione latami wspólnych szant więzi stawały się trwalsze, splecione jeszcze grubszymi sznurami. Wcale nie chodziło o krew, poczucie tożsamości wołało głośno, korzenie zapuściły się za mocno w tym portowym szlamie. Świadomie lub nie – gdzieś tam zawsze do tego właśnie dążyła, a teraz dotarło do niej przekleństwo uczuć. Odbierały słodką wolność, smakowały goryczą, której nie dało się wypluć. Wcale tego nie chciała, ale słowa same wypadały spomiędzy warg, były siłą nie do powstrzymania. Za nimi chował się duch, podziurawiony, ale nieustający w krzyku. Bo tak trzeba. Znaleźli się w sytuacji, która mogła przywoływać wiele skrajnych nastrojów. Filipa sama nie wiedziała, czy bardziej woli mieć to wszystko gdzieś czy jednak posłuchać i stanąć murem za przyjaciółmi. To drugie zdawało się przemawiać dziś bardziej.
– Ci ludzie na plakatach to też ty – Czyj łeb zawiśnie na ścianach za miesiąc? Keatona? Rain? Asty? A może przeklętego Morgana? Wydawane są wyroki, ale skoro wybrali właśnie tę drogę, to muszą drżeć po kątach przed tymi zdradzieckimi twarzami. Nie znała prawdziwych przewinień, pod zdjęciami były tylko hasła, które brzmiały wielce, ale tak naprawdę były niczym. Szlama. Faktyczne przewinienie, ale świat wolał dzielić czarodziejów na lepszych i gorszych. Tak jak i robili to mugole. Zawsze ktoś musiał być słabszy. Jak w sierocińcu. Płaczliwe dzieci nie śpią spokojnie, nikt ich nie chce i nikt o takie nie dba. Chowają się, moczą i marzą w tajemnicy. – Jesteś z nimi. Ryzykujesz, łamiesz czyjeś prawa, by oddać je tym, którzy je tracą w tym absurdalnym konflikcie. Tak to działa? Poświęcasz się – wyrzucała słowo po słowie, by ostatecznie napić się, porządnie, trochę gwałtownie. – Bohaterstwo jest przekleństwem, nie? – Popatrzyła po ścianach, a na jej usta wkradł się dość mdły uśmiech. Palcami lekko zastukała w butelkę. – Krzywdą dla bliskich, dla siebie. Dla tego jedynego życia. I wybawieniem dla tych innych. To popieprzone – skwitowała jakże kwieciście, uznając, że każda z racji miała jakąś moc. Chciała tego, więc to robiła. To był jej wybór. Zawsze przecież mogła zbiec, no nie? Żadna z myśli nie otwierała się łatwo, nie płynęła jednym prądem. Być może to zbyt zawiłe, by Filipa potrafiła pojąć w pełni, o co właściwie chodziło. Co jest dobre a co złe. Doświadczyła wielu krzywd, ale czy kiedykolwiek mierzyła się z groźbą śmierci poza durnymi tekstami od zbójów z doków? Chyba nie, nie tak, by bała się naprawdę. Igrała z życiem, nabierając coraz więcej pewnością. Kiedy nastąpi kulminacja?
- Jest głupotą, ale weszło im do głów za bardzo, Hannah. Żyją tym, patrzą okiem podziału. Ale musisz wierzyć, że twoje, wasze działania mają jakiś sens – zauważyła, oblizując lekko usta spragnione jeszcze paru kropli ognistej. Ta z wielką ochotą rozlewała jej się po ciele. Z przyjemnością większą niż cokolwiek innego w ostatnich tygodniach. – Na dzieleniu zbudowano ten świat. Nawet dzieci dzielą, zanim jeszcze ktokolwiek zacznie je uczyć. Jakby to było w naszej naturze – kontynuowała, nie mogąc się znów uporać z piekącymi obrazami ze swojego jakże szlachetnego dzieciństwa. Zabawy bywały absurdalne, ohydne, ale stanowiły dobrą karykaturę dla późniejszego życia tych… dzieci. – Ale to, co dzieje się teraz, jest nienawiścią. Silną, morderczą – przyznała jej rację. Nie chciała widzieć już żadnego trupa na ulicach w porcie. Ani poza nim. Choć te obrazki były nieuniknione, to wcale nie musiały determinować codzienności. Pochowani jak myszy ludzie wreszcie będą mogli się wydostać. Jeśli tym z plakatów się uda.
Pokiwała głową, przyjmując jej słowa. O wspólnej postawie, o zbliżonych potrzebach troski o ukochanych. O konieczności wyszarpywania z ramion wrogów wszystkiego, co jest drogie. Dopóki mieli opiekunów, to nie przepadną. Może łączyło je jeszcze więcej, niż na pierwszy rzut oka. Może Hannah doświadczyła bólu i potęgi, z którą któregoś dnia przyjdzie się zmierzyć Moss. Ciągnąca się rozmowa była ponura, ale dziwnie wróżebna. – Tak po prostu… – dorzuciła tylko. Tak po prostu Moss wolała, by jej oczy nigdy nie spoglądały z wytarganych przez uliczne podmuchy świstków.
– Właśnie – odparła lakonicznie, bez dalszego rozwodzenia się. Przeczuwała, że trudno będzie Wright to zrozumieć, nie spodziewała się nawet tego. Ciężar wymazać mogło tylko magia. Przynajmniej ten, który dźwigała Philippa. Niezbyt pogodne rysy rozjaśnił uśmiech, gdy tylko obiecała pozostać Hanią. – Skoro tak, to mam szansę wreszcie się czegoś dowiedzieć.
Napiła się znów, bo ponad nimi niewidzialnie kumulowały się szare chmury. To, co miało nadejść, już z daleka nie wyglądało na wesołą opowiastkę. Zamydlić im oczy nie mogło nawet przywołanie wizerunku dobrego brata i przyjaciela – w tym najmilszym jego wydaniu. Mówiła o trudnych wspomnieniach, pięknych i bolesnych. Obcych Filipie, ale chyba możliwych do wyobrażenia, choć to dość naiwne próby, kiedy nigdy nie odkryło się mocy zakochania. Decyzje niosły krzywdę potrzebną w tamtych chwilach. Była zła o to, że nie pozwolił, by była przy nim w morzu cierpienia, zakopał je głęboko, wyrzucił z siebie, choć pewnie wyjadało go od środka przez długie miesiące. Czy sama postąpiłaby tak samo? Nie umiała przywołać żadnego możliwego scenariusza dla tej rozgrywki, dla tych suchych, abstrakcyjnych dziś odczuć. – Keat cierpiał. A może wystarczyło odpisać na jeden cholerny list i kazać mu spadać? – zadumała się na moment. – Milcząca ucieczka była podła. Zostawiłaś go z niczym. Nigdy nie… – urwała, kręcąc głową. Przecież do dziś był sam, do dziś nie pojawił się nikt. Nikt ważny, nikt, kto przywiązałby go do siebie na dłużej. Pewnie dzięki niej. – To teraz tkwicie dokładnie w tym samym momencie, chociaż starsi. Mądrzejsi? Wielka wiara, Hannah, ale dorosłość i tak jest do kitu – mruknęła, znów mocząc usta ognistą. – Wydaje nam się, że sami sterujemy swoim życiem, a potem wszystko się wali, bo dzieją się rzeczy, które nigdy nie miały nastąpić. Wciąż jest ci bliski? – zapytała cwanie, pamiętając jego wkurwione przejęcie. Tamtego dnia w tawernie serce musiało mu ostro łomotać. Czyżby stare emocje nie umarły?
Kurwa.
Widocznie choroba przekleństw przechodziła z brata na siostrę. Zbyt płynnie. Aż za dobrze znała głos, który nagle wkradł się do opuszczonego sklepiku. To jakiś żart, niezdrowa imaginacja. Kto go tu wpuścił?! No jasne, przylazł sam, bo przecież wszystko mu wolno. Znów ją śledził, nawet mimo obietnic wykrzyczanych ostatnim razem. Nie miała nawet ochoty na niego spojrzeć. Najpierw należało się napić, porządnie. – A co jest ze mną nie tak? Że nie może być właśnie ze mną, co? Więc teraz pilnujesz Hanny – rzuciła jakże zadumana. Śmiech powoli wydostawał się z dna jego gardła. – Popatrz uważniej, Rineheart – odparła kąśliwie. Widocznie wzrok już nie ten, pewnie nie zauważył dwóch flaszek i rumieńców na dziewczęcych policzkach. Zaciskające się na szyjce butelki palce może pozostawały niewidoczne w półmroku tej rudery. Był ostatnią osobą, którą miała ochotę spotkać. Kiedy w końcu na niego popatrzyła, nie otrzymał ani jednego przychylnego oka. – Nie mam dla ciebie flaszki, możesz już iść – oświadczyła chłodno. Kłamstwo.
– Ci ludzie na plakatach to też ty – Czyj łeb zawiśnie na ścianach za miesiąc? Keatona? Rain? Asty? A może przeklętego Morgana? Wydawane są wyroki, ale skoro wybrali właśnie tę drogę, to muszą drżeć po kątach przed tymi zdradzieckimi twarzami. Nie znała prawdziwych przewinień, pod zdjęciami były tylko hasła, które brzmiały wielce, ale tak naprawdę były niczym. Szlama. Faktyczne przewinienie, ale świat wolał dzielić czarodziejów na lepszych i gorszych. Tak jak i robili to mugole. Zawsze ktoś musiał być słabszy. Jak w sierocińcu. Płaczliwe dzieci nie śpią spokojnie, nikt ich nie chce i nikt o takie nie dba. Chowają się, moczą i marzą w tajemnicy. – Jesteś z nimi. Ryzykujesz, łamiesz czyjeś prawa, by oddać je tym, którzy je tracą w tym absurdalnym konflikcie. Tak to działa? Poświęcasz się – wyrzucała słowo po słowie, by ostatecznie napić się, porządnie, trochę gwałtownie. – Bohaterstwo jest przekleństwem, nie? – Popatrzyła po ścianach, a na jej usta wkradł się dość mdły uśmiech. Palcami lekko zastukała w butelkę. – Krzywdą dla bliskich, dla siebie. Dla tego jedynego życia. I wybawieniem dla tych innych. To popieprzone – skwitowała jakże kwieciście, uznając, że każda z racji miała jakąś moc. Chciała tego, więc to robiła. To był jej wybór. Zawsze przecież mogła zbiec, no nie? Żadna z myśli nie otwierała się łatwo, nie płynęła jednym prądem. Być może to zbyt zawiłe, by Filipa potrafiła pojąć w pełni, o co właściwie chodziło. Co jest dobre a co złe. Doświadczyła wielu krzywd, ale czy kiedykolwiek mierzyła się z groźbą śmierci poza durnymi tekstami od zbójów z doków? Chyba nie, nie tak, by bała się naprawdę. Igrała z życiem, nabierając coraz więcej pewnością. Kiedy nastąpi kulminacja?
- Jest głupotą, ale weszło im do głów za bardzo, Hannah. Żyją tym, patrzą okiem podziału. Ale musisz wierzyć, że twoje, wasze działania mają jakiś sens – zauważyła, oblizując lekko usta spragnione jeszcze paru kropli ognistej. Ta z wielką ochotą rozlewała jej się po ciele. Z przyjemnością większą niż cokolwiek innego w ostatnich tygodniach. – Na dzieleniu zbudowano ten świat. Nawet dzieci dzielą, zanim jeszcze ktokolwiek zacznie je uczyć. Jakby to było w naszej naturze – kontynuowała, nie mogąc się znów uporać z piekącymi obrazami ze swojego jakże szlachetnego dzieciństwa. Zabawy bywały absurdalne, ohydne, ale stanowiły dobrą karykaturę dla późniejszego życia tych… dzieci. – Ale to, co dzieje się teraz, jest nienawiścią. Silną, morderczą – przyznała jej rację. Nie chciała widzieć już żadnego trupa na ulicach w porcie. Ani poza nim. Choć te obrazki były nieuniknione, to wcale nie musiały determinować codzienności. Pochowani jak myszy ludzie wreszcie będą mogli się wydostać. Jeśli tym z plakatów się uda.
