Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Wrzosowisko
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wrzosowisko, Derbyshire
Wielkie, charakterystycznie tylko i wyłącznie dla siebie fioletowe pola wrzosu, których zapach zna każdy z mieszkańców Derbyshire, zwykł szeptać po cichu oraz tajemniczo; wrzosowisko rozpościera się na północ od Derby i zajmuje znaczną część hrabstwa. Cieszy się zainteresowaniem zarówno mieszkańców, jak i przejezdnych oraz rzecz jasna leśnej zwierzyny, która na złość wszystkim polującym w gęstwinach bardzo często zapuszcza się na wrzosy. Przez wrzosowisko wiedzie droga dojazdowa do rodowej posiadłości Greengrass'ów.
Dopiero wówczas, gdy wytężyłaś wzrok Inaro, dostrzegłaś kilkanaście metrów od was wyrwę - dokąd prowadzi? Czy to wejście do tajemniczego, zapamiętanego ze snów, labiryntu? A może kolejny wykopany waszymi rękoma dół?
Jako że wydarzenia z labiryntu nie są prawdziwe, Inara nie mogła znaleźć smoczej łuski. Ale bez obaw, niebawem zostanie to czymś zastąpione!
Jako że wydarzenia z labiryntu nie są prawdziwe, Inara nie mogła znaleźć smoczej łuski. Ale bez obaw, niebawem zostanie to czymś zastąpione!
Intensywność pulsujących fali w głowie, nie ułatwiała myślenia, ani tym bardziej - ogarniania rzeczywistości, która napierała na umysł Inary tym mocniej, im bardziej chciała się skupić na odnalezieniu punktu zaczepienia. labirynt. To tego szukali, tam zostali wysłani do zbadania, to był cel. Dlatego desperacko próbowała odszukać cokolwiek, co potwierdziłby, że nie znalazła się tu z przypadku, a przynajmniej...cokolwiek jest jeszcze w stanie zrobić.
Jej wzrok przeszukiwał okolicę, co chwile przecierając wierzchem dłoni twarz i oczy, starając się uważać, by nie upaść na kolana raz jeszcze. Jaki był w ogóle dzień?
Dopiero, gdy dostrzegła niewyraźny zarys wyrwy w ziemi, poruszyła się, sięgając dłonią najbliżej stojącej obok niej osoby, jasnowłosej przyjaciółki.
- Margo...widzisz coś tam? - wskazała wolną dłonią kierunek, w którym majaczyło wgłębienie. Czyżby aż tak się popisali i przekopali całe wrzosowisko? Mimowolnie na tę myśl, usta zadrgały, kształtując coś na kształt uśmiechu. Właściwie, z perspektywy obserwatora..musieli stanowić zabawny widok...a gdyby tak ktoś zobaczył ich działo wcześniej? Świadomość głupoty swego zachowania, rozbawiła ją, tym bardziej, gdy wyobraziła sobie siebie samą - zawzięcie drapiącą dziurę w ziemi. Jej palce...zdecydowanie przypominały pobojowisko. Właściwie, cała ich ekscentryczna gromadka wyglądała, jakby przeszli przez ...kopanie. Dużo kopania. Jeśli opowie o tym ojcu (zaraz po tym jak zbierze burę) zapewne będzie długo celował złośliwymi żartami.
Spojrzała - z tym samym niewyraźnym uśmiechem na pozostałych uczestników.
- Ja tam idę, ktoś ma ochotę mi towarzyszyć? - i wzruszając ramionami, krok za krokiem, skierowała się ku dostrzeżonej wyrwie. Nawet jeśli miało się to okazać bezcelowe, nawet jeśli raz jeszcze została poddana zwodniczym marom, czarom i oparom - chciała wiedzieć. Taka była jej natura.
Jej wzrok przeszukiwał okolicę, co chwile przecierając wierzchem dłoni twarz i oczy, starając się uważać, by nie upaść na kolana raz jeszcze. Jaki był w ogóle dzień?
Dopiero, gdy dostrzegła niewyraźny zarys wyrwy w ziemi, poruszyła się, sięgając dłonią najbliżej stojącej obok niej osoby, jasnowłosej przyjaciółki.
- Margo...widzisz coś tam? - wskazała wolną dłonią kierunek, w którym majaczyło wgłębienie. Czyżby aż tak się popisali i przekopali całe wrzosowisko? Mimowolnie na tę myśl, usta zadrgały, kształtując coś na kształt uśmiechu. Właściwie, z perspektywy obserwatora..musieli stanowić zabawny widok...a gdyby tak ktoś zobaczył ich działo wcześniej? Świadomość głupoty swego zachowania, rozbawiła ją, tym bardziej, gdy wyobraziła sobie siebie samą - zawzięcie drapiącą dziurę w ziemi. Jej palce...zdecydowanie przypominały pobojowisko. Właściwie, cała ich ekscentryczna gromadka wyglądała, jakby przeszli przez ...kopanie. Dużo kopania. Jeśli opowie o tym ojcu (zaraz po tym jak zbierze burę) zapewne będzie długo celował złośliwymi żartami.
Spojrzała - z tym samym niewyraźnym uśmiechem na pozostałych uczestników.
- Ja tam idę, ktoś ma ochotę mi towarzyszyć? - i wzruszając ramionami, krok za krokiem, skierowała się ku dostrzeżonej wyrwie. Nawet jeśli miało się to okazać bezcelowe, nawet jeśli raz jeszcze została poddana zwodniczym marom, czarom i oparom - chciała wiedzieć. Taka była jej natura.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Kiedy już obydwie panienki zostały magicznie wydostane z dołu, Benjamin zagwizdał triumfalną melodię - dziwnie podobną do najnowszego szlagieru zachwycającej Warbeck - uśmiechając się szeroko do Inary. Dobrze było widzieć ją całą, zdrową i to na płaszczyźnie zerowej a nie w głębokim grobowcu, do którego Wright zerknął jeszcze raz, by upewnić się, że na dnie nie leży żadna zapomniana ślicznotka. Albo, na przykład, worek złotych galeonów. Niestety, nic takiego nie ujrzał. Wyprostował się ponownie, nieco przeciągnął - plecy bolały go jak po pamiętnym oberwaniu tłuczkiem w 1949 - i obrzucił uważnym spojrzeniem całe pobojowisko, łącznie z głównymi aktorami, polegującymi na placu boju. Pomógł wstać i ocucić się Gwenny, łypnął przyjacielsko na potykającego się Mulcibera, przeszył intensywnym wzrokiem Crispina - wytnę-ci-ścięgno-czarną-magią Russella, po czym znów stanął obok Margaux, przyglądając się jej dość...troskliwie.
- Poradzisz sobie? - spytał cicho i zapewne skonkretyzowałby swój niepokój o wzmiankę weasleyowską (zabiłby mnie, gdybyś nie wróciła prosto do domu, mała), gdyby nie nagła chęć Inary do znajdywania labiryntu. - Ej, ej, lady Carrow, może wystarczy tych szaleństw na dzisiaj? Odpuść, nic tam ciekawego nie znajdziemy - zaproponował niezwykle rozsądnie, co powinno zapalić w główce Inary alarmującą lampkę. Benjamin Wright nigdy nie protestował przed przygodami...przynajmniej w stanie trzeźwości. Teraz był dziwnie rozkojarzony i obolały, a uśmiech wręcz przytwierdzono mu do twarzy. - Po prostu się stąd zmywajmy - zasugerował, zerkając na współtowarzyszy niedoli wyczekująco. Niezależnie od ich decyzji, Wright zamierzał deportować się z wietrznego, chłodnego wrzosowiska przy pierwszej lepszej okazji. Marzył o ciepłym łóżku, Ognistej i sprawdzeniu wyniku ostatniego meczu Jastrzębi z Harpiami. Priorytety zaginionego labiryntu rozmyły mu się w całej nierzeczywistości wydarzenia.
- Poradzisz sobie? - spytał cicho i zapewne skonkretyzowałby swój niepokój o wzmiankę weasleyowską (zabiłby mnie, gdybyś nie wróciła prosto do domu, mała), gdyby nie nagła chęć Inary do znajdywania labiryntu. - Ej, ej, lady Carrow, może wystarczy tych szaleństw na dzisiaj? Odpuść, nic tam ciekawego nie znajdziemy - zaproponował niezwykle rozsądnie, co powinno zapalić w główce Inary alarmującą lampkę. Benjamin Wright nigdy nie protestował przed przygodami...przynajmniej w stanie trzeźwości. Teraz był dziwnie rozkojarzony i obolały, a uśmiech wręcz przytwierdzono mu do twarzy. - Po prostu się stąd zmywajmy - zasugerował, zerkając na współtowarzyszy niedoli wyczekująco. Niezależnie od ich decyzji, Wright zamierzał deportować się z wietrznego, chłodnego wrzosowiska przy pierwszej lepszej okazji. Marzył o ciepłym łóżku, Ognistej i sprawdzeniu wyniku ostatniego meczu Jastrzębi z Harpiami. Priorytety zaginionego labiryntu rozmyły mu się w całej nierzeczywistości wydarzenia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się zdezorientowana i oszołomiona, gdy wsłuchiwała się w kolejne, przelatujące obok słowa, docierające do niej jak przez grubą, gęstą mgłę. Nie była przyzwyczajona do całkowitego braku kontroli, nie mówiąc już o ziejących w pamięci dziurach, bezlitośnie odbierających jej całą pewność siebie. Nigdy nie stawiała siebie samej w roli ofiary; to nie ją trzeba było ratować, to ona była tą, która rozsiewała dookoła spokój i niosła pomoc. Nagłe odwrócenie ról spowodowało, że grunt usunął jej się spod nóg (dosłownie i w przenośni), sprawiając, że przez dłuższą chwilę po prostu stała nieruchomo, śledząc wzrokiem poruszające się sylwetki znajomych i nieznajomych jej osób, drżąc na całym ciele.
