Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Niezbyt często używana w celu gotowania, Søren ma do tego dwie lewe ręce. Sprzyja towarzyskim dywagacjom nad fiżanką parującej herbaty. Oczywiście lodówka zawsze jest pełna i zachęca do skorzystania ze swojej zawartości.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| gdzieś w połowie sierpnia
Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać z zachmurzonego nieba dokładnie w chwili, w której chowała się w cieniu schludnego budynku, przycupniętego przy wyjątkowo opustoszałej Whitcomb Street. Chłodny, zwiastujący rychłe nadejście jesieni wiatr, plątał jej jasne kosmyki i podstępnie przenikał przez zbyt cienki, szary płaszcz, okrywający drobne ramiona. Wracała prosto z pracy; dookoła niej wciąż jeszcze unosił się sterylny zapach szpitalnych korytarzy i eliksiru do odkażania, przebijający się przez charakterystyczną, kwiatową woń i zdradzający, że ostatnie dwie godziny spędziła na składaniu wyjątkowo paskudnego przypadku rozszczepienia. Przechodząc przez wybrukowaną alejkę, odruchowo zawiesiła wzrok na posadzonych przed kamienicą drzewach, starając się zastąpić nimi nadal migające jej pod powiekami obrazy z sali zabiegowej, ale liście były jakieś dziwnie bezbarwne i ledwie trzymały się zwisających smętnie gałęzi.
Londyn wydawał jej się smutniejszy, niż zapamiętała.
Nie przypuszczała nawet, że powrót do normalnego życia mógł okazać się taki trudny. Nie wzięła pod uwagę, że choć jej rzeczywistość zatrzymała się w miejscu dwa lata temu, kiedy stawała ze spakowaną naprędce walizką w progu rodzinnego domu, to świat kręcił się dalej; że podczas gdy ona tkwiła w tym dziwnym, otumaniającym zawieszeniu, zapełniając zbyt długie dni pracą w ogrodzie, a niekończące się noce – rysowaniem, cała reszta szła do przodu, z każdą minutą zostawiając ją coraz bardziej w tyle. Dogonienie wyprzedzającego ją świata nie było z kolei wcale takie oczywiste, zwłaszcza, że nadal pamiętała, jak wyglądał wcześniej – i chociaż próbowała zapomnieć, na każdym kroku napotykała na czające się za rogiem wspomnienia, gotowe zaatakować ją tym dławiącym żalem, który odbierał jej zdolność oddychania i sprawiał, że przywołanie na twarz pogodnego wyrazu twarzy kosztowało sporo wysiłku.
Najgorsza była chyba jednak wszechobecna szarość, powodująca, że to, co kiedyś uważała za piękne, wydawało jej się nagle brzydkie i bezsensowne. Nie, nie utraciła całkowicie jasności w spojrzeniu i wewnętrznego spokoju, ale czasami czuła się jak bohater ulubionej Królowej śniegu, z okruchami przeklętego zwierciadła, tkwiącymi złośliwie w oku i sercu, całkowicie odmieniającymi tę samą rzeczywistość, którą kiedyś tak bardzo kochała. Nie diametralnie i agresywnie, bardziej subtelnie, na poziomie podświadomości; w sposób, który sprawiał, że ten sam deszcz, w którym jeszcze niedawno radośnie by zatańczyła, obecnie zmuszał ją jedynie do przyspieszenia kroku i ukrycia się w suchym korytarzu cichego budynku.
Wyprostowała się machinalnie, nie mając już potrzeby kulenia się przed zimnym wiatrem i kierując się dobrze znaną już drogą ku ładnym drzwiom z numerem siedem. Odetchnęła głęboko, starając się zapomnieć o zmęczeniu, zniechęceniu i czających się w cieniu widmach przeszłości, a pozostawiając miejsce jedynie dla dobrych emocji. Nauczyła się tego przy Muminku, niewyobrażalnie wręcz wrażliwym na zmiany w jej nastroju i odbijającym je bezkrytycznie, niemal jak lustro; umiejętność chowania negatywnych uczuć za szczelną ścianą była w jego towarzystwie absolutnie konieczna, a ćwiczyła ją przez lata – nawet teraz, zostając po godzinach na dziecięcym oddziale Munga. I nie chodziło tu wcale o jakąś sztuczną skrytość czy fałszywe uśmiechy, a o uświadomienie sobie prostego faktu, że jej problemy nie zawsze były najważniejsze.
Dzisiaj na pewno nie były.
Zastukała cicho w drewniane drzwi, uśmiechając się pogodnie, mimowolnie nasłuchując kroków po drugiej stronie i z lekkim tylko niepokojem przywołując z pamięci słowa sorenowego listu.
Pierwsze krople deszczu zaczęły spadać z zachmurzonego nieba dokładnie w chwili, w której chowała się w cieniu schludnego budynku, przycupniętego przy wyjątkowo opustoszałej Whitcomb Street. Chłodny, zwiastujący rychłe nadejście jesieni wiatr, plątał jej jasne kosmyki i podstępnie przenikał przez zbyt cienki, szary płaszcz, okrywający drobne ramiona. Wracała prosto z pracy; dookoła niej wciąż jeszcze unosił się sterylny zapach szpitalnych korytarzy i eliksiru do odkażania, przebijający się przez charakterystyczną, kwiatową woń i zdradzający, że ostatnie dwie godziny spędziła na składaniu wyjątkowo paskudnego przypadku rozszczepienia. Przechodząc przez wybrukowaną alejkę, odruchowo zawiesiła wzrok na posadzonych przed kamienicą drzewach, starając się zastąpić nimi nadal migające jej pod powiekami obrazy z sali zabiegowej, ale liście były jakieś dziwnie bezbarwne i ledwie trzymały się zwisających smętnie gałęzi.
Londyn wydawał jej się smutniejszy, niż zapamiętała.
Nie przypuszczała nawet, że powrót do normalnego życia mógł okazać się taki trudny. Nie wzięła pod uwagę, że choć jej rzeczywistość zatrzymała się w miejscu dwa lata temu, kiedy stawała ze spakowaną naprędce walizką w progu rodzinnego domu, to świat kręcił się dalej; że podczas gdy ona tkwiła w tym dziwnym, otumaniającym zawieszeniu, zapełniając zbyt długie dni pracą w ogrodzie, a niekończące się noce – rysowaniem, cała reszta szła do przodu, z każdą minutą zostawiając ją coraz bardziej w tyle. Dogonienie wyprzedzającego ją świata nie było z kolei wcale takie oczywiste, zwłaszcza, że nadal pamiętała, jak wyglądał wcześniej – i chociaż próbowała zapomnieć, na każdym kroku napotykała na czające się za rogiem wspomnienia, gotowe zaatakować ją tym dławiącym żalem, który odbierał jej zdolność oddychania i sprawiał, że przywołanie na twarz pogodnego wyrazu twarzy kosztowało sporo wysiłku.
Najgorsza była chyba jednak wszechobecna szarość, powodująca, że to, co kiedyś uważała za piękne, wydawało jej się nagle brzydkie i bezsensowne. Nie, nie utraciła całkowicie jasności w spojrzeniu i wewnętrznego spokoju, ale czasami czuła się jak bohater ulubionej Królowej śniegu, z okruchami przeklętego zwierciadła, tkwiącymi złośliwie w oku i sercu, całkowicie odmieniającymi tę samą rzeczywistość, którą kiedyś tak bardzo kochała. Nie diametralnie i agresywnie, bardziej subtelnie, na poziomie podświadomości; w sposób, który sprawiał, że ten sam deszcz, w którym jeszcze niedawno radośnie by zatańczyła, obecnie zmuszał ją jedynie do przyspieszenia kroku i ukrycia się w suchym korytarzu cichego budynku.
Wyprostowała się machinalnie, nie mając już potrzeby kulenia się przed zimnym wiatrem i kierując się dobrze znaną już drogą ku ładnym drzwiom z numerem siedem. Odetchnęła głęboko, starając się zapomnieć o zmęczeniu, zniechęceniu i czających się w cieniu widmach przeszłości, a pozostawiając miejsce jedynie dla dobrych emocji. Nauczyła się tego przy Muminku, niewyobrażalnie wręcz wrażliwym na zmiany w jej nastroju i odbijającym je bezkrytycznie, niemal jak lustro; umiejętność chowania negatywnych uczuć za szczelną ścianą była w jego towarzystwie absolutnie konieczna, a ćwiczyła ją przez lata – nawet teraz, zostając po godzinach na dziecięcym oddziale Munga. I nie chodziło tu wcale o jakąś sztuczną skrytość czy fałszywe uśmiechy, a o uświadomienie sobie prostego faktu, że jej problemy nie zawsze były najważniejsze.
Dzisiaj na pewno nie były.
Zastukała cicho w drewniane drzwi, uśmiechając się pogodnie, mimowolnie nasłuchując kroków po drugiej stronie i z lekkim tylko niepokojem przywołując z pamięci słowa sorenowego listu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Stuk, puk.
Robił to wolniej niż ci wszyscy mugolscy magicy, ale wciąż całkiem szybko. Lata praktyki. Wielu ciekawych rzeczy można się nauczyć mając do spożytkowania długie, bezsenne noce. Najgorszym, co może być jest przewracanie się z boku na bok, gdy sen nie przychodzi. Przekuwał więc te długie godziny w mniej lub bardziej pożyteczne czynności. Blade światło kuchennej lampy nie drażniło na wpół przymkniętych, zmęczonych oczu, a gotowanie po prostu nie było dla niego. Avery w fartuszku piekący bezy o czwartej w nocy? Prawdopodobieństwo równe zero. Wynajdywał więc ciekawsze zajęcia. To zabierało z jego napiętych pleców ułamek nagromadzonego tam stresu poprzez kompletne skupienie uwagi, odcięcie go od rzeczywistości.
Kciuk a wskazujący. Wskazujący a środkowy. Środkowy a serdeczny. Serdeczny a mały. Długie, wypolerowane i błyszczące ostrze noża śmigało w równym tempie między jego palcami. Cichy stukot stali odbijanej od drewnianej deski niósł się po kuchni. Ta symfonia pozwalała Sørenowi odpłynąć. Jego myśli odsuwały się na chwilę od niego i zostawiały szczęśliwie pustego. Problemy czaiły się tuż pod powierzchnią, ale wtedy nie dotyczyły niego. Wszystko to, co gromadziło się od początku wakacyjnych miesięcy. Od spotkania z Amodeusem, poprzez nieszczęsne zaręczyny Allison po serię tragikomicznych wypadków podczas festiwalu miłości u Prewettów. Grube warstwy pytań bez odpowiedzi otulały go niczym kolejne koce, które zamiast ciepła zabierały powietrze, utrudniały oddychanie, dusiły. Dlatego napisał do Margo. Potrzebował jej powiewu świeżości, tej delikatności i optymizmu, który bezwiednie sobą roztaczała. Nie miał pojęcia, dlaczego tak jest i czemu akurat na nią wpadł wtedy w barze, gdy oboje szukali pocieszenia w objęciach taniego alkoholu. Może to zasługa faktu, że przypominała mu siostrę. Jednak teraz nie mógł poradzić się bliźniaczki, zwłaszcza, po tym, co stało się na wybrzeżu w czasie łowienia wianków. Napisał więc list do Margaux i sama jej odpowiedź podniosła go na duchu.
Nóż wybijał tempo, co raz szybciej i szybciej. Ciche stukanie zsynchronizowało się z pierwszymi kroplami sierpniowego deszczu, które uderzały w szybę. Nie zespoliły się jednak z cichym pukaniem do drzwi, które wybiło go rytmu. Drgnął i ręka przesunęła się o milimetr, a srebrzyste ostrze musnęło skórę.
- Cholera – mruknął odrzucając nóż na granitowy blat. Nacięcie wskazującego palca było niewielkie, ale właśnie z takich krew lubiła uciekać najbardziej. Chwycił pierwszą z brzegu, czystą, białą ściereczkę i owinął wokół lewej dłoni, po czym ruszył otworzyć. Tylko on mógł zaprosić kogoś na herbatę, aby pochwalić się nowo nabytymi umiejętnościami i skaleczyć się w kuchni przed rozpoczęciem robienia czegokolwiek. Westchnął i otworzył drzwi.
- Margaux – powiedział łagodnie tytułem powitania, chociaż zapewne ranił jej francuskie imię swoim ciężkim, brytyjskim akcentem. Cóż, żaden z niego lingwista. Uśmiechnął się lekko wpuszczając ją do środka, ale nie wykonując żadnego ruchu, aby przywitać się inaczej. Nie chciał przekraczać żadnej niewidocznej granic, a sam raczej też nie był fanem ekstatycznych powitań.