Pokiwała głową, przyjmując jej słowa. O wspólnej postawie, o zbliżonych potrzebach troski o ukochanych. O konieczności wyszarpywania z ramion wrogów wszystkiego, co jest drogie. Dopóki mieli opiekunów, to nie przepadną. Może łączyło je jeszcze więcej, niż na pierwszy rzut oka. Może Hannah doświadczyła bólu i potęgi, z którą któregoś dnia przyjdzie się zmierzyć Moss. Ciągnąca się rozmowa była ponura, ale dziwnie wróżebna. – Tak po prostu… – dorzuciła tylko. Tak po prostu Moss wolała, by jej oczy nigdy nie spoglądały z wytarganych przez uliczne podmuchy świstków.
– Właśnie – odparła lakonicznie, bez dalszego rozwodzenia się. Przeczuwała, że trudno będzie Wright to zrozumieć, nie spodziewała się nawet tego. Ciężar wymazać mogło tylko magia. Przynajmniej ten, który dźwigała Philippa. Niezbyt pogodne rysy rozjaśnił uśmiech, gdy tylko obiecała pozostać Hanią. – Skoro tak, to mam szansę wreszcie się czegoś dowiedzieć.
Napiła się znów, bo ponad nimi niewidzialnie kumulowały się szare chmury. To, co miało nadejść, już z daleka nie wyglądało na wesołą opowiastkę. Zamydlić im oczy nie mogło nawet przywołanie wizerunku dobrego brata i przyjaciela – w tym najmilszym jego wydaniu. Mówiła o trudnych wspomnieniach, pięknych i bolesnych. Obcych Filipie, ale chyba możliwych do wyobrażenia, choć to dość naiwne próby, kiedy nigdy nie odkryło się mocy zakochania. Decyzje niosły krzywdę potrzebną w tamtych chwilach. Była zła o to, że nie pozwolił, by była przy nim w morzu cierpienia, zakopał je głęboko, wyrzucił z siebie, choć pewnie wyjadało go od środka przez długie miesiące. Czy sama postąpiłaby tak samo? Nie umiała przywołać żadnego możliwego scenariusza dla tej rozgrywki, dla tych suchych, abstrakcyjnych dziś odczuć. – Keat cierpiał. A może wystarczyło odpisać na jeden cholerny list i kazać mu spadać? – zadumała się na moment. – Milcząca ucieczka była podła. Zostawiłaś go z niczym. Nigdy nie… – urwała, kręcąc głową. Przecież do dziś był sam, do dziś nie pojawił się nikt. Nikt ważny, nikt, kto przywiązałby go do siebie na dłużej. Pewnie dzięki niej. – To teraz tkwicie dokładnie w tym samym momencie, chociaż starsi. Mądrzejsi? Wielka wiara, Hannah, ale dorosłość i tak jest do kitu – mruknęła, znów mocząc usta ognistą. – Wydaje nam się, że sami sterujemy swoim życiem, a potem wszystko się wali, bo dzieją się rzeczy, które nigdy nie miały nastąpić. Wciąż jest ci bliski? – zapytała cwanie, pamiętając jego wkurwione przejęcie. Tamtego dnia w tawernie serce musiało mu ostro łomotać. Czyżby stare emocje nie umarły?
Kurwa.
Widocznie choroba przekleństw przechodziła z brata na siostrę. Zbyt płynnie. Aż za dobrze znała głos, który nagle wkradł się do opuszczonego sklepiku. To jakiś żart, niezdrowa imaginacja. Kto go tu wpuścił?! No jasne, przylazł sam, bo przecież wszystko mu wolno. Znów ją śledził, nawet mimo obietnic wykrzyczanych ostatnim razem. Nie miała nawet ochoty na niego spojrzeć. Najpierw należało się napić, porządnie. – A co jest ze mną nie tak? Że nie może być właśnie ze mną, co? Więc teraz pilnujesz Hanny – rzuciła jakże zadumana. Śmiech powoli wydostawał się z dna jego gardła. – Popatrz uważniej, Rineheart – odparła kąśliwie. Widocznie wzrok już nie ten, pewnie nie zauważył dwóch flaszek i rumieńców na dziewczęcych policzkach. Zaciskające się na szyjce butelki palce może pozostawały niewidoczne w półmroku tej rudery. Był ostatnią osobą, którą miała ochotę spotkać. Kiedy w końcu na niego popatrzyła, nie otrzymał ani jednego przychylnego oka. – Nie mam dla ciebie flaszki, możesz już iść – oświadczyła chłodno. Kłamstwo.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ci ludzie na plakatach to też ona. Sama była zdumiona tym faktem, wciąż nie oswoiła się z myślą, że jej twarz perfidnie zdobiła podniszczone mury Londynu. Może gdyby zrobiła więcej, gdyby była silniejszym przeciwnikiem zrozumiałaby, że tam było jej miejsce. Ale nie mogła tego pojąć, jak niewiele trzeba było, by postanowili się wysłużyć tłumem. A jej kuzynka? Postać, która nigdy w życiu nie stanęła przed żadnym z wrogów, nie wyściubiała nosa z Munga, własnego mieszkania i Oazy. Stała się celem. Od dwóch dni, co rusz ktoś zatrzymywał się przy jej podobiźnie i patrzył na nią, myśląc, że gdyby tylko ją spotkał zrobiłby co trzeba. I nie miałaby pewnie z nim szans. Ilu będzie jeszcze takich jak Charlie? Ilu ludzi jeszcze musiało umrzeć, ilu uciec z Londynu, a może nawet kraju?
— Nie jestem bohaterem — zaprzeczyła od razu, marszcząc brwi. — Ale staram się pomóc tym, którzy nimi są. — Nie przysłużyła się wciąż niczym, niewiele jeszcze zrobiła. — I cieszę się, że mogę to robić, bo walka u ich boku to prawdziwy zaszczyt.— Otaczali ją ludzie dzielni, tacy, których podziwiała. Jej idealny brat nie był już jedyny. Drżała na myśl, że poświęcał się i tak wiele ryzykował. On, ale też pozostali wzięli na swoje barki ciężar odpowiedzialności za innych ludzi. Oni wszyscy zasługiwali na prawdziwe uznanie, na pochwały i wsparcie. — Ale tak, to trochę popieprzone — przyznała jej w końcu rację, spuszczając wzrok na ziemię. Ryzykować dobrem własnym i swoich bliskich po to, by ratować obcych ludzi. By podnieść się dla idei, dobra ogółu. — I jednocześnie całkiem naturalne — i normalne. Nie wiedziała dlaczego, było to tak samo oczywiste.
— Wierzę. Inaczej bym tego nie robiła.— Wzruszyła ramionami. Ale przecież była taka od zawsze. Stawała w obronie słabszych i nękanych, nie raz stawiając się starszym i silniejszym. Miała to we krwi, tak ją wychowano; tak nauczyli ją starsi bracia i wszystko wskazywało na to, że dziecinne utarczki miały dokładne przeniesienie na prawdziwą wojnę. Zmieniła się tylko skala problemów, dramatów i ryzyka. Powody i działania były wciąż zbieżne.
Słuchała, przypatrując jej się, kiedy analizowała to wszystko, co się działo. Mówiła tak, jakby znała to wszystko z autopsji. Czy właśnie dzieliła się z nią własnym, ukrytym i nienazwanym światem, czy może zaledwie wynikami obserwacji cudzych żyć, opowiedzianych nocami historii? Pokiwała głową, zgadzając się z dziewczyną. A jednocześnie zacisnęła wargi. Nie powinno tak być. Nie powinno się ich dzielić, segregować dzieci na gorsze i lepsze, kategoryzować je niczym przedmioty na sklepowych witrynach. Każde z nich było inne, ale one wszystkie były wyłącznie dziećmi, zrodzonymi z krwi i kości. Różnił je tylko czas narodzin i miejsce — raz lepsze, raz gorsze.
— I właśnie ta nienawiść doprowadzi do zniszczenia świata, który znamy. Chcą przewrócić to wszystko do góry nogami. W rzeczywistości, którą chcą stworzyć nie będzie miejsca dla nas. Podziały się zaostrzą, dystanse się zwiększą. Będą oni, królowie tego świata i wy, nędzny margines. Bo nas nie będzie wcale. — Takich, jak ona. Pełnych oporu, buntu i mieszanej krwi, której nie byli zdolni zaakceptować.
Jej słowa nie pomagały, wręcz przeciwnie. Ciężar zwiększał się z każdą wypowiedzianą sylabą, czynił bagaż trudniejszym do dźwigania. Ale przecież nie szukała odkupienia. Nie musiała jej też zrozumieć. Może właśnie na to zasłużyła — by szala w końcu osiągnęła równowagę; musiała przejąć część tego, by jemu mogło być lżej. O ile to w ogóle było możliwe. Teraz, po takim czasie, latach w niepewności, samotnie spędzonych z dręczącymi pytaniami i wątpliwościami — co zrobił źle. Nic nie zrobił. Otóż to. I nie zasłużył na to wszystko, ale nie miała w sobie słów, którymi mogłaby się wykpić, zasłonić. Postąpiła podle. Postawiła egoistycznie. Miło było wyglądać przez okno za kimś, kto rozjaśniał dzień. Szukać ciepła przy kimś, kto patrzył na nią w ten zupełnie inny sposób. Brała wtedy garściami to, co jej ofiarował, niewiele — a może nawet nic — nie ofiarowując mu w zamian. Tak, zdecydowanie zasłużyła na to.
— Pewnie powinnam była. Nie chciałam — się wygłupić, gdy nie była pewna, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło. Tworzyć szansy na coś, co może nie będzie mieć nigdy dalszego ciągu; pozwolić mu trwać blisko, kiedy będzie żyć własnym życiem. — dawać złudnej nadziei.— Nie wiedziała, co mogło się wydarzyć; Keat miał rację. Nie mogła wiedzieć, jak to wszystko się skończy, ani czy się skończy. Czy miałaby złamane serce, bo zdążyłaby się zakochać. Czy męczyłyby ją niespełnione pragnienia i wyidealizowane plany. Nie była wieszczką, by móc to jednoznacznie stwierdzić. Ale podjęła decyzję. — Nigdy nie...?— Czekała aż skończy, podnosząc na nią wzrok, a wraz z nim brwi wysoko. Westchnęła. Na pewno nie byli mądrzejsi. Chciałaby w to wierzyć, ale nie mogła tego przyznać. Gdyby tak było, już dawno byłaby gdzie indziej, kilka kroków dalej, robiąc to, co powinna naprawdę. — Tak jest, gdy zakłada się zbyt wiele; za dużo się planuje. Na papierze, w głowie... Wszystko wygląda prosto. Wystarczy to rozpisać, wymyślić drogę do celu, sposób realizacji, wziąć pod uwagę jakieś zmienne, ludzi. Ale to wszystko tworzone naszymi oczami to tylko ułamek świata. Wokół dzieje się tak wiele nieprawdopodobnych rzeczy, tak trudno jest coś przewidzieć. Zdarzenia, ludzi... Wtedy się wszytko wali. Cały ten stworzony plan, sypie się jak domek z kart — zadumała się na moment. Znała to uczucie za dobrze. Planowała skrupulatnie, doskonale i mogłaby przysiąc, że była w tym mistrzynią. Gdyby nie fakt, że wszystkie plany szlag trafiał. — Chyba łatwiej żyć z dnia na dzień, bez żadnego planu. Spontanicznie.— Chwytać się tego, co jest, nie liczyć na to, co dopiero nadejdzie — może nie nadejść nigdy.
Jej pytanie ją zaskoczyło. Spuściła wzrok, milcząc przez chwilę, nie tyle zastanawiając się nad samą odpowiedzią, co nad sposobem jej sformułowania. Był, tak wiele przecież dla niej zrobił. Chyba o tym zapomniała. Przez ostatnie pięć lat, skupiając się na czymś innym, goniąc niedoścignione, wzdychając do kogoś, kto wzrok kierował w inną stronę. I jaki to wszystko miało sens?
Słysząc czyjeś kroki, a po chwili niesiony echem głos poderwała się z krzesła. Zrobiła to tak gwałtownie, że stary mebel upadł na podłogę z głośnym trzaskiem, a jedna z jego nóg zachwiała się uszkodzona. Instynktownie też wyciągnęła różdżkę i wymierzyła nią w intruza. Inkantacja zastygła na jej ustach:
— Expell... — Ale przed nią stał nikt inny, a Kieran Rineheart we własnej osobie. Otworzyła szerzej oczy i po chwili, w której serce podskoczyło jej do gardła, a ciało zesztywniało, odetchnęła z ulgą. Westchnęła głośno, powoli opuszczając różdżkę. — Panie Rineheart — powitała go wyraźnie uspokojona. — Zmierzałam do sklepu, ale trafiłam na... — nią, jak to określił. W pierwszej chwili zupełnie nie zarejestrowała zmiany w jego głosie i tego dziwnego akcentu. — na koleżankę. Zebrało nam się na rozmowy.— Spojrzała na Philippę i dopiero jej wyraz twarzy uświadomił jej coś ważnego. Za nim posypała się z ust barmanki salwa słów, o które nawet by ją nie posądzała. Nie dlatego, że nie mogła być wyszczekana — mogła, jak najbardziej. Zdziwił ją sposób, w jaki podjęła dyskusję — a może kłótnię? — z ojcem Jackie. Jakby to był bliski znajomy. Zatrzymała spojrzenie na Moss, a później na czarodzieju, mrużąc oczy podejrzliwie. Coś wyraźnie jej umykało. — To chyba przedstawianie mam z głowy... — mruknęła, chowając różdżkę do kieszeni ciemnego płaszcza i oparła dłonie na biodrach w geście ewidentnie wyczekującym.
— Nie jestem bohaterem — zaprzeczyła od razu, marszcząc brwi. — Ale staram się pomóc tym, którzy nimi są. — Nie przysłużyła się wciąż niczym, niewiele jeszcze zrobiła. — I cieszę się, że mogę to robić, bo walka u ich boku to prawdziwy zaszczyt.— Otaczali ją ludzie dzielni, tacy, których podziwiała. Jej idealny brat nie był już jedyny. Drżała na myśl, że poświęcał się i tak wiele ryzykował. On, ale też pozostali wzięli na swoje barki ciężar odpowiedzialności za innych ludzi. Oni wszyscy zasługiwali na prawdziwe uznanie, na pochwały i wsparcie. — Ale tak, to trochę popieprzone — przyznała jej w końcu rację, spuszczając wzrok na ziemię. Ryzykować dobrem własnym i swoich bliskich po to, by ratować obcych ludzi. By podnieść się dla idei, dobra ogółu. — I jednocześnie całkiem naturalne — i normalne. Nie wiedziała dlaczego, było to tak samo oczywiste.
— Wierzę. Inaczej bym tego nie robiła.— Wzruszyła ramionami. Ale przecież była taka od zawsze. Stawała w obronie słabszych i nękanych, nie raz stawiając się starszym i silniejszym. Miała to we krwi, tak ją wychowano; tak nauczyli ją starsi bracia i wszystko wskazywało na to, że dziecinne utarczki miały dokładne przeniesienie na prawdziwą wojnę. Zmieniła się tylko skala problemów, dramatów i ryzyka. Powody i działania były wciąż zbieżne.
Słuchała, przypatrując jej się, kiedy analizowała to wszystko, co się działo. Mówiła tak, jakby znała to wszystko z autopsji. Czy właśnie dzieliła się z nią własnym, ukrytym i nienazwanym światem, czy może zaledwie wynikami obserwacji cudzych żyć, opowiedzianych nocami historii? Pokiwała głową, zgadzając się z dziewczyną. A jednocześnie zacisnęła wargi. Nie powinno tak być. Nie powinno się ich dzielić, segregować dzieci na gorsze i lepsze, kategoryzować je niczym przedmioty na sklepowych witrynach. Każde z nich było inne, ale one wszystkie były wyłącznie dziećmi, zrodzonymi z krwi i kości. Różnił je tylko czas narodzin i miejsce — raz lepsze, raz gorsze.
— I właśnie ta nienawiść doprowadzi do zniszczenia świata, który znamy. Chcą przewrócić to wszystko do góry nogami. W rzeczywistości, którą chcą stworzyć nie będzie miejsca dla nas. Podziały się zaostrzą, dystanse się zwiększą. Będą oni, królowie tego świata i wy, nędzny margines. Bo nas nie będzie wcale. — Takich, jak ona. Pełnych oporu, buntu i mieszanej krwi, której nie byli zdolni zaakceptować.
Jej słowa nie pomagały, wręcz przeciwnie. Ciężar zwiększał się z każdą wypowiedzianą sylabą, czynił bagaż trudniejszym do dźwigania. Ale przecież nie szukała odkupienia. Nie musiała jej też zrozumieć. Może właśnie na to zasłużyła — by szala w końcu osiągnęła równowagę; musiała przejąć część tego, by jemu mogło być lżej. O ile to w ogóle było możliwe. Teraz, po takim czasie, latach w niepewności, samotnie spędzonych z dręczącymi pytaniami i wątpliwościami — co zrobił źle. Nic nie zrobił. Otóż to. I nie zasłużył na to wszystko, ale nie miała w sobie słów, którymi mogłaby się wykpić, zasłonić. Postąpiła podle. Postawiła egoistycznie. Miło było wyglądać przez okno za kimś, kto rozjaśniał dzień. Szukać ciepła przy kimś, kto patrzył na nią w ten zupełnie inny sposób. Brała wtedy garściami to, co jej ofiarował, niewiele — a może nawet nic — nie ofiarowując mu w zamian. Tak, zdecydowanie zasłużyła na to.
— Pewnie powinnam była. Nie chciałam — się wygłupić, gdy nie była pewna, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło. Tworzyć szansy na coś, co może nie będzie mieć nigdy dalszego ciągu; pozwolić mu trwać blisko, kiedy będzie żyć własnym życiem. — dawać złudnej nadziei.— Nie wiedziała, co mogło się wydarzyć; Keat miał rację. Nie mogła wiedzieć, jak to wszystko się skończy, ani czy się skończy. Czy miałaby złamane serce, bo zdążyłaby się zakochać. Czy męczyłyby ją niespełnione pragnienia i wyidealizowane plany. Nie była wieszczką, by móc to jednoznacznie stwierdzić. Ale podjęła decyzję. — Nigdy nie...?— Czekała aż skończy, podnosząc na nią wzrok, a wraz z nim brwi wysoko. Westchnęła. Na pewno nie byli mądrzejsi. Chciałaby w to wierzyć, ale nie mogła tego przyznać. Gdyby tak było, już dawno byłaby gdzie indziej, kilka kroków dalej, robiąc to, co powinna naprawdę. — Tak jest, gdy zakłada się zbyt wiele; za dużo się planuje. Na papierze, w głowie... Wszystko wygląda prosto. Wystarczy to rozpisać, wymyślić drogę do celu, sposób realizacji, wziąć pod uwagę jakieś zmienne, ludzi. Ale to wszystko tworzone naszymi oczami to tylko ułamek świata. Wokół dzieje się tak wiele nieprawdopodobnych rzeczy, tak trudno jest coś przewidzieć. Zdarzenia, ludzi... Wtedy się wszytko wali. Cały ten stworzony plan, sypie się jak domek z kart — zadumała się na moment. Znała to uczucie za dobrze. Planowała skrupulatnie, doskonale i mogłaby przysiąc, że była w tym mistrzynią. Gdyby nie fakt, że wszystkie plany szlag trafiał. — Chyba łatwiej żyć z dnia na dzień, bez żadnego planu. Spontanicznie.— Chwytać się tego, co jest, nie liczyć na to, co dopiero nadejdzie — może nie nadejść nigdy.
Jej pytanie ją zaskoczyło. Spuściła wzrok, milcząc przez chwilę, nie tyle zastanawiając się nad samą odpowiedzią, co nad sposobem jej sformułowania. Był, tak wiele przecież dla niej zrobił. Chyba o tym zapomniała. Przez ostatnie pięć lat, skupiając się na czymś innym, goniąc niedoścignione, wzdychając do kogoś, kto wzrok kierował w inną stronę. I jaki to wszystko miało sens?
Słysząc czyjeś kroki, a po chwili niesiony echem głos poderwała się z krzesła. Zrobiła to tak gwałtownie, że stary mebel upadł na podłogę z głośnym trzaskiem, a jedna z jego nóg zachwiała się uszkodzona. Instynktownie też wyciągnęła różdżkę i wymierzyła nią w intruza. Inkantacja zastygła na jej ustach:
— Expell... — Ale przed nią stał nikt inny, a Kieran Rineheart we własnej osobie. Otworzyła szerzej oczy i po chwili, w której serce podskoczyło jej do gardła, a ciało zesztywniało, odetchnęła z ulgą. Westchnęła głośno, powoli opuszczając różdżkę. — Panie Rineheart — powitała go wyraźnie uspokojona. — Zmierzałam do sklepu, ale trafiłam na... — nią, jak to określił. W pierwszej chwili zupełnie nie zarejestrowała zmiany w jego głosie i tego dziwnego akcentu. — na koleżankę. Zebrało nam się na rozmowy.— Spojrzała na Philippę i dopiero jej wyraz twarzy uświadomił jej coś ważnego. Za nim posypała się z ust barmanki salwa słów, o które nawet by ją nie posądzała. Nie dlatego, że nie mogła być wyszczekana — mogła, jak najbardziej. Zdziwił ją sposób, w jaki podjęła dyskusję — a może kłótnię? — z ojcem Jackie. Jakby to był bliski znajomy. Zatrzymała spojrzenie na Moss, a później na czarodzieju, mrużąc oczy podejrzliwie. Coś wyraźnie jej umykało. — To chyba przedstawianie mam z głowy... — mruknęła, chowając różdżkę do kieszeni ciemnego płaszcza i oparła dłonie na biodrach w geście ewidentnie wyczekującym.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Niedokończona inkantacja zadźwięczała mu w uszach, mimo to sam nie poruszył różdżką. Wahanie czarownicy upewniło go, że rzeczywiście ma do czynienia z właściwą osobą. Za to nie ulga, która spłynęła na jej twarz, wcale nie wydawała mu się adekwatna do sytuacji, bardziej go zirytowała.
– Nie tylko na rozmowy wam się zebrało – odparł z dobrze słyszalną w głosie naganą, a pochmurne spojrzenie posłał ku napoczętej butelce, którą Philippa uparcie ściskała w dłoni. Nie mógł zignorować obecności alkoholu, który łatwo mógł stępić ich zmysły, zaburzyć percepcję, tym samym nawet doprowadzić do ich zguby, gdyby zamiast niego do środka wpadł ktoś o złych intencjach. Po rozesłaniu przez ministerialne służby listów gończych zakradnięcie się do Londynu stało się jeszcze trudniejszym zadaniem, dlatego członkowie Zakonu Feniksa nie powinni podejmować tak dużego ryzyka bez dobrego powodu. A jednak przyłapał kogoś z organizacji na tak mocno bulwersującym zachowaniu. Czuł się prawdziwie rozdarty, nie mogąc zdecydować, nad głupotą której czarownicy powinien się pochylić w pierwszej kolejności. Moss zdążyła go już przyzwyczaić do tego, że rzadko kierowała się zdrowym rozsądkiem, wpadanie w kłopoty zdawało się być jej specjalnością, jednak po Wright oczekiwał czegoś więcej. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, z kim walczą. Londyn został przejęty przez zwyrodnialców, przez których społeczeństwo zostało zastraszone, przekupione lub całkowicie omamione. Najbardziej jednak rażące było to, że świadoma była tego, jak wiele osób zginęło lub przepadło bez wieści. Czy tak łatwo było zapomnieć o zniknięciu Jackie? On myślał o niej nieustannie, wyrzuty sumienia zagłuszając kolejnymi działaniami.
Trzymał się jeszcze swojego opanowania, naprawdę, jednak złość momentalnie w nim wybuchła, kiedy spokojne tłumaczenie jednej winowajczyni zostało przerwane przez pokaz irytacji drugiej. I tak nie przyjąłby żadnej wymówki, ale pozorna pokorność jeszcze mogłaby powstrzymać go od okazania jawnej pogardy. Wściekłym spojrzeniem obdarzył Wright, bo po swoich doświadczeniach nie miała prawa popełniać błędów. – Powinna pilnować się sama – wyrzucił z siebie ostro, już samym tonem wypowiedzi sugerując, że ta kwestia nie powinna podlegać żadnej dyskusji. – Jeśli już szłaś do sklepu, to czemu skończyłaś tutaj? – nawet jeśli po drodze natknęła się na znajomą twarz, powinna była trzymać się swojego pierwotnego założenie, w ostateczności wziąć Moss ze sobą. Czy udzieliła jej się beztroska portowego ducha drzemiącego w drugiej czarownicy? Wydawało mu się, ze Hannah zrozumiała już brutalną prawdę o tym, że jej życie nie należy już całkowicie do niej. Przynależność do Zakonu Feniksa wiązała się z wieloma powinnościami, jak i ograniczeniami. – Co by się stało, gdybyś została ujęta przez jakichś skurwieli? – sam dość szybko dostrzegł ciąg konsekwencji dla takiego zdarzenia. Na ratunek ruszyliby jej przyjaciele, duża część Zakonu Feniksa, a Benjamina łatwo zaślepiłyby emocje, choć to on pozostawał filarem Gwardii. Próba jej odbicia przyniosłaby straty, bo Rycerze przygotowaliby się odpowiednio do odparcia ataku. Jedna osoba mogła pociągnąć za sobą całą resztę, więc tym bardziej nie podobała mu się postawa, jaką przyjęła, zwłaszcza zaciekawione spojrzenie rozbudzone przez zuchwalstwa jej towarzyszki.
