Stoliki w głębi sali
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki w głębi sali
Stoliki dla gości, przy których najtrudniej o miejsce wieczorami, gdy pomieszczenie wypełniają śmiechy, dźwięki rozmów, szelest stronic gazet, książek. Dziurawy Kocioł jest idealnym miejscem, by spotkać się ze znajomymi po pracy, bez obawy o spotkanie z jakimś uważnym mugolem.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 3 razy
1 października 1957
Wieczór był wyjątkowo pogodny. Gwieździste niebo eksponowało srebrzysty blask księżyca, smagając wiatrem twarze licznych przechodniów. Upstrzone gospodami londyńskie ulice były rajem dla ekstrawertyków pragnących spędzić przyjemny wieczór w doborowym towarzystwie. Co rusz dostrzec można było wyłamujące się z tego obrazka patrole Czarodziejskiej Policji weryfikującej legalność pobytu cywili na terenie miasta. Hannibal wyjątkowo zdawał się nie zwracać na siebie specjalnej uwagi posępnością. Dzisiejsza wizyta w Ministerstwie Magii wbrew wszelkim oczekiwaniom ułożyła się wyśmienicie, co napawało Rookwooda dobrym humorem. Umówiony na spotkanie, jeszcze przed czasem wstąpił do Dziurawego Kotła, słynnego londyńskiego baru, do którego czarodzieje lgnęli tłumnie, by porzucić troski za drzwiami i hucznie zakończyć dzień. Towarzyszące mu psy myśliwskie zostały na zewnątrz, puszczone w samopas; wiedział jednak, że nie zrobią nic głupiego i będą trzymać się blisko.
Kakofonia dźwięków dotarła do uszu samotnika, który potrzebował chwili, by odzyskać rezon. Rozgościł się w środku, zbliżając do jednego ze stolików w rogu pomieszczenia. Siedziały przy nim dwie, młode osoby - najpewniej para niedoświadczonych życiem czarodziejów, którzy zlękli się wyraźnie na widok postawnego, budzącego grozę mężczyzny. Dobył w dłoń kufel wypełniony żółtawą cieczą, pojąc się na koszt skonfundowanego, nieśmiałego chłopaka i złapał za oparcie jego krzesła. Jak to miał w zwyczaju, mówił stosunkowo niewiele, co potęgowało nieprzyjemne doznania ze strony pary, która szybko pozostawiła stolik wolnym, udając się na drugi koniec sali, co rusz łypiąc zniesmaczonym wzrokiem na Rookwooda. Wtem jednak przybyła kelnerka, serwując mężczyźnie znośny trunek ze słodkim, nieco wymuszonym uśmiechem. Hannibal spędził najbliższy czas w oczekiwaniach na umówiony kontakt, Constantię z rodu Sallow w sprawie konsultacji zlecenia, którego wspólnie się podjęli. Mężczyzna nie wiedział, czego się spodziewać, gdyż nigdy nie spotkał tej kobiety; wszystko wskazywało jednakże na pomyślne spotkanie, gdyż ród Rookwood nie od dziś żył w dobrych stosunkach z Sallow. Postanowił więc przybrać pozytywny stosunek, choć ciężko zaprzeczyć stwierdzeniu, że po trzech kuflach resztki jego ogłady wyparowały z wydychanym powietrzem.
Wieczór był wyjątkowo pogodny. Gwieździste niebo eksponowało srebrzysty blask księżyca, smagając wiatrem twarze licznych przechodniów. Upstrzone gospodami londyńskie ulice były rajem dla ekstrawertyków pragnących spędzić przyjemny wieczór w doborowym towarzystwie. Co rusz dostrzec można było wyłamujące się z tego obrazka patrole Czarodziejskiej Policji weryfikującej legalność pobytu cywili na terenie miasta. Hannibal wyjątkowo zdawał się nie zwracać na siebie specjalnej uwagi posępnością. Dzisiejsza wizyta w Ministerstwie Magii wbrew wszelkim oczekiwaniom ułożyła się wyśmienicie, co napawało Rookwooda dobrym humorem. Umówiony na spotkanie, jeszcze przed czasem wstąpił do Dziurawego Kotła, słynnego londyńskiego baru, do którego czarodzieje lgnęli tłumnie, by porzucić troski za drzwiami i hucznie zakończyć dzień. Towarzyszące mu psy myśliwskie zostały na zewnątrz, puszczone w samopas; wiedział jednak, że nie zrobią nic głupiego i będą trzymać się blisko.
Kakofonia dźwięków dotarła do uszu samotnika, który potrzebował chwili, by odzyskać rezon. Rozgościł się w środku, zbliżając do jednego ze stolików w rogu pomieszczenia. Siedziały przy nim dwie, młode osoby - najpewniej para niedoświadczonych życiem czarodziejów, którzy zlękli się wyraźnie na widok postawnego, budzącego grozę mężczyzny. Dobył w dłoń kufel wypełniony żółtawą cieczą, pojąc się na koszt skonfundowanego, nieśmiałego chłopaka i złapał za oparcie jego krzesła. Jak to miał w zwyczaju, mówił stosunkowo niewiele, co potęgowało nieprzyjemne doznania ze strony pary, która szybko pozostawiła stolik wolnym, udając się na drugi koniec sali, co rusz łypiąc zniesmaczonym wzrokiem na Rookwooda. Wtem jednak przybyła kelnerka, serwując mężczyźnie znośny trunek ze słodkim, nieco wymuszonym uśmiechem. Hannibal spędził najbliższy czas w oczekiwaniach na umówiony kontakt, Constantię z rodu Sallow w sprawie konsultacji zlecenia, którego wspólnie się podjęli. Mężczyzna nie wiedział, czego się spodziewać, gdyż nigdy nie spotkał tej kobiety; wszystko wskazywało jednakże na pomyślne spotkanie, gdyż ród Rookwood nie od dziś żył w dobrych stosunkach z Sallow. Postanowił więc przybrać pozytywny stosunek, choć ciężko zaprzeczyć stwierdzeniu, że po trzech kuflach resztki jego ogłady wyparowały z wydychanym powietrzem.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
___Dziurawy Kocioł załopotał wściekle pośród myśli.
___Zdążyła zapomnieć, jakie niezwykłości skrywały londyńskie przedmieścia czy magiczne uliczki ukryte przed spojrzeniami mugoli; nie potrafiła sięgnąć pamięcią dnia bądź wieczora, kiedy przesiadywała przy jednym ze stolików bez jakiegokolwiek niepokoju, który odczuwała dzisiaj, skryta pod beznamiętnością spojrzenia oraz czernią ubrania zasnuwającego kapturem częściowo jej twarz. Zapragnęła zachować subtelną anonimowość przynajmniej na samej ulicy, obawiając się spotkania kogokolwiek we swojej przeszłości, nie czując się ani na siłach, ani w obowiązku tłumaczenia własnych wyborów. Niektórzy wciąż musieli utożsamiać ją z badaniami prowadzonymi na norweskiej ziemi.
___Niektórzy — na pewno nie tajemniczy zleceniodawca, którego wiadomość otrzymała przed kilkoma dniami. Nie przebywała nawet w Londynie, więc tym większe zdziwienie poczuła na widok nieznajomej sowy niosącej propozycję; poczuła nie tyle zaintrygowanie, co zaniepokojenie, bowiem zagubienie magicznego stworzenia rozumiała jednogłośnie, jako problemy nielegalnej hodowli, których działało zadziwiająco dużo. Wywróciła oczami na samo wspomnienie tego procederu napawającego ją złością.
___Constantia Sallow za najwyższą wartość zawsze wybierała dobro magicznych stworzeń, dlatego zaciekle broniła ich każdym możliwym sposobem, co wielokrotnie prowadziło do konfliktów na wielu płaszczyznach; we wspomnieniach mogła śmiało wyłowić awantury oraz kłótnie prowadzone z innymi magizoologami czy badaczami, gdzie argumenty szybowały pomiędzy z niespotykaną prędkością, zazwyczaj zmuszając do kompromisów.
___Nie była pewna, co wydarzy się dzisiaj.
___Niczego nie brała za pewnik.
___Przekroczywszy granicę Dziurawego Kotła, zsunęła kaptur i uwolniła jasne kosmyki włosów opadające kaskadami na wyprostowane ramiona, a każdy krok emanował pewnością siebie, którą podświadomie wydobywała na powierzchnię. Kimkolwiek był Hannibal Rookwood, nie zamierzała ofiarować szansy do lekceważenia samej siebie, jako kobiety — co spotykała wyjątkowo często. Znalezienie go nie było trudne, ponieważ tylko jeden człowiek w lokalu wyglądał na brygadzistę łowców i ignorując zaciekawione spojrzenia odprowadzające do stolika, zajęła miejsce naprzeciw niego.
___— Constantia Sallow, magizoolog — przedstawiła się nieco przyciszonym głosem. — Podobno ktoś potrzebuje pomocy ze swoim zaginionym, magicznym stworzeniem? — celowo zaakcentowała jedno ze słów, przyglądając się uważnie mężczyźnie. — Moja wiedza, co do samego zlecenia jest dość ograniczona, ale wierzę, że pan jest lepiej poinformowany, czym dokładnie mielibyśmy się zająć.
___Przy założeniu, że panna Sallow w ogóle się zgodzi.
___Zdążyła zapomnieć, jakie niezwykłości skrywały londyńskie przedmieścia czy magiczne uliczki ukryte przed spojrzeniami mugoli; nie potrafiła sięgnąć pamięcią dnia bądź wieczora, kiedy przesiadywała przy jednym ze stolików bez jakiegokolwiek niepokoju, który odczuwała dzisiaj, skryta pod beznamiętnością spojrzenia oraz czernią ubrania zasnuwającego kapturem częściowo jej twarz. Zapragnęła zachować subtelną anonimowość przynajmniej na samej ulicy, obawiając się spotkania kogokolwiek we swojej przeszłości, nie czując się ani na siłach, ani w obowiązku tłumaczenia własnych wyborów. Niektórzy wciąż musieli utożsamiać ją z badaniami prowadzonymi na norweskiej ziemi.
___Niektórzy — na pewno nie tajemniczy zleceniodawca, którego wiadomość otrzymała przed kilkoma dniami. Nie przebywała nawet w Londynie, więc tym większe zdziwienie poczuła na widok nieznajomej sowy niosącej propozycję; poczuła nie tyle zaintrygowanie, co zaniepokojenie, bowiem zagubienie magicznego stworzenia rozumiała jednogłośnie, jako problemy nielegalnej hodowli, których działało zadziwiająco dużo. Wywróciła oczami na samo wspomnienie tego procederu napawającego ją złością.
___Constantia Sallow za najwyższą wartość zawsze wybierała dobro magicznych stworzeń, dlatego zaciekle broniła ich każdym możliwym sposobem, co wielokrotnie prowadziło do konfliktów na wielu płaszczyznach; we wspomnieniach mogła śmiało wyłowić awantury oraz kłótnie prowadzone z innymi magizoologami czy badaczami, gdzie argumenty szybowały pomiędzy z niespotykaną prędkością, zazwyczaj zmuszając do kompromisów.
___Nie była pewna, co wydarzy się dzisiaj.
___Niczego nie brała za pewnik.
___Przekroczywszy granicę Dziurawego Kotła, zsunęła kaptur i uwolniła jasne kosmyki włosów opadające kaskadami na wyprostowane ramiona, a każdy krok emanował pewnością siebie, którą podświadomie wydobywała na powierzchnię. Kimkolwiek był Hannibal Rookwood, nie zamierzała ofiarować szansy do lekceważenia samej siebie, jako kobiety — co spotykała wyjątkowo często. Znalezienie go nie było trudne, ponieważ tylko jeden człowiek w lokalu wyglądał na brygadzistę łowców i ignorując zaciekawione spojrzenia odprowadzające do stolika, zajęła miejsce naprzeciw niego.
___— Constantia Sallow, magizoolog — przedstawiła się nieco przyciszonym głosem. — Podobno ktoś potrzebuje pomocy ze swoim zaginionym, magicznym stworzeniem? — celowo zaakcentowała jedno ze słów, przyglądając się uważnie mężczyźnie. — Moja wiedza, co do samego zlecenia jest dość ograniczona, ale wierzę, że pan jest lepiej poinformowany, czym dokładnie mielibyśmy się zająć.
___Przy założeniu, że panna Sallow w ogóle się zgodzi.
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Unoszący się w Kotle zapach mięsnych potraw i alkoholu działał niczym wabik na klientów. Rzadkie wizyty w miejskiej dżungli Hannibal zwykł spędzać hucznie, toteż gdy tylko zadomowił się w pubie, korzystał z jego kulinarnych dobrodziejstw garściami. Stolik zastawiony był kilkoma opróżnionymi talerzami, na których widniały ślady swojskiego jadła, którego próżno szukać na arystokratycznych salonach. Na blacie prezentował się istny kipisz, zdawałoby się idealnie wkomponowany w obraz ogólnego rozgardiaszu w lokalu. W oczy rzucał się widok trzech kufli, który mógłby sugerować niedawną obecność towarzyszy łowcy... lub, jeśli potrafiła dobrze dedukować - totalny brak ogłady i przepędzenie klientów zajętego stolika.
Już pierwsze spojrzenie na Hannibala dawało wiele negatywnych sygnałów jego rozmówczyni. Zgarbiona, lecz niezwykle masywna postura, chamski brak manier, pełno zwierzęcych kłaków i pojedynczych rzepów przyczepionych do odzieży; zestaw informacji wzrokowych pozwalał wyrobić sobie opinię o jego osobie. Aura samotnika biła od niego z daleka, choć znając nazwisko Rookwood winna być świadoma, że nie zawdzięczał tych wad brakowi wychowania. Świadomy wybór, być może załamanie nerwowe, a może bunt sprawiły, że zupełnie przestał dbać o swój wizerunek, wykorzystując odrażające wrażenia jak atut.
Constantia zasiadła przy stoliku, gdy facet oblizywał upaćkane tłuszczem grube paluchy. Zlustrował ją nieprzyjaznym spojrzeniem, jednak słysząc przedstawiane nazwisko, nieco się rozchmurzył.
— Panna Sallow, z tych Sallow? Może powinienem tytułować Pani, przegapiłem jakieś zaślubiny? — wyszczerzył kły w jej kierunku i wytarł dłonie w szmatkę. — Hannibal Rookwood, łowca likantropów i magicznych bestii. Darujmy sobie grzeczności, bo nie za to nam płacą. — wyzerował kufel, w którym dotychczas prezentowała się złocista ciecz i spojrzał głęboko w oczy kobiety, przybierając standardowy, posępny wyraz twarzy. — Będę szczery: nie wiem, po chuja panienkę sprowadzono. Cieszę się niewielkim zaufaniem naszego pracodawcy, który wyrażał uzasadnione obawy, że jego pupil powróci do domu w stanie naruszonym, dajmy na to bez gruczołów jadowych. Zdarzyło mi się nie raz, nie dwa upolować zwierzę takich gabarytów, ale jestem słowny: jak mówię, że wróci żywa, to wróci i koniec. Wyruszymy na spotkanie z dojrzałą akromantulą, z prywatnego chowu naszego wspólnego znajomego. Przekazano mi, że kompetencje panienki mogą okazać się nieocenioną pomocą w bezpiecznym sprowadzeniu tej inteligentnej istoty. Zobaczmy więc, czy nauka okaże się skuteczniejsza od instynktu i lat doświadczeń. — strzelił karkiem, który wydał z siebie charakterystyczny dźwięk. — Kurwa, to moje pierwsze polowanie z naukowcem. Wytropię tę bestię, a Twoją robotą będzie opracowanie planu bezpiecznego schwytania i transportu stworzenia do rezerwatu naszego zleceniodawcy. Kolejka na poczet nowej współpracy?
Podał jej ubabraną, nadal tłustą dłoń. Ciężko było oprzeć się wrażeniu, że pozornie pozytywne nastawienie to zwyczajna drwina, rzucenie wyzwania kompromitującego dziewczę. Hannibal był przekonany, że kobieta podejmie rękawicę i transparentnie prezentował prawdziwe zamiary w swym spojrzeniu. Wiedziała, że praca u boku łowcy będzie zadaniem nader wymagającym... Jednak czy odmówi w obliczu świadomości, jakich okrucieństw mógłby dopuścić się Hannibal po schwytaniu akromantuli? A może wykonanie zlecenia pozwoli jej obalić proceder tajemniczego pracodawcy i uratowanie zwierząt z nielegalnej hodowli? Na te moralne zagwozdki musiała już odpowiedzieć sobie sama.
Już pierwsze spojrzenie na Hannibala dawało wiele negatywnych sygnałów jego rozmówczyni. Zgarbiona, lecz niezwykle masywna postura, chamski brak manier, pełno zwierzęcych kłaków i pojedynczych rzepów przyczepionych do odzieży; zestaw informacji wzrokowych pozwalał wyrobić sobie opinię o jego osobie. Aura samotnika biła od niego z daleka, choć znając nazwisko Rookwood winna być świadoma, że nie zawdzięczał tych wad brakowi wychowania. Świadomy wybór, być może załamanie nerwowe, a może bunt sprawiły, że zupełnie przestał dbać o swój wizerunek, wykorzystując odrażające wrażenia jak atut.
Constantia zasiadła przy stoliku, gdy facet oblizywał upaćkane tłuszczem grube paluchy. Zlustrował ją nieprzyjaznym spojrzeniem, jednak słysząc przedstawiane nazwisko, nieco się rozchmurzył.
— Panna Sallow, z tych Sallow? Może powinienem tytułować Pani, przegapiłem jakieś zaślubiny? — wyszczerzył kły w jej kierunku i wytarł dłonie w szmatkę. — Hannibal Rookwood, łowca likantropów i magicznych bestii. Darujmy sobie grzeczności, bo nie za to nam płacą. — wyzerował kufel, w którym dotychczas prezentowała się złocista ciecz i spojrzał głęboko w oczy kobiety, przybierając standardowy, posępny wyraz twarzy. — Będę szczery: nie wiem, po chuja panienkę sprowadzono. Cieszę się niewielkim zaufaniem naszego pracodawcy, który wyrażał uzasadnione obawy, że jego pupil powróci do domu w stanie naruszonym, dajmy na to bez gruczołów jadowych. Zdarzyło mi się nie raz, nie dwa upolować zwierzę takich gabarytów, ale jestem słowny: jak mówię, że wróci żywa, to wróci i koniec. Wyruszymy na spotkanie z dojrzałą akromantulą, z prywatnego chowu naszego wspólnego znajomego. Przekazano mi, że kompetencje panienki mogą okazać się nieocenioną pomocą w bezpiecznym sprowadzeniu tej inteligentnej istoty. Zobaczmy więc, czy nauka okaże się skuteczniejsza od instynktu i lat doświadczeń. — strzelił karkiem, który wydał z siebie charakterystyczny dźwięk. — Kurwa, to moje pierwsze polowanie z naukowcem. Wytropię tę bestię, a Twoją robotą będzie opracowanie planu bezpiecznego schwytania i transportu stworzenia do rezerwatu naszego zleceniodawcy. Kolejka na poczet nowej współpracy?
Podał jej ubabraną, nadal tłustą dłoń. Ciężko było oprzeć się wrażeniu, że pozornie pozytywne nastawienie to zwyczajna drwina, rzucenie wyzwania kompromitującego dziewczę. Hannibal był przekonany, że kobieta podejmie rękawicę i transparentnie prezentował prawdziwe zamiary w swym spojrzeniu. Wiedziała, że praca u boku łowcy będzie zadaniem nader wymagającym... Jednak czy odmówi w obliczu świadomości, jakich okrucieństw mógłby dopuścić się Hannibal po schwytaniu akromantuli? A może wykonanie zlecenia pozwoli jej obalić proceder tajemniczego pracodawcy i uratowanie zwierząt z nielegalnej hodowli? Na te moralne zagwozdki musiała już odpowiedzieć sobie sama.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
___Każda inna osoba wzdrygnęłaby się gwałtownie, może nawet spojrzała z obrzydzeniem, a już na pewno wycofała na bezpieczną odległość i uciekła daleko poza granicę Dziurawego Kotła, jednak Constantia jedynie wygięła kąciki ust ku górze w lekko drwiącym uśmiechu, kiedy doleciała jej uwaga o przegapieniu zaślubin. Pozwoliła chłodnym, nieprzyjemnym iskrom zalegnąć pod stonowanym spojrzeniem uważnie obserwującym mężczyznę siedzącego naprzeciw; mogłaby rzucić kąśliwą uwagą w odpowiedzi, jednak nie widziała w tym najmniejszego sensu, nauczona by niebezpiecznych zwierząt nie prowokować, a Hannibal Rookwood zdecydowanie był synonimem zagrożenia.
___Wymówiła myślami jego nazwisko, odnajdując we wspomnieniach wszystkie, więc nieliczne, spotkania czarodziejskiej rodziny emanującej jakąś złowrogą, nieprzyjemną siłą. Wówczas nie sądziła, że pewnego dnia usiądzie naprzeciw człowieka odnoszącego się swobodnie z mianem łowcy wilkołaków i — jak widać — magicznych stworzeń.
___Skrzywiła się na słowo bestia, bowiem sama nigdy nie pojmowała jego sensu. Do tej pory wszystkie napotkane potwory były ludźmi i tego zamierzała się trzymać. — Wystarczy Sallow, jak sam pan zauważył, możemy sobie darować niepotrzebne uprzejmości. Tym bardziej, jeśli stoimy po przeciwnych stronach barykady. — Bo ona pragnęła chronić na wszelkie możliwe sposoby i niekiedy na przekór zdrowego rozsądku.
___Wysłuchała cierpliwie, co mężczyzna miał do powiedzenia, chłonąc każde słowo z niegasnącą ciekawością, chociaż spojrzenie pozostało nieruchome. Zatrzymane na jego twarzy oraz beznamiętne przy spokojnych oddechach. — Jeszcze nie wiem, czy będziemy współpracować, panie Rookwood — stwierdziła bardzo rzeczowo, hardo wytrzymując rzucone spojrzenie, przy jednoczesnym zignorowaniu wyciągniętej dłoni. Samej opierając łokcie o stół. — Po pierwsze muszę dowiedzieć się, jaką akromantulę mielibyśmy wytropić. Chodzi mi o jej wiek oraz płeć, dokładną datę ucieczki, gdzie była widziana ostatni raz — przerwała na moment, pozwalając sobie na zaczerpnięcie powietrza. Dopiero po upływie sekund podjęła dalej wątek. — Akromantule to stworzenia wyjątkowo niebezpieczne, samice są zawsze większe od samców, a największe zagrożenie to trująca wydzielina, dlatego lepiej się trzymać na dystans. Tkają pajęczyny na ziemi, są kopulaste i przez to mocno charakterystyczne — dobrze jest też nasłuchiwać otoczenia. Wydają klekotliwy odgłos własnymi szczypcami w momencie zagrożenia bądź złości. Jedno nie wyklucza drugiego — mówiła bardzo rzeczowo, przedstawiając mężczyźnie podstawowe informacje, jakie na ten moment powinny wystarczyć. Wieloletnie obcowanie ze stworzeniami pozwoliło jej napotkać także i magiczne pająki, dlatego wiedziała o agresywnych zachowaniach; niedających się ani przewidzieć, ani kontrolować. — Schwytanie będzie trudne, uprzedzam już teraz. Akromantula nigdy nie poddaje się bez walki, tym bardziej jeśli osiągnęła dojrzałość i konkretne rozmiary. Do tego dojdzie naturalna obrona terytorium przed intruzami. — Pozwoliła sobie wyliczyć na palcach. — Przejdźmy do naszych atutów. Jakie są pana dobre strony oraz umiejętności? Poza pochłanianiem dużych ilości alkoholu — pozwoliła sobie na lekką uszczypliwość, odpowiadając na wcześniejsze zaczepki.
___Wymówiła myślami jego nazwisko, odnajdując we wspomnieniach wszystkie, więc nieliczne, spotkania czarodziejskiej rodziny emanującej jakąś złowrogą, nieprzyjemną siłą. Wówczas nie sądziła, że pewnego dnia usiądzie naprzeciw człowieka odnoszącego się swobodnie z mianem łowcy wilkołaków i — jak widać — magicznych stworzeń.
___Skrzywiła się na słowo bestia, bowiem sama nigdy nie pojmowała jego sensu. Do tej pory wszystkie napotkane potwory były ludźmi i tego zamierzała się trzymać. — Wystarczy Sallow, jak sam pan zauważył, możemy sobie darować niepotrzebne uprzejmości. Tym bardziej, jeśli stoimy po przeciwnych stronach barykady. — Bo ona pragnęła chronić na wszelkie możliwe sposoby i niekiedy na przekór zdrowego rozsądku.
___Wysłuchała cierpliwie, co mężczyzna miał do powiedzenia, chłonąc każde słowo z niegasnącą ciekawością, chociaż spojrzenie pozostało nieruchome. Zatrzymane na jego twarzy oraz beznamiętne przy spokojnych oddechach. — Jeszcze nie wiem, czy będziemy współpracować, panie Rookwood — stwierdziła bardzo rzeczowo, hardo wytrzymując rzucone spojrzenie, przy jednoczesnym zignorowaniu wyciągniętej dłoni. Samej opierając łokcie o stół. — Po pierwsze muszę dowiedzieć się, jaką akromantulę mielibyśmy wytropić. Chodzi mi o jej wiek oraz płeć, dokładną datę ucieczki, gdzie była widziana ostatni raz — przerwała na moment, pozwalając sobie na zaczerpnięcie powietrza. Dopiero po upływie sekund podjęła dalej wątek. — Akromantule to stworzenia wyjątkowo niebezpieczne, samice są zawsze większe od samców, a największe zagrożenie to trująca wydzielina, dlatego lepiej się trzymać na dystans. Tkają pajęczyny na ziemi, są kopulaste i przez to mocno charakterystyczne — dobrze jest też nasłuchiwać otoczenia. Wydają klekotliwy odgłos własnymi szczypcami w momencie zagrożenia bądź złości. Jedno nie wyklucza drugiego — mówiła bardzo rzeczowo, przedstawiając mężczyźnie podstawowe informacje, jakie na ten moment powinny wystarczyć. Wieloletnie obcowanie ze stworzeniami pozwoliło jej napotkać także i magiczne pająki, dlatego wiedziała o agresywnych zachowaniach; niedających się ani przewidzieć, ani kontrolować. — Schwytanie będzie trudne, uprzedzam już teraz. Akromantula nigdy nie poddaje się bez walki, tym bardziej jeśli osiągnęła dojrzałość i konkretne rozmiary. Do tego dojdzie naturalna obrona terytorium przed intruzami. — Pozwoliła sobie wyliczyć na palcach. — Przejdźmy do naszych atutów. Jakie są pana dobre strony oraz umiejętności? Poza pochłanianiem dużych ilości alkoholu — pozwoliła sobie na lekką uszczypliwość, odpowiadając na wcześniejsze zaczepki.
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
No i się kurwa zaczęło, pomyślał, raz kolejny przyglądając się archetypowi iluzorycznie twardej kobiety, wewnątrz kruchej jak pęknięta tafla lodu. Testowanie ludzkich granic sprawiało brodaczowi przyjemność, jakiej nie dawała żadna inna rozrywka. Chamska powierzchowność zestawiona z naturalną wrogością wywoływała bowiem szeroki wachlarz reakcji, które mężczyzna segregował wedle stereotypów, piętnując rozmówców gamą nieprzyjemnych konsekwencji. Wbrew pozorom Hannibal nie był prostacką moczymordą pozbawioną ogłady z braku wychowania. Wskroś przeszyty ideologią i nienawiścią przedkładał chore żądze krzywdzenia nad własny interes. Ta kobieta wyjątkowo nie przypadła mu do gustu, nadto odsłaniając przed nim wszelkie słabości, które wręcz błagały o swoje pięć minut w przedstawieniu, którego Rookwood był reżyserem i czołowym aktorem.
— Pomińmy etap prężenia muskułów i porzucania zlecenia. Szanuj czas mój i swój, bo niewiele nam go zostało. Przeznaczyłem jakieś... — gestykularnie zerknął na nadgarstek, w którego miejscu zegarka nie było — Trzydzieści minut na tę rozmowę. Płacą mi za rezultat, zwykłem osiągać go czynami. Naukowcom jak mniemam płacą za gadanie? — no dalej, rzuci jakąś ripostą i będą mieli to z głowy. — Nie zapędzaj się. Dokładne namiary bestii dostaniesz, kiedy wyruszymy na miejsce. Nie zamierzam sobie robić konkurencji, a jeśli nasz kontakt nie zdradzał Ci szczegółów - musiał mieć swoje powody. Ten okaz jest szczególnie istotny, gdyż to jedna z dwóch samic w jego hodowli. Jest młodą, niedojrzałą przedstawicielką gatunku, o której posiadamy nikłą wiedzę - w końcu, cytując "ilu zbiegłych akromantuli Ty się kurwa spodziewasz w tym lesie". Nie wymagajmy zbyt wiele, wszak tylko chujowy hodowca dopuściłby do ucieczki morderczego, inteligentnego pajęczaka. Ważne, że płaci i zależy mu na sprowadzeniu jej żywej - niewiele więcej powinno nas interesować. — Rookwood sam nie był przekonany, czy więcej nie zyskałby, porcjując zwierzaka na ingrediencje. To wówczas szłoby w parze z utarciem nosa rozmówczyni, ale zdradzać intencji nie zamierzał. — Twoja wiedza, panienko, okaże się niezwykle przydatna w terenie. Nigdy bym kurwa nie wpadł na pomysł, by nasłuchiwać dźwięków ofiary na łowach. — jakie mniemanie musiała o nim mieć, by poruszać takie oczywistości? Chyba nie miała go za amatora? — Odnalezienie monstrum powinno stanowić najmniejszy problem. Będą nam towarzyszyć psy tropiące, które dotrą do akromantuli po charakterystycznym zapachu. Jak się sztachną z fiolki, powinny być w stanie podjąć trop nawet z odległości kilometra. W dalszym ciągu pozostaje nam sprawdzić obszerną połać terenu, ale nigdy nie mówili, że będzie łatwo. — choć ciężko zaprzeczyć, że miewał trudniejsze zlecenia; akromantule nie umieją się przecież teleportować - szlamy jak najbardziej. — Jak chcesz sprawdzić, co potrafię, to zapraszam na pięterko - wypożyczą nam ustronny pokój na godzinę. Chyba, że wolisz tutaj? — w żadnym wypadku nie brzmiało to jak propozycja. To dziewczę zabrnęło ciut za daleko ze swoim chojractwem. Przesłuchanie mu tutaj zamierza robić? Jeśli tak dalej pójdzie, skończy się z nią droczyć i wykona solową robotę. — To nie jest rozmowa kwalifikacyjna, panienko. Plan działania ustalimy w drodze. Wystarczy Ci wiedzieć, że upolowałem w życiu więcej stworzeń, niż widziałaś w swoich akademickich atlasach, ze schwytaniem też sobie poradzę. A jakie właściwie zajęcie Ty sobie upodobałaś w tym zleceniu? Zamierzasz mi pomóc, czy przyjść na gotowe? — a może strzelić brodaczowi wiązką w plecy, nim dotrą do celu? W końcu stali po przeciwnych stronach barykady, jakkolwiek tego nie interpretować.
— Pomińmy etap prężenia muskułów i porzucania zlecenia. Szanuj czas mój i swój, bo niewiele nam go zostało. Przeznaczyłem jakieś... — gestykularnie zerknął na nadgarstek, w którego miejscu zegarka nie było — Trzydzieści minut na tę rozmowę. Płacą mi za rezultat, zwykłem osiągać go czynami. Naukowcom jak mniemam płacą za gadanie? — no dalej, rzuci jakąś ripostą i będą mieli to z głowy. — Nie zapędzaj się. Dokładne namiary bestii dostaniesz, kiedy wyruszymy na miejsce. Nie zamierzam sobie robić konkurencji, a jeśli nasz kontakt nie zdradzał Ci szczegółów - musiał mieć swoje powody. Ten okaz jest szczególnie istotny, gdyż to jedna z dwóch samic w jego hodowli. Jest młodą, niedojrzałą przedstawicielką gatunku, o której posiadamy nikłą wiedzę - w końcu, cytując "ilu zbiegłych akromantuli Ty się kurwa spodziewasz w tym lesie". Nie wymagajmy zbyt wiele, wszak tylko chujowy hodowca dopuściłby do ucieczki morderczego, inteligentnego pajęczaka. Ważne, że płaci i zależy mu na sprowadzeniu jej żywej - niewiele więcej powinno nas interesować. — Rookwood sam nie był przekonany, czy więcej nie zyskałby, porcjując zwierzaka na ingrediencje. To wówczas szłoby w parze z utarciem nosa rozmówczyni, ale zdradzać intencji nie zamierzał. — Twoja wiedza, panienko, okaże się niezwykle przydatna w terenie. Nigdy bym kurwa nie wpadł na pomysł, by nasłuchiwać dźwięków ofiary na łowach. — jakie mniemanie musiała o nim mieć, by poruszać takie oczywistości? Chyba nie miała go za amatora? — Odnalezienie monstrum powinno stanowić najmniejszy problem. Będą nam towarzyszyć psy tropiące, które dotrą do akromantuli po charakterystycznym zapachu. Jak się sztachną z fiolki, powinny być w stanie podjąć trop nawet z odległości kilometra. W dalszym ciągu pozostaje nam sprawdzić obszerną połać terenu, ale nigdy nie mówili, że będzie łatwo. — choć ciężko zaprzeczyć, że miewał trudniejsze zlecenia; akromantule nie umieją się przecież teleportować - szlamy jak najbardziej. — Jak chcesz sprawdzić, co potrafię, to zapraszam na pięterko - wypożyczą nam ustronny pokój na godzinę. Chyba, że wolisz tutaj? — w żadnym wypadku nie brzmiało to jak propozycja. To dziewczę zabrnęło ciut za daleko ze swoim chojractwem. Przesłuchanie mu tutaj zamierza robić? Jeśli tak dalej pójdzie, skończy się z nią droczyć i wykona solową robotę. — To nie jest rozmowa kwalifikacyjna, panienko. Plan działania ustalimy w drodze. Wystarczy Ci wiedzieć, że upolowałem w życiu więcej stworzeń, niż widziałaś w swoich akademickich atlasach, ze schwytaniem też sobie poradzę. A jakie właściwie zajęcie Ty sobie upodobałaś w tym zleceniu? Zamierzasz mi pomóc, czy przyjść na gotowe? — a może strzelić brodaczowi wiązką w plecy, nim dotrą do celu? W końcu stali po przeciwnych stronach barykady, jakkolwiek tego nie interpretować.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
___Chłodne, złowrogie opiłki wściekłości zaczynały powolnie wpijać się pod powieki. Jej spojrzenie nabrało jeszcze większego zdystansowania, którego nawet szczególnie nie ukrywała, pozwalając jadeitowym tęczówkom pociemnieć o przynajmniej jeden odcień na mapie zielonkawego kolorytu i wreszcie oparła się solidniej o krzesło, pozwalając plecom zakosztować twardego oparcia; wiedziała w odległości odmierzanej kolejnym oddechem, jaką decyzję podejmie po wszystkim, kiedy ucichną wreszcie słowa bzdurnej walki pomiędzy nią z Rookwoodem siedzącym naprzeciw i chociaż wysłuchała wszystkiego bez cienia jakiegokolwiek zażenowania czy powierzchownej emocjonalności, która mogłaby migotać chybotliwie pod cieniem niewzruszenia, początkowo milczała.
___Szanowała czas — zarówno swój, jak i jego, dlatego zamierzała doprowadzić wszystko do końca szybciej, nie mydląc szczególnie oczu, sięgając nieco chłodnej szczerości wybrzmiewającej spod opuszków palców wystukujących na blacie równomierny akord. — Ta akromantula to żywe stworzenie i chociaż niebezpieczne, to bestią nie jest. Tak wygląda różnica pomiędzy nami, panie Rookwood — odparła po chwili, akcentując wyraźnie wspomnianą bestię, obserwując mężczyznę przez pryzmat dzielącego dystansu. W tym momencie dostrzegała tylko jednego potwora siedzącego po drugiej stronie stołu, jednak przemilczała to, nie zamierzając niepotrzebnie strzępić swojego języka.
___Słuchała słowotoku wypływającego spomiędzy jego ust, słuchała uważnie wszystkiego, co pragnął jej powiedzieć, najprawdopodobniej szufladkując Constantię nader szybko i upychając gdzieś na półce z pozostałymi osobami, o których pragnął szybko zapomnieć. Skoro dostrzegali tak jawnie zarysowane grubym konturem różnice we własnych charakterach czy podejściu do zwierząt, równanie układało się zaskakująco szybko w spójną całość. Ostentacyjnie założyła nogę na nogę, robiąc to bardziej ze znudzenia niżeli naturalnej potrzeby zmienienia pozycji, po czym lekko przekrzywiła głowę; jasne pasma włosów drgnęły, spływając swobodnie zza ramion do przodu, okrywając kobiecą szyję.
___Ona sama rysowała słowa pośród myśli.
___— Nic dziwnego, że wilkołaki tak się rozpanoszyły, skoro brygadier zajęty jest szukaniem magicznych stworzeń — rzuciła z wyczuwalną drwiną na jego uwagę. Jadeitowe spojrzenie zafalowało wyraźnym rozbawieniem rozgrywającej się sytuacji, która powoli sięgała specyficznej groteskowości, jaką Sallow dostrzegała w zadymionym wnętrzu Dziurawego Kotła. Obserwowała mężczyznę coraz bardziej beznamiętnie, nie zamierzając uczestniczyć w wyścigu po zbiegłą akromantulę; przy odrobinie szczęścia uraczy Hannibala trującą wydzieliną. — Zamierzam odmówić współpracy, panie Rookwood — mówiąc, spoglądała mu prosto w oczy. — Skoro jest pan samowystarczalny, moja obecność będzie przeszkodą. Sam pan powiedział, że tak zacytuję: „upolowałem w życiu więcej stworzeń, niż widziałaś w swoich akademickich atlasach”. — Zawiesiła na nim nieruchome spojrzenie, nawet nie będąc ciekawą jego reakcji. Była wystarczająco zmęczona ludźmi, by brnąć dalej w bagno, w którym miałaby niechybnie utonąć. — Przekażę to również pańskiemu pracodawcy, że moje wieloletnie doświadczenie oraz zdobyta wiedza nie będą panu potrzebne.
___Tak po prostu, dla zaoszczędzenia czasu obu stron.
___— Czy jest coś, co chciałby pan jeszcze o akromantuli wiedzieć?
___Szanowała czas — zarówno swój, jak i jego, dlatego zamierzała doprowadzić wszystko do końca szybciej, nie mydląc szczególnie oczu, sięgając nieco chłodnej szczerości wybrzmiewającej spod opuszków palców wystukujących na blacie równomierny akord. — Ta akromantula to żywe stworzenie i chociaż niebezpieczne, to bestią nie jest. Tak wygląda różnica pomiędzy nami, panie Rookwood — odparła po chwili, akcentując wyraźnie wspomnianą bestię, obserwując mężczyznę przez pryzmat dzielącego dystansu. W tym momencie dostrzegała tylko jednego potwora siedzącego po drugiej stronie stołu, jednak przemilczała to, nie zamierzając niepotrzebnie strzępić swojego języka.
___Słuchała słowotoku wypływającego spomiędzy jego ust, słuchała uważnie wszystkiego, co pragnął jej powiedzieć, najprawdopodobniej szufladkując Constantię nader szybko i upychając gdzieś na półce z pozostałymi osobami, o których pragnął szybko zapomnieć. Skoro dostrzegali tak jawnie zarysowane grubym konturem różnice we własnych charakterach czy podejściu do zwierząt, równanie układało się zaskakująco szybko w spójną całość. Ostentacyjnie założyła nogę na nogę, robiąc to bardziej ze znudzenia niżeli naturalnej potrzeby zmienienia pozycji, po czym lekko przekrzywiła głowę; jasne pasma włosów drgnęły, spływając swobodnie zza ramion do przodu, okrywając kobiecą szyję.
___Ona sama rysowała słowa pośród myśli.
___— Nic dziwnego, że wilkołaki tak się rozpanoszyły, skoro brygadier zajęty jest szukaniem magicznych stworzeń — rzuciła z wyczuwalną drwiną na jego uwagę. Jadeitowe spojrzenie zafalowało wyraźnym rozbawieniem rozgrywającej się sytuacji, która powoli sięgała specyficznej groteskowości, jaką Sallow dostrzegała w zadymionym wnętrzu Dziurawego Kotła. Obserwowała mężczyznę coraz bardziej beznamiętnie, nie zamierzając uczestniczyć w wyścigu po zbiegłą akromantulę; przy odrobinie szczęścia uraczy Hannibala trującą wydzieliną. — Zamierzam odmówić współpracy, panie Rookwood — mówiąc, spoglądała mu prosto w oczy. — Skoro jest pan samowystarczalny, moja obecność będzie przeszkodą. Sam pan powiedział, że tak zacytuję: „upolowałem w życiu więcej stworzeń, niż widziałaś w swoich akademickich atlasach”. — Zawiesiła na nim nieruchome spojrzenie, nawet nie będąc ciekawą jego reakcji. Była wystarczająco zmęczona ludźmi, by brnąć dalej w bagno, w którym miałaby niechybnie utonąć. — Przekażę to również pańskiemu pracodawcy, że moje wieloletnie doświadczenie oraz zdobyta wiedza nie będą panu potrzebne.
___Tak po prostu, dla zaoszczędzenia czasu obu stron.
___— Czy jest coś, co chciałby pan jeszcze o akromantuli wiedzieć?
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
23/06/1958
Przekroczywszy próg jednego z najsłynniejszych londyńskich barów, zwątpiłem, że wybrałem dobry adres — Dziurawy Kocioł mącił bogactwem trunków, na które po dwutygodniowym ciągu nie mogłem sobie pozwolić. Czas abstynencji wiązał się z harmonogramem zadań, które w pierwszy tydzień przytłaczały nawet bardziej niż morderczy kac: dziesiątki niewyrównanych porachunków z najgorszymi szumowinami Londynu, puste kieszenie wołające o zastrzyk galeonów i jeden z powodów, dla którego zagościłem w tym miejscu — zaniedbane towarzystwo. Na to ostatnie miałem w szczególności niewiele czasu. Szczerze powiedziawszy jeszcze przedwczoraj, kreśląc list do Addy, nie zdawałem sobie sprawy, jak popierdolonego obrotu nabiorą dzisiejsze sprawy i gdyby chodziło wyłącznie o spotkanie towarzyskie, najpewniej bym ją wystawił. Sytuacja nabrała jednak pikanterii, gdy wizytę złożył mi stary znajomy z Norwegii, który zwiastował kłopoty, z jakimi chyba tylko Adriana mogła mi pomóc.
Skinąłem powitalnie do barmana, który dostrzegając umęczone spojrzenie, wiedział, że tego dnia nie powinien mi polewać. — Drobna szatynka o dużych, zielonych oczach. Wskaż pani mój stolik — burknąłem. Miejsce, które okupowałem w tym lokalu, zazwyczaj świeciło pustkami; stoliki z przodu sali cieszyły się większym zainteresowaniem. Na tyłach zasiadali klienci, którzy potrzebowali dyskrecji albo świętego spokoju, co zaspokajało obie z moich potrzeb. Ku mojemu zaskoczeniu, barman jedynie kiwnął w stronę wspomnianego miejsca, przy którym dostrzegłem znajomą sylwetkę. — Sądziłem, że jesteś zapracowaną kobietą. Przyszłaś wcześniej? — zagaiłem ze zdziwieniem, zasiadając naprzeciwko niej. Głowa nieskalana myślą doznała jednak olśnienia, gdy jakby za siłą sugestii pod kobiecym spojrzeniem powędrowałem wzrokiem w stronę wiszącego zegara. Wskazywał dobrą godzinę spóźnienia. — Mhm, coś mnie zatrzymało — skłamałem, nieudolnie zamiatając pod dywan swoje gapiostwo. — Dzięki, że znalazłaś chwilę, żeby się spotkać. Jak życie? — wysiliłem się na grymas uśmiechopodobny, który za chuj nie współgrał z moim ponurym, przechrypłym głosem.
Po krótkiej pogawędce, na którą intencjonalnie nie poświęciłem wiele czasu, zdecydowałem się przejść do konkretów. — Słuchaj, nie będę Ci kłamać, jestem w potrzebie. Nie, nie chodzi o pieniądze — nie miewałem kłopotów z forsą, moja praca w zupełności wystarczała na podstawowe utrzymanie i komfortowy byt — chyba że z piątku robił się piątek... ale miesiąc później. — Choć jeśli masz dla mnie jakieś zlecenie, to kasa też się przyda — dodałem ze spuszczonym wzrokiem, lecz to nie był temat wieczoru. — Ale ja nie o tym. Mówi Ci coś godność Anders Lindström? — dla przeciętnej mieszkanki Anglii to egzotyczne nazwisko nie nasuwałoby żadnych skojarzeń, ale oboje wiedzieliśmy, że Adda nie była przeciętną mieszkanką. Jej profesja obligowała ją do bycia dobrze poinformowaną, a kiedy w obrębie granic brytyjskich pojawia się norweski delegat pozujący na zbiega, jego obecność winna przyciągać ministerialne spojrzenia. — To stary znajomy, z którym prowadziłem kiedyś... wątpliwe moralnie badania naukowe. Ściągnęliśmy na siebie falę zbędnych spojrzeń i wszczęto międzynarodowe śledztwo, które nie wykazało żadnych dowodów. Teraz, po wielu latach, sprawy ponoć się posypały - dowiedziałem się, że sporządzono listę nazwisk ściganych z ramienia europejskich służb — spojrzałem jej głęboko w oczy, prostując się na niewygodnym krześle. — Addo, muszę wiedzieć, czy to prawda; czy jest tam moje nazwisko — podejście brytyjskich służb do czarnej magii na przestrzeni lat uległo zmianie; formalnie nie istniała już nawet formacja Biura Aurorów. Musiałem się mieć jednak na baczeniu; nie wierzyłem, że Lindström ukrywa się na terytorium Anglii przed norweskim wymiarem sprawiedliwości. Jeśli ktoś rzeczywiście poszedł na współpracę — to strzelałem, że był to właśnie on.
Przekroczywszy próg jednego z najsłynniejszych londyńskich barów, zwątpiłem, że wybrałem dobry adres — Dziurawy Kocioł mącił bogactwem trunków, na które po dwutygodniowym ciągu nie mogłem sobie pozwolić. Czas abstynencji wiązał się z harmonogramem zadań, które w pierwszy tydzień przytłaczały nawet bardziej niż morderczy kac: dziesiątki niewyrównanych porachunków z najgorszymi szumowinami Londynu, puste kieszenie wołające o zastrzyk galeonów i jeden z powodów, dla którego zagościłem w tym miejscu — zaniedbane towarzystwo. Na to ostatnie miałem w szczególności niewiele czasu. Szczerze powiedziawszy jeszcze przedwczoraj, kreśląc list do Addy, nie zdawałem sobie sprawy, jak popierdolonego obrotu nabiorą dzisiejsze sprawy i gdyby chodziło wyłącznie o spotkanie towarzyskie, najpewniej bym ją wystawił. Sytuacja nabrała jednak pikanterii, gdy wizytę złożył mi stary znajomy z Norwegii, który zwiastował kłopoty, z jakimi chyba tylko Adriana mogła mi pomóc.
Skinąłem powitalnie do barmana, który dostrzegając umęczone spojrzenie, wiedział, że tego dnia nie powinien mi polewać. — Drobna szatynka o dużych, zielonych oczach. Wskaż pani mój stolik — burknąłem. Miejsce, które okupowałem w tym lokalu, zazwyczaj świeciło pustkami; stoliki z przodu sali cieszyły się większym zainteresowaniem. Na tyłach zasiadali klienci, którzy potrzebowali dyskrecji albo świętego spokoju, co zaspokajało obie z moich potrzeb. Ku mojemu zaskoczeniu, barman jedynie kiwnął w stronę wspomnianego miejsca, przy którym dostrzegłem znajomą sylwetkę. — Sądziłem, że jesteś zapracowaną kobietą. Przyszłaś wcześniej? — zagaiłem ze zdziwieniem, zasiadając naprzeciwko niej. Głowa nieskalana myślą doznała jednak olśnienia, gdy jakby za siłą sugestii pod kobiecym spojrzeniem powędrowałem wzrokiem w stronę wiszącego zegara. Wskazywał dobrą godzinę spóźnienia. — Mhm, coś mnie zatrzymało — skłamałem, nieudolnie zamiatając pod dywan swoje gapiostwo. — Dzięki, że znalazłaś chwilę, żeby się spotkać. Jak życie? — wysiliłem się na grymas uśmiechopodobny, który za chuj nie współgrał z moim ponurym, przechrypłym głosem.
Po krótkiej pogawędce, na którą intencjonalnie nie poświęciłem wiele czasu, zdecydowałem się przejść do konkretów. — Słuchaj, nie będę Ci kłamać, jestem w potrzebie. Nie, nie chodzi o pieniądze — nie miewałem kłopotów z forsą, moja praca w zupełności wystarczała na podstawowe utrzymanie i komfortowy byt — chyba że z piątku robił się piątek... ale miesiąc później. — Choć jeśli masz dla mnie jakieś zlecenie, to kasa też się przyda — dodałem ze spuszczonym wzrokiem, lecz to nie był temat wieczoru. — Ale ja nie o tym. Mówi Ci coś godność Anders Lindström? — dla przeciętnej mieszkanki Anglii to egzotyczne nazwisko nie nasuwałoby żadnych skojarzeń, ale oboje wiedzieliśmy, że Adda nie była przeciętną mieszkanką. Jej profesja obligowała ją do bycia dobrze poinformowaną, a kiedy w obrębie granic brytyjskich pojawia się norweski delegat pozujący na zbiega, jego obecność winna przyciągać ministerialne spojrzenia. — To stary znajomy, z którym prowadziłem kiedyś... wątpliwe moralnie badania naukowe. Ściągnęliśmy na siebie falę zbędnych spojrzeń i wszczęto międzynarodowe śledztwo, które nie wykazało żadnych dowodów. Teraz, po wielu latach, sprawy ponoć się posypały - dowiedziałem się, że sporządzono listę nazwisk ściganych z ramienia europejskich służb — spojrzałem jej głęboko w oczy, prostując się na niewygodnym krześle. — Addo, muszę wiedzieć, czy to prawda; czy jest tam moje nazwisko — podejście brytyjskich służb do czarnej magii na przestrzeni lat uległo zmianie; formalnie nie istniała już nawet formacja Biura Aurorów. Musiałem się mieć jednak na baczeniu; nie wierzyłem, że Lindström ukrywa się na terytorium Anglii przed norweskim wymiarem sprawiedliwości. Jeśli ktoś rzeczywiście poszedł na współpracę — to strzelałem, że był to właśnie on.
Gilroy Wilkes
Zawód : zniesławiony badacz run; szmalcownik
Wiek : 40
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : 26
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znała Gilroya nie od wczoraj, ani nie od miesiąca. Nawet nie od roku. Ta znajomość sięgała w przeszłość dużo głębiej, niż sama chciałaby to przyznać. Pamiętała jego upadek, to jak bardzo stoczył się po śmierci Dorothy i choć bolało ją to okropnie, choć było jej to cierniem w boku ― nie zrobiła absolutnie niczego, by ten stan rzeczy zmienić. Nie mogła mu pomóc. Nie, jeśli sam tego nie chciał.
Z tą relacją przyszło powolne poznawanie jego zwyczajów. Pociągu do alkoholu, spóźnialstwa, niedbałości w kontaktach towarzyskich, zobojętnienia wobec losu innych ludzi. Kiedyś jeszcze ją to obchodziło, kiedyś się przejmowała. Za godzinne spóźnienie pewnie by się obraziła. Ale teraz? Kiedy sama, mniej lub bardziej, została wciągnięta w brudne gierki przestępczego półświatka? Kiedy czasem wydawało jej się, że w zasadzie niewiele różni się od pospolitego zabójcy? Też miała krew na rękach, w nie mniejszej ilości niż niektórzy mieszkańcy Nokturnu.
Więc kiedy w końcu się pojawił, zamknęła czytaną książkę. Kiedy usiadł obok i zagadnął niefrasobliwie o to, czy pojawiła się przed czasem ― zerknęła w stronę zegara. Bez irytacji, bez pretensji, za to z cieniem rozbawienia. W pewien niewytłumaczalny sposób ― lubiła go, tak po prostu.
― Po staremu ― odparła, opierając łokcie o blat stolika. Oboje wiedzieli, że gówno go to obchodzi. ― Oddałabym wiele, żeby w końcu przestał mnie napierdalać kark. I plecy ― dodała po chwili, błądząc wzrokiem po suficie. Już od dawna nie miała dnia wolnego, a co dopiero mówić, o jakiejś większej puli czasu, który mogłaby przeznaczyć na regenerację.
Nie musiała długo czekać, żeby przeszedł do konkretów. To też w nim lubiła. Wbrew pozorom, jej zamiłowanie do toczenia długich i pojebanych gierek nie rozciągało się na wszystkie pola jej życia.
Zastanowiła się dłuższą chwilę, rzucone przez niego nazwisko pierwotnie nie brzmiało zbyt znajomo. Sięgnęła po filiżankę z kawą, otuliła ją dłońmi, dając sobie jeszcze chwilę do namysłu.
― Wydaje mi się, że ktoś już ma na niego oko ― przyznała w końcu. ― Głównie przez smród, który się za nim ciągnie, no i na razie bez żadnych konkretów. Mamy trzymać rękę na pulsie, jak zawsze. ― Upiła kolejny łyk kawy. ― O liście jeszcze nie słyszałam, ale moja uwaga skierowana była ostatnio w zupełnie innym kierunku… ― urwała na moment, spojrzała kontrolnie w stronę zegara. Nie było wcale tak późno, mogli jeszcze chwilę tu posiedzieć. Potem ― powinni zająć się tym, co tak ją absorbowało przez ostatni czas. Przez to prawie w ogóle nie bywała w Ministerstwie.
― Lista to sprawa poza zasięgiem Ministerstwa, częściowo też poza moim zasięgiem, ale możemy temu zaradzić w prosty sposób: opowiesz mi o swoim byłym koledze coś jeszcze, wprowadzisz w sprawę. Mając więcej danych, będę wiedziała, jak działać.
Filiżanka stuknęła z powrotem o spodek, Adda przelotnie ogarnęła okolicę wzrokiem. Towarzystwo nadal skupiało się w przedniej części sali, nie poświęcając im zbytnio uwagi; to dobrze. Ostatnio nabawiła się jakiejś paranoi, każdy przypadkowy przechodzień wydawał jej się podejrzanym szpiclem.
― Najpierw musimy zająć się inną sprawą, Gilroy ― ściszyła głos, teraz tańczył gdzieś na krawędzi szeptu ― w dokach jest ktoś, kogo trzeba się pozbyć. Dowód jego śmierci trzeba będzie podrzucić w pewne miejsce, by dać innym do myślenia. Uprzejmie ostrzec ― dodała, powoli szykując się do tego, by przejść do sedna sprawy. A kiedy już ją wyłuszczyła, przedstawiając koledze co dokładnie musi zostać zrobione - opuściła lokal.
/zt
Z tą relacją przyszło powolne poznawanie jego zwyczajów. Pociągu do alkoholu, spóźnialstwa, niedbałości w kontaktach towarzyskich, zobojętnienia wobec losu innych ludzi. Kiedyś jeszcze ją to obchodziło, kiedyś się przejmowała. Za godzinne spóźnienie pewnie by się obraziła. Ale teraz? Kiedy sama, mniej lub bardziej, została wciągnięta w brudne gierki przestępczego półświatka? Kiedy czasem wydawało jej się, że w zasadzie niewiele różni się od pospolitego zabójcy? Też miała krew na rękach, w nie mniejszej ilości niż niektórzy mieszkańcy Nokturnu.
Więc kiedy w końcu się pojawił, zamknęła czytaną książkę. Kiedy usiadł obok i zagadnął niefrasobliwie o to, czy pojawiła się przed czasem ― zerknęła w stronę zegara. Bez irytacji, bez pretensji, za to z cieniem rozbawienia. W pewien niewytłumaczalny sposób ― lubiła go, tak po prostu.
― Po staremu ― odparła, opierając łokcie o blat stolika. Oboje wiedzieli, że gówno go to obchodzi. ― Oddałabym wiele, żeby w końcu przestał mnie napierdalać kark. I plecy ― dodała po chwili, błądząc wzrokiem po suficie. Już od dawna nie miała dnia wolnego, a co dopiero mówić, o jakiejś większej puli czasu, który mogłaby przeznaczyć na regenerację.
Nie musiała długo czekać, żeby przeszedł do konkretów. To też w nim lubiła. Wbrew pozorom, jej zamiłowanie do toczenia długich i pojebanych gierek nie rozciągało się na wszystkie pola jej życia.
Zastanowiła się dłuższą chwilę, rzucone przez niego nazwisko pierwotnie nie brzmiało zbyt znajomo. Sięgnęła po filiżankę z kawą, otuliła ją dłońmi, dając sobie jeszcze chwilę do namysłu.
― Wydaje mi się, że ktoś już ma na niego oko ― przyznała w końcu. ― Głównie przez smród, który się za nim ciągnie, no i na razie bez żadnych konkretów. Mamy trzymać rękę na pulsie, jak zawsze. ― Upiła kolejny łyk kawy. ― O liście jeszcze nie słyszałam, ale moja uwaga skierowana była ostatnio w zupełnie innym kierunku… ― urwała na moment, spojrzała kontrolnie w stronę zegara. Nie było wcale tak późno, mogli jeszcze chwilę tu posiedzieć. Potem ― powinni zająć się tym, co tak ją absorbowało przez ostatni czas. Przez to prawie w ogóle nie bywała w Ministerstwie.
― Lista to sprawa poza zasięgiem Ministerstwa, częściowo też poza moim zasięgiem, ale możemy temu zaradzić w prosty sposób: opowiesz mi o swoim byłym koledze coś jeszcze, wprowadzisz w sprawę. Mając więcej danych, będę wiedziała, jak działać.
Filiżanka stuknęła z powrotem o spodek, Adda przelotnie ogarnęła okolicę wzrokiem. Towarzystwo nadal skupiało się w przedniej części sali, nie poświęcając im zbytnio uwagi; to dobrze. Ostatnio nabawiła się jakiejś paranoi, każdy przypadkowy przechodzień wydawał jej się podejrzanym szpiclem.
― Najpierw musimy zająć się inną sprawą, Gilroy ― ściszyła głos, teraz tańczył gdzieś na krawędzi szeptu ― w dokach jest ktoś, kogo trzeba się pozbyć. Dowód jego śmierci trzeba będzie podrzucić w pewne miejsce, by dać innym do myślenia. Uprzejmie ostrzec ― dodała, powoli szykując się do tego, by przejść do sedna sprawy. A kiedy już ją wyłuszczyła, przedstawiając koledze co dokładnie musi zostać zrobione - opuściła lokal.
/zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Stoliki w głębi sali
Szybka odpowiedź