Robił to wolniej niż ci wszyscy mugolscy magicy, ale wciąż całkiem szybko. Lata praktyki. Wielu ciekawych rzeczy można się nauczyć mając do spożytkowania długie, bezsenne noce. Najgorszym, co może być jest przewracanie się z boku na bok, gdy sen nie przychodzi. Przekuwał więc te długie godziny w mniej lub bardziej pożyteczne czynności. Blade światło kuchennej lampy nie drażniło na wpół przymkniętych, zmęczonych oczu, a gotowanie po prostu nie było dla niego. Avery w fartuszku piekący bezy o czwartej w nocy? Prawdopodobieństwo równe zero. Wynajdywał więc ciekawsze zajęcia. To zabierało z jego napiętych pleców ułamek nagromadzonego tam stresu poprzez kompletne skupienie uwagi, odcięcie go od rzeczywistości.
Kciuk a wskazujący. Wskazujący a środkowy. Środkowy a serdeczny. Serdeczny a mały. Długie, wypolerowane i błyszczące ostrze noża śmigało w równym tempie między jego palcami. Cichy stukot stali odbijanej od drewnianej deski niósł się po kuchni. Ta symfonia pozwalała Sørenowi odpłynąć. Jego myśli odsuwały się na chwilę od niego i zostawiały szczęśliwie pustego. Problemy czaiły się tuż pod powierzchnią, ale wtedy nie dotyczyły niego. Wszystko to, co gromadziło się od początku wakacyjnych miesięcy. Od spotkania z Amodeusem, poprzez nieszczęsne zaręczyny Allison po serię tragikomicznych wypadków podczas festiwalu miłości u Prewettów. Grube warstwy pytań bez odpowiedzi otulały go niczym kolejne koce, które zamiast ciepła zabierały powietrze, utrudniały oddychanie, dusiły. Dlatego napisał do Margo. Potrzebował jej powiewu świeżości, tej delikatności i optymizmu, który bezwiednie sobą roztaczała. Nie miał pojęcia, dlaczego tak jest i czemu akurat na nią wpadł wtedy w barze, gdy oboje szukali pocieszenia w objęciach taniego alkoholu. Może to zasługa faktu, że przypominała mu siostrę. Jednak teraz nie mógł poradzić się bliźniaczki, zwłaszcza, po tym, co stało się na wybrzeżu w czasie łowienia wianków. Napisał więc list do Margaux i sama jej odpowiedź podniosła go na duchu.
Nóż wybijał tempo, co raz szybciej i szybciej. Ciche stukanie zsynchronizowało się z pierwszymi kroplami sierpniowego deszczu, które uderzały w szybę. Nie zespoliły się jednak z cichym pukaniem do drzwi, które wybiło go rytmu. Drgnął i ręka przesunęła się o milimetr, a srebrzyste ostrze musnęło skórę.
- Cholera – mruknął odrzucając nóż na granitowy blat. Nacięcie wskazującego palca było niewielkie, ale właśnie z takich krew lubiła uciekać najbardziej. Chwycił pierwszą z brzegu, czystą, białą ściereczkę i owinął wokół lewej dłoni, po czym ruszył otworzyć. Tylko on mógł zaprosić kogoś na herbatę, aby pochwalić się nowo nabytymi umiejętnościami i skaleczyć się w kuchni przed rozpoczęciem robienia czegokolwiek. Westchnął i otworzył drzwi.
- Margaux – powiedział łagodnie tytułem powitania, chociaż zapewne ranił jej francuskie imię swoim ciężkim, brytyjskim akcentem. Cóż, żaden z niego lingwista. Uśmiechnął się lekko wpuszczając ją do środka, ale nie wykonując żadnego ruchu, aby przywitać się inaczej. Nie chciał przekraczać żadnej niewidocznej granic, a sam raczej też nie był fanem ekstatycznych powitań.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawałoby się, że to czysty przypadek skrzyżował ich ścieżki, chociaż Margaux lubiła twierdzić, że nic na świecie – ani mugolskim, ani czarodziejskim – nie działo się bez przyczyny. Nie, nie wierzyła w mieszające ludziom szyki fatum, nie hołdowała żadnej wyższej sile, choć jej rodzice byli mocno religijni; wprost przeciwnie, uważała, że każdy samodzielnie decydował o własnym losie, ale przywiązywała też dużą wagę do drobnych wyborów i niepozornych decyzji. Drżała na samą myśl o tym, co by się stało, gdyby, przykładowo, szukając odpowiedzi na kłębiące się w głowie pytania, wybrała jakikolwiek inny bar, gdzie zamiast Sørena, spotkałaby kogoś innego. Kogoś, kto nie zobaczyłby w niej zagubionej dziewczyny, a potencjalną ofiarę. Czasami wydawało jej się, że wtedy właśnie na to liczyła, ale bardzo szybko odsuwała te przypuszczenia poza krawędzie podświadomości. Nie mogła być aż tak głupia i samolubna – nawet kiedy jej świat rozsypywał się na kawałki.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy tylko jego sylwetka pojawiła się w drzwiach, chociaż jej wyczulony wzrok bardzo szybko przesunął się ze znajomej twarzy na zakrwawiony kawałek materiału, niezdarnie owinięty wokół dłoni. Uniosła wyżej brwi, a w jasnych tęczówkach na sekundę pojawiło się śladowe zmartwienie, zastąpione niedługo później cichym westchnieniem.
– Søren – powiedziała, jednocześnie z radością, jak i jakimś niewypowiedzianym rozbawieniem, przestępując próg mieszkania i czekając, aż zamknie za nią drzwi. W pierwszym, całkowicie dla niej naturalnym odruchu miała ochotę przytulić go na powitanie, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, ograniczając się do tego prostego, krótkiego słowa. Może niektórym wydałoby się to chłodne i sztuczne, ale ich relacja w dużej mierze opierała się właśnie na subtelnie wyznaczonych granicach, w obu przypadkach przesuwających się bardzo powoli i ostrożnie. Mimo że przyjaźń zwyczajnej mugolaczki z przedstawicielem arystokracji nie należała do rzeczy najłatwiejszych, lubiła jego towarzystwo na tyle, żeby akceptować i szanować ograniczenia, jakie stawiały dzielące ich różnice i nigdy nie żądała od niego więcej, niż sam był gotów jej zaoferować.
Wyswobodziła ramiona z jasnego płaszcza i odruchowo, nawet się nad tym nie zastanawiając, zsunęła ze stóp pokryte ulicznym kurzem buty – przyzwyczajenie, które wyniosła z domu, a które czasami budziło u innych co najmniej pełne zdziwienia uniesienie brwi. Rozejrzała się dookoła, jak zwykle nieco onieśmielona przestrzennością eleganckich wnętrz, która kazała jej szybko skupić wzrok z powrotem na Sørenie. – Dobrze cię widzieć – powiedziała, całkowicie szczerze i ciepło, kierując się w głąb mieszkania i zatrzymując dopiero przy kuchennym stole. Zawiesiła płócienną torbę na oparciu krzesła, na sekundę zatrzymując spojrzenie na leżącym na blacie nożu. – Kroiłeś wodę na herbatę? – dodała, nie dostrzegając nigdzie innego wytłumaczenia, w postaci posiekanych warzyw, czy chociażby kromki chleba. Odwróciła się do mężczyzny z błąkającym się na ustach uśmiechem, który sugerował, że wcale nie oczekiwała szczerej odpowiedzi na to pytanie. Wyciągnęła za to rękę, z widocznym wyczekiwaniem wpatrując się w zakrwawioną ściereczkę. – Pokaż, naprawimy szkody – powiedziała, jak zwykle żałując, że nie wszystkie rany dawało się zasklepić tak łatwo, jak proste skaleczenie.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy tylko jego sylwetka pojawiła się w drzwiach, chociaż jej wyczulony wzrok bardzo szybko przesunął się ze znajomej twarzy na zakrwawiony kawałek materiału, niezdarnie owinięty wokół dłoni. Uniosła wyżej brwi, a w jasnych tęczówkach na sekundę pojawiło się śladowe zmartwienie, zastąpione niedługo później cichym westchnieniem.
– Søren – powiedziała, jednocześnie z radością, jak i jakimś niewypowiedzianym rozbawieniem, przestępując próg mieszkania i czekając, aż zamknie za nią drzwi. W pierwszym, całkowicie dla niej naturalnym odruchu miała ochotę przytulić go na powitanie, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, ograniczając się do tego prostego, krótkiego słowa. Może niektórym wydałoby się to chłodne i sztuczne, ale ich relacja w dużej mierze opierała się właśnie na subtelnie wyznaczonych granicach, w obu przypadkach przesuwających się bardzo powoli i ostrożnie. Mimo że przyjaźń zwyczajnej mugolaczki z przedstawicielem arystokracji nie należała do rzeczy najłatwiejszych, lubiła jego towarzystwo na tyle, żeby akceptować i szanować ograniczenia, jakie stawiały dzielące ich różnice i nigdy nie żądała od niego więcej, niż sam był gotów jej zaoferować.
Wyswobodziła ramiona z jasnego płaszcza i odruchowo, nawet się nad tym nie zastanawiając, zsunęła ze stóp pokryte ulicznym kurzem buty – przyzwyczajenie, które wyniosła z domu, a które czasami budziło u innych co najmniej pełne zdziwienia uniesienie brwi. Rozejrzała się dookoła, jak zwykle nieco onieśmielona przestrzennością eleganckich wnętrz, która kazała jej szybko skupić wzrok z powrotem na Sørenie. – Dobrze cię widzieć – powiedziała, całkowicie szczerze i ciepło, kierując się w głąb mieszkania i zatrzymując dopiero przy kuchennym stole. Zawiesiła płócienną torbę na oparciu krzesła, na sekundę zatrzymując spojrzenie na leżącym na blacie nożu. – Kroiłeś wodę na herbatę? – dodała, nie dostrzegając nigdzie innego wytłumaczenia, w postaci posiekanych warzyw, czy chociażby kromki chleba. Odwróciła się do mężczyzny z błąkającym się na ustach uśmiechem, który sugerował, że wcale nie oczekiwała szczerej odpowiedzi na to pytanie. Wyciągnęła za to rękę, z widocznym wyczekiwaniem wpatrując się w zakrwawioną ściereczkę. – Pokaż, naprawimy szkody – powiedziała, jak zwykle żałując, że nie wszystkie rany dawało się zasklepić tak łatwo, jak proste skaleczenie.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie powinni się znać. Co dopiero przyjaźnić. Tak dobra relacja z dziewczyną, w której płynie czysto mugolska krew znajdowała się gdzieś na szczycie listy rzeczy dla niego niedozwolonych. Mniej więcej nieopodal zawodu pałkarza i stanu kawalerskiego w wieku lat dwudziestu czterech. Momentami sam się sobie dziwił, że jeszcze go nie wydziedziczono. Czy zrezygnowałby z tej przyjaźni gdyby postawiono mu takie ultimatum stawiając na drugiej szali pozostanie nieskreślonym z rodowego gobelinu? Nie, na pewno nie. Już dawno nauczył się, że jedyne więzy, które mają jakieś znaczenie plecie się tylko i wyłącznie samemu. Te rodzinne mogą pomóc, owszem, tak było w przypadku Allison, która jest jego zrodzoną połówką, ale nie determinują one relacji. Doskonałym przykładem była jego matka. Przecież za naturalne uznaje się uczucie, którym kobieta obdarowuje dziecko noszone pod sercem przez dziewięć okrągłych miesięcy. Dwójka niemowląt miała oznaczać natomiast jeszcze więcej szczęścia. Tymczasem Laidan zadecydowała inaczej. Mimo nierozerwalnych więzów krwi, które zawsze będą ich piętnować nie łączyło ich nic więcej. Natomiast to, co udało mu się stworzyć z Margaux, jakże delikatne i kruche, sprawiało, że miewał przebłyski nadziei, że jego serce nie skostniało do końca. Że gdzieś na końcu tego długiego i mrocznego tunelu, którym kroczy już tak długo istnieje malutki przebłysk światła oznaczający cząstkę szczęścia przeznaczoną tylko dla niego.
Dlatego już sama jej obecność podnosiła go na duchu, wskrzeszała wyjątkowo dziś podupadłe morale rozjaśniając jego mieszkanie od progu. Søren miał wrażenie, że po wyjściu jego ostatniego gościa atmosfera w domu dziwnie zgęstniała, dusząc go powoli, prawie niezauważalnie. Ta drobna, prawie białowłosa iskierka wywijała jego wargi w tak rzadkim dla niego grymasie. Odebrał od niej płaszcz nieskaleczoną dłonią z rozbawieniem przyglądając się kątem oka jak ściąga buty. Zaskakiwała go ta swoboda, z jaką się czuła, ale nie miał nic przeciwko. Tym bardziej, że sam był boso.
- Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas – odpowiada tylko krocząc posłusznie za nią do kuchni. Dopiero teraz odpowiednie neurony przesłały do jego mózgu wiadomość, że przecież zaprosił ją na herbatę. Głupie było pozostawienie noża na środku blatu i przywitanie tak swojego gościa. Powinien się jakoś przygotować skoro sam wystosował zaproszenie. Karygodne zachowanie dla arystokraty, który przecież winien mieć nienaganne maniery i przeszkolenie w kategorii wizyt domowych. Woda powinna wesoło bulgotać w czajniku, filiżanki stać przygotowane tuż obok porcelanowego imbryczka. Oczywiście jakiś drobny poczęstunek, najlepiej słodki. Cóż, marny był z niego gospodarz, a kuchnia, która zazwyczaj kojarzyła się z ciepłem i rodzinnym harmidrem u niego wiała chłodem. Być może wynikało to z faktu, że w rodzinnym domu był w niej może dwa lub trzy razy w życiu. – Jak widać marny ze mnie kucharz – mruknął wymijająco, chociaż na jego twarzy nadal migały ślady rozbawienia. Podszedł do niej i wyciągnął lewą rękę zabierając z niej prowizoryczny opatrunek. Spojrzał na nią lekko przekrzywiając głowę, a przez nos wciągał delikatny zapach szpitala, który ją charakteryzował. – Obejdzie się bez amputacji, pani doktor? – spytał żartobliwym tonem. Mimo wszystko czuł, że sumienie karci go za nieodpowiedzialne zamówienie i fakt, że zmusza ją do pomocy zamiast pozwolić jej odpocząć po męczącym dniu pracy.
Dlatego już sama jej obecność podnosiła go na duchu, wskrzeszała wyjątkowo dziś podupadłe morale rozjaśniając jego mieszkanie od progu. Søren miał wrażenie, że po wyjściu jego ostatniego gościa atmosfera w domu dziwnie zgęstniała, dusząc go powoli, prawie niezauważalnie. Ta drobna, prawie białowłosa iskierka wywijała jego wargi w tak rzadkim dla niego grymasie. Odebrał od niej płaszcz nieskaleczoną dłonią z rozbawieniem przyglądając się kątem oka jak ściąga buty. Zaskakiwała go ta swoboda, z jaką się czuła, ale nie miał nic przeciwko. Tym bardziej, że sam był boso.
- Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas – odpowiada tylko krocząc posłusznie za nią do kuchni. Dopiero teraz odpowiednie neurony przesłały do jego mózgu wiadomość, że przecież zaprosił ją na herbatę. Głupie było pozostawienie noża na środku blatu i przywitanie tak swojego gościa. Powinien się jakoś przygotować skoro sam wystosował zaproszenie. Karygodne zachowanie dla arystokraty, który przecież winien mieć nienaganne maniery i przeszkolenie w kategorii wizyt domowych. Woda powinna wesoło bulgotać w czajniku, filiżanki stać przygotowane tuż obok porcelanowego imbryczka. Oczywiście jakiś drobny poczęstunek, najlepiej słodki. Cóż, marny był z niego gospodarz, a kuchnia, która zazwyczaj kojarzyła się z ciepłem i rodzinnym harmidrem u niego wiała chłodem. Być może wynikało to z faktu, że w rodzinnym domu był w niej może dwa lub trzy razy w życiu. – Jak widać marny ze mnie kucharz – mruknął wymijająco, chociaż na jego twarzy nadal migały ślady rozbawienia. Podszedł do niej i wyciągnął lewą rękę zabierając z niej prowizoryczny opatrunek. Spojrzał na nią lekko przekrzywiając głowę, a przez nos wciągał delikatny zapach szpitala, który ją charakteryzował. – Obejdzie się bez amputacji, pani doktor? – spytał żartobliwym tonem. Mimo wszystko czuł, że sumienie karci go za nieodpowiedzialne zamówienie i fakt, że zmusza ją do pomocy zamiast pozwolić jej odpocząć po męczącym dniu pracy.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiała wyglądać co najmniej nie na miejscu, stojąc pośrodku elegancko umeblowanej kuchni w prostej, znoszonej sukience, jasnych rajstopach i z włosami upiętymi w niedbały kok, powstrzymujący niesforne kosmyki przed opadnięciem na twarz, ale nieszlacheckie pochodzenie zdradzały tak naprawdę głównie drobiazgi; jasnoróżowe zadrapania na dłoniach, będące pozostałościami po pracy w ogrodzie, obcy akcent, złagodzony, ale wciąż łatwy do wychwycenia, blada skóra na twarzy, pozbawiona makijażu i przez to wyglądająca na młodszą niż w rzeczywistości. Wiedziała, że te szczegóły niejednokrotnie fundowały jej nieprzychylne spojrzenia, te same, które wykwitały na ludzkich twarzach, gdy podawała zwyczajne, niemówiące nic nikomu nazwisko; wiedziała… i kompletnie nic sobie z tego nie robiła, przez piętnaście lat przebywania w czarodziejskim świecie nawet nie próbując wtopić się w zhierarchizowaną społeczność. Nie wstydziła się; mugolskie pochodzenie nie wywoływało w niej tak częstego poczucia niższości, nigdy nie pozwoliła też wmówić sobie, że była w jakikolwiek sposób gorsza. Być może byłoby jej łatwiej, gdyby zaczęła grać według narzuconych z góry reguł, ale nie potrafiła udawać kogoś, kim nie była – i nawet nie starała się tego robić.
Owszem, zdarzało się, że ten milczący brak zgody na wepchnięcie w sztywne ramki, owocował wykluczeniem jej z towarzystwa i skłamałaby twierdząc, że nie sprawiało jej to przykrości, ale nauczyła się cieszyć tym, co miała. Jedną z takich rzeczy była właśnie przyjaźń z Sørenem; niespodziewana i z całą pewnością nietypowa, ale jak najbardziej dla niej cenna, stanowiła swoistą oazę, do której biegły jej myśli, gdy czasami traciła wiarę w ludzi. – Zawsze mam dla ciebie czas – powiedziała lekko, bez niepotrzebnej niezręczności ani sztucznej uprzejmości. – Poza tym i tak byłam ciekawa, co u ciebie słychać.
Na uwagę o wątpliwych umiejętnościach kulinarnych uśmiechnęła się jedynie szerzej, wzruszając ramionami i po prostu przytrzymując delikatnie wyciągniętą dłoń mężczyzny. Nienaganne maniery ani szlachecka kurtuazja nigdy nie robiły na niej wrażenia, nie czuła się więc w żaden sposób urażona ich brakiem. Wprost przeciwnie – wyniosłe zwyczaje i nadmierne okazywanie zainteresowania jej osobą sprawiało, że zaczynała czuć się nieswojo i na pewno zaprotestowałaby, gdyby Søren zaczął biegać wokół niej z tacą i filiżankami.
Przyjrzała się niewielkiemu skaleczeniu z charakterystycznym dla niej skupieniem, w międzyczasie wyjmując różdżkę. Ranka nie wyglądała na groźną, ale była za to głęboka i należało zatamować krwawienie czymś lepiej do tego przystosowanym niż kuchenna szmatka. – Recivium – mruknęła, na wszelki wypadek. Rozcięcie wyglądało dokładnie tak samo, jak przedtem, ale ledwie widoczna mgiełka poinformowała ją, że zaklęcie podziałało. – Fosilio. – Krwawienie ustało, zasklepione niewielkim strupkiem. Kiwnęła głową z zadowoleniem. – Do mistrzostw świata się zagoi – odpowiedziała, siląc się na poważny ton, zupełnie jakby wydawała skomplikowaną diagnozę. Z płóciennej torby wyjęła jeszcze niewielką rolkę białego bandaża i wprawnymi ruchami owinęła go wokół sørenowego palca. Mogła bez problemu załatwić to prostym zaklęciem, ale czasami przekornie pozwalała sobie na zignorowanie płynącej w jej żyłach magii. Rosnące w mieszkaniu kwiaty podlewała więc przy pomocy metalowej konewki, ani jedna z wiszących na ścianach fotografii się nie poruszała, a ogień na kuchence rozniecała przy pomocy zapałek. Do czego zresztą właśnie się zabierała, bez skrępowania podchodząc do kuchennego blatu w celu nastawienia wody na herbatę.
Nigdy nie radziła sobie najlepiej z bezruchem.
Owszem, zdarzało się, że ten milczący brak zgody na wepchnięcie w sztywne ramki, owocował wykluczeniem jej z towarzystwa i skłamałaby twierdząc, że nie sprawiało jej to przykrości, ale nauczyła się cieszyć tym, co miała. Jedną z takich rzeczy była właśnie przyjaźń z Sørenem; niespodziewana i z całą pewnością nietypowa, ale jak najbardziej dla niej cenna, stanowiła swoistą oazę, do której biegły jej myśli, gdy czasami traciła wiarę w ludzi. – Zawsze mam dla ciebie czas – powiedziała lekko, bez niepotrzebnej niezręczności ani sztucznej uprzejmości. – Poza tym i tak byłam ciekawa, co u ciebie słychać.
Na uwagę o wątpliwych umiejętnościach kulinarnych uśmiechnęła się jedynie szerzej, wzruszając ramionami i po prostu przytrzymując delikatnie wyciągniętą dłoń mężczyzny. Nienaganne maniery ani szlachecka kurtuazja nigdy nie robiły na niej wrażenia, nie czuła się więc w żaden sposób urażona ich brakiem. Wprost przeciwnie – wyniosłe zwyczaje i nadmierne okazywanie zainteresowania jej osobą sprawiało, że zaczynała czuć się nieswojo i na pewno zaprotestowałaby, gdyby Søren zaczął biegać wokół niej z tacą i filiżankami.
Przyjrzała się niewielkiemu skaleczeniu z charakterystycznym dla niej skupieniem, w międzyczasie wyjmując różdżkę. Ranka nie wyglądała na groźną, ale była za to głęboka i należało zatamować krwawienie czymś lepiej do tego przystosowanym niż kuchenna szmatka. – Recivium – mruknęła, na wszelki wypadek. Rozcięcie wyglądało dokładnie tak samo, jak przedtem, ale ledwie widoczna mgiełka poinformowała ją, że zaklęcie podziałało. – Fosilio. – Krwawienie ustało, zasklepione niewielkim strupkiem. Kiwnęła głową z zadowoleniem. – Do mistrzostw świata się zagoi – odpowiedziała, siląc się na poważny ton, zupełnie jakby wydawała skomplikowaną diagnozę. Z płóciennej torby wyjęła jeszcze niewielką rolkę białego bandaża i wprawnymi ruchami owinęła go wokół sørenowego palca. Mogła bez problemu załatwić to prostym zaklęciem, ale czasami przekornie pozwalała sobie na zignorowanie płynącej w jej żyłach magii. Rosnące w mieszkaniu kwiaty podlewała więc przy pomocy metalowej konewki, ani jedna z wiszących na ścianach fotografii się nie poruszała, a ogień na kuchence rozniecała przy pomocy zapałek. Do czego zresztą właśnie się zabierała, bez skrępowania podchodząc do kuchennego blatu w celu nastawienia wody na herbatę.