– A ty? – przeniósł spojrzenie na drugą czarownicę, nie próbując kryć złości, która coraz bardziej w nim buzowała, bo znów miał do czynienia właśnie z nią. Nie chciał jej widzieć, wracać do niej myślami, zamartwiać się o jej los. Jakże irytowało go to, że znów przez przypadek wdzierała się do jego świata, w którym nie było miejsca na podobne sentymenty. Już i tak bliski był załamania, jeśli zbyt wiele zaczynał myśleć o tym, jak zrujnował własną rodzinę. Własne istnienie uzasadniał poczuciem obowiązku. – Chciałaś zostać w porcie, więc po jaką cholerę szlajasz się po Pokątnej? – wcale nie zależało mu na uzyskaniu odpowiedzi na to pytanie, łatwiej było już z góry założyć, że jej motywacje były bzdurne. W jego mniemaniu żaden powód nie usprawiedliwiał tej bezmyślnej wędrówki. Czy tutaj również znała każdy kąt? Mogła równie łatwo odnaleźć schronienie lub pomoc u kogoś o mniej lub bardziej znajomej twarzy? – Właśnie to jest z tobą nie tak, Moss. Nie słuchasz dobrych rad, nie rozumiesz co naprawdę się dzieje, ale i tak robisz to, co chcesz – każdy kolejny zarzut wyrzucała z coraz to większą pretensją, to właśnie przez nią nauczony tak dobrze tego, jak należy sączyć jad, bo sama wielokrotnie ćwiczyła tę sztukę na nim.
Szybkim krokiem zbliżył się do Philippy i chwycił za butelkę, chcąc jak najszybciej odebrać ją z jej rąk, pociągnąć gwałtownie naczynie w swoją stronę. – Koniec tej zabawy – oznajmił stanowczo, nie wahając się przed wprowadzeniem swoich porządków. Musiał jeszcze się zastanowić nad tym, co powinien zrobić, bo nie zamierzał wypuścić ich z powrotem na ulice Londynu całkiem samych. Żałosne było to, że sytuacja wyglądała prawie tak, jakby rozganiał do domów pijące ukradkiem małolaty.
– Nie tylko na rozmowy wam się zebrało – odparł z dobrze słyszalną w głosie naganą, a pochmurne spojrzenie posłał ku napoczętej butelce, którą Philippa uparcie ściskała w dłoni. Nie mógł zignorować obecności alkoholu, który łatwo mógł stępić ich zmysły, zaburzyć percepcję, tym samym nawet doprowadzić do ich zguby, gdyby zamiast niego do środka wpadł ktoś o złych intencjach. Po rozesłaniu przez ministerialne służby listów gończych zakradnięcie się do Londynu stało się jeszcze trudniejszym zadaniem, dlatego członkowie Zakonu Feniksa nie powinni podejmować tak dużego ryzyka bez dobrego powodu. A jednak przyłapał kogoś z organizacji na tak mocno bulwersującym zachowaniu. Czuł się prawdziwie rozdarty, nie mogąc zdecydować, nad głupotą której czarownicy powinien się pochylić w pierwszej kolejności. Moss zdążyła go już przyzwyczaić do tego, że rzadko kierowała się zdrowym rozsądkiem, wpadanie w kłopoty zdawało się być jej specjalnością, jednak po Wright oczekiwał czegoś więcej. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, z kim walczą. Londyn został przejęty przez zwyrodnialców, przez których społeczeństwo zostało zastraszone, przekupione lub całkowicie omamione. Najbardziej jednak rażące było to, że świadoma była tego, jak wiele osób zginęło lub przepadło bez wieści. Czy tak łatwo było zapomnieć o zniknięciu Jackie? On myślał o niej nieustannie, wyrzuty sumienia zagłuszając kolejnymi działaniami.
Trzymał się jeszcze swojego opanowania, naprawdę, jednak złość momentalnie w nim wybuchła, kiedy spokojne tłumaczenie jednej winowajczyni zostało przerwane przez pokaz irytacji drugiej. I tak nie przyjąłby żadnej wymówki, ale pozorna pokorność jeszcze mogłaby powstrzymać go od okazania jawnej pogardy. Wściekłym spojrzeniem obdarzył Wright, bo po swoich doświadczeniach nie miała prawa popełniać błędów. – Powinna pilnować się sama – wyrzucił z siebie ostro, już samym tonem wypowiedzi sugerując, że ta kwestia nie powinna podlegać żadnej dyskusji. – Jeśli już szłaś do sklepu, to czemu skończyłaś tutaj? – nawet jeśli po drodze natknęła się na znajomą twarz, powinna była trzymać się swojego pierwotnego założenie, w ostateczności wziąć Moss ze sobą. Czy udzieliła jej się beztroska portowego ducha drzemiącego w drugiej czarownicy? Wydawało mu się, ze Hannah zrozumiała już brutalną prawdę o tym, że jej życie nie należy już całkowicie do niej. Przynależność do Zakonu Feniksa wiązała się z wieloma powinnościami, jak i ograniczeniami. – Co by się stało, gdybyś została ujęta przez jakichś skurwieli? – sam dość szybko dostrzegł ciąg konsekwencji dla takiego zdarzenia. Na ratunek ruszyliby jej przyjaciele, duża część Zakonu Feniksa, a Benjamina łatwo zaślepiłyby emocje, choć to on pozostawał filarem Gwardii. Próba jej odbicia przyniosłaby straty, bo Rycerze przygotowaliby się odpowiednio do odparcia ataku. Jedna osoba mogła pociągnąć za sobą całą resztę, więc tym bardziej nie podobała mu się postawa, jaką przyjęła, zwłaszcza zaciekawione spojrzenie rozbudzone przez zuchwalstwa jej towarzyszki.
– A ty? – przeniósł spojrzenie na drugą czarownicę, nie próbując kryć złości, która coraz bardziej w nim buzowała, bo znów miał do czynienia właśnie z nią. Nie chciał jej widzieć, wracać do niej myślami, zamartwiać się o jej los. Jakże irytowało go to, że znów przez przypadek wdzierała się do jego świata, w którym nie było miejsca na podobne sentymenty. Już i tak bliski był załamania, jeśli zbyt wiele zaczynał myśleć o tym, jak zrujnował własną rodzinę. Własne istnienie uzasadniał poczuciem obowiązku. – Chciałaś zostać w porcie, więc po jaką cholerę szlajasz się po Pokątnej? – wcale nie zależało mu na uzyskaniu odpowiedzi na to pytanie, łatwiej było już z góry założyć, że jej motywacje były bzdurne. W jego mniemaniu żaden powód nie usprawiedliwiał tej bezmyślnej wędrówki. Czy tutaj również znała każdy kąt? Mogła równie łatwo odnaleźć schronienie lub pomoc u kogoś o mniej lub bardziej znajomej twarzy? – Właśnie to jest z tobą nie tak, Moss. Nie słuchasz dobrych rad, nie rozumiesz co naprawdę się dzieje, ale i tak robisz to, co chcesz – każdy kolejny zarzut wyrzucała z coraz to większą pretensją, to właśnie przez nią nauczony tak dobrze tego, jak należy sączyć jad, bo sama wielokrotnie ćwiczyła tę sztukę na nim.
Szybkim krokiem zbliżył się do Philippy i chwycił za butelkę, chcąc jak najszybciej odebrać ją z jej rąk, pociągnąć gwałtownie naczynie w swoją stronę. – Koniec tej zabawy – oznajmił stanowczo, nie wahając się przed wprowadzeniem swoich porządków. Musiał jeszcze się zastanowić nad tym, co powinien zrobić, bo nie zamierzał wypuścić ich z powrotem na ulice Londynu całkiem samych. Żałosne było to, że sytuacja wyglądała prawie tak, jakby rozganiał do domów pijące ukradkiem małolaty.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szerokie zrozumienie, spokój, głęboki szacunek i świadomość powagi, tragedii, z którą się mierzyła i która w krótkiej chwili mogła otrzeć się i o nią samą. Hanna zdawała się nie tylko wierzyć, ale i faktycznie pojmować złożoność momentu, w którym przyszło jej wznosić różdżkę. Philippa czujnie przysłuchiwała się opanowaniu, skromności wręcz niepojętej, bycia w centrum i jednocześnie jakby z boku. Nie wypierała się, nie nazywała bohaterką, nie czuła wybitności swej postawy. Manifestowała chęć pomocy i podziw dla innych. Jakby sama nie do końca stawała na najwyższej linii frontu. Moss niespecjalnie interesowała się, kto z kim i jak bardzo – przynajmniej nie w kontekście rzeszy poszukiwanych zdrajców, ale wnioski nasuwały się same: czy Hanna chciała czy nie, miała swój udział i z pewnością nie znalazła się w tym gronie przypadkiem. Jednak łagodność przemawiająca przez ową zbrodniarkę zdawała się tarmosić cały ten obraz twardej bohaterki, jaką powinna być, skoro rzucała się rzekomo w płomienie. Więc gdzie leżała prawda? Skąd dziwna harmonia tak kłócąca się z chaosem bitwy? Popieprzone i naturalne – obrona swoich, pilnowanie ideałów, które zdawały się trzymać pokłócone strony w ostatnich trwalszych formach. A może to wszystko było już tak pokręcone, że zaraz Londyn posypie się jak domek z kart i tyle będzie całej zabawy w wojowanie. Czarodzieje mieli w rękach moc, która mogła w krótkiej chwili spustoszyć świat nieświadomych mugoli. Tylko po co? Philippa wiedziała, że niemagiczni i magiczni byli sobie bliscy, choć niektóre gęby wolały nigdy w to nie uwierzyć. Mugolskie dziecko płakało tak samo, tak samo rosło i poszukiwało swojego celu, mugolska dziwka potrafiła sprzedać tyle samo przyjemności co czarodziejska. Poniekąd rożne głosy ostatecznie łączyły się w jeden. Każdy po prostu chciał jakoś przetrwać.
Determinacja nie błysnęła w spojrzeniu tej dziewczyny, ale wcale nie musiała. Moss wciąż nie pojmowania mówienia o tym tak po prostu, łatwego, pozornie, zatrzaskiwania emocji, nim wybrzmią zbyt wyraźnie i głośno. To nie było sztampowe oblicze wyzwolicielki, ale kto wie, może ta niewinna buzia to tylko kamuflaż, może w dłoniach chowała magię, przed którą zadrżałby niejeden mroczny brutal. Merlin jeden wie, na co faktycznie byłoby ją stać. Może bez trudu okiełznałaby niemożliwego Keatona. Ta myśl sprawiła, że brwi Moss uniosły się jeszcze wyżej, a cień mdłego, kuriozalnego w tej chwili uśmiechu wkradł się na jej usta.
Nas już nie będzie.
Tylko królowie świata i nędzarze, którzy klękają przed ich potęgą. To brzmiało jak przerobiona przez jakiegoś łapserdaka opowiastka dla dzieciaków. Nowa wersja, dla dorosłych. Brutalna, ale cholernie prawdziwa. Niesmaczne wydawały się te wizje, w których znikał spory kawałek zasyfionej rzeczywistości, którą… którą tak naprawdę lubiła, której oni wszyscy potrzebowali. A na jej miejsce wstąpić miało coś zbyt łatwo mogącego wyszarpać bardzo świadome wartości. Pokręciła głową, w duchu wyklinając to… to wszystko. Cały ten bajzel, jaki wkradał się do portu, do miasta, wszędzie wokół. Krajobraz po bitwie może być gorszy od największego koszmaru zaryczanej w obdrapanym kącie sieroty.
– Na to już za późno – stwierdziła, pamiętając dobrze werbalne i niewerbalne reakcje Keata. Niczym wyjątkowym były wszystkie jego kurwy i przełykane boleśnie milczenie. Historie przez niego nieopowiedziane zdradzały więcej niż głośna narracja. Była jego złamanym sercem. Zakochany szczeniak uwierzył za bardzo i nie zapomniał. Zadane w tamtej chwili ciosy mogły nie zagoić się do dziś. – Nigdy nie odnalazł już drugiej Hannah – wysunęła odważną tezę, będąc jednak prawie pewną tego, że żadna laska z portu lub poza nim nie zdołała aż tak zagotować mu głowy. Wszystko zaczynało układać się w całość. Keat szedł drogą Philippy, tylko że jej nikt nigdy nie złamał serca, ona nie pozwoliła nikomu wleźć aż tak głęboko w siebie. Obydwoje jednak – solidarne rodzeństwo – kroczyli wspólną drogą wygodnictwa i łatwego wplątywania i wyplątywania się z relacji. – To brzmi zbyt ckliwie – mruknęła zaraz, odnajdując znów ukojenie w smakach alkoholu. A potem słuchała tej trochę mistycznej gadki, wkręconych między słówka prawd o życiu którejkolwiek z nich, kogokolwiek na świecie. Zdawały się filozofować dziś obficie, wywlekać górnolotne myśli, pleść jakieś wielkie wnioski, ale… Cholera, nie brzmiały jak kłamstwa. Wręcz przeciwnie zdawały się nagle tłumaczyć wiele pozostawionych dotąd bez odpowiedzi pytań. Kilka z nich to wciąż świeże refleksje, które męczyły Philippę w ostatnich tygodniach. I już wcale nie chodziło o Keata i Hannę. – O wiele łatwiej. Bez ryzyka nagłej utraty, a z możliwością całkiem dobrej niespodzianki. Bez nieustannego zastanawiania się, co by było gdyby i co można było zrobić inaczej. Bez pasma rozczarowań – dopełniła, choć to nie brzmiało wcale jak zbitka upchanych szczęśliwości. Chwytaj dzień? A potem łap się na tym, że coś przelatuje bokiem, kiedy ty nasycasz się tym, co masz, nie próbując nawet sięgnąć po więcej. Nie uważała się za pozbawioną ambicji, ale też nie próbowała nagle znaleźć się w życiu, do którego nie pasowała. Chwilowe oddanie się tym pokusom wiązało się finalnie z porażką, którą wolała sobie darować. Tylko czasem te wszystkie myśli atakowały ją zbyt mocno, upierdliwie domagały się uwagi. Tylko czasem naprawdę łamała postanowienie wiernego podążania swoją ścieżką, tylko czasem chciała skręcić i zobaczyć, co się wydarzy. Była zachłanna, piekielnie ciekawska.
Kim był ten facet, by Wright tłumaczyła mu się, jak uczniak przyłapany na ściąganiu? Koleżanka, rozmowy, panie Rineheart. Phils popatrzyła za Hannah, jakby nie wierzyła w te wyjaśnienia. Kim dla siebie byli? W jednej chwili urwały się te zwierzenia. Nie zdążyła dowiedzieć się czegoś jeszcze, czegoś, co mogło być tak istotne dla całej opowieści o zawiedzionych sercach i niewykorzystanych szansach. Szkoda, wparował Kieran i rozsypał klocki. Zawsze to robił. Mądrował się i zabierał zabawki. Zaraz wtargnie ze swoimi wielkimi buciorami między nie i rozdzieli dwie plotkujące koleżanki. Bo jest wojna i nie wolno. Ledwo stłumiła śmiech. – O tak, znamy się aż za dobrze, prawda, Rineheart? – dorzuciła, lekko kołysząc łydką opartą o własne kolano. Wright pewnie się nieźle zdziwiła, bo przecież taki stary zgorzknialec nie miewał takich młodych koleżanek. To mogło prowokować wiele zabawnych wniosków.
A on jak zwykle po swojemu: już widział Hanię torturowaną w ciemnym zaułku, bo nie posłuchała wysłużonego aurora i zboczyła z trasy. Wiec tak to teraz było? Poszukiwani po całym kraju, ale pchali się prosto do paszczy smoka. – Nic jej nie jest. Potrafi sobie poradzić – odparła, wtrącając się śmiało, kiedy tylko wylał swoje żale. Ostry ton wcale jej się nie pasował. Kim był? Władczy charakter nie lubił nieposłuszeństwa. Im bardziej ostrzył głoski, tym mocniej Moss miała ochotę atakować. A kiedy w końcu na nią spojrzał, nie było już co zbierać. – A ja jestem wolna, mnie nikt nie poszukuje. I mnie nikt nie zabrania chodzić po ulicach. Może poza tobą – odparła trochę rozbawiona. Może to ten alkohol, a może to po prostu on. Na pewno nie przejmowała się jego zarzutami. Wynikały z jakiejś chorej troski, do której nie chciał się przyznać, z którą się nie pogodził. Ani wtedy ani dziś. Przyzwyczaiła się już do tego, że krytykował każde jej posunięcie, ale nie zamierzała się na to godzić. Powinna siedzieć grzecznie w domku i głaskać niuchacze – tylko to sprawiłoby, że wreszcie przestałby tyle gadać. Wciąż nie wierzył, że potrafiła o siebie zadbać. W Hannah również, skoro tworzył tak ponure scenariusze.
- Nie słucham twoich rad – poprawiła go, ponownie przystawiając do ust pachnące szkło. Ciepło rozlewało się po jej brzuchu, dodawało odwagi. – Wiem, co się dzieje. Widzę, co się dzieje – stwierdziła, na koniec prychając. Jakby tylko on siedział na przeklętej karuzeli, jakby tylko on jak mistyczny pustelnik znał wszystkie prawdy świata. Znów traktował ją jako gorszą, jak dziecko, któremu na nic nie można pozwolić. – Ale nie zamierzam z tego powodu siedzieć jak mysz pod miotłą – mruknęła zniechęcona jego paplaniną. On sobie zgrywał bohatera, a ona tu żyła, mieszkała, miała rodzinę, pracę i przyjaciół. Więc co? Miała zamknąć się na świat i grzecznie poczekać, aż banda bohaterów zrobi swoje? Nie była trzęsiportkiem, ale może jemu wygodnie było w to wierzyć.
Zaśmiała się, kiedy wyciągnął jej spomiędzy palców butelkę. Gorzki człowiek o zardzewiałych zasadach. – Weź ją, napij się, może przestaniesz się tak mądrzyć, Kieranie. To twoja metoda? Coś ci się nie podoba, więc będziesz teraz przywracał swój porządek? – podpytała, unosząc brew. Popatrzyła na towarzyszkę tej małej posiadówki. – Chyba ktoś nam zepsuł imprezę… – odparła niby zasmucona.
To nic, kiedyś dokończą rozmowę.
Determinacja nie błysnęła w spojrzeniu tej dziewczyny, ale wcale nie musiała. Moss wciąż nie pojmowania mówienia o tym tak po prostu, łatwego, pozornie, zatrzaskiwania emocji, nim wybrzmią zbyt wyraźnie i głośno. To nie było sztampowe oblicze wyzwolicielki, ale kto wie, może ta niewinna buzia to tylko kamuflaż, może w dłoniach chowała magię, przed którą zadrżałby niejeden mroczny brutal. Merlin jeden wie, na co faktycznie byłoby ją stać. Może bez trudu okiełznałaby niemożliwego Keatona. Ta myśl sprawiła, że brwi Moss uniosły się jeszcze wyżej, a cień mdłego, kuriozalnego w tej chwili uśmiechu wkradł się na jej usta.
Nas już nie będzie.
Tylko królowie świata i nędzarze, którzy klękają przed ich potęgą. To brzmiało jak przerobiona przez jakiegoś łapserdaka opowiastka dla dzieciaków. Nowa wersja, dla dorosłych. Brutalna, ale cholernie prawdziwa. Niesmaczne wydawały się te wizje, w których znikał spory kawałek zasyfionej rzeczywistości, którą… którą tak naprawdę lubiła, której oni wszyscy potrzebowali. A na jej miejsce wstąpić miało coś zbyt łatwo mogącego wyszarpać bardzo świadome wartości. Pokręciła głową, w duchu wyklinając to… to wszystko. Cały ten bajzel, jaki wkradał się do portu, do miasta, wszędzie wokół. Krajobraz po bitwie może być gorszy od największego koszmaru zaryczanej w obdrapanym kącie sieroty.
– Na to już za późno – stwierdziła, pamiętając dobrze werbalne i niewerbalne reakcje Keata. Niczym wyjątkowym były wszystkie jego kurwy i przełykane boleśnie milczenie. Historie przez niego nieopowiedziane zdradzały więcej niż głośna narracja. Była jego złamanym sercem. Zakochany szczeniak uwierzył za bardzo i nie zapomniał. Zadane w tamtej chwili ciosy mogły nie zagoić się do dziś. – Nigdy nie odnalazł już drugiej Hannah – wysunęła odważną tezę, będąc jednak prawie pewną tego, że żadna laska z portu lub poza nim nie zdołała aż tak zagotować mu głowy. Wszystko zaczynało układać się w całość. Keat szedł drogą Philippy, tylko że jej nikt nigdy nie złamał serca, ona nie pozwoliła nikomu wleźć aż tak głęboko w siebie. Obydwoje jednak – solidarne rodzeństwo – kroczyli wspólną drogą wygodnictwa i łatwego wplątywania i wyplątywania się z relacji. – To brzmi zbyt ckliwie – mruknęła zaraz, odnajdując znów ukojenie w smakach alkoholu. A potem słuchała tej trochę mistycznej gadki, wkręconych między słówka prawd o życiu którejkolwiek z nich, kogokolwiek na świecie. Zdawały się filozofować dziś obficie, wywlekać górnolotne myśli, pleść jakieś wielkie wnioski, ale… Cholera, nie brzmiały jak kłamstwa. Wręcz przeciwnie zdawały się nagle tłumaczyć wiele pozostawionych dotąd bez odpowiedzi pytań. Kilka z nich to wciąż świeże refleksje, które męczyły Philippę w ostatnich tygodniach. I już wcale nie chodziło o Keata i Hannę. – O wiele łatwiej. Bez ryzyka nagłej utraty, a z możliwością całkiem dobrej niespodzianki. Bez nieustannego zastanawiania się, co by było gdyby i co można było zrobić inaczej. Bez pasma rozczarowań – dopełniła, choć to nie brzmiało wcale jak zbitka upchanych szczęśliwości. Chwytaj dzień? A potem łap się na tym, że coś przelatuje bokiem, kiedy ty nasycasz się tym, co masz, nie próbując nawet sięgnąć po więcej. Nie uważała się za pozbawioną ambicji, ale też nie próbowała nagle znaleźć się w życiu, do którego nie pasowała. Chwilowe oddanie się tym pokusom wiązało się finalnie z porażką, którą wolała sobie darować. Tylko czasem te wszystkie myśli atakowały ją zbyt mocno, upierdliwie domagały się uwagi. Tylko czasem naprawdę łamała postanowienie wiernego podążania swoją ścieżką, tylko czasem chciała skręcić i zobaczyć, co się wydarzy. Była zachłanna, piekielnie ciekawska.
Kim był ten facet, by Wright tłumaczyła mu się, jak uczniak przyłapany na ściąganiu? Koleżanka, rozmowy, panie Rineheart. Phils popatrzyła za Hannah, jakby nie wierzyła w te wyjaśnienia. Kim dla siebie byli? W jednej chwili urwały się te zwierzenia. Nie zdążyła dowiedzieć się czegoś jeszcze, czegoś, co mogło być tak istotne dla całej opowieści o zawiedzionych sercach i niewykorzystanych szansach. Szkoda, wparował Kieran i rozsypał klocki. Zawsze to robił. Mądrował się i zabierał zabawki. Zaraz wtargnie ze swoimi wielkimi buciorami między nie i rozdzieli dwie plotkujące koleżanki. Bo jest wojna i nie wolno. Ledwo stłumiła śmiech. – O tak, znamy się aż za dobrze, prawda, Rineheart? – dorzuciła, lekko kołysząc łydką opartą o własne kolano. Wright pewnie się nieźle zdziwiła, bo przecież taki stary zgorzknialec nie miewał takich młodych koleżanek. To mogło prowokować wiele zabawnych wniosków.
A on jak zwykle po swojemu: już widział Hanię torturowaną w ciemnym zaułku, bo nie posłuchała wysłużonego aurora i zboczyła z trasy. Wiec tak to teraz było? Poszukiwani po całym kraju, ale pchali się prosto do paszczy smoka. – Nic jej nie jest. Potrafi sobie poradzić – odparła, wtrącając się śmiało, kiedy tylko wylał swoje żale. Ostry ton wcale jej się nie pasował. Kim był? Władczy charakter nie lubił nieposłuszeństwa. Im bardziej ostrzył głoski, tym mocniej Moss miała ochotę atakować. A kiedy w końcu na nią spojrzał, nie było już co zbierać. – A ja jestem wolna, mnie nikt nie poszukuje. I mnie nikt nie zabrania chodzić po ulicach. Może poza tobą – odparła trochę rozbawiona. Może to ten alkohol, a może to po prostu on. Na pewno nie przejmowała się jego zarzutami. Wynikały z jakiejś chorej troski, do której nie chciał się przyznać, z którą się nie pogodził. Ani wtedy ani dziś. Przyzwyczaiła się już do tego, że krytykował każde jej posunięcie, ale nie zamierzała się na to godzić. Powinna siedzieć grzecznie w domku i głaskać niuchacze – tylko to sprawiłoby, że wreszcie przestałby tyle gadać. Wciąż nie wierzył, że potrafiła o siebie zadbać. W Hannah również, skoro tworzył tak ponure scenariusze.
- Nie słucham twoich rad – poprawiła go, ponownie przystawiając do ust pachnące szkło. Ciepło rozlewało się po jej brzuchu, dodawało odwagi. – Wiem, co się dzieje. Widzę, co się dzieje – stwierdziła, na koniec prychając. Jakby tylko on siedział na przeklętej karuzeli, jakby tylko on jak mistyczny pustelnik znał wszystkie prawdy świata. Znów traktował ją jako gorszą, jak dziecko, któremu na nic nie można pozwolić. – Ale nie zamierzam z tego powodu siedzieć jak mysz pod miotłą – mruknęła zniechęcona jego paplaniną. On sobie zgrywał bohatera, a ona tu żyła, mieszkała, miała rodzinę, pracę i przyjaciół. Więc co? Miała zamknąć się na świat i grzecznie poczekać, aż banda bohaterów zrobi swoje? Nie była trzęsiportkiem, ale może jemu wygodnie było w to wierzyć.
Zaśmiała się, kiedy wyciągnął jej spomiędzy palców butelkę. Gorzki człowiek o zardzewiałych zasadach. – Weź ją, napij się, może przestaniesz się tak mądrzyć, Kieranie. To twoja metoda? Coś ci się nie podoba, więc będziesz teraz przywracał swój porządek? – podpytała, unosząc brew. Popatrzyła na towarzyszkę tej małej posiadówki. – Chyba ktoś nam zepsuł imprezę… – odparła niby zasmucona.
To nic, kiedyś dokończą rozmowę.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Patrzyła przez chwilę na nią, powtarzając we własnej głowie jej słowa. Poczuła, jak żołądek jej się kurczy, jak uderza w nią znajome ciepło i jednocześnie jak jej sercem wstrząsa dziwna trwoga. Tęsknota za tamtymi spojrzeniami, za tą niewymuszoną i nienazwaną bliskością nie potrzebującą żadnych obietnic i deklaracji była wyrazem potwornego egoizmu. Wiedziała to już wtedy. Wiedziała i teraz, kiedy ją ukłuła. Nie odpowiedziała jej jednak nic, bo nie zdążyła. Wszystkie emocje, które ją dopadły, podsycone krążącym w żyłach alkoholem, przewróciły się i wymieszały, rosnąc i całkowicie odmieniając swój kierunek.
Ojciec Jackie nie był zadowolony, a ona nie potrafiła pojąć dlaczego. Czuła ulgę, że to był on i że zdążyła powstrzymać się przed palnięciem w jego kierunku jakiegoś zaklęcia(choć wątpliwe, by mogła pochwalić się tak dobrym refleksem). Nagana, jaką usłyszała w głosie zmroziła ją. Przypominał nauczyciela, mentora i był nim dziś, jako auror, członek Zakonu Feniksa, czarodziej z potwornie wielkim doświadczeniem w walce. Szanowała go za to, lecz w tej chwili poczuła się mała i niepoważna, tak jak małe i niepoważne są pierwszoklasistki w Hogwarcie, którym wydaje się, że mogą przechadzać się korytarzami szkoły po wieczornej kolacji i odprowadzeniu do dormitoriów przez prefektów. Ramiona jej opadły, skurczyła się, ale jej wzrok wyrażał coś przeciwnego. Twarz jej stężała, oczy wyostrzyły się, usta nieco spięły. Nastroszyła się jak kotka, którą poirytowany domownik próbował przegonić z legowiska.
— Pilnuję się s a m a — podkreśliła wyraźnie i dosadnie, nie spuszczając spojrzenia z Rinehearta, który gromił ją spojrzeniem. W naturalny dla siebie sposób na przyganę reagowała butą. Im silniej zaostrzał się ton głosu Rinehearta tym mniej pokory w niej było. Nie z powodu braku szacunku, nie dlatego, że nie liczyła się z jego zdaniem, czy nie uznawała jego autorytetu. Przeciwnie. Myślenie jednak nadejdzie za chwilę, a wraz z nim dopiero rozważenie wszystkich możliwości i sytuacji, które mogły się jej przydarzyć. Teraz wiedziała jedno — nie przydarzyły się, nie było więc o czym dyskutować.
Prawie nie spoglądała na Philippę, ogniskując w tej chwili wzrok na srogim wujku, który zabrał zabawki i zepsuł całą zabawę.
— Natknęłam się na nią i postanowiłyśmy sobie coś wyjaśnić. Zresztą, czy naprawdę muszę się z tego tłumaczyć? Czy to taka zbrodnia?! — oburzyła się, marszcząc brwi. Chęć udzielenia mu wyjaśnień przyszła też sama, w końcu nie był dla niej obcym człowiekiem. Był ojcem jej najlepszej przyjaciółki. Srogim, popełniającym mnóstwo rodzicielskich błędów, czasem podłym, ale wciąż ojcem. — Rozumiałabym, gdybyśmy urządziły ognisko na środku ulicy i piekły ziemniaki, ale nawet nie hałasujemy — o co więc było to wielkie halo? Rineheart, wyjdź z tej stodoły goryczy i poskacz trochę na sianie.— Dlaczego miałabym być ujęta?!— Podniosła głos. Może dlatego, że była poszukiwana i była zwykłą rzemieślniczką? — Takie ma pan o mnie zdanie? Taka słaba jestem? W takim razie może naprawdę powinniśmy odbyć szkolenie, konkretny trening dla poprawienia umiejętności, nauczenia się taktyk, określonych wzorców zachowań? Może wtedy nikt nie miałby pretensji o samotne spacerowanie po ulicach Londynu. Tak, wiem, co się dzieje — uprzedziła go, nim zdołałby wejść w jej słowo. Słowotok, który się rozpoczął podsycony był alkoholem. Buzia zdawała jej się nie zamykać. — I wiem, że mogą tu krążyć Rycerze Walpurgii, patrole ministerstwa. Wiem, że tylko czekają na takie jak ja. Wiem, co się działo z nocy ostatniego marca na pierwszego kwietnia. Widziałam to. Byłam tu — na Pokątnej, późno opuszczała sklep. — Ale niech mnie pan przestanie traktować jak dziecko. A co, gdybym odbywała tu teraz patrol?— Bo to było możliwe, dlaczego nie? Deklarowała się do tego. Zadarła wyżej brodę, splotła ręce na piersi. Kiedy rozpoczął swój wywód w kierunku Moss, uniosła wyżej brew. Jego słowa brzmiały tak, jakby miał coś do niej. Pretensje. Podobnie jak do niej. Kim dla niego była Moss? Spytałaby, gdyby nie fakt, że mocno urażona duma sprawiła, że stała nastroszona kolcami. Nie zamierzała dać się zlać po tyłku. Była na to zbyt trzeźwa i dostatecznie pijana.
Ojciec Jackie nie był zadowolony, a ona nie potrafiła pojąć dlaczego. Czuła ulgę, że to był on i że zdążyła powstrzymać się przed palnięciem w jego kierunku jakiegoś zaklęcia(choć wątpliwe, by mogła pochwalić się tak dobrym refleksem). Nagana, jaką usłyszała w głosie zmroziła ją. Przypominał nauczyciela, mentora i był nim dziś, jako auror, członek Zakonu Feniksa, czarodziej z potwornie wielkim doświadczeniem w walce. Szanowała go za to, lecz w tej chwili poczuła się mała i niepoważna, tak jak małe i niepoważne są pierwszoklasistki w Hogwarcie, którym wydaje się, że mogą przechadzać się korytarzami szkoły po wieczornej kolacji i odprowadzeniu do dormitoriów przez prefektów. Ramiona jej opadły, skurczyła się, ale jej wzrok wyrażał coś przeciwnego. Twarz jej stężała, oczy wyostrzyły się, usta nieco spięły. Nastroszyła się jak kotka, którą poirytowany domownik próbował przegonić z legowiska.
— Pilnuję się s a m a — podkreśliła wyraźnie i dosadnie, nie spuszczając spojrzenia z Rinehearta, który gromił ją spojrzeniem. W naturalny dla siebie sposób na przyganę reagowała butą. Im silniej zaostrzał się ton głosu Rinehearta tym mniej pokory w niej było. Nie z powodu braku szacunku, nie dlatego, że nie liczyła się z jego zdaniem, czy nie uznawała jego autorytetu. Przeciwnie. Myślenie jednak nadejdzie za chwilę, a wraz z nim dopiero rozważenie wszystkich możliwości i sytuacji, które mogły się jej przydarzyć. Teraz wiedziała jedno — nie przydarzyły się, nie było więc o czym dyskutować.
Prawie nie spoglądała na Philippę, ogniskując w tej chwili wzrok na srogim wujku, który zabrał zabawki i zepsuł całą zabawę.
— Natknęłam się na nią i postanowiłyśmy sobie coś wyjaśnić. Zresztą, czy naprawdę muszę się z tego tłumaczyć? Czy to taka zbrodnia?! — oburzyła się, marszcząc brwi. Chęć udzielenia mu wyjaśnień przyszła też sama, w końcu nie był dla niej obcym człowiekiem. Był ojcem jej najlepszej przyjaciółki. Srogim, popełniającym mnóstwo rodzicielskich błędów, czasem podłym, ale wciąż ojcem. — Rozumiałabym, gdybyśmy urządziły ognisko na środku ulicy i piekły ziemniaki, ale nawet nie hałasujemy — o co więc było to wielkie halo? Rineheart, wyjdź z tej stodoły goryczy i poskacz trochę na sianie.— Dlaczego miałabym być ujęta?!— Podniosła głos. Może dlatego, że była poszukiwana i była zwykłą rzemieślniczką? — Takie ma pan o mnie zdanie? Taka słaba jestem? W takim razie może naprawdę powinniśmy odbyć szkolenie, konkretny trening dla poprawienia umiejętności, nauczenia się taktyk, określonych wzorców zachowań? Może wtedy nikt nie miałby pretensji o samotne spacerowanie po ulicach Londynu. Tak, wiem, co się dzieje — uprzedziła go, nim zdołałby wejść w jej słowo. Słowotok, który się rozpoczął podsycony był alkoholem. Buzia zdawała jej się nie zamykać. — I wiem, że mogą tu krążyć Rycerze Walpurgii, patrole ministerstwa. Wiem, że tylko czekają na takie jak ja. Wiem, co się działo z nocy ostatniego marca na pierwszego kwietnia. Widziałam to. Byłam tu — na Pokątnej, późno opuszczała sklep. — Ale niech mnie pan przestanie traktować jak dziecko. A co, gdybym odbywała tu teraz patrol?— Bo to było możliwe, dlaczego nie? Deklarowała się do tego. Zadarła wyżej brodę, splotła ręce na piersi. Kiedy rozpoczął swój wywód w kierunku Moss, uniosła wyżej brew. Jego słowa brzmiały tak, jakby miał coś do niej. Pretensje. Podobnie jak do niej. Kim dla niego była Moss? Spytałaby, gdyby nie fakt, że mocno urażona duma sprawiła, że stała nastroszona kolcami. Nie zamierzała dać się zlać po tyłku. Była na to zbyt trzeźwa i dostatecznie pijana.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Znali się, ale nie potwierdził tego wyraźnie, a rozbawione pytanie zbył milczeniem, posyłając w odpowiedzi tylko zirytowane spojrzenie. Nie dążył do ich ponownego spotkania, choć czasem łapał się na myśli, czy aby jest cała w dobrze jej znanym porcie. Chwilę później na nowo żądał od siebie całkowitego zapomnienia o tej kłopotliwej znajomości, gdy sam zdecydował się ją zakończyć. Solidne postanowienie szybko jednak straciło swą moc, wystarczyło ujrzeć ją ponownie i usłyszeć w jej głosie niezachwianą pewność w to, że świetnie sobie radzi. Naprawdę w to wierzyła? Łudziła się, że w towarzystwie poszukiwanej czarownicy nie spotka jej żadna krzywda? Ministerialne służby wcale nie miałyby większego problemu z uznaniem jej za element niepożądany.
Pozwoliła mu odebrać sobie butelkę, zbyt łatwo wyślizgnęła się z jej uścisku. Gdy zaproponował mu, aby się napił, on zamiast tego upuścił szklane naczynie, pozwalając mu roztrzaskać się o ziemię na wszystkie strony. Ileż razy w ciągu ostatniego miesiąca chciał się upić, aby już nie myśleć i nie czuć? To nie pomogłoby rozwiązać żadnego z jego problemów. – Tak bardzo boli cię to, że ktoś musi dbać o porządek za ciebie? – spytał zuchwale, spoglądając na nią ze złością. – Najwidoczniej nikt inny nie jest rozgarnięty na tyle, aby próbować zadbać o twoje bezpieczeństwo – tak musiało być, skoro nikt nie wybił jej z głowy pomysłu udania się na Pokątną, kiedy to w porcie była w swym przekonaniu najbezpieczniejsza, skoro znała tam każdego i każdy kąt.
Dostrzegł zmianę na twarzy Hannah, kiedy pierwotne zdumienie wreszcie ustąpiło na rzecz wyraźniej złości. Całej sytuacji swoimi uwagami nie ułatwiała Moss, przeciwnie, swymi komentarzami zdawała się jeszcze bardziej podburzać towarzyszkę. Portowa dusza wtłaczała błędnie pojmowaną śmiałość w kolejny umysł, który pod wpływem alkoholu stawał się jeszcze bardziej podatnym gruntem. Świadczył o tym podniesiony głos Wright i prawie nieprzerwany ciąg zdań, jakim uraczył go z wyraźną pretensją. Uraził ją, doprawdy? Niech o swoim zachowaniu powie innym członkom Zakonu, może wtedy oprzytomniej, kiedy w znajomych oczach bliskich osób dojrzy cień przerażenia. Być może inni byli odrobinę bardziej świadomi tego, jak bestialskie tortury zwyrodnialców mogą łatwo rozwiązywać języki. Odwadze musiał towarzyszyć rozsądek, aby czasem nie przemieniła się w bezmyślną brawurę. I tak właśnie postrzegał dzisiejsze zachowanie członkini Zakonu, w imię zgubnej pewności siebie udała się do Londynu w pojedynkę, jakby zagrożenie wcale nie istniało. Cóż za głupota!
– Naprawdę mam ci przypomnieć dlaczego możesz zostać ujęta albo skończyć martwa? – spytał ostro, bezlitośnie, powracając do jej słów powoli, kiedy już skończyła swoją emocjonalną szarżę na jego osobę. – Silniejsi od ciebie polegli – stwierdził lodowato, nie przejmując się wcale jej uczuciami, bo właśnie taka był prawda, może brutalna i niesprawiedliwa, ale najwidoczniej musiała zostać wypowiedziana głośno i wyraźnie, żeby wreszcie być zrozumianą. Wystarczyła liczebna przewaga przeciwników, aby w pełni wyćwiczony auror poległ pod plugawymi zaklęciami. Jedna chwila dekoncentracji mogła sprawić, aby doskonale przeszkolony czarodziej nie zdołał rzucić na czas nawet najprostszej tarczy. Osoby uczone przez sporą część życia walki, właściwie codziennie żyjące tylko nieustanną walką, traciły życie zbyt łatwo. – Jeszcze inni przepadli bez wieści – nie potrafił ukryć tego, że te słowa, choć sam je wypowiedział, zadały mu ból. Jackie. Jak mógłby nie pomyśleć o niej w tej chwili? Była przecież przygotowana do toczenia ciężkich starć, więc dlaczego wszystko potoczyło się w taki sposób? – Nie chcesz być widziana jako nierozgarnięty dzieciak, to zachowuj się inaczej! Masz jeszcze czelność udawać, że jesteś na patrolu? Nie jesteś! Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za cudze życia, nie zapominaj o tym! – przecież z jakiegoś powodu wstąpiła do Zakonu, musiała wiedzieć z czym to się właściwie wiąże. Jeśli nikt wcześniej nie śmiał żądać od niej tak wiele, Kieran nie zamierzał się wahać i traktować jej ulgowo. Od wszystkich, którzy zadeklarowali przystąpienie do walki wymagał znaczenie więcej. Życie toczyło się dalej, ale dla nich. Moss wciąż mogła z niego czerpać pełnymi garściami, żadne okoliczności nie zmusiłyby jej do zrzeczenia się prawa do zaznawania przyjemności, tych wielkich i tych błahych.
Rozejrzał się po zrujnowanym pomieszczeniu na nowo, czyniąc rozeznanie przed opuszczeniem tego miejsca. Szkoda czasu i sił na dalsze strzępienie sobie języka. – Wspólnie odprowadzimy cię do portu, a potem opuścimy Londyn – tu nie było miejsca na dyskusję, wydał jasne polecenie i naprawdę wolał, aby obie czarownice nie sprzeciwiały się jego woli. Ale przecież na pewno nie zechcą dostosować się do planu tak po prostu.
Pozwoliła mu odebrać sobie butelkę, zbyt łatwo wyślizgnęła się z jej uścisku. Gdy zaproponował mu, aby się napił, on zamiast tego upuścił szklane naczynie, pozwalając mu roztrzaskać się o ziemię na wszystkie strony. Ileż razy w ciągu ostatniego miesiąca chciał się upić, aby już nie myśleć i nie czuć? To nie pomogłoby rozwiązać żadnego z jego problemów. – Tak bardzo boli cię to, że ktoś musi dbać o porządek za ciebie? – spytał zuchwale, spoglądając na nią ze złością. – Najwidoczniej nikt inny nie jest rozgarnięty na tyle, aby próbować zadbać o twoje bezpieczeństwo – tak musiało być, skoro nikt nie wybił jej z głowy pomysłu udania się na Pokątną, kiedy to w porcie była w swym przekonaniu najbezpieczniejsza, skoro znała tam każdego i każdy kąt.
Dostrzegł zmianę na twarzy Hannah, kiedy pierwotne zdumienie wreszcie ustąpiło na rzecz wyraźniej złości. Całej sytuacji swoimi uwagami nie ułatwiała Moss, przeciwnie, swymi komentarzami zdawała się jeszcze bardziej podburzać towarzyszkę. Portowa dusza wtłaczała błędnie pojmowaną śmiałość w kolejny umysł, który pod wpływem alkoholu stawał się jeszcze bardziej podatnym gruntem. Świadczył o tym podniesiony głos Wright i prawie nieprzerwany ciąg zdań, jakim uraczył go z wyraźną pretensją. Uraził ją, doprawdy? Niech o swoim zachowaniu powie innym członkom Zakonu, może wtedy oprzytomniej, kiedy w znajomych oczach bliskich osób dojrzy cień przerażenia. Być może inni byli odrobinę bardziej świadomi tego, jak bestialskie tortury zwyrodnialców mogą łatwo rozwiązywać języki. Odwadze musiał towarzyszyć rozsądek, aby czasem nie przemieniła się w bezmyślną brawurę. I tak właśnie postrzegał dzisiejsze zachowanie członkini Zakonu, w imię zgubnej pewności siebie udała się do Londynu w pojedynkę, jakby zagrożenie wcale nie istniało. Cóż za głupota!
– Naprawdę mam ci przypomnieć dlaczego możesz zostać ujęta albo skończyć martwa? – spytał ostro, bezlitośnie, powracając do jej słów powoli, kiedy już skończyła swoją emocjonalną szarżę na jego osobę. – Silniejsi od ciebie polegli – stwierdził lodowato, nie przejmując się wcale jej uczuciami, bo właśnie taka był prawda, może brutalna i niesprawiedliwa, ale najwidoczniej musiała zostać wypowiedziana głośno i wyraźnie, żeby wreszcie być zrozumianą. Wystarczyła liczebna przewaga przeciwników, aby w pełni wyćwiczony auror poległ pod plugawymi zaklęciami. Jedna chwila dekoncentracji mogła sprawić, aby doskonale przeszkolony czarodziej nie zdołał rzucić na czas nawet najprostszej tarczy. Osoby uczone przez sporą część życia walki, właściwie codziennie żyjące tylko nieustanną walką, traciły życie zbyt łatwo. – Jeszcze inni przepadli bez wieści – nie potrafił ukryć tego, że te słowa, choć sam je wypowiedział, zadały mu ból. Jackie. Jak mógłby nie pomyśleć o niej w tej chwili? Była przecież przygotowana do toczenia ciężkich starć, więc dlaczego wszystko potoczyło się w taki sposób? – Nie chcesz być widziana jako nierozgarnięty dzieciak, to zachowuj się inaczej! Masz jeszcze czelność udawać, że jesteś na patrolu? Nie jesteś! Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za cudze życia, nie zapominaj o tym! – przecież z jakiegoś powodu wstąpiła do Zakonu, musiała wiedzieć z czym to się właściwie wiąże. Jeśli nikt wcześniej nie śmiał żądać od niej tak wiele, Kieran nie zamierzał się wahać i traktować jej ulgowo. Od wszystkich, którzy zadeklarowali przystąpienie do walki wymagał znaczenie więcej. Życie toczyło się dalej, ale dla nich. Moss wciąż mogła z niego czerpać pełnymi garściami, żadne okoliczności nie zmusiłyby jej do zrzeczenia się prawa do zaznawania przyjemności, tych wielkich i tych błahych.
Rozejrzał się po zrujnowanym pomieszczeniu na nowo, czyniąc rozeznanie przed opuszczeniem tego miejsca. Szkoda czasu i sił na dalsze strzępienie sobie języka. – Wspólnie odprowadzimy cię do portu, a potem opuścimy Londyn – tu nie było miejsca na dyskusję, wydał jasne polecenie i naprawdę wolał, aby obie czarownice nie sprzeciwiały się jego woli. Ale przecież na pewno nie zechcą dostosować się do planu tak po prostu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sprowokował je obydwie. Poczuły się tak drobne, tak kruche, niewarte jego zaufania. Czy do tego dążył? Czy tak chciał karmić swoje ego? Philippa nie była obojętna na to, jak próbował podporządkować sobie Hannah, choć nie miał do tego żadnego prawa. Przynajmniej tak się Moss wydawało. Denerwowało ją niezmiernie to chłodne, oceniające spojrzenie, które znało odpowiedzi, zanim jeszcze zdążyło spojrzeć. Zaciskała pięści, tłumiąc fale agresywnych gestów. Nie chciała podkładać się mu do besztania, pozwalać, by wierzył, że ma cokolwiek do powiedzenia w sprawie ich wędrówki. Że lubił wydawać dyspensy, to wiedziała nie od dziś, ale tym razem nagromadzona frustracja mogła zaowocować wybuchem, którego Kieran wcale nie chciał oglądać. Wyrywał alkohol, kazał odejść, wołał o rozsądek, podczas gdy sam przez tę rozwagę wysychał, umierał, pozbawiał się radości w najprostszych, przelotnych chwilach. Wyzwiska plątały się na języku, alkoholowe ciepło w brzuchu robiło wszystko, byleby tylko wypchnąć je prosto na niego, splunąć nimi na oblicze tego starego króla, który winien dawno porzucić koronę. Nie nadążał. Za nimi, za światem, po którym tak pewnie się panoszył. Jakże go nie znosiła, jak wielką ochotę miała na bolesne zadrapanie tego srogiego oka. Wright również nie miała do niego cierpliwości, również nie czuła się dobrze w spętaniu tych twardych słówek i karcących gestów. Przedstawienie jeszcze jednak trwało, mogły zatrząsnąć światem dumnego aurora, mogły kazać mu zejść na ziemie, póki nie odfrunął zbyt daleko. Przerwał coś, co nie powinno być przerwane. Oto on, ten, który kończy najlepszą zabawę. Dobrze, że Hanka nie dała mu się zaprowadzić do kąta. Moss lekk pomachała łydką przerzuconą przez kolano, kiedy obserwowała ich wymianę zdań. Żadne najwyraźniej nie chciało ustąpić. Zresztą Rineheart musiał i do niej się przyczepić, bo nie byłyby sobą. Prawie zauroczona zaśmiała się pod nosem. Chciałbyś, chciałbyś bym latała za tobą jak szukający za zniczem.
– Boli mnie co najwyżej twoja zgrzybiała postawa i ten zmarnowany alkohol – zanuciła więc bardzo szczera. – Boli, a może nawet dręczy – wymsknęło jej się, zanim zdążyła zacisnąć grzecznie śliczne usta i posłać mu jeden z szałowych, barmańskich uśmiechów. Na to też nie dał się złowić. A szkoda, byłby nawet całkiem interesującym gościem, gdyby tylko nie maltretował młodych swoją nudną gadką. Boli mnie to, że nie potrafisz mi zaufać.
Między nastoletnim snem Keata i mrukliwym dziadem pojawił się ogień. Ogień dyskusji, ogień rozczarowań i pretensji, który obserwowała, nie chcąc, by cokolwiek z tego przedstawienia mogło jej umknąć. – Ty nie mniej złudzeń, Hanno. Nie myśl, że twoje słowa cokolwiek zmienią. Jest uparty, cholernie uparty i nawet cię nie słucha. Zawsze będzie widział w nas słabość – odpowiedziała, czując, że na nic jej słowa, na nic te tłumaczenia i głęboki bunt w głosie. Odczuwały obydwie jego niesprawiedliwość, czynił z nich małe, niedoświadczone przez los trzpiotki. Czy jednak poznał je na tyle, by wysuwać tak śmiałe osądy? – Rycerze Walpurgii? – Popatrzyła to na kobietę, to na mężczyznę, wyraźnie zamyślona. No proszę, niech mówią jeszcze więcej. Chętnie posłucha, chętnie pozna szczegóły dotyczące tego całego cholerstwa. – Gdyby mógł, to już by nas aresztował – mruknęła pod nosem i lekko pokręciła głową. Chciał to zrobić, wtedy na dworcu, kiedy oskarżył ją o coś, czego nigdy nie popełniła. Teraz też mu przeszkadzały, teraz drwił z działań Hanny. Co jeszcze je czekało? Kara w kącie i szlaban na wizyty w magicznej cukierni?
Obraził je obydwie, ale to mu nie wystarczyło. – Jasne – rzuciła mdło, słysząc kolejny rozkaz. Też zaskoczenie. – Wasze podobizny wiszą na każdej latarni w Londynie, ale ty dalej uważasz, że wasza eskorta jest bezpieczna – burknęła, bo przecież wciąż nie powiedziała ostatniego słowa. Tym razem jednak wstała, wyminęła jedno i drugie i po prostu wyszła na ulicę, jak gdyby nigdy nic. Pewnie pójdą za nią. Nieważne. Chciała już stąd zniknąć. Pewne rozmowy będą musiały zostać dokończone, ale już nie dziś, nie w tak sprzecznym towarzystwie. Biedna Hannah, trafił jej się wyjątkowo marny… współpracownik.
zt
– Boli mnie co najwyżej twoja zgrzybiała postawa i ten zmarnowany alkohol – zanuciła więc bardzo szczera. – Boli, a może nawet dręczy – wymsknęło jej się, zanim zdążyła zacisnąć grzecznie śliczne usta i posłać mu jeden z szałowych, barmańskich uśmiechów. Na to też nie dał się złowić. A szkoda, byłby nawet całkiem interesującym gościem, gdyby tylko nie maltretował młodych swoją nudną gadką. Boli mnie to, że nie potrafisz mi zaufać.
Między nastoletnim snem Keata i mrukliwym dziadem pojawił się ogień. Ogień dyskusji, ogień rozczarowań i pretensji, który obserwowała, nie chcąc, by cokolwiek z tego przedstawienia mogło jej umknąć. – Ty nie mniej złudzeń, Hanno. Nie myśl, że twoje słowa cokolwiek zmienią. Jest uparty, cholernie uparty i nawet cię nie słucha. Zawsze będzie widział w nas słabość – odpowiedziała, czując, że na nic jej słowa, na nic te tłumaczenia i głęboki bunt w głosie. Odczuwały obydwie jego niesprawiedliwość, czynił z nich małe, niedoświadczone przez los trzpiotki. Czy jednak poznał je na tyle, by wysuwać tak śmiałe osądy? – Rycerze Walpurgii? – Popatrzyła to na kobietę, to na mężczyznę, wyraźnie zamyślona. No proszę, niech mówią jeszcze więcej. Chętnie posłucha, chętnie pozna szczegóły dotyczące tego całego cholerstwa. – Gdyby mógł, to już by nas aresztował – mruknęła pod nosem i lekko pokręciła głową. Chciał to zrobić, wtedy na dworcu, kiedy oskarżył ją o coś, czego nigdy nie popełniła. Teraz też mu przeszkadzały, teraz drwił z działań Hanny. Co jeszcze je czekało? Kara w kącie i szlaban na wizyty w magicznej cukierni?
Obraził je obydwie, ale to mu nie wystarczyło. – Jasne – rzuciła mdło, słysząc kolejny rozkaz. Też zaskoczenie. – Wasze podobizny wiszą na każdej latarni w Londynie, ale ty dalej uważasz, że wasza eskorta jest bezpieczna – burknęła, bo przecież wciąż nie powiedziała ostatniego słowa. Tym razem jednak wstała, wyminęła jedno i drugie i po prostu wyszła na ulicę, jak gdyby nigdy nic. Pewnie pójdą za nią. Nieważne. Chciała już stąd zniknąć. Pewne rozmowy będą musiały zostać dokończone, ale już nie dziś, nie w tak sprzecznym towarzystwie. Biedna Hannah, trafił jej się wyjątkowo marny… współpracownik.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ta zgrzybiała postawa pozwalała mu przetrwać, z uporem grzęznąć dalej w najmroczniejszym bagnie, do którego większość nie ma odwagi wejść. Cały czas trzymał się na powierzchni, głowę trzymając wysoko, aby pozostać ponad otaczającym go syfem. Wypracowane przez lata nawyki wielokrotnie ratowały mu życie, w tym wieczna surowość wobec siebie i wszystkich ratowała go przed emocjami, co przypłacał jednocześnie brakiem wyrozumiałości i otwartości. Gdyby dążył do zrozumienia punktu widzenia każdego, pogubiłby się w chaotycznym świecie, utonąłby w cholernym bagnie pełnym cierpienia, zwyrodnienia, przemocy, czarnej magii. Miał cholernie dobre powody, dla których nie pozwalał sobie na wyrozumiałość, nawet wobec osób mu najbliższych, a może zwłaszcza wobec nich. Krytyczny, niewzruszony i uparty, po prostu zgrzybiały. Podobne usposobienie mimo wszystko było dla aurora powodem do dumy, źródłem jego siły, więc dlaczego w tej jednej chwili, pod zarzutem tej zuchwałej czarownicy, poczuł irytację na myśl, że widziała go właśnie takim? Dostrzegła jego prawdziwe oblicze, ale nie miała dla niego za grosz uznania, przyzwyczajona do urozmaicania sobie życia znacznie bardziej towarzyskimi duszami, skorymi do zabawy, głośnymi z racji odkrywanych raz za razem przyjemności. Czy jednak ktokolwiek spośród jej barwnych kompanów miał w sobie tyle rozsądku, aby choć raz pochylić się nad kwestią jej bezpieczeństwa? Temu światu były potrzebne zgrzybiałe dusze, lecz ona nie chciała tego pojąć.
Od osób, które świadomie pchały się do walki, śmiał żądać minimum dyscypliny, jednak ta w oczach wielu zdawała się być zbyt wydumanym wymogiem, śmiesznym ograniczeniem. Udowodnił to nagły wybuch Wright, która nie zważała na to, że drażliwe kwestie porusza w obecności osoby trzeciej. Nazwy obu organizacji nie były dla opinii publicznej żadną tajemnicą, obie były wspomniane w różnych wydaniach gazet, ale czujne ucho Moss mogło wyłapać wiele, ostatecznie doprowadzając do jakichś wniosków, niekoniecznie mądrych i pożądanych. – Nie podburzaj jej – wycedził ostro, kierując do portowej dziewczyny ostatnie ostrzeżenie. Już wystarczająco obie nadszarpnęły pokłady jego cierpliwości, gdy musiały zbuntować się nie tylko przeciw niemu, co przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Smakowanie alkoholu na zapleczu zniszczonego lokalu warte było ryzyka? Równie dobrze mogły cieszyć się smakiem trunku w innej scenerii, znacznie bardziej do takiej czynności pasującej. Przypadkowe spotkanie nie musiało skończyć się wspólną popijawą właśnie tutaj.
Wydał dyspozycje, jednak żadna nie rwała się do ich wypełnienia. Hannah pozostawała wściekła, Philippa wszystko sprowadzała do kpiny. Sarkastyczna uwaga okazała się jedyną wypowiedzią, za którą przemawiał cień rozwagi. Miała rację, nie powinna być widziana w towarzystwie poszukiwanych osób, kiedy na każdej ulicy wisiały te przeklęte plakaty z ich podobiznami i kwotami za ich głowy utrwalone widzianą z daleka wytłuszczoną czcionką. Jego zdaniem w pojedynkę też nie mogła iść, samotne wałęsanie się po ulicach w czasie wojny było skrajnie nieodpowiedzialne. Ale i tak poszła sama, wcale się za nimi nie oglądając.
– Chodź – rzucił do Wright władczo i nie zważając na jej reakcję powoli skierował się za Moss, zachowując mocny dystans, lecz nie tracąc jej z oczu. Dopiero po wejściu portową dzielnicę wycofał się, aby już całkiem skupić na drugiej czarownicy.
| z tematu
Od osób, które świadomie pchały się do walki, śmiał żądać minimum dyscypliny, jednak ta w oczach wielu zdawała się być zbyt wydumanym wymogiem, śmiesznym ograniczeniem. Udowodnił to nagły wybuch Wright, która nie zważała na to, że drażliwe kwestie porusza w obecności osoby trzeciej. Nazwy obu organizacji nie były dla opinii publicznej żadną tajemnicą, obie były wspomniane w różnych wydaniach gazet, ale czujne ucho Moss mogło wyłapać wiele, ostatecznie doprowadzając do jakichś wniosków, niekoniecznie mądrych i pożądanych. – Nie podburzaj jej – wycedził ostro, kierując do portowej dziewczyny ostatnie ostrzeżenie. Już wystarczająco obie nadszarpnęły pokłady jego cierpliwości, gdy musiały zbuntować się nie tylko przeciw niemu, co przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Smakowanie alkoholu na zapleczu zniszczonego lokalu warte było ryzyka? Równie dobrze mogły cieszyć się smakiem trunku w innej scenerii, znacznie bardziej do takiej czynności pasującej. Przypadkowe spotkanie nie musiało skończyć się wspólną popijawą właśnie tutaj.
Wydał dyspozycje, jednak żadna nie rwała się do ich wypełnienia. Hannah pozostawała wściekła, Philippa wszystko sprowadzała do kpiny. Sarkastyczna uwaga okazała się jedyną wypowiedzią, za którą przemawiał cień rozwagi. Miała rację, nie powinna być widziana w towarzystwie poszukiwanych osób, kiedy na każdej ulicy wisiały te przeklęte plakaty z ich podobiznami i kwotami za ich głowy utrwalone widzianą z daleka wytłuszczoną czcionką. Jego zdaniem w pojedynkę też nie mogła iść, samotne wałęsanie się po ulicach w czasie wojny było skrajnie nieodpowiedzialne. Ale i tak poszła sama, wcale się za nimi nie oglądając.
– Chodź – rzucił do Wright władczo i nie zważając na jej reakcję powoli skierował się za Moss, zachowując mocny dystans, lecz nie tracąc jej z oczu. Dopiero po wejściu portową dzielnicę wycofał się, aby już całkiem skupić na drugiej czarownicy.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zaułek
Szybka odpowiedź