Pracownia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pracownia
Małe pomieszczenie z dominującymi jasnymi kolorami. Na ścianach wiszą obrazu jej autorstwa lub zakupione na aukcjach. Duża ilość płócien, sztalugi oraz pędzli. Panuje to bałagan, a wszystko wydaje się nie na swoim miejscu. Pod ścianą ułożone są dwa fotele dla chwil relaksu.
Lubiła to mieszkanie. Do teraz pamiętała długie poszukiwania w celu znalezienie jej miejsca, ale wiedziała że cokolwiek wybierze będzie zadowolona. Chciała bardzo szybko wyprowadzić się z posiadłości ojca z powodów czysto praktycznych jak bliskość do ministerstwa (uczęszczała w końcu na kurs aurorski) ale również z samej chęci ucieczki z domu rodzinnego. Miała osiemnaście lat i gdyby nie macocha nie zdecydowałaby się na tak pośpieszną przeprowadzkę. Nie potrafiła dogadać się z tą kobietą, nie żeby usilnie się starała. Ostatecznie wybrała mieszkanie w Londynie Wewnętrznym blisko wszystkich ważnych instytucji. Nie było tanie, ale był to ostatni prezent jej ojca z okazji osiągnięcia pełnoletniości. Zapewne chciał się pozbyć kolejnej osoby, która przeszkadzałaby mu w domu albo uniknąć konfliktów, które na pewno by się z czasem pojawiły. Pod koniec sierpnia- dwa miesiące po ukończeniu przez nią szkoły, miesiąc po ponownym ślubie ojca- Elizabeth uzyskała akt własności. Początkowo nie było tu prawie mebli prócz łazienki i przez kilka tygodni spała na materacu jadając poza domem, ten nawyk pozostał z nią do dziś. Mimo to czuła się wspaniale, bo to było jej mieszkanie, nikt nie mógł jej rozkazywać i z niego wyrzucić. Było ono oczywiście mniejsze od rodzinnej posiadłości, ale przez to bardziej przytulne i ciepłe. Całe to miejsce było wręcz przesiąknięte jej osobą, z wszędobylskimi książkami i regałami winyli w sypialni. Wiedziała gdzie wszystko jest (przynajmniej zazwyczaj), a już na pewno gdzie powinno być. Miała swoje ulubione jogurty w lodówce, płatki w szafce i whisky czekającą na swoją okazje. Przyzwyczaiła się nawet do samotności, choć czasami miała ochotę zaproponować siostrze przeprowadzkę, ale wiedziała, że to nie możliwe. Po pierwsze było to za małe mieszkanie na dwie osoby, nie wiadomo jak zareagowała by rodzina na takie wydarzenie i jeszcze mimo chwilowych słabości chyba nie chciała, by ktokolwiek z nią tu mieszkał; nawet tak bliska jej osoba jak siostra.
Wspominając o Thalii to właśnie jej oczekiwała. Miała dzisiaj wolne i od kilku godzin poświęcała się obrazu, który rozpoczęła już miesiąc temu. Była na pewno w mało reprezentatywnym stroju w niebieskiej koszuli z podwiniętymi rękawami i lekkimi spodniami, które tak jak reszta jej ciała poplamione były farbą. Nie żeby spodziewała się dzisiaj jakichkolwiek gości prócz siostry.
- Jestem w pracowni! – zawołała słysząc czyjeś kroki, po których rozpoznała Thalię. Wysłała do niej sowę wcześniej, że drzwi są otwarte i niech się nie krępuje. Odwróciła się z uśmiechem do siostry, gdy tylko kroki ustały dostatecznie blisko, by ją zobaczyć.
Wspominając o Thalii to właśnie jej oczekiwała. Miała dzisiaj wolne i od kilku godzin poświęcała się obrazu, który rozpoczęła już miesiąc temu. Była na pewno w mało reprezentatywnym stroju w niebieskiej koszuli z podwiniętymi rękawami i lekkimi spodniami, które tak jak reszta jej ciała poplamione były farbą. Nie żeby spodziewała się dzisiaj jakichkolwiek gości prócz siostry.
- Jestem w pracowni! – zawołała słysząc czyjeś kroki, po których rozpoznała Thalię. Wysłała do niej sowę wcześniej, że drzwi są otwarte i niech się nie krępuje. Odwróciła się z uśmiechem do siostry, gdy tylko kroki ustały dostatecznie blisko, by ją zobaczyć.
Ostatnio zmieniony przez Elizabeth Fawley dnia 10.05.16 15:25, w całości zmieniany 1 raz
Kiedy atmosfera w domu stawała się nie do zniesienia, a działo się to niestety dość często, mimo moim usilnych prób, aby zachowywać dotychczasowy status wzajemnej obojętności, miałam dwa miejsca, w których mogłam się chronić. Jednym z nich była moja niewielka pracownia w ministerstwie magii, gdzie spędzałam swoje regulaminowe pięć godzin dziennie, oddając się pracy i - co przyznawałam z małym ubolewaniem - ciągłym marzeniom. Drugim były londyńskie galerie sztuki, których pracownicy znali mnie już lepiej od mojej macochy i w których czułam się bardziej "w domu" niż w naszej małej rezydencji. Jednak nawet praca i sztuka nie mogły mi zastąpić rodziny i bliskości rodzeństwa, którego brakowało mi w pustych pokojach naszego rodzinnego mieszkania, gdzie już od dawna panoszyła się paskudna zaraza w postaci naszej macochy. Nic dziwnego, że kiedy czułam się wyjątkowo podle, kierowałam kroki właśnie tam, gdzie miałam namiastkę upragnionej rodziny.
- Oooch, Lizzie - jęknęłam, ściągając z siebie płaszcz i rzucając go na oparcie fotela, na którym zamierzałam usiąść. W ostatniej chwili dostrzegłam zabrudzone pędzle i zgarnęłam je jednym zaklęciem, czyszcząc od razu tapicerkę mebla i zasiadając wygodnie. Moje wpół zrozpaczone, wpół zirytowane spojrzenie musiało wystarczyć siostrze za powitanie; doskonale wiedziała, że zachowywałam się tak tylko wtedy, gdy znów zdenerwowałam się na naszą mamusię. Spojrzałam na stojącą tyłem sztalugę z rozwiniętym płótnem. Talent malarski był niewątpliwie tym, czego zawsze zazdrościłam siostrze; moje nieporadne bazgroły nawet nie umywały się przypadkowego kleksa zrobionego jej ręką.
- To babsko jest nie do wytrzymania - mówiłam dalej udręczonym tonem. Tutaj, w zaciszu siostrzanej pracowni, mogłam sobie pozwolić na odrobinę swobody, chociaż na salonach czy w innym towarzystwie z moich słów nigdy by nie padło takie nieodpowiednie słowo. Pewnie zagryzłabym zęby i uśmiechała się, stojąc ramię w ramię z kobietą, która ukradła nam ojca. - Zabrała mnie na zakupy pod pozorem zacieśniania naszych więzi - prychnęłam dwuznacznie - a potem spędziła całe trzy godziny na krytykowaniu mnie w każdej sukni, w jakiej się jej pokazałam. Och, Lizzie! - jęknęłam jeszcze raz, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. W tej swojej roboczej koszuli i spodniach na pewno zebrałaby większą burę niż ja.
Przewróciłam oczami, moszcząc się wygodnie na fotelu i nie mając najmniejszego zamiaru wracać dzisiaj do domu. Mój buntowniczy nastrój osiągnął apogeum i byłam gotowa poruszyć niebo i ziemię, aby dopiec tej paskudnej jędzy. Niekiedy w akcie najwyższej desperacji zastanawiałam się nawet, czy nie byłoby dla mnie doskonałym wybawieniem jakiejś małżeństwo. Chyba nawet najnudniejszy mąż był lepszy od tego podłego babska.
- Oooch, Lizzie - jęknęłam, ściągając z siebie płaszcz i rzucając go na oparcie fotela, na którym zamierzałam usiąść. W ostatniej chwili dostrzegłam zabrudzone pędzle i zgarnęłam je jednym zaklęciem, czyszcząc od razu tapicerkę mebla i zasiadając wygodnie. Moje wpół zrozpaczone, wpół zirytowane spojrzenie musiało wystarczyć siostrze za powitanie; doskonale wiedziała, że zachowywałam się tak tylko wtedy, gdy znów zdenerwowałam się na naszą mamusię. Spojrzałam na stojącą tyłem sztalugę z rozwiniętym płótnem. Talent malarski był niewątpliwie tym, czego zawsze zazdrościłam siostrze; moje nieporadne bazgroły nawet nie umywały się przypadkowego kleksa zrobionego jej ręką.
- To babsko jest nie do wytrzymania - mówiłam dalej udręczonym tonem. Tutaj, w zaciszu siostrzanej pracowni, mogłam sobie pozwolić na odrobinę swobody, chociaż na salonach czy w innym towarzystwie z moich słów nigdy by nie padło takie nieodpowiednie słowo. Pewnie zagryzłabym zęby i uśmiechała się, stojąc ramię w ramię z kobietą, która ukradła nam ojca. - Zabrała mnie na zakupy pod pozorem zacieśniania naszych więzi - prychnęłam dwuznacznie - a potem spędziła całe trzy godziny na krytykowaniu mnie w każdej sukni, w jakiej się jej pokazałam. Och, Lizzie! - jęknęłam jeszcze raz, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. W tej swojej roboczej koszuli i spodniach na pewno zebrałaby większą burę niż ja.
Przewróciłam oczami, moszcząc się wygodnie na fotelu i nie mając najmniejszego zamiaru wracać dzisiaj do domu. Mój buntowniczy nastrój osiągnął apogeum i byłam gotowa poruszyć niebo i ziemię, aby dopiec tej paskudnej jędzy. Niekiedy w akcie najwyższej desperacji zastanawiałam się nawet, czy nie byłoby dla mnie doskonałym wybawieniem jakiejś małżeństwo. Chyba nawet najnudniejszy mąż był lepszy od tego podłego babska.
Gość
Gość
Kiedy odwiedzała rodzinną posiadłość nie czuła się najbardziej komfortowo. Był to jej dom, miejsce, które powinno być jej bezpieczną przystanią. Spędziła tam lata swojego dzieciństwa, które mimo obojętności ojca i braku matki były naprawdę udane. Oczywiście, obowiązywały zasady, które tylko uprzykrzały jej życia i często czuła jakby służba śledziła każdy jej ruch, by powiadomić dziadków czy ojca o nieprzystającym damie zachowaniu. Ale to był jej dom, w którym obok niej przybywała jej rodzina, która zawsze była dla niej bardzo ważna. Teraz gdy odwiedzała to miejsce to czuła się nie na miejscu. Obwiniała o to macochę, że zabrała jej ten kawałek świata. Nie powinna tak się czuć w przestrzeni, która towarzyszyły jej przez osiemnaście lat życia. Wiedziała również, że tęsknota, którą czasami odczuwa nie zmieni jej zdania, bo czuła się dobrze w swoim mieszkaniu, małym ale własnym. Nawet jednak macocha nie zatrzymałaby jej przed spędzaniem domu w posiadłości. Okres świąt był jednym z nielicznych, gdy cała rodzina spędzała razem. Mimo że było teraz traktowana już bardziej jak gość w swoim własnym domu.
- Nie mogło być aż tak źle. – stwierdziła słysząc jęki swojej siostry. Gdy były młodsze, w czasach gdy żadnej Glorii nie było jeszcze w pobliżu, owe odgłosy najczęściej tylko ją irytowały, bo najczęściej były skierowane przeciwko niej. Mimo że kochała swoją siostrę to każdemu zdarzają się kłótnię, szczególnie gdy ma się naście lat i niesamowitą ochotę, by sobie na kogoś pokrzyczeć. Lubiła spędzać czas z Thalią, choć po tym jak się wyprowadziła miały dla siebie mniej czasu i jest to największa wada mieszkania osobno. Odwróciła się ponownie do sztalugi, by dokończyć ostatnią kreskę, która miała dzisiaj zamiar zrobić. Nie przejawiała wielkiego talentu malarskiego, ale nawet ona lepiej malowała do Thalii, co jasno mówiło jak źle wychodziło to jej siostrze. Lubiła myśleć, że talent malarski w ich rodzinie został w większości wykorzystany na jej brata, ona zyskała resztki a Thalia już nic. Odwrotnie niż z talentem muzycznym, choć Elizabeth zawsze zostawała z resztkami.
- A już myślałam, że odsłoniła przed tobą swą wrażliwą duszę i gołębie serce. – skomentowała jej słowa układając pędzle w kubeczku i sięgając po ręcznik, by wytrzeć swoje ręce. Właśnie w takim momentach dziękowała sama sobie, że postanowiła szybko ewakuować się z budynku, w którym ta kobieta miała zamieszkać. – Mnie nigdy nie chciała zabrać na zakupy. Myślisz, że to dlatego że mnie nie lubi? – zapytała przejętym głosem jakby nie mogła sobie nawet wyobrazić takiej możliwości. – Mam nadzieje, że również ją krytykowałaś, a nie tylko nadstawiałaś policzek?- popatrzyła na nią wyczekując odpowiedzi. Była jej siostrą – nikt, nawet żona ojca, nie powinna ją tak traktować i uważać, że ma do tego prawo. Nawet jeśli jakieś posiadała, ale antypatia do niej była wystarczająca, by jej na to nie pozwalać.
- Nie mogło być aż tak źle. – stwierdziła słysząc jęki swojej siostry. Gdy były młodsze, w czasach gdy żadnej Glorii nie było jeszcze w pobliżu, owe odgłosy najczęściej tylko ją irytowały, bo najczęściej były skierowane przeciwko niej. Mimo że kochała swoją siostrę to każdemu zdarzają się kłótnię, szczególnie gdy ma się naście lat i niesamowitą ochotę, by sobie na kogoś pokrzyczeć. Lubiła spędzać czas z Thalią, choć po tym jak się wyprowadziła miały dla siebie mniej czasu i jest to największa wada mieszkania osobno. Odwróciła się ponownie do sztalugi, by dokończyć ostatnią kreskę, która miała dzisiaj zamiar zrobić. Nie przejawiała wielkiego talentu malarskiego, ale nawet ona lepiej malowała do Thalii, co jasno mówiło jak źle wychodziło to jej siostrze. Lubiła myśleć, że talent malarski w ich rodzinie został w większości wykorzystany na jej brata, ona zyskała resztki a Thalia już nic. Odwrotnie niż z talentem muzycznym, choć Elizabeth zawsze zostawała z resztkami.
- A już myślałam, że odsłoniła przed tobą swą wrażliwą duszę i gołębie serce. – skomentowała jej słowa układając pędzle w kubeczku i sięgając po ręcznik, by wytrzeć swoje ręce. Właśnie w takim momentach dziękowała sama sobie, że postanowiła szybko ewakuować się z budynku, w którym ta kobieta miała zamieszkać. – Mnie nigdy nie chciała zabrać na zakupy. Myślisz, że to dlatego że mnie nie lubi? – zapytała przejętym głosem jakby nie mogła sobie nawet wyobrazić takiej możliwości. – Mam nadzieje, że również ją krytykowałaś, a nie tylko nadstawiałaś policzek?- popatrzyła na nią wyczekując odpowiedzi. Była jej siostrą – nikt, nawet żona ojca, nie powinna ją tak traktować i uważać, że ma do tego prawo. Nawet jeśli jakieś posiadała, ale antypatia do niej była wystarczająca, by jej na to nie pozwalać.
Wyciągnęłam się wygodnie na fotelu, odchylając głowę na oparcie maksymalnie do tyłu i spoglądając w sufit. Wyciągnęła dłoń, przymknęłam jedno oko i zaczęłam w powietrzu malować palcem różne wzory, traktując sufit jak synonim malarskiego płótna, któremu poświęcała się moja siostra. Tutaj, w mojej wyobraźni, palcem stawał się pędzlem, a doskonale zaplanowane ruchy kreśliły równie doskonałe kształty, które w niczym nie przypominały moich rzeczywistych bazgrołów. Trzymałam kilka nieudanych rysunków w swojej sypialni, ukrytych pod obluzowaną deską podłogi; przypominały mi o tym, że nawet rodowe pochodzenie nie gwarantowało talentu w każdej artystycznej dziedzinie. Cóż, nie mogłam mieć wszystkiego, zadowalałam się więc muzyką, o której wiedziałam wszystko i dla której mogłam zrobić wszystko. Na przykład męczyć ojca, aby kupił mi osiemnastowiecznego Stradivariusa, bo przecież nie wypadało, abym wciąż grała na byle Amatim - chociaż oba typy skrzypiec były do siebie bardzo zbliżone, w tym pierwszym zakochałam się podczas pobytu we Francji i brakowało mi jego ciepłego, delikatnego dźwięku.
- Gołębie serca to ona jada na talerzu, polane sosem i przykryte jakąś dziwną breją - aż zadrżałam na wspomnienie nie tak odległego posiłku, który przywitał mnie w sali jadalnej. Nie mogłam odejść, bo na obiedzie był jeden z przyjaciół ojca i nie wypadało tak po prostu zniknąć, ale byłam pewna, że już nigdy nie spojrzę na gołębie w ten sam sposób. Ta paskudna jędza chciała mi chyba obrzydzić dosłownie wszystko, nie zostawiając nawet najmniejszej rzeczy, która nie kojarzyłaby mi się z jej podłością. Opuściłam dłoń, pozostawiając sufit w pusty, lecz w mojej wyobraźni zapełniony był właśnie krajobrazem jezior Cumberland i odpływającymi w dal kelpiami.
- Nie lubi cię? - udałam zdziwienie, jakbym nigdy nie widziała miny macochy za każdym razem, gdy Lizzie pojawiała się w polu widzenia. Ta kobieta nieustannie miała przyklejony do twarzy zgryźliwy uśmiech, ale wtedy przechodziła samą siebie. - A myślałam, że tym swoim jadem po prostu wyraża całą swoją sympatię do ciebie - westchnęłam teatralnie, jakby mój świat i wyobrażenie o nim właśnie runęły w gruzach. Nie pamiętałam już, kiedy druga żona ojca była dla nas miła. Może przed ślubem i kilka tygodni po nim, aby utrzymać jakieś pozory? Teraz to i tak nie miało już większego znaczenia, a póki wzajemnie nie rzucałyśmy sobie do oczu, wszystko wydawało się utrzymywać jakiś względny status quo. Chociaż i tak podejrzewałam, że to zwykła cisza przed burzą, a prędzej czy później dojdzie do wielkiej konfrontacji.
- Nie mogłam się jej odgryźć, bo zaraz by się poskarżyła ojcu, a on znów wziąłby jej stronę - powiedziałam z żalem, nie mogąc uwierzyć, jak często papa wolał wierzyć w wersję macochy niż własnej córki. To było zbyt przykre i zbyt bolesne i chociaż czasami - gdy byliśmy sami w jego gabinecie, rozmawialiśmy o ministerstwie, grałam mu na skrzypcach lub wspominaliśmy dzieciństwo i gdy znów było jak kiedyś - wydawało mi się, że nadal jestem jego oczkiem w głowie, wystarczyło że pojawiła się Gloria, a wszystko wracało do normalności. I siostra, i brat mogli sobie mówić i myśleć, co chcą, ale gdy mieszkali poza domem i nie musieli znosić triumfującego uśmiechu macochy, ich życie zdecydowanie było o wiele prostsze.
- Gołębie serca to ona jada na talerzu, polane sosem i przykryte jakąś dziwną breją - aż zadrżałam na wspomnienie nie tak odległego posiłku, który przywitał mnie w sali jadalnej. Nie mogłam odejść, bo na obiedzie był jeden z przyjaciół ojca i nie wypadało tak po prostu zniknąć, ale byłam pewna, że już nigdy nie spojrzę na gołębie w ten sam sposób. Ta paskudna jędza chciała mi chyba obrzydzić dosłownie wszystko, nie zostawiając nawet najmniejszej rzeczy, która nie kojarzyłaby mi się z jej podłością. Opuściłam dłoń, pozostawiając sufit w pusty, lecz w mojej wyobraźni zapełniony był właśnie krajobrazem jezior Cumberland i odpływającymi w dal kelpiami.
- Nie lubi cię? - udałam zdziwienie, jakbym nigdy nie widziała miny macochy za każdym razem, gdy Lizzie pojawiała się w polu widzenia. Ta kobieta nieustannie miała przyklejony do twarzy zgryźliwy uśmiech, ale wtedy przechodziła samą siebie. - A myślałam, że tym swoim jadem po prostu wyraża całą swoją sympatię do ciebie - westchnęłam teatralnie, jakby mój świat i wyobrażenie o nim właśnie runęły w gruzach. Nie pamiętałam już, kiedy druga żona ojca była dla nas miła. Może przed ślubem i kilka tygodni po nim, aby utrzymać jakieś pozory? Teraz to i tak nie miało już większego znaczenia, a póki wzajemnie nie rzucałyśmy sobie do oczu, wszystko wydawało się utrzymywać jakiś względny status quo. Chociaż i tak podejrzewałam, że to zwykła cisza przed burzą, a prędzej czy później dojdzie do wielkiej konfrontacji.
- Nie mogłam się jej odgryźć, bo zaraz by się poskarżyła ojcu, a on znów wziąłby jej stronę - powiedziałam z żalem, nie mogąc uwierzyć, jak często papa wolał wierzyć w wersję macochy niż własnej córki. To było zbyt przykre i zbyt bolesne i chociaż czasami - gdy byliśmy sami w jego gabinecie, rozmawialiśmy o ministerstwie, grałam mu na skrzypcach lub wspominaliśmy dzieciństwo i gdy znów było jak kiedyś - wydawało mi się, że nadal jestem jego oczkiem w głowie, wystarczyło że pojawiła się Gloria, a wszystko wracało do normalności. I siostra, i brat mogli sobie mówić i myśleć, co chcą, ale gdy mieszkali poza domem i nie musieli znosić triumfującego uśmiechu macochy, ich życie zdecydowanie było o wiele prostsze.
Gość
Gość
Sztuka zawsze była obecna w ich domu. Odwiedzali ich znani artyści, którzy pragnęli, by ród Fawley objął ich mecenasem albo samy członkowie rodziny przejawiali talenty artystyczne co zawsze niezwykle cieszyło, szczególnie starsze osoby w rodzinie. Kultywowano zainteresowanie poszczególnymi dziedzinami twórczości artystycznej, znajomość historii sztuki i sposób wyrażenia siebie poprzez malarstwo, muzykę czy pisarstwo. Przez całe dzieciństwo towarzyszyły jej dźwięki wydawane przez skrzypce, na których grała Thalia czy barwne obrazy namalowane przez jej brata. I jeszcze jej próby wszystkiego, by w końcu postawić na gitarę akustyczną, która choć nie była najbardziej szlachetna to dźwięki, które towarzyszyły jej podczas grania zawsze ją uspokajały. Za tamtymi momentami – wspólną ekscytacją sztuką – tęskniła niesamowicie mocno i chyba ma to po prostu we krwi.
- To nowa moda czy typowa dieta dla takiego drapieżnika jak ona?- zapytała siostrę z skwaszoną miną na myśl, że coś takiego w ogóle można jadać. Nie rozumiała Glorii- to chyba zawsze stanowiło przeszkodę w ich komunikacji. Gdy tylko macocha miała z nimi zamieszkać to Elizabeth szybko wyprowadziła się mając w pamięci częste spotkanie przed samym ślubem i jak źle się zawsze kończyły. Czy to była oznaka tchórzostwa? Nie, zdecydowanie taktyczny odwrót w celu zapewnienia sobie spokoju. Nie wyobrażałaby sobie, że mogłaby wytrzymać pod tym samym dachem z tą kobietą i wiedziała jak ciężko musi być Thalii. Została tam sama z ojcem i tą zołzą, która miała jeszcze większe pokłady ilości jadu niż Elizabeth.
- Sama nie wiem jak to możliwe. To na pewno jej wina. – zapewniła zarazem i siebie i siostrę, choć delikatny uśmiech plątał się na jej ustach. Wiedziała, że macocha ma swego rodzaju uczulenie na jej osobę i jej obecność zawsze tylko ją denerwowała. Chciałaby być świadoma co tak bardzo w Elizabeth ją irytuje, ale ta wiedza pozostanie dla niej tajemnicą. – Jeśli tak na to spojrzeć to wręcz musi mnie kochać do szaleństwa. Jak ja działam na ludzi. – skomentowała zachowanie drugiej żony ojca. Mimo że Thalia często opowiada jej o tym jak wygląda sytuacja w domu to nie potrafiła sobie wyobrazić, że to wszystko funkcjonuje. Patrząc na relacje Thalii i Glorii to czasami wydawało się jej, że pewnego dnia dostanie powiadomienie o śmierci, któreś z nich – miała nadzieje, że nie siostry. Tylko śmierć albo małżeństwo uwolniłoby jej siostrę z tej pułapki, w której została uwięziona. Z drugiej strony gdyby mocno się skupiły to znalazłby inny sposób(przynajmniej pragnęła w to wierzyć) – w końcu była ślizgonką, knuć potrafiła jak nikt a Thalia mimo, że trafiła do domu borsuka to swoje też potrafiła. Tylko czy w ogóle chciała tego jej siostra? To była jej decyzja, ale Elizabeth zrobiłaby dla niej wszystko, wraz ze wskoczeniem w ogień.
- Zawsze mogłaś krytykować tak, by wstydziła się o tym powiedzieć ojcu. Na przykład przypominać o wieku ojca, myślisz, że akurat o to by się poskarżyła? – zapytała ze złośliwym uśmiechem , który jasno zdradzał, że robiła to już w swoim życiu. – Wiesz jak to jest: naciskaj póki nie zaboli. – poradziła przesiadając się na fotel obok niej.
- To nowa moda czy typowa dieta dla takiego drapieżnika jak ona?- zapytała siostrę z skwaszoną miną na myśl, że coś takiego w ogóle można jadać. Nie rozumiała Glorii- to chyba zawsze stanowiło przeszkodę w ich komunikacji. Gdy tylko macocha miała z nimi zamieszkać to Elizabeth szybko wyprowadziła się mając w pamięci częste spotkanie przed samym ślubem i jak źle się zawsze kończyły. Czy to była oznaka tchórzostwa? Nie, zdecydowanie taktyczny odwrót w celu zapewnienia sobie spokoju. Nie wyobrażałaby sobie, że mogłaby wytrzymać pod tym samym dachem z tą kobietą i wiedziała jak ciężko musi być Thalii. Została tam sama z ojcem i tą zołzą, która miała jeszcze większe pokłady ilości jadu niż Elizabeth.
- Sama nie wiem jak to możliwe. To na pewno jej wina. – zapewniła zarazem i siebie i siostrę, choć delikatny uśmiech plątał się na jej ustach. Wiedziała, że macocha ma swego rodzaju uczulenie na jej osobę i jej obecność zawsze tylko ją denerwowała. Chciałaby być świadoma co tak bardzo w Elizabeth ją irytuje, ale ta wiedza pozostanie dla niej tajemnicą. – Jeśli tak na to spojrzeć to wręcz musi mnie kochać do szaleństwa. Jak ja działam na ludzi. – skomentowała zachowanie drugiej żony ojca. Mimo że Thalia często opowiada jej o tym jak wygląda sytuacja w domu to nie potrafiła sobie wyobrazić, że to wszystko funkcjonuje. Patrząc na relacje Thalii i Glorii to czasami wydawało się jej, że pewnego dnia dostanie powiadomienie o śmierci, któreś z nich – miała nadzieje, że nie siostry. Tylko śmierć albo małżeństwo uwolniłoby jej siostrę z tej pułapki, w której została uwięziona. Z drugiej strony gdyby mocno się skupiły to znalazłby inny sposób(przynajmniej pragnęła w to wierzyć) – w końcu była ślizgonką, knuć potrafiła jak nikt a Thalia mimo, że trafiła do domu borsuka to swoje też potrafiła. Tylko czy w ogóle chciała tego jej siostra? To była jej decyzja, ale Elizabeth zrobiłaby dla niej wszystko, wraz ze wskoczeniem w ogień.
- Zawsze mogłaś krytykować tak, by wstydziła się o tym powiedzieć ojcu. Na przykład przypominać o wieku ojca, myślisz, że akurat o to by się poskarżyła? – zapytała ze złośliwym uśmiechem , który jasno zdradzał, że robiła to już w swoim życiu. – Wiesz jak to jest: naciskaj póki nie zaboli. – poradziła przesiadając się na fotel obok niej.
Nie miało znaczenia to, jak bardzo kryłam się ze swoim gniewem i upokorzeniem albo jak często chowałam głowę w piasek, ustępując macosze w wielu sprawach tylko dlatego, aby nie sprawić zawodu ojca. Doskonale wiedziałam, jak przeżył swoją ministerialną porażkę, bo to niewątpliwie była porażka, odejść ze stanowiska w takich czasach i być zapamiętanym jak minister nieudolny i bez werwy. Mimo to ojciec się nie poddał i choć przez pewien czas zamknął się w sobie, to w końcu kawałek po kawałku udało się nam wszystkim wydostać go z tej jego skorupy. Niechętnie musiałam przyznać, że swój udział w tym wszystkim miała również Gloria, chociaż starałam się spłaszczać jej rolę do minimum, szczególnie że obecnie więcej przeszkadzała niż się na coś przydawała. A już na pewno niszczyła nasze relacje z ojcem.
Coraz trudniej było mi znieść jej złośliwości, w których znać było prostackie maniery osoby nieprzywykłej do eleganckiego i kulturalnego zachowania. Mogła pochodzić z najznamienitszego rodu pod słońcem, ale nie mogła ukryć swojego paskudnego charakteru, który dawał znać szczególnie wtedy, gdy byłyśmy same. Nauczyłam się puszczać mimo uszu jej uwagi o moim panieńskim stanie i zaciskałam zęby za każdym razem, kiedy mnie krytykowała, ale niewiele brakowało mi do wybuchu. Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, a ponieważ nie chciałam robić przykrości ojcu, starałam się spędzać ten czas z dala od domu. Przyjmowałam zaproszenia na koncerty, odwiedzałam galerię sztuki, spotykałam się z artystami szukającymi możnych protektorów - wszystko, byleby tylko widzieć Glorię jak najrzadziej.
- Ona jest padlinożercą a nie drapieżnikiem - poprawiłam siostrę, nie mogąc opanować gwałtownego chichotu, bo rzeczywiście macocha przypominała sępa nie tylko ze swojego charakteru, ale i wyglądu. Zwłaszcza gdy założyła jeden z tych swoich śmiesznych kapeluszy, do których noszenia chciała i mnie przekonać. - Poza tym to nie takie proste postawić się jej, kiedy jest się mną. Jestem za delikatna i za grzeczna, aby jej odpyskować - rozłożyłam ramiona w jednoznacznym geście bezradności. Znałam tylko skrajności: mogłam być albo przesadnie miła, zaciskając zęby i dając sobą pomiatać, albo przesadnie bezczelna, co jednak z pewnością nie spodobałoby się ojcu. Nie mówiąc już o całej czarodziejskiej socjecie, bo przecież to paskudne babsko nie darowałoby mi żadnego wybuchu i roztrąbiło dookoła o moim okropnym zachowaniu, oczywiście wiele koloryzując. Nie mogłam sobie na to teraz pozwolić, gdy niedługo zbliżał się magiczny sabat i miałam niepowtarzalną szansę znaleźć sobie narzeczonego. A żaden arystokrata nie będzie chciał poślubić panny, która w oczach własnych rodziców, nawet przybranej macochy, uchodzi za niezłe ziółko.
- Ale dość o mnie - uniosłam się w fotelu do pozycji siedzącej i wbiłam w siostrę zaciekawione spojrzenie. Bardzo zaciekawione. - A co u ciebie? Praca to nadal twoja jedyna miłość? - zapytałam podstępnie, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo przecież nie miałam nigdy okazji poćwiczyć tej podstępności w głosie.
Coraz trudniej było mi znieść jej złośliwości, w których znać było prostackie maniery osoby nieprzywykłej do eleganckiego i kulturalnego zachowania. Mogła pochodzić z najznamienitszego rodu pod słońcem, ale nie mogła ukryć swojego paskudnego charakteru, który dawał znać szczególnie wtedy, gdy byłyśmy same. Nauczyłam się puszczać mimo uszu jej uwagi o moim panieńskim stanie i zaciskałam zęby za każdym razem, kiedy mnie krytykowała, ale niewiele brakowało mi do wybuchu. Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, a ponieważ nie chciałam robić przykrości ojcu, starałam się spędzać ten czas z dala od domu. Przyjmowałam zaproszenia na koncerty, odwiedzałam galerię sztuki, spotykałam się z artystami szukającymi możnych protektorów - wszystko, byleby tylko widzieć Glorię jak najrzadziej.
- Ona jest padlinożercą a nie drapieżnikiem - poprawiłam siostrę, nie mogąc opanować gwałtownego chichotu, bo rzeczywiście macocha przypominała sępa nie tylko ze swojego charakteru, ale i wyglądu. Zwłaszcza gdy założyła jeden z tych swoich śmiesznych kapeluszy, do których noszenia chciała i mnie przekonać. - Poza tym to nie takie proste postawić się jej, kiedy jest się mną. Jestem za delikatna i za grzeczna, aby jej odpyskować - rozłożyłam ramiona w jednoznacznym geście bezradności. Znałam tylko skrajności: mogłam być albo przesadnie miła, zaciskając zęby i dając sobą pomiatać, albo przesadnie bezczelna, co jednak z pewnością nie spodobałoby się ojcu. Nie mówiąc już o całej czarodziejskiej socjecie, bo przecież to paskudne babsko nie darowałoby mi żadnego wybuchu i roztrąbiło dookoła o moim okropnym zachowaniu, oczywiście wiele koloryzując. Nie mogłam sobie na to teraz pozwolić, gdy niedługo zbliżał się magiczny sabat i miałam niepowtarzalną szansę znaleźć sobie narzeczonego. A żaden arystokrata nie będzie chciał poślubić panny, która w oczach własnych rodziców, nawet przybranej macochy, uchodzi za niezłe ziółko.
- Ale dość o mnie - uniosłam się w fotelu do pozycji siedzącej i wbiłam w siostrę zaciekawione spojrzenie. Bardzo zaciekawione. - A co u ciebie? Praca to nadal twoja jedyna miłość? - zapytałam podstępnie, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo przecież nie miałam nigdy okazji poćwiczyć tej podstępności w głosie.
Gość
Gość
Thalia wierzyła, że Gloria zabiera im ojca. Elizabeth nie podzielała jej poglądu, gdyż uważała że nigdy go tak naprawdę nie posiadała. Jakie relacje miała macocha psuć jeśli one ledwo istniały, przynajmniej tak było w przypadku Lizzie. Ojciec był gdzieś z boku, pogrążony w rozmyślaniach w swoim gabinecie i obecny tylko w czasie posiłków w czasie, których sztorcował. Oficjalnie była półsierotą, ale tak naprawdę to czuła się sierotą. Najpierw choroba zabrała jej matkę, której nigdy nie dane jej było zapamiętać czy poznać, a potem porażka zabrała jej ojca. Tylko nawet w czasach gdy był jeszcze ministrem nie sprawdzał się zachwycająco w swojej roli – zawsze na pierwszym miejscu był politykiem, potem ojcem. Może to i dobrze, bo w swojej głównej roli sprawdzał się bardzo dobrze (doszedł w końcu na szczyt). Nie znała Hectora Fawleya, mimo lat mieszkania pod jednym dachem często nie potrafiła zrozumieć jego intencji i czynów, choć doskonale wiedziała jakie jest jego ulubione danie, kolor czy rozrywka. On również jej nie znał, bo nie był obecny przez większość czasu gdy kształtował się jej charakter i gdy przeżywała swoje pierwsze miłostki, odkrywała swoją tożsamość i szukała swojej drogi. Thalia miała o wiele większą wiarę w ich ojca, której Lizzie nie potrafiła z nią dzielić i której chyba nigdy nie miała.
- Pamiętaj, że padlinożercy też czasem polują. Lepiej żebyś nie stała się jej ofiarą. – ostrzegła siostrę poważnym tonem, gdyż martwiła się o nią. Była jej młodszą siostrzyczką, która została sama z takim zagrożeniem, które cały czas ją obserwowało i dyszało jej na kark. Czasami czuła się winna, że ją tam zostawiła, ale nigdy nie żałowała, bo to nie było w jej stylu. Każdy wybiera swoje własne ścieżki, którymi podąży i gdy dokonało się już wyboru to trzeba iść do przodu. – Nie musisz od razu pyskować, w tej sytuacji wystarczy że powiesz prawdę. Akurat ona byłaby wystarczająco bolesna. – stwierdziła z uśmiechem wyobrażając sobie w głowie reakcje Glorii. Czasami gdy patrzyła na tę sytuacje z daleka to wydawała się jej komiczna, bo tak naprawdę to nie były bardzo wielkie problemy. Żaden z nich nie miał poważnych problemów zdrowotnych, które zawsze były niezwykle skomplikowane i depresyjne. Również finansowo było dobrze, na szczęście. Ale człowiek człowiekowi wilkiem i może on siać duże zniszczenie w drugim człowieku. Wiedziała, że jej siostra musiała być ostrożna mając taką osobę obok siebie, ale czasami sama Elizabeth miała ochotę użyć porządnego zaklęcia na ich macochę. Najlepiej się czuła udając, że ta kobieta nie istnieje – było to prostsze i przyjemniejsze. Zbliżające się święta oznaczały, że będzie sobie musiała szybko przypomnieć o tym, że żyje taka istota. Może powinna zastanowić się porządnie nad prezentem dla uroczej macochy?
- Musisz przyznać, że to bardzo zajmująca i satysfakcjonująca miłość. Zdecydowanie nie złamie mi serca i nie wbije mi noża w plecy. I pozwoli mi kupić nowe buty, które będą moim prezentem dla samej siebie na gwiazdkę. – powiedziała pełnym zadowolenia głosem. – Thalia, jest mi dobrze tam gdzie jestem. – westchnęła cicho wiedząc, że to ta część ich rozmowy.
- Pamiętaj, że padlinożercy też czasem polują. Lepiej żebyś nie stała się jej ofiarą. – ostrzegła siostrę poważnym tonem, gdyż martwiła się o nią. Była jej młodszą siostrzyczką, która została sama z takim zagrożeniem, które cały czas ją obserwowało i dyszało jej na kark. Czasami czuła się winna, że ją tam zostawiła, ale nigdy nie żałowała, bo to nie było w jej stylu. Każdy wybiera swoje własne ścieżki, którymi podąży i gdy dokonało się już wyboru to trzeba iść do przodu. – Nie musisz od razu pyskować, w tej sytuacji wystarczy że powiesz prawdę. Akurat ona byłaby wystarczająco bolesna. – stwierdziła z uśmiechem wyobrażając sobie w głowie reakcje Glorii. Czasami gdy patrzyła na tę sytuacje z daleka to wydawała się jej komiczna, bo tak naprawdę to nie były bardzo wielkie problemy. Żaden z nich nie miał poważnych problemów zdrowotnych, które zawsze były niezwykle skomplikowane i depresyjne. Również finansowo było dobrze, na szczęście. Ale człowiek człowiekowi wilkiem i może on siać duże zniszczenie w drugim człowieku. Wiedziała, że jej siostra musiała być ostrożna mając taką osobę obok siebie, ale czasami sama Elizabeth miała ochotę użyć porządnego zaklęcia na ich macochę. Najlepiej się czuła udając, że ta kobieta nie istnieje – było to prostsze i przyjemniejsze. Zbliżające się święta oznaczały, że będzie sobie musiała szybko przypomnieć o tym, że żyje taka istota. Może powinna zastanowić się porządnie nad prezentem dla uroczej macochy?
- Musisz przyznać, że to bardzo zajmująca i satysfakcjonująca miłość. Zdecydowanie nie złamie mi serca i nie wbije mi noża w plecy. I pozwoli mi kupić nowe buty, które będą moim prezentem dla samej siebie na gwiazdkę. – powiedziała pełnym zadowolenia głosem. – Thalia, jest mi dobrze tam gdzie jestem. – westchnęła cicho wiedząc, że to ta część ich rozmowy.
Chociaż moje życie kręciło się między rodzinnym domem, galeriami sztuki i wystawami, od czasu do czasu przetykane małymi i większymi koncertami, o które mnie proszono, to czasami wydawało mi się ono szalenie nudne. Bardzo nudne w porównaniu z tym, co robiło wielu moich rówieśników, szwędając się po świecie albo imając zajęć, których im zazdrościłam. Niestety mnie i ich różniła jedna zasadnicza rzecz: byłam szlachcianką, której nie wypadało robić niektórych rzeczy; może mój brat mógł sobie pozwolić na więcej swobody jako mężczyzna, ale mnie los poskąpił męskiego jestestwa i musiałam się zadowolić delikatną kobiecą naturą. Którą i wielbiłam, i przeklinałam jednocześnie, zwłaszcza w chwilach takich jak ta, gdy z pewną siostrzaną zazdrością spoglądałam na siostrę, której udało się wyrwać z domu, zamieszkać w Londynie, a nawet w pewnym sensie uniezależnić od protekcji ojca i "opieki" macochy. Na co ja nie miałam wystarczającej odwagi i na co pewnie nigdy bym się nie poważyła, zbyt mocno tkwiąc w szlacheckim szacunku do swoich rodziców, jakimikolwiek by oni nie byli. Więc mimo że Hector nie do końca spełniał się jako ojciec, nadal nim pozostawał, sprawiając, że czułam się w jego obecności wciąż jak mała, bezbronna dziewczynka, która nie ma nic do powiedzenia.
- Nawet powiedzenie prawdy kończy się zwykłą kłótnią - skrzywiłam się ponownie. Lizzie mogła sobie mówić i myśleć co chciała, ale nic nie przekonałoby mnie do tego, aby postawić się macosze. Nie teraz, gdy moja pozycja panny na wydaniu była tak krucha i tak wiele zależało od tego, co sądzą o mnie inni. W przeciwieństwie do siostry, której raczej nie śpieszyło się do realizowania matrymonialnych planów, ja miałam już w głowie wizję wielkiego i wystawnego wesela, zaplanowaną muzykę do pierwszego tańca, a nawet szkic listy gości. Jednak w żadnej wizji nie pojawiała się konkretna twarz konkretnego młodzieńca (bo to koniecznie musiał być młodzieniec, a nie jakiś stary dziad po trzydziestce), którego miałabym poślubić.
- Ale z pracą nie wyjdziesz do opery, nie pokażesz się na salonach i nie zaprosisz jej do tej uroczej herbaciarni Lovegoodów - zaczęłam wyliczać, klarując przed siostrą wizję tego, co traci, zakopana w tych swoich papierzyskach i latająca za kolejnymi czarnoksiężnikami. Po części ją rozumiałam, bo w ten sposób realizowała swoją wolność i niezależność. Ale przecież każdy potrzebował wsparcia drugiej osoby! - Nie wpadniesz z nią też na mój koncert - wytknęłam jej największy z możliwych grzechów, mrużąc lekko oczy i nadymając wargi, udając bardzo dotkniętą tym faktem. - A prezenty milej jest otrzymywać od kogoś, niż samemu je sobie kupować - zawyrokowałam wszechwiedzącej młodszej siostry, trochę rozpieszczanej tymi prezentami, ale i gotowej walczyć o swoje miejsce przy stole i ostatnie ciasteczko z truskawkami, na które łapczywie łypała pozostała dwójka rodzeństwa. - Na Sabat też przyjdziesz sama? - zapytałam w końcu, nie mogąc powstrzymać ciekawości. To byłaby chyba jedna z większych niespodzianek wieczoru, przystojny szlachcic u boku niedostępnej Elizabeth Fawley.
- Nawet powiedzenie prawdy kończy się zwykłą kłótnią - skrzywiłam się ponownie. Lizzie mogła sobie mówić i myśleć co chciała, ale nic nie przekonałoby mnie do tego, aby postawić się macosze. Nie teraz, gdy moja pozycja panny na wydaniu była tak krucha i tak wiele zależało od tego, co sądzą o mnie inni. W przeciwieństwie do siostry, której raczej nie śpieszyło się do realizowania matrymonialnych planów, ja miałam już w głowie wizję wielkiego i wystawnego wesela, zaplanowaną muzykę do pierwszego tańca, a nawet szkic listy gości. Jednak w żadnej wizji nie pojawiała się konkretna twarz konkretnego młodzieńca (bo to koniecznie musiał być młodzieniec, a nie jakiś stary dziad po trzydziestce), którego miałabym poślubić.
- Ale z pracą nie wyjdziesz do opery, nie pokażesz się na salonach i nie zaprosisz jej do tej uroczej herbaciarni Lovegoodów - zaczęłam wyliczać, klarując przed siostrą wizję tego, co traci, zakopana w tych swoich papierzyskach i latająca za kolejnymi czarnoksiężnikami. Po części ją rozumiałam, bo w ten sposób realizowała swoją wolność i niezależność. Ale przecież każdy potrzebował wsparcia drugiej osoby! - Nie wpadniesz z nią też na mój koncert - wytknęłam jej największy z możliwych grzechów, mrużąc lekko oczy i nadymając wargi, udając bardzo dotkniętą tym faktem. - A prezenty milej jest otrzymywać od kogoś, niż samemu je sobie kupować - zawyrokowałam wszechwiedzącej młodszej siostry, trochę rozpieszczanej tymi prezentami, ale i gotowej walczyć o swoje miejsce przy stole i ostatnie ciasteczko z truskawkami, na które łapczywie łypała pozostała dwójka rodzeństwa. - Na Sabat też przyjdziesz sama? - zapytałam w końcu, nie mogąc powstrzymać ciekawości. To byłaby chyba jedna z większych niespodzianek wieczoru, przystojny szlachcic u boku niedostępnej Elizabeth Fawley.
Gość
Gość
Nie wyobrażała sobie porzucenia pracy, wyjścia za mąż i rozpoczęcia zupełnie innego trybu życia. Z nudów chyba by zabiła swojego męża, a już na pewno doprowadziła do jego wizyty na oddziale magipsychiatrycznym. To nie było dla niej. Były osoby, które idealnie nadawały się do kultywowania tradycyjnej roli kobiety w społeczeństwie – pilnowania ogniska domowego i ładnego wyglądania, ale to nie była ona. Musiałaby się zupełnie zmienić, tak mocno, że przestałaby być sobą tylko zwykłą podróbką wszystkich stereotypowych cech kobiet. Jeśli mężczyzna chciał ożenić się z lalką, zwykłą kalką to musiał poszukać w innych rejonach. Znała wystarczająco dużo takich przykładów, więc była pewna, że nie miałby problemów z odnalezieniem partnerki. To nie było tak, że nigdy nie chciała wyjść za mąż. Uważała po prostu, że stać ją na więcej… Nie, że należy się jej więcej.
- A podobno złość piękności szkodzi. Chyba zbyt często zdarza się jej o tym zapominać. – stwierdziła lekko z zamyśloną miną. Czasami, gdy zapominała jaką zołzą była jej macocha nawet jej współczuła. Jej ojciec mógłby ze spokojem być jej dziadkiem, a Gloria utknęła z nim do końca jego życia. Czasami czuła strach, że może skończyć podobnie jak ona, ale wtedy zawsze uspokajała się, że na pewno by na to nie pozwoliła. Wolałaby wyjechać z kraju niż pozwolić się uwikłać w taki związek. Miała również nadzieje, że Thalię czeka lepszy los. Wiedziała, że jej siostra jest o wiele większą romantyczką od niej i chciała wyjść za mąż zachowując te wszystkie tradycje jakie panowały w ich społeczeństwie. Thalia była piękna i młoda – na pewno nie będzie miała żadnych problemów z znalezieniem kandydata. Co więcej była pewna, że już jej rodzina o to zadba, ale Thalia zasługuje przynajmniej, by dłużej pożyć w tej bajce jaką sobie stworzyła w głowie. Narzeczeństwo ze starym mężczyzną na pewno byłoby zimnym prysznicem na jaki nie zasługiwała.
Milczała chwilę pozwalając, by oskarżenie siostry zawisło w powietrzu. Następnie uśmiechnęła się delikatnie, może nawet smutnie.
- Nie jestem tylko swoją pracą. – zaczęła spokojnym głosem. – Nie jestem tylko arystokratką czy córką. Jestem swoim życiem i swoją przyszłością, a praca jak nic bardziej pozwala mi to poczuć. – zakończyła pozwalając siostrze na kolejne wytknięcia jej marnego, panieńskiego losu. W takich sytuacjach zauważała jak bardzo się z siostrą różnią, choć nie było to nic złego. Po prostu miała takie smutne przeczucie, że nawet tak bliska jej osoba czasem jej nie zrozumie.
- Jakby sama moja obecność była nie wystarczająca. – była gotowa do obrony i nie miała zamiaru poddawać się tej surowej ocenie z milczeniem. Chodziła na koncerty swojej siostry i uwielbiała to robić, nie potrzebowała nikogo do dzielenia się tym przeżyciem, bo i tak wtedy była w innym świecie. Swoim własnym, do którego nikt nie miał dostępu. Na wzmiankę o prezentach tylko prychnęła. Kupując je sobie sama przynajmniej była pewna, że będzie jej to odpowiadać. I przecież chodziło o samą rzecz! Ważne było to, że w końcu miała to w swoim posiadaniu. – Mówisz jakbyś sama planowała zrobić wielkie wejście z nowym narzeczonym. – wytknęła jej z palcem skierowanym w jej stronę. – Chcesz mnie o czymś poinformować?- zapytała przechodząc do ataku i nie zdejmując z niej wzroku.
- A podobno złość piękności szkodzi. Chyba zbyt często zdarza się jej o tym zapominać. – stwierdziła lekko z zamyśloną miną. Czasami, gdy zapominała jaką zołzą była jej macocha nawet jej współczuła. Jej ojciec mógłby ze spokojem być jej dziadkiem, a Gloria utknęła z nim do końca jego życia. Czasami czuła strach, że może skończyć podobnie jak ona, ale wtedy zawsze uspokajała się, że na pewno by na to nie pozwoliła. Wolałaby wyjechać z kraju niż pozwolić się uwikłać w taki związek. Miała również nadzieje, że Thalię czeka lepszy los. Wiedziała, że jej siostra jest o wiele większą romantyczką od niej i chciała wyjść za mąż zachowując te wszystkie tradycje jakie panowały w ich społeczeństwie. Thalia była piękna i młoda – na pewno nie będzie miała żadnych problemów z znalezieniem kandydata. Co więcej była pewna, że już jej rodzina o to zadba, ale Thalia zasługuje przynajmniej, by dłużej pożyć w tej bajce jaką sobie stworzyła w głowie. Narzeczeństwo ze starym mężczyzną na pewno byłoby zimnym prysznicem na jaki nie zasługiwała.
Milczała chwilę pozwalając, by oskarżenie siostry zawisło w powietrzu. Następnie uśmiechnęła się delikatnie, może nawet smutnie.
- Nie jestem tylko swoją pracą. – zaczęła spokojnym głosem. – Nie jestem tylko arystokratką czy córką. Jestem swoim życiem i swoją przyszłością, a praca jak nic bardziej pozwala mi to poczuć. – zakończyła pozwalając siostrze na kolejne wytknięcia jej marnego, panieńskiego losu. W takich sytuacjach zauważała jak bardzo się z siostrą różnią, choć nie było to nic złego. Po prostu miała takie smutne przeczucie, że nawet tak bliska jej osoba czasem jej nie zrozumie.
- Jakby sama moja obecność była nie wystarczająca. – była gotowa do obrony i nie miała zamiaru poddawać się tej surowej ocenie z milczeniem. Chodziła na koncerty swojej siostry i uwielbiała to robić, nie potrzebowała nikogo do dzielenia się tym przeżyciem, bo i tak wtedy była w innym świecie. Swoim własnym, do którego nikt nie miał dostępu. Na wzmiankę o prezentach tylko prychnęła. Kupując je sobie sama przynajmniej była pewna, że będzie jej to odpowiadać. I przecież chodziło o samą rzecz! Ważne było to, że w końcu miała to w swoim posiadaniu. – Mówisz jakbyś sama planowała zrobić wielkie wejście z nowym narzeczonym. – wytknęła jej z palcem skierowanym w jej stronę. – Chcesz mnie o czymś poinformować?- zapytała przechodząc do ataku i nie zdejmując z niej wzroku.
Wielokrotnie miałam okazję przekonać się, że w przypadku mojej siostry teoria nie zawsze szła w zgodzie z praktyką. W teorii przecież jako młoda szlachcianka powinna być już co najmniej od roku zaręczona, nie mówiąc już o tym, że pewnie nestor z miłą chęcią widziałby ją nawet na ślubnym kobiercu. W teorii również powinna być uległą i kochającą córką wiernie trwającą u boku ojca i jego nowej żony, niezależnie od tego, jak bardzo złośliwe byłoby to babsko. W teorii także powinna wyjść za mąż wcześniej ode mnie, w zgodzie z naturalną koleją rzeczy i rodzinną tradycją. Praktyka okazywała się jednak zupełnie odmienna i chociaż zdarzało mi się rozmyślać, co doprowadziło Lizzie na taką a nie inną życiową drogę, nie mogłam i nawet nie chciałam jej za to winić. Paradoksalnie w tym swoim sprzeciwie tkwiła cała jej naturalność i szczerość; to w nim musiała odnajdywać swoje szczęście, skoro nawet mimo upływających lat nie robiła nic, aby to zmienić. A przynajmniej nic, o czym byłabym poinformowana jako jedyna siostra; dlatego z taką zawziętością przy praktycznie każdym naszym spotkaniu wypytywałam ją o jej życiowe i emocjonalne wybory. Za każdym razem z nową nadzieją, że coś się zmieniło - i za każdym razem odchodziłam z kwitkiem albo z wymijającymi odpowiedziami.
- Ale ja tak bardzo chciałabym być ciocią! - rzuciłam się na ostatnią deskę ratunku, ostatni argument w każdej z siostrzanych dyskusji, przybierając prawie że płaczliwy ton i wpatrując się w siostrę swoimi niewinnymi oczętami. Być może jakiś naiwny młodzieniec dałby się na to nabrać, ale ja doskonale wiedziałam, że Lizzie zna mnie zbyt dobrze, aby ulec mojemu urokowi. Co prawda pod tym względem miałam większe szanse u Thomasa, który jako mężczyzna miał łatwiejsze pole do manewru i mógł się ożenić właściwie w każdej chwili, obdarzając siostrzyczkę szczęściem niańczenia jego dzieci, ale niestety mój kochany brat był jeszcze mniej podatny na moje wpływy niż Elizabeth i gdy tylko wspominałam w jego obecności o potomstwie, patrzył na mnie tym swoim spojrzeniem starszego, doświadczonego brata.
- Oczywiście, że twoja obecność jest wystarczająca i zawsze się cieszę, kiedy tylko uda mi się cię dojrzeć - zapewniłam ją gwałtownie, nagle zdjęta strachem, że mój wyrzut mógł ją przypadkowo urazić. Nic przecież nie uszczęśliwiało mnie bardziej niż świadomość, że na widowni siadają moi najbliżsi. Ale ze sceny mogłam dostrzec to, co Lizzie najwyraźniej umykało lub na co nie chciała zwracać uwagi: jej i moje rówieśnice oraz rówieśnicy bardzo rzadko przychodzili sami. Praktycznie każdy znany mi szlachcic i każda szlachcianka, z którymi chodziłam do jednej klasy w Hogwarcie lub których poznałam później podczas mojego pobytu we Francji, byli już zaręczeni lub niedługo miało do tych formalnych zaręczyn dojść. - Po prostu się martwię, że nadwyrężasz cierpliwość ojca i nestora - powiedziałam już zdecydowanie ciszej, wyrzucając w końcu z siebie wszystkie swoje obawy. Obie przecież wiedzieliśmy, że mógł nam w każdej chwili zaproponować wybranego przez siebie kandydata, a odrzucenie go nie byłoby co prawda niemożliwe, ale na pewno wiązałoby się ze sporym rodzinnym skandalem. - Och, żeby tylko jakiś się zgłosił i uwolnił mnie z tego rodzinnego domu wariatów! - zawołałam rozanielonym tonem, natychmiast podchwytując zmianę tematu. O tak, zdecydowanie nie miałam nic przeciwko, aby Sabat zakończył się dla mnie zawiązaniem jakiejś cennej znajomości z przystojnym młodym szlachcicem.
- Ale ja tak bardzo chciałabym być ciocią! - rzuciłam się na ostatnią deskę ratunku, ostatni argument w każdej z siostrzanych dyskusji, przybierając prawie że płaczliwy ton i wpatrując się w siostrę swoimi niewinnymi oczętami. Być może jakiś naiwny młodzieniec dałby się na to nabrać, ale ja doskonale wiedziałam, że Lizzie zna mnie zbyt dobrze, aby ulec mojemu urokowi. Co prawda pod tym względem miałam większe szanse u Thomasa, który jako mężczyzna miał łatwiejsze pole do manewru i mógł się ożenić właściwie w każdej chwili, obdarzając siostrzyczkę szczęściem niańczenia jego dzieci, ale niestety mój kochany brat był jeszcze mniej podatny na moje wpływy niż Elizabeth i gdy tylko wspominałam w jego obecności o potomstwie, patrzył na mnie tym swoim spojrzeniem starszego, doświadczonego brata.
- Oczywiście, że twoja obecność jest wystarczająca i zawsze się cieszę, kiedy tylko uda mi się cię dojrzeć - zapewniłam ją gwałtownie, nagle zdjęta strachem, że mój wyrzut mógł ją przypadkowo urazić. Nic przecież nie uszczęśliwiało mnie bardziej niż świadomość, że na widowni siadają moi najbliżsi. Ale ze sceny mogłam dostrzec to, co Lizzie najwyraźniej umykało lub na co nie chciała zwracać uwagi: jej i moje rówieśnice oraz rówieśnicy bardzo rzadko przychodzili sami. Praktycznie każdy znany mi szlachcic i każda szlachcianka, z którymi chodziłam do jednej klasy w Hogwarcie lub których poznałam później podczas mojego pobytu we Francji, byli już zaręczeni lub niedługo miało do tych formalnych zaręczyn dojść. - Po prostu się martwię, że nadwyrężasz cierpliwość ojca i nestora - powiedziałam już zdecydowanie ciszej, wyrzucając w końcu z siebie wszystkie swoje obawy. Obie przecież wiedzieliśmy, że mógł nam w każdej chwili zaproponować wybranego przez siebie kandydata, a odrzucenie go nie byłoby co prawda niemożliwe, ale na pewno wiązałoby się ze sporym rodzinnym skandalem. - Och, żeby tylko jakiś się zgłosił i uwolnił mnie z tego rodzinnego domu wariatów! - zawołałam rozanielonym tonem, natychmiast podchwytując zmianę tematu. O tak, zdecydowanie nie miałam nic przeciwko, aby Sabat zakończył się dla mnie zawiązaniem jakiejś cennej znajomości z przystojnym młodym szlachcicem.
Gość
Gość
Czasami będąc na sabatach czy zwykłych spotkaniach arystokratów miała wrażenie jakby to wszystko było teatrem. Uśmiechała się, była uprzejma ale wewnątrz tłamsiła wszystkie negatywne uwagi na temat tego co ją otaczało. Czuła jakby żyła w kłamstwie. Wychowana w danym świecie, do którego nie pasowała cały czas udawała, że jednak jest inaczej. Bała się, że pewnego dnia obudzi się ze świadomość, że nienawidzi tego miejsca, a nie będzie miała szansy na ucieczkę. Tylko jeśli nie należała do światka arystokratów to jej miejsce było gdzieś indziej czy przyjdzie jej być zawsze niezrozumianą? Powinna przestać dramatyzować na temat swojego życia, zdecydowanie. Za to Thalia, ona była wszystkim tym czym nie była Elizabeth. Kobietą, z której wychowania jej rodzina może być dumna i potrafiącą się cieszyć swoimi arystokratycznym życiem. Nie utrudniała go sobie, chyba pogodzona lub nawet zaprzyjaźniona z losem.
- Radzę Ci w takim razie zostać matką. – odparła równie dziecinnie co jej siostra. Dzieci się jej zachciało! Elizabeth nie myślała o zamążpójściu, a co dopiero rodzicielstwie. Chciałaby w przyszłości zaznać macierzyństwa, obserwować rozwijającego się człowieka, ale do tego jeszcze jest ciąża i poród, który odbiera życie tylu młodym kobietom. Ale na pewno byłaby najlepszą ciotką na świecie, zapewne jej siostra również, choć zupełnie różną od niej. Wychowywanie dzieci na pewno było ciężkie, w tym świecie gdzie mają one jeszcze mniej praw niż kobiety. Nikt nie słucha głosu dziecka, a gdy już dorosły zada pytanie boi się odpowiedzi, bo zawsze jest szczera. Zapomina się, że dziecko to mały człowiek – autonomiczna jednostka z własnymi przemyśleniami dostosowanymi do wieku.
- Nie rozumiem więc, będąc tak przepełniona radością na widok mojej osoby jeszcze narzekasz? Przecież obojętnie z kim przyjdę jestem dla ciebie. Zawsze jestem nam dla ciebie. – wytłumaczyła jej łagodnie, gdyż dla niej rodzeństwo było najważniejsze. Dorastała z nimi, znała ich wszystkie wady i zalety i to oni znali jej największe sukcesy i druzgoczące porażki. To że była sama nie oznacza, że była samotna. Całe dnie spędzała wśród ludzi, od pracy po spotkania towarzyskie. I choć czuła czasami pewien smutek wracając do pustego mieszkania to wolała o tym nie myśleć. Nawet będąc w domu pełnym ludzi człowiek może czuć się samotny i zdawała sobie sprawę, że czekało to wiele arystokratek. Wyszły za mąż, z daleka od rodzinnego domu i w wielkiej posiadłości, że równie dobrze mogłyby zniknąć i nikt by nie zauważył. – Thalia. – westchnęła cicho. – Przyjdzie czas i na mnie. Wiem to, od zawsze wiedziałam. Staram się po prostu wykorzystać te miesiące, by zapamiętam to co miałam, bo to jest tego warte. No i jesteś jeszcze ty, zawsze możesz iść na pierwszy odstrzał. – dodała już lekko ze ślizgońskim uśmieszkiem na twarzy, choć nie sięgał oczu. Nie chciała by jej siostra się tym zamartwiała; to była jej rola jako tej starszej. Powinna brać z życia garściami, zapewne oczekiwać zaręczyn. – Jestem pewna, że jest kolejka kandydatów, ale może ktoś konkretny chodzi Ci po głowie? – kontynuowała temat, który wyraźnie podpasywał jej siostrze. I pozwalało to zapomnieć o jej zbliżającym staropanieństwie, które nie było tematem wartym rozmowy.
- Radzę Ci w takim razie zostać matką. – odparła równie dziecinnie co jej siostra. Dzieci się jej zachciało! Elizabeth nie myślała o zamążpójściu, a co dopiero rodzicielstwie. Chciałaby w przyszłości zaznać macierzyństwa, obserwować rozwijającego się człowieka, ale do tego jeszcze jest ciąża i poród, który odbiera życie tylu młodym kobietom. Ale na pewno byłaby najlepszą ciotką na świecie, zapewne jej siostra również, choć zupełnie różną od niej. Wychowywanie dzieci na pewno było ciężkie, w tym świecie gdzie mają one jeszcze mniej praw niż kobiety. Nikt nie słucha głosu dziecka, a gdy już dorosły zada pytanie boi się odpowiedzi, bo zawsze jest szczera. Zapomina się, że dziecko to mały człowiek – autonomiczna jednostka z własnymi przemyśleniami dostosowanymi do wieku.
- Nie rozumiem więc, będąc tak przepełniona radością na widok mojej osoby jeszcze narzekasz? Przecież obojętnie z kim przyjdę jestem dla ciebie. Zawsze jestem nam dla ciebie. – wytłumaczyła jej łagodnie, gdyż dla niej rodzeństwo było najważniejsze. Dorastała z nimi, znała ich wszystkie wady i zalety i to oni znali jej największe sukcesy i druzgoczące porażki. To że była sama nie oznacza, że była samotna. Całe dnie spędzała wśród ludzi, od pracy po spotkania towarzyskie. I choć czuła czasami pewien smutek wracając do pustego mieszkania to wolała o tym nie myśleć. Nawet będąc w domu pełnym ludzi człowiek może czuć się samotny i zdawała sobie sprawę, że czekało to wiele arystokratek. Wyszły za mąż, z daleka od rodzinnego domu i w wielkiej posiadłości, że równie dobrze mogłyby zniknąć i nikt by nie zauważył. – Thalia. – westchnęła cicho. – Przyjdzie czas i na mnie. Wiem to, od zawsze wiedziałam. Staram się po prostu wykorzystać te miesiące, by zapamiętam to co miałam, bo to jest tego warte. No i jesteś jeszcze ty, zawsze możesz iść na pierwszy odstrzał. – dodała już lekko ze ślizgońskim uśmieszkiem na twarzy, choć nie sięgał oczu. Nie chciała by jej siostra się tym zamartwiała; to była jej rola jako tej starszej. Powinna brać z życia garściami, zapewne oczekiwać zaręczyn. – Jestem pewna, że jest kolejka kandydatów, ale może ktoś konkretny chodzi Ci po głowie? – kontynuowała temat, który wyraźnie podpasywał jej siostrze. I pozwalało to zapomnieć o jej zbliżającym staropanieństwie, które nie było tematem wartym rozmowy.
Mogłam się teraz naburmuszyć i strzelić porządnego focha o to, że siostra nie rozumie mojego macierzyńsko-siostrzanego instynktu i że nie chce mnie obdarzyć przyjemnością noszenia jej dzieci na rękach, zabawiania ich, karmienia, a nawet przewijania (chociaż podobno istniały do tego odpowiednie zaklęcia). Kochałam dzieci i na wszystkich rodzinnych zjazdach, gdy całe morze Fawley'ów spotykało się w swojej rodowej rezydencji, można mnie było najczęściej spotkać właśnie w kąciku przeznaczonym dla najmłodszych potomków rodu. Nie przeszkadzały mi nawet dwuznaczne uwagi ciotek, które zawsze pytały, kiedy pojawię się z mężem i własnymi dziećmi. Och, ileż razy miałam ich ochotę powiedzieć, że oby jak najprędzej!
- Gdy tylko pojawi się jakiś sensowny kandydat, nie będę wybrzydzać. Oczywiście byłoby cudownie wybrać sobie kogoś samej - rozmarzyłam się na moment, wyobrażając sobie, jak lord Malfoy otrzymuję aprobatę mojego ojca i stajemy się oficjalnym narzeczeństwem - ale nie zamierzam kaprysić. I tak większość zależy od taty - wzruszyłam zrezygnowana ramionami, bo choć wiedziałam, że Hector raczej nie pozwoli skrzywdzić swojej córki jakimś beznadziejnym mężem, to z drugiej strony był wciąż tylko mężczyzną, któremu raczej nie było w głowie zapewnianie mi jakichś romantycznych historii rodem z romansów. Wciąż miałam nadzieję, że Gloria nie będzie się wtrącała w moje matrymonialne plany i że po prostu sama przedstawię ojcu kandydata na narzeczonego; w końcu nie byłam już głupią nastolatką i mogłam sama rozejrzeć się za potencjalnymi narzeczonymi. Najlepiej pochodzącymi z rodów pozostających z nami w przyjaznych stosunkach, aby nie wywołać jakiegoś niepożądanego skandalu.
- Oczywiście, że się cieszę i doceniam twoją obecność, ale... ech, nieważne, uparciuchu - machnęłam jednak ręką, przerywając myśl w pół zdania. Najwyraźniej miałyśmy w tej kwestii zupełnie inne priorytety i kiedy mnie martwiło, jak odbierana jest Lizzie na salonach, wciąż pojawiając się samej, bez żadnego młodzieńca u boku, jej najwidoczniej wcale to nie przeszkadzało. Po części przecież ją rozumiałam - kiedy jeździłam po Francji, szkoląc swoje umiejętności i koncertując na salonach, nie zastanawiałam się nad mężczyznami, narzeczonymi i przyszłymi mężami. Cały mój czas i wszystkie moje myśli były wypełniane pracą, kolejnymi koncertami, próbami i całymi godzinami ćwiczeń.
Jeśli tam samo zachowywała się Lizzie i czuła mniej więcej to samo co ja wtedy, całkowicie pochłonięta swoimi zajęciami, to mogłam to zaakceptować. Przynajmniej powierzchownie, bo wewnętrzna ja wciąż się burzyłam na siostrę, że tak po macoszemu traktuje swoją przyszłość. Bo czyż nie było naszym głównym zadaniem jako szlachcianek wyjść dobrze za mąż, urodzić dzieci i robić dobre wrażenie na arystokratycznych salonach?
- Nie wiem, czy ojciec będzie chciał złamać niepisaną zasadę wydawania za mąż swoich córek według wieku - skrzywiłam się nieznacznie, wyginając w dół kąciki ust, nagle zaniepokojona tą nieprzyjemną świadomością. - A mój potencjalny kandydat wydaje się w ogóle niezainteresowany ponownym ożenkiem. Jest świetnym rozmówcą, doskonale się nam ze sobą rozmawia, a we Francji często dotrzymywał mi towarzystwa, ale lord Malfoy to jednak lord Malfoy. Skryty i niedostępny - przyciągnąłem brodę do klatki piersiowej, unosząc ramiona w górę i chowając się za osłoną z dłoni. Miałam ogromną nadzieję spotkać go na sabacie i wymienić w końcu więcej słów niż kilka niezobowiązujących frazesów, kiedy mijaliśmy się na korytarzach ministerstwa, ale byłam też pewna, że od razu otoczy go stado harpii, które będą zabiegały o całą jego uwagę.
- Gdy tylko pojawi się jakiś sensowny kandydat, nie będę wybrzydzać. Oczywiście byłoby cudownie wybrać sobie kogoś samej - rozmarzyłam się na moment, wyobrażając sobie, jak lord Malfoy otrzymuję aprobatę mojego ojca i stajemy się oficjalnym narzeczeństwem - ale nie zamierzam kaprysić. I tak większość zależy od taty - wzruszyłam zrezygnowana ramionami, bo choć wiedziałam, że Hector raczej nie pozwoli skrzywdzić swojej córki jakimś beznadziejnym mężem, to z drugiej strony był wciąż tylko mężczyzną, któremu raczej nie było w głowie zapewnianie mi jakichś romantycznych historii rodem z romansów. Wciąż miałam nadzieję, że Gloria nie będzie się wtrącała w moje matrymonialne plany i że po prostu sama przedstawię ojcu kandydata na narzeczonego; w końcu nie byłam już głupią nastolatką i mogłam sama rozejrzeć się za potencjalnymi narzeczonymi. Najlepiej pochodzącymi z rodów pozostających z nami w przyjaznych stosunkach, aby nie wywołać jakiegoś niepożądanego skandalu.
- Oczywiście, że się cieszę i doceniam twoją obecność, ale... ech, nieważne, uparciuchu - machnęłam jednak ręką, przerywając myśl w pół zdania. Najwyraźniej miałyśmy w tej kwestii zupełnie inne priorytety i kiedy mnie martwiło, jak odbierana jest Lizzie na salonach, wciąż pojawiając się samej, bez żadnego młodzieńca u boku, jej najwidoczniej wcale to nie przeszkadzało. Po części przecież ją rozumiałam - kiedy jeździłam po Francji, szkoląc swoje umiejętności i koncertując na salonach, nie zastanawiałam się nad mężczyznami, narzeczonymi i przyszłymi mężami. Cały mój czas i wszystkie moje myśli były wypełniane pracą, kolejnymi koncertami, próbami i całymi godzinami ćwiczeń.
Jeśli tam samo zachowywała się Lizzie i czuła mniej więcej to samo co ja wtedy, całkowicie pochłonięta swoimi zajęciami, to mogłam to zaakceptować. Przynajmniej powierzchownie, bo wewnętrzna ja wciąż się burzyłam na siostrę, że tak po macoszemu traktuje swoją przyszłość. Bo czyż nie było naszym głównym zadaniem jako szlachcianek wyjść dobrze za mąż, urodzić dzieci i robić dobre wrażenie na arystokratycznych salonach?
- Nie wiem, czy ojciec będzie chciał złamać niepisaną zasadę wydawania za mąż swoich córek według wieku - skrzywiłam się nieznacznie, wyginając w dół kąciki ust, nagle zaniepokojona tą nieprzyjemną świadomością. - A mój potencjalny kandydat wydaje się w ogóle niezainteresowany ponownym ożenkiem. Jest świetnym rozmówcą, doskonale się nam ze sobą rozmawia, a we Francji często dotrzymywał mi towarzystwa, ale lord Malfoy to jednak lord Malfoy. Skryty i niedostępny - przyciągnąłem brodę do klatki piersiowej, unosząc ramiona w górę i chowając się za osłoną z dłoni. Miałam ogromną nadzieję spotkać go na sabacie i wymienić w końcu więcej słów niż kilka niezobowiązujących frazesów, kiedy mijaliśmy się na korytarzach ministerstwa, ale byłam też pewna, że od razu otoczy go stado harpii, które będą zabiegały o całą jego uwagę.
Gość
Gość
Rodowe spotkania zawsze pozostawiały pewną gorycz w jej ustach. To była jej rodzina, łączyły ich więzi krwi i wychowanie w kulcie sztuki. Większość członków ich rodu była utalentowana artystycznie, zawsze ktoś grał na instrumentach, a chmara dzieci biegała po całym ogrodzie. I mimo że powinni być jej tak bliscy to często ich nie rozumiała, a oni jej. I jeszcze ten hałas wywołany przez korniki, znaczy dzieci. Były one wszędzie jakby mnożyły się w czasie, gdy odwracała od nich uwagę. Jej siostra świetnie sobie z nimi radziła, naprawdę umiała zapanować nad całym towarzystwem, a przy tym nadal ją uwielbiali. Elizabeth nie miała do tego wszystkiego cierpliwości, była surowa i trochę oschła, gdy niesforne dziecko nagminnie chciało jej uwagi. Wolała spędzić ten czas na rozmowach o polityce czy problemach społecznych, choć musiała przy tym znieść te wieczne pytania o jej zamążpójście. Niektóre osoby w jej rodzinie były strasznie monotematyczne i Elizabeth od razu miała w głowie odpowiedź, identyczną jak lata wcześniej.
– Powinnaś wybrzydzać, masz z tą osobą spędzić całe swoje życie. – Powiedziała z przerażeniem. To bardzo wiele czasu, każdy dzień widywać tę osobę i jeszcze założyć z nią rodzinę. A co jeśli trafi na jakiegoś gbura, osobę chorą psychicznie, pedofila… – Zalecam wybrzydzanie. Tylko czasem jak nawet możesz wybrać to nie do końca Ci się udaje. – Skrzywiła się delikatnie na wspomnienie narzeczeństwa z Travisem. Teraz patrząc na to z odległości lat widzi jak głupie były jej założenia. Nawet nie był do końca jej wybór, ale zgoda na ruchy jej rodziny i trochę inicjatywy. Przecież znali się od dzieciństwa, razem ruszyli do szkoły, ale lata przyjaźni nie wystarczyły. Nigdy się nie kochali, było im nawet wygodnie, ale jej brak czasu na życie poza pracą i jego na smokach nie pozwoliły na wiele, ale co najważniejsze Travis się zakochał. Teraz już nie pamięta nawet imienia tej dziewczyny, miał już ich tyle, ale wtedy zapewniał, że to miłość jego życia, a Elizabeth już i tak szukała wymówki do uniknięcia ślubu. – Merlin nie nas trzyma w opiece patrząc na gust ojca w małżonkach. – Powachlowała się dłonią wyobrażając sobie męską wersje macochy. Nie wytrzymałaby tego psychicznie, taka kara. Na pewno jeśli Gloria będzie wtrącać swoje uwagi to będzie źle, przecież ta kobieta sama skończyła ze starcem. Na pewno chciałaby, by Lizzy albo Thalia skończyły równie źle. Naprawdę szanowała ojca, ale doskonale wiedziała, że do najmłodszych nie należy. Czasem nawet jej współczuła, ale nie usprawiedliwiało to jej okropnego charakteru. Nie zdziwiłaby się jakby po prostu nikt inny jej nie chciał. Za to Thalia, ona nie powinna mieć żadnych problemów ze znalezieniem odpowiedniego kandydata. Była wszystkim tym czego można było chcieć od arystokratki, a przy tym nadal posiadała osobowość i własne zdanie. Nie była kukłą, ale żywym człowiekiem. – Mimo że jest człowiekiem minionego wieku to na pewno odnalazłby w sobie wystarczająco dużo sił do takiej zmiany. Szczególnie, gdy odnajdzie się kandydat odpowiednio dobry. – Nie wiedziała jak bardzo sama wierzy w te słowa. Nie chciała, by jej własne przekonania uniemożliwiły spełnić pragnień Thalii, ale musiała przyznać, że jej ojciec łatwo by ją tym zaszantażował, miał dobre karty w ręku. – Lord Malfoy? Kogo innego mogłam się spodziewać, oczywiście, że on. Byłabyś gotowa zostać za jednym razem i żoną i matką? On ma dziecko, prawda? – zapytała z zainteresowaniem. Ona sama byłaby chyba nie gotowa na taki krok, ale czy w ogóle miałaby wybór?
– Powinnaś wybrzydzać, masz z tą osobą spędzić całe swoje życie. – Powiedziała z przerażeniem. To bardzo wiele czasu, każdy dzień widywać tę osobę i jeszcze założyć z nią rodzinę. A co jeśli trafi na jakiegoś gbura, osobę chorą psychicznie, pedofila… – Zalecam wybrzydzanie. Tylko czasem jak nawet możesz wybrać to nie do końca Ci się udaje. – Skrzywiła się delikatnie na wspomnienie narzeczeństwa z Travisem. Teraz patrząc na to z odległości lat widzi jak głupie były jej założenia. Nawet nie był do końca jej wybór, ale zgoda na ruchy jej rodziny i trochę inicjatywy. Przecież znali się od dzieciństwa, razem ruszyli do szkoły, ale lata przyjaźni nie wystarczyły. Nigdy się nie kochali, było im nawet wygodnie, ale jej brak czasu na życie poza pracą i jego na smokach nie pozwoliły na wiele, ale co najważniejsze Travis się zakochał. Teraz już nie pamięta nawet imienia tej dziewczyny, miał już ich tyle, ale wtedy zapewniał, że to miłość jego życia, a Elizabeth już i tak szukała wymówki do uniknięcia ślubu. – Merlin nie nas trzyma w opiece patrząc na gust ojca w małżonkach. – Powachlowała się dłonią wyobrażając sobie męską wersje macochy. Nie wytrzymałaby tego psychicznie, taka kara. Na pewno jeśli Gloria będzie wtrącać swoje uwagi to będzie źle, przecież ta kobieta sama skończyła ze starcem. Na pewno chciałaby, by Lizzy albo Thalia skończyły równie źle. Naprawdę szanowała ojca, ale doskonale wiedziała, że do najmłodszych nie należy. Czasem nawet jej współczuła, ale nie usprawiedliwiało to jej okropnego charakteru. Nie zdziwiłaby się jakby po prostu nikt inny jej nie chciał. Za to Thalia, ona nie powinna mieć żadnych problemów ze znalezieniem odpowiedniego kandydata. Była wszystkim tym czego można było chcieć od arystokratki, a przy tym nadal posiadała osobowość i własne zdanie. Nie była kukłą, ale żywym człowiekiem. – Mimo że jest człowiekiem minionego wieku to na pewno odnalazłby w sobie wystarczająco dużo sił do takiej zmiany. Szczególnie, gdy odnajdzie się kandydat odpowiednio dobry. – Nie wiedziała jak bardzo sama wierzy w te słowa. Nie chciała, by jej własne przekonania uniemożliwiły spełnić pragnień Thalii, ale musiała przyznać, że jej ojciec łatwo by ją tym zaszantażował, miał dobre karty w ręku. – Lord Malfoy? Kogo innego mogłam się spodziewać, oczywiście, że on. Byłabyś gotowa zostać za jednym razem i żoną i matką? On ma dziecko, prawda? – zapytała z zainteresowaniem. Ona sama byłaby chyba nie gotowa na taki krok, ale czy w ogóle miałaby wybór?
Nadęłam usta. Łatwo mówić, że mogę wybrzydzać i przebierać, i wybierać, i losować wśród kandydatów, ale póki co jakoś żaden się nie kwapił do tego, aby ustawić się w kolejce. Podejrzewałam nawet, że to renoma Hektora tak działała, w końcu nawet jeśli pod koniec swojego urzędowania okazał się ofermą, to przecież był jednaj tym ministrem dwie kadencje. To wystarczająco długo, abyśmy zasłużyły na miano córek ministra i budziły w jakimś sensie niepewność wśród potencjalnych kandydatów, którzy lękali się potężnego teścia. Och, gdyby tylko znali prawdę o jego potędze i o tym, kto naprawdę rządzi w domu! Może to właśnie był jeden z powodów, dla których pokochałam Francję; mogłam tam być o wiele bardziej anonimowa i choć moje nazwisko pojawiało się w gazetach i na salonach, to mało kto kojarzył się z córką brytyjskiego Ministra Magii.
- Jeśli pojawią się propozycje, na pewno się ciebie poradzę. Sprawdzisz kandydatów w tych swoich aurorskich archiwach, żebym przypadkiem nie wyszła za jakiegoś niemoralnego przestępcę - uśmiechnęłam się z lekką złośliwością, chociaż nie do końca przekonana, czy Lizzie by tego nie zrobiła. Co prawda to domeną ojców było sprawdzanie potencjalnych kandydatów do ręki córki, ale przecież opiekuńcza siostra to nadal opiekuńcza siostra; w dodatku taka, która jest aurorem. Miałam dziwne przeczucie, że to jej ewentualni młodzieńcy powinni się bać bardziej niż Hektora. No i pozostawał jeszcze Thomas... czasami bycie najmłodszą i najlepiej strzeżoną siostrą pod słońcem miało swoje minusy.
- Obyś miała rację, chociaż bardziej się boję, że to Gloria będzie chciała na niego wpłynąć swoim gadaniem o zasadach, etykiecie, dobrym wychowaniu - nie wiem już, który raz dzisiaj się krzywiłam na wspomnienie o Glorii, ale to była już chyba jakaś naturalna reakcja na jej imię. Macocha porządnie nam zalazła za skórę i sama myśl o niej sprawiała, że usta wykrzywiały się w paskudnym grymasie. - W każdym razie na Sabacie zamierzam sobie pofolgować i jeśli młodzieńcy sami się nie ustawią w kolejkę, to zapędzę ich do niej siłą - mruknęłam z ponurą determinacją, gotowa zrobić wszystko, aby najpóźniej w styczniu mieć już na palcu pierścionek zaręczynowy. Przemawiała przeze mnie desperacja albo po prostu wciąż nastoletnia chęć przeżycia romantycznej miłości; wiele moich koleżanek z roku już dawno powychodziło za mąż, a niektóre nawet miały własne dzieci. Moje romantyczne życie skończyło się na lordzie Cassiusie, którego i tak traktowałam bardziej jak przyjaciela niż potencjalnego męża, a jego obrzydliwa zdrada tylko podkreśliła odmienność uczuciową między nami. Ale kto wie, gdyby nie ten głupi występek, może i ja tkwiłabym z nim teraz w nieszczęśliwym związku?
- Jego syn niedługo idzie do Hogwartu, więc to tak, jakby go nie było - wzruszam ramionami, krzyżując jednocześnie palce na to drobne kłamstwo. Odys z pewnością ma jeszcze sporo czasu, zanim przestąpi próg szkoły, ale przecież Lizzie nie musi o tym wiedzieć. - Poza tym... jestem pewna, że nie byłabym taka jak Gloria - mówię po chwili z zaciętością w głosie, tak na wszelki wypadek, gdyby siostra miała co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Kochałam dzieci, uwielbiałam je i potrafiłam się z nimi dogadać - może na swój sposób sama też byłam jeszcze naiwnym dzieckiem? - więc nie przeszkadzało mi ani trochę to, że Morpheus ma już syna. Wręcz przeciwnie, mały Odys stanowiłby doskonałą wprawę przed wychowaniem własnych dzieci.
// chyba możemy kończyć
- Jeśli pojawią się propozycje, na pewno się ciebie poradzę. Sprawdzisz kandydatów w tych swoich aurorskich archiwach, żebym przypadkiem nie wyszła za jakiegoś niemoralnego przestępcę - uśmiechnęłam się z lekką złośliwością, chociaż nie do końca przekonana, czy Lizzie by tego nie zrobiła. Co prawda to domeną ojców było sprawdzanie potencjalnych kandydatów do ręki córki, ale przecież opiekuńcza siostra to nadal opiekuńcza siostra; w dodatku taka, która jest aurorem. Miałam dziwne przeczucie, że to jej ewentualni młodzieńcy powinni się bać bardziej niż Hektora. No i pozostawał jeszcze Thomas... czasami bycie najmłodszą i najlepiej strzeżoną siostrą pod słońcem miało swoje minusy.
- Obyś miała rację, chociaż bardziej się boję, że to Gloria będzie chciała na niego wpłynąć swoim gadaniem o zasadach, etykiecie, dobrym wychowaniu - nie wiem już, który raz dzisiaj się krzywiłam na wspomnienie o Glorii, ale to była już chyba jakaś naturalna reakcja na jej imię. Macocha porządnie nam zalazła za skórę i sama myśl o niej sprawiała, że usta wykrzywiały się w paskudnym grymasie. - W każdym razie na Sabacie zamierzam sobie pofolgować i jeśli młodzieńcy sami się nie ustawią w kolejkę, to zapędzę ich do niej siłą - mruknęłam z ponurą determinacją, gotowa zrobić wszystko, aby najpóźniej w styczniu mieć już na palcu pierścionek zaręczynowy. Przemawiała przeze mnie desperacja albo po prostu wciąż nastoletnia chęć przeżycia romantycznej miłości; wiele moich koleżanek z roku już dawno powychodziło za mąż, a niektóre nawet miały własne dzieci. Moje romantyczne życie skończyło się na lordzie Cassiusie, którego i tak traktowałam bardziej jak przyjaciela niż potencjalnego męża, a jego obrzydliwa zdrada tylko podkreśliła odmienność uczuciową między nami. Ale kto wie, gdyby nie ten głupi występek, może i ja tkwiłabym z nim teraz w nieszczęśliwym związku?
- Jego syn niedługo idzie do Hogwartu, więc to tak, jakby go nie było - wzruszam ramionami, krzyżując jednocześnie palce na to drobne kłamstwo. Odys z pewnością ma jeszcze sporo czasu, zanim przestąpi próg szkoły, ale przecież Lizzie nie musi o tym wiedzieć. - Poza tym... jestem pewna, że nie byłabym taka jak Gloria - mówię po chwili z zaciętością w głosie, tak na wszelki wypadek, gdyby siostra miała co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Kochałam dzieci, uwielbiałam je i potrafiłam się z nimi dogadać - może na swój sposób sama też byłam jeszcze naiwnym dzieckiem? - więc nie przeszkadzało mi ani trochę to, że Morpheus ma już syna. Wręcz przeciwnie, mały Odys stanowiłby doskonałą wprawę przed wychowaniem własnych dzieci.
// chyba możemy kończyć
Gość
Gość
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pracownia
Szybka odpowiedź