Nigdy nie radziła sobie najlepiej z bezruchem.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była żywa. Niezwykle prawdziwa. Taka, jaki on nigdy nie będzie, czego nigdy nie osiągnie. Wychowała się w normalnej, zdrowej, szczęśliwej rodzinie. Zachowuje się niezwykle naturalnie, nie rozmyśla i nie analizuje każdego gestu. Właśnie to różniło ją w jego oczach. Nic więcej, krew nie miała znaczenia. Chodziło o tę niezwykłą swobodę, z jaką po prostu była. On tak nie potrafił. Być może, gdy był małym chłopcem, a umysłu nie zdołano jeszcze mu skazić. Nie pamiętał jednak żadnego szczegółu z takiego życia. Chociaż w jego przypadku bardzo prawdopodobnym jest to, że nawet się taki urodził. Z ubytkiem lekkości w kodzie genetycznym albo wyssał z mlekiem matki. Po prostu od zawsze zachowywał się tak, jak gdyby ktoś w oddali obserwował każdy jego krok. Poniekąd tak właśnie było. W domu szlachetnych czarodziejów, którzy często mają niezwykłą obsesję na punkcie kontroli i dobrego wychowania, nawet ściany mają uszy. Od maleńkości więc żył w przekonaniu, że musi jakoś wypaść, jakoś się zachowywać, a przede wszystkim nie może przynieść wstydu swojemu nazwisku. Stopniowo, wraz z wiekiem, nabywał pewnej cechujących czystokrwistych skostniałości. Każdy delikatny, płynny ruch, na pozór zupełnie zwyczajny i naturalny zazwyczaj był doskonale przemyślany. Oszczędność była jego mantrą. Nie mówił ani nie robił niczego ponad miarę, więcej niż było konieczne, co mogło wydać go, ukazać intencje, a przede wszystkim słabe punkty. Mozolnie tkana, delikatna niczym płatki śniegu osiadłe na rękawiczce maska z czasem krystalizowała się, scalała, aby w końcowej formie uformować całą zbroję, za którą krył się już praktycznie cały czas. Stała się jego drugą skórą, czy tego chciał, czy też nie. Przyzwyczaił się. Dlatego Margaux była delikatnym powiewem czystego powietrza, który otrzeźwiał go, chronił równie mocno, co siostra i przyjaźń z Amodeusem, przed totalnym skostnieniem i zobojętnieniem. Uwielbiał więc sposób, w jaki nie pasowała do jego eleganckiego, ale jednocześnie dosyć chłodnego mieszkania oraz był nieskończenie wdzięczny, że nie znudziło jej jeszcze towarzystwo takie ponuraka. - Obawiam się, że jak zwykle cię nie usatysfakcjonuję, bo z ciekawych rzeczy to nie spotkało mnie nic. - Wygrałem złoty sierp, przyłożyłem narzeczonemu mojej siostry, prawie dotarłem do końca wyścigu aetonanów i byłem beznadziejnym pałkarzem na meczu towarzyskim na zakończenie festiwalu. Och, i jeszcze jedno, pieprzyłem się z moim najlepszym przyjacielem, a teraz mam mętlik w głowie. Podsumował w myślach ostatni czas nie wiedząc jak mógłby przekazać jej to wszystko, obciążyć ją swoimi problemami, które ostatnio piętrzyły się niczym małe Mount Everesty. Jednak okropnie, straszliwie potrzebował się wygadać. Tylko robił to tak rzadko, że po prostu nie umiał. Na ogół to on był tym, któremu powierzano swoje tajemnice, bo umiał słuchać. Słowa zazwyczaj go zawodziły, tak jak i tym razem, dlatego nie dodał nic więcej tylko przyglądał się jak Margo ogląda jego rankę. Nadal czuł wstyd na myśl jak się jej nabawił. Cieszył się więc, że jak zwykle nie drążyła niechcianego tematu. - Dziękuję - odpowiedział tylko z uśmiechem, gdy skończyła. Miał przy okazji nadzieję, że nie wyrzucą go do mistrzostw z drużyny. Jej dotyk był jednak delikatnym balsamem, który wyciszał głupie myśli. Ta znajomość była tak prosta, pozbawiona niedomówień i niedogodności, że automatycznie relaksował się w jej towarzystwie. Zwykła czynność wykonana bez użycia magii przypominała mu, że przede wszystkim najpierw są ludźmi, a dopiero potem czarodziejami.
- Sądziłem, że to ja zaprosiłem ciebie na herbatę. - Nie zrobił jednak żadnego ruchu w kierunku przeszkodzeniu jej, bo on sam nigdy nie czuł się w kuchni chociażby w małym stopniu tak swobodnie jak ona. Zamiast tego usiadł na jednym ze stołków przy wyspie kuchennej i przyglądał się, co robi, próbując zapamiętać na przyszłość. - A co u ciebie? - Naprawdę chciał wiedzieć.
- Sądziłem, że to ja zaprosiłem ciebie na herbatę. - Nie zrobił jednak żadnego ruchu w kierunku przeszkodzeniu jej, bo on sam nigdy nie czuł się w kuchni chociażby w małym stopniu tak swobodnie jak ona. Zamiast tego usiadł na jednym ze stołków przy wyspie kuchennej i przyglądał się, co robi, próbując zapamiętać na przyszłość. - A co u ciebie? - Naprawdę chciał wiedzieć.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie wierzyła w sztuczne podziały; owszem, przyjmowała do wiadomości, że istniały, obserwowała je każdego dnia na korytarzach ministerstwa, spoglądały na nią zza zasłoniętych arkuszami pergaminu biurek, chowały się między stronami z dokumentacją medyczną i czasami próbowały zapędzać się nawet na jasne sale w świętym mungu, ale zazwyczaj udawało jej się z dziecięcym uporem pozostawać na nie ślepą. Nie pytała o nazwiska, nie schylała się po ciężkie od galeonów sakiewki bogatych krewnych pacjentów; ani jedno, ani drugie, nie przedstawiało dla niej żadnej wartości, a już na pewno nie takiej, którą można byłoby położyć na jednej szali z ludzkim życiem. Naiwnie i nieco utopijnie pielęgnowała w sobie przekonanie, że świat sprawiedliwy i hołdujący równości był możliwy do wypracowania, i być może walczyła o niego zbyt mało zaciekle, ale nie zamierzała przestawać, na każdym kroku znajdując oczywiste potwierdzenia słuszności swojego rozumowania. Czy gdyby kontakty między czarodziejami czystej krwi, a mugolakami, były czymś brudnym i niewłaściwym, los krzyżowałby ich ścieżki tak często, wrzucając ich na siebie najpierw w podrzędnym barze, a później – wielokrotnie – we wnętrzach medycznych namiotów? Czy gdyby szlamy faktycznie nie miały prawa istnieć, byłaby w stanie zmusić różdżkę do słuchania wypowiadanych zaklęć, czy w ogóle miałaby prawo się narodzić? Czy magia, sama w sobie, nie była wystarczająco mądra i czysta, żeby zadecydować, w czyich żyłach popłynąć?
Postawiła miedziany czajnik na kuchence, uważając, żeby nie oparzyć dłoni o trzaskający wesoło ogień. Odwróciła się do Sørena, opierając się lekko o krawędź kuchennej szafki i przyglądając mu się uważnie. Jego odpowiedź rzeczywiście trudno było nazwać satysfakcjonującą; wiedziała doskonale, że za jego słowami kryło się więcej, niż na chwilę obecną postanowił przyznać, w końcu istniał powód, dla którego dzień wcześniej napisał do niej list. Nie niecierpliwiła się jednak, przyzwyczajona już do ostrożności, jakiej wymagało poruszanie się pośród subtelnych barier i korytarzy, które wokół siebie wybudował. – A z nieciekawych? – zapytała lekko, tonem, który w żaden sposób nie nadawał ich rozmowie niepotrzebnej powagi. Była tutaj, żeby pomóc, jakkolwiek owa pomoc miałaby wyglądać; nie żeby dokładać od siebie kolejną cegiełkę osądzania czy presji, które to rzeczy już i tak były obecne w jego życiu w dawkach zdecydowanie przekraczających znośne stężenie.
Jej uwagę na moment odwrócił przeciągły dźwięk gwizdka. Oderwała spojrzenie od jasnych tęczówek mężczyzny, uważnie ściągając czajnik z ognia i nalewając gorącej wody do dwóch, identycznych kubków. Przez głowę przemknęła jej myśl, krótka i ulotna jak unosząca się znad naczyń para wodna, zmuszająca ją do zastanowienia się, czy komukolwiek wcześniej zdarzyło się ich używać. Nie okazała jej jednak w żaden sposób, zamiast tego odnajdując (po kilku próbach) ukryte w kuchennych szafkach torebki z herbatą oraz porcelanową cukiernicę, i cały zestaw lewitując zgrabnie w kierunku umiejscowionej pośrodku pomieszczenia wyspy. – Zaprosiłeś – potwierdziła, przysiadając na drugim stołku i odmierzając do swojego kubka dokładnie dwie i pół łyżeczki cukru, niejako przygotowana na następne pytanie, które rozbrzmiało w powietrzu.
Co u ciebie, Margaux?
Zawahała się na moment, ledwie dostrzegalną sekundę. Pytanie było proste i taka powinna być też odpowiedź, ale w pierwszej chwili nie potrafiła znaleźć żadnej. Nie, nie miała nic do ukrycia, chociaż z drugiej strony, może właśnie na tym polegał problem; odkąd wróciła, zadedykowała swoje życie tylko i wyłącznie pracy, z chirurgiczną precyzją rozdzieliła wszystkie dostępne w dobie godziny między szpital, interwencje, rysowanie i sen, nie pozostawiając miejsca na rzeczy, o których można było opowiedzieć w trakcie przyjacielskiej pogawędki. – Chyba też cię nie usatysfakcjonuję, ale w porządku – powiedziała, uśmiechając się jakby przepraszająco. – Dużo pracuję. Być może za dużo, skoro nie mam do podzielenia się niczego ciekawszego, niż to. – Wzruszyła ramionami. Życie zawodowe było znacznie łatwiej poskładać w całość, niż to prywatne, i wyglądało na to, że jednak zdarzało jej się czasami wybierać drogę na skróty.
Postawiła miedziany czajnik na kuchence, uważając, żeby nie oparzyć dłoni o trzaskający wesoło ogień. Odwróciła się do Sørena, opierając się lekko o krawędź kuchennej szafki i przyglądając mu się uważnie. Jego odpowiedź rzeczywiście trudno było nazwać satysfakcjonującą; wiedziała doskonale, że za jego słowami kryło się więcej, niż na chwilę obecną postanowił przyznać, w końcu istniał powód, dla którego dzień wcześniej napisał do niej list. Nie niecierpliwiła się jednak, przyzwyczajona już do ostrożności, jakiej wymagało poruszanie się pośród subtelnych barier i korytarzy, które wokół siebie wybudował. – A z nieciekawych? – zapytała lekko, tonem, który w żaden sposób nie nadawał ich rozmowie niepotrzebnej powagi. Była tutaj, żeby pomóc, jakkolwiek owa pomoc miałaby wyglądać; nie żeby dokładać od siebie kolejną cegiełkę osądzania czy presji, które to rzeczy już i tak były obecne w jego życiu w dawkach zdecydowanie przekraczających znośne stężenie.
Jej uwagę na moment odwrócił przeciągły dźwięk gwizdka. Oderwała spojrzenie od jasnych tęczówek mężczyzny, uważnie ściągając czajnik z ognia i nalewając gorącej wody do dwóch, identycznych kubków. Przez głowę przemknęła jej myśl, krótka i ulotna jak unosząca się znad naczyń para wodna, zmuszająca ją do zastanowienia się, czy komukolwiek wcześniej zdarzyło się ich używać. Nie okazała jej jednak w żaden sposób, zamiast tego odnajdując (po kilku próbach) ukryte w kuchennych szafkach torebki z herbatą oraz porcelanową cukiernicę, i cały zestaw lewitując zgrabnie w kierunku umiejscowionej pośrodku pomieszczenia wyspy. – Zaprosiłeś – potwierdziła, przysiadając na drugim stołku i odmierzając do swojego kubka dokładnie dwie i pół łyżeczki cukru, niejako przygotowana na następne pytanie, które rozbrzmiało w powietrzu.
Co u ciebie, Margaux?
Zawahała się na moment, ledwie dostrzegalną sekundę. Pytanie było proste i taka powinna być też odpowiedź, ale w pierwszej chwili nie potrafiła znaleźć żadnej. Nie, nie miała nic do ukrycia, chociaż z drugiej strony, może właśnie na tym polegał problem; odkąd wróciła, zadedykowała swoje życie tylko i wyłącznie pracy, z chirurgiczną precyzją rozdzieliła wszystkie dostępne w dobie godziny między szpital, interwencje, rysowanie i sen, nie pozostawiając miejsca na rzeczy, o których można było opowiedzieć w trakcie przyjacielskiej pogawędki. – Chyba też cię nie usatysfakcjonuję, ale w porządku – powiedziała, uśmiechając się jakby przepraszająco. – Dużo pracuję. Być może za dużo, skoro nie mam do podzielenia się niczego ciekawszego, niż to. – Wzruszyła ramionami. Życie zawodowe było znacznie łatwiej poskładać w całość, niż to prywatne, i wyglądało na to, że jednak zdarzało jej się czasami wybierać drogę na skróty.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W spojrzeniu Margo było coś, co kazało mu odwrócić wzrok. Jej niezmierzony spokój i zupełnie ludzkie podejście do jego postawy nie były dla niego rzeczami częstymi, oczywistymi. Już dawno nauczył się tłumić wszelkie niepotrzebne emocje. Nie sądził, żeby kogokolwiek obchodziło, co czuje, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej albo czemu coś zrobił. Nie wszyscy na jego drodze byli nieżyczliwi i interesowni, ale właśnie takich było najwięcej. Na początku matka, którą przecież kiedyś bezinteresownie kochał tak, jak robi to każde dziecko. Pragnął jej atencji, jej uśmiechu, tych subtelnych gestów, prostych czynności jak ocieranie serwetką ubrudzonych jedzeniem ust czy poczochraniem włosów. Wszystkiego tego, co otrzymywał Samael, a czego on sam nigdy nie dostał. Potem właśnie sam brat, który szybko zamiast bawić się z nim uczynił sobie z niego i Allison szmaciane lalki do treningu swojej siły czy szyderczości. Rodzinną listę zamykał dziadek, człowiek, który jak nikt inny potrafił traktować swoje bliźniacze wnuki jak powietrze tylko utwierdzając je w przekonaniu, że nie są warte niczyjej uwagi. Później przyszedł Hogwart, a przecież wszyscy ślizgoni wiedzą, że na pierwszym miejscu stawia się swoje potrzeby i nazwisko. Dlatego ta bezinteresowność Margaux była czymś nienaturalnym, jej szczera uwaga za każdym razem zbijała go z tropu, sprawiała, że musiał się chwilę zastanowić, co chce jej powiedzieć.
- Tu lista byłaby trochę dłuższa – odpowiada tylko nie zdradzając póki co żadnych istotnych szczegółów. Natomiast dzięki temu to dziwne napięcie zbierające się w karku na myśl o poruszaniu trudnych tematów opuściło go. Zamiast tego kąciki ust uniosły mu się w leciutkim, prawie niewidocznym grymasie. Rozluźni się, jak gdyby ktoś zdjął z jego pleców cały ten emocja lny bagaż. Nie ktoś, a właśnie panna Vance, pozwoliła mu na chwilę odpocząć, zejść z tej drogi, której na co dzień nie może opuścić.
W zmąconej jedynie gwizdkiem, a potem kuchennym gwarem ciszy nie było w ogóle czuć dyskomfortu. Przynajmniej dla niego po raz pierwszy od dawna atmosfera pozwalała mu po prostu oddychać. Nie musiał się zastanawiać, co zaraz powie ani jak powinien się zachowywać. Przyglądał się tylko krzątającej się Margo i z rozbawieniem stwierdził, że zna rozkład kuchennych rzeczy niewiele lepiej od niej. Musiał powstrzymać bezwolny odruch wstania, gdy siadała, ale wiedział doskonale, że ta cała nadmuchana etykieta może odejść tera do lamusa. Skupił się więc na wyspaniu dwóch płaskich łyżeczek cukru do swojego kubka, aby dać jej czas do namysłu. Zauważył jej reakcję, po wielu latach spędzonych głównie w roli obserwatora umiał rejestrować te na pozór nieistotne niuanse. Jednak właśnie ich dostrzeganie, a dalej rozumienie budowało podwalinę do głębszej relacji, zrozumienia lepiej drugiej osoby. Nauczył się tego przy Amodeusie i dopiero teraz zauważył, że ta umiejętność nie służy jedynie do wybadania przeciwnika.
- Więc jesteśmy tylko parą nudnych ludzi – odpowiedział pogodnym tonem oplatając długimi palcami ciepły kubek. Doskonale rozumiał rolę pracy w życiu, bo sam nie wyobrażał sobie życia bez Quidditcha. Być może nigdy nie przyznał tego głośno, ale miał świadomość, że ucieka w pracę. Zastanawiał się, czy w przypadku Margo działa to tak samo.
- Tu lista byłaby trochę dłuższa – odpowiada tylko nie zdradzając póki co żadnych istotnych szczegółów. Natomiast dzięki temu to dziwne napięcie zbierające się w karku na myśl o poruszaniu trudnych tematów opuściło go. Zamiast tego kąciki ust uniosły mu się w leciutkim, prawie niewidocznym grymasie. Rozluźni się, jak gdyby ktoś zdjął z jego pleców cały ten emocja lny bagaż. Nie ktoś, a właśnie panna Vance, pozwoliła mu na chwilę odpocząć, zejść z tej drogi, której na co dzień nie może opuścić.
W zmąconej jedynie gwizdkiem, a potem kuchennym gwarem ciszy nie było w ogóle czuć dyskomfortu. Przynajmniej dla niego po raz pierwszy od dawna atmosfera pozwalała mu po prostu oddychać. Nie musiał się zastanawiać, co zaraz powie ani jak powinien się zachowywać. Przyglądał się tylko krzątającej się Margo i z rozbawieniem stwierdził, że zna rozkład kuchennych rzeczy niewiele lepiej od niej. Musiał powstrzymać bezwolny odruch wstania, gdy siadała, ale wiedział doskonale, że ta cała nadmuchana etykieta może odejść tera do lamusa. Skupił się więc na wyspaniu dwóch płaskich łyżeczek cukru do swojego kubka, aby dać jej czas do namysłu. Zauważył jej reakcję, po wielu latach spędzonych głównie w roli obserwatora umiał rejestrować te na pozór nieistotne niuanse. Jednak właśnie ich dostrzeganie, a dalej rozumienie budowało podwalinę do głębszej relacji, zrozumienia lepiej drugiej osoby. Nauczył się tego przy Amodeusie i dopiero teraz zauważył, że ta umiejętność nie służy jedynie do wybadania przeciwnika.
- Więc jesteśmy tylko parą nudnych ludzi – odpowiedział pogodnym tonem oplatając długimi palcami ciepły kubek. Doskonale rozumiał rolę pracy w życiu, bo sam nie wyobrażał sobie życia bez Quidditcha. Być może nigdy nie przyznał tego głośno, ale miał świadomość, że ucieka w pracę. Zastanawiał się, czy w przypadku Margo działa to tak samo.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchenne powietrze wypełniło się znajomym zapachem parzonej herbaty, radośnie osiadającym na czystych, sterylnych powierzchniach i mieszającym się z kwiatową wonią, która zazwyczaj unosiła się wokół Margaux. Uwielbiała ten aromat; kojarzył jej się z ciepłem i domem, w najszerszym, nieograniczonym czterema ścianami znaczeniu tego pojęcia. Lekka mżawka, która odprowadziła ją wcześniej pod same drzwi kamienicy, zdążyła zamienić się w spokojną ulewę, szatkując wpadające przez okno światło na setki rozproszonych plamek i bombardując szyby ciężkimi kroplami w miarowym, kojącym rytmie. Nie wsłuchiwała się jednak w tę deszczową muzykę, całą swoją uwagę skupiając na siedzącym obok mężczyźnie, jedynie pozornie zajęta cichym mieszaniem gorącego napoju i ogrzewaniem jednej dłoni o porcelanową powierzchnię kubka. Drugą oparła o blat stołu, nieświadomie kreśląc na nim niewidzialne wzory, łączące się w obrazy, które nigdy nie powstaną.
Słysząc kolejną, oszczędną w słowa odpowiedź, uniosła wyżej jasne brwi, pytająco, ale bez ponaglania. Czuła, że celowo odciąga w czasie powód, dla którego tak naprawdę zdecydował się wysłać jej wczoraj list, ale nie naciskała, nie czując potrzeby, żeby cokolwiek przyspieszać. Strategia ciągnięcia za język nie sprawdzała się zresztą w jego przypadku i tak naprawdę więcej informacji udawało jej się wyczytać z powtykanych między głoski emocji, niż z prostych, jasnych odpowiedzi. Ewidentnie coś go niepokoiło; jakieś wspomnienie, czy może myśl?, kotłująca się po drugiej stronie pozornie spokojnej twarzy, zatruwająca go od wewnątrz, ale wcale nie taka prosta do wypowiedzenia. Dlaczego – nie była pewna, póki co mogąc się tylko domyślać i mając nadzieję, że rozciągająca się między nimi nić zaufania wystarczy, żeby wyprowadzić Sørena zza ścian, które wokół siebie wybudował. I że będzie w stanie w jakiś sposób mu pomóc.
Roześmiała się cicho w reakcji na krótkie, ale mimo wszystko trafne podsumowanie ich dwójki. Pokręciła lekko głową; na pierwszy rzut oka faktycznie mogli wypadać żałośnie i bezbarwnie, ale wiedziała doskonale, że rzeczywistość nigdy nie była taka prosta i oczywista. – Dużo rzeczy można o tobie powiedzieć, Sørenie Avery – powiedziała gładko, wciąż z nieznacznym rozbawieniem, odbierającym jej słowom jakąkolwiek powagę – ale na pewno nie to, że jesteś nudny. – I była to prawda; nie musiała znać każdego szczegółu z jego życia, żeby mieć pewność, że daleko mu było do wpadnięcia w pułapkę stereotypów. Nigdy nie wierzyła zresztą w narzucony przez czarodziejskie społeczeństwo wizerunek typowego szlachcica, święcie przekonana, że istniał jedynie w formie wydumanego ideału; odlewanych hurtowo, identycznych masek, które przy pomocy siły, groźby lub podniosłych idei, próbowano nakładać na dziecięce twarze, w nadziei, że dopasują się do wymyślonego wzoru. Ale one nie pasowały. Nigdy nie pasowały.
Odchyliła się wygodniej na krześle, unosząc kubek do ust i upijając spory łyk gorącego płynu. Nie przeszkadzała jej cisza, która od czasu do czasu między nimi zapadała, bo nie miała w sobie nic z niezręczności ani nerwowego oczekiwania. Milczenie rzadko kiedy zresztą wprawiało ją w zdenerwowanie, bo nie uważała wypełniania powietrza słowami za konieczność absolutną. Czasami gesty mówiły znacznie więcej, niż wyrazy.
Odstawiła ostrożnie naczynie na blat, nie wypuszczając go jednak spomiędzy palców i posyłając mężczyźnie kolejne, pogodne spojrzenie. – Coś cię gryzie – stwierdziła lekko, nie kończąc krótkiego zdania znakiem zapytania, ani nie nasycając go niepotrzebnymi, negatywnymi tonami. Nie oczekiwała potwierdzenia, zaprzeczenia, ani wyjaśnień – o ile sam Søren nie zdecydowałby się na którąkolwiek z tych rzeczy – zwyczajnie dzieląc się z nim poczynioną obserwacją. I nie dodając już nic więcej.
Słysząc kolejną, oszczędną w słowa odpowiedź, uniosła wyżej jasne brwi, pytająco, ale bez ponaglania. Czuła, że celowo odciąga w czasie powód, dla którego tak naprawdę zdecydował się wysłać jej wczoraj list, ale nie naciskała, nie czując potrzeby, żeby cokolwiek przyspieszać. Strategia ciągnięcia za język nie sprawdzała się zresztą w jego przypadku i tak naprawdę więcej informacji udawało jej się wyczytać z powtykanych między głoski emocji, niż z prostych, jasnych odpowiedzi. Ewidentnie coś go niepokoiło; jakieś wspomnienie, czy może myśl?, kotłująca się po drugiej stronie pozornie spokojnej twarzy, zatruwająca go od wewnątrz, ale wcale nie taka prosta do wypowiedzenia. Dlaczego – nie była pewna, póki co mogąc się tylko domyślać i mając nadzieję, że rozciągająca się między nimi nić zaufania wystarczy, żeby wyprowadzić Sørena zza ścian, które wokół siebie wybudował. I że będzie w stanie w jakiś sposób mu pomóc.
Roześmiała się cicho w reakcji na krótkie, ale mimo wszystko trafne podsumowanie ich dwójki. Pokręciła lekko głową; na pierwszy rzut oka faktycznie mogli wypadać żałośnie i bezbarwnie, ale wiedziała doskonale, że rzeczywistość nigdy nie była taka prosta i oczywista. – Dużo rzeczy można o tobie powiedzieć, Sørenie Avery – powiedziała gładko, wciąż z nieznacznym rozbawieniem, odbierającym jej słowom jakąkolwiek powagę – ale na pewno nie to, że jesteś nudny. – I była to prawda; nie musiała znać każdego szczegółu z jego życia, żeby mieć pewność, że daleko mu było do wpadnięcia w pułapkę stereotypów. Nigdy nie wierzyła zresztą w narzucony przez czarodziejskie społeczeństwo wizerunek typowego szlachcica, święcie przekonana, że istniał jedynie w formie wydumanego ideału; odlewanych hurtowo, identycznych masek, które przy pomocy siły, groźby lub podniosłych idei, próbowano nakładać na dziecięce twarze, w nadziei, że dopasują się do wymyślonego wzoru. Ale one nie pasowały. Nigdy nie pasowały.
Odchyliła się wygodniej na krześle, unosząc kubek do ust i upijając spory łyk gorącego płynu. Nie przeszkadzała jej cisza, która od czasu do czasu między nimi zapadała, bo nie miała w sobie nic z niezręczności ani nerwowego oczekiwania. Milczenie rzadko kiedy zresztą wprawiało ją w zdenerwowanie, bo nie uważała wypełniania powietrza słowami za konieczność absolutną. Czasami gesty mówiły znacznie więcej, niż wyrazy.
Odstawiła ostrożnie naczynie na blat, nie wypuszczając go jednak spomiędzy palców i posyłając mężczyźnie kolejne, pogodne spojrzenie. – Coś cię gryzie – stwierdziła lekko, nie kończąc krótkiego zdania znakiem zapytania, ani nie nasycając go niepotrzebnymi, negatywnymi tonami. Nie oczekiwała potwierdzenia, zaprzeczenia, ani wyjaśnień – o ile sam Søren nie zdecydowałby się na którąkolwiek z tych rzeczy – zwyczajnie dzieląc się z nim poczynioną obserwacją. I nie dodając już nic więcej.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Od pewnego czasu czuł się w swoim mieszkaniu trochę nieswojo. Co prawda doskonale wiedział, jaki moment to zapoczątkował, ale specjalnie zamazywał to wspomnienie. Nie chciał ciągle wracać do niego myślami, bo inaczej nie myślałby już o niczym innym. Wystarczyło, że te cztery ściany stały się dla niego klatką, prywatną celą, nie potrzebował uwięzienia we własnej głowie. Ta niesforna obcość sprawiała, że nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nocne mary męczyły go jak zwykle z niemal idealną regularnością, ale teraz także dni wydawały mu się inne. Po burzliwych wydarzeniach na festiwalu Prewettów wciąż miał więcej pytań niż odpowiedzi, więc frustracja jedynie się pogłębiała.
Jednak nie dziś. Ten dzień wydawał się wyjęty z kalendarza, zupełnie inny. Jak gdyby ktoś magicznie nacisnął klawisz stop i dał mu chwilę oddechu. Wszystko za sprawą gościa, któremu udało się tchnąć do jego mieszkania życie, o ironio, milczeniem. Przyjemny aromat herbaty wypełniał kuchnie mieszając się z subtelną wonią szpitala, jaki przyniosła ze sobą jego towarzyszka. Jednostajna melodia, którą deszcz wybijał o szyby oblewała go dawno zapomnianym spokojem. Zapach zmywanego przez wodę letniego kurzu wpadał przez uchylone okno i dawał wrażenie kojącej świeżości. Dzięki temu miał wrażenie, że jest odseparowany od tej nieustającej lawiny wydarzeń, która zasypywała jego życie. Dlatego uśmiechnął się wyjątkowo szeroko jak na niego, gdy Margo zaprzeczyła jego słowom.
- Czy to komplement, panno Vance? – pyta zanim popije drobnymi łyczkami gorącą herbatę. Nie uważał się za specjalnie nudnego, ale nie sądził, że jest sylwetką jakoś nad wyraz intrygującą. Być może wszystkie tajemnice, które skrzętnie ukrywał w swoim sercu sprawiały, że stawał się ciekawym obiektem odkryć. Jednak odarty z szaty wiążących go niedomówień stawał się niezbyt interesujący, raczej pusty, trochę popsuty, a na pewno zależny od dwóch najważniejszych w jego życiu osób. Żył głównie dla nich, nie wyobrażał sobie, że któregoś może zabraknąć.
Cisza brzmiała w jego uszach coraz mocniej. Nie była irytująca i nienaturalna, ale jej świadomość zaczynała go uwierać. Wiedział doskonale, dlaczego zaprosił do siebie Margo i dłużej nie mógł już zgrywać, że wszystko jest w porządku. Nic nie było w porządku, gryzło go to cały czas, a on nie umiał sobie z tym poradzić. Jego natura samotnika nie potrafiła samodzielnie rozwikłać tego konkretnego problemu. Po raz pierwszy nie mógł poprosić o radę tych, których pytał zazwyczaj i było to okropne uczucie. Dlatego słowa Margaux sprawiły, że pękł.
- Tak – odparł cichym, zachrypłym lekko głosem. Jak gdyby wstydził się o tym mówić. – Przespałem się z Amodeusem. – Każde słowo było cichsze od swojego poprzedniego, a imię najlepszego przyjaciela było wręcz niewyraźnym świstem w jego ustach. Nie potrafił spoglądać wprost na swoją towarzyszkę panicznie bojąc się jej osądu, który, co gorsza, mógł być jak najbardziej trafny. Nie wiedząc, co robić poderwał się z krzesła i zaczął nerwowo dreptać po kuchennej posadzce, a całe pomieszczenie wydawało się nagle okropnie małe. Czuł się jak dziki lew zamknięty w klatce. Chciał uciec jak najdalej, ale słowo się rzekło i nic nie można już było cofnąć.
Jednak nie dziś. Ten dzień wydawał się wyjęty z kalendarza, zupełnie inny. Jak gdyby ktoś magicznie nacisnął klawisz stop i dał mu chwilę oddechu. Wszystko za sprawą gościa, któremu udało się tchnąć do jego mieszkania życie, o ironio, milczeniem. Przyjemny aromat herbaty wypełniał kuchnie mieszając się z subtelną wonią szpitala, jaki przyniosła ze sobą jego towarzyszka. Jednostajna melodia, którą deszcz wybijał o szyby oblewała go dawno zapomnianym spokojem. Zapach zmywanego przez wodę letniego kurzu wpadał przez uchylone okno i dawał wrażenie kojącej świeżości. Dzięki temu miał wrażenie, że jest odseparowany od tej nieustającej lawiny wydarzeń, która zasypywała jego życie. Dlatego uśmiechnął się wyjątkowo szeroko jak na niego, gdy Margo zaprzeczyła jego słowom.
- Czy to komplement, panno Vance? – pyta zanim popije drobnymi łyczkami gorącą herbatę. Nie uważał się za specjalnie nudnego, ale nie sądził, że jest sylwetką jakoś nad wyraz intrygującą. Być może wszystkie tajemnice, które skrzętnie ukrywał w swoim sercu sprawiały, że stawał się ciekawym obiektem odkryć. Jednak odarty z szaty wiążących go niedomówień stawał się niezbyt interesujący, raczej pusty, trochę popsuty, a na pewno zależny od dwóch najważniejszych w jego życiu osób. Żył głównie dla nich, nie wyobrażał sobie, że któregoś może zabraknąć.
Cisza brzmiała w jego uszach coraz mocniej. Nie była irytująca i nienaturalna, ale jej świadomość zaczynała go uwierać. Wiedział doskonale, dlaczego zaprosił do siebie Margo i dłużej nie mógł już zgrywać, że wszystko jest w porządku. Nic nie było w porządku, gryzło go to cały czas, a on nie umiał sobie z tym poradzić. Jego natura samotnika nie potrafiła samodzielnie rozwikłać tego konkretnego problemu. Po raz pierwszy nie mógł poprosić o radę tych, których pytał zazwyczaj i było to okropne uczucie. Dlatego słowa Margaux sprawiły, że pękł.
- Tak – odparł cichym, zachrypłym lekko głosem. Jak gdyby wstydził się o tym mówić. – Przespałem się z Amodeusem. – Każde słowo było cichsze od swojego poprzedniego, a imię najlepszego przyjaciela było wręcz niewyraźnym świstem w jego ustach. Nie potrafił spoglądać wprost na swoją towarzyszkę panicznie bojąc się jej osądu, który, co gorsza, mógł być jak najbardziej trafny. Nie wiedząc, co robić poderwał się z krzesła i zaczął nerwowo dreptać po kuchennej posadzce, a całe pomieszczenie wydawało się nagle okropnie małe. Czuł się jak dziki lew zamknięty w klatce. Chciał uciec jak najdalej, ale słowo się rzekło i nic nie można już było cofnąć.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła, jak z każdą chwilą stopniowo wyparowywało z niej szpitalne zmęczenie, odganiane panującym w kuchni spokojem i kojącym aromatem herbaty. Napięcie w ramionach i nieustająca czujność, których w ciągu dnia nie miała czasu zauważyć, ustępowały miejsca odprężeniu oraz radości ze spotkania z przyjacielem, ściągając z drobnej klatki piersiowej trochę ciężaru codzienności. Na którą co prawda nie miała w zwyczaju narzekać, ale która – jak każdemu – dawała się ostatnio we znaki mocniej niż dotychczas, bo zaniepokojone nastroje dotarły również i na sterylne korytarze Świętego Munga. Nie chciała mówić tego głośno, ale wyglądało na to, że w powietrzu coś wisiało; to samo coś, przed którym tak tchórzliwie kiedyś uciekła, zupełnie, jakby ucieczka była jeszcze możliwa.
Pytanie Sørena odbiło się na jej twarzy szerokim uśmiechem, zaczynającym na jasnych wargach, a kończącym w zmarszczonych kącikach oczu, błyszczących lekko mimo braku słońca. Spojrzała na niego spod uniesionych brwi, które schowały się pod białą grzywką, gdy tylko dotarł do niej przekorny zwrot. Chociaż wiedziała, że mężczyzna – z jakiegoś powodu – nigdy nie podkreślał dodatkowo drastycznych różnic między ich pochodzeniem, to za każdym razem i tak odruchowo doszukiwała się ukrytej drwiny, doszywanej do jej nazwiska przez czystokrwistych czarodziejów.
– Sam zadecyduj – odpowiedziała, przekrzywiając głowę i przyglądając mu się z ukosa. – Lordzie Avery – dodała po chwili, parodiując szlachecki tytuł. Nie do końca naumyślnie – naleciałości francuskiego akcentu również miały w tym spory udział.
Bardziej wyczuła niż zauważyła nagłą zmianę nastroju, zupełnie jakby powietrze między nimi niespodziewanie zgęstniało, poruszone zarówno jej niewinną, zdawałoby się, uwagą, jak i jego cichym potwierdzeniem. Zacisnęła mocniej palce na kubku, odruchowo, mimowolnie, oczekując następnych słów Sørena. Przygotowana na wszystko; od przyznania się do morderstwa, po zerwanie ich balansującej na krawędzi skandalu znajomości. Na wszystko, tylko nie na to, co faktycznie nastąpiło po krótkiej, pełnej napięcia pauzie.
Nie zareagowała od razu, pozwalając umysłowi na uporządkowanie i złożenie w całość usłyszanych wyrazów, a jedyną oznaką tego, że informacja do niej dotarła, było lekkie drgnięcie palców. Porcelana przesunęła się o centymetr po blacie, w powietrzu rozległ się cichy zgrzyt – i to wszystko, przez następnych kilkanaście sekund jedynymi dźwiękami były nerwowe kroki mężczyzny, raz po raz przemierzającego kuchnię, zupełnie jakby bezruch okazał się nagle nieznośny. Wiedziała coś o tym, znała tę irytującą potrzebę zajęcia się czymkolwiek, ale było to jedyne uczucie, z którym potrafiła się w tamtej chwili utożsamić. Cała reszta stanowiła mieszankę kompletnie niezrozumiałą i choć daleka była do uciekania się do pochopnej oceny – do jakiejkolwiek oceny – to potrzebowała zrozumieć.
Powtórzyła słowa Sørena w myślach, tym razem pozbywając się przyklejonej do nich, sztucznej otoczki, nadającej im negatywny wydźwięk. Odrzuciła konwenanse, normy obyczajowe i całą resztę wymyślonych przez ludzi ale, pozostawiając jedynie czystą informację. Ten zabieg nie rozwiązał problemów i dylematów, z jakimi z całą pewnością zmagał się aktualnie mężczyzna, ale przynajmniej pozwolił jej spojrzeć na całokształt tak, jak powinno się patrzeć na świat – bez uprzedzeń.
Odchrząknęła cicho, pozwalając sobie na przeniesienie wzroku z drżącego lekko, bursztynowego płynu, na drepczącą nerwowo sylwetkę. – W porządku – powiedziała łagodnie. Na ustach nie zatańczył jej cień uśmiechu, ale nie ściągnęła też ich w nadmiernej powadze. – Kochasz go? – zapytała, bo w tamtej chwili to była najważniejsza brakująca informacja, o jakiej była w stanie pomyśleć.
I dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że w tym przypadku, sytuacja mogła nie być taka prosta. I nie była.
Pytanie Sørena odbiło się na jej twarzy szerokim uśmiechem, zaczynającym na jasnych wargach, a kończącym w zmarszczonych kącikach oczu, błyszczących lekko mimo braku słońca. Spojrzała na niego spod uniesionych brwi, które schowały się pod białą grzywką, gdy tylko dotarł do niej przekorny zwrot. Chociaż wiedziała, że mężczyzna – z jakiegoś powodu – nigdy nie podkreślał dodatkowo drastycznych różnic między ich pochodzeniem, to za każdym razem i tak odruchowo doszukiwała się ukrytej drwiny, doszywanej do jej nazwiska przez czystokrwistych czarodziejów.
– Sam zadecyduj – odpowiedziała, przekrzywiając głowę i przyglądając mu się z ukosa. – Lordzie Avery – dodała po chwili, parodiując szlachecki tytuł. Nie do końca naumyślnie – naleciałości francuskiego akcentu również miały w tym spory udział.
Bardziej wyczuła niż zauważyła nagłą zmianę nastroju, zupełnie jakby powietrze między nimi niespodziewanie zgęstniało, poruszone zarówno jej niewinną, zdawałoby się, uwagą, jak i jego cichym potwierdzeniem. Zacisnęła mocniej palce na kubku, odruchowo, mimowolnie, oczekując następnych słów Sørena. Przygotowana na wszystko; od przyznania się do morderstwa, po zerwanie ich balansującej na krawędzi skandalu znajomości. Na wszystko, tylko nie na to, co faktycznie nastąpiło po krótkiej, pełnej napięcia pauzie.
Nie zareagowała od razu, pozwalając umysłowi na uporządkowanie i złożenie w całość usłyszanych wyrazów, a jedyną oznaką tego, że informacja do niej dotarła, było lekkie drgnięcie palców. Porcelana przesunęła się o centymetr po blacie, w powietrzu rozległ się cichy zgrzyt – i to wszystko, przez następnych kilkanaście sekund jedynymi dźwiękami były nerwowe kroki mężczyzny, raz po raz przemierzającego kuchnię, zupełnie jakby bezruch okazał się nagle nieznośny. Wiedziała coś o tym, znała tę irytującą potrzebę zajęcia się czymkolwiek, ale było to jedyne uczucie, z którym potrafiła się w tamtej chwili utożsamić. Cała reszta stanowiła mieszankę kompletnie niezrozumiałą i choć daleka była do uciekania się do pochopnej oceny – do jakiejkolwiek oceny – to potrzebowała zrozumieć.
Powtórzyła słowa Sørena w myślach, tym razem pozbywając się przyklejonej do nich, sztucznej otoczki, nadającej im negatywny wydźwięk. Odrzuciła konwenanse, normy obyczajowe i całą resztę wymyślonych przez ludzi ale, pozostawiając jedynie czystą informację. Ten zabieg nie rozwiązał problemów i dylematów, z jakimi z całą pewnością zmagał się aktualnie mężczyzna, ale przynajmniej pozwolił jej spojrzeć na całokształt tak, jak powinno się patrzeć na świat – bez uprzedzeń.
Odchrząknęła cicho, pozwalając sobie na przeniesienie wzroku z drżącego lekko, bursztynowego płynu, na drepczącą nerwowo sylwetkę. – W porządku – powiedziała łagodnie. Na ustach nie zatańczył jej cień uśmiechu, ale nie ściągnęła też ich w nadmiernej powadze. – Kochasz go? – zapytała, bo w tamtej chwili to była najważniejsza brakująca informacja, o jakiej była w stanie pomyśleć.
I dopiero po kilku sekundach zorientowała się, że w tym przypadku, sytuacja mogła nie być taka prosta. I nie była.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cisza przed burzą.
Zarówno dosłownie jak i w przenośni. Zaraz po zabarwionych uroczym, francuskim akcentem słowach Margaux panującą ciszę przerwał donośny grzmot. Widocznie deszcz był preludium do kolejnej, letniej burzy. Było ich co prawda mało jak na Londyn o tej porze roku, ale nie powinna wywoływać zdziwienia. Zresztą idealnie wpasowała się w czas. Jak gdyby stanowiła idealną linię przedzielającą ich spotkanie. Pierwsza część była pogodna, przyjemna. Uratowała Sørena przed niekończącą się walką z własnymi myślami, pozwoliła mu na chwilę skupić się na czymś innym. Prosta czynność picia herbaty w towarzystwie pozbawionej uprzedzeń osoby była niezwykle otrzeźwiająca. Pozwoliła mu przez chwilę poczuć, że ma tyle lat ile ma, a nie jak zasuszony staruszek uwięziony w ciele młodzieńca. Ale oczywiście musiał to popsuć. Nie potrafił zmyślić jakiejś bajeczki albo wybrać jakiegoś codziennego, zwykłego problemu, z którym borykają się miliony. Nie, on jak zwykle musiał zrzucić na powitanie istną bombę atomową.
Dopiero teraz, gdy uciskające duszę słowa padły, dotarła do niego świadomość jak wiele mogło kosztować go to wyznanie. Owszem, Margo była niezwykle tolerancyjną osobą z naprawdę dużym zapasem spokoju. Wszystko miało jednak swoje granice. Ta sprawa nie tyczyła się krwi, ale zupełnie innych rzeczy. Takich, które zazwyczaj omijano szerokim łukiem, wspominano szeptem i uznawano za tabu. Jego towarzyszka nie musiała godzić się na wszystko. Uświadomił to sobie jak zwykle za późno. Nie przerywał swojej wędrówki po nagle zbyt małej przestrzeni kuchni i przygotowywał się na wszystko. Na trzask drzwi, kiedy pospiesznie go opuści czy nawet lecący w jego stronę kubek herbaty. Może nawet jakieś zaklęcie. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Ciszę przerwał tylko zgrzyt przesuwanego kubka. To wszystko, nie licząc jednostajnej symfonii jego kroków. Nie potrafił się zatrzymać. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Chwilowo jego problem zszedł na drugi plan. Teraz bał się tylko, że stracił przez swoją głupotę jej przyjaźń. Nie byłby to zresztą pierwszy raz.
Nie przygotował się na to. Ciche chrząknięcie było jedynym sygnałem ostrzegawczym, który zresztą przegapił. Natomiast słowa Margaux dotarły do niego bardzo wyraźnie. Jak na komendę zatrzymał się w miejscu z cichym sapnięciem, po czym obrócił w jej stronę. Stał w odległym rogu, a dzieląca ich odległość wydawała się przez chwilę przepaścią. Tylko chwilę, bo zaraz potem jego umysł przetworzył znaczenie jej słów. W porządku. Po raz kolejny tego dnia z jego serca z głośnym hukiem spadł kamień. Nie oceniła go, nie osądziła z góry. Po prostu przyjęła to do wiadomości i Søren był jej za to niezwykle wdzięczny. Spokojnym krokiem wrócił do blatu, ale ledwie położył dłonie na stole uderzyło w niego to pytanie. Nie spodziewał się go, nie był ani trochę gotów, żeby je usłyszeć. Bardzo starannie unikał go w myślach, chowając je w najgłębszych czeluściach. Te słowa dla niego nie istniały, a mimo to padły i musiał się z nimi zmierzyć, chociaż ani trochę nie umiał. Objął dłońmi kubek chłonąc jego ciepło. Na twarzy malował mu się idealny spokój, pełna obojętność, podczas gdy w środku rozpętało się piekło.
- Nie umiem kochać - rzucił cierpko, kiedy uderzył w niego ten prosty wniosek. Jedyną miłością jak w sobie miał była ta, którą obdarzała Allison. Uczucie, jakie urodziło się wraz z nim, jakie połączyło ich jeszcze w znienawidzonym łonie. Nigdy nie odczuł tego w stosunku do kogoś innego. Amodues był jego najlepszym przyjacielem, kimś w rodzaju brata. Niemożliwe, żeby to było to, prawda? - Nie umiem kochać, Margo - powtórzył pewniejszym tonem spoglądając jej w oczy. Nie było innej odpowiedzi na pytanie. On nie znał innej.
Zarówno dosłownie jak i w przenośni. Zaraz po zabarwionych uroczym, francuskim akcentem słowach Margaux panującą ciszę przerwał donośny grzmot. Widocznie deszcz był preludium do kolejnej, letniej burzy. Było ich co prawda mało jak na Londyn o tej porze roku, ale nie powinna wywoływać zdziwienia. Zresztą idealnie wpasowała się w czas. Jak gdyby stanowiła idealną linię przedzielającą ich spotkanie. Pierwsza część była pogodna, przyjemna. Uratowała Sørena przed niekończącą się walką z własnymi myślami, pozwoliła mu na chwilę skupić się na czymś innym. Prosta czynność picia herbaty w towarzystwie pozbawionej uprzedzeń osoby była niezwykle otrzeźwiająca. Pozwoliła mu przez chwilę poczuć, że ma tyle lat ile ma, a nie jak zasuszony staruszek uwięziony w ciele młodzieńca. Ale oczywiście musiał to popsuć. Nie potrafił zmyślić jakiejś bajeczki albo wybrać jakiegoś codziennego, zwykłego problemu, z którym borykają się miliony. Nie, on jak zwykle musiał zrzucić na powitanie istną bombę atomową.
Dopiero teraz, gdy uciskające duszę słowa padły, dotarła do niego świadomość jak wiele mogło kosztować go to wyznanie. Owszem, Margo była niezwykle tolerancyjną osobą z naprawdę dużym zapasem spokoju. Wszystko miało jednak swoje granice. Ta sprawa nie tyczyła się krwi, ale zupełnie innych rzeczy. Takich, które zazwyczaj omijano szerokim łukiem, wspominano szeptem i uznawano za tabu. Jego towarzyszka nie musiała godzić się na wszystko. Uświadomił to sobie jak zwykle za późno. Nie przerywał swojej wędrówki po nagle zbyt małej przestrzeni kuchni i przygotowywał się na wszystko. Na trzask drzwi, kiedy pospiesznie go opuści czy nawet lecący w jego stronę kubek herbaty. Może nawet jakieś zaklęcie. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Ciszę przerwał tylko zgrzyt przesuwanego kubka. To wszystko, nie licząc jednostajnej symfonii jego kroków. Nie potrafił się zatrzymać. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Chwilowo jego problem zszedł na drugi plan. Teraz bał się tylko, że stracił przez swoją głupotę jej przyjaźń. Nie byłby to zresztą pierwszy raz.
Nie przygotował się na to. Ciche chrząknięcie było jedynym sygnałem ostrzegawczym, który zresztą przegapił. Natomiast słowa Margaux dotarły do niego bardzo wyraźnie. Jak na komendę zatrzymał się w miejscu z cichym sapnięciem, po czym obrócił w jej stronę. Stał w odległym rogu, a dzieląca ich odległość wydawała się przez chwilę przepaścią. Tylko chwilę, bo zaraz potem jego umysł przetworzył znaczenie jej słów. W porządku. Po raz kolejny tego dnia z jego serca z głośnym hukiem spadł kamień. Nie oceniła go, nie osądziła z góry. Po prostu przyjęła to do wiadomości i Søren był jej za to niezwykle wdzięczny. Spokojnym krokiem wrócił do blatu, ale ledwie położył dłonie na stole uderzyło w niego to pytanie. Nie spodziewał się go, nie był ani trochę gotów, żeby je usłyszeć. Bardzo starannie unikał go w myślach, chowając je w najgłębszych czeluściach. Te słowa dla niego nie istniały, a mimo to padły i musiał się z nimi zmierzyć, chociaż ani trochę nie umiał. Objął dłońmi kubek chłonąc jego ciepło. Na twarzy malował mu się idealny spokój, pełna obojętność, podczas gdy w środku rozpętało się piekło.
- Nie umiem kochać - rzucił cierpko, kiedy uderzył w niego ten prosty wniosek. Jedyną miłością jak w sobie miał była ta, którą obdarzała Allison. Uczucie, jakie urodziło się wraz z nim, jakie połączyło ich jeszcze w znienawidzonym łonie. Nigdy nie odczuł tego w stosunku do kogoś innego. Amodues był jego najlepszym przyjacielem, kimś w rodzaju brata. Niemożliwe, żeby to było to, prawda? - Nie umiem kochać, Margo - powtórzył pewniejszym tonem spoglądając jej w oczy. Nie było innej odpowiedzi na pytanie. On nie znał innej.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wychwyciła momentu, w którym letnia mżawka zamieniła się w regularną ulewę, by w ciągu kolejnych minut wypełnić kuchnię gwałtowną melodią wygrywaną przez ciężkie, uderzające o szyby krople. Choć przeciągły grzmot rozległ się w oddali, a niosąca go błyskawica z pewnością przecięła niebo wiele kilometrów od stanowiącej ich schronienie kamienicy, to powietrze w pomieszczeniu wydało się nagle dziwnie naelektryzowane. Być może to nerwowe kroki mężczyzny powodowały niepokojący dysonans, burzący niedawne uczucie ciepła i harmonii; Margaux, obdarzona rzadkim, ale mało pomocnym w życiu darem współdzielenia emocji otaczających ją osób, szybko dała się złapać w tę pułapkę zdenerwowania, choć targające nią uczucia szczelnie zamknęła wewnątrz, nie pozwalając, by odbiły się na łagodnym wyrazie twarzy.
Wbrew pozorom (i jej osobistym nadziejom) nie było jej wcale łatwo przejść do porządku dziennego nad sørenową rewelacją. Była dobra, była empatyczna, dzień w dzień z dziecinnym uporem odrzucała przygniatające ją z każdej strony uprzedzenia, ale była też człowiekiem, nie aniołem, i podczas gdy jej przyjaciel toczył bezgłośną, prywatną walkę, ona również biła się z własnymi myślami. Chciała mu jakoś pomóc; z tą myślą przekraczała przecież próg jego mieszkania, ale choć mocno się starała, to żadne cudowne rozwiązanie nie przychodziło jej do głowy, a im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej bezsilna się czuła. I mimo że jej ciche w porządku było zapewnieniem jak najbardziej szczerym, to wiedziała, że reszta czarodziejskiego społeczeństwa nie podzieli w tej kwestii jej zdania.
Podniosła na niego wzrok, gdy podszedł do blatu, opierając dłonie o gładką powierzchnię, zupełnie, jakby został nagle zmuszony do dźwigania na własnych barkach trosk całego świata. Wystarczyło przelotne spojrzenie na jego twarz, by natychmiast pożałowała, że feralne pytanie w ogóle padło. Wcześniejsze wyznanie sprawiło, że zapomniała o niewidzialnych, niepisanych granicach, które Søren już dawno wokół siebie nakreślił, a które ona lekkomyślnie przekroczyła. Pospieszne przepraszam zatańczyło niemo na jej ustach, ale zanim zdążyła choćby rozchylić wargi, mężczyzna odezwał się, wypowiadając zdanie, które wstrząsnęło nią dużo bardziej, niż poprzednie.
Od zawsze wiedziała, że pod chłodną fasadą, która zdawała się go otaczać, kryło się więcej pokładów długo składowanego bólu, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ona sama bardziej je wyczuwała niż dostrzegała, w sekundowych przebłyskach, migających w jasnych oczach, gdy myślał, że nikt nie patrzy; słyszała smutne nuty, pojawiające się nawet, gdy zdarzało mu się śmiać, przypominające pojedyncze, fałszywe naciśnięcie klawisza pianina w trakcie wygrywania radosnej melodii. Czym innym było jednak odbieranie subtelnych, ledwie zauważalnych sygnałów, a czym innym otwarta konfrontacja z prawdą, ubraną w jedno, powtórzone dwukrotnie zdanie, które wychowanej wśród ciepła i miłości Margaux, nie potrafiło zmieścić się w drobnej głowie.
Wargi drgnęły jej nieznacznie, gdy usłyszała własne imię, ale to wypełnione przerażającą pewnością spojrzenie było tym, co kazało jej wreszcie wyrwać się z bezruchu. Pokręciła powoli głową, wypuszczając z dłoni stygnący kubek (już jakiś czas temu zapomniała o wypitej do połowy herbacie). Wyciągnęła rękę do przodu, delikatnie i ostrożnie dotykając opartych o blat palców, jakby chciała w ten sposób podkreślić następne słowa. – To nie jest prawda – powiedziała cicho, ale stanowczo, nie spuszczając wzroku z zielono-niebieskich oczu. – Wszystko jest z tobą w porządku – powtórzyła, dwa ostatnie wyrazy zabrzmiały jak echo. – Po prostu się boisz. Co jest całkowicie zrozumiałe, ale Søren – zawahała się, wstając z krzesła, żeby nie musieć dłużej zadzierać głowy, choć nadal była od niego prawie dwadzieścia centymetrów niższa – musisz uwierzyć, że masz wszelkie prawo do bycia szczęśliwym.
Chciała, żeby był szczęśliwy. Był dobry, był wrażliwy, był wspaniałym przyjacielem i na pewno jeszcze lepszym człowiekiem. Dlaczego nie potrafił widzieć tego, co widziała ona?
Wbrew pozorom (i jej osobistym nadziejom) nie było jej wcale łatwo przejść do porządku dziennego nad sørenową rewelacją. Była dobra, była empatyczna, dzień w dzień z dziecinnym uporem odrzucała przygniatające ją z każdej strony uprzedzenia, ale była też człowiekiem, nie aniołem, i podczas gdy jej przyjaciel toczył bezgłośną, prywatną walkę, ona również biła się z własnymi myślami. Chciała mu jakoś pomóc; z tą myślą przekraczała przecież próg jego mieszkania, ale choć mocno się starała, to żadne cudowne rozwiązanie nie przychodziło jej do głowy, a im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej bezsilna się czuła. I mimo że jej ciche w porządku było zapewnieniem jak najbardziej szczerym, to wiedziała, że reszta czarodziejskiego społeczeństwa nie podzieli w tej kwestii jej zdania.
Podniosła na niego wzrok, gdy podszedł do blatu, opierając dłonie o gładką powierzchnię, zupełnie, jakby został nagle zmuszony do dźwigania na własnych barkach trosk całego świata. Wystarczyło przelotne spojrzenie na jego twarz, by natychmiast pożałowała, że feralne pytanie w ogóle padło. Wcześniejsze wyznanie sprawiło, że zapomniała o niewidzialnych, niepisanych granicach, które Søren już dawno wokół siebie nakreślił, a które ona lekkomyślnie przekroczyła. Pospieszne przepraszam zatańczyło niemo na jej ustach, ale zanim zdążyła choćby rozchylić wargi, mężczyzna odezwał się, wypowiadając zdanie, które wstrząsnęło nią dużo bardziej, niż poprzednie.
Od zawsze wiedziała, że pod chłodną fasadą, która zdawała się go otaczać, kryło się więcej pokładów długo składowanego bólu, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ona sama bardziej je wyczuwała niż dostrzegała, w sekundowych przebłyskach, migających w jasnych oczach, gdy myślał, że nikt nie patrzy; słyszała smutne nuty, pojawiające się nawet, gdy zdarzało mu się śmiać, przypominające pojedyncze, fałszywe naciśnięcie klawisza pianina w trakcie wygrywania radosnej melodii. Czym innym było jednak odbieranie subtelnych, ledwie zauważalnych sygnałów, a czym innym otwarta konfrontacja z prawdą, ubraną w jedno, powtórzone dwukrotnie zdanie, które wychowanej wśród ciepła i miłości Margaux, nie potrafiło zmieścić się w drobnej głowie.
Wargi drgnęły jej nieznacznie, gdy usłyszała własne imię, ale to wypełnione przerażającą pewnością spojrzenie było tym, co kazało jej wreszcie wyrwać się z bezruchu. Pokręciła powoli głową, wypuszczając z dłoni stygnący kubek (już jakiś czas temu zapomniała o wypitej do połowy herbacie). Wyciągnęła rękę do przodu, delikatnie i ostrożnie dotykając opartych o blat palców, jakby chciała w ten sposób podkreślić następne słowa. – To nie jest prawda – powiedziała cicho, ale stanowczo, nie spuszczając wzroku z zielono-niebieskich oczu. – Wszystko jest z tobą w porządku – powtórzyła, dwa ostatnie wyrazy zabrzmiały jak echo. – Po prostu się boisz. Co jest całkowicie zrozumiałe, ale Søren – zawahała się, wstając z krzesła, żeby nie musieć dłużej zadzierać głowy, choć nadal była od niego prawie dwadzieścia centymetrów niższa – musisz uwierzyć, że masz wszelkie prawo do bycia szczęśliwym.
Chciała, żeby był szczęśliwy. Był dobry, był wrażliwy, był wspaniałym przyjacielem i na pewno jeszcze lepszym człowiekiem. Dlaczego nie potrafił widzieć tego, co widziała ona?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie jest prawda.
Zadzwoniło w jego uszach, zatańczyło z jego myślami, uderzyło w sedno jak wielkie kłamstwo to było. Bo chociaż chciałby, żeby okazało się inaczej to nie łgał. Ułuda była domeną ludzi słabych, nieumiejących mówić prawdy i przyjmować jej konsekwencji. Jego brat mimo, że uważał się za wspaniałego i silnego tak naprawdę był słaby, pełen tajemnic, które otaczały go ciasny kokon. Natomiast każdy człowiek, który uchylał jej rąbku tylko przyczyniał się do tego, że musiał owinąć się nimi ciaśniej. To wszystko pchało go do obrony, przez co zachowywał się tak jak się zachowywał. Albo był zwykłym zwyrodnialcem, ale całkiem możliwe, że te dwie rzeczy się nie wykluczały. W każdym razie chcąc czy nie, został powiązany przez jego nici, zmuszony do tłamszenia prawdy. Jednak poza tym wszystkim nie bał się mówić, co myśli nawet, jeśli czasem prawda bolała. Tak jak teraz.
Przecież nie wszystko było z nim w porządku. Był zepsuty, rysa nie do naprawienia siedziała doprawdy głęboko w jego zamarzniętym sercu. Nie sposób sięgnąć tam, aby ocenić rozmiar szkody, a co dopiero, żeby ją naprawić. Nie próbował się oszukiwać czy dawać złudnych nadziei. Już dawno odkrył, że jedyne, co przynoszą to rozczarowanie. O wiele łatwiej było żyć w świecie bez emocji, który nie mógł zranić. Tak przynajmniej myślał, bo teraz odnosił zupełnie inne wrażenie. Coś musiało pójść nie tak. Jakiś niezauważalny fragment muru, który wokół siebie wzniósł, musiał skruszyć się i wpuścić do środka wszystko, przed czym się bronił. Był kompletnie bezbronny wobec burzy emocji, która się w nim rozpętała przez to pytanie. Przecież to niemożliwe. Te emocje to nie mogło być to. Nie mogło.
W całym tym uniesieniu nie zauważył, kiedy Margo wstała. Dopiero po chwili ocknął się i spojrzał na ich złączone palce. Nie brzydziła się go. Cały czas tutaj była. Mówiła rzeczy, których na pewno nie usłyszałby od nikogo innego. Mówiła, że ma prawo do szczęścia. Była niezwykła. Pomimo wszystkiego, co spotkało ją w życiu, zapewne wielu docinek z powodu pochodzenia nie załamała się. Prała do przodu, niezrażona głupotą ludzi, co więcej wybaczała im to. Pomagała wszystkim, obdarzała bezinteresowną uwagą i opieką. Nawet jego, chociaż przecież nie musiała. Jak miał jej teraz powiedzieć, że się myli? Że życie to nie jedna z wielu baśni ozdobionych jej pięknymi rysunkami? W takim świecie nie było miejsca na szczęśliwe zakończenia dla takich jak on. Ale mimo to jej słowa trąciły wrażliwą stronę jego duszy, o której istnieniu dawno zapomniał. Sprawiała, że w jego umyśle rodziła się myśl a co gdyby? i tym razem nie był pewien, czy chce ją przegonić.
Odsunął dłonie od kubka i jedną złapał ją za rękę. Po długiej chwili miał wreszcie odwagę spojrzeć jej w oczy.
- Dziękuję - powiedział tylko. Nie uśmiechał się, ale z jego oczu zniknęły kotłujące się emocje. Czyżby zagościł w nich względny spokój?
Zadzwoniło w jego uszach, zatańczyło z jego myślami, uderzyło w sedno jak wielkie kłamstwo to było. Bo chociaż chciałby, żeby okazało się inaczej to nie łgał. Ułuda była domeną ludzi słabych, nieumiejących mówić prawdy i przyjmować jej konsekwencji. Jego brat mimo, że uważał się za wspaniałego i silnego tak naprawdę był słaby, pełen tajemnic, które otaczały go ciasny kokon. Natomiast każdy człowiek, który uchylał jej rąbku tylko przyczyniał się do tego, że musiał owinąć się nimi ciaśniej. To wszystko pchało go do obrony, przez co zachowywał się tak jak się zachowywał. Albo był zwykłym zwyrodnialcem, ale całkiem możliwe, że te dwie rzeczy się nie wykluczały. W każdym razie chcąc czy nie, został powiązany przez jego nici, zmuszony do tłamszenia prawdy. Jednak poza tym wszystkim nie bał się mówić, co myśli nawet, jeśli czasem prawda bolała. Tak jak teraz.
Przecież nie wszystko było z nim w porządku. Był zepsuty, rysa nie do naprawienia siedziała doprawdy głęboko w jego zamarzniętym sercu. Nie sposób sięgnąć tam, aby ocenić rozmiar szkody, a co dopiero, żeby ją naprawić. Nie próbował się oszukiwać czy dawać złudnych nadziei. Już dawno odkrył, że jedyne, co przynoszą to rozczarowanie. O wiele łatwiej było żyć w świecie bez emocji, który nie mógł zranić. Tak przynajmniej myślał, bo teraz odnosił zupełnie inne wrażenie. Coś musiało pójść nie tak. Jakiś niezauważalny fragment muru, który wokół siebie wzniósł, musiał skruszyć się i wpuścić do środka wszystko, przed czym się bronił. Był kompletnie bezbronny wobec burzy emocji, która się w nim rozpętała przez to pytanie. Przecież to niemożliwe. Te emocje to nie mogło być to. Nie mogło.
W całym tym uniesieniu nie zauważył, kiedy Margo wstała. Dopiero po chwili ocknął się i spojrzał na ich złączone palce. Nie brzydziła się go. Cały czas tutaj była. Mówiła rzeczy, których na pewno nie usłyszałby od nikogo innego. Mówiła, że ma prawo do szczęścia. Była niezwykła. Pomimo wszystkiego, co spotkało ją w życiu, zapewne wielu docinek z powodu pochodzenia nie załamała się. Prała do przodu, niezrażona głupotą ludzi, co więcej wybaczała im to. Pomagała wszystkim, obdarzała bezinteresowną uwagą i opieką. Nawet jego, chociaż przecież nie musiała. Jak miał jej teraz powiedzieć, że się myli? Że życie to nie jedna z wielu baśni ozdobionych jej pięknymi rysunkami? W takim świecie nie było miejsca na szczęśliwe zakończenia dla takich jak on. Ale mimo to jej słowa trąciły wrażliwą stronę jego duszy, o której istnieniu dawno zapomniał. Sprawiała, że w jego umyśle rodziła się myśl a co gdyby? i tym razem nie był pewien, czy chce ją przegonić.
Odsunął dłonie od kubka i jedną złapał ją za rękę. Po długiej chwili miał wreszcie odwagę spojrzeć jej w oczy.
- Dziękuję - powiedział tylko. Nie uśmiechał się, ale z jego oczu zniknęły kotłujące się emocje. Czyżby zagościł w nich względny spokój?
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź