Salon
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Proste, skromne pomieszczenie, które wieczorem napełnia się magiczną atmosferą bijącą od ciepłego światła lamp i mlecznej księżycowej łuny przebijającej się przez nocne chmury. Salon znajduje się najbliżej kuchni, z której co obiad wędrują do niego cudne wonie i aromaty.
Rudzielec zaraz uśmiechnął się szerzej, kiedy objął [uDoreę[/u] na powitanie. Tak, jemu też jest ją mile widzieć. Może nie przyszedł razem z bratem tylko sam, lecz czy może nie to był lepszy pomysł? Z Garrettem i tak zdąży się nie raz jeszcze rozmówić a fakt, że on tu będzie, zmusza rudzielca do kontrolowania się. Kto wie, czy to nie jest nawet dla niego lepsze, niż kolejna samotna noc w pokoju. - O, świetnie- sięgnął po czerwoną miskę, którą Dorea wysunęła w jego stronę. Zaraz ułożył wszystko na stole i zaczął wsypywać - zgodnie z propozycją pani Potter - słodycze do miski. Pomieszał, aby było kolorowo w misce i zerknął w stronę Just z wesołym uśmiechem. - Może ty mi zanotujesz? Bo się obawiam, że w moim wykonaniu może to być niezmywalne. - rzucił wesoło jeszcze zerkając na Charlusa mając nadzieję, że ze mną zawtóruje śmiechem. Rudzielec jakoś nie chciał dać wiary, że zaczyna się u Tonks nowa era punktualności. To musiał być jakiś jednorazowy wybryk natury. Rudzielec po chwili ujrzał Floriana, któremu skinął głową i tym samym podsunął miskę z cukierkami. - Chcesz jakiegoś? - rzucił wesoło nie chcąc zdradzać, co to były za smakocie. Poczekal chwilę na jego wybór i zaraz ruszył w stronę Duncana i Clementine, którzy się zjawili, a przy nich stała nie kto inna, jak Justine. - Oj tam od razu śmiejemy. Nie przesadzasz? - rzucił w storn metamorfomaga, lecz zaraz wyciągnął półmisek w stronę Duniego. Jednak widząc jak zerka to na rudego to na Just cicho parsknął śmiechem jednocześnie kręcąc głową. Miał wrażenie, że to było jakieś mentalne pytanie, czy są razem, więc rudzielec mentalnie odpowiedział, że nie, że to musiałoby być na jakiejś innej planecie. Rudzielec wolał teraz nie szukać drugiej połówki. Posłuchał zatem chwilę rozmowy Just z Clem i postanowił się włączyć w nią.
- Dlatego mam jeszcze swego kuguchara w zanadrzu. Jak sowa nie da rady, to kot z pewnością. Kotom jest łatwiej coś przemówić do ich rozumu. - odrzekł nie chcąc zdradzać się ze swym darem. Ale i to powinno wystarczyć za dobrą odpowiedź, bo mimo wszystko będzie się upierać przy swym stanowisku. W końcu łatwiej się dogada z kotami niżeli z ptakami. Zaraz ujrzał kolejny rudy kępek włosów - stanowczo dłuższych od Barry'ego i od razu rozpoznał swego brata. W sumie nawet nie wiedział, jak zareagować. Mimo wszystko rudzielec przywitał się z Garrettem krótkim skinieniem głowy i wysunął w jego stronę półmisek ze słodyczami, jeśli chciałby coś skosztować. Uchem był przy słuchaczach, lecz jego wzrok powędrował właśnie na rudzielca, który uciekł do kuchni. O ile dobre Barry pamiętał, to tam była Margo. Miał wrażenie, że coś się święci, ale nie wiedział co, dlatego zaraz wrócił ze swym uśmiechem w stronę osób, z którymi stał. Jedynie później porozmawia z bratem. Ostatecznie sam też skubnął coś z półmiska.
Co było w półmisku [oczywiście kto chciał coś skubnąć stamtąd, nie każdy musi rzucać]:
k6
1- musy-świstusy
2- kociołkowe pieguski
3- pieprzone diabełki
4- lodowe płatki śniegu
5- słonowodne ciągutki
6- eksplodujące cukierki o różnych smakach np.: kokos, kakao, marcepan, czekolada, wanillia, brzoskwinia, mięta
- Dlatego mam jeszcze swego kuguchara w zanadrzu. Jak sowa nie da rady, to kot z pewnością. Kotom jest łatwiej coś przemówić do ich rozumu. - odrzekł nie chcąc zdradzać się ze swym darem. Ale i to powinno wystarczyć za dobrą odpowiedź, bo mimo wszystko będzie się upierać przy swym stanowisku. W końcu łatwiej się dogada z kotami niżeli z ptakami. Zaraz ujrzał kolejny rudy kępek włosów - stanowczo dłuższych od Barry'ego i od razu rozpoznał swego brata. W sumie nawet nie wiedział, jak zareagować. Mimo wszystko rudzielec przywitał się z Garrettem krótkim skinieniem głowy i wysunął w jego stronę półmisek ze słodyczami, jeśli chciałby coś skosztować. Uchem był przy słuchaczach, lecz jego wzrok powędrował właśnie na rudzielca, który uciekł do kuchni. O ile dobre Barry pamiętał, to tam była Margo. Miał wrażenie, że coś się święci, ale nie wiedział co, dlatego zaraz wrócił ze swym uśmiechem w stronę osób, z którymi stał. Jedynie później porozmawia z bratem. Ostatecznie sam też skubnął coś z półmiska.
Co było w półmisku [oczywiście kto chciał coś skubnąć stamtąd, nie każdy musi rzucać]:
k6
1- musy-świstusy
2- kociołkowe pieguski
3- pieprzone diabełki
4- lodowe płatki śniegu
5- słonowodne ciągutki
6- eksplodujące cukierki o różnych smakach np.: kokos, kakao, marcepan, czekolada, wanillia, brzoskwinia, mięta
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Barry Weasley' has done the following action : rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Spóźnił się - a jakże. I chociaż przewidywał podobny obrót sprawy, przez moment się zastanawiał, czy nie narobi zbyt wiele zamieszania przybywając tak zastraszająco nie-o-czasie. Przyzwyczaił się, że praca potrafiła go wciągnąć o wiele dłużej, niż przypuszczał (albo raczej przypuszczał, bo niezmiennie wolał pracę od swojego pustego mieszkania?). Tylko Skamander nie mógł opuścić takiej okazji. Ciemnowłosa istotka, przyjaciółka, która wprowadziła go w szeregi Zakonu miała syna. Jak mógłby opuścić tak magiczny dzień?
W głowie mieszała mu się dziwna, wspomnieniowa rozmowa, przeprowadzona z kobietą...która dziś mogła być jego żoną. I chociaż wydawało się to - z punktu widzenia Skamandera - całkiem abstrakcyjnym pojęcie, on sam mógł być dzisiaj ojcem. Mógłby. Pokręcił głową, czując jak potargane włosy podczas jazdy motorem - opadają mu na twarz. Gnał na miejsce niemal prosto z pracy. Niemal. Wcześniej bowiem musiał odwiedzić bardzo ważne miejsce - zapobiegawczo i z wyprzedzeniem - zamawiając pewien upominek, przeznaczony dla jeszcze małego James'a.
W dłoniach trzymał dziecięcą miotłę. Właściciel sklepu powiódł się nawet o czerwoną kokardę tuż przy trzonku, która delikatnie drgała, przy każdym poruszeniu. Ostatecznie więc Samuel odstawił motor w uliczce obok i z miotełką oparta o ramię, stanął najpierw przed drzwiami, potem wciskając się do środka. Słyszał już zbyt wiele głosów, by chociaż pomyśleć, że jednak nie przybył ostatni. Trudno. Z szelmowskim uśmiechem, ścierając z twarzy ślady zmęczenia - przekroczył próg domu.
- Ho ho ho - wpuszczacie jeszcze spóźnionych podróżnych? - powitał zebranych szerokim uśmiechem. Z zawadiacką miną, z wciąż trzymanym specyficznym podarkiem na ramieniu, wyglądał jak mieszanka drwala z gangiem motocyklowym i...tylko czerwona kokardka, zaplata teraz tuż przy czarnych włosach wyraźnie odbiegała od stereotypu - I wybaczcie, mi na chwilę, ale muszę najpierw poważnie porozmawiać z najważniejszym gościem - odszukał wzrokiem Charlusa i Dorkę, szybko kalkulując, że ich pierworodny znajduje się na rękach u któregoś z rodziców...albo w kołysce. Niezależnie od lokalizacji, Skamander - nieco nieporadnie - jak przystało na nieobeznanego w dzieciach, dumnego mężczyznę - zbliżył się do malca, po drodze całując w policzek dumną mamę i ściskając ramie jeszcze dumniejszego ojca.
- Cześć panie Przystojny - wyciągnął rękę przez moment zastanawiając się, czy przypadkiem samym dotykiem nie uszkodzi tak małej istoty - Wierz mi, wiem co mówię, ale...będziesz kiedyś świetnie latał na miotle. Dlatego...masz się do mnie zgłosić, jak tylko będziesz mógł...em..jak tylko rodzice pozwolą ci wsiąść na to - po czym tryumfalnie podsunął trzonek miotły, z dyndająca śmiesznie kokardą - przed twarzą malucha - wciąż w pewnej odległości. Zawsze przecież mógł oberwać nią (miotłą) najpierw po głowie...bo kto wpadał na takgłupi genialny pomysł, by niemowlakowi przynosić podobny prezent. Cóż. Skamander swoje wiedział.
Dopiero potem odwrócił się w stronę pozostałych gości.
- Tak, wiem - tęskniliście - zakończył zawadiacko, w końcu przyglądając się czarodziejom zebranym w salonie.
~nie ogarniam kto jest, gdzie jest i co mówił oraz robi, więc jeśli ktoś coś - to jestem do dyspozycji ~
W głowie mieszała mu się dziwna, wspomnieniowa rozmowa, przeprowadzona z kobietą...która dziś mogła być jego żoną. I chociaż wydawało się to - z punktu widzenia Skamandera - całkiem abstrakcyjnym pojęcie, on sam mógł być dzisiaj ojcem. Mógłby. Pokręcił głową, czując jak potargane włosy podczas jazdy motorem - opadają mu na twarz. Gnał na miejsce niemal prosto z pracy. Niemal. Wcześniej bowiem musiał odwiedzić bardzo ważne miejsce - zapobiegawczo i z wyprzedzeniem - zamawiając pewien upominek, przeznaczony dla jeszcze małego James'a.
W dłoniach trzymał dziecięcą miotłę. Właściciel sklepu powiódł się nawet o czerwoną kokardę tuż przy trzonku, która delikatnie drgała, przy każdym poruszeniu. Ostatecznie więc Samuel odstawił motor w uliczce obok i z miotełką oparta o ramię, stanął najpierw przed drzwiami, potem wciskając się do środka. Słyszał już zbyt wiele głosów, by chociaż pomyśleć, że jednak nie przybył ostatni. Trudno. Z szelmowskim uśmiechem, ścierając z twarzy ślady zmęczenia - przekroczył próg domu.
- Ho ho ho - wpuszczacie jeszcze spóźnionych podróżnych? - powitał zebranych szerokim uśmiechem. Z zawadiacką miną, z wciąż trzymanym specyficznym podarkiem na ramieniu, wyglądał jak mieszanka drwala z gangiem motocyklowym i...tylko czerwona kokardka, zaplata teraz tuż przy czarnych włosach wyraźnie odbiegała od stereotypu - I wybaczcie, mi na chwilę, ale muszę najpierw poważnie porozmawiać z najważniejszym gościem - odszukał wzrokiem Charlusa i Dorkę, szybko kalkulując, że ich pierworodny znajduje się na rękach u któregoś z rodziców...albo w kołysce. Niezależnie od lokalizacji, Skamander - nieco nieporadnie - jak przystało na nieobeznanego w dzieciach, dumnego mężczyznę - zbliżył się do malca, po drodze całując w policzek dumną mamę i ściskając ramie jeszcze dumniejszego ojca.
- Cześć panie Przystojny - wyciągnął rękę przez moment zastanawiając się, czy przypadkiem samym dotykiem nie uszkodzi tak małej istoty - Wierz mi, wiem co mówię, ale...będziesz kiedyś świetnie latał na miotle. Dlatego...masz się do mnie zgłosić, jak tylko będziesz mógł...em..jak tylko rodzice pozwolą ci wsiąść na to - po czym tryumfalnie podsunął trzonek miotły, z dyndająca śmiesznie kokardą - przed twarzą malucha - wciąż w pewnej odległości. Zawsze przecież mógł oberwać nią (miotłą) najpierw po głowie...bo kto wpadał na tak
Dopiero potem odwrócił się w stronę pozostałych gości.
- Tak, wiem - tęskniliście - zakończył zawadiacko, w końcu przyglądając się czarodziejom zebranym w salonie.
~nie ogarniam kto jest, gdzie jest i co mówił oraz robi, więc jeśli ktoś coś - to jestem do dyspozycji ~
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Tylu ludzi. Tylu pięknych, dobrych ludzi. Tyle uśmiechów na ich twarzach, czasem bladych, czasem zmęczonych, przedwcześnie postarzałych- w końcu wojna odmierzała lata zupełnie inaczej niż pokój. Jednak teraz przez chwilę wszyscy byli dziećmi; prawie takimi, jak mały James, rumianymi od własnego szczęścia.
I z tym szczęściem było im wyjątkowo do twarzy.
Nie nadążał rozdawać uśmiechów, uścisków dłoni, nie nadążał zamykać w objęciach ramion tych wszystkich osób, które pragnął mieć bliżej siebie. Głównie po to, aby upewnić się, czy naprawdę istnieli; kochał bajki i ich świat, tym razem potrzebował jednak czegoś namacalnego. Zupełnie tak, jakby miał ochotę się przekonać, czy ich serca biły tak samo szybko jak to jego, tłukące się zawzięcie w klatce kruchych żeber. Miał nadzieję, że tak właśnie było- i że to bicie ich serc wtłaczało w nich coraz więcej i więcej ciepła i życia, topiąc resztki zimowego śniegu i przygotowując na nadejście wiosny.
Uwielbiał przyrodę za to, że była zmienna; za to, że potrafiła go zaskoczyć przedwcześnie zakwitłym bukietem konwalii na parapecie jego okna. Za to, że nadawała jesiennym liściom wszystkich tych niesamowitych złocistych, ciepłych, miodowych kolorów, o których istnieniu nie miał pojęcia. Że po ciężkim dniu pracy witała go ciepłym, letnim deszczem, i za to, że zsyłała mu całe garści śniegu idealnego do ulepienia bałwana podczas zimy. Kochał też jednak jej stałość. Kochał wiedzieć, że nawet po najmniejszych mrozach i okresach uśpienia świat zawsze budził się, otrząsał i odradzał na nowo. Że nawet spod największych złogów śniegu z czasem wychynąć miała zielona łodyżka pierwszego przebiśniegu- oznaka tego, że świat żył i wciąż był silny. I że wszystkie było dobrze.
Po raz kolejny natura zapierała mu dech w piersiach, tej zimy odradzając się wyjątkowo pięknie- i dlatego byli tu teraz wszyscy, jeszcze rumiani od mrozu, budząc się z zimowego snu przez promyk światła bijącego z uśmiechu małego Jamesa Pottera.
Ten promyk na stale zagościł też na twarzy Duny'ego, krzywiąc ją w zwyczajowo beztroskim i niemożliwie szerokim uśmiechu, którym powitał wejście Garretta. Odruchowo też pobiegł wzrokiem w stronę Margie, szukając na jej twarzy uśmiechu- i kiwnięciem głowy zapewniając, że on też się cieszył, że och, tak bardzo się cieszył!
Odruchowo uścisnął też wiotką, zgrabną dłoń Clem, której palce zaplątały się nagle gdzieś pomiędzy jego palcami i zatętniły znajomym ciepłem.
-W porządku?- Zapytał cicho, schylając się odrobinę, tak, aby tylko ona mogła go usłyszeć. Nie martwił się jednak; wiedział, że w towarzystwie tych ludzi, jego ludzi nie można było czuć się źle dłużej niż przez kilka szybko uciekających sekund.
Powitał więc uśmiechem obecność Just, dobrej, radosnej Just o kolorowych włosach i kolorowej duszy.
-Zaproponowałbym Ci drugiego z Weasley'ów, ale obawiam się, że jest już trochę zajęty- Puścił jej oko, po czym dyskretnym, prawie czułym skinieniem głowy wskazał oddalonych Garretta i Margie.- Czy to pistacjowe?
Zgrabnie przejął od niej pucharek, nie kryjąc entuzjazmu. Lody pistacjowe od zawsze smakowały jak jego dzieciństwo- ta najlepsza jego część, część cyrkowa, pełna gwiazd, słonecznych dni i najgłośniejszej, najbardziej pstrokatej rodziny na całym świecie- dlatego przyjął je z wdzięcznością, śląc Just kolejny uśmiech. Zaraz potem przyjął od niej też pucharek dla Clementine i delikatnie, ostrożnie podał jej go do wolnej dłoni.
-Just to lody mandarynkowe, słoneczne popołudnie, pierwsza wiosenna jaskółka i głośny śmiech- Poinstruował Clem, z nadzieją, że to pomogło jej zobaczyć towarzyszkę rozmowy, której nie mogły dostrzec oczy- jednocześnie śląc Just uśmiech, jedynie odrobinę zaczepny. Wiedział, że zrozumiała.- A ten dżentelmen ze słodyczami to Barry. Fakt, że przyniósł nam tyle dobroci, świadczy o nim chyba najlepiej.
Taktownie wycofał się z rozmowy, która wszakże go nie dotyczyła- i nie miał nic przeciwko temu. Zamiast tego nabrał pierwszą łyżeczkę lodów i przesunął wzrokiem po tłumie, niemal natychmiast odnajdując w nim Samuela.
-Zaklepuję na poniedziałek!- Wyszczerzył się w uśmiechu, natychmiast korzystając z okazji wypożyczenia motoru; nawet, jeśli nie była ona do końca realna. Skinął też głową, lekko, zachęcająco, milcząco zachęcając go do podejścia.
Nawet nie wiedział, jak bardzo stęsknił się za nimi wszystkimi- jego przyjaciółmi.
I z tym szczęściem było im wyjątkowo do twarzy.
Nie nadążał rozdawać uśmiechów, uścisków dłoni, nie nadążał zamykać w objęciach ramion tych wszystkich osób, które pragnął mieć bliżej siebie. Głównie po to, aby upewnić się, czy naprawdę istnieli; kochał bajki i ich świat, tym razem potrzebował jednak czegoś namacalnego. Zupełnie tak, jakby miał ochotę się przekonać, czy ich serca biły tak samo szybko jak to jego, tłukące się zawzięcie w klatce kruchych żeber. Miał nadzieję, że tak właśnie było- i że to bicie ich serc wtłaczało w nich coraz więcej i więcej ciepła i życia, topiąc resztki zimowego śniegu i przygotowując na nadejście wiosny.
Uwielbiał przyrodę za to, że była zmienna; za to, że potrafiła go zaskoczyć przedwcześnie zakwitłym bukietem konwalii na parapecie jego okna. Za to, że nadawała jesiennym liściom wszystkich tych niesamowitych złocistych, ciepłych, miodowych kolorów, o których istnieniu nie miał pojęcia. Że po ciężkim dniu pracy witała go ciepłym, letnim deszczem, i za to, że zsyłała mu całe garści śniegu idealnego do ulepienia bałwana podczas zimy. Kochał też jednak jej stałość. Kochał wiedzieć, że nawet po najmniejszych mrozach i okresach uśpienia świat zawsze budził się, otrząsał i odradzał na nowo. Że nawet spod największych złogów śniegu z czasem wychynąć miała zielona łodyżka pierwszego przebiśniegu- oznaka tego, że świat żył i wciąż był silny. I że wszystkie było dobrze.
Po raz kolejny natura zapierała mu dech w piersiach, tej zimy odradzając się wyjątkowo pięknie- i dlatego byli tu teraz wszyscy, jeszcze rumiani od mrozu, budząc się z zimowego snu przez promyk światła bijącego z uśmiechu małego Jamesa Pottera.
Ten promyk na stale zagościł też na twarzy Duny'ego, krzywiąc ją w zwyczajowo beztroskim i niemożliwie szerokim uśmiechu, którym powitał wejście Garretta. Odruchowo też pobiegł wzrokiem w stronę Margie, szukając na jej twarzy uśmiechu- i kiwnięciem głowy zapewniając, że on też się cieszył, że och, tak bardzo się cieszył!
Odruchowo uścisnął też wiotką, zgrabną dłoń Clem, której palce zaplątały się nagle gdzieś pomiędzy jego palcami i zatętniły znajomym ciepłem.
-W porządku?- Zapytał cicho, schylając się odrobinę, tak, aby tylko ona mogła go usłyszeć. Nie martwił się jednak; wiedział, że w towarzystwie tych ludzi, jego ludzi nie można było czuć się źle dłużej niż przez kilka szybko uciekających sekund.
Powitał więc uśmiechem obecność Just, dobrej, radosnej Just o kolorowych włosach i kolorowej duszy.
-Zaproponowałbym Ci drugiego z Weasley'ów, ale obawiam się, że jest już trochę zajęty- Puścił jej oko, po czym dyskretnym, prawie czułym skinieniem głowy wskazał oddalonych Garretta i Margie.- Czy to pistacjowe?
Zgrabnie przejął od niej pucharek, nie kryjąc entuzjazmu. Lody pistacjowe od zawsze smakowały jak jego dzieciństwo- ta najlepsza jego część, część cyrkowa, pełna gwiazd, słonecznych dni i najgłośniejszej, najbardziej pstrokatej rodziny na całym świecie- dlatego przyjął je z wdzięcznością, śląc Just kolejny uśmiech. Zaraz potem przyjął od niej też pucharek dla Clementine i delikatnie, ostrożnie podał jej go do wolnej dłoni.
-Just to lody mandarynkowe, słoneczne popołudnie, pierwsza wiosenna jaskółka i głośny śmiech- Poinstruował Clem, z nadzieją, że to pomogło jej zobaczyć towarzyszkę rozmowy, której nie mogły dostrzec oczy- jednocześnie śląc Just uśmiech, jedynie odrobinę zaczepny. Wiedział, że zrozumiała.- A ten dżentelmen ze słodyczami to Barry. Fakt, że przyniósł nam tyle dobroci, świadczy o nim chyba najlepiej.
Taktownie wycofał się z rozmowy, która wszakże go nie dotyczyła- i nie miał nic przeciwko temu. Zamiast tego nabrał pierwszą łyżeczkę lodów i przesunął wzrokiem po tłumie, niemal natychmiast odnajdując w nim Samuela.
-Zaklepuję na poniedziałek!- Wyszczerzył się w uśmiechu, natychmiast korzystając z okazji wypożyczenia motoru; nawet, jeśli nie była ona do końca realna. Skinął też głową, lekko, zachęcająco, milcząco zachęcając go do podejścia.
Nawet nie wiedział, jak bardzo stęsknił się za nimi wszystkimi- jego przyjaciółmi.
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Clementine nic nie poradzi na to, ze zamartwia się na zapas. Jest jak typowa kobieta, mając w głowie wiele obaw, którym ulegała. Przyjmowała je z zewnętrznym spokojem, ale w środku wszystko w niej się kruszyło, kiedy zdawała sobie sprawę, że nie ma tej samej łatwości w nawiązywaniu kontaktów, co jej towarzysz. Poddaje się jego działaniom. Idzie za nim w tłum, bo on tak bardzo do niego lgnie, że nie chce odbierać mu tej przyjemności. Drży, kiedy Dorea przytula ją do siebie. Chciałaby tak samo jak wszyscy podejść do małego Jamesa, przytulić go, albo pogłaskać po miękkiej dziecięcej stópce. Nie ma młodszego rodzeństwa, ani siostrzeńców czy bratanków, chciałaby móc dotknąć niemowlęcej rączki i przytrzymać ją chwilę, ale kiedy wyciąga dłoń przed siebie, wyczuwając uprzejmość i dobrotliwość otaczających ją ludzi, natyka się na ścianę. Tym razem nie jest to blokada, jaką sama sobie narzuca. Zanim zdążyła się zebrać, zorientowac w przestrzeni, wyczuć obecność dziecka i skontrolować, gdzie powinna skierować dłoń, żeby go dotknąć, przywitać, jak każdy, wyprzedzają ją inni goście. Clementine już wie, że przegapiła swoją okazję, dlatego trzyma się blisko Duncana, nie nadwyrężając niczyjej uprzejmości. Spogląda jedynie z wdzięcznością na panią domu – słyszy ją i wyobraża sobie jej głos, jako ciepły, słoneczny promyk, który rozgrzewa wszystkich w pomieszczeniu swoją jaskrawością.
Za moment Emmie odwraca się, słysząc słowa rzucone z entuzjazmem, wprost do niej. Dziewczyna (Just) wymawia jej imię, a Clemmie nie ma pojęcia z kim ma do czynienia. Nie zna tego dziewczęcia. Szuka jej spojrzeniem, ale wiadomo, nie może znaleźć. Zanim zawiesza wzrok tam, gdzie powinna, dziewczyna przemieszcza się i jest już gdzieś indziej. Śmieje się do niej radośnie, zwierza, że napisała list.
— Przepraszam — Emmie przeprosiny rzuca niemalże instynktownie. Nie odebrała jeszcze wszystkich listów. Nie przeczytała ich. Clementine potrzebuje do tego więcej czasu. Potrzebuje kogoś, kto jej przeczyta treść wypowiedzi. Ojciec ma ostatnio mało czasu, dużo pracuje. Clementine bywa też częściej poza domem. Zauważa, że [i]normalne[/i[ życie jest bardzo angażujące. Trochę wyczerpujące. Emmie już teraz czuje po swojej kondycji, że jest zmęczona. Przebywanie tak często poza domostwem wprawia ją w większe problemy z dusznością. Teraz oddycha ledwie co, uchylając wargi. Stara się powiedzieć dziewczynie, że mówi za dużo i za szybko i nie daje jej czasu na odpowiedź, ale jest ona tak szczodra i uprzejma, że Clementine słucha jej tylko z zafascynowaniem ile w niej wigoru.
— Nie miałam ostatnio chwili żeby poczytać pocztę — przyznaje w końcu, kiedy dziewczyna bierze wdech. Zaraz potem Emmie słyszy imię, na które wstrząsa nią przyjemna mimo wszystko tęsknota i rozczulenia. Zaciska dłoń delikatnie mocniej na dłoni Duncana — Samuel ma rację. Przyprowadź Barona do mnie, postaram się pomóc w miarę swoich możliwości — zapewnia ją i wtedy właśnie słyszy Samuela. Unosi do niego wzrok niemalże instynktownie, od razu wyłapując jego ton spośród wielu innych. Jest jedną z nielicznych osób, którą zna tak długo, żeby poznać go od razu, po drobnych rzeczach. Skamander zbliża się w ich stronę, ale zwraca się do wszystkich. Nie wita nikogo personalnie. Dopiero próbuje zorientować się w przestrzeni. Emmie zadziera głowę w górę, patrząc na Duncana, który upewnia się, że wszystko z nią w porządku. Jest rozemocjonowana. Z wrażenia serce bije jej szybciej, na wszystkie dźwięki, na znajome głosy, uprzejmość wszystkich tych ludzi.
Mówi jednak:
— Jest dobrze, Duncanie.
Poprawia uścisk dłoni, pochylając glowę. Wsluchując się we wszystkie dźwięki.
— Tęcza? — Clementine pyta Duncana o Justine. W jakiś sposób ta dziewczyna wydaje jej się bogta i kolorowa, jak wszystkie barwy tęczy. Przyjmuje od niej, czy od Duncana, pucharek, trzymając go w wolnej ręce. Nie może go zjeść, ale jest wdzięczna za ten poczęstunek. Nie ma gdzie odłożyć pucharka więc trzyma go w dłoni, czując jak chłód przejmuje jej dłoń.
Milczy, nasłuchuje, poznaje.
Liczy szybkie bicie serca.
Za moment Emmie odwraca się, słysząc słowa rzucone z entuzjazmem, wprost do niej. Dziewczyna (Just) wymawia jej imię, a Clemmie nie ma pojęcia z kim ma do czynienia. Nie zna tego dziewczęcia. Szuka jej spojrzeniem, ale wiadomo, nie może znaleźć. Zanim zawiesza wzrok tam, gdzie powinna, dziewczyna przemieszcza się i jest już gdzieś indziej. Śmieje się do niej radośnie, zwierza, że napisała list.
— Przepraszam — Emmie przeprosiny rzuca niemalże instynktownie. Nie odebrała jeszcze wszystkich listów. Nie przeczytała ich. Clementine potrzebuje do tego więcej czasu. Potrzebuje kogoś, kto jej przeczyta treść wypowiedzi. Ojciec ma ostatnio mało czasu, dużo pracuje. Clementine bywa też częściej poza domem. Zauważa, że [i]normalne[/i[ życie jest bardzo angażujące. Trochę wyczerpujące. Emmie już teraz czuje po swojej kondycji, że jest zmęczona. Przebywanie tak często poza domostwem wprawia ją w większe problemy z dusznością. Teraz oddycha ledwie co, uchylając wargi. Stara się powiedzieć dziewczynie, że mówi za dużo i za szybko i nie daje jej czasu na odpowiedź, ale jest ona tak szczodra i uprzejma, że Clementine słucha jej tylko z zafascynowaniem ile w niej wigoru.
— Nie miałam ostatnio chwili żeby poczytać pocztę — przyznaje w końcu, kiedy dziewczyna bierze wdech. Zaraz potem Emmie słyszy imię, na które wstrząsa nią przyjemna mimo wszystko tęsknota i rozczulenia. Zaciska dłoń delikatnie mocniej na dłoni Duncana — Samuel ma rację. Przyprowadź Barona do mnie, postaram się pomóc w miarę swoich możliwości — zapewnia ją i wtedy właśnie słyszy Samuela. Unosi do niego wzrok niemalże instynktownie, od razu wyłapując jego ton spośród wielu innych. Jest jedną z nielicznych osób, którą zna tak długo, żeby poznać go od razu, po drobnych rzeczach. Skamander zbliża się w ich stronę, ale zwraca się do wszystkich. Nie wita nikogo personalnie. Dopiero próbuje zorientować się w przestrzeni. Emmie zadziera głowę w górę, patrząc na Duncana, który upewnia się, że wszystko z nią w porządku. Jest rozemocjonowana. Z wrażenia serce bije jej szybciej, na wszystkie dźwięki, na znajome głosy, uprzejmość wszystkich tych ludzi.
Mówi jednak:
— Jest dobrze, Duncanie.
Poprawia uścisk dłoni, pochylając glowę. Wsluchując się we wszystkie dźwięki.
— Tęcza? — Clementine pyta Duncana o Justine. W jakiś sposób ta dziewczyna wydaje jej się bogta i kolorowa, jak wszystkie barwy tęczy. Przyjmuje od niej, czy od Duncana, pucharek, trzymając go w wolnej ręce. Nie może go zjeść, ale jest wdzięczna za ten poczęstunek. Nie ma gdzie odłożyć pucharka więc trzyma go w dłoni, czując jak chłód przejmuje jej dłoń.
Milczy, nasłuchuje, poznaje.
Liczy szybkie bicie serca.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ucieszyła się kiedy przyszedł Pan domu, choć oczywiście nie mogła nic zarzucić obecnym wcześniej w nim osobom. Dobrze było jednak widzieć osobę, która ją tu zaprosiła. Zdziwiona bezpośredniością Charlusa nawet odpowiedziała na uścisk, choć z typową dla siebie rezerwą. Uśmiechnęła się grzecznie i kiwnęła głową.
- To zaszczyt poznać najmłodszego Pottera – brzmiało to dziwnie sztywno w tym towarzystwie. Ona była dziwnie sztywna. Ostatnie miesiące były dziwne, naruszając jej bezpieczne granice, prowadząc ją w miejsca o których by nawet nie pomyślała, stykając ją z ludźmi, których by się nie spodziewała. Z czasem, gdy przybyło więcej gości, gdzieś w głębi jej głowy pojawiła się myśl, ilu członków Zakonu jest na tym przyjęciu. Nawet nie wiedziała, wciąż nie została oficjalnie wprowadzona. Przyglądała się więc każdej nowej twarzy z ciekawością, ale też ostrożnością, by nie wyjść na niegrzeczną.
Gdy rozluźniło się nieco miejsce wokół Charlusa i clue programu – Jamesa, podeszła tam ze swoim prezentem. W środku był miękki, szyty ręcznie pluszowy miś obrzucony chyba dziesiątką zaklęć przeciw brudzeniu się, niszczeniu, rozrywaniu, gnieceniu i milionie innych. Nie wiedziała wiele o dzieciach, choć bardzo pragnęła zostać kiedyś matką. Nie zapowiadało się na to jednak, nie była zbyt interesującą kandydatką na żonę.
- Wszystkiego co najlepsze mały – powiedziała miękko, dając Jamesowi ściskać swój palec wskazujący. Dziecko roztaczało wokół siebie słodki, łagodny zapach, który uspokoił jej napięte nerwy – Jesteś dzisiaj popularny, co? – spytała cicho młodego i pogładziła go delikatnie po główce zanim rzuciła Charlusowi zawstydzone spojrzenie. Odkryła się bardziej niż chciała przy tym maleństwie, nie powinna tego robić. Wróciła na swoje miejsce na poboczu szukając wzrokiem Sophie, która też nie znała tu zbyt wielu osób, a przecież przyszły razem. Podziękowała za pucharek lodów, który podał jej ktoś z tej tony nieznajomych osób. Czuła się trochę osaczona, ale oddychała głęboko nadając sobie spokojniejsze tempo i uspokajając tętno. Z jakiegoś powodu spotkanie z zupełnie nieszkodliwymi ludźmi było dla niej trudniejsze niż wielkie wydarzenie towarzyskie wśród rodów. Możliwe, ze miała na to wpływ bezpośredniość obecnych w Dolinie Godryka, ona nie potrafiła tak się rozluźnić.
- To zaszczyt poznać najmłodszego Pottera – brzmiało to dziwnie sztywno w tym towarzystwie. Ona była dziwnie sztywna. Ostatnie miesiące były dziwne, naruszając jej bezpieczne granice, prowadząc ją w miejsca o których by nawet nie pomyślała, stykając ją z ludźmi, których by się nie spodziewała. Z czasem, gdy przybyło więcej gości, gdzieś w głębi jej głowy pojawiła się myśl, ilu członków Zakonu jest na tym przyjęciu. Nawet nie wiedziała, wciąż nie została oficjalnie wprowadzona. Przyglądała się więc każdej nowej twarzy z ciekawością, ale też ostrożnością, by nie wyjść na niegrzeczną.
Gdy rozluźniło się nieco miejsce wokół Charlusa i clue programu – Jamesa, podeszła tam ze swoim prezentem. W środku był miękki, szyty ręcznie pluszowy miś obrzucony chyba dziesiątką zaklęć przeciw brudzeniu się, niszczeniu, rozrywaniu, gnieceniu i milionie innych. Nie wiedziała wiele o dzieciach, choć bardzo pragnęła zostać kiedyś matką. Nie zapowiadało się na to jednak, nie była zbyt interesującą kandydatką na żonę.
- Wszystkiego co najlepsze mały – powiedziała miękko, dając Jamesowi ściskać swój palec wskazujący. Dziecko roztaczało wokół siebie słodki, łagodny zapach, który uspokoił jej napięte nerwy – Jesteś dzisiaj popularny, co? – spytała cicho młodego i pogładziła go delikatnie po główce zanim rzuciła Charlusowi zawstydzone spojrzenie. Odkryła się bardziej niż chciała przy tym maleństwie, nie powinna tego robić. Wróciła na swoje miejsce na poboczu szukając wzrokiem Sophie, która też nie znała tu zbyt wielu osób, a przecież przyszły razem. Podziękowała za pucharek lodów, który podał jej ktoś z tej tony nieznajomych osób. Czuła się trochę osaczona, ale oddychała głęboko nadając sobie spokojniejsze tempo i uspokajając tętno. Z jakiegoś powodu spotkanie z zupełnie nieszkodliwymi ludźmi było dla niej trudniejsze niż wielkie wydarzenie towarzyskie wśród rodów. Możliwe, ze miała na to wpływ bezpośredniość obecnych w Dolinie Godryka, ona nie potrafiła tak się rozluźnić.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W domu Potterów pojawiało się coraz więcej ludzi. Sophia nawet się nie spodziewała, że będzie ich aż tak wielu, ale ostatecznie Potterowie mogli mieć sporo znajomych, którzy chcieli zaprosić, i może niektórzy, tak jak ona, też zostali tutaj sprowadzeni niejako przez przypadek, bo akurat tak wyszło?
Tak czy inaczej, była to pewnie okazja, by spotkać się z kilkorgiem znanych już sobie ludzi, oraz poznać tych, których jeszcze nie miała przyjemności poznać.
Uśmiechnęła się szeroko do Barry’ego, odmachała Duncanowi, który pojawił się z nieznaną jej młodziutką dziewczyną (Clementine) o delikatnej urodzie porcelanowej lalki, powitała Justine i Floriana, zauważyła Garretta Weasleya, brata Barry’ego, z którym pracowała w Biurze Aurorów, a chwilę później podeszła do nich sama pani domu, mówiąc, że także jest aurorem; najwyraźniej początkująca wówczas Sophia zupełnie zapomniała, że żona Charlusa przed urlopem macierzyńskim również pracowała razem z nim. Kiedy Dorea zaczęła jej i Artis przedstawiać niektórych z już obecnych gości, Sophia uśmiechnęła się, starając się zapamiętać poszczególne imiona.
- Również aurorka? To miła wiadomość, może pewnego dnia przyjdzie nam się spotkać w pracy? Oczywiście kiedy mały James już trochę podrośnie – rzekła, bo oczywistym było, że powinna spędzić jak najwięcej czasu ze swoim malutkim synkiem, zanim znowu rzuci się w wir niebezpiecznej i odpowiedzialnej pracy. Właśnie wtedy pojawił się i Charlus, który przytulił obie aurorki na powitanie. Sophii nie przeszkadzało to, więc tylko zachichotała. – I witaj, Charlusie, właśnie się zastanawiałam, kiedy się pojawisz – rzekła do niego; w końcu był to dla niego wielki dzień. Dla całej jego rodziny. Ogólnie jednak Potterowie wydali jej się całkiem sympatycznym małżeństwem.
Pojawił się też inny znany jej dobrze auror, Samuel (czy to jakiś zlot aurorów?), którego też przywitała, po czym na moment oddaliła się od Artis i podeszła do Barry’ego, by poczęstować się od niego słodyczami.
- Nie spodziewałam się, że będzie tu aż tylu ludzi. I to tylu, których znam! Ale to dobrze, Potterowie i mały James na pewno się cieszą z zainteresowania – powiedziała entuzjastycznym głosem. Może więc jej obecność tutaj nie będzie zupełnie bezzasadna. Może będzie się czuć mniej dziwnie niż w pierwszej chwili, gdy się tu znalazła? – Jak się czujesz wśród tylu aurorów, Barry? – zapytała, bo jakby nie patrzeć, chyba połowa obecnych była aurorami.
Puściła mu jeszcze oczko, po czym ruszyła w stronę Duncana i jego tajemniczej towarzyszki, pewnie już po tym, jak powitał się z Potterami.
- Duny, witaj! – przywitała dawno niewidzianego znajomego, którego polubiła jeszcze w Hogwarcie, a i później dobrze się czuła w jego obecności. – Kim jest twoja urocza znajoma? – zapytała, spoglądając na drobne dziewczę. Nie chciała jej jednak onieśmielić, więc zachowywała stosowny dystans. – Próbowaliście już słodyczy? – Odpakowała jeden z łakoci, który wzięła od Barry’ego, jednocześnie rozglądając się za Artis, z którą tutaj przyszła, nie chcąc, żeby druga aurorka myślała, że Sophia porzuciła ją i sobie poszła. Chciała jedynie powitać też innych znajomych.
Tak czy inaczej, była to pewnie okazja, by spotkać się z kilkorgiem znanych już sobie ludzi, oraz poznać tych, których jeszcze nie miała przyjemności poznać.
Uśmiechnęła się szeroko do Barry’ego, odmachała Duncanowi, który pojawił się z nieznaną jej młodziutką dziewczyną (Clementine) o delikatnej urodzie porcelanowej lalki, powitała Justine i Floriana, zauważyła Garretta Weasleya, brata Barry’ego, z którym pracowała w Biurze Aurorów, a chwilę później podeszła do nich sama pani domu, mówiąc, że także jest aurorem; najwyraźniej początkująca wówczas Sophia zupełnie zapomniała, że żona Charlusa przed urlopem macierzyńskim również pracowała razem z nim. Kiedy Dorea zaczęła jej i Artis przedstawiać niektórych z już obecnych gości, Sophia uśmiechnęła się, starając się zapamiętać poszczególne imiona.
- Również aurorka? To miła wiadomość, może pewnego dnia przyjdzie nam się spotkać w pracy? Oczywiście kiedy mały James już trochę podrośnie – rzekła, bo oczywistym było, że powinna spędzić jak najwięcej czasu ze swoim malutkim synkiem, zanim znowu rzuci się w wir niebezpiecznej i odpowiedzialnej pracy. Właśnie wtedy pojawił się i Charlus, który przytulił obie aurorki na powitanie. Sophii nie przeszkadzało to, więc tylko zachichotała. – I witaj, Charlusie, właśnie się zastanawiałam, kiedy się pojawisz – rzekła do niego; w końcu był to dla niego wielki dzień. Dla całej jego rodziny. Ogólnie jednak Potterowie wydali jej się całkiem sympatycznym małżeństwem.
Pojawił się też inny znany jej dobrze auror, Samuel (czy to jakiś zlot aurorów?), którego też przywitała, po czym na moment oddaliła się od Artis i podeszła do Barry’ego, by poczęstować się od niego słodyczami.
- Nie spodziewałam się, że będzie tu aż tylu ludzi. I to tylu, których znam! Ale to dobrze, Potterowie i mały James na pewno się cieszą z zainteresowania – powiedziała entuzjastycznym głosem. Może więc jej obecność tutaj nie będzie zupełnie bezzasadna. Może będzie się czuć mniej dziwnie niż w pierwszej chwili, gdy się tu znalazła? – Jak się czujesz wśród tylu aurorów, Barry? – zapytała, bo jakby nie patrzeć, chyba połowa obecnych była aurorami.
Puściła mu jeszcze oczko, po czym ruszyła w stronę Duncana i jego tajemniczej towarzyszki, pewnie już po tym, jak powitał się z Potterami.
- Duny, witaj! – przywitała dawno niewidzianego znajomego, którego polubiła jeszcze w Hogwarcie, a i później dobrze się czuła w jego obecności. – Kim jest twoja urocza znajoma? – zapytała, spoglądając na drobne dziewczę. Nie chciała jej jednak onieśmielić, więc zachowywała stosowny dystans. – Próbowaliście już słodyczy? – Odpakowała jeden z łakoci, który wzięła od Barry’ego, jednocześnie rozglądając się za Artis, z którą tutaj przyszła, nie chcąc, żeby druga aurorka myślała, że Sophia porzuciła ją i sobie poszła. Chciała jedynie powitać też innych znajomych.
Szeroki uśmiech pojawia się na jego twarzy i nie chce zniknąć. Tu jest tak miło i przyjemnie! Każdy z osobna wnosi ze sobą olbrzymi worek pozytywnej energii i grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Tak więc Florean wyrzuca z głowy wszelkie smutki i zmartwienia, chcąc delektować się tym wspaniałym towarzystwem. James ma ogromne szczęście, że przyszedł na świat otoczony tak dużymi pokładami miłości. Wszyscy są tacy radośni, rozmawiają, śmieją się i rzucają sobie na szyje jak w przypadku Just. Rozbawiony obejmuje ją równie mocno i przygląda się jej z przejęciem, gdy tak mu się żali. W końcu to poważna sprawa! - Nie śmiejcie się z Just, trochę szacunku! - Mówi oburzony, po czym odwraca od niej głowę i pyta cicho resztę - Naprawdę przyszła na czas? - i śmieje się cicho, raczej niechętnie puszczając Just ze swoich ramion. Zafascynowany patrzy jeszcze przez chwilę na jej burzę kolorowych włosów (ileż to on by oddał za tak wspaniały dar!), ale jego uwagę skupia Duncan z osobą towarzyszącą. - Przecież jesteśmy bardzo dobrze wychowani! - Mówi, podchodząc bliżej nich. - Witamy Cię serdecznie w naszych skromnych progach - właściwie potterowych, ale nie ma co zwracać uwagę na szczegóły. - Florian jestem, miło mi - dodaje, kłaniając się lekko. - Są, są - mówi a propos lodów pistacjowych, bo przecież nie mógłby o nich zapomnieć. Tyle się dzieje, tyle się dzieje! Barry podchodzi do Florka i podkłada mu pod nos półmisek słodkości, więc bierze pierwszego lepszego kolorowego cukierka i... Cóż, trochę żałuje, bo kokosowe wybuchy to jest to, co chciał poczuć na języku. Krzywi się lekko, ale po paru przełknięciach śliny wszystko wraca do normy. Na jego twarzy z powrotem gości uśmiech i rozgląda się po zebranych, chcąc znaleźć jakąś ofiarę do rozmowy. I postanowił podejść do nieznajomej mu blondynki (Artis), która wyglądała i zachowywała się tak, jakby nikogo tutaj nie znała. Postanowił to zmienić! - Cześć - mówi wesoło. - My się jeszcze nie znamy i uważam to za wielki błąd. Florian, Florian Fortescue - przedstawia się.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lubiłam ginąć w ramionach mężczyzn. Czasem mój wzrost był dość problematyczny – nigdy nie mogłam dosięgnąć do najwyższej półki – jednak z drugiej strony moja twarz niemal idealnie mogła znaleźć swoje miejsce w zagłębieniu szyi jakiegoś przystojnego jegomościa. Teraz jednak unosiłam twarz brodę opierając o klatę Floriana i ciesząc się że stanął w mojej obronie. Oczywiście, wszystko to było jedynie przyjacielskim przekomarzaniem. Śmieję się serdecznie gdy Florian konspiracyjnym tonem upewnia się, czy byłam na czas.
-Pierwsza byłam. – mówię mu i widać jak duma odbija się na mojej twarzy. W sumie nadal jestem jeszcze trochę zdziwiona i zaskoczona całą sytuacją. Nadal jej nie rozumiem. I nadal nie mogę jakoś do świadomości przyjąć, że coś takiego w ogóle miało miejsce. W każdym razie po chwili puszczam go.
Właściwie jestem wszędzie. Jak zwykle nie mogę usiedzieć w miejscu. Prawdopodobnie brak odpowiednich pokładów cierpliwości sprawia, że muszę co chwilę coś robić choć moje myśli niestrudzenie wędrują w jednym kierunku spojrzenie zaś – zdecydowanie zbyt często.
Nadal zamknięte.
Więc skupiam się na Dunnym i Clemie na powrót. Chociaż nosi mnie. Widać to pewnie bo co chwilę unoszę dłoń do włosów. Raz je zgarniam i spinam na czubku głowy, po to by za chwilę znów je rozpuścić. Potem znów dłoń unoszę i zakładam kosmyki za prawe ucho nadal nie mogąc się zdecydować jak wyglądam najlepiej.
Podążam za spojrzeniem mojego przyjaciela z niebieskiego domu i leciutki uśmiech wpełza mi na twarz gdy widzę dwójkę moich przyjaciół. Wyglądają tak ładnie razem. Przypominają mi się stare czasy. Zaraz jednak głos przywołuje mnie do rzeczywistości więc wracam spojrzeniem do mojego rozmówcy.
-Pistacjowe nie inaczej. – przytakuję i częstuję go dodatkowo uśmiechem częstuję. Zaraz gdy pucharki odbiera podnoszę dłoń i wyciągam włosy zza cha. Chyba lepiej w ten sposób. Zaśmiałam się ciepło na słowa Duncana. Nie zawsze rozumiałam jego słowa, ale zawsze wlewały ciepło do mojego serca. Wysłuchuję słów Clemie i lekko brew unoszę gdy przeprasza.
-Spokojnie, wszyscy jesteśmy zabiegani.. – mówię do niej na kilka sekund kładąc na jej ramieniu dłoń w – przynajmniej moim mniemaniu – miłym, ciepłym i uspokajającym geście. Nie chcę jej za mocno osaczyć. W salonie zebrał się całkiem niezły kalejdoskop osobistości. Unoszę tym razem obie dłoń i zakładam włosy za uszy zerkając tęsknie w stronę drzwi.
Gdzie jesteś?
-Teraz jednak nie czas na takie rozmowy. – dodaję jeszcze w stronę Clementine. Teraz przecież czas był by świętować. Śmiać się i jeść słodycze. A przede wszystkim cieszyć się choćby z tego że, wśród tego całego chaosu który ogarniał świat, dziś można było na chwilę odłożyć troski. – Uważałabym na te cukierki od Barry’ego. – mówię konspiracyjnym szeptem, ale po chwili cały efekt psuję śmiechem. Uśmiecham się jeszcze raz do Duncana a potem zostawiam tę dwójkę. Może zjem jeszcze lodów? Gdzieś przy stole spotykam Floriana i pytam go o te wafelki nowe nad którymi ostatnio pracuje. Zamieniam kilka zdań to z jedną to z drugą osobą co chwilę zmieniając swoje położenie jednak zawsze na takie bym mogła ze swojego miejsca drzwi obserwować.
W końcu do łazienki wychodzę, mój pęcherz potrzebuje bym dała mu trochę ulgi. Zdecydowanie za dużo kremowego piwa wypiłam z tego zniecierpliwienia. I jak się okazuje to błąd był. Bo oczywiście, że wyszłam w momencie w którym on się zjawił. Uświadamiam to sobie w momencie w którym moja noga na nowo staje w salonie.
Każdy zna chyba określenie, że coś uderza w niego jak grom z jasnego nieba. Ale jeśli nigdy w życiu nie doznał tego uczucia to nie będzie wiedział o czym mówię. Dostrzegam go. W końcu. I w tym konkretnym momencie przyrzekam sobie, że już nigdy nie przyjdę nigdzie na czas bo oczekiwanie jest jednym długim spacerem po rozżarzonych węglach.
Widzę jego profil. Och, czy mógłby być bardziej doskonały? Dobrze że stoję w wejściu bo mam framugę na której mogę się oprzeć gdy mój syndrom watowatych nóg daje o sobie znać. Stoję więc tak, kompletnie nie zauważając że moje włosy znów się zmieniły. Na ten jeden konkretny wzór który pojawia się zawsze gdy jest w pobliżu.
Mówi się, że czerwony jest kolorem miłości. Ja tam w zwyczaju nie mam sprzeczek z wcześniej utartymi pojęciami i wyobrażeniami, jednak w moim przypadku miłość ma trzy kolor. A te zaś niezmiennie od lat pojawiają się na moich włosach w tej samej kolejności. U nasady jest róż, ostry i wyrazisty, landrynkowy wręcz, później pojawia się turkus, który kojarzy mi się z błękitem nieba w słoneczny dzień by łagodnie przejść do jasnej zieleni którą często przybiera młoda trawa na wiosnę. A może to nie był kolor miłości a kolor Samuela Skamandera?
Mija parę chwil a pierwsze zderzenie z jego obecnością jest za mną i na nowo odzyskuje czucie w kolanach. Muszę to wykorzystać. I bardzo szybko wpadam na pomysł jak to zrobić. Mało dojrzały. Głupi może nawet. Pewnie nie przystający poważnej ratowniczce pogotowia ale jestem wśród swoich, a oni już nie raz obserwowali mnie podczas wykonywania moich najbzdurniejszych planów. Czekam wiec jeszcze chwile aż Dorea nie przejmie małej miotełki i Sam nie oddali się kawałek od James’a – ostatnie co chcę zrobić to spowodować wypadek, albo zrobić krzywdę najważniejszej osobie tego dnia.
Chyba mnie nie zauważył jeszcze. Nawet nie wie co się święci. Wzrokowo wybieram trasę do niego. Muszę wziąć rozbieg żeby odpowiednio się wybić. Za mała jestem żeby tak po prostu skoczyć tak wysoko. Wielki jest. Ale kocham tę jego wielkość. Te duże ramiona w których ginę, gdy zamyka mnie w uścisku zawsze za krótkim.
I w końcu ruszam uprzednio rzucając kilka konspiratorskich uśmiechów i pokazując tym co akurat na mnie spojrzeli by nic nie mówili. Biegnę i mam nadzieję że wskoczę i nie zlecę na tyłek. I nawet nie zlatuję, bo mój skrzydłowy wykazuje się refleksem godnym aurora i łapie mnie za uda właściwie dwie sekundy po tym jak wskakuje na jego plecy a moje dłonie owijaj się wokół jego szyi.
Uderza we mnie jego zapach gdy moja twarz znajduje się blisko jego ciała. Przez kilka chwil znów czuję jak syndrom watowatych nóg atakuje moje dolne kończyny na całe szczęście właśnie z nich nie korzystam w innym wypadku musiałam bym sporo walczyć by utrzymać się w pionie. Zapominam też że powiedzieć coś miałam więc śmieję się radośnie usilnie próbując wymyślić co powiedzieć mądrego.
-Byłam pierwsza, dasz wiarę? – pytam mając twarz gdzieś koło jego ucha. Mój oddech o smaku lodów miętowych owiewa jego szyję. Nadal sporo problemów sprawia mi trzeźwe myślenie, ale staram się jak mogę. W końcu przypominam sobie o włosach i zerkam na nie. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy tej jakże oczywistej zmiany. Obserwuję jego profil usadawiając policzek na ramieniu. Nawet w tej chwili nie ogarniam koło kogo stoi tak mocno skupia całą moją uwagę. Wpadłam jak śliwka w kompot. A może bardziej jak Tonks w Skamandera? Nieważne. Myśli rozbiegają się na wszystkie strony i zostają tylko te związane z nim. Oh Sam, dobrze że już jesteś. Nawet nie wiesz ile kosztowało mnie wytrwanie w oczekiwaniu na twoje pojawianie się.
-Pierwsza byłam. – mówię mu i widać jak duma odbija się na mojej twarzy. W sumie nadal jestem jeszcze trochę zdziwiona i zaskoczona całą sytuacją. Nadal jej nie rozumiem. I nadal nie mogę jakoś do świadomości przyjąć, że coś takiego w ogóle miało miejsce. W każdym razie po chwili puszczam go.
Właściwie jestem wszędzie. Jak zwykle nie mogę usiedzieć w miejscu. Prawdopodobnie brak odpowiednich pokładów cierpliwości sprawia, że muszę co chwilę coś robić choć moje myśli niestrudzenie wędrują w jednym kierunku spojrzenie zaś – zdecydowanie zbyt często.
Nadal zamknięte.
Więc skupiam się na Dunnym i Clemie na powrót. Chociaż nosi mnie. Widać to pewnie bo co chwilę unoszę dłoń do włosów. Raz je zgarniam i spinam na czubku głowy, po to by za chwilę znów je rozpuścić. Potem znów dłoń unoszę i zakładam kosmyki za prawe ucho nadal nie mogąc się zdecydować jak wyglądam najlepiej.
Podążam za spojrzeniem mojego przyjaciela z niebieskiego domu i leciutki uśmiech wpełza mi na twarz gdy widzę dwójkę moich przyjaciół. Wyglądają tak ładnie razem. Przypominają mi się stare czasy. Zaraz jednak głos przywołuje mnie do rzeczywistości więc wracam spojrzeniem do mojego rozmówcy.
-Pistacjowe nie inaczej. – przytakuję i częstuję go dodatkowo uśmiechem częstuję. Zaraz gdy pucharki odbiera podnoszę dłoń i wyciągam włosy zza cha. Chyba lepiej w ten sposób. Zaśmiałam się ciepło na słowa Duncana. Nie zawsze rozumiałam jego słowa, ale zawsze wlewały ciepło do mojego serca. Wysłuchuję słów Clemie i lekko brew unoszę gdy przeprasza.
-Spokojnie, wszyscy jesteśmy zabiegani.. – mówię do niej na kilka sekund kładąc na jej ramieniu dłoń w – przynajmniej moim mniemaniu – miłym, ciepłym i uspokajającym geście. Nie chcę jej za mocno osaczyć. W salonie zebrał się całkiem niezły kalejdoskop osobistości. Unoszę tym razem obie dłoń i zakładam włosy za uszy zerkając tęsknie w stronę drzwi.
Gdzie jesteś?
-Teraz jednak nie czas na takie rozmowy. – dodaję jeszcze w stronę Clementine. Teraz przecież czas był by świętować. Śmiać się i jeść słodycze. A przede wszystkim cieszyć się choćby z tego że, wśród tego całego chaosu który ogarniał świat, dziś można było na chwilę odłożyć troski. – Uważałabym na te cukierki od Barry’ego. – mówię konspiracyjnym szeptem, ale po chwili cały efekt psuję śmiechem. Uśmiecham się jeszcze raz do Duncana a potem zostawiam tę dwójkę. Może zjem jeszcze lodów? Gdzieś przy stole spotykam Floriana i pytam go o te wafelki nowe nad którymi ostatnio pracuje. Zamieniam kilka zdań to z jedną to z drugą osobą co chwilę zmieniając swoje położenie jednak zawsze na takie bym mogła ze swojego miejsca drzwi obserwować.
W końcu do łazienki wychodzę, mój pęcherz potrzebuje bym dała mu trochę ulgi. Zdecydowanie za dużo kremowego piwa wypiłam z tego zniecierpliwienia. I jak się okazuje to błąd był. Bo oczywiście, że wyszłam w momencie w którym on się zjawił. Uświadamiam to sobie w momencie w którym moja noga na nowo staje w salonie.
Każdy zna chyba określenie, że coś uderza w niego jak grom z jasnego nieba. Ale jeśli nigdy w życiu nie doznał tego uczucia to nie będzie wiedział o czym mówię. Dostrzegam go. W końcu. I w tym konkretnym momencie przyrzekam sobie, że już nigdy nie przyjdę nigdzie na czas bo oczekiwanie jest jednym długim spacerem po rozżarzonych węglach.
Widzę jego profil. Och, czy mógłby być bardziej doskonały? Dobrze że stoję w wejściu bo mam framugę na której mogę się oprzeć gdy mój syndrom watowatych nóg daje o sobie znać. Stoję więc tak, kompletnie nie zauważając że moje włosy znów się zmieniły. Na ten jeden konkretny wzór który pojawia się zawsze gdy jest w pobliżu.
Mówi się, że czerwony jest kolorem miłości. Ja tam w zwyczaju nie mam sprzeczek z wcześniej utartymi pojęciami i wyobrażeniami, jednak w moim przypadku miłość ma trzy kolor. A te zaś niezmiennie od lat pojawiają się na moich włosach w tej samej kolejności. U nasady jest róż, ostry i wyrazisty, landrynkowy wręcz, później pojawia się turkus, który kojarzy mi się z błękitem nieba w słoneczny dzień by łagodnie przejść do jasnej zieleni którą często przybiera młoda trawa na wiosnę. A może to nie był kolor miłości a kolor Samuela Skamandera?
Mija parę chwil a pierwsze zderzenie z jego obecnością jest za mną i na nowo odzyskuje czucie w kolanach. Muszę to wykorzystać. I bardzo szybko wpadam na pomysł jak to zrobić. Mało dojrzały. Głupi może nawet. Pewnie nie przystający poważnej ratowniczce pogotowia ale jestem wśród swoich, a oni już nie raz obserwowali mnie podczas wykonywania moich najbzdurniejszych planów. Czekam wiec jeszcze chwile aż Dorea nie przejmie małej miotełki i Sam nie oddali się kawałek od James’a – ostatnie co chcę zrobić to spowodować wypadek, albo zrobić krzywdę najważniejszej osobie tego dnia.
Chyba mnie nie zauważył jeszcze. Nawet nie wie co się święci. Wzrokowo wybieram trasę do niego. Muszę wziąć rozbieg żeby odpowiednio się wybić. Za mała jestem żeby tak po prostu skoczyć tak wysoko. Wielki jest. Ale kocham tę jego wielkość. Te duże ramiona w których ginę, gdy zamyka mnie w uścisku zawsze za krótkim.
I w końcu ruszam uprzednio rzucając kilka konspiratorskich uśmiechów i pokazując tym co akurat na mnie spojrzeli by nic nie mówili. Biegnę i mam nadzieję że wskoczę i nie zlecę na tyłek. I nawet nie zlatuję, bo mój skrzydłowy wykazuje się refleksem godnym aurora i łapie mnie za uda właściwie dwie sekundy po tym jak wskakuje na jego plecy a moje dłonie owijaj się wokół jego szyi.
Uderza we mnie jego zapach gdy moja twarz znajduje się blisko jego ciała. Przez kilka chwil znów czuję jak syndrom watowatych nóg atakuje moje dolne kończyny na całe szczęście właśnie z nich nie korzystam w innym wypadku musiałam bym sporo walczyć by utrzymać się w pionie. Zapominam też że powiedzieć coś miałam więc śmieję się radośnie usilnie próbując wymyślić co powiedzieć mądrego.
-Byłam pierwsza, dasz wiarę? – pytam mając twarz gdzieś koło jego ucha. Mój oddech o smaku lodów miętowych owiewa jego szyję. Nadal sporo problemów sprawia mi trzeźwe myślenie, ale staram się jak mogę. W końcu przypominam sobie o włosach i zerkam na nie. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy tej jakże oczywistej zmiany. Obserwuję jego profil usadawiając policzek na ramieniu. Nawet w tej chwili nie ogarniam koło kogo stoi tak mocno skupia całą moją uwagę. Wpadłam jak śliwka w kompot. A może bardziej jak Tonks w Skamandera? Nieważne. Myśli rozbiegają się na wszystkie strony i zostają tylko te związane z nim. Oh Sam, dobrze że już jesteś. Nawet nie wiesz ile kosztowało mnie wytrwanie w oczekiwaniu na twoje pojawianie się.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie wiedział dlaczego, ale wyobrażając sobie dom słodkiej Dorei, zawsze było w nim pełno ludzi. Nie mógł wskazać zrozumiałej podstawy, dla której tak miałoby być w rzeczywistości, ale aurorka zawsze kojarzyła mu się z czymś bliskim. Dobrym. Charlusa szanował, bardzo go lubił i cenił, ale to jego żona potrafiła jednym uśmiechem równocześnie sprzeciwić się, jak i przegonić niezgodę ustawiając męskie ego...po właściwej stronie. Dlatego przychodząc do Potterowego domu, wnosił ze sobą pewną iskrę, chowaną zazwyczaj w ciągu dnia na poczet czujności. Dzisiejszego wieczora?, szczególnie przy ich małym synku, chciał pokazać coś więcej, iskrę ciepłej obrony, która mógł ofiarować.
Potem spokojnie mógł dostać oczopląsu i to wielokrotnego. Rozpoznawał wśród zebranych tyle znajomych i bliskich twarzy, że zajęło mu chwilę, by zrozumieć kto gdzie jest. Uśmiechał się z daleka do Garreta, kiwnął głową dwóm aurorkom. Zmrużył oczy, gdy dostrzegł i Barrego, ale było w tym więcej wesołej, kpiącej nuty niż nagany. jednak jego większą uwagę, przykuły dwie sylwetki stojące obok siebie. Przekręcił głowę, zatrzymując wzrok na Duncanie, by zaraz zmrużyć ślepia mocniej - Najpierw wygraj ze mną jakiś zakład - zakpił, mierząc się z mężczyzna na spojrzenia. Jego ciemne, przenikliwe i te Beckettowe, przejrzyste niby morska toń. Robili to tyle razy, że w nawyk weszło mu uznawanie jego rudej czupryny, jako swoisty dobry omen. Tym bardziej, że u jego boku znajdowała się Emmie, której postać, niby eteryczna nimfa skupiała na sobie delikatną, acz urzekająca uwagę. I nawet jeśli z daleka nie mogła go zobaczyć, jeszcze zanim zbliżył się wystarczająco, wiedział, że wyczuwała jego obecność.
- Emmie - mówił ciszej, miękko, z uśmiechem postępując ku dziewczynie. Zanim jednak wykonał kilka większych kroków, coś zakłóca jego uwagę. Ruch, a może głębszy oddech? Może znajomy, tak charakterystyczny (i przyjemny) hałas, który mogła ze sobą nieść tylko jedna istota.
Nagły dotyk dłoni i nieduży ciężar instynktownie przywitał z cichym śmiechem i dłońmi, które założył za siebie, by pomóc wspiąć się i utrzymać we właściwej pozycji. Just miała to do siebie, że automatycznie wnosiła dziką wręcz chęć przerzucenia dziewczęcia przez ramię i przeparadowanie przez cały salon, niby zwycięskie trofeum. Wzmocnił uścisk, poprawiając uchwyt na oplatających go udach. Ramiona dziewczyny równie sprawnie zamykając go w objęciu, a ciepły oddech drażni jego skórę na szyi. Odchylił nieco głowę, pozwalając, by jego Skrzydłowa umościła się wygodniej, opierając się policzkiem o jego twarz. Kilka długich pasm, łaskocze go w nos, gdy śmieje mu się do ucha, ale nie reaguje. Zbyt przyjemna odmiana po dniu wypełnionym pracą, by chociaż pomyślał o zmianie swojej pozycji.
- Ty pierwsza? - uniósł brwi w teatralnym zdziwieniu, by w końcu wygiąć kąciki ust do góry. Przekręca głowę, by złapać roziskrzone spojrzenie przyjaciółki - Punkt dla ciebie Skrzydlata istoto. Gdybym miał obstawiać, spóźniłabyś się bardziej niż ja - jego usta niebezpiecznie blisko jej lica, a jego broda musiała łaskotać, drażnić? jej skórę, dlatego odwraca się na powrót, przerywając drażniący zmysły kontakt - Jak się tak wiercisz, to mogłabyś od razu łokciem wbić się pod łopatkę? Poprawisz mi siniaka - Rzucił żartem, zdmuchując czarne pasmo, które wysunęło mu się z rzemiania, przytrzymujacego to tej pory jego włosy - A teraz jedziemy do nich - wskazał ruchem brody na dwójkę, którą w pierwotnym zamiarze miał zaatakować swoją obecnością.
Raz jeszcze poprawił uchwyt i ruszył swobodnym krokiem, zatrzymując się tuż przy Clementine i nie przejmując się swoim nadprogramowym gościem na swoich barkach, nachylił i musnął ustami skroń panny Baudelaire - Witaj Emmie - przywitał się w końcu z niewyraźną ulgą obserwując jej obecność - Mam nadzieję, że towarzyszący ci gentleman nie zdążył ci jeszcze niczego zgubić? - i chociaż słowa kierował do młodziutkiej dziewczyny, źrenice Samuela skanowały właśnie twarz przyjaciela - A w poniedziałek możesz wpaść do Biura. I tak będę miał papierkową robotę - skrzywił się na samą myśl, że będzie musiał przesiedzi kilka godzin w ciasnych, Ministerialnych murach. Towarzystwo gaduły, która odciągnie jego myśli od prób zamordowania i wywaleniu wszystkich dokumentów przez okno - byłaby niezwykle pomocna - Patrz co znalazłem po drodze - dodał jeszcze łobuzersko, przechylając się niebezpiecznie do przodu, ale pewnie utrzymując dziewczynę na miejscu.
Potem spokojnie mógł dostać oczopląsu i to wielokrotnego. Rozpoznawał wśród zebranych tyle znajomych i bliskich twarzy, że zajęło mu chwilę, by zrozumieć kto gdzie jest. Uśmiechał się z daleka do Garreta, kiwnął głową dwóm aurorkom. Zmrużył oczy, gdy dostrzegł i Barrego, ale było w tym więcej wesołej, kpiącej nuty niż nagany. jednak jego większą uwagę, przykuły dwie sylwetki stojące obok siebie. Przekręcił głowę, zatrzymując wzrok na Duncanie, by zaraz zmrużyć ślepia mocniej - Najpierw wygraj ze mną jakiś zakład - zakpił, mierząc się z mężczyzna na spojrzenia. Jego ciemne, przenikliwe i te Beckettowe, przejrzyste niby morska toń. Robili to tyle razy, że w nawyk weszło mu uznawanie jego rudej czupryny, jako swoisty dobry omen. Tym bardziej, że u jego boku znajdowała się Emmie, której postać, niby eteryczna nimfa skupiała na sobie delikatną, acz urzekająca uwagę. I nawet jeśli z daleka nie mogła go zobaczyć, jeszcze zanim zbliżył się wystarczająco, wiedział, że wyczuwała jego obecność.
- Emmie - mówił ciszej, miękko, z uśmiechem postępując ku dziewczynie. Zanim jednak wykonał kilka większych kroków, coś zakłóca jego uwagę. Ruch, a może głębszy oddech? Może znajomy, tak charakterystyczny (i przyjemny) hałas, który mogła ze sobą nieść tylko jedna istota.
Nagły dotyk dłoni i nieduży ciężar instynktownie przywitał z cichym śmiechem i dłońmi, które założył za siebie, by pomóc wspiąć się i utrzymać we właściwej pozycji. Just miała to do siebie, że automatycznie wnosiła dziką wręcz chęć przerzucenia dziewczęcia przez ramię i przeparadowanie przez cały salon, niby zwycięskie trofeum. Wzmocnił uścisk, poprawiając uchwyt na oplatających go udach. Ramiona dziewczyny równie sprawnie zamykając go w objęciu, a ciepły oddech drażni jego skórę na szyi. Odchylił nieco głowę, pozwalając, by jego Skrzydłowa umościła się wygodniej, opierając się policzkiem o jego twarz. Kilka długich pasm, łaskocze go w nos, gdy śmieje mu się do ucha, ale nie reaguje. Zbyt przyjemna odmiana po dniu wypełnionym pracą, by chociaż pomyślał o zmianie swojej pozycji.
- Ty pierwsza? - uniósł brwi w teatralnym zdziwieniu, by w końcu wygiąć kąciki ust do góry. Przekręca głowę, by złapać roziskrzone spojrzenie przyjaciółki - Punkt dla ciebie Skrzydlata istoto. Gdybym miał obstawiać, spóźniłabyś się bardziej niż ja - jego usta niebezpiecznie blisko jej lica, a jego broda musiała łaskotać, drażnić? jej skórę, dlatego odwraca się na powrót, przerywając drażniący zmysły kontakt - Jak się tak wiercisz, to mogłabyś od razu łokciem wbić się pod łopatkę? Poprawisz mi siniaka - Rzucił żartem, zdmuchując czarne pasmo, które wysunęło mu się z rzemiania, przytrzymujacego to tej pory jego włosy - A teraz jedziemy do nich - wskazał ruchem brody na dwójkę, którą w pierwotnym zamiarze miał zaatakować swoją obecnością.
Raz jeszcze poprawił uchwyt i ruszył swobodnym krokiem, zatrzymując się tuż przy Clementine i nie przejmując się swoim nadprogramowym gościem na swoich barkach, nachylił i musnął ustami skroń panny Baudelaire - Witaj Emmie - przywitał się w końcu z niewyraźną ulgą obserwując jej obecność - Mam nadzieję, że towarzyszący ci gentleman nie zdążył ci jeszcze niczego zgubić? - i chociaż słowa kierował do młodziutkiej dziewczyny, źrenice Samuela skanowały właśnie twarz przyjaciela - A w poniedziałek możesz wpaść do Biura. I tak będę miał papierkową robotę - skrzywił się na samą myśl, że będzie musiał przesiedzi kilka godzin w ciasnych, Ministerialnych murach. Towarzystwo gaduły, która odciągnie jego myśli od prób zamordowania i wywaleniu wszystkich dokumentów przez okno - byłaby niezwykle pomocna - Patrz co znalazłem po drodze - dodał jeszcze łobuzersko, przechylając się niebezpiecznie do przodu, ale pewnie utrzymując dziewczynę na miejscu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Rudzielec stał sobie przy Clementine i Duncanie, z czasem też wychylał talerz ze słodyczami i obserwował, co się dzieje. Szczerze to nieco dziwnie się tu czuje, wśród znajomych twarzy, którzy swobodnie sobie rozmawiają, a on jakoś miał z tym problem. Bo co się odezwał, to zaraz zamykał usta i tylko uśmiechał się niemrawo przysłuchując dalszej konwersacji. Główka Sophi odłączyła jednak jego od rozmów na jakiś temat, do którego nie przywiązywał wagi, a dziewczynę poczęstował na początek słodkościami mimo, iż sam lekko lewitował przez świstusy, które zjadł.
- Całe szczęście, że jest tylko tyle ludzi. Gdybyś widziała, ile było na ich weselu. - rzucił śmiejąc się nieco. Wtedy było mnóstwo ludzi, gdzie towarzystwo ledwo się mieściło w ogrodzie. A teraz jest w sumie przyzwoicie. Jemu to pasowało, chodź wolał aby było nieco mniej ludzi. To chyba z przyzwyczajenia, kiedy się spotykał ze znajomymi najczęściej w pojedynkę. Ostatnio na takiej przyjacielskiej zabawie był na urodzinach Polki, które skończyły się z mglistymi wspomnieniami dla rudzielca. Ale pamiętał na pewno jeszcze jedną, nieproszoną przez Havisham osobę.
Skamander. I właśnie też on się tu zjawił, na co Barry początkowo nawet nie zareagował, póki nie podszedł bliżej. Spojrzał na niego ni to z uśmiechem, ni to ze smutkiem, raczej z bezgraniczną obojętnością, którą niszczył lekki uśmiech z jego ust, co by nie wydać się aroganckim dupkiem. Miał wrażenie że zaczyna być zbyt wielu aurorów. Zbyt tłoczno dla niego. I usłyszał słowa Carterówny na którą zaraz wrócił swym wzrokiem i posłał jej pełny już uśmiech na jego twarzy, lecz bez tych wesołych ogników w oczach. A potem przez chwilę stał w miejscu nie wiedząc, co jej odpowiedzieć. Bo jak się czuł wśród tylu aurorów? Bezpiecznie? Niespokojnie? Niewygodnie? Nie wiedział co jej odpowiedzieć, lecz ona zaraz zniknęła. A Barry przez chwilę stał tak w miejscu próbując sobie odpowiedzieć na te pytanie, a potem potrząsnął głową i rozejrzał się po salonie. Ujrzał zarówno małą, jak i większą grupkę, lecz nie był skłonny zbytnio do rozmów. Nie, potrzebował czegoś, przy czymś się rozluźni, a nie będzie stać i zastanawiać się, czy robi coś dobrze, czy źle. Odłoży talerz ze słodyczami na stół i mijając grupkę osób, podszedł do Dorei, która byłą przy swym synku i Charliem.
- Ludzie tutaj są zachwyceni, lecz ja jakoś nie ustanę w miejscu. Może w czymś ci pomóc w kuchni? Może przy nakładaniu daniach, może przy zmywaku? Dziś ty powinnaś tutaj świętować, więc pozwól mi Cię w czymś wyręczyć. - mówił spokojnie, z wesołym uśmiechem na twarzy. Nie, praca nawet taka fizyczna, którą normalnie by wykonał przy pomocy magii była jemu stanowczo potrzebna. - O ile wiem, Margo tam z Garrym jest... a właśnie, wiecie może co z nimi się dzieje? Pierwszy raz od ich rozstania widzę, ze się nie kłócą w jednym pomieszczeniu. - dodał zerkając także na Charlusa, gdyby coś wiedział. Barry był nieco w tyle, jeśli chodzi właśnie i związki swego brata. Ale wiedział na pewno, że gdyby było jak do tej pory, to z pewnością Garrett by nie uciekł do kuchni. Więc o co tu chodziło? Nie chce wyjść na wścibskiego brata, ale jest po prostu ciekaw, co się dzieje między nimi.
- Całe szczęście, że jest tylko tyle ludzi. Gdybyś widziała, ile było na ich weselu. - rzucił śmiejąc się nieco. Wtedy było mnóstwo ludzi, gdzie towarzystwo ledwo się mieściło w ogrodzie. A teraz jest w sumie przyzwoicie. Jemu to pasowało, chodź wolał aby było nieco mniej ludzi. To chyba z przyzwyczajenia, kiedy się spotykał ze znajomymi najczęściej w pojedynkę. Ostatnio na takiej przyjacielskiej zabawie był na urodzinach Polki, które skończyły się z mglistymi wspomnieniami dla rudzielca. Ale pamiętał na pewno jeszcze jedną, nieproszoną przez Havisham osobę.
Skamander. I właśnie też on się tu zjawił, na co Barry początkowo nawet nie zareagował, póki nie podszedł bliżej. Spojrzał na niego ni to z uśmiechem, ni to ze smutkiem, raczej z bezgraniczną obojętnością, którą niszczył lekki uśmiech z jego ust, co by nie wydać się aroganckim dupkiem. Miał wrażenie że zaczyna być zbyt wielu aurorów. Zbyt tłoczno dla niego. I usłyszał słowa Carterówny na którą zaraz wrócił swym wzrokiem i posłał jej pełny już uśmiech na jego twarzy, lecz bez tych wesołych ogników w oczach. A potem przez chwilę stał w miejscu nie wiedząc, co jej odpowiedzieć. Bo jak się czuł wśród tylu aurorów? Bezpiecznie? Niespokojnie? Niewygodnie? Nie wiedział co jej odpowiedzieć, lecz ona zaraz zniknęła. A Barry przez chwilę stał tak w miejscu próbując sobie odpowiedzieć na te pytanie, a potem potrząsnął głową i rozejrzał się po salonie. Ujrzał zarówno małą, jak i większą grupkę, lecz nie był skłonny zbytnio do rozmów. Nie, potrzebował czegoś, przy czymś się rozluźni, a nie będzie stać i zastanawiać się, czy robi coś dobrze, czy źle. Odłoży talerz ze słodyczami na stół i mijając grupkę osób, podszedł do Dorei, która byłą przy swym synku i Charliem.
- Ludzie tutaj są zachwyceni, lecz ja jakoś nie ustanę w miejscu. Może w czymś ci pomóc w kuchni? Może przy nakładaniu daniach, może przy zmywaku? Dziś ty powinnaś tutaj świętować, więc pozwól mi Cię w czymś wyręczyć. - mówił spokojnie, z wesołym uśmiechem na twarzy. Nie, praca nawet taka fizyczna, którą normalnie by wykonał przy pomocy magii była jemu stanowczo potrzebna. - O ile wiem, Margo tam z Garrym jest... a właśnie, wiecie może co z nimi się dzieje? Pierwszy raz od ich rozstania widzę, ze się nie kłócą w jednym pomieszczeniu. - dodał zerkając także na Charlusa, gdyby coś wiedział. Barry był nieco w tyle, jeśli chodzi właśnie i związki swego brata. Ale wiedział na pewno, że gdyby było jak do tej pory, to z pewnością Garrett by nie uciekł do kuchni. Więc o co tu chodziło? Nie chce wyjść na wścibskiego brata, ale jest po prostu ciekaw, co się dzieje między nimi.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To musiał być dobry dzień.
Coraz trudniej było o takie. Przepełnione radością i ciepłą, rodzinną atmosferą, której nie potrafiła zmącić ani gęstniejąca aura niepokoju, ani jątrząca się w ludziach podejrzliwość. Wywołujące na ustach naturalny uśmiech; taki, którego nie chowało się po krótkiej chwili, jakby z wyrzutami sumienia. Kojarzące się z bezpieczeństwem, nadzieją i lekką, słoneczną przeszłością. Tak właśnie czuła się w salonie Potterów – czy to ze względu na obecność jaśniejącej sylwetki Dorei, czy gaworzącego słodko Jamesa – a mimo że wnętrze w niczym nie przypominało skromnego domku we Francji, to z jakiegoś powodu jej myśli biegły tam dziwnie często, i to od chwili, w której przekroczyła próg.
Posłała przyjaciółce życzliwe spojrzenie, potakując milcząco i biorąc od niej kilka kilogramów czystego szczęścia, które natychmiast skorzystały z okazji i wyciągnęły drobne rączki do prostej, kwiatowej broszki przypiętej do równie prostej sukienki. Nadal nie mogła uwierzyć, że Dorea postanowiła obdarzyć ją aż takim zaufaniem, ale już pisząc list obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby go nie zawieść. – Och – mruknęła w odpowiedzi na dźwięk nazwy francuskiego miasteczka; zabawne, że kobieta wspomniała o nim akurat teraz – jakby przeczuwając, gdzie, przynajmniej częściowo, wędrował właśnie umysł Margaux. – Muszę w końcu znaleźć chwilę, żeby tam pojechać. Widziałaś może… – zaczęła, ale jej słowa zostały przerwane przez skrzypnięcie uchylanych drzwi, które od tamtego momentu rozpoczęły nieprzerwany taniec otwierania i zamykania, wpuszczając do środka kolejnych gości.
O dziwo, nie czuła się w tej z każdą chwilą gęstniejącej mozaice sylwetek zagubiona; wprost przeciwnie, uśmiechała się coraz szerzej i witała coraz serdeczniej, jak zwykle ciesząc się z okazji do spotkania tylu drogich jej osób w jednym miejscu. Szczerze i nieskrępowanie roześmiała się na widok zdezorientowanej Justine, a jej brwi mimowolnie powędrowały w górę, w niemym zdziwieniu, powodowanym oczywiście faktem, że zakręcona (i wiecznie spóźniona) przyjaciółka pojawiła się na miejscu jako pierwsza; dwa jednakowo ciepłe uśmiechy posłała w kierunku nieznajomych jej aurorek, a trzeci, nieco szerszy, powędrował do Charlusa. – Jakie znowu męczy, twój syn to wymarzony towarzysz – odpowiedziała wesoło, ale bez sprzeciwu przekazała Jamesa w bezpieczne ramiona ojca, śmiejąc się na wspomnienie o indyczej katastrofie. Nachyliła się jeszcze, żeby skraść chłopcu czułego buziaka w czółko i wróciła do Dorei, żeby pomóc jej w rozłożeniu na stolikach ostatnich słodkości, w międzyczasie machając wesoło do Barry’ego i Floreana. Na widok Duny’ego oderwała się jednak od poprawiania wstążeczek przy kolorowych balonikach i podbiegła do przyjaciela, na chwilę zamykając go w mocnym uścisku. – Kogo nazywasz źle wychowanym? – zapytała z udawaną naganą w głosie, spod której wyraźnie przebijało się jednak ciepło i życzliwość, które obecność rudowłosego mężczyzny zazwyczaj jeszcze potęgowała. – Cześć, jestem Margie – powiedziała, odwracając się do ślicznej towarzyszki Becketta i bez śladów zawahania całując ją lekko w oba policzki, zupełnie nieświadoma, że mogłaby w ten sposób wprawić dziewczynę w zakłopotanie. – Jeżeli ten młody dżentelmen kiedykolwiek będzie zachowywał się nieodpowiednio, daj mi znać, ustawię go do pionu – zażartowała. Podniosła głowę, posyłając znaczące spojrzenie w stronę czarodzieja, ale wtedy jej wzrok natrafił na inną piegowatą twarz, majaczącą ponad jego ramieniem. Mimo że przez cały czas miała na ustach uśmiech, to Garrettowi posłała ten specjalny, nieprzeznaczony dla nikogo innego.
Pozwoliła, żeby Duncan i Clementine oddalili się w stronę małego bohatera wieczoru, dokąd odprowadziła ich przelotnym spojrzeniem, ale Garry bardzo szybko ponownie skradł jej uwagę. Zabawne; doskonale wiedziała, że tu będzie, a jednak jego obecność za każdym razem zaskakiwała ją w ten pozytywny, przepełniony jakąś irracjonalną ulgą sposób. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej w reakcji na wypełniające jej klatkę piersiową ciepło, zdające się mieć swoje źródło gdzieś na wysokości muśniętej pocałunkiem skroni. Nie czuła się piękna – wiedziała, że niebieskawe żyłki pod oczami jasno informowały o kolejnym zbyt długim dyżurze, a układane w pośpiechu włosy prezentowały się trochę niedbale – ale jej oczy i tak odrobinę pojaśniały, gdy mężczyzna się odezwał. – Ty też prezentujesz się nie najgorzej – odpowiedziała, mrużąc lekko oczy i odruchowo wyciągając rękę, żeby poprawić kołnierzyk, który wcale nie wymagał poprawiania. – Chociaż i tak ktoś cię dzisiaj przebija urokiem osobistym – dodała przekornie, zerkając w stronę Jamesa, który nadal ściągał na siebie niepodzielną uwagę większości znajdujących się w salonie osób.
Kątem oka zauważyła kolejnego gościa – Samuela – i już podnosiła rękę, żeby również i jemu pomachać na powitanie, gdy coś innego przykuło jej spojrzenie. – Oho – mruknęła z rozbawieniem, obserwując konspiracyjną wędrówkę przyjaciółki (której włosy odznaczały się odrobinę inną gamą kolorystyczną niż jeszcze chwilę temu), zakończoną widowiskowym skokiem na plecy niczego niespodziewającego się aurora. Roześmiała się, wyłapując wzrokiem twarz Justine i kręcąc z rozbawieniem głową, zanim jej uwaga na nowo skupiła się na Garretcie.
Coraz trudniej było o takie. Przepełnione radością i ciepłą, rodzinną atmosferą, której nie potrafiła zmącić ani gęstniejąca aura niepokoju, ani jątrząca się w ludziach podejrzliwość. Wywołujące na ustach naturalny uśmiech; taki, którego nie chowało się po krótkiej chwili, jakby z wyrzutami sumienia. Kojarzące się z bezpieczeństwem, nadzieją i lekką, słoneczną przeszłością. Tak właśnie czuła się w salonie Potterów – czy to ze względu na obecność jaśniejącej sylwetki Dorei, czy gaworzącego słodko Jamesa – a mimo że wnętrze w niczym nie przypominało skromnego domku we Francji, to z jakiegoś powodu jej myśli biegły tam dziwnie często, i to od chwili, w której przekroczyła próg.
Posłała przyjaciółce życzliwe spojrzenie, potakując milcząco i biorąc od niej kilka kilogramów czystego szczęścia, które natychmiast skorzystały z okazji i wyciągnęły drobne rączki do prostej, kwiatowej broszki przypiętej do równie prostej sukienki. Nadal nie mogła uwierzyć, że Dorea postanowiła obdarzyć ją aż takim zaufaniem, ale już pisząc list obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby go nie zawieść. – Och – mruknęła w odpowiedzi na dźwięk nazwy francuskiego miasteczka; zabawne, że kobieta wspomniała o nim akurat teraz – jakby przeczuwając, gdzie, przynajmniej częściowo, wędrował właśnie umysł Margaux. – Muszę w końcu znaleźć chwilę, żeby tam pojechać. Widziałaś może… – zaczęła, ale jej słowa zostały przerwane przez skrzypnięcie uchylanych drzwi, które od tamtego momentu rozpoczęły nieprzerwany taniec otwierania i zamykania, wpuszczając do środka kolejnych gości.
O dziwo, nie czuła się w tej z każdą chwilą gęstniejącej mozaice sylwetek zagubiona; wprost przeciwnie, uśmiechała się coraz szerzej i witała coraz serdeczniej, jak zwykle ciesząc się z okazji do spotkania tylu drogich jej osób w jednym miejscu. Szczerze i nieskrępowanie roześmiała się na widok zdezorientowanej Justine, a jej brwi mimowolnie powędrowały w górę, w niemym zdziwieniu, powodowanym oczywiście faktem, że zakręcona (i wiecznie spóźniona) przyjaciółka pojawiła się na miejscu jako pierwsza; dwa jednakowo ciepłe uśmiechy posłała w kierunku nieznajomych jej aurorek, a trzeci, nieco szerszy, powędrował do Charlusa. – Jakie znowu męczy, twój syn to wymarzony towarzysz – odpowiedziała wesoło, ale bez sprzeciwu przekazała Jamesa w bezpieczne ramiona ojca, śmiejąc się na wspomnienie o indyczej katastrofie. Nachyliła się jeszcze, żeby skraść chłopcu czułego buziaka w czółko i wróciła do Dorei, żeby pomóc jej w rozłożeniu na stolikach ostatnich słodkości, w międzyczasie machając wesoło do Barry’ego i Floreana. Na widok Duny’ego oderwała się jednak od poprawiania wstążeczek przy kolorowych balonikach i podbiegła do przyjaciela, na chwilę zamykając go w mocnym uścisku. – Kogo nazywasz źle wychowanym? – zapytała z udawaną naganą w głosie, spod której wyraźnie przebijało się jednak ciepło i życzliwość, które obecność rudowłosego mężczyzny zazwyczaj jeszcze potęgowała. – Cześć, jestem Margie – powiedziała, odwracając się do ślicznej towarzyszki Becketta i bez śladów zawahania całując ją lekko w oba policzki, zupełnie nieświadoma, że mogłaby w ten sposób wprawić dziewczynę w zakłopotanie. – Jeżeli ten młody dżentelmen kiedykolwiek będzie zachowywał się nieodpowiednio, daj mi znać, ustawię go do pionu – zażartowała. Podniosła głowę, posyłając znaczące spojrzenie w stronę czarodzieja, ale wtedy jej wzrok natrafił na inną piegowatą twarz, majaczącą ponad jego ramieniem. Mimo że przez cały czas miała na ustach uśmiech, to Garrettowi posłała ten specjalny, nieprzeznaczony dla nikogo innego.
Pozwoliła, żeby Duncan i Clementine oddalili się w stronę małego bohatera wieczoru, dokąd odprowadziła ich przelotnym spojrzeniem, ale Garry bardzo szybko ponownie skradł jej uwagę. Zabawne; doskonale wiedziała, że tu będzie, a jednak jego obecność za każdym razem zaskakiwała ją w ten pozytywny, przepełniony jakąś irracjonalną ulgą sposób. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej w reakcji na wypełniające jej klatkę piersiową ciepło, zdające się mieć swoje źródło gdzieś na wysokości muśniętej pocałunkiem skroni. Nie czuła się piękna – wiedziała, że niebieskawe żyłki pod oczami jasno informowały o kolejnym zbyt długim dyżurze, a układane w pośpiechu włosy prezentowały się trochę niedbale – ale jej oczy i tak odrobinę pojaśniały, gdy mężczyzna się odezwał. – Ty też prezentujesz się nie najgorzej – odpowiedziała, mrużąc lekko oczy i odruchowo wyciągając rękę, żeby poprawić kołnierzyk, który wcale nie wymagał poprawiania. – Chociaż i tak ktoś cię dzisiaj przebija urokiem osobistym – dodała przekornie, zerkając w stronę Jamesa, który nadal ściągał na siebie niepodzielną uwagę większości znajdujących się w salonie osób.
Kątem oka zauważyła kolejnego gościa – Samuela – i już podnosiła rękę, żeby również i jemu pomachać na powitanie, gdy coś innego przykuło jej spojrzenie. – Oho – mruknęła z rozbawieniem, obserwując konspiracyjną wędrówkę przyjaciółki (której włosy odznaczały się odrobinę inną gamą kolorystyczną niż jeszcze chwilę temu), zakończoną widowiskowym skokiem na plecy niczego niespodziewającego się aurora. Roześmiała się, wyłapując wzrokiem twarz Justine i kręcąc z rozbawieniem głową, zanim jej uwaga na nowo skupiła się na Garretcie.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzisiaj całe zło musiało być wypchnięte za drzwi. Gdzieś daleko, gdzie dostęp miał jedynie szalejący po polu wiatr. Gdy patrzyła na tych wszystkich ludzi, po części dobrze znanych, po części mniej, wewnątrz szalała z radości. Co rusz posyłała każdemu z nich gorący uśmiech, dokładnie taki, jakie spotyka się na twarzach kobiet absolutnie szczęśliwych, tak do końca, do cna cieszących się tą jedną magiczną chwilą.
- Samuel! Cudownie cię widzieć! - uścisnęła go mocno, tak dogłębnie mocno, oddając w ten sposób (albo chociaż próbując!) jak bardzo stęskniła się za znajomą sylwetką i podziękować za przybycie. - Wszystko u ciebie w porządku? W Biurze też? Rogers kiedyś mnie ukatrupi...
Zaśmiała się szczerze, przyglądając się Skamanderowi i w zamyśleniu gładząc jego ramiona swoimi dłońmi. Pamiętała jeszcze te stare czasy, kiedy ona, Crispin i Samuel wypełniali w pocie czoła rozkazy Rogersa. To zawsze były trudne zadania, zwłaszcza, że każdy z nich był dopiero co po skończonych kursach.
- A... co u Crispina? Orientujesz się może? - uśmiech nieco zbladł, chociaż entuzjazm wciąż wyrysowany był na jej twarzy grubą kreską.
Nie była tylko ciekawa, czy żyję. Chciała wiedzieć, jak sobie radził, czy wciąż trzyma się twardo na nogach, czy nadal ma tę pogodę ducha i siłę, co kiedyś. Bo przecież stanowili zgrany zespół i wydawało jej się, że nadal powinna się o nich troszczyć. Ostatnimi czasy dość kiepsko jej to szło, ale miała zamiar to naprawić.
Kiedy James zaczął marudzić niczym prawdziwa gwiazda z książęcym rodowodem, wiedziała już, że pora przejść do głównego punktu tego magicznego spotkania. Uśmiechnęła się jeszcze raz do Samuela i zaraz wróciła do Charlusa, który wciąż dzielnie trzymał chłopca na rękach. Dorea przejęła inicjatywę, kołysząc małego Pottera w swoich ramionach, by chociaż na krótką chwilę zajął się mamą, a nie swoim rozstrojonym samopoczuciem. Nie miała mu jednak nic za złe! W końcu pojawiło się tu tyle nowych twarzy i głosów, że każdy inny też nie czułby się zbyt komfortowo na jego miejscu. Krótkim gestem przywołała do siebie Charlusa i stanęła w takim miejscu, że było ich w miarę dobrze widać.
- Szalenie cieszymy się, widząc tutaj każdego z was. Dziękujemy za prezenty, za wasze dobre słowa i uściski. To wiele dla nas znaczy - uśmiechnęła się do nich szeroko, wodząc wzrokiem po ich rozjaśnionych twarzach. - Jak wiecie, dzisiejszy dzień niesie w sobie coś wyjątkowego. Całkiem niedawno urodził nam się syn, James, którego właśnie trzymam na rękach i który, mam nadzieję, jeszcze chwilę wytrzyma, zanim już do końca zepsuje mu się humor - uśmiechnęła się, lekko opierając policzek o jego ciemną główkę. - Każdy z nas potrzebował kiedyś opiekuna, zwłaszcza, kiedy byliśmy tacy mali i bezbronni. Dlatego pomyśleliśmy z Charlusem o takim jednym duecie, który najlepiej sprawiłby się w roli strażników naszego małego Jamesa...
Spojrzała z uśmiechem na swojego męża, by potem przenieść wzrok roziskrzonych oczu na Margaux i Garretta.
- Samuel! Cudownie cię widzieć! - uścisnęła go mocno, tak dogłębnie mocno, oddając w ten sposób (albo chociaż próbując!) jak bardzo stęskniła się za znajomą sylwetką i podziękować za przybycie. - Wszystko u ciebie w porządku? W Biurze też? Rogers kiedyś mnie ukatrupi...
Zaśmiała się szczerze, przyglądając się Skamanderowi i w zamyśleniu gładząc jego ramiona swoimi dłońmi. Pamiętała jeszcze te stare czasy, kiedy ona, Crispin i Samuel wypełniali w pocie czoła rozkazy Rogersa. To zawsze były trudne zadania, zwłaszcza, że każdy z nich był dopiero co po skończonych kursach.
- A... co u Crispina? Orientujesz się może? - uśmiech nieco zbladł, chociaż entuzjazm wciąż wyrysowany był na jej twarzy grubą kreską.
Nie była tylko ciekawa, czy żyję. Chciała wiedzieć, jak sobie radził, czy wciąż trzyma się twardo na nogach, czy nadal ma tę pogodę ducha i siłę, co kiedyś. Bo przecież stanowili zgrany zespół i wydawało jej się, że nadal powinna się o nich troszczyć. Ostatnimi czasy dość kiepsko jej to szło, ale miała zamiar to naprawić.
Kiedy James zaczął marudzić niczym prawdziwa gwiazda z książęcym rodowodem, wiedziała już, że pora przejść do głównego punktu tego magicznego spotkania. Uśmiechnęła się jeszcze raz do Samuela i zaraz wróciła do Charlusa, który wciąż dzielnie trzymał chłopca na rękach. Dorea przejęła inicjatywę, kołysząc małego Pottera w swoich ramionach, by chociaż na krótką chwilę zajął się mamą, a nie swoim rozstrojonym samopoczuciem. Nie miała mu jednak nic za złe! W końcu pojawiło się tu tyle nowych twarzy i głosów, że każdy inny też nie czułby się zbyt komfortowo na jego miejscu. Krótkim gestem przywołała do siebie Charlusa i stanęła w takim miejscu, że było ich w miarę dobrze widać.
- Szalenie cieszymy się, widząc tutaj każdego z was. Dziękujemy za prezenty, za wasze dobre słowa i uściski. To wiele dla nas znaczy - uśmiechnęła się do nich szeroko, wodząc wzrokiem po ich rozjaśnionych twarzach. - Jak wiecie, dzisiejszy dzień niesie w sobie coś wyjątkowego. Całkiem niedawno urodził nam się syn, James, którego właśnie trzymam na rękach i który, mam nadzieję, jeszcze chwilę wytrzyma, zanim już do końca zepsuje mu się humor - uśmiechnęła się, lekko opierając policzek o jego ciemną główkę. - Każdy z nas potrzebował kiedyś opiekuna, zwłaszcza, kiedy byliśmy tacy mali i bezbronni. Dlatego pomyśleliśmy z Charlusem o takim jednym duecie, który najlepiej sprawiłby się w roli strażników naszego małego Jamesa...
Spojrzała z uśmiechem na swojego męża, by potem przenieść wzrok roziskrzonych oczu na Margaux i Garretta.
Gość
Gość
|z góry przepraszam, lecz no chyba tak będzie lepiej :malpka:
Nie przewidział tego, że Potter zacznie przemawiać, więc jego pytanie pozostało bez jej odpowiedzi, dlatego postanowił stanąć w boku i obserwować to wszystko. Obserwować co się dzieje, komu jakie uśmiechy się zjawiają na twarzy, milczeć ponieważ nie wypadało jemu mówić widocznie cokolwiek. Co prawda cieszył się z tego, że tu przyszedł i mógł świętować z Potterami, ze znajomymi święto malca, ale czy był dobrym materiałem na kompana? Mógł udawać wszelkie uśmiechy, bądź wesołość, lecz czy ciało to wytrzyma? Czy da radę ciągle ryć pod maską emocji? Ukryć takie mocne emocje to nie to samo, jak ukrywanie prawdy przy pomocy kłamstwa. To jest sztuka, której on sam nie opanował.
Dlatego stał z boku, słuchał, obserwował. Na chwilę spojrzał w stronę drzwi i zaczął myśleć, jak by tu po cichu wyjść, tak by nikt się nie zorientował teraz. Dlatego wspomniał paru osobom, że idzie na chwilę do łazienki, a że wiedział gdzie ona jest, to tam zaraz się udał. Lecz zamiast skorzystać z ubikacji, to otworzył okno i wyskoczył z niego na dwór. Zostawił okno nieco uchylone, żeby wyglądało na zwykłe wietrzenie łazienki, po czym dopiero gdy nieco oddalił się od posesji, teleportował się do Londynu. Tak było lepiej, bezpieczniej. Mógł wziąć kufel piwa, upić z niego tyle ile by mógł i następnie spędzić spokojny, samotny wieczór w łóżku.
z.t
Nie przewidział tego, że Potter zacznie przemawiać, więc jego pytanie pozostało bez jej odpowiedzi, dlatego postanowił stanąć w boku i obserwować to wszystko. Obserwować co się dzieje, komu jakie uśmiechy się zjawiają na twarzy, milczeć ponieważ nie wypadało jemu mówić widocznie cokolwiek. Co prawda cieszył się z tego, że tu przyszedł i mógł świętować z Potterami, ze znajomymi święto malca, ale czy był dobrym materiałem na kompana? Mógł udawać wszelkie uśmiechy, bądź wesołość, lecz czy ciało to wytrzyma? Czy da radę ciągle ryć pod maską emocji? Ukryć takie mocne emocje to nie to samo, jak ukrywanie prawdy przy pomocy kłamstwa. To jest sztuka, której on sam nie opanował.
Dlatego stał z boku, słuchał, obserwował. Na chwilę spojrzał w stronę drzwi i zaczął myśleć, jak by tu po cichu wyjść, tak by nikt się nie zorientował teraz. Dlatego wspomniał paru osobom, że idzie na chwilę do łazienki, a że wiedział gdzie ona jest, to tam zaraz się udał. Lecz zamiast skorzystać z ubikacji, to otworzył okno i wyskoczył z niego na dwór. Zostawił okno nieco uchylone, żeby wyglądało na zwykłe wietrzenie łazienki, po czym dopiero gdy nieco oddalił się od posesji, teleportował się do Londynu. Tak było lepiej, bezpieczniej. Mógł wziąć kufel piwa, upić z niego tyle ile by mógł i następnie spędzić spokojny, samotny wieczór w łóżku.
z.t
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z góry wybaczcie, że nie powitam wszystkich, że nie odpowiem na wszystko, ale po ludzku się zagubiłam w tym wszystkim, więc może przejdę do super przemowy.
Charlus był wdzięczny wszystkim, którzy pojawili się dzisiejszego wieczoru w ich skromnych progach. To naprawdę wiele dla niego znaczyło. Chyba nigdy by nie powiedział, że kiedykolwiek coś takiego mogłoby go złapać za serducho, ale tak było. Sam fakt, że ludzie, chociaż w większości nie znali się nawzajem, posyłali uśmiechy był cudowny! A wszystko to za sprawą małego panicza, którego właśnie trzymał na rękach i, który od dzisiaj stał się jego oczkiem w głowie. Kto by pomyślał? Charlus Potter naczelny błazen swoich młodzieńczych lat i nadal nieogarnięty śmieszek został ojcem. Mężczyzną, odpowiedzialnym za życie pewnego, przesłodkiego chłopczyka, który teraz coraz bardziej zaczynał marudzić w ojcowskich ramionach. A co mu się nie podobało? Mniejsza oto. Może miał świadomość tego, że ci wszyscy ludzie przyszli tutaj dla niego i zjadała go trema? Możliwe. Ostatecznie jednak przekazał swojego pierworodnego syna w ręce Dorei. Stanął u jej boku, kiedy zaczęła mówić. Uroczy obrazek, prawda? Malec w towarzystwie dwojga kochających go rodziców. Brakowało jeszcze dwóch osób. Uśmiechnął się do żony, a kiedy ta skończyła mówić, on przejął inicjatywę.
-Nie będę kłamał, że wybór był trudny, bo o dziwo nie był. Niezwykle ważne było zarówno dla mnie jak i dla Dorei to, aby James miał swoich aniołów stróżów, którzy będą nad nim czuwać, do których będzie mógł się zwrócić. I którzy pomogą nam w trudach wychowania młodego czarodzieja.-powiedział, jednocześnie ramieniem obejmując swoją żonę. Zerknął, na niespokojnego już Jamesa, a potem jego spojrzenie również spoczęło na Margo i Garry'm. Na twarzy Pottera zagościł szeroki uśmiech.- Tak więc, Margo? Garry? Chciałbym, abyście to wy pełnili rolę opiekunów naszego syna. Do nikogo innego nie miałbym tak wielkiego zaufania jak do waszej dwójki. I nie są to czcze słowa. Znamy się nie od dzisiaj, bardzo wiele wam zawdzięczamy. Zawsze mogliśmy z Doreą liczyć na wasze wsparcie i chciałbym, aby w przyszłości także i James mógł na nie liczyć.-powiedział. Komuż innemu miał powierzyć to karkołomne zadanie? Weasley był najlepszym kandydatem na ojca chrzestnego jego syna. Przecież Charlie zawdzięczał mu naprawdę wiele. Pewnie nie raz nawzajem wyciągali się z przeróżnych opresji. A Margaux? To złota kobieta, o wielkim sercu. Nie miał wątpliwości, że pokochała Jamesa i był w stu procentach pewien tego, że będą mogli na nią liczyć. Oczywiście gdzieś w powietrzu zawisły słowa "aby James mógł na was liczyć, kiedy nas zabraknie". Żyli w niespokojnych czasach, kiedy wszystko mogło się zdarzyć i chociaż Charlus nie chciał tymi słowami psuć lekkiej i rodzinnej atmosfery towarzyszącej temu wydarzeniu, to gdzieś w jego oczach pojawiła się powaga. Gdzieś między wierszami, w jego postawie można wyczuć, że chciał, aby zarówno Margo jak i Garry zajęli się małym nie tylko kiedy razem z Doreą będzie chciał wyjść na spacer, ale kiedy jakimś cudem zabraknie ich przy chłopcu. Co prawda nawet nie chciał rozważać takiego scenariusza, ale trzeba było rozpatrywać różne opcje.
Charlus był wdzięczny wszystkim, którzy pojawili się dzisiejszego wieczoru w ich skromnych progach. To naprawdę wiele dla niego znaczyło. Chyba nigdy by nie powiedział, że kiedykolwiek coś takiego mogłoby go złapać za serducho, ale tak było. Sam fakt, że ludzie, chociaż w większości nie znali się nawzajem, posyłali uśmiechy był cudowny! A wszystko to za sprawą małego panicza, którego właśnie trzymał na rękach i, który od dzisiaj stał się jego oczkiem w głowie. Kto by pomyślał? Charlus Potter naczelny błazen swoich młodzieńczych lat i nadal nieogarnięty śmieszek został ojcem. Mężczyzną, odpowiedzialnym za życie pewnego, przesłodkiego chłopczyka, który teraz coraz bardziej zaczynał marudzić w ojcowskich ramionach. A co mu się nie podobało? Mniejsza oto. Może miał świadomość tego, że ci wszyscy ludzie przyszli tutaj dla niego i zjadała go trema? Możliwe. Ostatecznie jednak przekazał swojego pierworodnego syna w ręce Dorei. Stanął u jej boku, kiedy zaczęła mówić. Uroczy obrazek, prawda? Malec w towarzystwie dwojga kochających go rodziców. Brakowało jeszcze dwóch osób. Uśmiechnął się do żony, a kiedy ta skończyła mówić, on przejął inicjatywę.
-Nie będę kłamał, że wybór był trudny, bo o dziwo nie był. Niezwykle ważne było zarówno dla mnie jak i dla Dorei to, aby James miał swoich aniołów stróżów, którzy będą nad nim czuwać, do których będzie mógł się zwrócić. I którzy pomogą nam w trudach wychowania młodego czarodzieja.-powiedział, jednocześnie ramieniem obejmując swoją żonę. Zerknął, na niespokojnego już Jamesa, a potem jego spojrzenie również spoczęło na Margo i Garry'm. Na twarzy Pottera zagościł szeroki uśmiech.- Tak więc, Margo? Garry? Chciałbym, abyście to wy pełnili rolę opiekunów naszego syna. Do nikogo innego nie miałbym tak wielkiego zaufania jak do waszej dwójki. I nie są to czcze słowa. Znamy się nie od dzisiaj, bardzo wiele wam zawdzięczamy. Zawsze mogliśmy z Doreą liczyć na wasze wsparcie i chciałbym, aby w przyszłości także i James mógł na nie liczyć.-powiedział. Komuż innemu miał powierzyć to karkołomne zadanie? Weasley był najlepszym kandydatem na ojca chrzestnego jego syna. Przecież Charlie zawdzięczał mu naprawdę wiele. Pewnie nie raz nawzajem wyciągali się z przeróżnych opresji. A Margaux? To złota kobieta, o wielkim sercu. Nie miał wątpliwości, że pokochała Jamesa i był w stu procentach pewien tego, że będą mogli na nią liczyć. Oczywiście gdzieś w powietrzu zawisły słowa "aby James mógł na was liczyć, kiedy nas zabraknie". Żyli w niespokojnych czasach, kiedy wszystko mogło się zdarzyć i chociaż Charlus nie chciał tymi słowami psuć lekkiej i rodzinnej atmosfery towarzyszącej temu wydarzeniu, to gdzieś w jego oczach pojawiła się powaga. Gdzieś między wierszami, w jego postawie można wyczuć, że chciał, aby zarówno Margo jak i Garry zajęli się małym nie tylko kiedy razem z Doreą będzie chciał wyjść na spacer, ale kiedy jakimś cudem zabraknie ich przy chłopcu. Co prawda nawet nie chciał rozważać takiego scenariusza, ale trzeba było rozpatrywać różne opcje.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź