Zaułek
Strona 34 z 34 • 1 ... 18 ... 32, 33, 34
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaułek
Ulica Pokątna składa się nie tylko z głównej ulicy, choć to na niej tętni życie. Pomiędzy wejściami do niektórych sklepów, znajdują się odnogi mniejszych uliczek, bardziej zaniedbanych, ponurych, często wyboistych - nikt nie widzi celu w ich odnowie. Czasami przebiegnie tu bezpański kot, by za chwilę zniknąć w cieniu. Dróżki najczęściej krzyżują się ze sobą, tworząc skomplikowaną sieć, w której można łatwo się zgubić, niektóre są ślepe, a wszystkie wydają się tak samo podobne.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.08.18 15:58, w całości zmieniany 1 raz
#28 września
Kiedy dzień zaczyna się miło, o ile w ogóle stosowne jest używanie takiego słowa w kontekście wydarzeń z lat ubiegłych i trwających obecnie miesięcy, wyjątkowo schodzisz z wygodnego łóżka prawą nogą, a sowa nie wali dziobem w okno niosąc niedorzecznie-ważną-wiadomość od szefa, który już, teraz, natychmiast i dlaczego nie na wczoraj?! żąda złożenia kolejnego sprawozdania w twój wolny dzień – wiedz, że coś się dzieje i że za niespełna kilka godzin dostaniesz szmatą brutalnej rzeczywistości po pysku. Mildred nawet w najmniejszym stopniu nie była przygotowana na to, co miało się wydarzyć, bo przecież jakże to, skoro przez minione tygodnie wszystko szło jej jak po maśle i to tym lepszej jakości, a nie nędznej mugolskiej podróbce margaryny; wszak nic nie zwiastowało, że potknięcie miało nadejść właśnie dzisiaj, z agresywną bezczelnością i bez słowa uprzedzenia. Dlatego pełna wewnętrznego entuzjazmu, dość rzadko spotykanego w ostatnim czasie, przekroczyła próg najpierw jednego, potem drugiego sklepu, uparcie podążając bocznymi uliczkami Pokątnej i z daleka, acz odpowiedniego do śledzenia, wypatrywała.
Wypatrywanie to miało charakter skomplikowany, jako że z jednej strony przez samą swoją naturę było raczej podejrzane, z drugiej jednakże nie nosiło znamion niczego wyjątkowego w czasach, gdy każdy czegoś wypatrywał, począwszy od – właśnie – lepszych czasów, a skończywszy na promocji na rękawiczki ze skóry szpiczaka. Mildred więc wypatrywała bez większych wyrzutów sumienia tym bardziej, że cel wlepianych przez nią ślepi zdawał się zupełnie nie dostrzegać tego nagłego zainteresowania lub, co wydawało się nieco bardziej prawdopodobne, grzecznie nie zwracał na to uwagi świadom faktu, że w Londynie nie brakuje świrów, od których po prostu lepiej trzymać się z daleka i nie dawać się im prowokować. I jakkolwiek sama panna Crabbe raczej byłaby oburzona zestawieniem jej skromnej, acz wrażliwej na własnym punkcie osoby z ludźmi o wątpliwych walorach mentalnych (ot, chociażby miłośników mugoli), chwilowo wolała przymknąć oko na tę ewentualną potwarz i skupić się na swym celu, który właśnie zanurzał się w mroki i odmęty jakiegoś ulicznego zaułka.
Psia mać, zaklęła szpetnie w myślach i jak przystało na dobrze wychowane czystokrwiste dziecię, sama siebie od razu w tychże myślach połajała, świadoma potępieńczego wzroku matki, który niewątpliwie ciążyłby jej w innych okolicznościach na barkach.
Wejść, czy nie wejść; retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, bo przecież odpowiedź z góry była jasna, skoro Mildred i tak żadnego wyboru nie miała. Pchająca ją siła nakazująca wypatrywanie, śledzenie i węszenie za swoim celem była wręcz nieujarzmiona, a ilekroć ona sama usiłowała się jej przeciwstawić, atakowała ze zdwojoną mocą. Wciąż pozostawało zagadką dlaczego, sekretem nierozwiązanym i przez to drażniąco irytującym, zwłaszcza dla panny Crabbe, która z natury swojej i rodzinnej nie lubiła czegoś nie wiedzieć, a konkretów i wyjaśnień potrzebowała niemal tak samo jak powietrza i miętowego smaku Fasolek Bertiego Botta, przy czym funkcjonowanie bez powietrza mogłaby nawet negocjować. Negocjować za to nie dało się z jej stopami, które niemal samoistnie podążyły w ślad za celem, zatopiły się w półmrok zaułka i, chociaż stawiały obcasy bardzo, bardzo cicho, w uszach Mildred brzmiały jak wybuchy porządnej Bombardy. Skupiła się na wyciszeniu tak bardzo, że przez długi moment świat wokół przestał dla niej istnieć, na kilkanaście sekund czujność zniknęła, a kiedy dziewczyna uniosła wzrok w górę, bardziej przeczuwając niż fizycznie odczuwając niebezpieczeństwo napotkała...
- Oj – pisnęła tonem zupełnie nielicującym z kimś uprawiającym szlachetną sztukę śledzenia innych. - Ojojoj. - Zastygła w bezruchu kompletnie nie wiedząc co robić, bo co do diabła robi się w takich sytuacjach, gdy wszystko nagle spada ci na głowę, a misternie tkana sieć podchodów zaczyna się rozrywać w najmniej spodziewanym miejscu? Bezruch trwał zaledwie chwilę, sekundę lub mgnienie oka, chociaż dla Mildred wydawał się wiecznością, która za nic w świecie nie chciała się skończyć i przeminąć, bo po co, skoro tutaj miała doskonały ubaw. - Szlag by to – znów paskudnie zaklęła, tym razem jednak darowała sobie połajanki.
Kiedy dzień zaczyna się miło, o ile w ogóle stosowne jest używanie takiego słowa w kontekście wydarzeń z lat ubiegłych i trwających obecnie miesięcy, wyjątkowo schodzisz z wygodnego łóżka prawą nogą, a sowa nie wali dziobem w okno niosąc niedorzecznie-ważną-wiadomość od szefa, który już, teraz, natychmiast i dlaczego nie na wczoraj?! żąda złożenia kolejnego sprawozdania w twój wolny dzień – wiedz, że coś się dzieje i że za niespełna kilka godzin dostaniesz szmatą brutalnej rzeczywistości po pysku. Mildred nawet w najmniejszym stopniu nie była przygotowana na to, co miało się wydarzyć, bo przecież jakże to, skoro przez minione tygodnie wszystko szło jej jak po maśle i to tym lepszej jakości, a nie nędznej mugolskiej podróbce margaryny; wszak nic nie zwiastowało, że potknięcie miało nadejść właśnie dzisiaj, z agresywną bezczelnością i bez słowa uprzedzenia. Dlatego pełna wewnętrznego entuzjazmu, dość rzadko spotykanego w ostatnim czasie, przekroczyła próg najpierw jednego, potem drugiego sklepu, uparcie podążając bocznymi uliczkami Pokątnej i z daleka, acz odpowiedniego do śledzenia, wypatrywała.
Wypatrywanie to miało charakter skomplikowany, jako że z jednej strony przez samą swoją naturę było raczej podejrzane, z drugiej jednakże nie nosiło znamion niczego wyjątkowego w czasach, gdy każdy czegoś wypatrywał, począwszy od – właśnie – lepszych czasów, a skończywszy na promocji na rękawiczki ze skóry szpiczaka. Mildred więc wypatrywała bez większych wyrzutów sumienia tym bardziej, że cel wlepianych przez nią ślepi zdawał się zupełnie nie dostrzegać tego nagłego zainteresowania lub, co wydawało się nieco bardziej prawdopodobne, grzecznie nie zwracał na to uwagi świadom faktu, że w Londynie nie brakuje świrów, od których po prostu lepiej trzymać się z daleka i nie dawać się im prowokować. I jakkolwiek sama panna Crabbe raczej byłaby oburzona zestawieniem jej skromnej, acz wrażliwej na własnym punkcie osoby z ludźmi o wątpliwych walorach mentalnych (ot, chociażby miłośników mugoli), chwilowo wolała przymknąć oko na tę ewentualną potwarz i skupić się na swym celu, który właśnie zanurzał się w mroki i odmęty jakiegoś ulicznego zaułka.
Psia mać, zaklęła szpetnie w myślach i jak przystało na dobrze wychowane czystokrwiste dziecię, sama siebie od razu w tychże myślach połajała, świadoma potępieńczego wzroku matki, który niewątpliwie ciążyłby jej w innych okolicznościach na barkach.
Wejść, czy nie wejść; retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, bo przecież odpowiedź z góry była jasna, skoro Mildred i tak żadnego wyboru nie miała. Pchająca ją siła nakazująca wypatrywanie, śledzenie i węszenie za swoim celem była wręcz nieujarzmiona, a ilekroć ona sama usiłowała się jej przeciwstawić, atakowała ze zdwojoną mocą. Wciąż pozostawało zagadką dlaczego, sekretem nierozwiązanym i przez to drażniąco irytującym, zwłaszcza dla panny Crabbe, która z natury swojej i rodzinnej nie lubiła czegoś nie wiedzieć, a konkretów i wyjaśnień potrzebowała niemal tak samo jak powietrza i miętowego smaku Fasolek Bertiego Botta, przy czym funkcjonowanie bez powietrza mogłaby nawet negocjować. Negocjować za to nie dało się z jej stopami, które niemal samoistnie podążyły w ślad za celem, zatopiły się w półmrok zaułka i, chociaż stawiały obcasy bardzo, bardzo cicho, w uszach Mildred brzmiały jak wybuchy porządnej Bombardy. Skupiła się na wyciszeniu tak bardzo, że przez długi moment świat wokół przestał dla niej istnieć, na kilkanaście sekund czujność zniknęła, a kiedy dziewczyna uniosła wzrok w górę, bardziej przeczuwając niż fizycznie odczuwając niebezpieczeństwo napotkała...
- Oj – pisnęła tonem zupełnie nielicującym z kimś uprawiającym szlachetną sztukę śledzenia innych. - Ojojoj. - Zastygła w bezruchu kompletnie nie wiedząc co robić, bo co do diabła robi się w takich sytuacjach, gdy wszystko nagle spada ci na głowę, a misternie tkana sieć podchodów zaczyna się rozrywać w najmniej spodziewanym miejscu? Bezruch trwał zaledwie chwilę, sekundę lub mgnienie oka, chociaż dla Mildred wydawał się wiecznością, która za nic w świecie nie chciała się skończyć i przeminąć, bo po co, skoro tutaj miała doskonały ubaw. - Szlag by to – znów paskudnie zaklęła, tym razem jednak darowała sobie połajanki.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pierwszy raz był na pozór zwykłym przypadkiem, skoncentrowanym podążaniem w ulicznym tłumie dwóch niepowiązanych postaci. Gdybym tylko pamiętała bohaterkę przelotnej scenki z wiosennego wesołego miasteczka, gdybym przywołała wizerunek ściśniętego ze mną w wąskim goblinim wagoniku chłopaka wyposażonego w lepkie ręce, a wreszcie i tamtą, której dobroć wygarnięto podstępem. Upłynęły jednak miesiące, wspomnienie przybladło, głowa zajęta inszymi sprawkami, za bardzo skupiona na poszukiwaniu jedności z brytyjskim obyczajem, w sieci przypadków nie odnalazła połączenia między tamtym dniem a niedawnymi scenkami z ulicznych przejść.
Po pierwszym razie nastąpił i kolejny, wytresowane oczy tropiciela umiały rozsupłać zagadki otoczenia, potrafiły dostrzec powtarzające się elementy i nienormalność w posuwającym się między kamieniami sznurem przechodniów. Chronił ją jeszcze szczątkowo rytm dnia, chronił wizerunek odciągający myśli od jakiejkolwiek intrygi, miała być znów tą utarczką losu, ledwie przewrotnym jego muśnięciem. Nikim więcej. Wreszcie jednak nie odpuściłam. Rzadko odwiedzałam stolicę, choć zdążyłam zaakceptować jej nieco industrialny krajobraz i wyraźnie tętniące życiem korytarze objawiające się wzmożoną ilością czarodziejów. Po wygonieniu z miasta szlam ulice przerzedziły się, mugolskie kominy przestały pluć czarnym dymem, a wreszcie i ustał charakterystyczny gwar. Będąc w kraju ledwie od kilku miesięcy, znałam tylko ten obecny widok na Londyn. Zasłyszane opowieści sprawiały, że mogłam z dumą myśleć o działaniach Rycerzy Walpurgii, cieszyć się wolnością w samym sercu Anglii. Nie musiałam być tutejsza, by docenić zmianę, nie musiałam także znać stanu przed. Nietrudno wyobrazić sobie bowiem, jak paskudnie brudno objawiała się stolica jeszcze półtora roku temu. Tymczasem dziś wszystkie mijane twarze były potencjalnie czarodziejskie, zweryfikowane, przesiąknięte prawidłowym wejrzeniem na świat. Starałam się zaufać tej myśli, a jednocześnie nie tracić wewnętrznego czuwania. Wciąż prowadziliśmy wojnę, wciąż podstęp ścigał się z podstępem. Wrogowie nie spali. Gdy obca sylwetka kolejny raz podsuwała niepokojące myśli, trudno było zupełnie zignorować jej obecność.
Musiałam sprawdzić, musiałam chronić rodzinę, dobro naszej sprawy, a wreszcie i siebie samą. Niemal czułam czubki jej butów na własnych piętach, choć ta zmyślnie trzymała się na dystans. To jednak za mało, by wykiwać kogoś, kto mierzył się w środku głuszy z zaopatrzonymi w wyostrzone zmysły stworzeniami. Mieliśmy mieć oczy z tyłu głowy, mieliśmy potrafić wyłapać z gęstwiny zapachów ten jeden konkretny. Najbardziej zdradliwy.
Skręciłam w zaciszny zaułek, by pozbyć się zbędnej uwagi krążących między sklepikami czarodziejów. Szłam jeszcze przez chwilę, gubiąc resztki towarzystwa, lecz wciąż będąc pewną usadzonej na moim ogonie persony. Nie igraj z niedźwiedziem, chciałabym jej szepnąć, a potem wyciągnąć pazury i pozostawić na pięknej buzi bolesną pamiątkę. Dość jednak uczyniłam w ostatnim czasie gestów pochopnych, dzikich i pojmowanych niewłaściwie dla ich faktycznej w moim odczuciu wagi. Musiałam być tym razem ostrożniejsza. Dlatego znienacka zatrzymałam się i obróciłam w stronę tajemniczej dziewczyny. Byłam niemal pewna, że nasze zderzenie nie miało przyczajonych świadków. Cisza, mało okien, głównie puste izby. Dobre miejsce, by wreszcie porozmawiać. Wydawała się zamyślona, długo zajęło jej zorientowanie się w nowej sytuacji. Długo jak na kogoś, kto próbował swoich sił w skradaniu się. Powinna poćwiczyć, spróbować w lasach.
Ojojoj, nie tego się spodziewałam. Wypełzła z niej zagubiona dziewczęcość. Pisk zaniósł się echem wzdłuż bocznego przesmyku. Przestraszyła się? Mój palec powędrował do drewnianej rączki różdżki, by pokazowo musnąć, by w razie kłopotów zareagować odpowiednio szybko. Na razie jednak wcale nie musiałam jej wyciągać. Również zamarłam, dając jej głębokie spojrzenie, napastliwe wręcz. Pragnęłam odpowiedzi, nawet jeżeli nie zostało zadane jeszcze żadne pytanie. Występek wydawał się jasny, dziwaczny odgłos zdawał się tylko potwierdzać jej winę. Gdy ona łapała oddech, pocieszając się przekleństwem, gdzieś za moimi plecami trzasnęło niewiadome żelastwo. – Podążasz za mną – obwieściłam wkrótce, niejako rwąc na kawałki ostatnią odgradzającą nas warstwę. Strachu? Niepewności? – Dlaczego? – zapytałam wkrótce później, nosząc się z zamiarem prędkiego rozprawienia się z całym procederem. W chowanego bawiłam się w lesie ze stworzeniami. W zastanej sytuacji trudno było przypisywać jej niewinne intencje. chciałam poznać prawdę, lecz nie łudziłam się, że zostanie mi ona ofiarowana tak po prostu.
Po pierwszym razie nastąpił i kolejny, wytresowane oczy tropiciela umiały rozsupłać zagadki otoczenia, potrafiły dostrzec powtarzające się elementy i nienormalność w posuwającym się między kamieniami sznurem przechodniów. Chronił ją jeszcze szczątkowo rytm dnia, chronił wizerunek odciągający myśli od jakiejkolwiek intrygi, miała być znów tą utarczką losu, ledwie przewrotnym jego muśnięciem. Nikim więcej. Wreszcie jednak nie odpuściłam. Rzadko odwiedzałam stolicę, choć zdążyłam zaakceptować jej nieco industrialny krajobraz i wyraźnie tętniące życiem korytarze objawiające się wzmożoną ilością czarodziejów. Po wygonieniu z miasta szlam ulice przerzedziły się, mugolskie kominy przestały pluć czarnym dymem, a wreszcie i ustał charakterystyczny gwar. Będąc w kraju ledwie od kilku miesięcy, znałam tylko ten obecny widok na Londyn. Zasłyszane opowieści sprawiały, że mogłam z dumą myśleć o działaniach Rycerzy Walpurgii, cieszyć się wolnością w samym sercu Anglii. Nie musiałam być tutejsza, by docenić zmianę, nie musiałam także znać stanu przed. Nietrudno wyobrazić sobie bowiem, jak paskudnie brudno objawiała się stolica jeszcze półtora roku temu. Tymczasem dziś wszystkie mijane twarze były potencjalnie czarodziejskie, zweryfikowane, przesiąknięte prawidłowym wejrzeniem na świat. Starałam się zaufać tej myśli, a jednocześnie nie tracić wewnętrznego czuwania. Wciąż prowadziliśmy wojnę, wciąż podstęp ścigał się z podstępem. Wrogowie nie spali. Gdy obca sylwetka kolejny raz podsuwała niepokojące myśli, trudno było zupełnie zignorować jej obecność.
Musiałam sprawdzić, musiałam chronić rodzinę, dobro naszej sprawy, a wreszcie i siebie samą. Niemal czułam czubki jej butów na własnych piętach, choć ta zmyślnie trzymała się na dystans. To jednak za mało, by wykiwać kogoś, kto mierzył się w środku głuszy z zaopatrzonymi w wyostrzone zmysły stworzeniami. Mieliśmy mieć oczy z tyłu głowy, mieliśmy potrafić wyłapać z gęstwiny zapachów ten jeden konkretny. Najbardziej zdradliwy.
Skręciłam w zaciszny zaułek, by pozbyć się zbędnej uwagi krążących między sklepikami czarodziejów. Szłam jeszcze przez chwilę, gubiąc resztki towarzystwa, lecz wciąż będąc pewną usadzonej na moim ogonie persony. Nie igraj z niedźwiedziem, chciałabym jej szepnąć, a potem wyciągnąć pazury i pozostawić na pięknej buzi bolesną pamiątkę. Dość jednak uczyniłam w ostatnim czasie gestów pochopnych, dzikich i pojmowanych niewłaściwie dla ich faktycznej w moim odczuciu wagi. Musiałam być tym razem ostrożniejsza. Dlatego znienacka zatrzymałam się i obróciłam w stronę tajemniczej dziewczyny. Byłam niemal pewna, że nasze zderzenie nie miało przyczajonych świadków. Cisza, mało okien, głównie puste izby. Dobre miejsce, by wreszcie porozmawiać. Wydawała się zamyślona, długo zajęło jej zorientowanie się w nowej sytuacji. Długo jak na kogoś, kto próbował swoich sił w skradaniu się. Powinna poćwiczyć, spróbować w lasach.
Ojojoj, nie tego się spodziewałam. Wypełzła z niej zagubiona dziewczęcość. Pisk zaniósł się echem wzdłuż bocznego przesmyku. Przestraszyła się? Mój palec powędrował do drewnianej rączki różdżki, by pokazowo musnąć, by w razie kłopotów zareagować odpowiednio szybko. Na razie jednak wcale nie musiałam jej wyciągać. Również zamarłam, dając jej głębokie spojrzenie, napastliwe wręcz. Pragnęłam odpowiedzi, nawet jeżeli nie zostało zadane jeszcze żadne pytanie. Występek wydawał się jasny, dziwaczny odgłos zdawał się tylko potwierdzać jej winę. Gdy ona łapała oddech, pocieszając się przekleństwem, gdzieś za moimi plecami trzasnęło niewiadome żelastwo. – Podążasz za mną – obwieściłam wkrótce, niejako rwąc na kawałki ostatnią odgradzającą nas warstwę. Strachu? Niepewności? – Dlaczego? – zapytałam wkrótce później, nosząc się z zamiarem prędkiego rozprawienia się z całym procederem. W chowanego bawiłam się w lesie ze stworzeniami. W zastanej sytuacji trudno było przypisywać jej niewinne intencje. chciałam poznać prawdę, lecz nie łudziłam się, że zostanie mi ona ofiarowana tak po prostu.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bardzo rzadko w swoim życiu żałowała, że w czasach szkolnych gardziła wróżbiarstwem i przewidywaniem przyszłości; dziedzina ta była zbyt rozchwiana, zbyt niestała i niestabilna, zupełnie nieprzewidywalna i abstrakcyjna dla kogoś, kto umiłował konkret i fakty. Za dużo niewiadomych i zmiennych, za dużo gdybania, za dużo zależności od tego, na co człowiek nie miał wpływu. Dzisiaj jednak, w tej właśnie chwili, gdy życie co prawda nie przeleciało jej przed oczami, ale i tak wstrzymała oddech na zbyt długi czas, by było to naturalne, żałowała bardzo, bo gdyby przed wyjściem z domu wypiła tę głupią herbatę i spojrzała w fusy, to może zostałaby na Flemish Street, zamiast pakować się prosto w paszczę, nie, nie smoka, bardziej... niedźwiedzia. Ale przecież wtedy jej życie byłoby zdecydowanie za łatwe, a los nigdy nie pozwoliłby jej na to, żeby się zanadto nudziła, zupełnie jakby niedawna wizyta nieoswojonego młodzieńca w jej własnej sypialni była zaledwie preludium do szalonej opery jej londyńskiego życia.
W głębi siebie wiedziała jednak, że jej rozważania i tak nie miały żadnego sensu; nawet gdyby przywiązała się do krzesła i obwarowała zaklęciami, niewiele by to dało. Siła, która pchała ją naprzód, wymykała się wszelkiej wiedzy i wszelkim zasiekom stawianym na jej drodze. Już wtedy, gdy chowali dziadka Crabbe'a, Mildred ledwie była w stanie spokojnie usiedzieć na miejscu; wewnętrznie czuła się skotłowana i zagubiona, sama więc poczytywała sobie za cud, że umiała się w miarę logicznie wypowiedzieć. A teraz się okazało, że to uczucie wcale nie przeminęło, wygasło jedynie jak przytłumiony płomień, który łapczywie łapał każdą drobinę powietrza podtrzymującą jego wątłe życie, by wybuchnąć ze zdwojoną siłą w chwili, kiedy powietrza było aż nadto.
Dlatego Mildred wpatrywała się w stojącą przed nią młodą kobietę i czuła, jak słowa plączą się jej jeszcze na języku, jeszcze przed tym, zanim wypowiadała je na głos. Co innego patrzeć na kogoś z daleka i uciszać wewnętrzny przymus, a co innego stanąć z tym kimś twarzą w twarz, będąc rozdzielonym odczuwalnymi wręcz centymetrami i półmrokiem zaułka. Pies by zresztą drapał taki półmrok, w którym i tak aż za dobrze widziała to drapieżne spojrzenie wbite w nią wyczekująco i sugerujące lekkie zniecierpliwienie. Najchętniej zamknęłaby oczy i ukryła się za powiekami, tymi kilkoma milimetrami skróty imitującej mur nie do przebicia, ale nawet ich zamknięcie ją teraz przerosło.
- Ponieważ się... znamy? – wymamrotała niepewnie, stawiając przy tym cichy, ledwie słyszalny znak zapytania na końcu swojej wypowiedzi, świadoma jednocześnie tego, jak głupio i bezsensownie zabrzmiało wymyślone naprędce tłumaczenie. Na tworzenie nowego nie było jednak czasu, musiała brnąć w to dalej, ciągnąć rozmowę i ukryć bicie serca, które przypomniało sobie nagle, że siedemdziesiąt uderzeń na minutę to jakaś pomyłka i warto zwiększyć to tempo dwukrotnie. - I ponieważ jestem ci winna podziękowania – próbowała dalej, gdy uznała, że jej głos nie zabrzmi piskliwie i śmiesznie. Trudno było go opanować na tyle, by móc mówić swobodnie i bez obaw o ośmieszenie, ale napastliwy wzrok jej towarzyszki nie pozostawiał złudzeń, że nie będzie czekała wiecznie na rozsądne wyjaśnienia. - Za pomoc... jakiś czas temu. W wesołym miasteczku – uściśliła. - Ten wisiorek był dla mnie bardzo ważny – dodała już o wiele ciszej i w tej samej chwili poczuła, jak policzki zaczynają ją podstępnie piec w pierwszym zwiastunie rumieńca. Nie, nie, do cholery!
Zrobiła pół kroku w tył, powoli i ostrożnie, nie wzbudzając gwałtowniejszego ruchu i z ulgą dostrzegła, że żadna z kończyn nie drży jak oszalała, chociaż sama Mildred właśnie tak się czuła. Zaskoczona i roztrzęsiona, jednak nie ze strachu; paradoksalnie to uczucie było jej w tym momencie tak dalekie jak wizja powrotu mugoli do Londynu. To nie strach wymuszał to dziwne i niepasujące do niej zachowanie, ale coś o wiele gorszego. Nad strachem umiała zapanować, nie było to dla niej nowością; stłumić przerażenie i niepewność było prostotą, którą opanowała już dawno temu. Ale zapanować nad tym nie potrafiła.
W głębi siebie wiedziała jednak, że jej rozważania i tak nie miały żadnego sensu; nawet gdyby przywiązała się do krzesła i obwarowała zaklęciami, niewiele by to dało. Siła, która pchała ją naprzód, wymykała się wszelkiej wiedzy i wszelkim zasiekom stawianym na jej drodze. Już wtedy, gdy chowali dziadka Crabbe'a, Mildred ledwie była w stanie spokojnie usiedzieć na miejscu; wewnętrznie czuła się skotłowana i zagubiona, sama więc poczytywała sobie za cud, że umiała się w miarę logicznie wypowiedzieć. A teraz się okazało, że to uczucie wcale nie przeminęło, wygasło jedynie jak przytłumiony płomień, który łapczywie łapał każdą drobinę powietrza podtrzymującą jego wątłe życie, by wybuchnąć ze zdwojoną siłą w chwili, kiedy powietrza było aż nadto.
Dlatego Mildred wpatrywała się w stojącą przed nią młodą kobietę i czuła, jak słowa plączą się jej jeszcze na języku, jeszcze przed tym, zanim wypowiadała je na głos. Co innego patrzeć na kogoś z daleka i uciszać wewnętrzny przymus, a co innego stanąć z tym kimś twarzą w twarz, będąc rozdzielonym odczuwalnymi wręcz centymetrami i półmrokiem zaułka. Pies by zresztą drapał taki półmrok, w którym i tak aż za dobrze widziała to drapieżne spojrzenie wbite w nią wyczekująco i sugerujące lekkie zniecierpliwienie. Najchętniej zamknęłaby oczy i ukryła się za powiekami, tymi kilkoma milimetrami skróty imitującej mur nie do przebicia, ale nawet ich zamknięcie ją teraz przerosło.
- Ponieważ się... znamy? – wymamrotała niepewnie, stawiając przy tym cichy, ledwie słyszalny znak zapytania na końcu swojej wypowiedzi, świadoma jednocześnie tego, jak głupio i bezsensownie zabrzmiało wymyślone naprędce tłumaczenie. Na tworzenie nowego nie było jednak czasu, musiała brnąć w to dalej, ciągnąć rozmowę i ukryć bicie serca, które przypomniało sobie nagle, że siedemdziesiąt uderzeń na minutę to jakaś pomyłka i warto zwiększyć to tempo dwukrotnie. - I ponieważ jestem ci winna podziękowania – próbowała dalej, gdy uznała, że jej głos nie zabrzmi piskliwie i śmiesznie. Trudno było go opanować na tyle, by móc mówić swobodnie i bez obaw o ośmieszenie, ale napastliwy wzrok jej towarzyszki nie pozostawiał złudzeń, że nie będzie czekała wiecznie na rozsądne wyjaśnienia. - Za pomoc... jakiś czas temu. W wesołym miasteczku – uściśliła. - Ten wisiorek był dla mnie bardzo ważny – dodała już o wiele ciszej i w tej samej chwili poczuła, jak policzki zaczynają ją podstępnie piec w pierwszym zwiastunie rumieńca. Nie, nie, do cholery!
Zrobiła pół kroku w tył, powoli i ostrożnie, nie wzbudzając gwałtowniejszego ruchu i z ulgą dostrzegła, że żadna z kończyn nie drży jak oszalała, chociaż sama Mildred właśnie tak się czuła. Zaskoczona i roztrzęsiona, jednak nie ze strachu; paradoksalnie to uczucie było jej w tym momencie tak dalekie jak wizja powrotu mugoli do Londynu. To nie strach wymuszał to dziwne i niepasujące do niej zachowanie, ale coś o wiele gorszego. Nad strachem umiała zapanować, nie było to dla niej nowością; stłumić przerażenie i niepewność było prostotą, którą opanowała już dawno temu. Ale zapanować nad tym nie potrafiła.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przedsłowie. Przedłużające się sekundy, w którym ja nasycałam się rozpędzającą się pod skórą krwią ofiary, a ona dokonywała ostatnich nerwowych kalkulacji, zapewne podejmując równolegle próbę rozmiękczenia wrogiej sytuacji. Atakować? Uciekać? Zastanawiałam się, jak szybko podła emocja rozchodzi się po ciele, jak bardzo sparaliżować mogły ją lęki. A może niczego takiego nie poczuła? Może to ja powinnam bać się jej. Popchnęłam brodę w górę, doglądając jej w tej tylko bardziej zwycięskiej pozie. Miała być mniejsza, miała być słabsza. Dała się przyłapać, nie robiła tego często, nie przyczepiała się do mniej lub bardziej przypadkowych postaci. Jej twarz otwierała przede mną pejzaż odczuć, a przecież nie zdążyłam wznieść przeciwko niej pazurów, nie zamanifestowałam otwarcie triumfu niedźwiedzim rykiem. Czekałam, aż rozpocznie się spowiedź. Gdy skończy mówić, będę jej sądem, a później katem. To ja byłam tą, która węszyła w poszukiwaniu zdobyczy, to ja panowałam nad obcymi oczami, a nie one nade mną. To ja odbezpieczałam kuszę, to ja uwalniałam jej bolesne przyrzeczenie. Nie dałam jej prawa, by moją broń wykorzystywała przeciwko mnie.
Jej zwierzenie, jakąkolwiek formułę miało wkrótce przybrać, nie zdoła dostatecznie wchłonąć mojej pogróżki. Z najmniejszej motywacji zamierzałam ją obedrzeć, płat po płacie, warstwa po warstwie. Jeżeli byłam przypadkiem, fortuna z pierwszym pokrytym tropem przestała jej sprzyjać. Zbyt rzadkie i niespodziewane wydawały się jednak moje londyńskie wędrówki, aby nie ukryła w swym zagubionym spojrzeniu bardziej niecnego argumentu. A jednak mnie zaskoczyła.
– Znamy? – powtórzyłam mdło, niespecjalnie wierząc w delikatne jej zdanie. Kłamała, hardo zamierzałam trzymać się tej myśli, albowiem przebywałam w Anglii krótko, lista znajomych była dość zamknięta, a ja miałam bystre oczy. Przecież bym zdołała rozszyfrować jej wizerunek. Widziałam go za swoją głową tyle razy. Nie, to niemożliwe. Łgała jak zbłąkany psidwak, próbowała kombinować, by wykręcić się z wnyków. To jasne. Wyzbyty z pewności głosik nie budził zaufania, był jak dopełnienie podstępu, o który oskarżałam ją z wielką łatwością. – Nie kłam – odrzekłam, mrużąc przy tym oczy, by dopełnić mściwego wizerunku. Krok w jej stronę, ciało postawione w stan gotowości. Tu nikt nie zobaczy, jak przekazuję jej niedźwiedzie ostrzeżenie. Nie lubiliśmy mieć nadprogramowych pasażerów. Potem ani drgnęłam, spodziewając się jeszcze jednej próby zmniejszenia wagi swych win, dalej grała w grę, nie traciła fantazji. Moje powieki ani na moment nie przysłoniły widoku, by w razie konieczności złapać ją w sidła i sprowadzić do parteru. Cwaniara. Skąd się wzięła w moim świecie? Nie łykałam słodyczy, którą próbowała mi podsunąć. Zdawało mi się, że dociera do mnie rytm objętego paniką serca. Jako łowczyni uwielbiałam ten stan, lubiłam, gdy zaczynały czuć na języku smak nadchodzącego pogromu. Wciąż jednak nie czyniłam śmiałych ruchów, zbyt srogich, biorąc pod uwagę ilość posiadanych informacji. Jak daleko zamierzała zawędrować w swym bajkopisarstwie?
Dopiero potem rozprostowałam plecy, rezygnując połowicznie z figury myśliwego. Podsunięte hasło zdawało się mieć sens, zdawało się prędko obejmować kolorem przykurzoną scenkę z kolejki. Dziewczynę pohańbioną przez byle opryszka. Imię i nazwisko wyczytane mu w oskarżeniu, prosto w twarz. Jakkolwiek głupawo brzmiała zastana igraszka losu, ja umiałam zareagować i połączyć wreszcie obecną twarz z tą dawną. Były jednością. Nie porzuciłam przyglądania, pozwoliłam tylko oczom rozjaśnić się nieco innym promieniem. Milczałam, gdy ona kontynuowała. Pozwoliłam jej dokończyć. – To ty – podsumowałam beznamiętnie, bez entuzjazmu rozgorączkowanego odkrywcy, który właśnie dotarł do upragnionego rozwiązania. – Nie wiem nic o… wisiorku – przyznałam, nieco wolniej i przy tym dokładniej wypowiadając trudniejsze słówko. Rosyjskie tony wciąż naturalnie pieściły angielskie nazewnictwo, ale ja zdawałam się wahać już mniej, słuchać Brytyjczyków z lepszym rezultatem. – Dlatego za mną chodzisz? Nie trzeba mi dziękować, to nic wielkiego – powiedziałam, domyślając się, że wciąż nie mówiła całej prawdy. Marna to wymówka, po kilku miesiącach budzić się i czynić londyńskie śledztwo bez dobrych poszlak. Być może jednak nie była tak bezmyślna, jakimś cudem mnie przecież znalazła. I to więcej niż raz. – No więc? – ponagliłam, dając jej jeszcze jedną szansę. Miała sprawę przedstawić konkretnie. W innym wypadku nie miałyśmy o czym rozmawiać. Drobne zachowania, melodia w głosie, cofające się lekko stopy czy cień drżenia – drugie dno tajemniczej sprawy nie przysparzało jej komfortu w naszej konfrontacji. Kiepsko sobie radziła z powoływaniem do życia pozorów. Nie znałam odpowiedzi, ale podejrzenie ewidentnie zawisło nad wizerunkiem niepozornej panienki.
Jej zwierzenie, jakąkolwiek formułę miało wkrótce przybrać, nie zdoła dostatecznie wchłonąć mojej pogróżki. Z najmniejszej motywacji zamierzałam ją obedrzeć, płat po płacie, warstwa po warstwie. Jeżeli byłam przypadkiem, fortuna z pierwszym pokrytym tropem przestała jej sprzyjać. Zbyt rzadkie i niespodziewane wydawały się jednak moje londyńskie wędrówki, aby nie ukryła w swym zagubionym spojrzeniu bardziej niecnego argumentu. A jednak mnie zaskoczyła.
– Znamy? – powtórzyłam mdło, niespecjalnie wierząc w delikatne jej zdanie. Kłamała, hardo zamierzałam trzymać się tej myśli, albowiem przebywałam w Anglii krótko, lista znajomych była dość zamknięta, a ja miałam bystre oczy. Przecież bym zdołała rozszyfrować jej wizerunek. Widziałam go za swoją głową tyle razy. Nie, to niemożliwe. Łgała jak zbłąkany psidwak, próbowała kombinować, by wykręcić się z wnyków. To jasne. Wyzbyty z pewności głosik nie budził zaufania, był jak dopełnienie podstępu, o który oskarżałam ją z wielką łatwością. – Nie kłam – odrzekłam, mrużąc przy tym oczy, by dopełnić mściwego wizerunku. Krok w jej stronę, ciało postawione w stan gotowości. Tu nikt nie zobaczy, jak przekazuję jej niedźwiedzie ostrzeżenie. Nie lubiliśmy mieć nadprogramowych pasażerów. Potem ani drgnęłam, spodziewając się jeszcze jednej próby zmniejszenia wagi swych win, dalej grała w grę, nie traciła fantazji. Moje powieki ani na moment nie przysłoniły widoku, by w razie konieczności złapać ją w sidła i sprowadzić do parteru. Cwaniara. Skąd się wzięła w moim świecie? Nie łykałam słodyczy, którą próbowała mi podsunąć. Zdawało mi się, że dociera do mnie rytm objętego paniką serca. Jako łowczyni uwielbiałam ten stan, lubiłam, gdy zaczynały czuć na języku smak nadchodzącego pogromu. Wciąż jednak nie czyniłam śmiałych ruchów, zbyt srogich, biorąc pod uwagę ilość posiadanych informacji. Jak daleko zamierzała zawędrować w swym bajkopisarstwie?
Dopiero potem rozprostowałam plecy, rezygnując połowicznie z figury myśliwego. Podsunięte hasło zdawało się mieć sens, zdawało się prędko obejmować kolorem przykurzoną scenkę z kolejki. Dziewczynę pohańbioną przez byle opryszka. Imię i nazwisko wyczytane mu w oskarżeniu, prosto w twarz. Jakkolwiek głupawo brzmiała zastana igraszka losu, ja umiałam zareagować i połączyć wreszcie obecną twarz z tą dawną. Były jednością. Nie porzuciłam przyglądania, pozwoliłam tylko oczom rozjaśnić się nieco innym promieniem. Milczałam, gdy ona kontynuowała. Pozwoliłam jej dokończyć. – To ty – podsumowałam beznamiętnie, bez entuzjazmu rozgorączkowanego odkrywcy, który właśnie dotarł do upragnionego rozwiązania. – Nie wiem nic o… wisiorku – przyznałam, nieco wolniej i przy tym dokładniej wypowiadając trudniejsze słówko. Rosyjskie tony wciąż naturalnie pieściły angielskie nazewnictwo, ale ja zdawałam się wahać już mniej, słuchać Brytyjczyków z lepszym rezultatem. – Dlatego za mną chodzisz? Nie trzeba mi dziękować, to nic wielkiego – powiedziałam, domyślając się, że wciąż nie mówiła całej prawdy. Marna to wymówka, po kilku miesiącach budzić się i czynić londyńskie śledztwo bez dobrych poszlak. Być może jednak nie była tak bezmyślna, jakimś cudem mnie przecież znalazła. I to więcej niż raz. – No więc? – ponagliłam, dając jej jeszcze jedną szansę. Miała sprawę przedstawić konkretnie. W innym wypadku nie miałyśmy o czym rozmawiać. Drobne zachowania, melodia w głosie, cofające się lekko stopy czy cień drżenia – drugie dno tajemniczej sprawy nie przysparzało jej komfortu w naszej konfrontacji. Kiepsko sobie radziła z powoływaniem do życia pozorów. Nie znałam odpowiedzi, ale podejrzenie ewidentnie zawisło nad wizerunkiem niepozornej panienki.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Weź się w garść, powiedziała sobie, nie, nakazała sobie przymuszając ciało i umysł do wspólnych reakcji, grania w jednej drużynie a nie przeciw sobie, bo co z tego, że głos jej nie drżał, a spojrzenie nie umykało w bok, skoro w głowie miała nieopanowaną gonitwę myśli ścigających się o to, która pierwsza doprowadzi ją na skraj szaleństwa. Śmieszne; akurat z szaleństwem była już za pan brat, mogła więc ze spokojem przekroczyć linię mety na oczach wiwatującego z jej zwycięstwa tłumu. Problem z wygraną polegał jednak na tym, że jednocześnie byłaby porażką. Wygrywając musiałaby odsłonić swoje szaleństwo, ukazać jego prawdziwy wymiar; co z tego, że część już była widoczna, że przejawiała się w konieczności śledzenia i szukania, że została na tym częściowym szaleństwie przyłapana. Nie była gotowa zdradzać jeszcze reszty, nie teraz, nie w tej chwili... Co najwyraźniej i tak nie miało żadnego znaczenia, skoro los postanowił inaczej. Jej brak gotowości nie był dla niego żadną przeszkodą, ledwie kaprysem, na który jej nie pozwolił. Oto zakpiono z niej i pozwolono wpaść w pułapkę, która była aż nazbyt oczywista.
- Nie kłamię – zaprzeczyła z całą stanowczością i pozwoliła sobie nawet na buńczuczne wyprostowanie całej sylwetki, gdy tamta również wyprostowała plecy; jakby Mildred swoim gestem rzucała jej wyzwanie: ciche, nieme wręcz zaproszenie do bitwy na spojrzenia. Nie bała się jej w końcu, dlaczego więc miała uciekać i chronić się przed konfrontacją? To nie strach – powtarzała sobie to do znudzenia, przekonując uparty umysł – to nie strach odbierał jej zdolność logicznego myślenia w obecności tej młodej kobiety. Wyjaśniła tyle, ile mogła powiedzieć, na ile było ją stać, ile zamknięty sekret pozwolił jej mówił. Czekała cierpliwie, wyczekująco, sekundę, trzy, dziesięć; zaułek trwał w oczekiwaniu na finał zwarcia.
- Portfel był przetransmutowanym wisiorkiem – wyjaśniła. - Z pewnych względów nie mogłam go zachować w podstawowej formie, więc gdy został... zgubiony – zawahała się przy ostatnim słowie; nieznacznie, ledwie dostrzegalnie, ale ton jej głosu nieco się zmienił, dając do zrozumienia, że kwestia zagubienia nie była aż tak oczywista – wpadłam w panikę, bo był dla mnie niezmiernie ważny. Podziękowania są więc bardziej niż wskazane – skłoniła lekko głowę na znak, że nie ma w jej słowach ani grama przesady czy żartu, ale całkowita powaga. Udało się jej opanować, przez co w końcu zaczęła mówić konkretnie i na temat, tak jak wymagała od swoich własnych rozmówców. Samokontrola i dyscyplina, tego się uczyła przez całe życie i nie mogła pozwolić, aby obecność tej kobiety wywróciła jej świat na drugą stronę.
- Przykro mi tylko, że w takich okolicznościach, ale... cóż, nie miałam śmiałości po prostu podejść. - Ugryzła się w język w odpowiednim momencie, aby nie wyjawić prawdziwego powodu braku śmiałości; nie strach, nie niepewność, nie poczucie ośmieszenia, że łazi za nią w tak błahej przecież sprawie, lecz coś zupełnie innego powstrzymywało ją przed wcześniejszym kontaktem. To, jak się zachowywała w jej pobliżu, jak trafiła panowanie i kontrolę, jakby obca siła napędzała jej ruchy. Nie, tego nie potrafiła jej zdradzić. Czuła jej spojrzenie na sobie, przenikliwe i wyczekujące, ale nie mogła jej udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą. Jeszcze nie teraz, nie, póki sama nie pozna odpowiedzi na swoje własne pytania. Postanowiła więc zagrać częściowo znaczonymi kartami i zdradzić tylko niewielki fragment prawdy... a przynajmniej tego, co Mildred uznawała za prawdę.
- Zwłaszcza, że nasze spotkanie w wesołym miasteczku pozostawiło po sobie pewną... pamiątkę – powiedziała cicho, w desperackim prawie że geście próbując w ostatniej chwili zatuszować rzeczywistość swoim szeptem. - Wisiorek miał w sobie pewną magię i wygląda na to, że przez to, że go, ekhem, zgubiłam – tym razem chrząknięcie przed ostatnim słowem było nad wyraz wymowne, zupełnie jakby panna Crabbe o zagubienie go oskarżała Varyę – zadziałała ona w zaskakujący sposób.
- Nie kłamię – zaprzeczyła z całą stanowczością i pozwoliła sobie nawet na buńczuczne wyprostowanie całej sylwetki, gdy tamta również wyprostowała plecy; jakby Mildred swoim gestem rzucała jej wyzwanie: ciche, nieme wręcz zaproszenie do bitwy na spojrzenia. Nie bała się jej w końcu, dlaczego więc miała uciekać i chronić się przed konfrontacją? To nie strach – powtarzała sobie to do znudzenia, przekonując uparty umysł – to nie strach odbierał jej zdolność logicznego myślenia w obecności tej młodej kobiety. Wyjaśniła tyle, ile mogła powiedzieć, na ile było ją stać, ile zamknięty sekret pozwolił jej mówił. Czekała cierpliwie, wyczekująco, sekundę, trzy, dziesięć; zaułek trwał w oczekiwaniu na finał zwarcia.
- Portfel był przetransmutowanym wisiorkiem – wyjaśniła. - Z pewnych względów nie mogłam go zachować w podstawowej formie, więc gdy został... zgubiony – zawahała się przy ostatnim słowie; nieznacznie, ledwie dostrzegalnie, ale ton jej głosu nieco się zmienił, dając do zrozumienia, że kwestia zagubienia nie była aż tak oczywista – wpadłam w panikę, bo był dla mnie niezmiernie ważny. Podziękowania są więc bardziej niż wskazane – skłoniła lekko głowę na znak, że nie ma w jej słowach ani grama przesady czy żartu, ale całkowita powaga. Udało się jej opanować, przez co w końcu zaczęła mówić konkretnie i na temat, tak jak wymagała od swoich własnych rozmówców. Samokontrola i dyscyplina, tego się uczyła przez całe życie i nie mogła pozwolić, aby obecność tej kobiety wywróciła jej świat na drugą stronę.
- Przykro mi tylko, że w takich okolicznościach, ale... cóż, nie miałam śmiałości po prostu podejść. - Ugryzła się w język w odpowiednim momencie, aby nie wyjawić prawdziwego powodu braku śmiałości; nie strach, nie niepewność, nie poczucie ośmieszenia, że łazi za nią w tak błahej przecież sprawie, lecz coś zupełnie innego powstrzymywało ją przed wcześniejszym kontaktem. To, jak się zachowywała w jej pobliżu, jak trafiła panowanie i kontrolę, jakby obca siła napędzała jej ruchy. Nie, tego nie potrafiła jej zdradzić. Czuła jej spojrzenie na sobie, przenikliwe i wyczekujące, ale nie mogła jej udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą. Jeszcze nie teraz, nie, póki sama nie pozna odpowiedzi na swoje własne pytania. Postanowiła więc zagrać częściowo znaczonymi kartami i zdradzić tylko niewielki fragment prawdy... a przynajmniej tego, co Mildred uznawała za prawdę.
- Zwłaszcza, że nasze spotkanie w wesołym miasteczku pozostawiło po sobie pewną... pamiątkę – powiedziała cicho, w desperackim prawie że geście próbując w ostatniej chwili zatuszować rzeczywistość swoim szeptem. - Wisiorek miał w sobie pewną magię i wygląda na to, że przez to, że go, ekhem, zgubiłam – tym razem chrząknięcie przed ostatnim słowem było nad wyraz wymowne, zupełnie jakby panna Crabbe o zagubienie go oskarżała Varyę – zadziałała ona w zaskakujący sposób.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gest jak lustrzany, mój krok w jej kroku, moje ostrzeżenie w jej budzącej stanowczości, w nieposłusznych mi ustach. Co to miało znaczyć? Co za szaloną rozgrywkę próbowała tu ze mną wyprawiać? Jak dzieci wyrzucone z kaflem na boisko, wolne w rodzaju rzutu i zasadach nagłej rywalizacji. Nie byłam chętna na testowanie jej dziwacznych sztuczek. Mroźne oko próbowało za wszelką cenę podciąć jej skrzydła i ukrócić rozlewającą się po zaułku zagadkę. Cierpliwość przejawiałam może czasem w mozolnym zbieraniu tropów w lasach, lecz nie między ludźmi. Była prowokująca, niezrozumiała niewdzięcznica drepcząca mi dziarsko po piętach. Niewiele brakowało, bym wzniosła różdżkę i wywołała pętające ciasno liny. Może trzeba było ją pokąsać, by zaczęła wreszcie mówić prawdę. Ja mogłam wpatrywać się w nieskończoność, tyle że pod statecznymi oczyma działać miała aktywnie groźba. Kuszące wizje nawiedzały myśli. Nie chciała się przekonać, jak Mulciberowie męczyli nieprzyjaciół. Nieprzyjaciel, jakże szybko z nieznajomej mogła awansować na niemile widzianą. Może przy skutecznej metodzie przestałaby za mną łazić. Oby. Tymczasem żaden jej wyraz nie zdołał przekonać mojej szorstkiej ufności. Otworzyłam jednak dla niej ucho, bo zaczynała wreszcie opowiadać więcej, choć opakowane w zawiłości sensy wystawiały mnie na próbę, bez wątpienia nieznajoma leżała, gdy trzeba było dobrze wyłożyć sprawę. A ja się w tym gubiłam, nie wyłuskując dla siebie potrzebnych treści.
– Nie potrafisz prosto mówić, co? – zapytałam w końcu, nieznacznie kręcąc głową. Ona podejrzanie pąsowiała, a ja bladłam znużona rozrastającą się historią. Bez sedna, bez sensu. – Znalazł się, sprawa zamknięta – podsumowałam, nijak oczarowana jej cudacznym występem. Knucie zdawała się mieć wypisane na czole, choć w delikatnej aparycji mało kto by się doszukiwał finezyjnych występków. Ale ja przeczuwałam. Wielokrotne podziękowania nie mogły zgasić czujności. Nie skradałaby się za mną, mając ledwie to do przekazania. To przecież strata czasu. Wyrwałam złodziejowi cenną przekąskę, zgubione wróciło do właścicielki. Dlaczego zdobiła to wszystko tyloma niedopowiedzeniami? Moja niechęć potęgowała się własną małomównością, niespecjalnie zdolna byłam podchwycić opowiastkę, a przy tym tajemnicza aura rozsiewała sceptyczne ziarno. Minuty mijały, a ja wciąż daleka byłam od rozszyfrowania jej przebiegłego teatrzyku. – Raz wystarczyło – wytknęłam jej więc, kiedy znów wspomniała o swej wdzięczności.
Bała się podejść. To akurat pokrętnie mi się spodobało. Choć posturę miałyśmy podobną, wiek także, z jakiegoś powodu musiałam wzbudzać w niej obawę. Wiedziałam, że ukazuję niespecjalnie przyjazną naturę – choć w ostatnim czasie głęboko dążyłam do oswojenia i roztopienia lodowatej pokrywy – ale wydawało mi się, że wśród podobnych sobie nie powinnam prowokować strachów. Znów łgała? - Podeszłaś – zauważyłam dość spokojnie, choć chyba w niepowstrzymanym wyrazie ponaglenia. Potem jednak zorientowałam się, że przecież nie tak wyglądał początek naszego spotkania. To ja przerwałam twoje pokryjome za mną przechadzki. – Lepiej… dałaś się złapać. Widziałam cię dawniej– sprostowałam, w bonusie, być może nieco boleśnie, wytykając jej marną sztukę chodzenia po cichu. – Popracuj nad tym, mniej patrz na tego, kogo szukasz – poradziłam niespodziewanie nawet dla siebie samej. Nie zasługiwała na radę, póki nie znałam jej intencji. Niech ma.
Gdy ktoś szeptał, bardzo nie chciał, by niewdzięczne uszy poznały prywatną sprawę. Ona szeptała do mnie, może wreszcie wykładając sekret, który zdawała się wciąż tłumić pod tym wyzbytym z win spojrzeniem. Wciągała mnie w odmęty jakiegoś starego czaru na kawałku błyskotki – tak to tylko mogłam pojąć. Zastanowiłam się w dyskrecji swej myśli, czy aby na pewno miałam ochotę dopytywać. Skoro ja zastawiłam pułapkę na nią, ona mogła równie dobrze zastawiać ją na mnie. Ani przez chwilę nie zapomniałam, na jakim zuchwalstwie przyszło mi ją złapać. – I jaką ja mam w tym sprawę? Chcesz złapać trop złodzieja? Dać mu karę? – przywołałam jedyne logiczne uzasadnienie jej zachowania. Ostatnie pytanie wybrzmiało w mowie moich dziadów. Nie bez przyczyny. – Co to za pewna magia? – spytałam w końcu, bo przecież sama z siebie nie dostarczy wyjaśnienia. Przy tym znudzone kończyny pchnęłam wokół jej tkanej niepozornością istoty. Obeszłam całą i wróciłam na swoje miejsce. Szukałam śladów.
– Nie potrafisz prosto mówić, co? – zapytałam w końcu, nieznacznie kręcąc głową. Ona podejrzanie pąsowiała, a ja bladłam znużona rozrastającą się historią. Bez sedna, bez sensu. – Znalazł się, sprawa zamknięta – podsumowałam, nijak oczarowana jej cudacznym występem. Knucie zdawała się mieć wypisane na czole, choć w delikatnej aparycji mało kto by się doszukiwał finezyjnych występków. Ale ja przeczuwałam. Wielokrotne podziękowania nie mogły zgasić czujności. Nie skradałaby się za mną, mając ledwie to do przekazania. To przecież strata czasu. Wyrwałam złodziejowi cenną przekąskę, zgubione wróciło do właścicielki. Dlaczego zdobiła to wszystko tyloma niedopowiedzeniami? Moja niechęć potęgowała się własną małomównością, niespecjalnie zdolna byłam podchwycić opowiastkę, a przy tym tajemnicza aura rozsiewała sceptyczne ziarno. Minuty mijały, a ja wciąż daleka byłam od rozszyfrowania jej przebiegłego teatrzyku. – Raz wystarczyło – wytknęłam jej więc, kiedy znów wspomniała o swej wdzięczności.
Bała się podejść. To akurat pokrętnie mi się spodobało. Choć posturę miałyśmy podobną, wiek także, z jakiegoś powodu musiałam wzbudzać w niej obawę. Wiedziałam, że ukazuję niespecjalnie przyjazną naturę – choć w ostatnim czasie głęboko dążyłam do oswojenia i roztopienia lodowatej pokrywy – ale wydawało mi się, że wśród podobnych sobie nie powinnam prowokować strachów. Znów łgała? - Podeszłaś – zauważyłam dość spokojnie, choć chyba w niepowstrzymanym wyrazie ponaglenia. Potem jednak zorientowałam się, że przecież nie tak wyglądał początek naszego spotkania. To ja przerwałam twoje pokryjome za mną przechadzki. – Lepiej… dałaś się złapać. Widziałam cię dawniej– sprostowałam, w bonusie, być może nieco boleśnie, wytykając jej marną sztukę chodzenia po cichu. – Popracuj nad tym, mniej patrz na tego, kogo szukasz – poradziłam niespodziewanie nawet dla siebie samej. Nie zasługiwała na radę, póki nie znałam jej intencji. Niech ma.
Gdy ktoś szeptał, bardzo nie chciał, by niewdzięczne uszy poznały prywatną sprawę. Ona szeptała do mnie, może wreszcie wykładając sekret, który zdawała się wciąż tłumić pod tym wyzbytym z win spojrzeniem. Wciągała mnie w odmęty jakiegoś starego czaru na kawałku błyskotki – tak to tylko mogłam pojąć. Zastanowiłam się w dyskrecji swej myśli, czy aby na pewno miałam ochotę dopytywać. Skoro ja zastawiłam pułapkę na nią, ona mogła równie dobrze zastawiać ją na mnie. Ani przez chwilę nie zapomniałam, na jakim zuchwalstwie przyszło mi ją złapać. – I jaką ja mam w tym sprawę? Chcesz złapać trop złodzieja? Dać mu karę? – przywołałam jedyne logiczne uzasadnienie jej zachowania. Ostatnie pytanie wybrzmiało w mowie moich dziadów. Nie bez przyczyny. – Co to za pewna magia? – spytałam w końcu, bo przecież sama z siebie nie dostarczy wyjaśnienia. Przy tym znudzone kończyny pchnęłam wokół jej tkanej niepozornością istoty. Obeszłam całą i wróciłam na swoje miejsce. Szukałam śladów.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Co to za pewna magia. Gdyby łatwo było tak po prostu odpowiedzieć, zapomnieć, że ma się do czynienia z obcą osobą i jej zaufać, powierzyć tajemnicę, która dręczyła ją od miesięcy, nie przejmować się konsekwencjami, które niewątpliwie by nastąpiły. Czarna. Potężna. Niebezpieczna. Zakazana. Tyle przymiotników, które cisnęły się na usta, pragnąc raz na zawsze uwolnić sekret i obnażyć jej głupotę, bo jakże inaczej nazwać to, co zrobiła? Ostrzegana, upominana, karcona, a jednak sięgnęła po wisior, chociaż ktoś inny nazwałby to zwykłą kradzieżą, pozwoliła sobie na chwilę słabości wierząc, że ukryte w nim zaklęcie pozwoli jej wreszcie spełnić marzenie, uwolnić się z okowów tego, co wypada. I proszę, skończyła w ciemnym zaułku, miotając się z własnymi myślami, skuta kajdanami już nie konwenansów, ale własnej przyszłości. N i e m o g ł a jej odpowiedzieć tak, jak chciała. Nie miało znaczenia, że Varya oczekiwała pełnej prawdy, bo nie miała prawa jej oczekiwać; czyż sama w jej sytuacji wyśpiewałaby wszystko?
- Wiążąca – powiedziała. - Nie znam dokładnie jej prawidłowego działania, ale aż za dobrze znam jej efekt uboczny – dodała z wyraźną niechęcią w głosie; przyznawanie się do pewnych słabości nigdy nie było jej mocną stroną; paradoks. Poza tym akurat w tej materii nie skłamała, naprawdę nie wiedziała, jak miało zadziałać właściwe zaklęcie. A raczej, jakim sposobem miało osiągnąć swój cel. Zastanowiła się chwilę, co jeszcze mogła ujawnić bez szkody dla siebie samej. - A efekty uboczne są takie, że czuję pewne... braki – kontynuowała nieco ciszej, jakby bojąc się, że w zaułku może ich ktoś podsłuchiwać, że czyjeś niepożądane ucho usłyszy więcej, niż powinno usłyszeć. - Gdy rzucam zaklęcia, moja magia jest inna, bardziej drapieżna, nieokiełznana, sterowana emocjami niż chłodną kalkulacją. Zupełnie odmienna od tej, jaką znałam. Nie wszystkie zaklęcia mi wychodzą – przyznała coś, czego nie mówiła nawet najbliższym; coś, co powierzone tajemnicą nieodpowiedniej osobie mogłoby ją zniszczyć lub przynajmniej bardzo, bardzo uprzykrzyć życie w czasach, gdy wszelkie odstępstwa od czystej magii były wnikliwie badane. - Miewam myśli, których nigdy nie miewałam, polowanie, żądza krwi, poczucie władzy i wolności jednocześnie. Gdy na chwilę przestaję się kontrolować, pojawiają się uczucia niepokoju i zagubienia, przemożna chęć, aby wstać i iść w stronę źródła tych emocji – rzuciła jej szybkie i ostrzegawcze spojrzenie, aby niczego jeszcze nie komentowała. - Lecz kiedy ulegam temu nakazowi, kiedy się zbliżam do ciebie, wcale nie odczuwam spokoju, za to moja magia zaczyna wariować. J a zaczynam wariować, bo n i e n a w i d z ę tego wszystkiego. Tego, że nad niczym nie panuję. Wiem! - podniosła nagle głos widząc jej spojrzenie. - Wiem, że to brzmi absurdalnie. Myślisz, że dlaczego tak za tobą łażę, zamiast prosto z mostu powiedzieć, o co chodzi? Bo pewnie byś mi od razu uwierzyła, co? - wyrzuciła z siebie z furią skierowaną jednak nie na Varyę, a na siebie samą za to, że uległa emocjom, pozwoliła zimnemu planowaniu odejść w cholerę i zastąpiła je wulkanicznym wybuchem bezradności. Nie miała już jednak sił walczyć i ukrywać się pod maską stonowanej niedostępności. Nigdy wcześniej nie odpłynęła tak daleko od portu, w którym trzymała swoje emocje zacumowane bezpiecznie w dokach; nigdy wcześniej nie wypowiedziała na raz tak wielu słów. - Ledwie mogę mówić, bo słowa więzną mi w ustach, gdy jesteś metr ode mnie, a puls przyśpiesza, jakbyś była celebrytką z pierwszych stron gazet. I nie umiem tego wyjaśnić. Żaden pieprzony łamacz klątw, z którym pisałam, nie umie tego wyjaśnić. Czuję się tak, jakby część mojej magii została skradziona, co jest oczywiście absurdem, bo magii nie można ukraść. To niemożliwe, dobrze o tym wiem. Ale kiedy jesteś tutaj – miała już wszystko gdzieś, gdy dźgnęła ją palcem w obojczyk, niech miotnie w nią jakimś zaklęciem i zakończy ten monolog wstydu na wieki wieków amen – czuję się tak, jakby wszystko wróciło do normy.
- Wiążąca – powiedziała. - Nie znam dokładnie jej prawidłowego działania, ale aż za dobrze znam jej efekt uboczny – dodała z wyraźną niechęcią w głosie; przyznawanie się do pewnych słabości nigdy nie było jej mocną stroną; paradoks. Poza tym akurat w tej materii nie skłamała, naprawdę nie wiedziała, jak miało zadziałać właściwe zaklęcie. A raczej, jakim sposobem miało osiągnąć swój cel. Zastanowiła się chwilę, co jeszcze mogła ujawnić bez szkody dla siebie samej. - A efekty uboczne są takie, że czuję pewne... braki – kontynuowała nieco ciszej, jakby bojąc się, że w zaułku może ich ktoś podsłuchiwać, że czyjeś niepożądane ucho usłyszy więcej, niż powinno usłyszeć. - Gdy rzucam zaklęcia, moja magia jest inna, bardziej drapieżna, nieokiełznana, sterowana emocjami niż chłodną kalkulacją. Zupełnie odmienna od tej, jaką znałam. Nie wszystkie zaklęcia mi wychodzą – przyznała coś, czego nie mówiła nawet najbliższym; coś, co powierzone tajemnicą nieodpowiedniej osobie mogłoby ją zniszczyć lub przynajmniej bardzo, bardzo uprzykrzyć życie w czasach, gdy wszelkie odstępstwa od czystej magii były wnikliwie badane. - Miewam myśli, których nigdy nie miewałam, polowanie, żądza krwi, poczucie władzy i wolności jednocześnie. Gdy na chwilę przestaję się kontrolować, pojawiają się uczucia niepokoju i zagubienia, przemożna chęć, aby wstać i iść w stronę źródła tych emocji – rzuciła jej szybkie i ostrzegawcze spojrzenie, aby niczego jeszcze nie komentowała. - Lecz kiedy ulegam temu nakazowi, kiedy się zbliżam do ciebie, wcale nie odczuwam spokoju, za to moja magia zaczyna wariować. J a zaczynam wariować, bo n i e n a w i d z ę tego wszystkiego. Tego, że nad niczym nie panuję. Wiem! - podniosła nagle głos widząc jej spojrzenie. - Wiem, że to brzmi absurdalnie. Myślisz, że dlaczego tak za tobą łażę, zamiast prosto z mostu powiedzieć, o co chodzi? Bo pewnie byś mi od razu uwierzyła, co? - wyrzuciła z siebie z furią skierowaną jednak nie na Varyę, a na siebie samą za to, że uległa emocjom, pozwoliła zimnemu planowaniu odejść w cholerę i zastąpiła je wulkanicznym wybuchem bezradności. Nie miała już jednak sił walczyć i ukrywać się pod maską stonowanej niedostępności. Nigdy wcześniej nie odpłynęła tak daleko od portu, w którym trzymała swoje emocje zacumowane bezpiecznie w dokach; nigdy wcześniej nie wypowiedziała na raz tak wielu słów. - Ledwie mogę mówić, bo słowa więzną mi w ustach, gdy jesteś metr ode mnie, a puls przyśpiesza, jakbyś była celebrytką z pierwszych stron gazet. I nie umiem tego wyjaśnić. Żaden pieprzony łamacz klątw, z którym pisałam, nie umie tego wyjaśnić. Czuję się tak, jakby część mojej magii została skradziona, co jest oczywiście absurdem, bo magii nie można ukraść. To niemożliwe, dobrze o tym wiem. Ale kiedy jesteś tutaj – miała już wszystko gdzieś, gdy dźgnęła ją palcem w obojczyk, niech miotnie w nią jakimś zaklęciem i zakończy ten monolog wstydu na wieki wieków amen – czuję się tak, jakby wszystko wróciło do normy.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czekałam więc, aż wyłoży konkrety i przestanie miotać się w idiotycznych pomrukiwaniach, przez które tylko rosła we mnie chęć przyciśnięcia jej do muru i dosadnego przedstawienia swojego poglądu na jej dziwaczny występ. Anglicy byli może złotouści, ale trudno było skłonić ich do rezygnacji z owijania spraw w niepotrzebne wątki. Dziewczyna, owszem, wreszcie zdecydowała się zmierzyć z moim żądaniem, ale spodziewałam się prędzej pajacowatego gibania się między faktami, niż rozjaśnienia całej sprawy. Zaułek zaś zdawał się zwężać wraz z rosnącą ilością moich dylematów względem tajemniczej persony. No już.
Złożone na ramionach ręce demonstrowały rozdrażnienie, ale wystrzegałam się inicjacji jakiegokolwiek gwałtowniejszego ruchu. Nie podchodziłam do niej jednak jak do zagonionej do potrzasku zwierzyny, choć pewna bliska temu myśl przemknęła gdzieś pod splecionym luźniej warkoczem. Bolączką okazały się zaszyfrowane znaczenia niektórych wygłaszanych zwrotów. Musiałam się domyślać, co przy zagmatwaniu całego jej referatu wcale nie należało do zadań prostych. W pozie niewzruszonej, z tak mętnym, wyzbytym z wyraźnej emocji spojrzeniem chłonęłam jednak każdą nową informację, próbując jakoś pokrętnie poskładać poszarpane części w sensowną historię. Nie ułatwiała, a przy moim ograniczonym zawierzeniu w jej sprawki, coraz bliższa byłam porzuceniu tematu. Dopóki jednak mówiła, tkwiłam zupełnie milcząca.
Uboczny, nieokiełznana, kalkulacja. Co to znaczyło? Poza wiedzą tej drugiej, notowałam w głowie nieznane mi zwrotu, do których będę musiała wrócić. Za nic nie przyznałabym się obcej, angielskiej maniaczce ze swych niedociągnięć. Ponad wszystko towarzyszyła mi myśl, że w pełnych zdaniach odnajdę faktyczną intencję i bez całkowitego rozjaśnienia tych czarnych plam. Z jej historii wyławiałam jakąś przesadną ambicję i frustrację. Naprawdę niepokoiły ją nieudane czary? Wszystkich nas, prawdziwych czarodziejów dotykały podobne rozczarowania. Szlamy pewnie mierzyły się z tym nieustannie. Była nią? Była szlamą? Niezależnie od tego pomyślałam, że to nie za mną powinna łazić, nie mojego cienia się uporczywie łapać. Dla zbzikowanego stanu, który najwyraźniej się jej trzymał, najlepszym rozwiązaniem wydawał się uzdrowiciel. Nieco głośniej wypuściłam z ust powietrze, gdy rozpoczęła wyliczanie tych strasznych rozważań. Strasznych, a mnie częściowo tak bliskich. Była porcelanowaną damulką? Kruchą artystką? Nie wyglądała. Czemu wadziły jej te myśli? Nie zmąciłam wypowiedzi choćby westchnieniem, lawirując gdzieś skrycie w naturalnym osądzie – wariatka czy kłamczucha? A może jedno i drugie? Nie rozumiałam. Nie rozumiałam, dlaczego nie potrafiła zrealizować odkrytej w sobie chęci do łowów czy innych nikczemnych demonstracji. Musiała być z tych grzecznych, tych idealnie ułożonych. Tych pożądanych na tutejszych herbacianych salonach. Spięłam się lekko na tę myśl, albowiem sama mierzyłam się z trudnościami w odnalezieniu się w podobnych okolicznościach. Ucho posłusznie chłonęło dalej, pozwalając umysłowi wyrysować pełniejszy szkic tej panieńskiej udręki. – Ja daję ci te emocje? – spytałam, przełykając gorycz osiadłą na języku z chwilą zjawienia się podobnego wniosku. Coraz lepiej. Potem nieco wzniosłam brew, będąc świadkiem jej wyraźnego wzburzenia. Zdawało się, że podniesiony głos popędził echem wzdłuż zaułku, lecz w końcu rozbił się o zabrudzoną ścianę gdzieś za moimi plecami. – To prawda, mówisz dziwnie. Trudno wierzyć, ale chodzenie za mną jest mocniej podejrzane… od tej historii – wybrzmiałam nieco zmęczona jej wybujałą opowiastką. – Nie do mnie powinnaś iść – stwierdziłam, wyrażając raczej brak entuzjazmu dla fantazyjnych koncepcji nieznajomej. Skoro jednak już się przyczepiła, to miałam ten problem, wyraźnie sterczał mi na drodze. Jakże szkoda, że tym razem nie dało się wbić strzały w serce i metodą tradycyjną przeszkody usunąć. Nie tak się załatwiało podobne sprawy. Gdzieś podskórnie wydała się jednak interesująca myśl, że być może mogłam zarządzić podległym mi umysłem. Umysłem, który zadręczony łaknął mojej obecności. Nie podobało mi się jednak, że wkraczała tak blisko, niezaproszona w moją osobistą przestrzeń.
– Musi być okrutnie – przyznałam w zimnej solidarności, po drodze nieco gubiąc poprawność wypowiedzi. Trudno było podobnej formułce przypisać jednak faktyczną wyrażoną ku niej empatię. Byłam nieco znużona, choć iskra ciekawości gdzieś od boku dopraszała się o dopuszczenie do głosu. Wyuczona ostrożność nakazywała jednak wstrzymać konie. – Myślisz, że to klątwa – podsumowałam cicho, nie zdejmując z niej przenikliwego spojrzenia. Wyrzucane przykłady psychofizycznej anomalii zakrawały o wybitne zadręczenie. Cierpiała, podczas gdy ja nie odczuwałam jej kuriozalnego ze mną związania w żaden sposób – może poza czepliwą dziewczyną posuwającą się po moich londyńskich śladach. W dodatku niedyskretnie. Powinnam ją z tym zostawić, nim stanie się zupełnie namolnym zmartwieniem. Powinnam. – Lepszy twórca klątw. Szukałaś u złej osoby. Twórca zna tajemnicę, łamacz tylko ją niszczy – zasugerowałam, w duchu decydując już, co należy uczynić. Najwyraźniej miałam ją zaprowadzić do rozwiązania. Niech potwierdzi lub zaprzeczy, niech wyśmieje albo rozgoni problem. Taka była rola zaklinacza, do którego miałam zamiar ją zabrać. Paskudny dreszcz, rozpłynął się po ciele krótko po ostatnim jej twierdzeniu. Nie byłam niczyją normą i niczyim wybawieniem. Ostatecznie nie zamierzałam pozwolić jej pałętać się przy mnie dla poprawy nastroju - nawet przy pokusie choćby częściowego zawładnięcia obcą osobą. Osobliwość należało wyłożyć specjaliście, a potem prędko zakończyć to błazeństwo. Nie widziałam innej ścieżki postępowania. – Nie pozwolę ci chodzić za mną, nawet dla dobrego ducha. Mam swoje drogi. Za dwa dni o tej porze, w tym miejscu. Opowiesz historię, on będzie wiedział. Lepiej nie miej kłamstwa – zdecydowałam, na koniec podnosząc jawne ostrzeżenie. Karkaroff lepiej ode mnie czytał w ludziach, Karkaroff znał dobrze naturę klątw. Zweryfikuje jej fantazje. Wiedziałam, że świat magii może podrzucać nam podobne anomalie, więc nie mogłam totalnie odmówić tym okolicznościom prawa do istnienia. Dopóki jednak nie miałam przekonania, stanowiła dla mnie niewiadomą.
Spoglądając spode łba, oczekiwałam choćby niemego potwierdzenia, nim nasze drogi się rozejdą.
Złożone na ramionach ręce demonstrowały rozdrażnienie, ale wystrzegałam się inicjacji jakiegokolwiek gwałtowniejszego ruchu. Nie podchodziłam do niej jednak jak do zagonionej do potrzasku zwierzyny, choć pewna bliska temu myśl przemknęła gdzieś pod splecionym luźniej warkoczem. Bolączką okazały się zaszyfrowane znaczenia niektórych wygłaszanych zwrotów. Musiałam się domyślać, co przy zagmatwaniu całego jej referatu wcale nie należało do zadań prostych. W pozie niewzruszonej, z tak mętnym, wyzbytym z wyraźnej emocji spojrzeniem chłonęłam jednak każdą nową informację, próbując jakoś pokrętnie poskładać poszarpane części w sensowną historię. Nie ułatwiała, a przy moim ograniczonym zawierzeniu w jej sprawki, coraz bliższa byłam porzuceniu tematu. Dopóki jednak mówiła, tkwiłam zupełnie milcząca.
Uboczny, nieokiełznana, kalkulacja. Co to znaczyło? Poza wiedzą tej drugiej, notowałam w głowie nieznane mi zwrotu, do których będę musiała wrócić. Za nic nie przyznałabym się obcej, angielskiej maniaczce ze swych niedociągnięć. Ponad wszystko towarzyszyła mi myśl, że w pełnych zdaniach odnajdę faktyczną intencję i bez całkowitego rozjaśnienia tych czarnych plam. Z jej historii wyławiałam jakąś przesadną ambicję i frustrację. Naprawdę niepokoiły ją nieudane czary? Wszystkich nas, prawdziwych czarodziejów dotykały podobne rozczarowania. Szlamy pewnie mierzyły się z tym nieustannie. Była nią? Była szlamą? Niezależnie od tego pomyślałam, że to nie za mną powinna łazić, nie mojego cienia się uporczywie łapać. Dla zbzikowanego stanu, który najwyraźniej się jej trzymał, najlepszym rozwiązaniem wydawał się uzdrowiciel. Nieco głośniej wypuściłam z ust powietrze, gdy rozpoczęła wyliczanie tych strasznych rozważań. Strasznych, a mnie częściowo tak bliskich. Była porcelanowaną damulką? Kruchą artystką? Nie wyglądała. Czemu wadziły jej te myśli? Nie zmąciłam wypowiedzi choćby westchnieniem, lawirując gdzieś skrycie w naturalnym osądzie – wariatka czy kłamczucha? A może jedno i drugie? Nie rozumiałam. Nie rozumiałam, dlaczego nie potrafiła zrealizować odkrytej w sobie chęci do łowów czy innych nikczemnych demonstracji. Musiała być z tych grzecznych, tych idealnie ułożonych. Tych pożądanych na tutejszych herbacianych salonach. Spięłam się lekko na tę myśl, albowiem sama mierzyłam się z trudnościami w odnalezieniu się w podobnych okolicznościach. Ucho posłusznie chłonęło dalej, pozwalając umysłowi wyrysować pełniejszy szkic tej panieńskiej udręki. – Ja daję ci te emocje? – spytałam, przełykając gorycz osiadłą na języku z chwilą zjawienia się podobnego wniosku. Coraz lepiej. Potem nieco wzniosłam brew, będąc świadkiem jej wyraźnego wzburzenia. Zdawało się, że podniesiony głos popędził echem wzdłuż zaułku, lecz w końcu rozbił się o zabrudzoną ścianę gdzieś za moimi plecami. – To prawda, mówisz dziwnie. Trudno wierzyć, ale chodzenie za mną jest mocniej podejrzane… od tej historii – wybrzmiałam nieco zmęczona jej wybujałą opowiastką. – Nie do mnie powinnaś iść – stwierdziłam, wyrażając raczej brak entuzjazmu dla fantazyjnych koncepcji nieznajomej. Skoro jednak już się przyczepiła, to miałam ten problem, wyraźnie sterczał mi na drodze. Jakże szkoda, że tym razem nie dało się wbić strzały w serce i metodą tradycyjną przeszkody usunąć. Nie tak się załatwiało podobne sprawy. Gdzieś podskórnie wydała się jednak interesująca myśl, że być może mogłam zarządzić podległym mi umysłem. Umysłem, który zadręczony łaknął mojej obecności. Nie podobało mi się jednak, że wkraczała tak blisko, niezaproszona w moją osobistą przestrzeń.
– Musi być okrutnie – przyznałam w zimnej solidarności, po drodze nieco gubiąc poprawność wypowiedzi. Trudno było podobnej formułce przypisać jednak faktyczną wyrażoną ku niej empatię. Byłam nieco znużona, choć iskra ciekawości gdzieś od boku dopraszała się o dopuszczenie do głosu. Wyuczona ostrożność nakazywała jednak wstrzymać konie. – Myślisz, że to klątwa – podsumowałam cicho, nie zdejmując z niej przenikliwego spojrzenia. Wyrzucane przykłady psychofizycznej anomalii zakrawały o wybitne zadręczenie. Cierpiała, podczas gdy ja nie odczuwałam jej kuriozalnego ze mną związania w żaden sposób – może poza czepliwą dziewczyną posuwającą się po moich londyńskich śladach. W dodatku niedyskretnie. Powinnam ją z tym zostawić, nim stanie się zupełnie namolnym zmartwieniem. Powinnam. – Lepszy twórca klątw. Szukałaś u złej osoby. Twórca zna tajemnicę, łamacz tylko ją niszczy – zasugerowałam, w duchu decydując już, co należy uczynić. Najwyraźniej miałam ją zaprowadzić do rozwiązania. Niech potwierdzi lub zaprzeczy, niech wyśmieje albo rozgoni problem. Taka była rola zaklinacza, do którego miałam zamiar ją zabrać. Paskudny dreszcz, rozpłynął się po ciele krótko po ostatnim jej twierdzeniu. Nie byłam niczyją normą i niczyim wybawieniem. Ostatecznie nie zamierzałam pozwolić jej pałętać się przy mnie dla poprawy nastroju - nawet przy pokusie choćby częściowego zawładnięcia obcą osobą. Osobliwość należało wyłożyć specjaliście, a potem prędko zakończyć to błazeństwo. Nie widziałam innej ścieżki postępowania. – Nie pozwolę ci chodzić za mną, nawet dla dobrego ducha. Mam swoje drogi. Za dwa dni o tej porze, w tym miejscu. Opowiesz historię, on będzie wiedział. Lepiej nie miej kłamstwa – zdecydowałam, na koniec podnosząc jawne ostrzeżenie. Karkaroff lepiej ode mnie czytał w ludziach, Karkaroff znał dobrze naturę klątw. Zweryfikuje jej fantazje. Wiedziałam, że świat magii może podrzucać nam podobne anomalie, więc nie mogłam totalnie odmówić tym okolicznościom prawa do istnienia. Dopóki jednak nie miałam przekonania, stanowiła dla mnie niewiadomą.
Spoglądając spode łba, oczekiwałam choćby niemego potwierdzenia, nim nasze drogi się rozejdą.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Musi być okrutnie zawisło między nimi i zabrzmiało w jej głowie jak ponury żart; to co przeżywała, okrucieństwem przestało być już dawno, wchodząc na zupełnie nowy poziom tortur. Nie móc kontrolować w pełni swojej magii, stracić ją, pogrzebać pod nieudanymi próbami przywrócenia normalności, mierzyć się z uczuciami, których nigdy nie doświadczyła... a przynajmniej nigdy świadomie ich nie doświadczyła, to wszystko było cierpieniem, które znosiła w ciszy, w niemym przerażeniu wywołanym niewiedzą i poczuciem zagubienia. Wylała przed Varyą wszystko, co dusiła w sobie od tygodni, od miesięcy, pozwalając by wyniszczająca ją żółć wypłynęła, tryskając niczym gorejąca lawa tajemnicy, której w końcu mogła się pozbyć. Ulgą było wypowiedzenie tego wszystkiego na głos, ratunkiem dla jej udręczonych myśli okazało się wyplucie całej niepewności, pozbycie się problemu, który wyniszczał jej pewność siebie. Nie przerzucała odpowiedzialności, nie szukała pokuty i rozgrzeszenia, wszak nie zrobiła nic złego, bo czyż zabawa nieznaną magią warta była kary?
- Nie wiem, czy te emocje pochodzą od ciebie – powiedziała – myślę, że bardziej chodzi tu o twoją magię. O nasze magie – poprawiła się od razu. - Czuję się tak, jakby moja dążyła do odzyskania równowagi. Jakby szukała utraconej części i odnajduje ją w twojej magii. To tylko hipoteza, bardzo bardzo robocza – zastrzegła, doskonale świadoma faktu, że jej gdybania nie mają żadnego naukowego poparcia ani wyjaśnienia. Mimo to wolała podzielić się swoimi przemyśleniami od razu; dość miała tajemnic i sekretów, które przymuszały ją do ukrywania pewnych słabości, a przy tym sprawiały, że tak łatwo traciła nad wszystkim kontrolę. Nad własną magią, emocjami, reakcjami ciała, które samo stawiało kroki, samo kierowało ją w stronę Varyi, samo przyśpieszało bicie serca. Nienawidziła tego. Nienawidziła nie mieć kontroli.
- Cóż, jestem przekonana, że to klątwa. Żadne dobre zaklęcie nie zadziałałoby w ten sposób – mruknęła z przekąsem, chociaż nie była do końca pewna, czy sama w to wierzy. Wiele dobrych zaklęć mogło poczynić poważne szkody, jeśli zostały użyte w złej intencji lub w złym miejscu i o złym czasie... lub wobec złej osoby. To przecież jedno z niepisanych praw magii: nie dało się jej włożyć w sztywne ramy, ona zawsze ewoluowała, zawsze się zmieniała, jedynie głupota ludzi, samych czarodziejów sprawiała, że stawali się zbyt pyszni, aby dostrzec swoją małość wobec jej potęgi. Mildred nigdy nie uważała, że to ona włada magią. Była raczej zwolenniczką tezy, że to magia wybiera sobie opiekuna-czarodzieja. - Niestety nie mogę się zwrócić do pierwszego lepszego twórcy klątw. To nie takie proste. - Oczywiście mogła podpytać o kontakt do kogoś takiego chociażby Prim, która tworzyła talizmany i mogła coś wiedzieć o zaklętych wisiorkach; mogła delikatnie zasugerować pewien temat pod pozorem czysto ludzkiej ciekawości, ale wiedziała, że jej przyjaciółka tak łatwo nie dałaby się oszukać. Zaczęłaby drążyć, a Mildred prędzej czy później by skapitulowała, wyznając na głos swój wstyd. To nie wchodziło w grę.
Cofnęła się odrobinę, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, ale już tylko to wystarczyło, by między nią a Varyą powstała luka, przestrzeń pozwalająca na głębszy oddech, poukładanie myśli i po raz pierwszy, odkąd znalazła się w zaułku, uważne przyjrzenie się dziewczynie. Do tej pory widywała ją z daleka, przelotnie, w pośpiechu, jeszcze do końca nie rozumiejąc wtedy, dlaczego w jej towarzystwie czuła się tak dziwnie. Teraz miała chwilę, dosłownie chwilę, aby spokojnie na nią spojrzeć ponad tymi wszystkimi emocjami, ponad chaosem, ponad niewiedzą. Nie było w tym spojrzeniu bezczelności i arogancji, jedynie ciekawość, która zawsze towarzyszy czemuś nowemu, innemu i nieznanemu. Kogo miała przed sobą? Kim była czarownica, z którą los złączył ją swoim niefrasobliwym zrządzeniem?
- Za dwa dni? - powtórzyła skołowana, wyrwana nagle ze swoich przemyśleń na temat dziewczyny i w pierwszej chwili nie dotarł do niej bezpośredni sens jej słów. Musiała mrugnąć, aby przymusić swoje myśli do zmienienia toru, którym przebiegały i skierować je na ten właściwy. Czyżby chciała jej mimo wszystko pomóc? - W porządku – zgodziła się po sekundzie wahania. - Mam nadzieję, że to w końcu pomoże. Ciężko dręczyć mugoli, gdy magia nie chce słuchać – uśmiechnęła się blado, ryzykując żartem, który wyrwał się z jej ust, zanim zdążyła pomyśleć. Musiała jak najszybciej przykryć swoją wpadkę; jeśli trafiła na miłośniczkę mugoli i przeciwniczkę jedynego prawdziwego czarodziejskiego porządku... - Jestem Mildred Crabbe – przedstawiła się zdecydowanie za późno, urągając tym samym wszelkim przepisom i zasadom dobrego wychowania, chociaż miała drobne wątpliwości, czy w ciemnych uliczkach one w ogóle obowiązują.
- Nie wiem, czy te emocje pochodzą od ciebie – powiedziała – myślę, że bardziej chodzi tu o twoją magię. O nasze magie – poprawiła się od razu. - Czuję się tak, jakby moja dążyła do odzyskania równowagi. Jakby szukała utraconej części i odnajduje ją w twojej magii. To tylko hipoteza, bardzo bardzo robocza – zastrzegła, doskonale świadoma faktu, że jej gdybania nie mają żadnego naukowego poparcia ani wyjaśnienia. Mimo to wolała podzielić się swoimi przemyśleniami od razu; dość miała tajemnic i sekretów, które przymuszały ją do ukrywania pewnych słabości, a przy tym sprawiały, że tak łatwo traciła nad wszystkim kontrolę. Nad własną magią, emocjami, reakcjami ciała, które samo stawiało kroki, samo kierowało ją w stronę Varyi, samo przyśpieszało bicie serca. Nienawidziła tego. Nienawidziła nie mieć kontroli.
- Cóż, jestem przekonana, że to klątwa. Żadne dobre zaklęcie nie zadziałałoby w ten sposób – mruknęła z przekąsem, chociaż nie była do końca pewna, czy sama w to wierzy. Wiele dobrych zaklęć mogło poczynić poważne szkody, jeśli zostały użyte w złej intencji lub w złym miejscu i o złym czasie... lub wobec złej osoby. To przecież jedno z niepisanych praw magii: nie dało się jej włożyć w sztywne ramy, ona zawsze ewoluowała, zawsze się zmieniała, jedynie głupota ludzi, samych czarodziejów sprawiała, że stawali się zbyt pyszni, aby dostrzec swoją małość wobec jej potęgi. Mildred nigdy nie uważała, że to ona włada magią. Była raczej zwolenniczką tezy, że to magia wybiera sobie opiekuna-czarodzieja. - Niestety nie mogę się zwrócić do pierwszego lepszego twórcy klątw. To nie takie proste. - Oczywiście mogła podpytać o kontakt do kogoś takiego chociażby Prim, która tworzyła talizmany i mogła coś wiedzieć o zaklętych wisiorkach; mogła delikatnie zasugerować pewien temat pod pozorem czysto ludzkiej ciekawości, ale wiedziała, że jej przyjaciółka tak łatwo nie dałaby się oszukać. Zaczęłaby drążyć, a Mildred prędzej czy później by skapitulowała, wyznając na głos swój wstyd. To nie wchodziło w grę.
Cofnęła się odrobinę, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, ale już tylko to wystarczyło, by między nią a Varyą powstała luka, przestrzeń pozwalająca na głębszy oddech, poukładanie myśli i po raz pierwszy, odkąd znalazła się w zaułku, uważne przyjrzenie się dziewczynie. Do tej pory widywała ją z daleka, przelotnie, w pośpiechu, jeszcze do końca nie rozumiejąc wtedy, dlaczego w jej towarzystwie czuła się tak dziwnie. Teraz miała chwilę, dosłownie chwilę, aby spokojnie na nią spojrzeć ponad tymi wszystkimi emocjami, ponad chaosem, ponad niewiedzą. Nie było w tym spojrzeniu bezczelności i arogancji, jedynie ciekawość, która zawsze towarzyszy czemuś nowemu, innemu i nieznanemu. Kogo miała przed sobą? Kim była czarownica, z którą los złączył ją swoim niefrasobliwym zrządzeniem?
- Za dwa dni? - powtórzyła skołowana, wyrwana nagle ze swoich przemyśleń na temat dziewczyny i w pierwszej chwili nie dotarł do niej bezpośredni sens jej słów. Musiała mrugnąć, aby przymusić swoje myśli do zmienienia toru, którym przebiegały i skierować je na ten właściwy. Czyżby chciała jej mimo wszystko pomóc? - W porządku – zgodziła się po sekundzie wahania. - Mam nadzieję, że to w końcu pomoże. Ciężko dręczyć mugoli, gdy magia nie chce słuchać – uśmiechnęła się blado, ryzykując żartem, który wyrwał się z jej ust, zanim zdążyła pomyśleć. Musiała jak najszybciej przykryć swoją wpadkę; jeśli trafiła na miłośniczkę mugoli i przeciwniczkę jedynego prawdziwego czarodziejskiego porządku... - Jestem Mildred Crabbe – przedstawiła się zdecydowanie za późno, urągając tym samym wszelkim przepisom i zasadom dobrego wychowania, chociaż miała drobne wątpliwości, czy w ciemnych uliczkach one w ogóle obowiązują.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Magia, która poszukiwała utraconej magii. Przyciąganie, o którym mówiła – nie chciałam tego, nie podobało mi się. Nieświadome uwiązanie, choć istnieć musiało od wielu tygodni, dopiero teraz stało się widoczne. Dopiero teraz nieznośnie zapiekło umysł poukładany i wolny od podobnego przekleństwa. Nasze różdżki nigdy nie wystąpiły przeciwko sobie, nasze czary nigdy nie współdziałały. Dlaczego więc padło właśnie na mnie? Zdawała się natrętnie wciskać do mojego świata całą kolejkę swędzących myśli. Zbędna była mi ona i jej magia, niepotrzebna historia, coś, co nigdy nie powinno było się przydarzyć. W obcym, nowym świecie, w którym dopiero zaczynałam pozostawiać swoje ślady, nie szukałam kłopotów, a jej słowa brzmiały jak jeden z nich. Jak pęczniejący, wstrętny problem, od którego nie dało się uwolnić jedną ostrą strzałą. Choć wciąż nie zawierzałam do końca jej przypuszczeniom, gdzieś wokół tego wszystkiego musiałam dopuścić do siebie faktycznie istnienie niewygodnej teorii. Wędrowała za mną, trudno było temu zaprzeczyć, lecz czy to właśnie była prawdziwa przyczyna? Nie próbowała mnie oszukać? Czułam jak niezaproszona wtrąca się do mojego świata, jak skazuje dwie drogi na ułożenie się w jedną. Coś wewnątrz zdawało się ryczeć, by stąd odeszła i zostawiła mnie w spokoju. Ostrzyły się niedźwiedzie pazury, bo przenikała do niedostępnych nikomu odmętów... mnie. W tym samym czasie na mojej twarzy nie było niczego. Niczego prócz pustki i zupełnie spokojnego wejrzenia. Opowieść o absurdalnym przyciąganiu zdawała się równoważyć z manifestowanym przez nią położeniem ofiary. I jej nie było łatwo i ona pragnęła się oswobodzić od ściskających nas razem więzów.
- Potrzeba sprawdzenia, potrzeba uwolnić nas – podsumowałam, wreszcie reagując na jej utkany częściowo z niepewności i przypuszczeń wywód. Nie chciałam przez cały czas czuć jej na ogonie i jeszcze częściej oglądać się za siebie. To, że poza świadomością bycia śledzoną, nie wiązały się póki co dla mnie dotąd większe niedogodności, w żaden sposób nie ułatwiało. Brzmiała jak problem, a właściwa diagnoza powinna ostatecznie doprowadzić do rozwiązania, które zaspokoi nas obie. – Jeżeli wiesz, gdzie szukać, to znajdziesz… odpowiedniego – wyraziłam, gdy wspomniała o trudnościach ze znalezieniem właściwego specjalisty. Choć sama o klątwach nie wiedziałam niemal niczego, to jednak w moim świecie było wielu zaopatrzonych w wiedzę i zdolności niezbędne do rozprawienia się z problemem – o ile potwierdzi się jego rzeczywista natura.
Potraktowałam ją szorstkim spojrzeniem, chłodnym, rzuconym spode łba. Obserwowałam krok w tył, obserwowałam, jak ostrożnie zwiększała dzielący nas dystans. Szukałam w najmniejszym geście sygnału alarmowego, czegoś, co mogłoby pomóc mi wyłowić faktycznie zamiary. Dociekliwe oko zdolne było do wydłubania najmniejszej drobnostki z nieoczywistej mnogości. Tym razem również mogło się udać. Krzyżowane wejrzenia utknęły we wspólnym zamyśleniu. Choć faktyczna myśl pozostała wzajemnie nierozszyfrowana, to pewna byłam, że obydwie głowy koncentrują się na tej jednej sprawie, tej niewidzialnej, parzącej uwięzi. Im dłużej prowadziłam wewnętrzne rozważania, tym bardziej zaczynałam przekonywać się co do tego, że owszem, coś było na rzeczy, jakieś dziwne uczucie owijało się wokół, burząc zwyczajowy rytm. Tym mocniej zapragnęłam pozbyć się jej ze swojego życia. Mogła namącić i narazić moją rodzinę. Nigdy nie zamierzałam na to pozwolić. – Dokładnie – potwierdziłam termin spotkania. Potrzebowałam odejść i rozprawić się z odczuciami. Przerwa między obecną i przyszłą konfrontacją miała zapewnić powrót do komfortowej przestrzeni. Czas dla rozsądnej oceny. – Znajdziemy sposób – zapewniłam, doskonale wyłapując fakt, iż nieznajoma przyznała się do niechęci wobec mugoli. Była zatem jedną z tych swoich, jedną z tych prawych czarodziejów. Skrzętnie notowałam w głowie pozyskane informacje o jej osobie, jakby złożenie tego wszystkiego w całość w jakiś sposób mogło wesprzeć mnie w rozprawieniu się z jej ewentualnym kłamstwem. Musiałam przyznać, że nie wyglądała na kogoś, kto wędrował po świecie i torturował szlamy. – Varya Mulciber – odpowiedziałam, wcześniej nieznacznie kiwając głową. Nie miałam powodów, by zatajać swe personalia. Byłam dumna ze swego pochodzenia. – Za dwa dni - powtórzyłam wyzbyta z najmniejszej emocji. I postanowiłam odejść pierwsza, targana przeświadczeniem, że w tychże okolicznościach ta druga może poczuć trudność w tym względzie. Czy nie tak właśnie było?
zt
- Potrzeba sprawdzenia, potrzeba uwolnić nas – podsumowałam, wreszcie reagując na jej utkany częściowo z niepewności i przypuszczeń wywód. Nie chciałam przez cały czas czuć jej na ogonie i jeszcze częściej oglądać się za siebie. To, że poza świadomością bycia śledzoną, nie wiązały się póki co dla mnie dotąd większe niedogodności, w żaden sposób nie ułatwiało. Brzmiała jak problem, a właściwa diagnoza powinna ostatecznie doprowadzić do rozwiązania, które zaspokoi nas obie. – Jeżeli wiesz, gdzie szukać, to znajdziesz… odpowiedniego – wyraziłam, gdy wspomniała o trudnościach ze znalezieniem właściwego specjalisty. Choć sama o klątwach nie wiedziałam niemal niczego, to jednak w moim świecie było wielu zaopatrzonych w wiedzę i zdolności niezbędne do rozprawienia się z problemem – o ile potwierdzi się jego rzeczywista natura.
Potraktowałam ją szorstkim spojrzeniem, chłodnym, rzuconym spode łba. Obserwowałam krok w tył, obserwowałam, jak ostrożnie zwiększała dzielący nas dystans. Szukałam w najmniejszym geście sygnału alarmowego, czegoś, co mogłoby pomóc mi wyłowić faktycznie zamiary. Dociekliwe oko zdolne było do wydłubania najmniejszej drobnostki z nieoczywistej mnogości. Tym razem również mogło się udać. Krzyżowane wejrzenia utknęły we wspólnym zamyśleniu. Choć faktyczna myśl pozostała wzajemnie nierozszyfrowana, to pewna byłam, że obydwie głowy koncentrują się na tej jednej sprawie, tej niewidzialnej, parzącej uwięzi. Im dłużej prowadziłam wewnętrzne rozważania, tym bardziej zaczynałam przekonywać się co do tego, że owszem, coś było na rzeczy, jakieś dziwne uczucie owijało się wokół, burząc zwyczajowy rytm. Tym mocniej zapragnęłam pozbyć się jej ze swojego życia. Mogła namącić i narazić moją rodzinę. Nigdy nie zamierzałam na to pozwolić. – Dokładnie – potwierdziłam termin spotkania. Potrzebowałam odejść i rozprawić się z odczuciami. Przerwa między obecną i przyszłą konfrontacją miała zapewnić powrót do komfortowej przestrzeni. Czas dla rozsądnej oceny. – Znajdziemy sposób – zapewniłam, doskonale wyłapując fakt, iż nieznajoma przyznała się do niechęci wobec mugoli. Była zatem jedną z tych swoich, jedną z tych prawych czarodziejów. Skrzętnie notowałam w głowie pozyskane informacje o jej osobie, jakby złożenie tego wszystkiego w całość w jakiś sposób mogło wesprzeć mnie w rozprawieniu się z jej ewentualnym kłamstwem. Musiałam przyznać, że nie wyglądała na kogoś, kto wędrował po świecie i torturował szlamy. – Varya Mulciber – odpowiedziałam, wcześniej nieznacznie kiwając głową. Nie miałam powodów, by zatajać swe personalia. Byłam dumna ze swego pochodzenia. – Za dwa dni - powtórzyłam wyzbyta z najmniejszej emocji. I postanowiłam odejść pierwsza, targana przeświadczeniem, że w tychże okolicznościach ta druga może poczuć trudność w tym względzie. Czy nie tak właśnie było?
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zapewne gdy spojrzy na całą tę sytuację z perspektywy czasu – ot, chociażby tych dwóch dni, o których była mowa – będzie miała możliwość wielokrotnego strofowania samej siebie za pewnego rodzaju bezmyślność i głupotę. Absolutnie przy tym adekwatną, bowiem nie pozostawiało wątpliwości to, że 1) śledzenie obcej osoby i danie się zapędzić w kozi róg w jakiejś bocznej, ciemnej uliczce, zaułku właściwie, nie należało do bezpiecznych rzeczy a przy tym 2) zgodzenie się na kolejne spotkanie z tą osobą, w dodatku w towarzystwie kolejnej nieznanej jednostki, będącej jednocześnie jakimś specjalistą od klątw także nie było najrozsądniejszym rozwiązaniem. A przecież Mildred rozsądek i opanowanie ceniła sobie o wiele bardziej od emocjonalnego poddawania się chwili, jakim więc cudem...?
Doskonale wiedziała jakim, a przyczyna jej problemów spoczywała bezpiecznie w szkatułce w domu, odizolowana od świata kilkoma zabezpieczającymi zaklęciami. Co prawda była przekonana, że moc pechowego wisiorka narobiła już wszystkich szkód, jakich tylko mogła i sama biżuteria była zapewne już jedynie pustą błyskotką, niemniej lepiej było dmuchać na zimne, nawet poniewczasie. Pluć sobie w brodę mogła już dawno temu.
- Za dwa dni – powtórzyła za Varyą, potwierdzając termin i w ciszy obserwowała, jak dziewczyna powoli odchodzi, znikając z zaułka i pozostawiając za sobą niedowierzanie i sceptycyzm. Mildred nie mogła jej za to winić, bo sama na jej miejscu zareagowałaby dokładnie tak samo. Chociaż nie, nie była tego taka pewna; raczej odezwałoby się w niej wewnętrzne pragnienie porządku i zamiast wysłuchiwać koślawych tłumaczeń, od razu wezwałaby magomedyków.
Westchnęła głęboko i przez dłuższą chwilę po prostu stała w zaułku, pozwalając ogarnąć się ciemności, nieprzyjemnie świadoma faktu, że nagłe spotkanie nie przebiegło tak, jak powinno. Nie było źle, udało się jej wyjść bez szwanku, a nawet pojawiła się szansa na rozwiązanie całej tej patowej sytuacji, ale to wszystko było tak dalekie od ubranych w ramy konwenansów spotkań, do których przywykła, że czuła się z tym wyraźnie nieswojo. To tylko wzbudziło w niej jeszcze większą irytację na samą siebie; ukrywana pod kloszem nie miała najwidoczniej większego pojęcia o prawdziwym życiu. Takim, w którym rozmowy prowadzi się z różdżką przy głowie, a nie widelczykiem do ciasta w dłoni i białą serwetką na kolanach. Jak miała za dwa dni stawić czoła kolejnemu wyzwaniu?
Nakazała sobie w myślach zapamiętanie daty, choć zrobiła to bardziej dlatego, aby te myśli uspokoić, niż z obawy przed zapomnieniem o czymś, co już wryło jej się w pamięć. Numerologiczna fascynacja odezwała się błyskawicznie, dokonując matematycznych obliczeń; piąty października, pięć plus dziesięć, jeden plus pięć, sześć, odszukanie układu planetarnego, Mars w odwrocie, kobieca szóstka, Varya Mulciber, pięć plus osiem, pechowa trzynastka, ale nie, skracamy... Obliczenia i analizy zrobiły swoje, zanim zdążyła wszystko przemyśleć i sobie poukładać, stała już przed drzwiami własnego domu.
z/t
Doskonale wiedziała jakim, a przyczyna jej problemów spoczywała bezpiecznie w szkatułce w domu, odizolowana od świata kilkoma zabezpieczającymi zaklęciami. Co prawda była przekonana, że moc pechowego wisiorka narobiła już wszystkich szkód, jakich tylko mogła i sama biżuteria była zapewne już jedynie pustą błyskotką, niemniej lepiej było dmuchać na zimne, nawet poniewczasie. Pluć sobie w brodę mogła już dawno temu.
- Za dwa dni – powtórzyła za Varyą, potwierdzając termin i w ciszy obserwowała, jak dziewczyna powoli odchodzi, znikając z zaułka i pozostawiając za sobą niedowierzanie i sceptycyzm. Mildred nie mogła jej za to winić, bo sama na jej miejscu zareagowałaby dokładnie tak samo. Chociaż nie, nie była tego taka pewna; raczej odezwałoby się w niej wewnętrzne pragnienie porządku i zamiast wysłuchiwać koślawych tłumaczeń, od razu wezwałaby magomedyków.
Westchnęła głęboko i przez dłuższą chwilę po prostu stała w zaułku, pozwalając ogarnąć się ciemności, nieprzyjemnie świadoma faktu, że nagłe spotkanie nie przebiegło tak, jak powinno. Nie było źle, udało się jej wyjść bez szwanku, a nawet pojawiła się szansa na rozwiązanie całej tej patowej sytuacji, ale to wszystko było tak dalekie od ubranych w ramy konwenansów spotkań, do których przywykła, że czuła się z tym wyraźnie nieswojo. To tylko wzbudziło w niej jeszcze większą irytację na samą siebie; ukrywana pod kloszem nie miała najwidoczniej większego pojęcia o prawdziwym życiu. Takim, w którym rozmowy prowadzi się z różdżką przy głowie, a nie widelczykiem do ciasta w dłoni i białą serwetką na kolanach. Jak miała za dwa dni stawić czoła kolejnemu wyzwaniu?
Nakazała sobie w myślach zapamiętanie daty, choć zrobiła to bardziej dlatego, aby te myśli uspokoić, niż z obawy przed zapomnieniem o czymś, co już wryło jej się w pamięć. Numerologiczna fascynacja odezwała się błyskawicznie, dokonując matematycznych obliczeń; piąty października, pięć plus dziesięć, jeden plus pięć, sześć, odszukanie układu planetarnego, Mars w odwrocie, kobieca szóstka, Varya Mulciber, pięć plus osiem, pechowa trzynastka, ale nie, skracamy... Obliczenia i analizy zrobiły swoje, zanim zdążyła wszystko przemyśleć i sobie poukładać, stała już przed drzwiami własnego domu.
z/t
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
|14 września 1958
Lekcje jubilerstwa pobierała już od jakiegoś czasu. Jako twórca talizmanów chciała osiągnąć mistrzostwo. Do tej pory komponowała składniki oraz elementy, tworzyła wizję, a wykonanie elementu biżuteryjnego zlecała jubilerom. W formie, którą tworzyli osadzała talizman kreśląc odpowiednie runy. Z czasem uznała, że już to nie wystarcza, chce być sama autorka wszystkiego co opuszcza sklep na Nokturnie.
Nie namyślając się wiele udała się do nestora informując jaki ma dalszy plan, a ojciec jedynie skinął głową zgadzając się na pomysł córki. Póki chciała się rozwijać, a tym samym przynosić chlubę rodzinie - nie miał obiekcji co do podejmowanych przez nią działań. Odpowiedzią na jej pragnienie był mistrz jubilerski Edmund Falloway, starszy czarodziej, który prowadził niewielki warsztat w londyńskiej Dziurawej Jamie. Falloway tworzył biżuterię, która zachwycała każdego, niezależnie od pochodzenia.
Warsztat Fallowaya mieścił się w starym budynku z czerwonej cegły. Primrose po raz pierwszy przekroczyła jego próg pewnego deszczowego ranka wczesną wiosną. Wewnątrz powitał ją zapach metalu i kadzideł, a także brzęk narzędzi jubilerskich. Za ladą stał sam Edmund – wysoki, chudy czarodziej o przenikliwych oczach i dłoniach, które wyglądały na bardziej wysłużone niż powinny.
– Lady Primrose Burke – powiedziała na wstępie – Wysłałam list odnośnie mojego przybycia. -Falloway zmierzył ją uważnym spojrzeniem, a jego brwi uniosły się lekko.
– Uczyć się jubilerstwa? – upewnił się mierząc czarownicę wzrokiem od stóp do głów.– Jubilerstwo to sztuka, skoro przyszłaś, sprawdzimy, co potrafisz. - Primrose uśmiechnęła się lekko, a w jej oczach błysnęła determinacja.
Falloway zaczął od podstaw. Po krótkim wyjaśnieniu różnicy między magicznymi a tradycyjnymi technikami jubilerskimi, podał Primrose cienką srebrną blachę i prosty pilnik.
– Wytnij kształt liścia i wygładź krawędzie – polecił. Primrose wzięła do ręki blachę i przyłożyła pilnik, ale już po chwili usłyszała krytyczne mruknięcie Fallowaya. – Za mocno naciskasz. To nie jest siekiera, dziewczyno. Poczuj materiał, pozwól mu prowadzić rękę. -Primrose przygryzła wargę, ale spróbowała ponownie, tym razem z większą delikatnością. Po godzinie jej dłonie były zmęczone, a srebrny liść wciąż nie przypominał ideału. Falloway, choć oschły, pochwalił ją za cierpliwość. – Praca z metalem wymaga szacunku, a nie siły – powiedział, machając różdżką. Na jego polecenie narzędzia w warsztacie zaczęły wracać na swoje miejsca. – Dobre zaklęcie może pomóc, ale to ty musisz nadać mu kształt.
W ramach zadania domowego Primrose miała zaprojektować prostą broszkę w kształcie rośliny. Falloway podkreślił, że jej projekt ma być prosty, lecz elegancki.
I tak to się zaczęło. Od ponad pół roku chodziła na zajęcia, a w międzyczasie tworzyła projekty i ćwiczyła w pracowni, ośmielając się tworzyć swoje pierwsze małe dzieła sztuki. Najpierw dla rodziny i przyjaciół, dzieła dla klientów nadal wykonywała u zaufanych jubilerów,w tym u Fallowaya, który należał do tych najbardziej zaufanych. Kiedy przyszła na kolejną lekcję, pokazał jej projekt, który wysłała do wykonania dla klienta. Tym razem to ona miała wszystko zrobić.
– Nie ma szybszego sposobu na zmarnowanie dobrego materiału niż źle użyte zaklęcie – ostrzegł Falloway, gdy Primrose miała oprawić mały szafir w pierścionek. Primrose uniosła różdżkę, wymawiając inkantację. Kamień przesunął się lekko i zajął swoje miejsce, ale Falloway od razu wskazał jej błąd. – Zbyt słabe zaklęcie. Musisz wyczuć opór kamienia – mówił, pokazując na swoim przykładzie. – Pamiętaj, każdy kamień ma swoją magię. Nie walcz z nią, tylko współpracuj. - Primrose zaczęła dostrzegać piękno w tej harmonii. Każdy minerał, każdy kawałek metalu miał swoją własną energię, którą należało uszanować. Kamienie szlachetne zdawały się reagować na jej dotyk i intencje. Z czasem zauważyła, że różne minerały „odzywają się” do niej w różny sposób – szafiry były chłodne i spokojne, podczas gdy rubiny wydawały się wręcz gorące w dotyku.
Pewnego popołudnia, kilka miesięcy po rozpoczęciu nauki, Falloway postanowił wystawić Primrose na próbę. Zadanie było proste w teorii, lecz wymagało precyzji i zrozumienia podstaw jubilerskiego rzemiosła: miała stworzyć pierścionek ze srebra, ozdobiony małym ametystem. Kamień miał być oprawiony w delikatną koronę, a całość musiała być idealnie proporcjonalna. – Tylko pamiętaj – powiedział Falloway, podając jej ametyst. – Ten kamień jest kruchy. Zbyt silne zaklęcie albo nieprawidłowo użyte narzędzia, i po wszystkim. Czasem najprostsze zadania kryją najwięcej pułapek. - Primrose, pewna swoich dotychczasowych postępów, przyjęła zadanie z entuzjazmem, ale zbyt szybko przystąpiła do pracy. W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa Fallowaya: „precyzja, delikatność”. Jednak w praktyce, brak cierpliwości szybko dał o sobie znać.
Pierwszym etapem było stworzenie obrączki z cienkiego srebrnego drutu. Primrose miała ukształtować metal, a następnie zespoić jego końce za pomocą zaklęcia, które delikatnie rozgrzewało metal, pozwalając na jego stopienie bez ryzyka uszkodzenia. Gdy Primrose zaczęła formować obrączkę, jej ręka zadrżała. Zamiast delikatnego łuku, powstała nieco krzywa pętla. Spojrzała na nią krytycznie, ale zamiast poprawić, uznała, że „nikt nie zauważy”. Podczas zespalania kolejnych elementów również popełniła błąd. Zaklęcie wymagało kontrolowania intensywności ciepła, ale chcąc zaoszczędzić czas, użyła go zbyt szybko. Srebrny drut przegrzał się w jednym miejscu, co sprawiło, że obrączka stała się miejscami cieńsza. Nie przejęła się tym, zakładając, że reszta projektu ukryje niedoskonałości. Najbardziej skomplikowaną częścią zadania było wykonanie korony, czyli małej ramki, w której ametyst miał być osadzony. Korona wymagała precyzyjnego wycięcia drobnych ząbków w srebrze, które miały trzymać kamień na miejscu. Falloway wielokrotnie powtarzał, że „przy koronie liczy się każdy milimetr”, ale Primrose, przekonana o swoich umiejętnościach, przystąpiła do pracy bez większego zastanowienia. Podczas wycinania ząbków użyła niewłaściwego narzędzia – piłki jubilerskiej o zbyt grubym ostrzu. Nie tylko wycięła ząbki nierówno, ale jeden z nich odpadł całkowicie, gdy piłka zbyt mocno nacięła metal. Gdy korona była gotowa (przynajmniej na pierwszy rzut oka), Primrose przeszła do osadzania ametystu. Była to czynność, która wymagała delikatnego wyczucia i precyzyjnego użycia zaklęcia, które stopniowo umieszczało kamień w koronie, jednocześnie zabezpieczając go magicznym uściskiem. Chcąc zakończyć pracę jak najszybciej, nie zwróciła uwagi na to, że korona była nierówna i zbyt ciasna w jednym miejscu. Kiedy użyła zaklęcia, ametyst wszedł na miejsce, ale wyraźnie było widać, że jest osadzony pod kątem. Kamień wyglądał, jakby zaraz miał wypadać, ale Primrose postanowiła wzmocnić zaklęcie, by „przytrzymać go na miejscu”. Przy kolejnym zaklęciu jej różdżka zadrżała, a ametyst nagle pękł. Primrose odskoczyła z przerażeniem, patrząc na drobne odłamki kamienia rozrzucone po stole.
–Nie, nie, nie… – wyszeptała, gorączkowo próbując zebrać fragmenty. Użyła „Reparo”, ale ametyst był zbyt delikatny, by magia mogła przywrócić go do pierwotnego stanu. Kiedy Falloway wrócił do warsztatu, Primrose próbowała ukryć swoje nieudane dzieło. Jednak mistrz natychmiast zauważył problem – nierówną obrączkę, niechlujną koronę i brak ametystu na miejscu.
– Co tu się stało? – zapytał chłodno, krzyżując ramiona. Primrose, ze spuszczoną głową, zaczęła opowiadać o pośpiechu, złych decyzjach i próbach naprawienia błędów. Oczekiwała wybuchu gniewu, ale Falloway zareagował inaczej. Westchnął ciężko i sięgnął po krzywy pierścionek.
– To, co widzę, to nie twoja porażka – powiedział spokojnie. – To lekcja, której musiałaś się nauczyć. Jubilerstwo wymaga cierpliwości. Każdy, kto próbuje iść na skróty, zawsze kończy tak samo – na stracie materiału i bez gotowego wyrobu.
Poczuła ukłucie wstydu. Wiedziała, że mistrz ma rację. Doskonale wiedziała jak bardzo ważny jest spokój, talizmany nie robiła od dzisiaj, a jednak dała się ponieść. Potrzeba dążenia do ideału, jej własna ambicja ją zgubiła i popełniła błędy, na które tworząc talizmany nigdy by sobie nie pozwoliła – Czy jest coś, co mogę zrobić, by to naprawić? – zapytała zdeterminowana.
– Zaczniesz od nowa – odparł Falloway, podając jej nowy ametyst i srebrny drut. – Ale tym razem nie będę cię poprawiał ani ratował. Zrobisz to sama, albo nie zrobisz wcale.
Parę dni temu nadszedł czas na jej własny projekt. Falloway poprosił, by stworzyła coś, co odzwierciedla jej osobowość. Primrose postanowiła wykonać bransoletkę, która łączyłaby srebro, perły i niewielki księżycowy kamień – wszystko inspirowane jej dziecięcymi wspomnieniami z czasów Hogwartu. Proces tworzenia trwał tydzień. Musiała nie tylko zaprojektować wzór, ale też sama wykonać każde ogniwo łańcuszka. Było to żmudne, ale satysfakcjonujące zajęcie.
Wkraczając dnia 14 września do jego pracowni trzymała w pudełeczku swoje zadanie, które położyła przed mistrzem.
Falloway spojrzał na jej dzieło z wyraźnym uznaniem. – Masz talent, dziewczyno – powiedział, co było najwyższym komplementem, jaki kiedykolwiek od niego usłyszała.
|zt, 1324 słowa
Lekcje jubilerstwa pobierała już od jakiegoś czasu. Jako twórca talizmanów chciała osiągnąć mistrzostwo. Do tej pory komponowała składniki oraz elementy, tworzyła wizję, a wykonanie elementu biżuteryjnego zlecała jubilerom. W formie, którą tworzyli osadzała talizman kreśląc odpowiednie runy. Z czasem uznała, że już to nie wystarcza, chce być sama autorka wszystkiego co opuszcza sklep na Nokturnie.
Nie namyślając się wiele udała się do nestora informując jaki ma dalszy plan, a ojciec jedynie skinął głową zgadzając się na pomysł córki. Póki chciała się rozwijać, a tym samym przynosić chlubę rodzinie - nie miał obiekcji co do podejmowanych przez nią działań. Odpowiedzią na jej pragnienie był mistrz jubilerski Edmund Falloway, starszy czarodziej, który prowadził niewielki warsztat w londyńskiej Dziurawej Jamie. Falloway tworzył biżuterię, która zachwycała każdego, niezależnie od pochodzenia.
Warsztat Fallowaya mieścił się w starym budynku z czerwonej cegły. Primrose po raz pierwszy przekroczyła jego próg pewnego deszczowego ranka wczesną wiosną. Wewnątrz powitał ją zapach metalu i kadzideł, a także brzęk narzędzi jubilerskich. Za ladą stał sam Edmund – wysoki, chudy czarodziej o przenikliwych oczach i dłoniach, które wyglądały na bardziej wysłużone niż powinny.
– Lady Primrose Burke – powiedziała na wstępie – Wysłałam list odnośnie mojego przybycia. -Falloway zmierzył ją uważnym spojrzeniem, a jego brwi uniosły się lekko.
– Uczyć się jubilerstwa? – upewnił się mierząc czarownicę wzrokiem od stóp do głów.– Jubilerstwo to sztuka, skoro przyszłaś, sprawdzimy, co potrafisz. - Primrose uśmiechnęła się lekko, a w jej oczach błysnęła determinacja.
Falloway zaczął od podstaw. Po krótkim wyjaśnieniu różnicy między magicznymi a tradycyjnymi technikami jubilerskimi, podał Primrose cienką srebrną blachę i prosty pilnik.
– Wytnij kształt liścia i wygładź krawędzie – polecił. Primrose wzięła do ręki blachę i przyłożyła pilnik, ale już po chwili usłyszała krytyczne mruknięcie Fallowaya. – Za mocno naciskasz. To nie jest siekiera, dziewczyno. Poczuj materiał, pozwól mu prowadzić rękę. -Primrose przygryzła wargę, ale spróbowała ponownie, tym razem z większą delikatnością. Po godzinie jej dłonie były zmęczone, a srebrny liść wciąż nie przypominał ideału. Falloway, choć oschły, pochwalił ją za cierpliwość. – Praca z metalem wymaga szacunku, a nie siły – powiedział, machając różdżką. Na jego polecenie narzędzia w warsztacie zaczęły wracać na swoje miejsca. – Dobre zaklęcie może pomóc, ale to ty musisz nadać mu kształt.
W ramach zadania domowego Primrose miała zaprojektować prostą broszkę w kształcie rośliny. Falloway podkreślił, że jej projekt ma być prosty, lecz elegancki.
I tak to się zaczęło. Od ponad pół roku chodziła na zajęcia, a w międzyczasie tworzyła projekty i ćwiczyła w pracowni, ośmielając się tworzyć swoje pierwsze małe dzieła sztuki. Najpierw dla rodziny i przyjaciół, dzieła dla klientów nadal wykonywała u zaufanych jubilerów,w tym u Fallowaya, który należał do tych najbardziej zaufanych. Kiedy przyszła na kolejną lekcję, pokazał jej projekt, który wysłała do wykonania dla klienta. Tym razem to ona miała wszystko zrobić.
– Nie ma szybszego sposobu na zmarnowanie dobrego materiału niż źle użyte zaklęcie – ostrzegł Falloway, gdy Primrose miała oprawić mały szafir w pierścionek. Primrose uniosła różdżkę, wymawiając inkantację. Kamień przesunął się lekko i zajął swoje miejsce, ale Falloway od razu wskazał jej błąd. – Zbyt słabe zaklęcie. Musisz wyczuć opór kamienia – mówił, pokazując na swoim przykładzie. – Pamiętaj, każdy kamień ma swoją magię. Nie walcz z nią, tylko współpracuj. - Primrose zaczęła dostrzegać piękno w tej harmonii. Każdy minerał, każdy kawałek metalu miał swoją własną energię, którą należało uszanować. Kamienie szlachetne zdawały się reagować na jej dotyk i intencje. Z czasem zauważyła, że różne minerały „odzywają się” do niej w różny sposób – szafiry były chłodne i spokojne, podczas gdy rubiny wydawały się wręcz gorące w dotyku.
Pewnego popołudnia, kilka miesięcy po rozpoczęciu nauki, Falloway postanowił wystawić Primrose na próbę. Zadanie było proste w teorii, lecz wymagało precyzji i zrozumienia podstaw jubilerskiego rzemiosła: miała stworzyć pierścionek ze srebra, ozdobiony małym ametystem. Kamień miał być oprawiony w delikatną koronę, a całość musiała być idealnie proporcjonalna. – Tylko pamiętaj – powiedział Falloway, podając jej ametyst. – Ten kamień jest kruchy. Zbyt silne zaklęcie albo nieprawidłowo użyte narzędzia, i po wszystkim. Czasem najprostsze zadania kryją najwięcej pułapek. - Primrose, pewna swoich dotychczasowych postępów, przyjęła zadanie z entuzjazmem, ale zbyt szybko przystąpiła do pracy. W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa Fallowaya: „precyzja, delikatność”. Jednak w praktyce, brak cierpliwości szybko dał o sobie znać.
Pierwszym etapem było stworzenie obrączki z cienkiego srebrnego drutu. Primrose miała ukształtować metal, a następnie zespoić jego końce za pomocą zaklęcia, które delikatnie rozgrzewało metal, pozwalając na jego stopienie bez ryzyka uszkodzenia. Gdy Primrose zaczęła formować obrączkę, jej ręka zadrżała. Zamiast delikatnego łuku, powstała nieco krzywa pętla. Spojrzała na nią krytycznie, ale zamiast poprawić, uznała, że „nikt nie zauważy”. Podczas zespalania kolejnych elementów również popełniła błąd. Zaklęcie wymagało kontrolowania intensywności ciepła, ale chcąc zaoszczędzić czas, użyła go zbyt szybko. Srebrny drut przegrzał się w jednym miejscu, co sprawiło, że obrączka stała się miejscami cieńsza. Nie przejęła się tym, zakładając, że reszta projektu ukryje niedoskonałości. Najbardziej skomplikowaną częścią zadania było wykonanie korony, czyli małej ramki, w której ametyst miał być osadzony. Korona wymagała precyzyjnego wycięcia drobnych ząbków w srebrze, które miały trzymać kamień na miejscu. Falloway wielokrotnie powtarzał, że „przy koronie liczy się każdy milimetr”, ale Primrose, przekonana o swoich umiejętnościach, przystąpiła do pracy bez większego zastanowienia. Podczas wycinania ząbków użyła niewłaściwego narzędzia – piłki jubilerskiej o zbyt grubym ostrzu. Nie tylko wycięła ząbki nierówno, ale jeden z nich odpadł całkowicie, gdy piłka zbyt mocno nacięła metal. Gdy korona była gotowa (przynajmniej na pierwszy rzut oka), Primrose przeszła do osadzania ametystu. Była to czynność, która wymagała delikatnego wyczucia i precyzyjnego użycia zaklęcia, które stopniowo umieszczało kamień w koronie, jednocześnie zabezpieczając go magicznym uściskiem. Chcąc zakończyć pracę jak najszybciej, nie zwróciła uwagi na to, że korona była nierówna i zbyt ciasna w jednym miejscu. Kiedy użyła zaklęcia, ametyst wszedł na miejsce, ale wyraźnie było widać, że jest osadzony pod kątem. Kamień wyglądał, jakby zaraz miał wypadać, ale Primrose postanowiła wzmocnić zaklęcie, by „przytrzymać go na miejscu”. Przy kolejnym zaklęciu jej różdżka zadrżała, a ametyst nagle pękł. Primrose odskoczyła z przerażeniem, patrząc na drobne odłamki kamienia rozrzucone po stole.
–Nie, nie, nie… – wyszeptała, gorączkowo próbując zebrać fragmenty. Użyła „Reparo”, ale ametyst był zbyt delikatny, by magia mogła przywrócić go do pierwotnego stanu. Kiedy Falloway wrócił do warsztatu, Primrose próbowała ukryć swoje nieudane dzieło. Jednak mistrz natychmiast zauważył problem – nierówną obrączkę, niechlujną koronę i brak ametystu na miejscu.
– Co tu się stało? – zapytał chłodno, krzyżując ramiona. Primrose, ze spuszczoną głową, zaczęła opowiadać o pośpiechu, złych decyzjach i próbach naprawienia błędów. Oczekiwała wybuchu gniewu, ale Falloway zareagował inaczej. Westchnął ciężko i sięgnął po krzywy pierścionek.
– To, co widzę, to nie twoja porażka – powiedział spokojnie. – To lekcja, której musiałaś się nauczyć. Jubilerstwo wymaga cierpliwości. Każdy, kto próbuje iść na skróty, zawsze kończy tak samo – na stracie materiału i bez gotowego wyrobu.
Poczuła ukłucie wstydu. Wiedziała, że mistrz ma rację. Doskonale wiedziała jak bardzo ważny jest spokój, talizmany nie robiła od dzisiaj, a jednak dała się ponieść. Potrzeba dążenia do ideału, jej własna ambicja ją zgubiła i popełniła błędy, na które tworząc talizmany nigdy by sobie nie pozwoliła – Czy jest coś, co mogę zrobić, by to naprawić? – zapytała zdeterminowana.
– Zaczniesz od nowa – odparł Falloway, podając jej nowy ametyst i srebrny drut. – Ale tym razem nie będę cię poprawiał ani ratował. Zrobisz to sama, albo nie zrobisz wcale.
Parę dni temu nadszedł czas na jej własny projekt. Falloway poprosił, by stworzyła coś, co odzwierciedla jej osobowość. Primrose postanowiła wykonać bransoletkę, która łączyłaby srebro, perły i niewielki księżycowy kamień – wszystko inspirowane jej dziecięcymi wspomnieniami z czasów Hogwartu. Proces tworzenia trwał tydzień. Musiała nie tylko zaprojektować wzór, ale też sama wykonać każde ogniwo łańcuszka. Było to żmudne, ale satysfakcjonujące zajęcie.
Wkraczając dnia 14 września do jego pracowni trzymała w pudełeczku swoje zadanie, które położyła przed mistrzem.
Falloway spojrzał na jej dzieło z wyraźnym uznaniem. – Masz talent, dziewczyno – powiedział, co było najwyższym komplementem, jaki kiedykolwiek od niego usłyszała.
|zt, 1324 słowa
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 34 z 34 • 1 ... 18 ... 32, 33, 34
Zaułek
Szybka odpowiedź