Kamienice mieszkalne
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienice mieszkalne
Kamienice mieszkalne piętrzące się wzdłuż odłogi ulicy Pokątnej, niezwykle malownicze, posiadające swój magiczny urok. Dzięki doskonałej lokalizacji mieszkania do wynajęcia są niewielkie, ale przy tym stosunkowo drogie - każdy chce rezydować jak najbliżej najruchliwszej magicznej ulicy. O poranku i w godzinach powrotu z pracy widać tutaj większą ilość czarodziejów i czarownic powracających do domów; w pozostałe godziny jest tutaj spokojniej, tylko czasami można natknąć się na dzieci bawiące się różdżkami z patyków.
Bywało autentycznie - różnie. Zdarzały się na tyle dziwne sytuacje, że Mia powinna była przyzwyczaić się do nieoczekiwanego. A jednak, pogrążona w niejakim odrętwieniu, odcinała się od otaczającej ją ciżby i rzeczywistości, która bardzo efektywnie postanowiła zwrócić swoją uwagę. Nie tylko w postaci wpatrzonych w nią dwóch, wypełnionych strachem źrenic, ale całą galopadą dźwięków, które stawiały w geście pogotowia wszystkie zmysły. Potem było tylko...głośniej.
Do stanu zagrożenia Mia nie musiała się przygotowywać. Ciało trwało w niejakim, bo nieustający pogotowiu. Usypiana przez społeczność "niemarginalną" nie była w stanie zgasić wyuczonych od dzieciństwa nawyków. Wystarczył burzliwy alarm, aby Mia spięła się, gotowa do ewentualnej walki. A ta - szalała przecież wszędzie, gdzie spojrzała. Jakim cudem? Czy rzucono na nią paskudną klątwę? Jeśli ta, co robiła tutaj przerażona dziewczyna?
Materia i ciało, którym szarpnęła było zdecydowanie zbyt realne, by rozpłynęło się w palcach. A znajomy zapach krwi, spalenizny i jęki gdzieś w oddali nie dawały szansy na wpisanie sytuacji w poczet wymyślnych snów. Chyba...
Nic co widziała, nie było znajome. Ostatnie co pamiętała, to ulica na Pokątnej, a teraz? Skąd na Salazara pole bitwy? I czemu znalazła się na nim z uczepioną jej szaty, nieznajomą? - Świetnie - wydusiła ciężko, gniewnie, ale nie wypuściła dziewczęcego ramienia, zanim nie znalazły się za prowizoryczną osłoną. Jakieś zaklęcia śmignęło nad głowami, sugerując że w pobliżu toczy się zażarta bitwa. Myślała intensywnie, analizując tak jękliwe słowa dziewczyny, jak i własną sytuację. Jeśli dziwnym zbiegiem trafiły na...na co? Co tłumaczyłoby podobną zmianę? I gdzie się znajdowały? - Potem się potknęłam.. - Czekaj, potknęłaś, o co? Gdzie? - Różdżkę wciąż trzymała w pogotowiu, ale wzrok przeniosła na opowiadającą. W jej opowieści musiała być wskazówka, a samo potknięcia wydało się najbardziej realnym źródłem informacji. Może przeklęty przedmiot, który ktoś upuścił? Magiczna anomalia? Tylko jak miało się to zdarzyć na ulicy, w której panował zakaz używania magii? - Myśl dziewczyno - ponagliła ostrzej, niż zamierzała, ale nie planowała się tłumaczyć. Jeśli chciały wyjść...cało z tego bagna, musiała wiedzieć, co właściwie je tu sprowadziło - Mężczyzna, będziesz w stanie go rozpoznać? ... - wychyliła się zza filaru, zerkając na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowały. Czy ktokolwiek wyróżniał się w otaczających je zawieruchy? - Wychyl się, będę cię osłaniać. Spróbuj sie uspokoić. Widzisz go? - Jeśli przyczyną był ktoś, musiały go dorwać. Jeśli nie...cóż - I wyciągnij różdżkę - zmarszczyła brwi, ale ostra nuta zeszła z tonu. Z przestraszoną i panikującą miała mniejsze szanse na zdziałanie czegokolwiek.
Do stanu zagrożenia Mia nie musiała się przygotowywać. Ciało trwało w niejakim, bo nieustający pogotowiu. Usypiana przez społeczność "niemarginalną" nie była w stanie zgasić wyuczonych od dzieciństwa nawyków. Wystarczył burzliwy alarm, aby Mia spięła się, gotowa do ewentualnej walki. A ta - szalała przecież wszędzie, gdzie spojrzała. Jakim cudem? Czy rzucono na nią paskudną klątwę? Jeśli ta, co robiła tutaj przerażona dziewczyna?
Materia i ciało, którym szarpnęła było zdecydowanie zbyt realne, by rozpłynęło się w palcach. A znajomy zapach krwi, spalenizny i jęki gdzieś w oddali nie dawały szansy na wpisanie sytuacji w poczet wymyślnych snów. Chyba...
Nic co widziała, nie było znajome. Ostatnie co pamiętała, to ulica na Pokątnej, a teraz? Skąd na Salazara pole bitwy? I czemu znalazła się na nim z uczepioną jej szaty, nieznajomą? - Świetnie - wydusiła ciężko, gniewnie, ale nie wypuściła dziewczęcego ramienia, zanim nie znalazły się za prowizoryczną osłoną. Jakieś zaklęcia śmignęło nad głowami, sugerując że w pobliżu toczy się zażarta bitwa. Myślała intensywnie, analizując tak jękliwe słowa dziewczyny, jak i własną sytuację. Jeśli dziwnym zbiegiem trafiły na...na co? Co tłumaczyłoby podobną zmianę? I gdzie się znajdowały? - Potem się potknęłam.. - Czekaj, potknęłaś, o co? Gdzie? - Różdżkę wciąż trzymała w pogotowiu, ale wzrok przeniosła na opowiadającą. W jej opowieści musiała być wskazówka, a samo potknięcia wydało się najbardziej realnym źródłem informacji. Może przeklęty przedmiot, który ktoś upuścił? Magiczna anomalia? Tylko jak miało się to zdarzyć na ulicy, w której panował zakaz używania magii? - Myśl dziewczyno - ponagliła ostrzej, niż zamierzała, ale nie planowała się tłumaczyć. Jeśli chciały wyjść...cało z tego bagna, musiała wiedzieć, co właściwie je tu sprowadziło - Mężczyzna, będziesz w stanie go rozpoznać? ... - wychyliła się zza filaru, zerkając na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowały. Czy ktokolwiek wyróżniał się w otaczających je zawieruchy? - Wychyl się, będę cię osłaniać. Spróbuj sie uspokoić. Widzisz go? - Jeśli przyczyną był ktoś, musiały go dorwać. Jeśli nie...cóż - I wyciągnij różdżkę - zmarszczyła brwi, ale ostra nuta zeszła z tonu. Z przestraszoną i panikującą miała mniejsze szanse na zdziałanie czegokolwiek.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 8 lipca
Przekonanie młodziutkiej Febe by spędziła cały, długi dzień z przyjaciółką ojca, okazało się więcej niż łatwe - dziewczynka znała i ufała Deirdre, dlatego radośnie przystała na tę propozycję, przygotowując się do spaceru bardzo pieczołowicie. Długie włosy ozdobiła czerwonymi kokardami, ubrała też najlepszą, błękitną sukienkę, i chociaż jej cera pozostawiała wiele do życzenia, blada, o niezdrowym kolorycie, związanym z wybuchami anomalii, to na twarzy gościł szczery uśmiech. Po raz pierwszy od dawna mogła opuścić kamienicę przy Pokątnej, wyjść gdzieś dalej, niż za jubilerski warsztat ojca, przebywającego tymczasowo poza granicami Wielkiej Brytanii.
Tuż po opuszczeniu mieszkania, za bramą prowadzącą na boczną uliczkę, oczekiwał je już Magnus. Wahała się, czy poprosić go o pomoc, ale anomalie bywały więcej i nieprzewidywalne. Brakowało tylko, by Febe pozbawiła ją natychmiast przytomności a potem zaaferowała przechodniów, umieszczając bezsilną Deirdre w Świętym Mungu. Znała siłę niespodziewanych wybuchów magii, szanowała nieokiełznaną moc i rzeczowo mierzyła siły na zamiary, wsparcie lorda Rowle'a wydawało się jej więc czymś oczywistym i rozsądnym. Co dwie różdżki, to nie jedna - i co dwoje pseudorodziców, przemykających bocznymi uliczkami na Nokturn, to nie osamotniona, zagubiona mama. Buzia nie zamykała się Febe, opowiadała o amuletach, o nowej książce do historii magii, o jakichś świecidełkach i greckich mitach - na swój uroczy, dziecięcy sposób, doprowadzający Dei do wewnętrznej frustracji - ale Tsagairt uśmiechała się z udawanym zainteresowaniem, ponad głową dziewczęcia zerkając na Magnusa.
- Rozkoszna, prawda? - spytała uprzejmie, chociaż jej wzrok sugerował, że najchętniej rzuciłaby na Febe skuteczne Silencio. - I jaka mądra - poklepała brunetkę po ramieniu, rozglądając się dyskretnie dookoła. Tego wczesnego ranka nie mijało ich zbyt wiele przechodniów, niektórzy dopiero otwierali swoje sklepiki i zaaferowani nie przyglądali się śpieszącej gdzieś rodzince. Kierowali się na Nokturn, sobie znanym przejściem, dość tajemniczym, prowadzącym na tyłach kamienic mieszkalnych. Ten przydługi spacer, mający zakończyć się obiecanym zaznajomieniem z innymi dziećmi - Febe uwielbiała opiekować się swymi lalkami i misiami, przyjęła więc z entuzjazmem perspektywę wspólnej zabawy z młodszym rodzeństwem - stawał się dla Valhakisówny wstępem do brutalnych tortur i bolesnego końca. Z czego radośnie nie zdawała sobie sprawy, kontynuując opowieści, kierowane głównie w stronę Magnusa.
| anomalie za dziecko!
Przekonanie młodziutkiej Febe by spędziła cały, długi dzień z przyjaciółką ojca, okazało się więcej niż łatwe - dziewczynka znała i ufała Deirdre, dlatego radośnie przystała na tę propozycję, przygotowując się do spaceru bardzo pieczołowicie. Długie włosy ozdobiła czerwonymi kokardami, ubrała też najlepszą, błękitną sukienkę, i chociaż jej cera pozostawiała wiele do życzenia, blada, o niezdrowym kolorycie, związanym z wybuchami anomalii, to na twarzy gościł szczery uśmiech. Po raz pierwszy od dawna mogła opuścić kamienicę przy Pokątnej, wyjść gdzieś dalej, niż za jubilerski warsztat ojca, przebywającego tymczasowo poza granicami Wielkiej Brytanii.
Tuż po opuszczeniu mieszkania, za bramą prowadzącą na boczną uliczkę, oczekiwał je już Magnus. Wahała się, czy poprosić go o pomoc, ale anomalie bywały więcej i nieprzewidywalne. Brakowało tylko, by Febe pozbawiła ją natychmiast przytomności a potem zaaferowała przechodniów, umieszczając bezsilną Deirdre w Świętym Mungu. Znała siłę niespodziewanych wybuchów magii, szanowała nieokiełznaną moc i rzeczowo mierzyła siły na zamiary, wsparcie lorda Rowle'a wydawało się jej więc czymś oczywistym i rozsądnym. Co dwie różdżki, to nie jedna - i co dwoje pseudorodziców, przemykających bocznymi uliczkami na Nokturn, to nie osamotniona, zagubiona mama. Buzia nie zamykała się Febe, opowiadała o amuletach, o nowej książce do historii magii, o jakichś świecidełkach i greckich mitach - na swój uroczy, dziecięcy sposób, doprowadzający Dei do wewnętrznej frustracji - ale Tsagairt uśmiechała się z udawanym zainteresowaniem, ponad głową dziewczęcia zerkając na Magnusa.
- Rozkoszna, prawda? - spytała uprzejmie, chociaż jej wzrok sugerował, że najchętniej rzuciłaby na Febe skuteczne Silencio. - I jaka mądra - poklepała brunetkę po ramieniu, rozglądając się dyskretnie dookoła. Tego wczesnego ranka nie mijało ich zbyt wiele przechodniów, niektórzy dopiero otwierali swoje sklepiki i zaaferowani nie przyglądali się śpieszącej gdzieś rodzince. Kierowali się na Nokturn, sobie znanym przejściem, dość tajemniczym, prowadzącym na tyłach kamienic mieszkalnych. Ten przydługi spacer, mający zakończyć się obiecanym zaznajomieniem z innymi dziećmi - Febe uwielbiała opiekować się swymi lalkami i misiami, przyjęła więc z entuzjazmem perspektywę wspólnej zabawy z młodszym rodzeństwem - stawał się dla Valhakisówny wstępem do brutalnych tortur i bolesnego końca. Z czego radośnie nie zdawała sobie sprawy, kontynuując opowieści, kierowane głównie w stronę Magnusa.
| anomalie za dziecko!
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Dzieci. Różdżki, na których końcu tlił się płomyczek Szatańskiej Pożogi, niebezpieczne, niezrównoważone, rozchwiane. Dwa takie egzemplarze posiadał na własność, do kaprysów wywołanych niestabilną magią dodając jeszcze grymasy i fumy kilkuletnich dziewczynek chowanych na księżniczki. Na żadne bachory nia spoglądał równie łaskawie, jak na swoje córki - ojcowskie oko było bystre zarówno przy dostrzeganiu sukcesów, doznanych krzywd, ale również i przewin, więc małe lady miały szczęście doświadczyć wypośrodkowanego dzieciństwa, czegoś pomiędzy wojskową musztrą (nierzadką wśród szlacheckich latorośli) a egzystowaniem w mydlanej bańce beztroski. Deirdre zwróciła się do odpowiedniej osoby - czyżby cynk od Ramseya? - wzbudzał zaufanie, dzieci wręcz do niego lgnęły i choćby odpychał je kopniakami, był pewny, że te jak otumanione psy i tak by wracały. Po więcej czułości.
Grzecznie czekał na swe towarzyszki w jednej z bram Pokątnej, natychmiast zważając na ich nagłą materializację. Niezwykle pogodną Deirdre powitał uśmiechem, poszerzającym się wraz ze zderzeniem się spojrzeniami z rozpromienioną dziewczynką. Smagła skóra, ciemne włosy przystrojone czerwonymi wstążkami, porządna sukienczyna, jaka nie mogła zrobić na nim wrażenia. Odwrotnie od śmiałości: Febe nie miała żadnych oporów, by otworzyć się przed nieznajomym i streścić mu więcej, niż by sobie tego życzył. Rodzinne perypetie, sekrety orientalnego pochodzenia; nie udawała Greka, snując historyjki zabarwione podtekstem rasowym. Prawie się wzruszył tą świadomością, ale przypomniało mu się, że dziewczynka już za długo nie pożyje. Marnotrawstwo go nie tknęło, ciałko Febe posłuży do wyższych celów, więc skoro jałowić, to do cna.
-Opowiedz nam mit o Filomeli, Febe - poprosił gładko, rad, że sprawi dziecku przyjemność w tej ostatniej drodze. Krzyże niosła tylko Deirdre, nienawykła do wysokiego trajkotania, acz bolączki kobiety niewiele obchodziły Magnusa. Instynktownie wyciągającego ręce i łapiącego osuwające się ciałko dziewczynki.
-Problem z głowy - skomentował, unosząc bezwładną Febe w górę i umieszczając ją bezpiecznie w koszyku z ramion. Dziewczynka zachowała na twarzy łagodne zdziwienie, jakby niespodziewanie zmorzył ją sen - troskliwszych rodziców ze świecą szukać w całym Londynie, obdarzał ją niesłabnącą uwagą, jakby była całym jego światem. Drżącym w posadach od skumulowanej w niej magii, jaka niedługo zatrzęsie całą Anglią.
Grzecznie czekał na swe towarzyszki w jednej z bram Pokątnej, natychmiast zważając na ich nagłą materializację. Niezwykle pogodną Deirdre powitał uśmiechem, poszerzającym się wraz ze zderzeniem się spojrzeniami z rozpromienioną dziewczynką. Smagła skóra, ciemne włosy przystrojone czerwonymi wstążkami, porządna sukienczyna, jaka nie mogła zrobić na nim wrażenia. Odwrotnie od śmiałości: Febe nie miała żadnych oporów, by otworzyć się przed nieznajomym i streścić mu więcej, niż by sobie tego życzył. Rodzinne perypetie, sekrety orientalnego pochodzenia; nie udawała Greka, snując historyjki zabarwione podtekstem rasowym. Prawie się wzruszył tą świadomością, ale przypomniało mu się, że dziewczynka już za długo nie pożyje. Marnotrawstwo go nie tknęło, ciałko Febe posłuży do wyższych celów, więc skoro jałowić, to do cna.
-Opowiedz nam mit o Filomeli, Febe - poprosił gładko, rad, że sprawi dziecku przyjemność w tej ostatniej drodze. Krzyże niosła tylko Deirdre, nienawykła do wysokiego trajkotania, acz bolączki kobiety niewiele obchodziły Magnusa. Instynktownie wyciągającego ręce i łapiącego osuwające się ciałko dziewczynki.
-Problem z głowy - skomentował, unosząc bezwładną Febe w górę i umieszczając ją bezpiecznie w koszyku z ramion. Dziewczynka zachowała na twarzy łagodne zdziwienie, jakby niespodziewanie zmorzył ją sen - troskliwszych rodziców ze świecą szukać w całym Londynie, obdarzał ją niesłabnącą uwagą, jakby była całym jego światem. Drżącym w posadach od skumulowanej w niej magii, jaka niedługo zatrzęsie całą Anglią.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zerknęła ponad ciemną główką Febe prosto na Magnusa, unosząc lekko karcącą jedną z równych brwi. Nie znała się na literaturze tak doskonale, jak lord Rowle, szanowany eseista Walczącego Maga, zaczytany w księgach przeróżnego rodzaju przez całe swoje życie, ale nawet ona kojarzyła tą mitologiczną opowieść. O gwałcie na niewinnej siostrze swej małżonki, o wyhaftowanym peplos, o ucieczce w postaci ptaków. Dawne opowieści o bóstwach i herosach miały w sobie wiele brutalności, ale Deirdre wątpiła, by akurat losy Filomeli powinny zainteresować dziesięciolatkę. W pewien sposób troszczyła się o nią - to nic, że prowadziła ją na rozłożoną w czasie rzeź, przeprowadzaną w wyrafinowany sposób przez duet brutalnych Śmierciożerców. Już miała szybko zmienić temat, oszczędzając dopytywań dziewczynki o treść tego konkretnego mitu, gdy Febe dziwnie pobladła. Zaczęła szybciej oddychać, krew odpłynęła z drobnej twarzyczki a w końcu odziane w grube rajstopki nogi ugięły się pod jej ciężarem i Valhakis osunęła się na bruk.
A raczej osunęłaby się, gdyby nie szybka interwencja Magnusa, zwinnie przechwytującego ciałko zanim Febe zdołałaby się uszkodzić o wilgotny od deszczu bruk. Anomalie, to musiały być anomalie, powietrze roziskrzyło się dziwnie i uspokoiło w momencie, w którym dziesięciolatka straciła przytomność. Deirdre od razu przyłożyła dłoń do ust w wyrazie zaniepokojenia - wokół nie było żadnych przechodniów, ale wolała odegrać odpowiednią scenkę, gdyby jakiś ranny ptaszek postanowił ich obserwować. - Biedna kruszynka. Te przeklęte anomalie tak potwornie krzywdzą dzieci - powiedziała z głębokim smutkiem, pieszczotliwie gładząc głowę Febe. Warkocze wisiały bezwładnie z ramienia Magnusa, bez większych problemów biorącego dziewczynkę w ramiona. Doskonale, mieli wielkie szczęście - wewnętrznie Tsagairt odetchnęła z ulgą, rozbudzona i napędzona anomaliami Febe mogła sprawić im po drodze wiele przykrych niespodzianek. - Zabierzmy ją do domu - dodała i, ciągle z zafrasowaną miną, skierowała się w bok, pewna, że niosący Valhakisównę Rowle jej towarzyszy. Weszła w ciemniejszą bramę, potem w boczną uliczkę i sobie znanymi ścieżkami poprowadziła ich w stronę Śmiertelnego Nokturnu. O tej porze większość mętów jeszcze spała, odpoczywając po igraszkach upojnej, morderczej nocy, ale i tak Dei ściskała w kieszeni płaszcza różdżkę, w ciągłej gotowości.
| ztx2, jednak idziemy tutaj, zaułek za gwiezdnym prorokiem
A raczej osunęłaby się, gdyby nie szybka interwencja Magnusa, zwinnie przechwytującego ciałko zanim Febe zdołałaby się uszkodzić o wilgotny od deszczu bruk. Anomalie, to musiały być anomalie, powietrze roziskrzyło się dziwnie i uspokoiło w momencie, w którym dziesięciolatka straciła przytomność. Deirdre od razu przyłożyła dłoń do ust w wyrazie zaniepokojenia - wokół nie było żadnych przechodniów, ale wolała odegrać odpowiednią scenkę, gdyby jakiś ranny ptaszek postanowił ich obserwować. - Biedna kruszynka. Te przeklęte anomalie tak potwornie krzywdzą dzieci - powiedziała z głębokim smutkiem, pieszczotliwie gładząc głowę Febe. Warkocze wisiały bezwładnie z ramienia Magnusa, bez większych problemów biorącego dziewczynkę w ramiona. Doskonale, mieli wielkie szczęście - wewnętrznie Tsagairt odetchnęła z ulgą, rozbudzona i napędzona anomaliami Febe mogła sprawić im po drodze wiele przykrych niespodzianek. - Zabierzmy ją do domu - dodała i, ciągle z zafrasowaną miną, skierowała się w bok, pewna, że niosący Valhakisównę Rowle jej towarzyszy. Weszła w ciemniejszą bramę, potem w boczną uliczkę i sobie znanymi ścieżkami poprowadziła ich w stronę Śmiertelnego Nokturnu. O tej porze większość mętów jeszcze spała, odpoczywając po igraszkach upojnej, morderczej nocy, ale i tak Dei ściskała w kieszeni płaszcza różdżkę, w ciągłej gotowości.
| ztx2, jednak idziemy tutaj, zaułek za gwiezdnym prorokiem
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
19.07
Po każdej katastrofie następuje pewne unormowanie sytuacji, powrót do normalności. Nie inaczej było w przypadku Departamentu Przestrzegania Prawa. Prace tego, zwłaszcza Biura Aurorów, skupiała się z oczywistych względów wokół tragedii Ministerstwa. Każdy auror choć raz trzymał gruby plik akt jej dotyczącej zostając na odprawach wyczulanym na jej problematykę. Prócz tego były jednak inne sprawy. Przyziemniejsze. Nie można było ich po prostu ignorować – podobne działanie świadczyłoby o niemym przyzwoleniu do bezkarności.
Bridget Leach była młodą, bo ledwie dwudziestotrzyletnią pielęgniarką w św. Mungu. Uzyskała stosowne do tego kwalifikacje ledwie rok wcześniej. Zaginęła w tajemniczych okolicznościach po nieudanej próbie teleportacji 23 maja. Tego dnia, wieczorem mieszkanka Whichford z hrabstwa Warwickshire skontaktowała się za pomocą patronusa z Mungiem, by zgłosić, że pod jej domem znajduje się ofiara rozszczepienia teleportacyjnego. Młoda kobieta wyraźnie straciła panowanie nad magią i skończyła w ogródku mieszkanki Whichford. Drugą osobą od której przybyło takie samo zawiadomienie jednak w formie listownej był wracający z pracy kierowca Błędnego Rycerza, który mieszkał nieopodal. Zatrzymał się, by udzielić Bridget pomocy, lecz ta zapewniła, że nic jej nie jest. Nalegała też, aby nikogo nie zawiadamiał, ponieważ już wszystkim się zajęła. Wiedziony dziwnym przeczuciem mężczyzna postanowił udać się do domu i stamtąd mimo wszystko wysłać sowę. Przypuszczał, że dziewczyna nie była w stanie z podobnymi obrażeniami wyczarować silnego zaklęcia obronnego – patronusa, który wezwałby odpowiednie służby. Tym bardziej gdy ledwie była w stanie ustać samodzielnie na nogach. Sądził, że go okłamała – z tego powodu powiadomił mimo wszystko magopolicje. Gdy patrol magopolicji oraz zespół ratowniczy przybył na miejsce po Bridget nie było ani śladu. Sądząc, że Bridget mogła oddalić się będąc w szoku lub udać się w poszukiwaniu pomocy, rozpoczęto jej poszukiwania. Pomimo, iż była widziana na miejscu wypadku zaledwie parę minut wcześniej, nigdzie nie było po niej śladu. Uznano, że być może faktycznie próbowała podjąć się próby wyczarowania patronusa co spowodowało, że stała się ofiarą anomalii, która mogła teleportować ją gdziekolwiek. Nie wykluczano również możliwości, że była to być może druga z kolei anomalia – pierwsza wyrzuciła ją do Whiichford, a druga gdzieś dalej. Nigdy tego nie ustalono. Od tego momentu słuch o niej zaginął, a sprawa znalazła się w martwym punkcie.
Pomimo mijających tygodni nie pojawiała się w pracy. Ostatni raz kiedy to była widziana oraz miała kontakt ze współpracownikami przypadał na 22 maja. Miała wówczas wieczorną zmianę na wydziale zatruć eliksiralnych i roślinnych. Współpracownicy zeznali, że Bridget rozmawiała przez lusterko dwubiegunowe ze swoją siostrą. Rozmowa dotyczyła głównie problemów owej siostry z jej narzeczonym. Niedługo później Bridget miała załamać się i rozpłakać przy pacjencie. Jedna z bliższych przyjaciółek zastała ją siedzącą w całkowitej ciszy, patrzącą tępo w przestrzeń. Nikomu nie udało się nawiązać kontaktu z Bridget. Była nieobecna i zupełnie nie reagowała na żadne pytania. Gdy jej przełożony odprowadził ją do pokoju, Bridget miała tylko wyszeptać „moja siostra”. Przesłuchanie rodziny również nic nie wniosło do sprawy. Żaden z członków rodziny nie miał pojęcia o stanie psychicznym Bridget. Charakteryzowała się energicznym i wesołym usposobieniem. Zawsze wszystko ubierała w trafny żart. Miała do tego talent. Sama siostra na wspomnienie rozmowy wydawała się być szczerze zaskoczona tym, że ta mogła wywołać w niej tak żywe emocje, gdyż ten był wyjątkowo błahy – miał dotyczyć narzekania na to, jak nieudolnie jej małżonek poszukiwał pracy. Dokładny powód załamania Bridget nie jest znany. Nie wiadomo również dlaczego tej zależało na uniknięciu pomocy, jak również dlaczego nie podjęła się od 23 maja próby nawiązania kontaktu z kimkolwiek.
Na tym urywała się historia przekazana Anthonemu przez pracownika magicznej policji który się sprawą wcześniej zajmował. Stał zresztą obok streszczając pobieżnie to wszystko co najpewniej już jutro w bardziej szczegółowej wersji trafi na biurko Skamandera pod postacią konkretnych akt. Dziś bowiem udało mu się odnaleźć zaginioną. Tutaj, w niewielkiej kamieniczce jej martwe ciało zwisało przed nimi głową w dół będąc podtrzymywanym przez działanie zaklęcia levicorpus. Jej nagie ciało oplatał rozżarzony czarno-magiczny łańcuch. Pracował na skórze ofiary wystarczająco długo by w całym pomieszczeniu, jak również korytarzu unosił się drażniący swąd spalenizny. To właśnie on zaniepokoił sąsiadkę, która wezwała magistrażaków w obawie przed spłonięciem kamienicy w której sama pomieszkiwała. Potem posypało się już lawinowo: ci wezwali magipolicje, a ta widząc, że sprawa sięga dalej przez wzgląd na znamiona czarno-magicznego charakteru przestępstwa skontaktowała się z Biurem aurorów. I teraz, jeszcze przez chwilę wszyscy trzej stali na przeciw zwisającej, martwej kobiety, czekając aż człowiek odpowiedzialny za obfotografowanie miejsca zborni na magicznej kliszy skończy swoją robotę. Strażak trzymał różdżkę w pogotowiu bo przecież żarzący się łańcuch wywołać mógł czarno-magiczny zapłon a usunąć go nie można było jeszcze w tym momencie bo stanowił dowód. Musiał zostać uwieczniony. Policjant zaś trzymał w ręku papierosa, a drugą w rozluźnieniu chował w kieszeni spodni będąc wyraźnie zadowolonym z tego, że to już nie jego burdel. Natomiast auror ręce miał splecione wyczekująco na torsie powstrzymując się od pośpieszania fotografa. Nie chcąc tracić czasu rozglądał się po pokoju. Była to naprawdę niewielka kawalerka. Jeden pokój, osobna kuchnia i wydzielona skromna łazienka. Nie było nigdzie znamion przytulności. Żadnych bibelotów, kredensów wypchanych zastawą dla gości, odpowiedniej ilości sztućców, nie było żadnych przypraw ani chleba w kuchni. Musiała wynajmować to pomieszczanie od niedawna o ile w ogóle. Równie dobrze mogło to być włamanie bo nie znaleziono żadnych prywatnych rzeczy mogących należeć do ofiary. Nawet ubrania. Będzie trzeba skontaktować się z właścicielem kawalerki celem ustalenia, czy ta była zabezpieczona jakimiś zaklęciami, a następnie zbadać czy te zostały naruszone o ile istniały. Jak na razie ustalano kto nim w ogóle był bo sprawa już w tym momencie natrafiła na jakieś zamotanie.
Gdy fotograf skończył robotę Anthony podszedł do wisielca i wraz z pomocą funkcjonariusza pomógł odwiesić odwiesić ciało. Nie było to bardzo skomplikowane. Proste finite zakończyło moc działania i łańcuchów, i lewitacji. Myk polegał na tym, by ciało nie gruchnęło o podłogę. Mogłoby to utrudnić późniejszą pracę koronerowi, jak również być może zatrzeć jakiś istotny ślad. Gdy martwe, nagie ciało leżało już w spoczynku Anthony przykucnął przy nim. Różdżką odchylił podbródek do tyłu odsłaniając poderznięte gardło. Wydawało się, że nie można było mieć wątpliwości co do tego, jak umarła. Głęboka cięta na gardle aż krzyczała – ja temu winna! Zastanawiające było jednak to, że nigdzie nie było krwi. Ta w przypadku podobnych obrażeń powinna być w tym momencie wszędzie, a przynajmniej tyle by lizała podeszwy butów wszystkich znajdujących się w pokoju. Tak jednak nie było. Kobieta była osuszona. I to bardzo. To było jednak za schludne na robotę wampira. Auror przesuwał wzrokiem metodycznie niżej – z gardła na obojczyk, klatka piersiowa, niżej. Zmrużył powieki zupełnie jakby to miało wyostrzyć wzrok. Pomiędzy ciemnymi pręgami spalonego ludzkiego mięsa, na wewnętrznej części uda dostrzegł krew, której nie było nigdzie indziej. Po dokładniejszych oględzinach zjawiska mógł podejrzewać, że być może morderstwo miało podtekst seksualny. Było to jednak przypuszczenie. Z werdyktem zamierzał wstrzymać się do momentu wydania opinii przez koronera. Z ciekawszych spostrzeżeń udało mu się również dostrzec na kostce ofiary ciąg runicznych inskrypcji zapisanych na skórze drobną czcionką oplatającą ją dookoła, jak jakiegoś rodzaju bransoletkę. Jakiegoś rodzaju klątwa...? Będzie trzeba to skonsultować. Nie był jednak w stanie spisać wszystkich znaków. Płonący łańcuch zwęglił część bladej skóry wraz z zapisem.
Nie będąc w stanie wycisnąć już nic więcej z oględzin miejsca zbrodni zostało mu jedynie dopilnowanie by ciało doczekało się przewiezienia do prosektorium. Wracając do biura myślał o tym co widział i z jakiegoś powodu wydawało mu się to znajome. Gdzieś podobny schemat morderstwa przemknął mi przed oczyma lub...myślami. Akta. Być może to właśnie tam, kiedy to porządkował się wraz z Kierianem, mógł się natknąć na coś podobnego. Musiał się upewnić. Kto wie. Może mieli do czynienia z naśladowcą...?
|zt
Po każdej katastrofie następuje pewne unormowanie sytuacji, powrót do normalności. Nie inaczej było w przypadku Departamentu Przestrzegania Prawa. Prace tego, zwłaszcza Biura Aurorów, skupiała się z oczywistych względów wokół tragedii Ministerstwa. Każdy auror choć raz trzymał gruby plik akt jej dotyczącej zostając na odprawach wyczulanym na jej problematykę. Prócz tego były jednak inne sprawy. Przyziemniejsze. Nie można było ich po prostu ignorować – podobne działanie świadczyłoby o niemym przyzwoleniu do bezkarności.
Bridget Leach była młodą, bo ledwie dwudziestotrzyletnią pielęgniarką w św. Mungu. Uzyskała stosowne do tego kwalifikacje ledwie rok wcześniej. Zaginęła w tajemniczych okolicznościach po nieudanej próbie teleportacji 23 maja. Tego dnia, wieczorem mieszkanka Whichford z hrabstwa Warwickshire skontaktowała się za pomocą patronusa z Mungiem, by zgłosić, że pod jej domem znajduje się ofiara rozszczepienia teleportacyjnego. Młoda kobieta wyraźnie straciła panowanie nad magią i skończyła w ogródku mieszkanki Whichford. Drugą osobą od której przybyło takie samo zawiadomienie jednak w formie listownej był wracający z pracy kierowca Błędnego Rycerza, który mieszkał nieopodal. Zatrzymał się, by udzielić Bridget pomocy, lecz ta zapewniła, że nic jej nie jest. Nalegała też, aby nikogo nie zawiadamiał, ponieważ już wszystkim się zajęła. Wiedziony dziwnym przeczuciem mężczyzna postanowił udać się do domu i stamtąd mimo wszystko wysłać sowę. Przypuszczał, że dziewczyna nie była w stanie z podobnymi obrażeniami wyczarować silnego zaklęcia obronnego – patronusa, który wezwałby odpowiednie służby. Tym bardziej gdy ledwie była w stanie ustać samodzielnie na nogach. Sądził, że go okłamała – z tego powodu powiadomił mimo wszystko magopolicje. Gdy patrol magopolicji oraz zespół ratowniczy przybył na miejsce po Bridget nie było ani śladu. Sądząc, że Bridget mogła oddalić się będąc w szoku lub udać się w poszukiwaniu pomocy, rozpoczęto jej poszukiwania. Pomimo, iż była widziana na miejscu wypadku zaledwie parę minut wcześniej, nigdzie nie było po niej śladu. Uznano, że być może faktycznie próbowała podjąć się próby wyczarowania patronusa co spowodowało, że stała się ofiarą anomalii, która mogła teleportować ją gdziekolwiek. Nie wykluczano również możliwości, że była to być może druga z kolei anomalia – pierwsza wyrzuciła ją do Whiichford, a druga gdzieś dalej. Nigdy tego nie ustalono. Od tego momentu słuch o niej zaginął, a sprawa znalazła się w martwym punkcie.
Pomimo mijających tygodni nie pojawiała się w pracy. Ostatni raz kiedy to była widziana oraz miała kontakt ze współpracownikami przypadał na 22 maja. Miała wówczas wieczorną zmianę na wydziale zatruć eliksiralnych i roślinnych. Współpracownicy zeznali, że Bridget rozmawiała przez lusterko dwubiegunowe ze swoją siostrą. Rozmowa dotyczyła głównie problemów owej siostry z jej narzeczonym. Niedługo później Bridget miała załamać się i rozpłakać przy pacjencie. Jedna z bliższych przyjaciółek zastała ją siedzącą w całkowitej ciszy, patrzącą tępo w przestrzeń. Nikomu nie udało się nawiązać kontaktu z Bridget. Była nieobecna i zupełnie nie reagowała na żadne pytania. Gdy jej przełożony odprowadził ją do pokoju, Bridget miała tylko wyszeptać „moja siostra”. Przesłuchanie rodziny również nic nie wniosło do sprawy. Żaden z członków rodziny nie miał pojęcia o stanie psychicznym Bridget. Charakteryzowała się energicznym i wesołym usposobieniem. Zawsze wszystko ubierała w trafny żart. Miała do tego talent. Sama siostra na wspomnienie rozmowy wydawała się być szczerze zaskoczona tym, że ta mogła wywołać w niej tak żywe emocje, gdyż ten był wyjątkowo błahy – miał dotyczyć narzekania na to, jak nieudolnie jej małżonek poszukiwał pracy. Dokładny powód załamania Bridget nie jest znany. Nie wiadomo również dlaczego tej zależało na uniknięciu pomocy, jak również dlaczego nie podjęła się od 23 maja próby nawiązania kontaktu z kimkolwiek.
Na tym urywała się historia przekazana Anthonemu przez pracownika magicznej policji który się sprawą wcześniej zajmował. Stał zresztą obok streszczając pobieżnie to wszystko co najpewniej już jutro w bardziej szczegółowej wersji trafi na biurko Skamandera pod postacią konkretnych akt. Dziś bowiem udało mu się odnaleźć zaginioną. Tutaj, w niewielkiej kamieniczce jej martwe ciało zwisało przed nimi głową w dół będąc podtrzymywanym przez działanie zaklęcia levicorpus. Jej nagie ciało oplatał rozżarzony czarno-magiczny łańcuch. Pracował na skórze ofiary wystarczająco długo by w całym pomieszczeniu, jak również korytarzu unosił się drażniący swąd spalenizny. To właśnie on zaniepokoił sąsiadkę, która wezwała magistrażaków w obawie przed spłonięciem kamienicy w której sama pomieszkiwała. Potem posypało się już lawinowo: ci wezwali magipolicje, a ta widząc, że sprawa sięga dalej przez wzgląd na znamiona czarno-magicznego charakteru przestępstwa skontaktowała się z Biurem aurorów. I teraz, jeszcze przez chwilę wszyscy trzej stali na przeciw zwisającej, martwej kobiety, czekając aż człowiek odpowiedzialny za obfotografowanie miejsca zborni na magicznej kliszy skończy swoją robotę. Strażak trzymał różdżkę w pogotowiu bo przecież żarzący się łańcuch wywołać mógł czarno-magiczny zapłon a usunąć go nie można było jeszcze w tym momencie bo stanowił dowód. Musiał zostać uwieczniony. Policjant zaś trzymał w ręku papierosa, a drugą w rozluźnieniu chował w kieszeni spodni będąc wyraźnie zadowolonym z tego, że to już nie jego burdel. Natomiast auror ręce miał splecione wyczekująco na torsie powstrzymując się od pośpieszania fotografa. Nie chcąc tracić czasu rozglądał się po pokoju. Była to naprawdę niewielka kawalerka. Jeden pokój, osobna kuchnia i wydzielona skromna łazienka. Nie było nigdzie znamion przytulności. Żadnych bibelotów, kredensów wypchanych zastawą dla gości, odpowiedniej ilości sztućców, nie było żadnych przypraw ani chleba w kuchni. Musiała wynajmować to pomieszczanie od niedawna o ile w ogóle. Równie dobrze mogło to być włamanie bo nie znaleziono żadnych prywatnych rzeczy mogących należeć do ofiary. Nawet ubrania. Będzie trzeba skontaktować się z właścicielem kawalerki celem ustalenia, czy ta była zabezpieczona jakimiś zaklęciami, a następnie zbadać czy te zostały naruszone o ile istniały. Jak na razie ustalano kto nim w ogóle był bo sprawa już w tym momencie natrafiła na jakieś zamotanie.
Gdy fotograf skończył robotę Anthony podszedł do wisielca i wraz z pomocą funkcjonariusza pomógł odwiesić odwiesić ciało. Nie było to bardzo skomplikowane. Proste finite zakończyło moc działania i łańcuchów, i lewitacji. Myk polegał na tym, by ciało nie gruchnęło o podłogę. Mogłoby to utrudnić późniejszą pracę koronerowi, jak również być może zatrzeć jakiś istotny ślad. Gdy martwe, nagie ciało leżało już w spoczynku Anthony przykucnął przy nim. Różdżką odchylił podbródek do tyłu odsłaniając poderznięte gardło. Wydawało się, że nie można było mieć wątpliwości co do tego, jak umarła. Głęboka cięta na gardle aż krzyczała – ja temu winna! Zastanawiające było jednak to, że nigdzie nie było krwi. Ta w przypadku podobnych obrażeń powinna być w tym momencie wszędzie, a przynajmniej tyle by lizała podeszwy butów wszystkich znajdujących się w pokoju. Tak jednak nie było. Kobieta była osuszona. I to bardzo. To było jednak za schludne na robotę wampira. Auror przesuwał wzrokiem metodycznie niżej – z gardła na obojczyk, klatka piersiowa, niżej. Zmrużył powieki zupełnie jakby to miało wyostrzyć wzrok. Pomiędzy ciemnymi pręgami spalonego ludzkiego mięsa, na wewnętrznej części uda dostrzegł krew, której nie było nigdzie indziej. Po dokładniejszych oględzinach zjawiska mógł podejrzewać, że być może morderstwo miało podtekst seksualny. Było to jednak przypuszczenie. Z werdyktem zamierzał wstrzymać się do momentu wydania opinii przez koronera. Z ciekawszych spostrzeżeń udało mu się również dostrzec na kostce ofiary ciąg runicznych inskrypcji zapisanych na skórze drobną czcionką oplatającą ją dookoła, jak jakiegoś rodzaju bransoletkę. Jakiegoś rodzaju klątwa...? Będzie trzeba to skonsultować. Nie był jednak w stanie spisać wszystkich znaków. Płonący łańcuch zwęglił część bladej skóry wraz z zapisem.
Nie będąc w stanie wycisnąć już nic więcej z oględzin miejsca zbrodni zostało mu jedynie dopilnowanie by ciało doczekało się przewiezienia do prosektorium. Wracając do biura myślał o tym co widział i z jakiegoś powodu wydawało mu się to znajome. Gdzieś podobny schemat morderstwa przemknął mi przed oczyma lub...myślami. Akta. Być może to właśnie tam, kiedy to porządkował się wraz z Kierianem, mógł się natknąć na coś podobnego. Musiał się upewnić. Kto wie. Może mieli do czynienia z naśladowcą...?
|zt
Find your wings
Właściwie to trochę się zasiedziałam w Esach i Floresach, ale rozważyłyśmy bardzo ważne sprawy z kuzyneczką Franką. Właściwie one zawsze takie były i za każdym razem coś innego zaczynało mnie dręczyć. A jak takie dręczące coś się już do mnie przylepiło, to nie byłam ukontentowana nim nie znalazłam rozwiązania na dany problem. Więc oczywiście musiałam poszukać odpowiedzi. A że obiad był już dawno zrobiony i tylko czekał aż Brendan nie wróci z pracy żeby go zjeść ja mogłam wyjść. Tyle że jakoś źle to wszystko jednak czasowo obliczyłam, bo teraz wracałam do domu w blasku ostatnich promieni słonecznych - a przecież wyraźnie ostrzegał mnie żebym nie chodziła po zmroku sama bo na ulicach zaczęło być niebezpiecznie. Ale znów też nie mogło być aż tak, poza tym - rozsądna nawet byłam i wiedziałam też jak się bronić. Tyle że jakoś tak Horizont Alley - mimo że jak zwykle urocza - to po zmroku przynosiła mi jedynie gęsią skórkę. Doskonale też wiedziałam, że z niej można prosto na Nokturn się dostać który omijałam szerokim łukiem - bo problemów miałam swoich aż nadto, żeby jeszcze chodzić i pod nogi napatoczyć się jakiemuś czarnoksiężnikowi.
Przycisnęłam mocniej do piersi książkę którą dostałam od Frani, prawą dłoń włożyłam w kieszeń znoszonej sukienki zaciskając ją na różdżce, a sama przyśpieszyłam kroku mając nadzieję dotrzeć do domu nim mrok całkowicie pochłonie Londyńskie ulice.
I pewnie dotarłabym, gdyby nie to, że obok tego co działo się w zaułku niedaleko nie mogłam przejść obojętnie. Trochę mieliśmy to w krwi, że obojętnie nie przechodziliśmy obok niczego i byłam niemal pewna, że pewnie właśnie przez to kiedyś wpakuje się w jakieś naprawdę poważne tarapaty i trochę miałam wrażenie, że to będzie właśnie dzisiaj.
W jednej z uliczek odchodzących od Horizont Alley działo się nie za dobrze. Łącznie była ich trójka; dwójka z nich była niewiele starsza ode mnie - a przynajmniej tak wyglądała, ten trzeci zdawał się jednak bliżej mojego wieku. Ale tych dwóch, zdecydowanie górowało nad tym trzecim. Trochę przypominali mi starszych ślizgonów - ta dwójka oczywiście. Ten trzeci zaś, cóż, bliżej mu było do puchona - jeśli mam być szczera. I jeden z tych niby - może kiedyś - ślizgonów popchnął na ścianę tego mniejszego. A je to wszystko widziałam. Widziałam, jak drugi z nich wyciąga różdżkę i wciska mu ją w gardło. Widziałam, więc nie mogłam przejść obok - Weasley nigdy nie uciekał, zawsze pomagał słabszym i tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Dlatego weszłam w uliczkę, mając nadzieję, że dzisiaj jeszcze wrócę do domu. Sięgnęłam po różdżkę, którą wyciągnęłam celując w tego wyrośniętego ślizgona który stał bliżej mnie.
- Hej! Dwóch na jednego to średnio sprawiedliwe. - zaczęłam, mając nadzieję, że gdy zrozumieją że szanse się wyrównały, to odpuszczą i uciekną. Bo tacy ludzie zazwyczaj byli tchórzami. Ale chyba oceniali po pozorach, bo jeden z nich nawet roześmiał się, jakbym opowiadała jakiś dobry żart. Zacisnęła mocniej dłoń na różdżce, zerknęłam na chłopaka, który teraz zdawał się interesować ich o wiele mniej niż ja. - Uciekaj. - poleciłam mu, widząc, że uwaga mężczyzn skupiła się na mnie. I trochę się zdziwiłam, że tak od razu i bez zawahania rzucił się w długą mijając mnie z pędem. Poszybowało pierwsze zaklęcie, promień ognia pognał za uciekinierem - stanęłam mu na przeciw. Nie ja, książka, którą rzuciłam by zderzyło się z zaklęciem. Zaraz stanęła w płomieniach z upadając zaraz obok mnie. Nadal się paliła - miałam tylko nadzieję, że kuzyneczka Frania całkowicie się na mnie nie pogniewa za zniszczenie jej książki. Zerknęłam za siebie, chłopaka który wyglądał jak puchon już nie było. Został tylko ja i dwoje mężczyzn, którzy teraz w pogłębiającym się cieniu wyglądali jeszcze bardziej jak ślizgoni. Poprawiłam uchwyt na różdżce i cofnęłam się o krok.
Za późno, dopadli mnie nim zdążyłam rzucić pierwsze zaklęcie. Zaśmiewając się ze mnie. Szarpnęłam się, ale wykręcona ręka bolała. Musiałam szybko znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, która zdawała się bez wyjścia. Zacisnęłam zęby zmuszając się do myślenia - przecież coś na pewno byłam w stanie zrobić.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczynało zmierzchać, a to oznaczało, że to czas by wypełznąć ze swojej jaskini i udać się, przynajmniej dziś, w innym kierunku niż ten w którym mieściła się Mantykora lub Dziurawy. Portfel był bowiem jakiś taki nieprzyjemnie lżejszy niż powinien, a coś do żołądka innego niż tanie piwo wypadałoby wrzucić. Wolnym bo zaspanym krokiem zmierzałem więc z Nokturnu przez Horizont Alley w stronę Doków wiedząc, że Jerry na pewno coś dla mnie znajdzie. Zwłaszcza teraz, gdy magia robiła wszystkich w chuja, a ja byłem nieco ponad nią. Heh. Podrapałem się po kilkudniowym zaroście pod brodą nie ujmując sobie z ust tlącego się fajka. Zrobiłem to później by wypuścić gęstą chmurę tytoniowego dymu z płuc. Nagle z uliczki przede mną wybiegł jakiś gówniak, który prawie na mnie wpadł.
- Uważaj jak łazisz, do cholery... - warknąłem kapryśnie, a potem z lekkim marazmem przekręciłem głowę w stronę rumoru docierającego z głębin bocznej uliczki. Początkowo ze zwyczajnej ciekawości o to, kto jest tak popierdolony by kręcić się w okolicy późniejszą porą i czy coś z niego zostanie niż z chęci jakiejkolwiek interwencji bo tak właściwie o ile kłopoty mnie lubiły tak ja jednak nie szukałem ich na siłę. No, z drobnymi wyjątkami. Trochę się to pozmieniało, gdy w refleksie magicznego zaklęcia dostrzegłem kłąb płomiennie rudych włosów. Ciągle miałem w pamięci to, jak Lil wyrzuciło na Nokturn. Jak mogłem więc zignorować obrazek w którym jakichś dwóch leszczy próbowało swoich sił?
- E, panienki! - podniosłem głos czekając aż zwrócą na mnie uwagę. Pewnie stawiałem kroki przed siebie podchodząc bliżej. Mieli wyciągnięte różdżki. Ja po swoją jednak się nie fatygowałem. Widziałem po zwątpieniu na ich twarzach, że gówno jeszcze pod nosem mają i tyle samo wiedzą o tym jak się zachować w podobnej sytuacji - czyli kiedy pojawia się ktoś starszy, większy i na kim nie robi wrażenia bycie w mniejszości - Co wy do kurwy odpierdalacie, co...? - warknąłem - U siebie jesteście czy co? Spierdalajcie zanim was przerobie na skarpetki - dodaję i mierzę ich ponuro spojrzeniem doskonale zdając sobie sprawę, że wyglądam jak ponury drab z Nokturnu. Nie dziwi mnie więc, że po chwili wahania chyżo się wycofali. Westchnąłem kręcąc z niedowierzaniem głową. Kiedyś szacun na dzielni zdobywało się pomagając w poważniejszym przemycie, a nie gwałcąc po zacienionych uliczkach kobiety. Tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy. Świat na prawdę schodził na psy. Podszedłem do dziewczyny, którą porzucili na bruk
- Nela - zaskoczyło mnie jej obecność tu. - Jesteś cała...? Coś ci zdążyli zrobić? - kucnąłem przy niej, a potem wyciągnąłem dłoń by mogła się dźwignąć - Czy ty się trochę nie zgubiłaś, co? - w moim głosie pobrzmiała nagana i niezadowolenie - Masz ty coś w tej głowie? Źle jest tedy łazić o tej porze. Z Nokturnu się rozlewają męty i łatwo sobie guza zrobić. Powinnaś się trzymać Pokątnej. - mówię jej, chociaż nie do końca mam pojęcie co tu robi. Książka sobie dalej wesoło gdzieś za plecami skwierczała bądź się już tylko żarzyła - Co tu robisz? Brat wie gdzie się szlajasz...?
- Uważaj jak łazisz, do cholery... - warknąłem kapryśnie, a potem z lekkim marazmem przekręciłem głowę w stronę rumoru docierającego z głębin bocznej uliczki. Początkowo ze zwyczajnej ciekawości o to, kto jest tak popierdolony by kręcić się w okolicy późniejszą porą i czy coś z niego zostanie niż z chęci jakiejkolwiek interwencji bo tak właściwie o ile kłopoty mnie lubiły tak ja jednak nie szukałem ich na siłę. No, z drobnymi wyjątkami. Trochę się to pozmieniało, gdy w refleksie magicznego zaklęcia dostrzegłem kłąb płomiennie rudych włosów. Ciągle miałem w pamięci to, jak Lil wyrzuciło na Nokturn. Jak mogłem więc zignorować obrazek w którym jakichś dwóch leszczy próbowało swoich sił?
- E, panienki! - podniosłem głos czekając aż zwrócą na mnie uwagę. Pewnie stawiałem kroki przed siebie podchodząc bliżej. Mieli wyciągnięte różdżki. Ja po swoją jednak się nie fatygowałem. Widziałem po zwątpieniu na ich twarzach, że gówno jeszcze pod nosem mają i tyle samo wiedzą o tym jak się zachować w podobnej sytuacji - czyli kiedy pojawia się ktoś starszy, większy i na kim nie robi wrażenia bycie w mniejszości - Co wy do kurwy odpierdalacie, co...? - warknąłem - U siebie jesteście czy co? Spierdalajcie zanim was przerobie na skarpetki - dodaję i mierzę ich ponuro spojrzeniem doskonale zdając sobie sprawę, że wyglądam jak ponury drab z Nokturnu. Nie dziwi mnie więc, że po chwili wahania chyżo się wycofali. Westchnąłem kręcąc z niedowierzaniem głową. Kiedyś szacun na dzielni zdobywało się pomagając w poważniejszym przemycie, a nie gwałcąc po zacienionych uliczkach kobiety. Tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy. Świat na prawdę schodził na psy. Podszedłem do dziewczyny, którą porzucili na bruk
- Nela - zaskoczyło mnie jej obecność tu. - Jesteś cała...? Coś ci zdążyli zrobić? - kucnąłem przy niej, a potem wyciągnąłem dłoń by mogła się dźwignąć - Czy ty się trochę nie zgubiłaś, co? - w moim głosie pobrzmiała nagana i niezadowolenie - Masz ty coś w tej głowie? Źle jest tedy łazić o tej porze. Z Nokturnu się rozlewają męty i łatwo sobie guza zrobić. Powinnaś się trzymać Pokątnej. - mówię jej, chociaż nie do końca mam pojęcie co tu robi. Książka sobie dalej wesoło gdzieś za plecami skwierczała bądź się już tylko żarzyła - Co tu robisz? Brat wie gdzie się szlajasz...?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Myśleć, musiałam myśleć. Co Brendan mówił, żeby robić w takich sytuacjach? Bo mówił coś na pewno, o tym byłam przekonana, ale myśli jakby trochę nie chciały współpracować, a wszystko jeszcze przysłaniał ból. Skupić się. Musiałam się skupić. Przecież umiałam myśleć i umiałam działać.
Myśl, Neala - poradziłam sobie, próbując uspokoić oddech i lekko rozszalało przerażone serce. Jak poradzić sobie z dwójką większych i silniejszych przeciwników?
Sprytem.
Odpowiedź przyszła sama, a w głowie powoli zaczął formować się plan. Może nie idealny, ale miał możliwość powodzenia. I już się zabierałam do tego - czy raczej zabierałam się, żeby znaleźć odwagę - zabrać. Ale nagle jakiś głos trochę przerwał ich gadanie i moje myślenie. Odwróciłam lekko głowę, żeby zerknąć kto to od panienek chłopców wyzywa, jednocześnie czując coś w rodzaju ulgi. Chyba trochę nie byłam gotowa na to, żeby sama z dwójką chłopaków walczyć. Chociaż, pewnie i tak bym spróbowała. Cieszyłam się jednak, że nie muszę. W każdym razie, trochę się zdziwiłam widząc Matta. A potem skrzywiłam lekko na słowa które mówił, to niecenzuralne. Bo przecież języ nas pełen był tylu możliwość, że można było wszystko pięknie i bez przekleństw wyjaśnić. Ale też wyglądał tak jakoś, groźniej, że sama przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy bezpieczniej to nie byłoby razem z nimi trzymchnąć. Trochę z zaskoczeniem też zarejestrowałam, że ten jeden, co to mnie za tę rękę trzymał to wziął i pchnął mnie, a ja sama na ziemi wylądowałam, zdzierając sobie wierzch dłoni które przeciągnęły przez kamienny i szorstki bruk. Trochę mi to świadomość zabrało, gdy ból rozszedł się od dłoni i dopiero moje imię wypowiadane znanym mi głosem przywróciło mi świadomość. Zamrugałam kilka razy, jakby powracając do rzeczywistości.
- Nie. - zaprzeczyłam od razu, ostrożnie końcówkami dłoni łapiąc za wystawioną rękę. Nie chciała by coś dotykało zranienia. Obróciłam zaraz dłonie chcąc zerknąć czy to tylko powierzchowne zranienia i czy starczą na nie zioła i moje umiejętności, czy też po powrocie powinnam napisać do kuzyneczki Margie, żeby - jak ma chwil kilka - weszła do nas i trochę pomogła. Zmarszczyłam nos na kolejne słowa, a raczej na to jak głos sam brzmiał i uta też lekko skrzywiłam. bo ja doskonale wiedziałam dokąd szłam i wcale, ale to wcale się nie zgubiłam. Rozejrzała się i dostrzegłam tą książkę, co to od kuzyneczki Frani na wypożyczenie wzięłam. Podeszłam butem depcząc zgasiłam te części, które się żarzyły, a potem ostrożnie podniosłam jej resztki uważnie oglądając ją z całej strony. - To dopiero niefart. - mruknęłam wzdychając cichutko. Będę musiała ją przeprosić. Pewnie jak jej opowiem wszystko to powie, że wcale się nie gniewa, ale pewnie jakiś smutek to w jej sercu zrodzi. A książki nie dało się już w żaden sposób naprawić zaklęciem - wiedziałam, że nie. To raczej takie dość nieodwracalne uszkodzenie było.
- Trochę się zasiedziałam w Esach i Floresach u kuzyneczki Frani. - wyjaśniła, nie odejmując zmartwionego spojrzenia od książki. Jej brwi marszczyły się lekko nadal jakby szukając jakiegoś rozwiązania. - Do domu szłam, ale no nie mogłam przejść tak po prostu, jak tych dwóch tak na jednego mniejszego ruszyło. - mówiła dalej, w końcu unosząc spojrzenie na mężczyznę, który mi dzisiaj pomógł. - To mało szlachetne, nieprawdaż? Dwa do jednego, to nigdy dobra statystka. Jeśli szane nie są równe to i walka równa nie jest. Ale nie sądziłam, że jak mu powiem, żeby uciekał, to to zrobi. No a jak rzucili zaklęcie w niego, to ja rzuciłam książkę, żeby to w nią trafiło a nie w niego. Ale na wszystkiego sasanki, nie chciałam jej specjalnie popsuć. Myśli pan, panie Bott, że kuzyneczka Frania zła na mnie będzie? - zapytała, unosząc lekko książkę, widocznie tym faktem najmocniej przejęta byłam. Mocniej niż lekko krwawiącą dłonią. Która teraz mnie już nie bolała, jedynie lekko podszczypywał. Bo tak wziąć i zawieść czyjeś zaufanie to sprawa dość poważna. - Brendan? - zdziwiła się lekko, że w ogóle to wie, że brata mam. Ale jak się znali to chyba dobrze świadczyło. - Ja dorosła już jestem, problemów Brenowi nie sprawiam większych. Teraz to w pracy jest. Ostatnio więcej jej ma. Oh, właśnie, muszę wrócić, bo to by nie do końca przyjemnie było jakby wrócił i znów tylko tą swoją kawę pił, zamiast obiad jak człowiek zjeść. - zadecydowała, rozglądając się na boki. Już miała ruszać, ale zamiast się zatrzymała. - Może i pan ze mną pójdzie, panie Bott. Chociaż posiłkiem podziękuję, on szybko zrobiony będzie, ale Bren mówi, że dobry jest. A i Brendan się pewnie ucieszy, skoro znacie się. - zaproponowałam, zawieszając spojrzenie na mężczyźnie. Przestąpiłam z nogi na nogę w oczekiwaniu na odpowiedź.
Myśl, Neala - poradziłam sobie, próbując uspokoić oddech i lekko rozszalało przerażone serce. Jak poradzić sobie z dwójką większych i silniejszych przeciwników?
Sprytem.
Odpowiedź przyszła sama, a w głowie powoli zaczął formować się plan. Może nie idealny, ale miał możliwość powodzenia. I już się zabierałam do tego - czy raczej zabierałam się, żeby znaleźć odwagę - zabrać. Ale nagle jakiś głos trochę przerwał ich gadanie i moje myślenie. Odwróciłam lekko głowę, żeby zerknąć kto to od panienek chłopców wyzywa, jednocześnie czując coś w rodzaju ulgi. Chyba trochę nie byłam gotowa na to, żeby sama z dwójką chłopaków walczyć. Chociaż, pewnie i tak bym spróbowała. Cieszyłam się jednak, że nie muszę. W każdym razie, trochę się zdziwiłam widząc Matta. A potem skrzywiłam lekko na słowa które mówił, to niecenzuralne. Bo przecież języ nas pełen był tylu możliwość, że można było wszystko pięknie i bez przekleństw wyjaśnić. Ale też wyglądał tak jakoś, groźniej, że sama przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy bezpieczniej to nie byłoby razem z nimi trzymchnąć. Trochę z zaskoczeniem też zarejestrowałam, że ten jeden, co to mnie za tę rękę trzymał to wziął i pchnął mnie, a ja sama na ziemi wylądowałam, zdzierając sobie wierzch dłoni które przeciągnęły przez kamienny i szorstki bruk. Trochę mi to świadomość zabrało, gdy ból rozszedł się od dłoni i dopiero moje imię wypowiadane znanym mi głosem przywróciło mi świadomość. Zamrugałam kilka razy, jakby powracając do rzeczywistości.
- Nie. - zaprzeczyłam od razu, ostrożnie końcówkami dłoni łapiąc za wystawioną rękę. Nie chciała by coś dotykało zranienia. Obróciłam zaraz dłonie chcąc zerknąć czy to tylko powierzchowne zranienia i czy starczą na nie zioła i moje umiejętności, czy też po powrocie powinnam napisać do kuzyneczki Margie, żeby - jak ma chwil kilka - weszła do nas i trochę pomogła. Zmarszczyłam nos na kolejne słowa, a raczej na to jak głos sam brzmiał i uta też lekko skrzywiłam. bo ja doskonale wiedziałam dokąd szłam i wcale, ale to wcale się nie zgubiłam. Rozejrzała się i dostrzegłam tą książkę, co to od kuzyneczki Frani na wypożyczenie wzięłam. Podeszłam butem depcząc zgasiłam te części, które się żarzyły, a potem ostrożnie podniosłam jej resztki uważnie oglądając ją z całej strony. - To dopiero niefart. - mruknęłam wzdychając cichutko. Będę musiała ją przeprosić. Pewnie jak jej opowiem wszystko to powie, że wcale się nie gniewa, ale pewnie jakiś smutek to w jej sercu zrodzi. A książki nie dało się już w żaden sposób naprawić zaklęciem - wiedziałam, że nie. To raczej takie dość nieodwracalne uszkodzenie było.
- Trochę się zasiedziałam w Esach i Floresach u kuzyneczki Frani. - wyjaśniła, nie odejmując zmartwionego spojrzenia od książki. Jej brwi marszczyły się lekko nadal jakby szukając jakiegoś rozwiązania. - Do domu szłam, ale no nie mogłam przejść tak po prostu, jak tych dwóch tak na jednego mniejszego ruszyło. - mówiła dalej, w końcu unosząc spojrzenie na mężczyznę, który mi dzisiaj pomógł. - To mało szlachetne, nieprawdaż? Dwa do jednego, to nigdy dobra statystka. Jeśli szane nie są równe to i walka równa nie jest. Ale nie sądziłam, że jak mu powiem, żeby uciekał, to to zrobi. No a jak rzucili zaklęcie w niego, to ja rzuciłam książkę, żeby to w nią trafiło a nie w niego. Ale na wszystkiego sasanki, nie chciałam jej specjalnie popsuć. Myśli pan, panie Bott, że kuzyneczka Frania zła na mnie będzie? - zapytała, unosząc lekko książkę, widocznie tym faktem najmocniej przejęta byłam. Mocniej niż lekko krwawiącą dłonią. Która teraz mnie już nie bolała, jedynie lekko podszczypywał. Bo tak wziąć i zawieść czyjeś zaufanie to sprawa dość poważna. - Brendan? - zdziwiła się lekko, że w ogóle to wie, że brata mam. Ale jak się znali to chyba dobrze świadczyło. - Ja dorosła już jestem, problemów Brenowi nie sprawiam większych. Teraz to w pracy jest. Ostatnio więcej jej ma. Oh, właśnie, muszę wrócić, bo to by nie do końca przyjemnie było jakby wrócił i znów tylko tą swoją kawę pił, zamiast obiad jak człowiek zjeść. - zadecydowała, rozglądając się na boki. Już miała ruszać, ale zamiast się zatrzymała. - Może i pan ze mną pójdzie, panie Bott. Chociaż posiłkiem podziękuję, on szybko zrobiony będzie, ale Bren mówi, że dobry jest. A i Brendan się pewnie ucieszy, skoro znacie się. - zaproponowałam, zawieszając spojrzenie na mężczyźnie. Przestąpiłam z nogi na nogę w oczekiwaniu na odpowiedź.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z różnymi ludźmi należało różnie rozmawiać. Ja sam nie byłem w tym kompletnie biegły jednak w odróżnieniu od większości znałem język ulicy i rządzące nią prawa. Tu kwieciste słowa czy honor nie wiele znaczyły. Im jesteś większy, głośniejszy, straszniejszy, im grubszą masz sakwę tym dalej twój głos sięgał, tym bardziej się z tobą liczono. Ja na szczęście spełniałem dwa wymogi więc nawet jeśli dzieciaki machały różdżkami to nie czułem obawy bo widziałem po ich postawie i zachowaniu, że byli jeszcze nieopierzeni. Szybko więc problem zniknął. Całe szczęście bo coś czułem, że w innym wypadku oberwałbym jakimś zaklęciem z trzy razy nim bym dopadł do ich twarzy.
Pomogłem Neli wstać. Trochę nie mogąc pojąć co ona tu właściwie robiła. Gdy mi zaprzeczyła to nie powiem – trochę zbaraniałem. No w porządku. Nie zgubiła się. Jest tu gdzie chciała być. Rozejrzałem się raz jeszcze po tej ponurej bocznej uliczce nie będąc mimo wszystko co do tego przekonanym. Tak. Na pewno tak jest. Mhm.
- No...to chyba zależy jak droga to była książka – rzucam trochę bez pomyślunku patrząc na tą zwęgloną księgę. Nie znałem jej kuzynki ale jeżeli to było coś cennego to bym się wkurwił. Lepiej by było jak dla mnie gdyby jakiś mało rozgarnięty gówniarz który nie wie gdzie powinien być, a gdzie nie oberwał, a nie niewinna, kosztująca książka. Albo i nie? – I to raczej głupie przeliczać siły na liczebność. Nie wiem czy takie to by było szlachetne jakby na trzech cherlaków zasadziło się trzech typa z krwi i kości – zaśmiałem się pod nosem mocniej gdy rzuciła, że gość któremu kazała uciekać...uciekł. Ciekawe czego oczekiwała. Że zacznie nastawiać pranie? Heh.
- No Brendan, Brendan. Trochę kwadratowy, rudy, bez poczucia humoru i lewej... - schowałem dłoń za rąbek lewego rękawa i uniosłem imitację jednego kikuta, a potem to samo zrobiłem dla drugiej w chwili w której złapała mnie wątpliwość - ...albo prawej dłoni..? To twój brat, czy coś się zmieniło...? - rzucam lekko rozbawiony. Znałem przecież Brena. Razem w Hogu byliśmy w tym samym czasie. Na nieszczęście. Wiedziałem, że ma siorkę. Właściwie po obozie nie miałem wątpliwości, że to Nela – Chodziliśmy razem do Hoga. Nawet do tego samego domu. Czasem widujemy się w jego pracy – Wyjaśniam ignorując fakt że nieco różnym charakterze te spotkania przebiegały no ale co tam. Uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienie pofestiwalowego zamieszania przez które oboje wylądowaliśmy w Tower.
Ucieszy się.
Moje usta nie mogły się nie wygiąć w szerokim uśmiechu. W to nie wątpiłem, że by się ucieszył. Właściwie uważałem to za bardzo tragiczny pomysł.
- Pewnie – rzuciłem od razu poddając się jakiemuś ocierającemu się o samobójstwo kaprysowi. Ostatnio tych miałem wiele. Uśmiechnąłem się pozytywnie, włożyłem ręce w kieszenie – Skoro to nie byłby problem. Akurat przyda mi się przed pracą coś zjeść – zawsze lepiej włóczyć się o pełnym niż pustym żołądku, co nie – Jak tam nastroje przed powrotem do Hogwartu? Wakacje chyba jakoś niedługo się kończą, co nie? - zagaduję, gdy tak już zaczynamy iść ulicą.
Pomogłem Neli wstać. Trochę nie mogąc pojąć co ona tu właściwie robiła. Gdy mi zaprzeczyła to nie powiem – trochę zbaraniałem. No w porządku. Nie zgubiła się. Jest tu gdzie chciała być. Rozejrzałem się raz jeszcze po tej ponurej bocznej uliczce nie będąc mimo wszystko co do tego przekonanym. Tak. Na pewno tak jest. Mhm.
- No...to chyba zależy jak droga to była książka – rzucam trochę bez pomyślunku patrząc na tą zwęgloną księgę. Nie znałem jej kuzynki ale jeżeli to było coś cennego to bym się wkurwił. Lepiej by było jak dla mnie gdyby jakiś mało rozgarnięty gówniarz który nie wie gdzie powinien być, a gdzie nie oberwał, a nie niewinna, kosztująca książka. Albo i nie? – I to raczej głupie przeliczać siły na liczebność. Nie wiem czy takie to by było szlachetne jakby na trzech cherlaków zasadziło się trzech typa z krwi i kości – zaśmiałem się pod nosem mocniej gdy rzuciła, że gość któremu kazała uciekać...uciekł. Ciekawe czego oczekiwała. Że zacznie nastawiać pranie? Heh.
- No Brendan, Brendan. Trochę kwadratowy, rudy, bez poczucia humoru i lewej... - schowałem dłoń za rąbek lewego rękawa i uniosłem imitację jednego kikuta, a potem to samo zrobiłem dla drugiej w chwili w której złapała mnie wątpliwość - ...albo prawej dłoni..? To twój brat, czy coś się zmieniło...? - rzucam lekko rozbawiony. Znałem przecież Brena. Razem w Hogu byliśmy w tym samym czasie. Na nieszczęście. Wiedziałem, że ma siorkę. Właściwie po obozie nie miałem wątpliwości, że to Nela – Chodziliśmy razem do Hoga. Nawet do tego samego domu. Czasem widujemy się w jego pracy – Wyjaśniam ignorując fakt że nieco różnym charakterze te spotkania przebiegały no ale co tam. Uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienie pofestiwalowego zamieszania przez które oboje wylądowaliśmy w Tower.
Ucieszy się.
Moje usta nie mogły się nie wygiąć w szerokim uśmiechu. W to nie wątpiłem, że by się ucieszył. Właściwie uważałem to za bardzo tragiczny pomysł.
- Pewnie – rzuciłem od razu poddając się jakiemuś ocierającemu się o samobójstwo kaprysowi. Ostatnio tych miałem wiele. Uśmiechnąłem się pozytywnie, włożyłem ręce w kieszenie – Skoro to nie byłby problem. Akurat przyda mi się przed pracą coś zjeść – zawsze lepiej włóczyć się o pełnym niż pustym żołądku, co nie – Jak tam nastroje przed powrotem do Hogwartu? Wakacje chyba jakoś niedługo się kończą, co nie? - zagaduję, gdy tak już zaczynamy iść ulicą.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Właściwie miałam trochę szczęścia. Bo inaczej to zdecydowanie moja jednostka odnalazłaby się w całkiem innych barwach. Głównie czerwieni i czerni, a ja jakoś nie do końca miałam ochotę sprawdzać, jak w tychże kolorach wyglądam. Znów, nie byłabym sobą i nie byłabym Weasley’em, gdybym po prostu obok cudzej krzywdy przejść miała. Dlatego też się zatrzymałam. A teraz taka tragedia z tego wszystkiego wyszła. Bo ręka to mi się zagoi, ale książki to już nijak nie jestem w stanie naprawić. I wiedziałam, że minę mam strapioną, a słowa pana Botta jedynie smutek pogłębiły. Uniosłam na niego spojrzenie.
- Oh, na moją utrapioną duszę, mam nadzieję, że nie była zbyt droga. - wymamrotałam szeptem, kompletnie i całkowicie przejęta. - Ale i tak, to sprawa poboczna. Moja mama zawsze mówiła, że rzeczy szanować należy, niezależnie od tego czy są własnością naszą czy też innych. I że po tym, jak obnosi sie z nimi, można człowieka poznać. - pokręciła ze smutkiem głową, gdy moje myśli dochodziły do ponurych wniosków, że ze mnie to dobry człowiek być nie może, jak tak rzeczy spalam. Ah, kuzyneczka pewnie zawiedziona jeszcze. A Brendan jeszcze bardziej i miałam się tym spostrzeżeniem podzielić, gdy głos mojego towarzysza znów do mnie dotarł.
- Zawsze to większe szanse, niżby trzech na jednego poszło. - wzruszyła lekko ramionami, unosząc dłonie by zebrać włosy i przerzucić je przez ramię. - Równość jako taka, sama w sobie nie istnieje. Bo nawet jakby ktoś wzrostem do pana, panie Bott był, to możliwe, że więcej czarów by potrafił, niż siły w dłoni miał. Wtedy zarówno wasze starcie w magii, jak i w walce na pięści równe nie było, bo każdy miałby inną przewagę. Ale tam gdzie brakowałoby komuś siły, mógłby wykorzystać spryt czy zwinność, a tam gdzie umiejętności w trudniejszej magii i ten spryt do zaklęć użyć. Zawsze wiele rozwiązań jest, bo sytuacje z różnych mianowników się składają. Ale to już równiejsze by było, jakby kazać panu, panie Bott, stanąć naprzeciw dwóch przeciwników z których jeden miały sił mniej, a drugi tyle co pan. Czyż nie? - zapytałam po tym, jak już wyrzuciłam z siebie wszystkie te moje rozważania. Czasem trochę za dużo mówiłam i cioteczka mi to powiedziała, że nie zawsze to wszystkim spodobać sie może, ale żebym się nie przejmowała w ogóle, jak się nie spodoba. Bo to nie powód do smutku.
- Bren ma poczucie humoru. - zaprzeczyła od razu, stawiając się w obronie brata, bowiem nie raz z nim żartowałam. Choć ostatnio się mniej uśmiechał i więcej strapienia miał. - I prawej mu ubyło. Ależ się wtedy zdenerwowałam! - aż przystanęłam, a oburzenie samo wpłynęło mi na twarz, gdy sobie tę sytuację przypomniałam. - Niech pan sobie wyobrazi, panie Bott, że on zostawił tę dłoń! Zostawił, bo jakąś, pożal się goblinowi, szlachciankę ratował, która płakała, bo się bała i jej zimno było. Zimno! A on bez ręki się nią zajmował. A potem… - prychnęła rozzłoszczona już całkiem. - Potem odesłała nam płaszcz Brena, pisząc, że ma NADZIEJĘ iż zastaje go dobrym zdrowi i że NAKAZAŁA SŁUŻBIE, by go wyczyścili. - znów prychnęłam nadal nie wierząc w zdarzenia, które miały miejsce jakiś czas temu. - Zero szlachetności w szlachcie. - pokręciłam głową, a potem westchnęłam. - Z tej złości odpisałam jej na list, zamiast Brendana. Oh, teraz jak tak myślę, niepotrzebnie złości dałam się ponieść. Pamiętam, że napisałam długą rozprawkę o odwadze i szlachetności, o tym że moja sowa odważniejsza i bardziej szlachetna jest, a na koniec… - zmartwiałam trochę, zatrzymując się lekko zszokowana, zagryzając wargę. - A na koniec, nie pozdrowiłam, życzyłam zimnej herbaty i bahanek w zasłonach. - znów pokręciłam głową, widocznie teraz jednak zawiedziona samą sobą.
- Oh, to fenomenalnie! - rozpromieniłam się zaraz, gdy zgodził się dołączyć do kolacji dzisiaj wieczorem. Skręciłam w prawo, kierując się w stronę domu. Już niedaleko było. Uniosłam znów spojrzenie na mężczyznę marszcząc lekko brwi. - Nie uczęszczam już do Hogwartu. Nasi przyjaciele mnie kształcąc. Brenda uważa, że nie jest tam już bezpiecznie. - podzieliłam się z nim kolejnymi informacjami zatrzymując się przed wejściem do domu. - Już właściwie jesteśmy! - dodałam szczęśliwa, zatrzymując się przed wejściem do kamienicy.
- Oh, na moją utrapioną duszę, mam nadzieję, że nie była zbyt droga. - wymamrotałam szeptem, kompletnie i całkowicie przejęta. - Ale i tak, to sprawa poboczna. Moja mama zawsze mówiła, że rzeczy szanować należy, niezależnie od tego czy są własnością naszą czy też innych. I że po tym, jak obnosi sie z nimi, można człowieka poznać. - pokręciła ze smutkiem głową, gdy moje myśli dochodziły do ponurych wniosków, że ze mnie to dobry człowiek być nie może, jak tak rzeczy spalam. Ah, kuzyneczka pewnie zawiedziona jeszcze. A Brendan jeszcze bardziej i miałam się tym spostrzeżeniem podzielić, gdy głos mojego towarzysza znów do mnie dotarł.
- Zawsze to większe szanse, niżby trzech na jednego poszło. - wzruszyła lekko ramionami, unosząc dłonie by zebrać włosy i przerzucić je przez ramię. - Równość jako taka, sama w sobie nie istnieje. Bo nawet jakby ktoś wzrostem do pana, panie Bott był, to możliwe, że więcej czarów by potrafił, niż siły w dłoni miał. Wtedy zarówno wasze starcie w magii, jak i w walce na pięści równe nie było, bo każdy miałby inną przewagę. Ale tam gdzie brakowałoby komuś siły, mógłby wykorzystać spryt czy zwinność, a tam gdzie umiejętności w trudniejszej magii i ten spryt do zaklęć użyć. Zawsze wiele rozwiązań jest, bo sytuacje z różnych mianowników się składają. Ale to już równiejsze by było, jakby kazać panu, panie Bott, stanąć naprzeciw dwóch przeciwników z których jeden miały sił mniej, a drugi tyle co pan. Czyż nie? - zapytałam po tym, jak już wyrzuciłam z siebie wszystkie te moje rozważania. Czasem trochę za dużo mówiłam i cioteczka mi to powiedziała, że nie zawsze to wszystkim spodobać sie może, ale żebym się nie przejmowała w ogóle, jak się nie spodoba. Bo to nie powód do smutku.
- Bren ma poczucie humoru. - zaprzeczyła od razu, stawiając się w obronie brata, bowiem nie raz z nim żartowałam. Choć ostatnio się mniej uśmiechał i więcej strapienia miał. - I prawej mu ubyło. Ależ się wtedy zdenerwowałam! - aż przystanęłam, a oburzenie samo wpłynęło mi na twarz, gdy sobie tę sytuację przypomniałam. - Niech pan sobie wyobrazi, panie Bott, że on zostawił tę dłoń! Zostawił, bo jakąś, pożal się goblinowi, szlachciankę ratował, która płakała, bo się bała i jej zimno było. Zimno! A on bez ręki się nią zajmował. A potem… - prychnęła rozzłoszczona już całkiem. - Potem odesłała nam płaszcz Brena, pisząc, że ma NADZIEJĘ iż zastaje go dobrym zdrowi i że NAKAZAŁA SŁUŻBIE, by go wyczyścili. - znów prychnęłam nadal nie wierząc w zdarzenia, które miały miejsce jakiś czas temu. - Zero szlachetności w szlachcie. - pokręciłam głową, a potem westchnęłam. - Z tej złości odpisałam jej na list, zamiast Brendana. Oh, teraz jak tak myślę, niepotrzebnie złości dałam się ponieść. Pamiętam, że napisałam długą rozprawkę o odwadze i szlachetności, o tym że moja sowa odważniejsza i bardziej szlachetna jest, a na koniec… - zmartwiałam trochę, zatrzymując się lekko zszokowana, zagryzając wargę. - A na koniec, nie pozdrowiłam, życzyłam zimnej herbaty i bahanek w zasłonach. - znów pokręciłam głową, widocznie teraz jednak zawiedziona samą sobą.
- Oh, to fenomenalnie! - rozpromieniłam się zaraz, gdy zgodził się dołączyć do kolacji dzisiaj wieczorem. Skręciłam w prawo, kierując się w stronę domu. Już niedaleko było. Uniosłam znów spojrzenie na mężczyznę marszcząc lekko brwi. - Nie uczęszczam już do Hogwartu. Nasi przyjaciele mnie kształcąc. Brenda uważa, że nie jest tam już bezpiecznie. - podzieliłam się z nim kolejnymi informacjami zatrzymując się przed wejściem do domu. - Już właściwie jesteśmy! - dodałam szczęśliwa, zatrzymując się przed wejściem do kamienicy.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Było przeraźliwie zimno, ale absolutnie rozjuszona Caileen Findlay z werwą godną najbardziej zawziętych szkockich bohaterów szła do domu. Wypieki na jej ponurej twarzy bardzo jasno sugerowały, że wysoką temperaturę – a raczej takowej iluzję – zapewniał alkohol buzujący w żyłach równie mocno, co i północna krew. Kajeczka miała to do siebie, że po koncertach, w trakcie koncertów, a czasami też przed koncertami popijała sobie piwo: często na koszt lokalu, w którym grała, choć później zawsze okazywało się, że koszta były po prostu pociągane z jej późniejszej zapłaty. Tak czy inaczej, również czwartego października Królowa Argyll nie odmówiła sobie poprawienia nastroju, raz, drugi i trzeci, przy czym atmosfera w pubie była na tyle dobra, że nie zaczęło się od piwa, a od rumu. Jedynym zbawieniem w tym momencie była mocna głowa, która już kilka razy wygrała muzykantce alkoholowy pojedynek. Koncert przebiegł dobrze, z bardzo przyjemnymi reakcjami publiczności ("Zoological Gardens" śpiewane na co najmniej trzydzieści gardeł spodobało się Kajce bez reszty) i zapowiadało się na bardzo przyjemny, lukratywny wieczór. "Lukratywny", rzecz jasna, jest tu słowem-kluczem, albowiem przytyki Tuilelaith i jej niezaprzeczalne zarządzanie wspólnym budżetem trochę już Caileen irytowały. Też chciała poważnie zarabiać, móc podejmować bardzo dorosłe decyzje i nie musieć przed własną żoną nieżoną przyznawać się, że w sumie fajnie byłoby włożyć do kieszeni coś więcej, niż rzeczywiście się w niej znalazło. Miała wrażenie, że ten koncert będzie jednym z takich przypadków i że kupi Tujce dużą butelkę wina, którą wypiją razem w jakichś romantycznych okolicznościach. Skończyło się na nadłamanej gitarze, którą Kaja niosła na ramieniu i na bardzo dyskretnej ucieczce od magipolicji, co też zresztą nie udało się w pełni, bo jej stara znajoma, Marcella Figg, towarzyszyła jej i nie chciała jej dać spokoju.
W tym momencie warto wspomnieć, że pani władza miała ku tej nieustępliwości bardzo dobry powód. Mówiąc o zadowalających koncertach w odniesieniu do towarzystwa składającego się w dużej mierze ze Szkotów, Irlandczyków i Anglików, nie sposób ominąć burdy, które z tego zwykle wynikają. Caileen miała zwykle to szczęście, że grała dla towarzystwa jednolitego. Albo trafiała na samych Anglików, albo na samych Szkotów, którzy słyszeli o Królowej od rodziny lub znajomych i chcieli poczuć przypływ patriotycznej dumy. Na wyżej wymienioną potrójną mieszankę nie trafiła jeszcze nigdy: tej nocy, choć burd miała okazję już wcześniej doświadczać, stało się coś nowego. Potulna, uprzejma i radosna Caileen Findlay uderzyła jakiegoś mężczyznę gitarą, rozpoczynając największą barową bijatykę, jaką widział ten rejon Londynu. Powód dla tego ataku nikomu nie był znany, ale dalsze już tak. Jedni bronili Królowej, inni źle zrozumieli zamieszanie, jeszcze inni bronili własnych przyjaciół, a ktoś jeszcze myślał, że stawką jest honor narodowy i w nienawiści do Anglików podał przedstawicielowi drugiego uciskanego przez Anglię narodu dłoń, aby ramię w ramię wymierzać sprawiedliwość. Magipolicja pojawiła się nadzwyczaj prędko, ale i tak było już za późno. Połamane nosy wraz z podbitymi oczyma rozdano już większości gości, a rozgonienie towarzystwa i niemal masowe aresztowanie było jedynym wyjściem. Findlayówna miała więcej szczęścia niż rozumu i wydostała się z pubu bez kajdanek tylko dzięki znajomości z Figg. Sprawa nie była jeszcze, rzecz jasna, zamknięta: ruda ciągle coś do Kajki mówiła, ale ta zdawała się ją kompletnie ignorować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Caileen Findlay dnia 03.02.19 9:02, w całości zmieniany 1 raz
Wejście do pubu zakończyło się dosyć jasną interwencją, mimo wszelkich utrudnień, choćby w postaci stworzonych pod sufitem świetlnych kul, bolących w oczy. Marcia zdecydowanie wolała romantyczne, ciepłe światło naftowych lamp czy też klasycznych świec, nadające zdecydowanie przyjemniejszego klimatu niż rażące po oczach światło Lumos Maxima. Gdy ona oraz dwóch towarzyszy weszło do lokalu, burda rozgrywająca się tam była już rozhulana w najlepsze. Wprawdzie nie weszli z drzwiami, ale Marcelka, jako pierwsza pojawiła się w lokalu, w czarnym płaszczu, zapiętym pod szyję (zimno było, czyż nie, choć w samym pubie atmosfera prawie wrzała), a zauważywszy jak cudownie rozwinął się niby niewinny koncert, poprawiła spokojnie okulary na nosie, aby w najlepszym stylu pokazać zebranym tutaj awanturnikom, że takie rzeczy tolerowane nie będą. Nie w jej rewirze.
Niestety w ruch musiały pójść różdżki - na szczęście wyłącznie w postaci ostrzegawczych zaklęć, robiących więcej hałasu niż jakiejkolwiek szkody ludziom przebywającym w barze. Zła relacja z policją nie była nikomu potrzebna, zwłaszcza w świetle postępowań Patrolu Antymugolskiego, o którym nadal krążyły złe opinie, niestety bardzo często mylone z działaniami właściwej policji. Większość funkcjonariuszy starała się odciąć od tego, jednak strach przed sprawdzeniem różdżki pozostał w społeczeństwie. Zwłaszcza, że często łączył się z kilkoma nockami w areszcie wyłącznie za swoje pochodzenie. Marcella aż wzdychała z ciężkim sercem, gdy przypominała sobie jak paskudnie było patrzeć na to bezczynnie. Niestety nie za bardzo mogli zignorować to, że kiedy weszli do pubu byli naocznymi świadkami kilku(natsu) naruszeń i posypały się aresztowania.
Sytuacja została w miarę opanowana, gdy Marcella wyszła z pubu zaraz za niejaką Królową Argyll, która dla niej nigdy tak naprawdę żadną królową nie była - była Caileen, koleżanką z dawnych lat. Wspomnienia dziewczyny pachniały łąkami pełnymi wrzosu, a pełne były dziecięcej niewinności. Czas robił z ludźmi swoje. Mała kuleczka imieniem Marcella nigdy nie potrafiła nadążyć za dzieciakami biegnącymi po łące, z twarzami pełnymi prawdziwych uśmiechów, dzisiaj znów goniła tę Kajeczkę, która naprawdę sobie nagrabiła, a jednocześnie spotkało ją gigantyczne szczęście. Największym szczęściem w tej chwili była obecność Marci. Innym funkcjonariuszom trudno byłoby zignorować fakt, że kilku ludzi z łatwością wskazało incydent z gitarą jako powód tej bijatyki, ale nie Figg. Ona przecież musiała być dobrą przyjaciółką, właśnie dlatego się za nią wlokła. Żeby jej pijana i zdecydowanie nadpobudliwa koleżanka nie narozrabiała bardziej. Nie mogło jej to zająć długo, bo musiała wracać razem z resztą funkcjonariuszy, odprowadzić rzezimieszków do aresztu, żeby wytrzeźwieli. Raczej wyjdą rano, przynajmniej noc na niewygodnej pryczy trochę pokaże, że nie ma co dawać się prowokować na takich potańcówkach i dawać policji powodów do interwencji.
Szły jedna za drugą, bo Kajka wydawała się niesamowicie spieszyć (zupełnie jakby nie chciała obecności pani Figg, ale nieee, tak łatwo z nią nie jest), więc przedzierała się przez chłodny chodnik ulicy Pokątnej niczym sama królowa Medb. - Caileen, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - w końcu musiało paść to pytanie w całym wywodzie o głupocie i nieodpowiedzialności. I nie było to nawet atencyjne. Marcelka nie znała osoby, która byłaby zadowolona z bycia ignorowaną, gdy próbuje się zrobić coś w miarę dobrego dla ważnej osoby. Może nie rozmawiały jakiś czas, bo zawsze coś wypadało, ale to nie znaczyło, że Figg martwiła się o Kajkę mniej niż kiedyś.
Niestety w ruch musiały pójść różdżki - na szczęście wyłącznie w postaci ostrzegawczych zaklęć, robiących więcej hałasu niż jakiejkolwiek szkody ludziom przebywającym w barze. Zła relacja z policją nie była nikomu potrzebna, zwłaszcza w świetle postępowań Patrolu Antymugolskiego, o którym nadal krążyły złe opinie, niestety bardzo często mylone z działaniami właściwej policji. Większość funkcjonariuszy starała się odciąć od tego, jednak strach przed sprawdzeniem różdżki pozostał w społeczeństwie. Zwłaszcza, że często łączył się z kilkoma nockami w areszcie wyłącznie za swoje pochodzenie. Marcella aż wzdychała z ciężkim sercem, gdy przypominała sobie jak paskudnie było patrzeć na to bezczynnie. Niestety nie za bardzo mogli zignorować to, że kiedy weszli do pubu byli naocznymi świadkami kilku(natsu) naruszeń i posypały się aresztowania.
Sytuacja została w miarę opanowana, gdy Marcella wyszła z pubu zaraz za niejaką Królową Argyll, która dla niej nigdy tak naprawdę żadną królową nie była - była Caileen, koleżanką z dawnych lat. Wspomnienia dziewczyny pachniały łąkami pełnymi wrzosu, a pełne były dziecięcej niewinności. Czas robił z ludźmi swoje. Mała kuleczka imieniem Marcella nigdy nie potrafiła nadążyć za dzieciakami biegnącymi po łące, z twarzami pełnymi prawdziwych uśmiechów, dzisiaj znów goniła tę Kajeczkę, która naprawdę sobie nagrabiła, a jednocześnie spotkało ją gigantyczne szczęście. Największym szczęściem w tej chwili była obecność Marci. Innym funkcjonariuszom trudno byłoby zignorować fakt, że kilku ludzi z łatwością wskazało incydent z gitarą jako powód tej bijatyki, ale nie Figg. Ona przecież musiała być dobrą przyjaciółką, właśnie dlatego się za nią wlokła. Żeby jej pijana i zdecydowanie nadpobudliwa koleżanka nie narozrabiała bardziej. Nie mogło jej to zająć długo, bo musiała wracać razem z resztą funkcjonariuszy, odprowadzić rzezimieszków do aresztu, żeby wytrzeźwieli. Raczej wyjdą rano, przynajmniej noc na niewygodnej pryczy trochę pokaże, że nie ma co dawać się prowokować na takich potańcówkach i dawać policji powodów do interwencji.
Szły jedna za drugą, bo Kajka wydawała się niesamowicie spieszyć (zupełnie jakby nie chciała obecności pani Figg, ale nieee, tak łatwo z nią nie jest), więc przedzierała się przez chłodny chodnik ulicy Pokątnej niczym sama królowa Medb. - Caileen, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - w końcu musiało paść to pytanie w całym wywodzie o głupocie i nieodpowiedzialności. I nie było to nawet atencyjne. Marcelka nie znała osoby, która byłaby zadowolona z bycia ignorowaną, gdy próbuje się zrobić coś w miarę dobrego dla ważnej osoby. Może nie rozmawiały jakiś czas, bo zawsze coś wypadało, ale to nie znaczyło, że Figg martwiła się o Kajkę mniej niż kiedyś.
Szumi woda, szumi las i szumi okraszona brązowymi włosami głowa. Nieprzerwany huragan miliona myśli odwracał uwagę Kajki od miliona rzeczy o wiele ważniejszych niż na przykład to, że Pokątna 22 z każdym krokiem zdawała się być coraz dalej, a nie coraz bliżej, mimo że Findlayówna dawała się Marcy gonić w dobrą stronę (co, rzecz jasna, prawdą wcale nie było: ominęły numer 22 już jakiś czas temu). Później zastanawiała się nad tym, co właściwie tego wieczoru wypiła, orientując się, że zwykle po koncertach nie była aż tak mocno rozstrojona i jej obecny stan nie był zwyczajny. Przystanęła na chwilę, na twarz wpuszczając wyraz okrutnie potężnego zamyślenia, ilustrującego też trudy w uporządkowaniu własnego umysłu. Przypomniała sobie o ohydnym czarodzieju, którego zdzieliła gitarą i zacisnęła dłoń na gryfie, jakby gotowa do kolejnego uderzenia. Nie celowałaby oczywiście w pannę Figg, a raczej w wyobrażenie odrażającego mężczyzny, stojące teraz przed Kai oczyma. Zgrzytnęła zębami, zacisnęła powieki i doszła do innego wniosku, który był nawet nieco straszniejszy niż walka z widmem. Szkotka zorientowała się, że zostawiła w pubie swoich przyjaciół, tych samych, którzy operowali wspierającymi instrumentami i dzięki którym jej koncerty nie były zawsze festiwalem monotonii. Wystraszyła się jednak z innego powodu: przez moment myślała, że wzięła ze sobą na koncert dudy i że teraz, leżąc porzucone gdzieś w lokalu, pokazywały, jak bardzo nie dbała o najważniejsze wspomnienie, jakie miała po tacie. Jej oczy zaszkliły się na moment, zanim zamrugała nimi błyskawicznie i w wielkich staraniach zamaskowała łzy. Obróciła się niemal na pięcie i już miała ruszyć w bieg z powrotem, gdy nie dość, że zderzyła się z Marcellą, to jeszcze przypomniała sobie, że dudy zostawiła w mieszkaniu. Nawet wspominała o tym Tuilelaith – nie po to, aby Tujka miała instrumentu pilnować, a raczej po to, żeby Kajka sama pamiętała, gdzie zostały. "Ech, durnowata", pomyślała, zanim zorientowała się, że musi złapać równowagę.
Zrobiła to właściwie w ostatniej chwili, bardzo polegając na pomocy Celli, która nie była już ciamajdą taką, jak w Hogwarcie. Kajka mogła jej bardzo zazdrościć i pewnie wiedziałaby o tym w tej chwili, gdyby tylko miała nad sobą nieco większe panowanie. Uratowana, burknęła coś niezrozumiałego pod nosem i westchnęła ciężko, stawiając gitarę na bruku i dając sobie chwilę na podparcie się o nią.
– Marcy, czemu zgarnęłaś moich grajków? – zapytała, spoglądając na rudzielca w dosyć zaskakującym myślowym powrocie. Sprawa dud rozwiązała się mimo wszystko samodzielnie, ale jej przyjaciele wcale nie musieli być tak bezpieczni, jak jej ukochany instrument. Nie zauważyła, że wszyscy jej towarzysze opuścili lokal o wiele wcześniej, zostawiając ją zupełnie samą. Oczywiście, oni nie myśleli o tym w ten sposób, bowiem gdy wychodzili, Kajka pośród głośnych śmiechów opowiadała barmanowi i kilku innym zebranym dookoła osobom jakąś wybitnie zajmującą historię. Trudno powiedzieć, czy martwili się o zapłatę za ten wieczór, ale faktem jest, że Findlayówna zawsze nad wyraz skrupulatnie (czasem też z pomocą ukochanej) odliczała należne galeony. Choć smuciła się przy tym wybitnie, to nigdy nie oszukałaby własnych przyjaciół. Możliwe, że to z tego powodu nie odpowiedziała Figg na pytanie: gdzieś z tyłu głowy tańczyło poczucie winy i raczej przez nie nie byłaby w stanie skłamać. Nietrudno przecież było zauważyć, że jej uwaga błądziła tysiące mil od tego, co Marcy do niej mówiła.
Drgnęła nagle, nieprzyjemnie, przypominając sobie coś wyraźnie niechcianego. Jej sylwetka momentalnie zmieniła swój wyraz i stała się o wiele bardziej skulona, może trochę wystraszona.
– Muszę iść do domu – powiedziała słabo, rozglądając się przymrużonymi oczyma dookoła – Który tu jest numer? – spytała jeszcze, całkiem szczerze.
Zrobiła to właściwie w ostatniej chwili, bardzo polegając na pomocy Celli, która nie była już ciamajdą taką, jak w Hogwarcie. Kajka mogła jej bardzo zazdrościć i pewnie wiedziałaby o tym w tej chwili, gdyby tylko miała nad sobą nieco większe panowanie. Uratowana, burknęła coś niezrozumiałego pod nosem i westchnęła ciężko, stawiając gitarę na bruku i dając sobie chwilę na podparcie się o nią.
– Marcy, czemu zgarnęłaś moich grajków? – zapytała, spoglądając na rudzielca w dosyć zaskakującym myślowym powrocie. Sprawa dud rozwiązała się mimo wszystko samodzielnie, ale jej przyjaciele wcale nie musieli być tak bezpieczni, jak jej ukochany instrument. Nie zauważyła, że wszyscy jej towarzysze opuścili lokal o wiele wcześniej, zostawiając ją zupełnie samą. Oczywiście, oni nie myśleli o tym w ten sposób, bowiem gdy wychodzili, Kajka pośród głośnych śmiechów opowiadała barmanowi i kilku innym zebranym dookoła osobom jakąś wybitnie zajmującą historię. Trudno powiedzieć, czy martwili się o zapłatę za ten wieczór, ale faktem jest, że Findlayówna zawsze nad wyraz skrupulatnie (czasem też z pomocą ukochanej) odliczała należne galeony. Choć smuciła się przy tym wybitnie, to nigdy nie oszukałaby własnych przyjaciół. Możliwe, że to z tego powodu nie odpowiedziała Figg na pytanie: gdzieś z tyłu głowy tańczyło poczucie winy i raczej przez nie nie byłaby w stanie skłamać. Nietrudno przecież było zauważyć, że jej uwaga błądziła tysiące mil od tego, co Marcy do niej mówiła.
Drgnęła nagle, nieprzyjemnie, przypominając sobie coś wyraźnie niechcianego. Jej sylwetka momentalnie zmieniła swój wyraz i stała się o wiele bardziej skulona, może trochę wystraszona.
– Muszę iść do domu – powiedziała słabo, rozglądając się przymrużonymi oczyma dookoła – Który tu jest numer? – spytała jeszcze, całkiem szczerze.
Jakież to było typowe. Nieważne co robiła brunetka - przystawała, szła dalej uparcie, kompletnie nie słuchała Marcelli... Policjantka i tak grzecznie przystawała obok niej. Jak zawsze, pomimo błędów, pomimo głupot, była obok tego upartego ciemnego rozczochrańca. Zawody małe i duże działy się co dzień, a przez własne głupie błędy Marcella nauczyła się je akceptować też w innych. I powiedzmy, że nawet nie bywała zła pomimo wszelkich starań (prawdopodobnie niezamierzonych) Kajki. Gdy ta potrzebowała podpory, nieco poirytowana już rudowłosa złapała ją pod rękę i trzymała ją mocno. Tak mogły iść. Gdyby nie to, że Kajka ciągle się zatrzymywała, zdecydowanie zbyt pijana na ten spacer. I Marcelka, całą swoją siłą trzymała ją na tyle mocno, żeby nie mogła się przewrócić.
- Twoi grajkowie są bezpieczni, okej? Wiesz, że ich uwielbiam. - wyjaśniła tylko. Właściwie nawet nie widziała obecności tych ludzi w barze, kiedy policja wbiła do tego miejsca. Nie miała pojęcia gdzie byli, ale coś musiało być na rzeczy, skoro Caileen myślała, że zostali zgarnięci przez policję. Do aresztu przecież trafili jedynie przypadkowi ludzie, którzy trochę zostali obici po twarzach, a w dodatku przy okazji złapali jakiegoś podrzędnego złodzieja, którego szukali już jakiś czas. Kto by pomyślał, że złodziejaszek będzie fanem muzyki Królowej Argyll. Widać miała spore grono fanów. Ba, nawet sama Figg była fanką muzyki Findlay. Szkockie klimaty po prostu przyciągały ją od razu, przypominały dzieciństwo, przyśpiewki przy ogniskach czy zawody w pobliskich miastach, których ogromnym fanem był jej ojciec. Dudów nigdy nie brakowało, gitary czy fletu również. Wspaniale było wrócić do starych czasów. Marcella była jednak trochę melancholiczką - lubiła zaglądać w przeszłość i wspominać, jaka była udana. Chociaż nie narzekała zbyt często na swoje życie w tej chwili, podróżowanie myślami do starych czasów było jej ulubionym zajęciem.
Była przyzwyczajona do swojej roli, do ogarniania osób pijanych lub już połowicznie pijanych. Miała z nimi do czynienia na co dzień. Westchnęła, widząc jak bardzo rum zaćmił dziewczynie umysł. Złapała za jej gitarę i przełożyła ją sobie przez ramię po czym mocno złapała ją pod rękę, ponownie, pilnując, żeby się nie przewróciła.
- Minęłyśmy go już. Tutaj jest pięćdziesiąt cztery. Zaprowadzę Cię, okej? Zajmę się Twoją gitarą, dobra? - Próbowała mówić najbardziej logicznie jak się dało. - Opowiesz mi coś? Jak poszedł koncert?
Chciała odwieść myśli Kajki od tego w jakim jest stanie, żeby łatwiej poszło z przetransportowaniem jej do domu. Pewnie nie dałaby się zanieść na barana, więc musiały przejść ten kawałek drogi z powrotem. Figg nie była przy tym w ogóle szydercza ani złośliwa. Każdemu zdarzały się gorsze i lepsze dni, czasami próbowała dać takim ludziom szansę, bo wiedziała, że Kajka zrobiłaby dla niej to samo i na pewno nie oceniałaby jej głupich porażek. Z resztą, nie robiła tego. Właśnie na tym to polegało, nie oceniały się nawzajem i pomimo wszelkich błędów, nadal mogły powiedzieć, że liczą na siebie.
- Twoi grajkowie są bezpieczni, okej? Wiesz, że ich uwielbiam. - wyjaśniła tylko. Właściwie nawet nie widziała obecności tych ludzi w barze, kiedy policja wbiła do tego miejsca. Nie miała pojęcia gdzie byli, ale coś musiało być na rzeczy, skoro Caileen myślała, że zostali zgarnięci przez policję. Do aresztu przecież trafili jedynie przypadkowi ludzie, którzy trochę zostali obici po twarzach, a w dodatku przy okazji złapali jakiegoś podrzędnego złodzieja, którego szukali już jakiś czas. Kto by pomyślał, że złodziejaszek będzie fanem muzyki Królowej Argyll. Widać miała spore grono fanów. Ba, nawet sama Figg była fanką muzyki Findlay. Szkockie klimaty po prostu przyciągały ją od razu, przypominały dzieciństwo, przyśpiewki przy ogniskach czy zawody w pobliskich miastach, których ogromnym fanem był jej ojciec. Dudów nigdy nie brakowało, gitary czy fletu również. Wspaniale było wrócić do starych czasów. Marcella była jednak trochę melancholiczką - lubiła zaglądać w przeszłość i wspominać, jaka była udana. Chociaż nie narzekała zbyt często na swoje życie w tej chwili, podróżowanie myślami do starych czasów było jej ulubionym zajęciem.
Była przyzwyczajona do swojej roli, do ogarniania osób pijanych lub już połowicznie pijanych. Miała z nimi do czynienia na co dzień. Westchnęła, widząc jak bardzo rum zaćmił dziewczynie umysł. Złapała za jej gitarę i przełożyła ją sobie przez ramię po czym mocno złapała ją pod rękę, ponownie, pilnując, żeby się nie przewróciła.
- Minęłyśmy go już. Tutaj jest pięćdziesiąt cztery. Zaprowadzę Cię, okej? Zajmę się Twoją gitarą, dobra? - Próbowała mówić najbardziej logicznie jak się dało. - Opowiesz mi coś? Jak poszedł koncert?
Chciała odwieść myśli Kajki od tego w jakim jest stanie, żeby łatwiej poszło z przetransportowaniem jej do domu. Pewnie nie dałaby się zanieść na barana, więc musiały przejść ten kawałek drogi z powrotem. Figg nie była przy tym w ogóle szydercza ani złośliwa. Każdemu zdarzały się gorsze i lepsze dni, czasami próbowała dać takim ludziom szansę, bo wiedziała, że Kajka zrobiłaby dla niej to samo i na pewno nie oceniałaby jej głupich porażek. Z resztą, nie robiła tego. Właśnie na tym to polegało, nie oceniały się nawzajem i pomimo wszelkich błędów, nadal mogły powiedzieć, że liczą na siebie.
Kamienice mieszkalne
Szybka odpowiedź