Skąd wzięli się tutaj wszyscy ci ludzie i dlaczego była razem z nimi?
Słysząc pytanie Bena, pokiwała energicznie głową, posyłając mu nieco nieprzytomne spojrzenie. – Z resztą wszystko w porządku? – zapytała, wskazując głową głównie na ciemnowłosego mężczyznę, który jako jedyny nadal leżał w porastających łąkę wrzosach. Przez głowę przemknęło jej, żeby do niego podejść, ale ta myśl umknęła jej tak szybko, jak się pojawiła, rozpływając się wśród reszty chaotycznych urywków wspomnień.
Otrzeźwiła ją dopiero Inara, która najwidoczniej postanowiła nie dać za wygraną i chciała spróbować… wrócić do piekła, z którego właśnie się wydostali? – Nie… zaczekaj! – Wyciągnęła rękę, chcąc złapać przyjaciółkę za ramię, ale nie była wystarczająco szybka, bo jej palce tylko musnęły jej rękaw, zaciskając się na pustce. W oddali rzeczywiście majaczyła wyrwa w ziemi, ale zmierzanie w tamtym kierunku wydawało jej się najgorszym pomysłem, na jaki mogli wpaść; powinni wszyscy zniknąć stąd jak najprędzej. – Jaimie ma rację, wracajmy – zawołała, ale kiedy Inara uparcie brnęła dalej przed siebie, ruszyła za nią z westchnieniem. Już raz pozwoliła jej oddalić się samotnie od grupy, nie było mowy, żeby zgodziła się na to po raz drugi.
Skąd wzięli się tutaj wszyscy ci ludzie i dlaczego była razem z nimi?
Słysząc pytanie Bena, pokiwała energicznie głową, posyłając mu nieco nieprzytomne spojrzenie. – Z resztą wszystko w porządku? – zapytała, wskazując głową głównie na ciemnowłosego mężczyznę, który jako jedyny nadal leżał w porastających łąkę wrzosach. Przez głowę przemknęło jej, żeby do niego podejść, ale ta myśl umknęła jej tak szybko, jak się pojawiła, rozpływając się wśród reszty chaotycznych urywków wspomnień.
Otrzeźwiła ją dopiero Inara, która najwidoczniej postanowiła nie dać za wygraną i chciała spróbować… wrócić do piekła, z którego właśnie się wydostali? – Nie… zaczekaj! – Wyciągnęła rękę, chcąc złapać przyjaciółkę za ramię, ale nie była wystarczająco szybka, bo jej palce tylko musnęły jej rękaw, zaciskając się na pustce. W oddali rzeczywiście majaczyła wyrwa w ziemi, ale zmierzanie w tamtym kierunku wydawało jej się najgorszym pomysłem, na jaki mogli wpaść; powinni wszyscy zniknąć stąd jak najprędzej. – Jaimie ma rację, wracajmy – zawołała, ale kiedy Inara uparcie brnęła dalej przed siebie, ruszyła za nią z westchnieniem. Już raz pozwoliła jej oddalić się samotnie od grupy, nie było mowy, żeby zgodziła się na to po raz drugi.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Alice również wciąż zastanawiała się nad tym wszystkim. Krążyła wokół wydrążonej dziury w ziemi, z której już wydostano obie kobiety i zastanawiała się, czy to możliwe, że faktycznie przez cały wieczór i noc, kiedy wydawało im się, że eksplorują podziemne korytarze, tak naprawdę gołymi rękami drążyli ten dół. Na to wyglądało, ale jednak coś tutaj jej nie pasowało.
Wtedy jednak powiodła spojrzeniem za Inarą, wskazującą kolejne zagłębienie w ziemi. Po chwili wahania ruszyła w tamtym kierunku.
- Niezależnie od tego, czy labirynt istnieje, czy nie, coś jednak zmusiło nas do tego kopania, bo poważnie wątpię, byśmy zaczęli to robić ot tak, z własnej woli - mruknęła; w końcu niezależnie od tego, czy to, co im się wydawało, było prawdziwe, czy nie, to ktoś jednak wiedział o tym wrzosowisku, jakieś pogłoski usłyszała w ministerstwie, co skłoniło ją do przybycia tutaj, bo przecież ot tak z powietrza nie wpadłaby na ten pomysł...
Och, kusiło ją, żeby zajrzeć w tę szczelinę, zobaczyć, co dalej, czy kryło się tam zejście do tajemniczego labiryntu! Ale z drugiej strony, była tak bardzo zmęczona, brudna i obolała, że równie kusząca była wizja kąpieli i ciepłego łóżka. Co wybrać? Trudne, bardzo trudne. Po chwili jednak stanęła tuż obok Inary.
Odezwała się dopiero po chwili.
- Może on rzeczywiście ma rację? - odezwała się, zerkając przez ramię na mężczyznę, którego imienia nawet nie znała, ale który nalegał, żeby opuścić to miejsce. - Może lepiej byłoby wrócić tutaj w inny dzień, po wypoczynku i lepszym eee... przygotowaniu?
Zdumiewające, że takie słowa padły właśnie z jej ust. W końcu Alice zwykle nie stroniła od przygód, ale nawet ona musiała przyznać, że poszukiwania labiryntu teraz, w tej chwili, nie były zbyt dobrym pomysłem, zwłaszcza że wszyscy wyglądali raczej kiepsko, ledwo odzyskali przytomność. No i nie wiadomo, czy magia tego miejsca znowu nie zadziała na nich w jakiś dziwny sposób, może nawet bardziej niebezpieczny? Na przykład, napuszczając ich na siebie, tak jak w tym dziwnym śnie (?), kiedy to, jak pamiętała, pojedynkowała się z facetem z Błędnego Rycerza. Nie chciałaby znowu obudzić się, ale tym razem poraniona, może nawet... martwa?
Gorzej, gdyby przez ten czas ktoś inny znalazł labirynt, ale czy powinno ją to obchodzić? Czy nie miała wystarczająco dużo wrażeń? Przesuwała wzrokiem po twarzy pozostałych; choć większość z nich była jej zupełnie obca, to jednak w jakiś sposób wydawała się liczyć z ich zdaniem. Nie wiedziała, jak to się stało, ale uczestniczyli w minionych wydarzeniach razem.
Wtedy jednak powiodła spojrzeniem za Inarą, wskazującą kolejne zagłębienie w ziemi. Po chwili wahania ruszyła w tamtym kierunku.
- Niezależnie od tego, czy labirynt istnieje, czy nie, coś jednak zmusiło nas do tego kopania, bo poważnie wątpię, byśmy zaczęli to robić ot tak, z własnej woli - mruknęła; w końcu niezależnie od tego, czy to, co im się wydawało, było prawdziwe, czy nie, to ktoś jednak wiedział o tym wrzosowisku, jakieś pogłoski usłyszała w ministerstwie, co skłoniło ją do przybycia tutaj, bo przecież ot tak z powietrza nie wpadłaby na ten pomysł...
Och, kusiło ją, żeby zajrzeć w tę szczelinę, zobaczyć, co dalej, czy kryło się tam zejście do tajemniczego labiryntu! Ale z drugiej strony, była tak bardzo zmęczona, brudna i obolała, że równie kusząca była wizja kąpieli i ciepłego łóżka. Co wybrać? Trudne, bardzo trudne. Po chwili jednak stanęła tuż obok Inary.
Odezwała się dopiero po chwili.
- Może on rzeczywiście ma rację? - odezwała się, zerkając przez ramię na mężczyznę, którego imienia nawet nie znała, ale który nalegał, żeby opuścić to miejsce. - Może lepiej byłoby wrócić tutaj w inny dzień, po wypoczynku i lepszym eee... przygotowaniu?
Zdumiewające, że takie słowa padły właśnie z jej ust. W końcu Alice zwykle nie stroniła od przygód, ale nawet ona musiała przyznać, że poszukiwania labiryntu teraz, w tej chwili, nie były zbyt dobrym pomysłem, zwłaszcza że wszyscy wyglądali raczej kiepsko, ledwo odzyskali przytomność. No i nie wiadomo, czy magia tego miejsca znowu nie zadziała na nich w jakiś dziwny sposób, może nawet bardziej niebezpieczny? Na przykład, napuszczając ich na siebie, tak jak w tym dziwnym śnie (?), kiedy to, jak pamiętała, pojedynkowała się z facetem z Błędnego Rycerza. Nie chciałaby znowu obudzić się, ale tym razem poraniona, może nawet... martwa?
Gorzej, gdyby przez ten czas ktoś inny znalazł labirynt, ale czy powinno ją to obchodzić? Czy nie miała wystarczająco dużo wrażeń? Przesuwała wzrokiem po twarzy pozostałych; choć większość z nich była jej zupełnie obca, to jednak w jakiś sposób wydawała się liczyć z ich zdaniem. Nie wiedziała, jak to się stało, ale uczestniczyli w minionych wydarzeniach razem.
Inaro, Margaux, z każdym kolejnym krokiem czujecie intensywniejszy ból głowy, zwłaszcza Inara, która podeszła do wyrwy niebezpiecznie blisko. Ból jest zbyt silny, musisz się cofnąć lub zawrócić, zwłaszcza, że zaczynasz czuć się nieswojo. Jeśli odwracasz się lub planujesz wrócić, dostrzegasz coś interesującego, co rozpoznać wśród zgromadzonych mogłoby tylko Twoje oko. Czy znów dokuczają ci halucynacje? Masz zwidy? Gdy podejdziesz bliżej, okazuje się, że – tak jak myślałaś! - masz do czynienia z dojrzałym okazem mandragory. Jeśli jednak chcesz zdobyć jej liście, najpierw musisz ją wykopać, co wiąże się z dodatkowym zagrożeniem. Na pewno wiesz, że jej krzyk może ogłuszyć, prawda?
Paląca potrzeba, by wiedzieć, powoli ustępowała na poczet coraz gwałtowniejszych zawrotów głowy, wywołujących dodatkowo nieprzyjemne uczucie mdłości. A to wszystko, wciąż intensywniejsze, z każdym postawionym do przodu krokiem. Dziura, która z daleka zachęciła ją do poznania tajemnicy jej zawartości, powoli stawała się tylko głupią zachcianką.
Zatrzymała się więc w miejscu i odwróciła głowę w stronę przyjaciółki.
- Przepraszam... - zaczęła, powoli artykułując słowo, które przez ból głowy było ledwie słyszalne, nawet dla samej Inary - już raz się zgubiłam a teraz jeszcze ciągnę cię za sobą w...coś, co chyba nie chce naszej obecności. Trzeba będzie to wszystko zgłosić w Ministerstwie...- wpatrywała się w jasnowłosa z przymrożonymi oczami, by zamrugać kilkakrotnie, gdy w polu widzenia dostrzegła obiekt, który zdecydowanie zainteresował jej wewnętrznego alchemika. Przynajmniej - jeśli w jej nadwyrężonym dzikimi wizjami - umyśle, nie zagościło się jakieś senne zjawisko, chcące kolejny raz zwieść zmysły czarnowłosej.
Ciało z pewną ulgą przyjęło zmianę kierunku, jaką podjęła młoda panna Carrow, chociaż z daleka mogła wyglądać po prostu na niezdecydowaną co do ścieżki jaką obrała, ruszyła ku magicznej roślinie, która jawiła się jej jako nieoceniony i rzadki składnik. Tym razem nie zapomniała o Margo, chwytając ją za rękę i odsuwając od nieprzyjemnego źródła bólu. Labiryntem, widać musiał się zająć ktoś..inny.
- Mandragora - powiedziała na głos, zwracając się ku uzdrowicielce - pomożesz mi? - dodała z nadzieją, przez chwilę nie ogarniając, ile osób i czy w ogóle, ktoś jeszcze podążył za nimi. Wszyscy byli wyczerpani, nieco otumanieni, niektórzy wciąż otoczeni omdlałą aurą.
- Czy znasz jakiś czar uzdrowicielski, który otępiłby zmysł słuchu? Bo jedyny, jaki ja pamiętam, nie należy do tej grupy i nie wiem - jak sobie poradzę, przy...stanie, w jakim się znajdujemy...w razie czegoś...zakończysz czar...jeśli mi się uda. Bo chcę wykopać ten korzeń - mówiła z rosnącą (chociaż wciąż zmęczoną) nutą podekscytowania. Kiedy ostatnio zajmowała się mandragorą? Nawet teraz pamiętała lekcje na drugim roku szkoły...
- Zatkaj uszy potem i ostrzeż innych.. Clamario - wypowiedziała zaklęcie, kierując różdżkę na samą siebie i kucnęła obok znaleziska, by najostrożniej jak potrafiła, zacząć wykopywać odkrytą roślinę.
Może jednak wyprawa nie będzie taka porażką?
Aj promys, że jak się uda tę mandragorę dorwać, to uciekamy z wrzosowiska!
Zatrzymała się więc w miejscu i odwróciła głowę w stronę przyjaciółki.
- Przepraszam... - zaczęła, powoli artykułując słowo, które przez ból głowy było ledwie słyszalne, nawet dla samej Inary - już raz się zgubiłam a teraz jeszcze ciągnę cię za sobą w...coś, co chyba nie chce naszej obecności. Trzeba będzie to wszystko zgłosić w Ministerstwie...- wpatrywała się w jasnowłosa z przymrożonymi oczami, by zamrugać kilkakrotnie, gdy w polu widzenia dostrzegła obiekt, który zdecydowanie zainteresował jej wewnętrznego alchemika. Przynajmniej - jeśli w jej nadwyrężonym dzikimi wizjami - umyśle, nie zagościło się jakieś senne zjawisko, chcące kolejny raz zwieść zmysły czarnowłosej.
Ciało z pewną ulgą przyjęło zmianę kierunku, jaką podjęła młoda panna Carrow, chociaż z daleka mogła wyglądać po prostu na niezdecydowaną co do ścieżki jaką obrała, ruszyła ku magicznej roślinie, która jawiła się jej jako nieoceniony i rzadki składnik. Tym razem nie zapomniała o Margo, chwytając ją za rękę i odsuwając od nieprzyjemnego źródła bólu. Labiryntem, widać musiał się zająć ktoś..inny.
- Mandragora - powiedziała na głos, zwracając się ku uzdrowicielce - pomożesz mi? - dodała z nadzieją, przez chwilę nie ogarniając, ile osób i czy w ogóle, ktoś jeszcze podążył za nimi. Wszyscy byli wyczerpani, nieco otumanieni, niektórzy wciąż otoczeni omdlałą aurą.
- Czy znasz jakiś czar uzdrowicielski, który otępiłby zmysł słuchu? Bo jedyny, jaki ja pamiętam, nie należy do tej grupy i nie wiem - jak sobie poradzę, przy...stanie, w jakim się znajdujemy...w razie czegoś...zakończysz czar...jeśli mi się uda. Bo chcę wykopać ten korzeń - mówiła z rosnącą (chociaż wciąż zmęczoną) nutą podekscytowania. Kiedy ostatnio zajmowała się mandragorą? Nawet teraz pamiętała lekcje na drugim roku szkoły...
- Zatkaj uszy potem i ostrzeż innych.. Clamario - wypowiedziała zaklęcie, kierując różdżkę na samą siebie i kucnęła obok znaleziska, by najostrożniej jak potrafiła, zacząć wykopywać odkrytą roślinę.
Może jednak wyprawa nie będzie taka porażką?
Aj promys, że jak się uda tę mandragorę dorwać, to uciekamy z wrzosowiska!
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 18.03.16 20:08, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Inara Carrow' has done the following action : rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
panie i panowie, zbierajmy się stąd już, please.
Naprawdę bardzo chciała już wracać. Czuła się zmęczona i obolała, a do panoszącej się w najlepsze dezorientacji, powoli dołączało poczucie porażki. Nie wiedziała, dlaczego Inara ciągnęła ją za sobą, skoro z każdym kolejnym krokiem, łupiący ból głowy zdawał się narastać, ale nie miała siły się opierać, mając nadzieję, że przyjaciółka sama zawróci, nie znalazłszy niczego konkretnego. Zdążyła jeszcze rzucić pełne wołania o wsparcie spojrzenie w stronę Bena, zanim dudnienie wewnątrz czaszki nasiliło się na tyle, że oczy zaszły jej łzami.
Nie była pewna, co właściwie alchemiczka do niej mówiła, ale odruchowo pokręciła głową, czy to zaprzeczając znajomości ogłuszającego zaklęcia (po co jakikolwiek uzdrowiciel miałby pozbawiać pacjenta słuchu?), czy po prostu wyrażając swoją dezaprobatę. Niestety, nie zdążyła w porę powstrzymać kobiety przed rzuceniem uroku, a sekundę później jej słowa i tak przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo Inara sama, dobrowolnie, odcięła jeden ze swoich zmysłów.
Wiedziona bardziej odruchem, niż rzuconym w jej kierunku poleceniem, przycisnęła dłonie do uszu, nieświadomie cofając się o kilka kroków do tyłu i obserwując, w towarzystwie coraz gorszych przypuszczeń i możliwych scenariuszy, jak drobne dłonie zaczynają rozkopywać miękką ziemię, żeby chwilę później wyciągnąć z niej wrzeszczącą, paskudną roślinę. – Zatkajcie uszy! – krzyknęła, odwracając się na pięcie i odnajdując wzrokiem pozostałe osoby na wrzosowisku; jej głos dotarł do niej samej zniekształcony i cichy, i zastanawiała się, czy jej ręce wystarczą, żeby odciąć ją od dźwięków wydawanych przez drącą się w niebogłosy mandragorę.
Wyglądało na to, że za moment miała się o tym przekonać.
Naprawdę bardzo chciała już wracać. Czuła się zmęczona i obolała, a do panoszącej się w najlepsze dezorientacji, powoli dołączało poczucie porażki. Nie wiedziała, dlaczego Inara ciągnęła ją za sobą, skoro z każdym kolejnym krokiem, łupiący ból głowy zdawał się narastać, ale nie miała siły się opierać, mając nadzieję, że przyjaciółka sama zawróci, nie znalazłszy niczego konkretnego. Zdążyła jeszcze rzucić pełne wołania o wsparcie spojrzenie w stronę Bena, zanim dudnienie wewnątrz czaszki nasiliło się na tyle, że oczy zaszły jej łzami.
Nie była pewna, co właściwie alchemiczka do niej mówiła, ale odruchowo pokręciła głową, czy to zaprzeczając znajomości ogłuszającego zaklęcia (po co jakikolwiek uzdrowiciel miałby pozbawiać pacjenta słuchu?), czy po prostu wyrażając swoją dezaprobatę. Niestety, nie zdążyła w porę powstrzymać kobiety przed rzuceniem uroku, a sekundę później jej słowa i tak przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo Inara sama, dobrowolnie, odcięła jeden ze swoich zmysłów.
Wiedziona bardziej odruchem, niż rzuconym w jej kierunku poleceniem, przycisnęła dłonie do uszu, nieświadomie cofając się o kilka kroków do tyłu i obserwując, w towarzystwie coraz gorszych przypuszczeń i możliwych scenariuszy, jak drobne dłonie zaczynają rozkopywać miękką ziemię, żeby chwilę później wyciągnąć z niej wrzeszczącą, paskudną roślinę. – Zatkajcie uszy! – krzyknęła, odwracając się na pięcie i odnajdując wzrokiem pozostałe osoby na wrzosowisku; jej głos dotarł do niej samej zniekształcony i cichy, i zastanawiała się, czy jej ręce wystarczą, żeby odciąć ją od dźwięków wydawanych przez drącą się w niebogłosy mandragorę.
Wyglądało na to, że za moment miała się o tym przekonać.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Benjamin z pewną męską bezradnością - częste zjawisko w konfrontacji z damskimi szalonymi pomysłami - obserwował jak dwie prześliczne panienki zwinnie unikają jego zawłaszczających ramion i mimo dobrych rad człowieka doświadczonego losem, postanowiły skierować swe kroki ku wyrwie w ziemi. Przez chwilę wahał się, czy nie ruszyć za nimi, ale tylko dziwnie machnął rękami i westchnął rozdzierająco, koncentrując się na dziwnych doznaniach. Głowa dalej go bolała, tak samo jak paznokcie, którym przyglądał się z leciutkim niedowierzaniem, dopiero po chwili podnosząc wzrok na dziwnie zachowujące się kobiety. W ostatniej chwili usłyszał wołanie Margaux i niewiele myśląc zatkał dłońmi uszy, choć o tym, co upolowała Inara dowiedział się dopiero później, gdy dziewczęta powróciły z odległego horyzontu z pękatą torbą wypchaną mandragorą. Nie dopytywał o szczegóły: westchnął tylko rozdzierająco, kontrolnie ocenił stan zdrowia obydwu panienek, po czym wspólnie zdecydowali o zwinięciu się z chłodnego, wietrznego wrzosowiska do własnych domów. Odczekali jeszcze chwilę, by zawroty głowy nie skierowały ich teleportacji w niechcianą stronę, po czym z cichymi trzaskami zniknęli spośród fioletowych krzewinek.
| Inarka, Margo i Ben zt
| Inarka, Margo i Ben zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Alice jeszcze trochę porozglądała się po otoczeniu, wciąż rozmyślając nad minionymi wydarzeniami i tym, czy były jawą, czy snem. Obecnie wiele wskazywało na tą drugą wersję, ale czuła pewien niedosyt, że nie dowiedziała się, co było dalej. Bardzo możliwe, że wrzosowisko kryło w sobie jeszcze mnóstwo tajemnic, jednak Alice w tej chwili miała ochotę jedynie na powrót do domu. Rozejrzała się jeszcze po twarzach obecnych, ale ci już praktycznie nie zwracali na nią uwagi, zajęci sobą. Wzruszyła więc ramionami i postanowiła się stąd zdeportować, by w mieszkaniu doprowadzić się do ładu i wypocząć w wygodniejszych warunkach niż twarda, wilgotna ziemia.
Zanim jeszcze na polanie rozległ się wrzask mandragory, Alice już zniknęła, materializując się na tyłach swojej kamienicy. Mimo jej niechęci do teleportacji, czasami bywała przydatna.
| zt.
Zanim jeszcze na polanie rozległ się wrzask mandragory, Alice już zniknęła, materializując się na tyłach swojej kamienicy. Mimo jej niechęci do teleportacji, czasami bywała przydatna.
| zt.
18 stycznia
To był długi i ciężki dzień. Mięśnie bolały go o wiele bardziej niż dotychczas, ale był z tego zadowolony. Wrócił myślami do ostatniego spotkania z Lucindą. Zrobili krok do przodu, jednak równało się to również z cofnięciem się o dwa. Przewrotność losu nie skąpiła im swoich łask, zaskakując raz po raz. Ostatnimi czasy myślał tylko o matce i jej pogarszającym się stanie. Teraz jednak mógł skupić się na czymś innym, zupełnie jakby przeczuwano, że tego potrzebował. Pozwolono mu działać przy smokach i to w innej niż normalnie sytuacji. Nie obchodzili się z nim jak z jajkiem, a potrzebowali jego pomocy. Nawet nie mieli pojęcia jak to na niego podziałało. Po tak długim czasie pozostawania w tle, mógł się zachłysnąć prawdziwym pięknem stworzeń, z którymi przyszło mu pracować. Kazano mu się przygotować na długie godziny pracy – nie wiadomo, kiedy miała ona dobiec końca. Morgoth wiedział tylko tyle, że jeden ze starszych smoków opuścił tereny rezerwatu i przebywał gdzieś na wrzosowiskach. Jak na drugą połowę stycznia był to dość ciepły dzień, więc wśród lżejszej odwilży Yaxley przykucnął w rozbabranej, wilgotnej ziemi, czując jak serce zaczynało bić mu szybciej. Tuż obok niego, w krzakach, klęczeli inni opiekunowie nieruchomo, trzymając w dłoniach swoje różdżki w gotowości. Reszta ich kilkuosobowej grupy była lekko oddalona, rozproszona w razie gdyby smok postanowił przemieścić się w innym kierunku.
- Spokojnie, dzieciaku – mruknął Geller, zupełnie jakby odczytał uczucia Yaxley’a. Ten był spokojny, ale wewnątrz aż kipiał z podekscytowania. Była to jego jedna z pierwszych od długiego czasu akcja ze sprowadzaniem krnąbrnego podopiecznego. - Po pierwszym zaklęciu reszta wchodzi na pole. My ruszamy dopiero wtedy, gdy znajdzie się w zasięgu naszego wzroku. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem. Nikłe, ledwo widoczne skinienie głowy zostało zarejestrowane przez starszego i bardziej doświadczonego opiekuna. Ten zrobił głęboki wdech i pozwolił, by powietrze, które wydobyło się z jego ust zamieniło się w gęstą parę. Był starszy od Morgotha o parę lat, twarz miał oszpeconą sporą blizną od poparzenia. Brał udział w niejednej podobnej jak i o wiele bardziej niebezpiecznej akcji, tak jak i reszta ich zespołu, w której nie było miejsca dla żółtodziobów. Przeciwnie, tylko doświadczeni, umiejący pracować w grupie opiekunowie, bo tacy właśnie byli tam potrzebni. Dlaczego więc on tam się znalazł? Dzieciak z czteroletnią praktyką?
Przejechał spojrzeniem po skupionych ludziach. Przez pół uderzenia serca zastanawiał się, który z nich zostanie dziś ranny. A może to jego trafi to szczęście? Że będą jakieś ofiary było bardziej niż pewne. Gdy stawało się twarzą w twarz z nieokiełznaną siłą, nic nie było pewne prócz tego, że znajdą się ofiary. Nie śmiertelne, chociaż tego też nie można było wykluczać. Mimo że mieli narzucone na ramiona peleryny z włóknami ze smoczej skóry nie chroniły one przed uderzeniami. Nie mogli spłonąć - o machaniu ogonem już nie wspomniano.
– Czekać – wymruczał Geller, zupełnie jakby wiedział dokładnie, w którym momencie nastanie ten moment. – Jeszcze nie – szepnął, a jego blizna podjechała dość przerażająco na lewej części twarzy.
Wszyscy pokiwali głowami. Skupieni, milczący, myślący tylko o zadaniu. Mężczyzna uderzał palcem w różdżkę jakby odmierzał czas. Yaxley sam zaczął liczyć w myślach. Jeden, dwa, trzy... Gdy doszedł do dwudziestu sześciu, usłyszał go. To był najpierw cichy odgłos, potem coraz głośniejszy i głośniejszy, a w końcowym stadium praktycznie ogłuszający. Ryk zbliżającego się smoka. Był blisko, ale nagle wszystko ucichło tak szybko jak się rozległo. Cała grupa zastygła w oczekiwaniu. Morgoth nie zdążył nawet zareagować, kiedy jednym z opiekunów coś szarpnęło. Czy to Greengrass? Nie był pewien. Gdzieś trysnęła krew, usłyszał krzyk, a potem odgłos opadanego ciała. Po nim następny odleciał kilka metrów dalej, gdy został powalony siłą smoczego ogona. Mimo że rozbijano ich szeregi nigdzie nie było widać celu. Kiedy kolejny osunął się na ziemię w dali, Yaxley zacisnął szczękę. Nie mógł wejść i czegoś zrobić, musiał czekać, chociaż dookoła słychać było krzyki rzucające zaklęcia.
- Jeszcze nie, Yaxley. Jeszcze nie. – Geller dał mu znak, żeby nie wstawał. By czekał na odpowiedni moment. Morgoth uspokoił oddech, nie chcąc, by klątwa Ondyny odezwała się w tym ważnym dla niego momencie. Skupił się na wiszącym monotonnie powietrzu, a serce przestawało łomotać mu w klatce piersiowej. Odpuścił. I wreszcie nadeszła ta chwila.
Usłyszał trzask nie gałęzi, a całych drzew, które uderzyły w ziemię z hukiem jak z armaty. Korony nad ich głowami zafalowały gwałtownie, lawina śniegu spadła na ziemię, a spośród nich wyłoniło się gigantyczne cielsko pokryte praktycznie czarnymi łuskami, rozrzucając dookoła kawałki drewna i białego puchu. Był ogromny. Chyba był największym okazem, jakiego widział Morgoth. Dorosły, dojrzały osobnik z kłębem sięgającym co najmniej pierwszego piętra budynku i sześć razy dłuższy od Błędnego Rycerza. Monstrum. Potwór. Piękno. Kark pokryty kolcami, a skrzydła zakończone potężnym pazurem wielkości głowy dorosłego mężczyzny. Bestia rzucała na ziemię złowrogi cień, szybując po niebie i szukając ludzi, którzy zakłócili jej spokój. Morgoth obserwował jego ruchy. Powolne i pełne gracji hipnotyzowały. Smok poruszał się ja w zwolnionym tempie. Ale nie na długo. Niebo rozdarł ryk, a sekundę później smok pikował już w dół prosto na nich. Wylądował na powalonym wcześniej dębie, łamiąc jego konar jak wyschnięty patyk i wydając z siebie ryk, od którego zatrzęsła się ziemia. Zassał powietrze i już wiadomo było co zamierzał. Słup ognia wystrzelił z jego gardzieli w mgnieniu oka. Prosto w opiekunów. Na szczęście byli szybcy i rozpierzchli się zanim dosięgnął ich gorąc. Zaczęło się. Krzyki zaklęć, kiedy pracownicy rezerwatu miotali je na wszystkie strony. Ogień smoka trawiący z łatwością wszystko dookoła. Ogon, który przeszywał powietrze niczym bicz. Drzazgi, które opanowały okolicę niczym opadające z drzew liście.
- Teraz – rzucił prawie znudzony Geller, patrząc uważnie na Yaxley’a jakby szukał w nim oznak choroby. Ale nic takiego nie zapanowało nad Morgothem. Był gotowy i zdeterminowany. Poderwali się z ziemi i dołączyli się do walki ze smokiem. Musieli go sprowadzić z powrotem za wszelką cenę. Wycelował w bok gada, tuż za przednią łapą, tam, gdzie było serce, jednak spudłował. Geller zamachnął różdżką jako drugi i trafił. Smok zachwiał się, wydając ogłuszający ryk. Zabolało go, ale nie powaliło. Mieli nadzieję na celne zaserwowanie mu Conjunctivitisa. Im szybciej by go ogłuszyli, tym szybciej wrócą do domu i zmniejszą szanse na potencjalne ofiary w ludziach. Już i tak zauważył kątem oka opartego o drzewo opiekuna, który trzymał się za nogę. To spowodowało, że w opiekunach odezwała się większa dawka motywacji. A smok się nie poddawał. Musiał mieć naprawdę gruby pancerz skoro opierał się zaklęciom. Gdy ktoś ugodził go w bok, strzeliła krew, a gad szarpnął się, miotnął długą szyją i skupił uwagę na najbliższej grupie. Był wściekły. Ranne zwierzę zawsze było groźniejsze i teraz nadchodził moment, w którym miało być najtrudniej.
- Trzymaj się mnie! – krzyknął Geller, po czym ruszył naprzód, nie przestając machać różdżką.
Zbliżył się niebezpiecznie blisko do smoka, chcąc za wszelką cenę go powalić. Morgoth zorientował się, że mężczyzna nie zauważył zbliżającego się, potężnego ogona, jednak było za późno. Yaxley uchylił się w porę, ale podmuch powietrza zwalił go z nóg. Wstał szybko i odszukał spojrzeniem Gellera. Smokowi udało się powalić opiekuna, a teraz ciągnął go za nogę w swoim kierunku. Mężczyzna krzyczał, starając się jakoś się uratować, ale z jego różdżki zostały jedynie drzazgi. Reszta grupy wciąż usilnie starała się go pokonać, zmusić by pozostawił swoją potencjalna ofiarę. Ten jednak jakby tylko stawał się silniejszy od zadawanych mu ran. Zaczął znikać między drzewami, ale nie tak to się miało skończyć. Morgoth ruszył za zwierzęciem, ignorując krzyki swoich współpracowników. Wszedł tam, gdzie przed chwilą jeszcze był smok i zobaczył go. Stojącego na tylnych łapach i patrzącego złowrogo na leżącego na ziemi Gellera. Zbierał się do zionięcia ogniem. Yaxley podniósł różdżkę, szukając słabego punktu. I zobaczył go, dokładnie pod sercem brakowało łuski.
I wtedy nadarzyła się okazja. Conjunctivitis. Jedno zaklęcie. Jeden słup kolorowego światła, który trafił w odsłonięty bok gada. Smok zaryczał, cofnął się, zachwiał. Wokół zadrżało, a zwaliste cielsko runęło na ziemię. Gdy opiekunowie zgromadzili się dookoła nieprzytomnego zwierzęcia, pomogli wstać rannemu Gellerowi, który kazał podprowadzić go do siedzącego na kamieniu Morgotha. Ten z różdżka w dłoni, wpatrywał się w ziemię przed sobą. Oddychał z trudem, ale nie z powodu klątwy. Starszy mężczyzna położył mu dłoń na ramieniu i mruknął:
- Przywitaj się z nowym podopiecznym, dzieciaku.
|zt
To był długi i ciężki dzień. Mięśnie bolały go o wiele bardziej niż dotychczas, ale był z tego zadowolony. Wrócił myślami do ostatniego spotkania z Lucindą. Zrobili krok do przodu, jednak równało się to również z cofnięciem się o dwa. Przewrotność losu nie skąpiła im swoich łask, zaskakując raz po raz. Ostatnimi czasy myślał tylko o matce i jej pogarszającym się stanie. Teraz jednak mógł skupić się na czymś innym, zupełnie jakby przeczuwano, że tego potrzebował. Pozwolono mu działać przy smokach i to w innej niż normalnie sytuacji. Nie obchodzili się z nim jak z jajkiem, a potrzebowali jego pomocy. Nawet nie mieli pojęcia jak to na niego podziałało. Po tak długim czasie pozostawania w tle, mógł się zachłysnąć prawdziwym pięknem stworzeń, z którymi przyszło mu pracować. Kazano mu się przygotować na długie godziny pracy – nie wiadomo, kiedy miała ona dobiec końca. Morgoth wiedział tylko tyle, że jeden ze starszych smoków opuścił tereny rezerwatu i przebywał gdzieś na wrzosowiskach. Jak na drugą połowę stycznia był to dość ciepły dzień, więc wśród lżejszej odwilży Yaxley przykucnął w rozbabranej, wilgotnej ziemi, czując jak serce zaczynało bić mu szybciej. Tuż obok niego, w krzakach, klęczeli inni opiekunowie nieruchomo, trzymając w dłoniach swoje różdżki w gotowości. Reszta ich kilkuosobowej grupy była lekko oddalona, rozproszona w razie gdyby smok postanowił przemieścić się w innym kierunku.
- Spokojnie, dzieciaku – mruknął Geller, zupełnie jakby odczytał uczucia Yaxley’a. Ten był spokojny, ale wewnątrz aż kipiał z podekscytowania. Była to jego jedna z pierwszych od długiego czasu akcja ze sprowadzaniem krnąbrnego podopiecznego. - Po pierwszym zaklęciu reszta wchodzi na pole. My ruszamy dopiero wtedy, gdy znajdzie się w zasięgu naszego wzroku. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem. Nikłe, ledwo widoczne skinienie głowy zostało zarejestrowane przez starszego i bardziej doświadczonego opiekuna. Ten zrobił głęboki wdech i pozwolił, by powietrze, które wydobyło się z jego ust zamieniło się w gęstą parę. Był starszy od Morgotha o parę lat, twarz miał oszpeconą sporą blizną od poparzenia. Brał udział w niejednej podobnej jak i o wiele bardziej niebezpiecznej akcji, tak jak i reszta ich zespołu, w której nie było miejsca dla żółtodziobów. Przeciwnie, tylko doświadczeni, umiejący pracować w grupie opiekunowie, bo tacy właśnie byli tam potrzebni. Dlaczego więc on tam się znalazł? Dzieciak z czteroletnią praktyką?
Przejechał spojrzeniem po skupionych ludziach. Przez pół uderzenia serca zastanawiał się, który z nich zostanie dziś ranny. A może to jego trafi to szczęście? Że będą jakieś ofiary było bardziej niż pewne. Gdy stawało się twarzą w twarz z nieokiełznaną siłą, nic nie było pewne prócz tego, że znajdą się ofiary. Nie śmiertelne, chociaż tego też nie można było wykluczać. Mimo że mieli narzucone na ramiona peleryny z włóknami ze smoczej skóry nie chroniły one przed uderzeniami. Nie mogli spłonąć - o machaniu ogonem już nie wspomniano.
– Czekać – wymruczał Geller, zupełnie jakby wiedział dokładnie, w którym momencie nastanie ten moment. – Jeszcze nie – szepnął, a jego blizna podjechała dość przerażająco na lewej części twarzy.
Wszyscy pokiwali głowami. Skupieni, milczący, myślący tylko o zadaniu. Mężczyzna uderzał palcem w różdżkę jakby odmierzał czas. Yaxley sam zaczął liczyć w myślach. Jeden, dwa, trzy... Gdy doszedł do dwudziestu sześciu, usłyszał go. To był najpierw cichy odgłos, potem coraz głośniejszy i głośniejszy, a w końcowym stadium praktycznie ogłuszający. Ryk zbliżającego się smoka. Był blisko, ale nagle wszystko ucichło tak szybko jak się rozległo. Cała grupa zastygła w oczekiwaniu. Morgoth nie zdążył nawet zareagować, kiedy jednym z opiekunów coś szarpnęło. Czy to Greengrass? Nie był pewien. Gdzieś trysnęła krew, usłyszał krzyk, a potem odgłos opadanego ciała. Po nim następny odleciał kilka metrów dalej, gdy został powalony siłą smoczego ogona. Mimo że rozbijano ich szeregi nigdzie nie było widać celu. Kiedy kolejny osunął się na ziemię w dali, Yaxley zacisnął szczękę. Nie mógł wejść i czegoś zrobić, musiał czekać, chociaż dookoła słychać było krzyki rzucające zaklęcia.
- Jeszcze nie, Yaxley. Jeszcze nie. – Geller dał mu znak, żeby nie wstawał. By czekał na odpowiedni moment. Morgoth uspokoił oddech, nie chcąc, by klątwa Ondyny odezwała się w tym ważnym dla niego momencie. Skupił się na wiszącym monotonnie powietrzu, a serce przestawało łomotać mu w klatce piersiowej. Odpuścił. I wreszcie nadeszła ta chwila.
Usłyszał trzask nie gałęzi, a całych drzew, które uderzyły w ziemię z hukiem jak z armaty. Korony nad ich głowami zafalowały gwałtownie, lawina śniegu spadła na ziemię, a spośród nich wyłoniło się gigantyczne cielsko pokryte praktycznie czarnymi łuskami, rozrzucając dookoła kawałki drewna i białego puchu. Był ogromny. Chyba był największym okazem, jakiego widział Morgoth. Dorosły, dojrzały osobnik z kłębem sięgającym co najmniej pierwszego piętra budynku i sześć razy dłuższy od Błędnego Rycerza. Monstrum. Potwór. Piękno. Kark pokryty kolcami, a skrzydła zakończone potężnym pazurem wielkości głowy dorosłego mężczyzny. Bestia rzucała na ziemię złowrogi cień, szybując po niebie i szukając ludzi, którzy zakłócili jej spokój. Morgoth obserwował jego ruchy. Powolne i pełne gracji hipnotyzowały. Smok poruszał się ja w zwolnionym tempie. Ale nie na długo. Niebo rozdarł ryk, a sekundę później smok pikował już w dół prosto na nich. Wylądował na powalonym wcześniej dębie, łamiąc jego konar jak wyschnięty patyk i wydając z siebie ryk, od którego zatrzęsła się ziemia. Zassał powietrze i już wiadomo było co zamierzał. Słup ognia wystrzelił z jego gardzieli w mgnieniu oka. Prosto w opiekunów. Na szczęście byli szybcy i rozpierzchli się zanim dosięgnął ich gorąc. Zaczęło się. Krzyki zaklęć, kiedy pracownicy rezerwatu miotali je na wszystkie strony. Ogień smoka trawiący z łatwością wszystko dookoła. Ogon, który przeszywał powietrze niczym bicz. Drzazgi, które opanowały okolicę niczym opadające z drzew liście.
- Teraz – rzucił prawie znudzony Geller, patrząc uważnie na Yaxley’a jakby szukał w nim oznak choroby. Ale nic takiego nie zapanowało nad Morgothem. Był gotowy i zdeterminowany. Poderwali się z ziemi i dołączyli się do walki ze smokiem. Musieli go sprowadzić z powrotem za wszelką cenę. Wycelował w bok gada, tuż za przednią łapą, tam, gdzie było serce, jednak spudłował. Geller zamachnął różdżką jako drugi i trafił. Smok zachwiał się, wydając ogłuszający ryk. Zabolało go, ale nie powaliło. Mieli nadzieję na celne zaserwowanie mu Conjunctivitisa. Im szybciej by go ogłuszyli, tym szybciej wrócą do domu i zmniejszą szanse na potencjalne ofiary w ludziach. Już i tak zauważył kątem oka opartego o drzewo opiekuna, który trzymał się za nogę. To spowodowało, że w opiekunach odezwała się większa dawka motywacji. A smok się nie poddawał. Musiał mieć naprawdę gruby pancerz skoro opierał się zaklęciom. Gdy ktoś ugodził go w bok, strzeliła krew, a gad szarpnął się, miotnął długą szyją i skupił uwagę na najbliższej grupie. Był wściekły. Ranne zwierzę zawsze było groźniejsze i teraz nadchodził moment, w którym miało być najtrudniej.
- Trzymaj się mnie! – krzyknął Geller, po czym ruszył naprzód, nie przestając machać różdżką.
Zbliżył się niebezpiecznie blisko do smoka, chcąc za wszelką cenę go powalić. Morgoth zorientował się, że mężczyzna nie zauważył zbliżającego się, potężnego ogona, jednak było za późno. Yaxley uchylił się w porę, ale podmuch powietrza zwalił go z nóg. Wstał szybko i odszukał spojrzeniem Gellera. Smokowi udało się powalić opiekuna, a teraz ciągnął go za nogę w swoim kierunku. Mężczyzna krzyczał, starając się jakoś się uratować, ale z jego różdżki zostały jedynie drzazgi. Reszta grupy wciąż usilnie starała się go pokonać, zmusić by pozostawił swoją potencjalna ofiarę. Ten jednak jakby tylko stawał się silniejszy od zadawanych mu ran. Zaczął znikać między drzewami, ale nie tak to się miało skończyć. Morgoth ruszył za zwierzęciem, ignorując krzyki swoich współpracowników. Wszedł tam, gdzie przed chwilą jeszcze był smok i zobaczył go. Stojącego na tylnych łapach i patrzącego złowrogo na leżącego na ziemi Gellera. Zbierał się do zionięcia ogniem. Yaxley podniósł różdżkę, szukając słabego punktu. I zobaczył go, dokładnie pod sercem brakowało łuski.
I wtedy nadarzyła się okazja. Conjunctivitis. Jedno zaklęcie. Jeden słup kolorowego światła, który trafił w odsłonięty bok gada. Smok zaryczał, cofnął się, zachwiał. Wokół zadrżało, a zwaliste cielsko runęło na ziemię. Gdy opiekunowie zgromadzili się dookoła nieprzytomnego zwierzęcia, pomogli wstać rannemu Gellerowi, który kazał podprowadzić go do siedzącego na kamieniu Morgotha. Ten z różdżka w dłoni, wpatrywał się w ziemię przed sobą. Oddychał z trudem, ale nie z powodu klątwy. Starszy mężczyzna położył mu dłoń na ramieniu i mruknął:
- Przywitaj się z nowym podopiecznym, dzieciaku.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
10 lutego
Nie mógł skupić się na pracy. Nie dlatego że dziś był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku dzień, a wahania temperatury wszystkich wymęczały i rozstrajały, to jeszcze jego najmłodszy podopieczny stwierdził, że sam przekona się jak to jest dolecieć do granicy rezerwatu i uderzyć w barierę zaklęciową. Widok nie był zbyt przyjemny szczególnie, że przy spadaniu uszkodził sobie skrzydło. Więcej było tak naprawdę krzyku niż faktycznej roboty. Wielki gad zdecydowanie odmawiał jakiejkolwiek pomocy, a samo złapanie go trwało z trzy godziny. Syczał, charczał, ale nie zionął jeszcze ogniem. Wszyscy opiekunowie byli wykończeni, a gdy udało się go schwytać, Edgar Hawk wybiegł zza linii drzew, szukając kogoś wzrokiem.
- Yaxley! Jest tu lord Yaxley?! – krzyczał podstarzały Irlandczyk, zbiegając do doliny, gdzie znajdowali się mężczyźni z poskromionym stworzeniem. Patrzył po twarzach mijanych ludzi, jednak nie widząc swojego celu, biegł dalej o mało nie potykając się i nie turlając po trawiastym zboczu.
- Morgoth, szukają cię – mruknął Jackson, asystując przy unieruchamianiu silnych szczęk smoka. Yaxley spojrzał na współpracownika, który wskazał kogoś za plecami blondyna. Morgoth skinął głową na jednego mężczyznę stojącego obok, by pomógł mu dokończyć zakładanie tymczasowej uprzęży. Mimo że zwierzę było otępiałe, dalej było niebezpieczne. Nie mogli ryzykować. Dopiero wtedy wstał z kucek, odwrócił się i zobaczył nieco pokracznego stróża, który machał w zabawny sposób dłońmi na prawo i lewo. Odgarnął włosy ruchem dłoni, wychodząc nieco naprzeciw Edgarowi.
- Co się stało? – spytał krótko, marszcząc brwi. Niecierpliwił się już na samym początku tej rozmowy. Słyszał za sobą ciężki oddech smoka. Chciał go jak najszybciej zabrać do odpowiedniego miejsca.
- Szefostwo cię wzywa. Podobno to coś ważnego - wypalił pan Hawk, nie patrząc w twarz Yaxley'owi.
- Ważnego? Mamy tutaj smoka do wyleczenia! - rzucił zza pleców Morgotha Jackson.
Ten jednak kazał posłańcowi go zignorować, czekając na dalsze wytłumaczenie.
- Panicz sam musi zobaczyć – wypalił tamten i wydawało się mu, że starszy mężczyzna się zarumienił. Jednak zapewne było to spowodowane biegiem. Yaxley odwrócił się jeszcze do współpracowników, rzucając im wymowne spojrzenie. Zabrał leżącą na konarze marynarkę, a idąc śladem Hawka, zaczął ściągać rękawy białej koszuli. Nie prezentował się jak prawdziwy szlachcic, chociaż wyróżniał się wśród grona pracujących w rezerwacie. Nawet ubranie do pracy było idealnie skrojonym garniturem. Po chwili teleportacji wszedł do pokoju przełożonego, oczekując wszystkiego. Jednak nie tego, co tam na niego czekało. Lub właściwie kogo. Dostał zadanie oprowadzenia Darcy Rosier po Peak District i okolicach. Szczególnie tych drugich, gdyż tamtego ranka dostarczono dwóch samców, a poskromienie ich było wyjątkowo niebezpieczne. Nie mogli ryzykować. Lub poprawka. Nie mogli ryzykować zdrowia lady Rosier. Dlatego też znaleźli się w bezpiecznej odległości na wrzosowiskach.
Nie mógł skupić się na pracy. Nie dlatego że dziś był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku dzień, a wahania temperatury wszystkich wymęczały i rozstrajały, to jeszcze jego najmłodszy podopieczny stwierdził, że sam przekona się jak to jest dolecieć do granicy rezerwatu i uderzyć w barierę zaklęciową. Widok nie był zbyt przyjemny szczególnie, że przy spadaniu uszkodził sobie skrzydło. Więcej było tak naprawdę krzyku niż faktycznej roboty. Wielki gad zdecydowanie odmawiał jakiejkolwiek pomocy, a samo złapanie go trwało z trzy godziny. Syczał, charczał, ale nie zionął jeszcze ogniem. Wszyscy opiekunowie byli wykończeni, a gdy udało się go schwytać, Edgar Hawk wybiegł zza linii drzew, szukając kogoś wzrokiem.
- Yaxley! Jest tu lord Yaxley?! – krzyczał podstarzały Irlandczyk, zbiegając do doliny, gdzie znajdowali się mężczyźni z poskromionym stworzeniem. Patrzył po twarzach mijanych ludzi, jednak nie widząc swojego celu, biegł dalej o mało nie potykając się i nie turlając po trawiastym zboczu.
- Morgoth, szukają cię – mruknął Jackson, asystując przy unieruchamianiu silnych szczęk smoka. Yaxley spojrzał na współpracownika, który wskazał kogoś za plecami blondyna. Morgoth skinął głową na jednego mężczyznę stojącego obok, by pomógł mu dokończyć zakładanie tymczasowej uprzęży. Mimo że zwierzę było otępiałe, dalej było niebezpieczne. Nie mogli ryzykować. Dopiero wtedy wstał z kucek, odwrócił się i zobaczył nieco pokracznego stróża, który machał w zabawny sposób dłońmi na prawo i lewo. Odgarnął włosy ruchem dłoni, wychodząc nieco naprzeciw Edgarowi.
- Co się stało? – spytał krótko, marszcząc brwi. Niecierpliwił się już na samym początku tej rozmowy. Słyszał za sobą ciężki oddech smoka. Chciał go jak najszybciej zabrać do odpowiedniego miejsca.
- Szefostwo cię wzywa. Podobno to coś ważnego - wypalił pan Hawk, nie patrząc w twarz Yaxley'owi.
- Ważnego? Mamy tutaj smoka do wyleczenia! - rzucił zza pleców Morgotha Jackson.
Ten jednak kazał posłańcowi go zignorować, czekając na dalsze wytłumaczenie.
- Panicz sam musi zobaczyć – wypalił tamten i wydawało się mu, że starszy mężczyzna się zarumienił. Jednak zapewne było to spowodowane biegiem. Yaxley odwrócił się jeszcze do współpracowników, rzucając im wymowne spojrzenie. Zabrał leżącą na konarze marynarkę, a idąc śladem Hawka, zaczął ściągać rękawy białej koszuli. Nie prezentował się jak prawdziwy szlachcic, chociaż wyróżniał się wśród grona pracujących w rezerwacie. Nawet ubranie do pracy było idealnie skrojonym garniturem. Po chwili teleportacji wszedł do pokoju przełożonego, oczekując wszystkiego. Jednak nie tego, co tam na niego czekało. Lub właściwie kogo. Dostał zadanie oprowadzenia Darcy Rosier po Peak District i okolicach. Szczególnie tych drugich, gdyż tamtego ranka dostarczono dwóch samców, a poskromienie ich było wyjątkowo niebezpieczne. Nie mogli ryzykować. Lub poprawka. Nie mogli ryzykować zdrowia lady Rosier. Dlatego też znaleźli się w bezpiecznej odległości na wrzosowiskach.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Darcy myślała, ze nie czeka nic gorszego niż taksowanie ja wzrokiem przez osobnika niepelnej krwi. W rezerwatach, co w zupełności rozumialaz nie czesto miewano takich gosci. Kobiety tu nie bywały. To były niebezpieczne miejsca. Darcy z uwagi na zajęcie swojej rodziny, mogla cos na ten temat wiedzieć. Mimo to, jej wizyta tutaj, byla calkiwicie uwarunkiwana sprawami biznesowymi, oficjalnie. Nawet jesli nie uzgadniala tego wcale z osobami odpowiedzialnymi za rezerwat w Kent. Nieoficjalnie zas, jej wlasne cele ją tu przyprowadzily. Za swoje kaprysy zapłaciła poswieceniem, dajac jednemu z pracowników Peak Cokolwiek-dalej (Darcy byla wyjatkowo lojalna wobec Kent) spoglądać na siebie dluzszy czas. Odetchnela kiedy w koncu, po zbyt dlugim oczekiwaniu, przywital ja lord Yaxley. Chociaż strojem az tak bardzo nie odstawal od niej jak pozostali pracownicy rezerwatu, w dalszym ciągu jego ubrania pozostawialy wiele do życzenia. Mimo to, to Darcy wyglądała tu najbardziej nietuzinkowo. W ciemnej, bordowej sukni i atramentowej, jedwabnej pelerynie nie wygladala na przygotowana do wycieczki po terenach wrzosowisk. Mimo to, jej wierność wobec tradycji i skrupulatność w dobrej prezencji, nie pozwoliły jej inaczej przygotować sie do tego spaceru.
Spodziewala sie, ze widok Morgo ja zbawi, a zamiast tego oddano ja w rece człowieka, który prawie w ogóle sie nie odzywal. Szla obok niego na wrzosowiskach, spodziewajac sie jakiejs opowiesci, a zamiast tego zastala cisze.
W koncu, po długim czasie, przystanęła w miejscu. Przed nimi znajdowal sie niewielki uskok w glebie. Darcy stanela przed nim, czekajac az Morgoth zauwazy, ze jego towarzyszka nie rusza sie z miejsca. Mezczyzna pokonal roznice poziomow bardzo zgrabnie, najpewniej przyzwyczajony do tych ziem. Darcy uparcie sie nie ruszala, czekajac az Yaxley uczyni jej te uprzejmosc i pomoze jej pokonac ten spadek terenu. Tristan by sie domyslil. Tristan sam wpadły na pomysl, żeby przytrzymac ja w talii i pomoc jej gladko zstapic nizej, zeby nie pobrudzila ani sukni, ani butów. Może to byl jej problem, ze podswiadomie w mezczyznach szukala swojego brata, a ten przeciez byl niezastapiony. Nikt nie mogl znac jej tak jak on, nawet pomimo faktu, ze nie każdy moment spędzali razem. Nawet w trakcie rosmowy Tristan instynktownie probowalby jej pomoc. Morgoth natomiast, czego nie potrafiła zrozumiec, nie mowil nic, a i tak nie zagospodarowal swojej uwagi na pomoc damie.
Splotla rece na piersi, patrzac na plecy Morgotha. Nie planowala ruszac sie z miejsca. Obejrzala sie jednak za ramie, wpatrujac na niebie kreatur, ktore nigdy nie budziły w niej pozytywnych emocji.
- Ekhhmm...
Chrzaknela, bo przecież wiadomo, ze akurat zupełnym przypadkiem zaschlo jej w gardle.
- Juz jako dziecko byłeś nieśmiały, Morgoth, ale teraz wierz mi, ze jeśli wykazalbys inicjatywe, nikt nie zarzucilby Ci nieuprzejmosci.
Oczywiście zawsze miala go bardziej za powsciagliwego niz niesmialego, ale takie slowa, wierzyla, ze maja mocniejszy przekaz.
Spodziewala sie, ze widok Morgo ja zbawi, a zamiast tego oddano ja w rece człowieka, który prawie w ogóle sie nie odzywal. Szla obok niego na wrzosowiskach, spodziewajac sie jakiejs opowiesci, a zamiast tego zastala cisze.
W koncu, po długim czasie, przystanęła w miejscu. Przed nimi znajdowal sie niewielki uskok w glebie. Darcy stanela przed nim, czekajac az Morgoth zauwazy, ze jego towarzyszka nie rusza sie z miejsca. Mezczyzna pokonal roznice poziomow bardzo zgrabnie, najpewniej przyzwyczajony do tych ziem. Darcy uparcie sie nie ruszala, czekajac az Yaxley uczyni jej te uprzejmosc i pomoze jej pokonac ten spadek terenu. Tristan by sie domyslil. Tristan sam wpadły na pomysl, żeby przytrzymac ja w talii i pomoc jej gladko zstapic nizej, zeby nie pobrudzila ani sukni, ani butów. Może to byl jej problem, ze podswiadomie w mezczyznach szukala swojego brata, a ten przeciez byl niezastapiony. Nikt nie mogl znac jej tak jak on, nawet pomimo faktu, ze nie każdy moment spędzali razem. Nawet w trakcie rosmowy Tristan instynktownie probowalby jej pomoc. Morgoth natomiast, czego nie potrafiła zrozumiec, nie mowil nic, a i tak nie zagospodarowal swojej uwagi na pomoc damie.
Splotla rece na piersi, patrzac na plecy Morgotha. Nie planowala ruszac sie z miejsca. Obejrzala sie jednak za ramie, wpatrujac na niebie kreatur, ktore nigdy nie budziły w niej pozytywnych emocji.
- Ekhhmm...
Chrzaknela, bo przecież wiadomo, ze akurat zupełnym przypadkiem zaschlo jej w gardle.
- Juz jako dziecko byłeś nieśmiały, Morgoth, ale teraz wierz mi, ze jeśli wykazalbys inicjatywe, nikt nie zarzucilby Ci nieuprzejmosci.
Oczywiście zawsze miala go bardziej za powsciagliwego niz niesmialego, ale takie slowa, wierzyla, ze maja mocniejszy przekaz.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedział, co robiła tutaj Darcy, jednak nie miał wyjścia. Wolał nie zastanawiać się nad tym dłużej. Szczególnie że i tak by się nie domyślił, o co tak naprawdę chodziło. Kuzynka Rosalie pojawiła się w jego życiu w dość zaskakujących okolicznościach, a teraz los zesłał ją ponownie w równie zadziwiającym momencie. Kto by się spodziewał, że kobieta taka jak on przyjedzie do dzikiego rezerwatu, by… No, właśnie. Co konkretnie tutaj robiła? Podobno chodziło o sprawy biznesowe, a Morgoth przyjął je jako dostateczne wytłumaczenie. Widząc ją w gabinecie przełożonego, nie dało się nie zauważyć, że jej strój diametralnie odbiegał od miejsca, w którym przebywała jak i celu wizyty. Miał ją oprowadzać w tej balowej sukni po wrzosowiskach? Kto to w ogóle wymyślił? Znowu ten półkrwisty burak, siedzący za biurkiem? On zdecydowanie nie wiedział jak powinno się postępować z kobietami. Razem z Darcy Morgoth mógłby spacerować po głównym trakcie, by nie zniszczyć tak wytwornego stroju, ale… Widząc jednak zdecydowany wzrok starszego mężczyzny, zachował tę uwagę dla siebie. Nie szczędził za to wymownych spojrzeń, gdy przełożony dosłownie połykał Rosier. Cholerny prostak. Yaxley otwierając drzwi, poczuł też w pomieszczeniu mocną woń perfum, które roztaczała dookoła siebie niczym kwiat wabiący do siebie pszczoły. Musiał przyznać, że Darcy potrafiła zrobić wrażenie. I zawsze działało.
Gdy szli przez wrzosowiska, nie bawił jej rozmową. Rzucał jedynie krótkie zdania, zbyt ogólnikowe, by poczuł, że naprawdę rozmawiają lub dyskutują. Zdawał sobie sprawę, że nie zadowalał tym swojej towarzyszki, ale nie wiedział, czego po nim oczekiwała. Przyjechała tu specjalnie, by przywieźć papiery czy omówić coś z Greengrassami? Gdy odchrząknęła i rzuciła komentarzem, odwrócił się. Chociaż i tak miał zamiar to zrobić. Uskok nie był duży, ale nie należał też do najmniejszych. Nie mógł pomóc jej zejść. Musiał ją znieść.
- A ja zawsze miałem cię za bardzo niecierpliwą. Czasem, żeby coś dostać, wystarczy chwilę poczekać – odpowiedział, podchodząc do niej i stając na niższym poziomie ziemi. Patrzył przez chwilę jej w twarz, po czym położył dłonie na jej talii i podniósł do góry, by po chwili stała naprzeciwko niego. Na równej ziemi. Odsunął się, po czym odczekał, aż Darcy ruszy w jego stronę.
- Czemu przyjechałaś? – spytał otwarcie, gdy się zrównali i szli tuż obok.
Gdy szli przez wrzosowiska, nie bawił jej rozmową. Rzucał jedynie krótkie zdania, zbyt ogólnikowe, by poczuł, że naprawdę rozmawiają lub dyskutują. Zdawał sobie sprawę, że nie zadowalał tym swojej towarzyszki, ale nie wiedział, czego po nim oczekiwała. Przyjechała tu specjalnie, by przywieźć papiery czy omówić coś z Greengrassami? Gdy odchrząknęła i rzuciła komentarzem, odwrócił się. Chociaż i tak miał zamiar to zrobić. Uskok nie był duży, ale nie należał też do najmniejszych. Nie mógł pomóc jej zejść. Musiał ją znieść.
- A ja zawsze miałem cię za bardzo niecierpliwą. Czasem, żeby coś dostać, wystarczy chwilę poczekać – odpowiedział, podchodząc do niej i stając na niższym poziomie ziemi. Patrzył przez chwilę jej w twarz, po czym położył dłonie na jej talii i podniósł do góry, by po chwili stała naprzeciwko niego. Na równej ziemi. Odsunął się, po czym odczekał, aż Darcy ruszy w jego stronę.
- Czemu przyjechałaś? – spytał otwarcie, gdy się zrównali i szli tuż obok.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wrzosowisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire