Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Plaża
Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów, a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.
Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.
Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
Pilnowanie własnego języka było dla niego czymś naturalnym, gdy pojawiał się w towarzystwie dam. Dbał o poprawność stosowanego słownictwa, lecz jedynie przy niej starał się każdej swej wypowiedzi nadawać ton odpowiednio brzmiący, będący ucieleśnienie myśli niezdolnej do werbalnego wyrażenia. Cały wysiłek zdawał się męczącym, mozolnym zajęciem – jemu zaś przynosiło przyjemność móc stanąć w szranki i zmagać się o władzę nad słowami, choć od samego początku wiedział, że był skazany na klęskę. Nawet władanie dwoma, mocno odrębnymi językami nie dawało mu przewagi, a wręcz czyniło jeszcze słabszym, gdy zapominał właściwego słowa i czynił dłonią gest mający je wyrazić.
— Obie te rzeczy — odpowiedział, spoglądając łagodnie w stronę lady Parkinson, niemal uśmiechając się, nieco mrużąc oczy w delikatnej zadumie nad kolejnym pytaniem, wahając się z udzieleniem kolejnej odpowiedzi. — Pamięć bywa nazbyt ulotna, by móc dzierżyć w rękach wieczność dłużej niż przez krótką chwilę, natomiast otaczająca nas rzeczywistość zdaje się nienasycony naszymi czynami, jakby do tego była stworzona. Wierzę jednak, że to my naginamy jej wolę do naszych potrzeb. Naciskamy, nadajemy kształt jakby była mokrą gliną, nie piaskiem przesypującym się przez palce.... Tym właśnie jest rzeczywistość, czym jesteśmy dla siebie wzajemnie. Piaskiem. Piaskiem znamionującym trwającą chwilę, odmierzającym wieczność czasu. — Zdołał wyczerpująco odpowiedzieć, w toku padających słów zanurzając dłonie głębiej w piasek, sięgając do znacznie twardszej części podłoża, lecz nie zahaczając o nią, by powoli wyciągnąć ręce z powrotem ponad powierzchnię, zabierając ze sobą coś co mogło być muszelkami.
— Mam nadzieję, że te będą choć trochę godne twojej uwagi — stwierdził, lekko uśmiechając się do lady, po czym wyprostował się, zadarł głowę i zamknął oczy, chcąc chłonąć jak najwięcej słonecznych promieni, kąpiąc się w ich blasku. Doskonale wiedział, jaką grą odbijały się na jego ciemniejszej niż reszty Anglików karnacji. Miały prawo wniknąć głębiej, sięgnąć tego, co dla nich było obce i nieznane, a jemu bezgranicznie bliskie. Mogły sprawić, że zaczynał skrzyć, czyniąc jego oblicze błyszczącym, jakby był ze złota, jakby jedno z egipskich bóstw raczyło zstąpić do śmiertelnych, wątłych ciał i zaszczycić je swą nieprzeniknioną obecnością. Niezmiennie, od lat zawsze wyobrażał to sobie dokładnie w ten sposób; żadna siła nie miała dostatecznego wpływu na pogląd ukształtowany na pustynnych piaskach, gdzie boso stąpał, nurzał stopy i gonił za ptactwem, które próbował nagiąć ku własnej woli. Tyle razy próbował sięgnąć ich wolnych skrzydeł, lecz nigdy nie zdołał utrzymać nad nimi właściwej władzy. Zawsze wymykały się niczym drobiny piasku, kiedy próbował chwycić go rozcapierzonymi palcami, czego jako dziecko nie potrafił pojąć, aby dopiero z upływem czasu zrozumieć, że nie potrafił odebrać im tego rodzaju wolności, którego on nigdy nie znał. Wprawdzie nigdy nie czuł się więźniem, jednak posiadłszy dar rozumienia mowy ptaków, otrzymał świadomość dostrzegania różnic niemalże niemożliwych do pokonania i to właśnie wtedy podjął w sobie wyzwanie, by smak owej innej wolności kiedyś poznać.
— Ależ skąd — odparł uprzejmie, myślami wracając z zadumy, na powrót otwierając oczy, by jasnym spojrzeniem zatrzymać się na Elodie, potakując własnym słowom, upewniając ją, że w żaden sposób nie uczyniła mu potwarzy. Poddawał w głęboką wątpliwość taką możliwość. Ktoś o tak enigmatycznej osobowości nie mógł być zdolny do uczynienia jakiejkolwiek obrazy. — Wczoraj miałem przyjemność całkiem przyzwoitego zatańczenia z lady Inarą Nott — zaczął, rzucając jej spojrzenie podszyte sugestią. — Wybraliśmy się do labiryntu, a to było jedno z zadań, które musieliśmy wykonać. Wspaniale bawiłem się w jej towarzystwie. Wygraliśmy, naturalnie. — Dodał, wyjaśniając detale, rozwiewając wątpliwości, nadając właściwy kształt obrazowi, który podsunął wyobraźni lady Parkinson, kończąc nieco suchym tonem, jakby fakt zwycięstwa był najzwyklejszą w świecie oczywistością, której należało spodziewać się po arystokratycznym pochodzeniu. — Przedwczoraj natomiast... łowiłem wianek wraz z innymi kawalerami. Cóż to był za spektakl. Jeden z niżej urodzonych biedaków próbował zabrać moją zdobycz, ale blask pierścienia odebrał mu tę szansę — mówił dalej, posyłając lady lekki uśmiech zabarwiony sarkazmem oraz szyderstwem. — Wianek należał do lady Elise Nott. Czarująca osoba, choć podejrzewam, że nieprędko zechce porozmawiać ze mną ponownie. Przez tego nieudacznika skończyłem cały w mokrych szatach. Oczywiście, lady Nott była tak miła, że nie zająknęła się na mój stan ani jednym słowem. — Poczynione wyjaśnienia o wydarzeniach z zaledwie dwóch dni wywoływały w nim mieszane uczucia. Nie chciał rozpatrywać ich w jakichkolwiek kategoriach, odpychając je. Pragnął – tak wtedy jak i teraz – zachować spokój zabarwiany możliwością spędzenia miłych chwil w odpowiednim towarzystwie, któremu przez cały ten czas ofiarowywał swoją uwagę i nie zamierzał tego przerywać, bowiem wzbudziła się w nim ciekawość. — Powiedz mi, lady Elodie, jak ty spędzasz dni festiwalu. Jestem pewien, że przeżyłaś coś równie interesującego — odezwał się, sięgając po jedną z muszelek leżących na wierzchu piasku, po czym lekko przesunął ją w stronę towarzyszki, sugerując odbicie piłeczki. Teraz twoja kolej, byś mnie zaskoczyła, lady Parkinson, stwierdził we własnych myślach, oczekując odpowiedzi, która miała go zaskoczyć. Innej nie mogła mieć, czyż nie?
I don't care about
the in-crowd
Wybrzeże Weymouth, równie piękne, co symboliczne - przez wieki kojarzone z festiwalem miłości, dziś wciąż stanowił enklawę wolności. Jedną z ostatnich i nielicznych, półwysep kornwalijski zblokował się przeciwko pozostałym, stanowiąc ostatnią ostoję ochronę... mugolskich wartości? Nie pojmował, że czarodzieje wciąż gotowi byli wstawiać się za niemagicznymi, czy nie rozumieli pełni swojego potencjału, niebezpieczeństwa, jakie niosły za sobą te przykre podistoty? Tutaj nie dało się usłyszeć ogłuszających kroków olbrzymów, tutaj nie słychać było błysków zaklęć, a kiedy podążał przed siebie morskim wybrzeżem odniósł niepewne wrażenie, że ludzie tutaj gotowi byli udawać trwającą sielankę - zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy ze wszystkiego, co działo się wokół nich. W kraju. Wszędzie. Nadmorski wiatr szarpał włosy, rozchylał poły płaszcza i smagał dym z papierosa trzymanego między palcami. Tytoń był mdły, nie przywykł do podobnego, ale szczędził silniejszego, wiedząc, że łagodniejsze czasy nie przyjdą ni dzisiaj ni jutro, że potrzebowali czasu i cierpliwości, by porządek świata powrócił na dawne tory. Potrzebował tych papierosów - przykry nałóg stał się faktem, a przyzwyczajenie przezwyciężało zniesmaczenie. Ponad morze spojrzał w rozmyte nad nim błękitne niebo, białe wstęgi chmur rysowały romantyczny krajobraz - lecz tym razem nie pojawił się tu by podziwiać widoki, w każdym razie nie tylko po to. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego pojawienie się na niniejszych ziemiach mogło przynieść kontrowersje, jednakowo trwał w uzasadnionym przekonaniu, że nic gorszego od niego samego go tutaj nie spotka. Szukał - jak wędrujący po niebie sokół zataczający nad polaną koła zwiastujące krwawą ucztę, jak wyjący na tle księżyca wilk wybywający na łów, jak skryty w zaroślach czarny kot gotujący się do skoku. I tak, baczne spojrzenie napotkało dziewczynę idącą plażą; błękitny płaszczyk okrywał ją przed wichrem, brązowe czółenka mimo południowego chłodu trzymała w dłoniach, dziewczęcy uśmiech, który ku niemu zwróciła, zdradzał, że miała nie więcej niż naście lat i nie miała pojęcia, kogo właśnie mijała; Tristan przystanął w pół kroku, obejrzał się przez ramię, jej złociste włosy zatańczyły w powietrzu, gdy - może wyczuwając na sobie spojrzenie dekadę starszego mężczyzny - odwróciła się i ona. Jej twarz rysowała historię lęku, musiała przejść swoje mimo młodego wieku, jej oczy chłonęły świat z figlarną iskrą i nieświadomą ciekawością, tak jak gdyby te dwa czucia wcale się nie wykluczały. Może rzeczywiście wcale nie musiało tak być.
Wsunął lewą dłoń do kieszeni płaszcza, odnajdując w niej złotą obrączkę Evandry, obrócił ją między palcami kilkukrotnie, nie odejmując spojrzenia od dziewczyny, kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, choć uśmiech nie sięgnął oczu. Dziewczyna obróciła się i zatrzymała, po chwili zawahania wykonując w jego stronę kilka zgrabnych drobnych kroków, zatapiając bose stopy w gęstym chłodnym piasku..
- Wszystko w porządku? - Jej głos był ładny, dźwięczny, słuchanie go mogłoby sprawić przyjemność, kącik ust Tristana uniósł się nieznacznie wyżej na te słowa, a gdy obserwował jej twarz dostrzegł cień niepokoju, jaki się na niej objawił. Nie odpowiedział, zakłopotana rozejrzała się w koło, wycofując się w pierwotne obranym kierunku. Patrzyła jednak wciąż na niego - coraz mocniej odrywając spojrzenie w inną stronę, jakby jednak nie chciała spuścić go z oczu całkiem. Może jednak była bardziej świadoma tego, co działo się wokół niej, niż zdradzała to na pierwszy rzut oka. Może nie była głupia. Ale z pewnością roztaczała wokół siebie aurę naiwnej niewinności, która miała stać się fundamentem jego nieśmiertelności. Wpierw wypuścił z palców niedopałek po papierosie, później dopiero, nieśpiesznym gestem, sięgnął po różdżkę. Dziewczyna przyśpieszyła kroku - a kiedy nie odwracał od niej spojrzenia, puściła się przed siebie biegiem. Jego sylwetkę spowił czarny dym, rozmyła się we mgle, materializując się naprzeciw gnającej w odmiennym kierunku dziewczyny, z tym samym wilczym uśmiechem na twarzy. Krótki, nieśpieszny gest różdżki podciął jej kolana, na które upadła tuż przed nim, nim jej ciało zdążyło zareagować na rosnące przerażenie, różdżka z jej dłoni opadła w miękki piasek. Tristan przesunął ją lekko stopą, odkopując w bok, dalej niż na wyciągnięcie ręki. Kolejny gest różdżki wywołał dziewczęcy wrzask, który poderwał do lotu okoliczne zmarznięte mewy i kilka łabędzi, kiedy przykucnął na ugiętych kolanach, sięgnął dłonią jej podbródka, przechylając go ku sobie, by móc się jej lepiej przyjrzeć. Kapelusik zerwał wiatr, błękitne oczy naznaczone przerażeniem przeszkliły się nabiegającymi łzami, a spomiędzy nabrzmiałych warg wypłynęła gęsta struga krwi, coraz obfitsza z każdym kolejnym uderzeniem słabnącego serca. Przytrzymał jej podbródek, choć czuł, że opada z sił, pozbawione oporu ciało utrzymało wbity w nim wzrok; rozpłatane od wewnątrz gardło nie było w stanie wydać z siebie nic poza zdezorientowanym, zawstydzonym i przerażonym charknięciem. Lubił obserwować ten strach, ostatnie tchnienie, jakby żywił się cudzą energią, cierpiące piękno sprawiało mu przyjemność, intensyfikowało doznania znudzonych zmysłów - zawsze od życia pragnął więcej i więcej. Przeciągnął czule palcem po jej policzku, strącając z niego opadniętą rzęsę, podobno mogła przynieść pecha. Nachylił się nad nią mocniej, pozwalając sobie poczuć zapach jej skóry zmieszany z zapachem strachu, zapachem śmierci, metalicznym posmakiem krwi, nim wypuścił jej podbródek z uścisku, pozwalając jej ciału przechylić się i upaść bezwładnie na miękki piasek, wydała z siebie kolejny charkot. Wciąż żyła - dobrze - potrzebował jej życia, Lord Voldemort twierdził, że to było konieczne.
Wysunął lewą dłoń zaciśniętą na obrączce Evandry, ściskając ją nieznacznie między palcami; pchnął dziewczynę na plecy, przez chwilę przyglądając się złocistej aureoli, w jaką ułożyły się jej rozsypane włosy. Wybałuszyła oczy, dusiła się własną krwią spływającą z gardła - ale nie miała już siły się podnieść - próbowała wywinąć głowę na boki, ale jego palce, które dotknęły wpierw jej słabnącego, gasnącego ciała, odnalazły krtań, unieruchamiając ją na ledwie kilka chwil. Prawa dłoń wysunęła nad nią różdżkę - przymknął oczy, zmuszając się do pełnego skupienia i pełnej koncentracji, to miało stać się tu i teraz - przezwycięży śmierć, czyniąc swe ciało nieśmiertelnym.
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę - cóż ty mogłeś zrobić większego?
- Avada kedavra - Doskonale opanowana inkantacja wybrzmiała z jego ust czułym szeptem, gdy spostrzegał znad opuszczonych powiek szmaragdową poświatę morderczej inkantacji. Ciche westchnienie, przełamana dusza, właśnie nastawał na wszelkie świętości ludzkości, gwałcąc podstawowe magiczne prawidła: przełamując istotę życia i śmierci, zechciał zabawić się własną duszą. Nie opuścił różdżki, gdy szmaragdowy promień wciąż łączył go z dziewczyną; wysunął przed siebie złotą obrączkę, szepcząc pod nosem mantry tak, jak uczył go tego Czarny Pan; wtem to poczuł, przeraźliwy ból rozdzierający się przez serce, obok serca, w duszy - wygiął się w tył, łapczywie chwytając powietrze, gdy jej fragment odłamał się jak fragment skruszonego zwierciadła i uleciał z niego, przechwycony przez przedmiot trzymany w lewej dłoni; czuł to wyraźnie, nagłe ciepło, mrowienie, obrączka rozgrzała się niemal do czerwoności, choć przybrała przy tym barwy czarnej jak noc. Chwytając oddech nachylił się nad martwym już ciałem, wyciągając przed siebie pierścień i różdżkę. Czuł pustkę. Odłamany fragment duszy był z nim zawsze, lecz nie wróci już nigdy - człowiek jednak był w stanie oswoić się z brakiem ręki lub nogi, z brakiem oka lub języka, brak z czasem miał stać się oczywisty, niewyczuwalny, choć chyba też nigdy już naturalny. To, co zrobił, był gwałtem przeciw naturze, przeciw istocie magii. I miało ochronić jego, ją, ich. Francis nic nie rozumiał, miał na to skuteczne sposoby.
Wsparł się na jednym kolanie, unosząc sylwetkę; nie zwracając większej uwagi na martwą dziewczynę odszedł w kierunku podmywających brzeg morskich fal, by przyjrzeć się pierścieniowi pod lepszym światłem; jego blask odbijał się od błyszczącego złota równie pięknie jak wcześniej, a na oszlifowanych krańcach nie dało się dopatrzeć ni jednej rysy. Kiedy jednak trzymał go w dłoni, odnosił wrażenie, że niemal słyszał własny krzyk - krzyk rozdartej duszy. Zaklęta w więzieniu nie mogła znaleźć ucieczki, póki nikt jej nie zbudzi. Zaklęta w więzieniu obrączki, złotym pierścieniu nieskończoności, miała zawsze być przy niej. Przeklęty niech będzie, kto zechce zaigrać z tą mocą. W jej rękach jego dusza miała być bezpieczna, przy jego duszy - bezpieczna miała być ona. Zatoczył się z nogi na nogę, kosztowało go to więcej sił niż sądził, jedną stopą przypadkiem wchodząc w spienione morze.
Nie obejrzał się na dziewczynę, nie odnalazł spojrzeniem jej różdżki. Gdy zdobył to, po co tu przyszedł, rozmył się w czarnej mgle.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Mokry piasek na jej gołych stopach, morska, przyjemna bryza i chłodny wiatr, który poruszał połami jej rozpiętego płaszcza oraz rozwiewał jej włosy, które co rusz musiała zakładać za ucho, sprawiły, że znów zaczęła myśleć klarownie, że znów zaczęła oddychać pełną piersią. Idąc brzegiem wsłuchana w szum fal pozwalając sobie na chwilę zadumy. Przez ostatnie lata Londyn kojarzył jej się z domem. Portowe brudne uliczki, gęsto ustawione budowle, podejrzany zapach Tamizy i jeszcze bardziej podejrzane towarzystwo. Miejsce tak całkowicie odmienne od jej dawnego domu, a jednak odnalazła w nim spokój, którego tak bardzo potrzebowała. Skłamałaby mówiąc, że do portu zaprowadziła ją wyłącznie chęć niesienia pomocy. To był oczywiście jeden z powodów, bez wątpienia najważniejszy, ale za jej decyzją nie skrywały się wyłącznie altruistyczne powódki. Cichy głos z tyłu głowy podpowiadał jej, że było to tchórzostwo, ona sama stwierdziłaby, że po prostu znajduje komfort w byciu tylko Yvette, bądź "uzdrowicielką". Żyła wśród prostych ludzi, którzy nie przejmowali się sztucznymi grzecznościami, którzy nie zadawali pytań. Nikogo nie interesowało kim ktoś kiedyś był, a jakim człowiekiem jest teraz, bo po co tak daleko wybiegać w przyszłość, bądź cofać się w przeszłość, gdy liczy się wyłącznie to co jest tu i teraz? To czy będą mieć co włożyć do garnka, to ile galeonów zarobią w tym miesiącu, to czy jutro będzie padać. Dała się pochłonąć tej dziwnej atmosferze. Zapachowi ryb, śpiewanym szantom, towarzystwu pijanych marynarzy. Dlaczego czuła się tam mniej obco niż w świecie, w którym powinna pozornie pasować? Nie miało to teraz większego znaczenia, już nie. Port się jednak zmienił, ludzie się zmienili, jak i zresztą cała sytuacja w kraju. Wielu musiało uciec, wielu zginęło i o czym jest przekonana, miało jeszcze zginąć. Dlaczego? Przez co? Przez ich status krwi? Poglądy? Chęć powzięcia władzy, czystą satysfakcje tych, którzy im to zrobili? A może przez zrządzenie losu, które bardziej przypominało nieśmieszny żart, aniżeli przeznaczenie? Wiele z tych osób nie mogła zrobić nic ze swoją sytuacją, nie mieli wyboru. Wielu nie opowiedziało się nawet za żadną stroną konfliktu, ale czy było to w ogóle nawet możliwe? Czy w obecnej rzeczywistości można było pozostać całkowicie bezstronnym, neutralnym? Odwrócić się plecami na to co się dzieje, zasłonić uszy dłońmi, zamknąć oczy? Ona tak nie potrafiła. Nie po tym co widziała, nie gdy obraz wbitego na maszt Zarządcy, zwłok na ulicach, torturowanych ludzi, w tym i dzieci, wciąż był żywy w jej umyśle, nawiedzając ją jak w koszmarach, tak i na jawie. Nie wiedziała co miałaby powiedzieć Vincentowi. Że wszystko jest dobrze? Nie było. Że wszystko będzie dobrze? Nie prędko. Kim by była oczekując od niego szczerości, samej jej nie oferując? Czy powinna więc mu powiedzieć wszystko? Chciałaby, ale nie była pewna czy się na to zdobędzie. Oczywiście, że wolałaby, aby zostawili wszystkie troski za sobą, rozmawiali o wszystkim i o niczym udając, że nic się nie dzieje, ale na dobrą sprawę nic by to nie dało. Nic nie wniosło i niczego nie zmieniło.
Widząc znajomą sylwetkę w oddali przyspieszyła nieco kroku. Spóźniła się. Spróbowała ocenić jak długo szybko przenosząc wzrok na coraz bardziej chylące się ku horyzontowi słońce z niezadowoleniem spostrzegając, że było ono niżej niż się spodziewała. Nienawidziła się spóźniać. Z każdym jej krokiem twarz mężczyzny nabierała wyrazu. Niemal czarne włosy przeczesane przez wiatr, badawcze spojrzenie, które teraz przeniosło swą uwagę na nią i ten przeklęty nos. - Vi. - Wyrwało jej się niemal nieśmiało, cicho, dając szumowi wiatru i morza porwać wypowiedziane imię. Dopiero teraz zdała sobie w pełni sprawę jak bardzo jej go brakowało. Przez chwilę cofnęła się myślami do ich pierwszego spotkania po latach, a może nawet pierwszego spotkania w ogóle, choć tamto na pewno nie należało do ckliwych. Minęło tyle czasu. Tyle się zmieniło. Oni się zmienili. A jednak, mimo to, los wciąż potrafił krzyżować ich ścieżki, a oni sami pozwolili sobie kontynuować tę znajomość trzymając się kurczowo odbić dawnych siebie, które w sobie widzieli. Uśmiechnęła się szeroko, kąciki ust uniosły się w górę, oczy zabłysnęły przypominając bardziej teraz swym kształtem półksiężyce, aniżeli migdały. Nie czekając dłużej dała trzymanym przez ten cały czas w swej dłoni czółenkom skończyć na brzegu, a ona sama skróciła między sobą, a mężczyzną przed nią dystans, aby móc znaleźć swe miejsce w znajomym uścisku. - Długo czekałeś? Przepraszam, że się spóźniłam. Straciłam rachubę czasu. - Szybko wyjaśniła biorąc krok do tyłu, aby móc mu się lepiej przyjrzeć. - Jak się czujesz? - Zapytała od razu mając z tyłu głowy to o czym pisał do niej w liście, ale również ostatni okres i nieznany powód jego chwilowego zniknięcia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
and what fades away.
Ostatnio zmieniony przez Yvette Baudelaire dnia 07.08.21 23:29, w całości zmieniany 1 raz
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
Szedł już dobre kilkadziesiąt minut, czując, jak zimne powietrze wchodzi do uszu i do nosa. W bardzo dziwną stronę skręcił świat. Było spokojnie i cicho, jedynie szum morza w tle i kilka mew, które ewidentnie zagubiło się na plaży. Woda nie zamarzła jeszcze, chociaż może i tak się niedługo stanie. Stevie nie wnikał w kwestie typowo strategiczne, ale był tam dla pomocy wszystkim tym, którzy go potrzebowali. Dzisiaj jego zadaniem było sprawdzenie czwartego już świstoklika, aby uchronić tych, którzy na niego napotkają, o ile został zainfekowany nieprzyjemną magią. Dostrzegając przedmiot, przystanął na chwilę. Stary sandał, no tak. Również jego robota. Ten sandał walał się po warsztacie przez dobre 5 lat, zanim został do czegoś użyty, a teraz proszę. Leżał sobie jak gdyby nigdy nic. Widok też miał całkiem niezły. - Festivo - wskazał na niego, a wiązki zaklęcia rozpłynęły się wokół, nie wykazując czarnej magii obok. - Cave Inimicum - pusto. Różdżka przyłożona do bocznego paska starego buta zadrżała lekko, a Becketta niemal odrzuciło. - Merlinie - wymruczał pod wąsem. Świstoklik był zainfekowany i to mocno. Był niczym bomba, gotowa wybuchnąć, gdy tylko zostanie otworzona. Numerolog podrapał się po głowie, pewien, że zadanie nie będzie proste, a właściwie mogło być wyjątkowo ryzykowne. Rozbrojenie jej wiązało się z trudnościami związanymi z ograniczeniem pojedynczej mocy, ale z drugiej strony, nie było czasu. Musiał więc zaryzykować. Pierścień od Castora miał być mu talizmanem, więc spojrzał jeszcze na niego, gdy brał głęboki oddech, aby różdżką zamieszać nieco w świstokliku. Równania tam ułożone wcale nie wyglądały najlepiej. Poprzestawiane liczby, źle rozłożone cząstki, rozprute wiązania. Wyglądało to, jakby ktoś specjalnie tam namieszał, ale nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Teraz przede wszystkim należało się skupić na naprawieniu szkód, jakie wywołał nieprzyjaciel. Beckett dłubał więc w świstokliku, bardzo pilnując, aby nie uszkodzić czegoś więcej i nie wybuchnąć w powietrze. Uczucie niepokoju nie opuszczało go, ale adrenalina była silniejsza. To z tego powodu brał się do pracy takiej jak ta i nie mógł powstrzymać przez podjętym ryzykiem. Niektórzy znajdywali je na polu bitwy, a on czuł ekscytację, gdy mógł podłubać przy równaniach. Stał więc tam, na zimnym morskim wietrze, przyglądając się bombie z opóźnionym zapłonem. W końcu, gdy minęło już dobre 30, albo i 40 minut, wyprostował się, czując, jak plecy odmówiły mu posłuszeństwa. Prawdopodobnie się udało. Tylko ten przeklęty ból w krzyżu... Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w sandała, jakby czekając, aż zareaguje, gdy jednak nic się nie stało, wypuścił głośniej powietrze i przeszedł bliżej brzegu. A gdyby tak rzucić się w te fale i płynąć w przód? Co takiego mogłoby się stać? Świat zmierzył w wyjątkowo nieprzyjemną stronę i wydawało się, że przez najbliższy czas to się nie zmieni. Więc co najgorszego mogłoby się stać, gdyby po prostu z tego świata odejść? Kogo by tam spotkał? Rodziców? Mary Jo...? Rosmarie...? Wziął jeszcze głęboki oddech, zwyczajnie zmęczony. Musiał wrócić do Doliny, zanim zacznie zbyt intensywnie myśleć, ale jeszcze jedno miejsce, było przystankiem na jego drodze.
zt, przechodzę tutaj
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
To była idealna okazja, idealny wieczór - niby taki sam jak pozostałe, otulający ciało przyjemnym majowym ciepłem, rozwiewający rozpuszczone włosy, bawiący się ze zwiewnym materiałym białej sukienki. A jednak coś było w nim innego. Coś magnetycznego, szepczącego do ucha, że tej nocy wzejdzie księżyc piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, więc nie mogły przepuścić okazji. Naprędce nakreślone na pergaminie zaproszenie wyznaczyło trasę do miejsca, które Celine odkrywała w zakamarkach swojej pamięci wręcz z namaszczeniem. Rozpoznawała znajome drzewa, chylące się ku ziemi, obciążone wiekiem, koloniami termitów lub chęcią przyjrzenia się trawie skrzącej się zielenią w ostatnich smugach czerwieni zachodzącego słońca. Już dawno temu skryło się za linią horyzontu, pozostawiwszy po sobie słodkie, spokojne barwy, którym półwila przyglądała się zza gałęzi drzew. Leniwy wiatr szumiał w jej uszach, nucąc balladę o zapomnianych miejscach. Teraz mogła odnajdywać je na nowo...
I potrzebowała tego.
Ledwie dwadzieścia cztery godziny temu, nawet niecałe, na placu Doliny doznała kolejnego ataku paniki. Nadszedł niespodziewanie, wskrzeszony widokiem twarzy, która nagle wydała się bardzo podobna do więziennego strażnika, odwiedzającego ją częściej niż pozostali. Przerażona, obezwładniona strachem dziewczyna skuliła się na ziemi i błagała, żeby ją zostawił, zniknął, pozwolił oddychać, chociaż ten przechadzał się spacerniakiem z żoną i dziećmi i najwyraźniej uznał ją za wariatkę. Ile czasu zajmie, zanim wioska zrozumie, że coś było z nią nie tak? Celine zastanawiała się nad tym, zanim zjawiła się w Dorset, na dróżce prowadzącej na piaszczystą plażę, gdzie zamierzała spędzić trochę czasu z Marią. W głębi duszy liczyła na to, że zostaną tam do świtu. Razem, nierozłączne, splątane we wciąż chłodnych falach obmywających rozgrzane ciała.
Z daleka od wojny, o której wciąż wiedziała tak niewiele.
Kiedyś przychodziła tutaj bardzo często, aż los zaprowadził ją do Londynu i przytwierdził do niego poczuciem obowiązku względem okrutnej szlachcianki, a potem spętał kajdanami. Dziś - wróciła. Do klombów traw łaskoczących ją w stopy, mew wydających z siebie ostatnie melodie, zanim ułożą się do snu. Do budzących się do życia krzaczków poziomek, malin i innych leśnych owoców, którym przyglądała się przed wyjściem z borowego gardła na rozległą, pustą przestrzeń. Czekał tam na nią bezkres morza i Celine na moment odjęło dech.
W tych falach kryła się wolność. Buzowała w każdym spienionym szumie, a gdy zbliżała się do brzegu, robiła to łagodnie i leniwie, jak przeciągający się kot; półwila nie mogła nie uśmiechnąć się na ten widok, nieco mocniej przycisnąwszy do siebie przyniesiony pakunek - kocyk, ręcznik i szkicownik, w którym coraz częściej ćwiczyła rysunek. Malarstwo przychodziło łatwiej, bawiła się plamami kolorów, tworzyła zawirowaną impresję, natomiast czerń brodząca na kartce wydawała się jej mniej wybaczająca; do momentu, aż pojęła, że między tą czernią i bielą pergaminu czai się szarość. Jak w niej. Wypłowiała, nijaka, brudna. Układająca się w dowolne kształty. Jak miała to interpretować, tę brzydotę w niezależnej swobodzie?
Kroki zanurzające się w piasku miała miękkie i płynne; sukienka tańczyła z wiatrem, jakby był jej kochankiem, łagodnie podkreślając chudość sylwetki. Pod nią - nie miała nic. Żadnego skrawka materiału chroniącego przed aurą kapryśnej pogody; a na jej twarzy kwitł uśmiech, oczy szkliły się na widok pozbawionej końca wody. Coś wspaniałego! Czy mogły tu żyć trytony, albo nawet syreny? Tak bardzo chciałaby je poznać, może dołączyć do ich podwodnego świata, skryć się wśród fal na zawsze, przekonana, że tam, z daleka od ludzkich spojrzeń, byłoby jej łatwiej; zyskałaby nowe życie, inne niż to, które dręczyło ją w samotności, gdy zapominała, że wszystko podobno było już dobrze.
Chociaż nie potrafiła pływać, zawsze fascynowało ją to, co żyło w głębinach.
Dojrzawszy lądującą na miotle przyjaciółkę, Celine puściła trzymane rzeczy, które opadły na ziemię i zatopiły w drobinkach piasku, sama natomiast skoczyła ku niej tanecznie, bosa, od razu sięgając po jej dłonie, gdy tylko miała je wolne. Jak dobrze było ją widzieć.
- Marysiu, tak się cieszę, że tu trafiłaś - westchnęła z ulgą. Wcześniej zastanawiała się, czy Multon odnajdzie plażę, do której drogę naszkicowała jej na prowizorycznej mapce w liście, i świadomość, że dziewczynka była bystra jak sokół, by odnaleźć do niej szlak w przestworzach, odjął z ramion półwili ciężar, którego dotychczas nawet nie była świadoma. - Pomyślałam, że mogłybyśmy tutaj chwilę odpocząć. Musisz dziś wracać do domu? Chciałabym zobaczyć tu wschód słońca, wiesz. Coś w tym miejscu sprawia, że wygląda magicznie, rozlewając kolory jaskrawsze niż gdziekolwiek indziej - mówiła z nadzieją, ale i lękiem. Gdzieś w myślach wciąż czaiła się obawa przed tym, że Multon obróci się na pięcie, powie, że zjawiła się tylko po to, by osobiście zerwać kontakt, a potem zniknie i nigdy już nie wróci; Celine prześladowały podobne myśli na porządku dziennym, błyszczały w jej oczach, chociaż mówiła o nich rzadziej niż jeszcze miesiąc wcześniej. - Czujesz słoną wiosnę w powietrzu? - spytała, odsunęła się o krok i rozłożyła ręce na boki, jakby próbowała uchwycić w palce przemykający pomiędzy nimi wiatr; po wczorajszym incydencie potrzebowała bezkresu natury, tylko tak potrafiła się teraz uspokajać.
Narysowana ręką półwili mapka znalazła swoje miejsce w kieszeni sukienki Marii, kolejnej, którą sama sobie uszyła. Tym razem sukienka była barwy bladego różu, posiadała rękawy do łokci, odcięcie podkreślające talię i plisowany dół, który trzepotał na wietrze, podobny do flagi, gdy Maria wzbijała się do lotu, gdy brała szybszy zakręt. Powiewała w tym samym rytmie i kierunku, co złote, kręcone włosy spięte wstążką w tej samej barwie bladego różu, co sukienka.
Nigdy jeszcze nie miała okazji odwiedzić Dorset, choć hrabstwo to znajdowało się nawet niedaleko; paradoksalnie częściej można było widywać ją na samym krańcu Półwyspu, Kornwalię poznawała za każdym razem, gdy miała okazję zjawić się na stadionie Jastrzębi, ostatni raz była tam przecież z początkiem kwietnia. A jednak do Dorset zawsze nie było po drodze, aż do dzisiaj. Niewątpliwie mapka pomogła jej wiele, odnalezienie punktów orientacyjnych nie było zadaniem bardzo trudnym, choć wymagało od Marii skupienia, wyostrzenia wzroku, raz nawet, dla zupełnej pewności, porównała rysunek z tym, co miała przed oczami, by finalnie dać poprowadzić się przede wszystkim coraz bardziej dobijającemu się do nozdrzy zapachowi morskiej bryzy. Była na miejscu, niewątpliwie.
Jeżeli w czasie lądowania miała jeszcze jakieś wątpliwości, te rozwiały się szybko; najpierw przez stłumiony dźwięk upuszczanych w piasek przedmiotów, następnie przez ciepło dłoni Lovegood na jej własnych. Gdy tylko przyszło Marii wznieść wzrok na przyjaciółkę, uśmiechnęła się zupełnie bezwiednie. W różach, pomarańczach i fioletach zachodzącego do słońca była przecież jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj, choć myśl ta wydawała się być Marii dziwnie abstrakcyjna. Celine zawsze była przecież piękniejsza, od wszystkich, których Multon znała, a teraz okazywało się, że jej uroda potrafiła przebijać nawet siebie samą, na to nie było przecież żadnego logicznego wytłumaczenia, ale... Tak właśnie było.
— Twoja mapa bardzo mi pomogła, Celinko — odpowiedziała wreszcie, gdy marzycielska, romantyczna natura wreszcie pozwoliła jej na zebranie myśli. Celine w swojej białej sukience, zupełnie boso mogła być przecież dziewczęciem wyglądającym na morskiej skale jednego z trytońskich książąt, który objąłby ją prędko w pasie i składając obietnice najczystszych i najgorętszych uczuć, a następnie zniknęliby wspólnie między falami, by zasiąść wspólnie na tronach w sali, gdzie próżno było szukać posadzek z marmurów, miast tego posadzki tworzono z pokruszonych muszelek...
— Jutro nie muszę budzić się w łóżku, nie martw się — zapewniła przyjaciółkę, tym razem już prędzej, z gorącem zachodzącego słońca przebijającym się przez spokojny, a nawet melancholijny zazwyczaj ton głosu. Szczerze powiedziawszy, spodziewała się, że będą miały okazję obejrzeć razem zachód słońca, ten prezentował się już wystarczająco wyjątkowo, by to spotkanie zostało w jej pamięci na zawsze; ale Celine mówiła o wschodzie słońca i jego barwach z takim przejęciem, że ono samo — już poza uczuciami, którymi darzyła półwilę — starczyło, by rozgonić wszystkie chmury zwątpienia znad głowy Multon.
Gdy przyjaciółka odsunęła się nieco, Maria przykucnęła przy miotle, odpinając od niej koszyk, który przywiozła z domu.
— Czy wiosnę? Dla mnie pachnie już prawie latem — szepnęła miękko, nabierając spory haust słonego powietrza w płuca. Piasek, który chrzęścił pod jej stopami, wciąż jeszcze obutymi, dalej emanował ciepło, którym nasiąknął w trakcie całodniowej słonecznej kąpieli. — Przyniosłam nam trochę jedzenia, Celinko — dodała, odkładając koszyk na moment, by następnie stanąć na jednej nodze, początkowo prawej. Balansując tak, odwiązała prędko sznurówki najpierw lewego, a później — zmieniwszy nogę — prawego buta. Obuwie odłożyła zaraz przy miotle, po czym znów chwyciła koszyk w dłonie, powoli otwierając jedną z wiklinowych pokrywek, które ratowały zawartość przed wypadnięciem. — Nie wiedziałam, na co będziesz miała ochotę, ale mam nadzieję, że chociaż miód...? — niepewne pytanie, czekające na potwierdzenie zawisło w powietrzu między nimi, gdy Maria szukała spojrzenia tancerki.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
'Zdarzenia' :
Dziewczynka wyglądała jak postać żywcem wyjęta z miękkich plam kolorów na obrazach Edouarda Maneta, jego strojnych, łagodnych figur uchwyconych podczas leniwych popołudni, śniadań, pikników. Ostatnio dla zabicia czasu i - przede wszystkim - rozgonienia złych myśli Celine coraz częściej zaglądała do książek i albumów sztuki, odświeżając zatracone wiadomości i zyskując te nowe: a teraz nie mogła nadziwić się temu, jak doskonale panna Multon wpisała się w ramy drukowanych w lekturach zdjęć, to ją zachwyciło.
- Śliczna sukienka! Sama ją zrobiłaś? Naprawdę nie potrafię rozróżnić, kiedy nosisz ubrania, które wyszły spod twojej ręki, a kiedy kupne, od innych krawcowych - stwierdziła, dłonie na moment przycisnąwszy do piersi, zanim rozprostowała ręce i długimi palcami wskazała na pudrową tkaninę zdobiącą kształtne ciało przyjaciółki. Najwyraźniej w ciągu ostatniego półrocza umiejętności Marii poszybowały w górę tak prężnie, jak ona sama robiła to na miotle, bujały w obłokach, natomiast niewprawne oko półwili nie było w stanie ocenić, czy wszystkie szwy wyglądały tak profesjonalnie, jak powinny.
Zresztą: może to i dobrze. To pomagało beztrosko napawać się pięknem, jakie miała przed sobą, zamiast z uporem doszukiwać się niedoskonałości, wzorem maestra oceniającego choreografię tuż przed rozpoczęciem nowego sezonu baletowego.
- Czyli odczytałaś szepty z listu - ucieszyła się Celine. Przebywanie w domowych czterech ścianach cały czas przychodziło jej z trudem; gdy przechodziła z dworu przez frontowe drzwi czuła się osaczona przez pierwszych kilka chwil, widziała ściany zaciskające się na gardle, zwężające, jakby ktoś wprawił je w ruch i zamierzał zmiażdżyć ją w środku. Prędzej czy później to mijało, jednak nie bez powodu starała się spędzać jak najwięcej części dnia na zewnątrz, gdzie daleki horyzont przypominał, że była wolna i mogła pójść gdzie tylko chciała. A z Marysią chciała chodzić wszędzie - szczególnie nad rozbudzającą wyobraźnię wodę. Mogłyby zostać syrenami, gdyby miały w życiu więcej szczęścia.
- Gdybyśmy za bardzo zmarzły, możemy wrócić do mnie. Znaczy do Elrica - zapewniła na wszelki wypadek. - Ale jeśli noc nie będzie zbyt zimna, myślę, damy sobie radę. Tutaj w nocy morze śpiewa, sama usłyszysz. Mewy śpią. Wszystko śpi. Tylko nie fale i nie to, co w nich żyje - czuła zresztą, że będzie im ciepło. Może to jedna z prób odgonienia od siebie pesymizmu, martwicy gęstych, piekących myśli, czarnych i czerwonych jak rozżarzony węgiel, po którym trzeba było stąpać. Niełatwo było się ich pozbyć.
Były wczepione zbyt głęboko, by na przestrzeni kilku dni poradziła sobie z doznaną krzywdą i uporała ze złamanym charakterem; ale przy Marii starała się jeszcze bardziej niż zwykle, chcąc nie tyle samej miło spędzić czas, co miło spędzić go właśnie z nią.
Dopiero na wiadomość dziewczynki przypomniała sobie o jedzeniu - nic przecież ze sobą nie wzięła, zbyt zaaferowana perspektywą spotkania i zachodu słońca w dawniej ukochanym zakamarku świata; zalał ją wstyd. Zawiodła ją?
- Och... - Celine przygryzła dolną wargę, patrząca jak Maria utrzymuje równowagę, by pozbyć się do niczego niepotrzebnych butów, a później zerknęła do środka koszyczka wypełnionego przekąskami. - Nie musiałaś - podkreśliła, ale zaraz lekko pokręciła głową, wprawiając w ruch kosmyki jasnych jak gwiazdy włosów. - To znaczy: nie musiałaś robić tego dla mnie. Sama pewnie zgłodniejesz, jeśli będziemy tu do rana, ale... Nie mogę cię objadać, a już na pewno nie z miodu. On jest jak skarb - o słodycze było teraz bardzo ciężko, widziała to na targach, słyszała w płaczu dzieci, które karmiły się wspomnieniami o łakociach, ale nie dostawały już żadnych od swoich rodziców. Maria miała pracę, zarabiała pewnie dostatecznie dużo, by skromnie się utrzymać, a jeśli nie, wspomagała ją rodzina; tylko to jeszcze nie powód, by dokarmiać darmozjadów. - Będzie mi miło po prostu patrzeć, jak tobie smakuje. A zanim podniesiesz alarm odmowy: jestem starsza, pamiętaj - zapewniła, siląc się na kapryśny uśmiech, wbrew żołądkowi, który rozbudził się na wieść o miodzie, urzeczony zapachami pakunków. Nie ma mowy. Każdego dnia wracała do zdrowia, jadła w miarę regularnie, chociaż pożywienia w szafkach nie było zbyt dużo - i to musiało wystarczyć, tak nakazywała przyzwoitość.
Postawiwszy pierwsze kroki w kierunku sennych fal, półwila obróciła głowę, by odezwać się do Marii przez ramię, ale jej usta zamarły w bezruchu, a oczy rozwarły. Przez powietrze mknęły blade sylwetki, tkane z księżycowej nici, eteryczne, trwające na pograniczu życia i śmierci, w limbo bez dna; obie doskonale wiedziały, czym były te dziewczynki. Maria miała okazję poznać duchy Beauxbatons, a teraz najwyraźniej przywołały do siebie kolejne duszyczki, młodsze, uśmiechnięte, zatracone w przyjemności chwili, której obserwacja nagle wydała się jej przywilejem.
Duchów nigdy nie mogłaby się bać.
- Ojej, dobry wieczór - zagadnęła do nich Celine i dygnęła miękko, lecz te nawet nie zwróciły na nią uwagi. Młodziutkie duchy złapały się za ręce, obróciły w kole, nucąc pieśń, która wydawała się znajoma; spojrzała na Marię, z niemym pytaniem, czy ta również dostrzegała bawiące się na plaży istotki. Może to tylko miraż? - Macie piękne wianki. Prawda, Marysiu? Też mogłybyśmy sobie takie sprawić. Może z wodorostów - jej głos znów zadźwięczał w echu śmiechów i radosnych podśpiewywań, bez reakcji; trudno powiedzieć, czy świadomie blokowała przed swoimi oczami widok wyrw w ich ciałach, wystających spod zwiewnych sukienek, gdy wirowały w obrotach, jednak jej wzrok nigdy nie osiadł na ranach znaczących łydki i uda, ignorował zadrapania na rękach; zamiast tego przyglądała się ich niewinnym twarzom, ślicznym jak rosa. Jedna z nich miała poszarpane gardło. Celine tego nie widziała.
Tak było łatwiej. Nie widzieć, nie wiedzieć.
- Chcecie z nami posiedzieć? - nie była pewna, skąd brała się ta determinacja, ale zagadnęła je ponownie, poniekąd pogodzona z myślą, że znów przyrównają ją do powietrza.
- Nie możemy - jedna z dziewczynek, o długim, grubym warkoczu niespodziewanie odpowiedziała, nie patrząc ani na półwilę, ani na jej przyjaciółkę. - Musimy już wracać...
— Odkąd wróciłam do domu, wszystko szyję sama — szepnęła, odrobinę zmieszana nagłością słodkiego przecież komplementu, przesuwając dłońmi zupełnie bezwiednie po pudroworóżowym materiale sukienki, co chwilkę jednak zerkając na półwilę z migoczącym od zadowolenia uśmiechem. Nie było przecież większej pochwały niż taka, że coś wpadało w gusta Celine. Zawsze była wrażliwa na piękno, może w efekcie swej półwilej natury. — Teraz ciężko byłoby odłożyć trochę pieniędzy na ubrania od innych krawcowych, wiesz? — posmutniała nieco, szarozielone spojrzenie wznosząc na moment ku niebu, które z pomarańczy przechodziło w czerwienie, róże i fiolety. Zatrzymała się na chwilę na linii horyzontu, wzdychając lekko. Dłoń sama odnalazła rąbek sukienki, który zmięła między kciukiem a palcem wskazującym, w zamyśleniu. — W rezerwacie nie płacą mi za dużo, ale staram się coś odłożyć, na miotłę. Taką z prawdziwego zdarzenia. I na książki. Chciałabym kiedyś kupić takie... Zupełnie nowe. Miałaś kiedyś taką, która należała tylko do ciebie? — spytała, spoglądając wreszcie na lico przyjaciółki. Wydawało jej się, że rodzina Celine miała więcej pieniędzy od jej własnej, ale nie była przekonana, czy wystarczająco, aby przyjaciółka mogła cieszyć się nowymi książkami.
Skinęła głową ochoczo, potwierdzając, że tak, w istocie udało jej się odczytać szepty z listu. Gdy samemu było się niezwykle wrażliwą duszą, podobne podszepty wcale nie wydawały się takie ciche; tym trudniej było przecież je przeoczyć, ale i tak — na wszelki wypadek — Maria starała się uważnie spoglądać na krój liter, na ton, który z nich wypływał, na gesty Celine, tęsknotę za naturą, którą przesiąkła na wskroś.
— Jeżeli zrobi się zimniej, wzięłam ze sobą też kocyk — wtrąciła roztropnie, choć jak zawsze cicho, spoglądając jeszcze wymownie, acz krótko w kierunku swojego koszyka. Uśmiechnęła się przy tym szerzej, cieplej do przyjaciółki, chcąc ją zapewnić, że zimno nie byłoby dla niej czymś uciążliwym. Chciała przy niej trwać, niezależnie od tego, ile mogłoby ją to kosztować. Wciąż czuła, że nie zapłaciła odpowiedniej ceny, że gdyby los zabrał w swoim czasie również coś od Marii, Celine nie byłaby taka krucha, taka wrażliwa na wszelkie bodźce, jak przestraszone, leśne stworzenie.
— Celine — bardzo rzadko można było posłyszeć w głosie młodej Multon aż taką determinację. Gdyby nie to, jak bardzo kochała przyjaciółkę, pewnie ściągnęłaby brwi w drobnym wyrazie irytacji i zmarszczyła lekko nosek; teraz jednak spoglądała tylko na półwilę w dłużącym się oczekiwaniu. Oczekiwaniu na dźwięczny śmiech i tylko żartowałam, Marysiu. — Większą przykrość mi zrobisz, odmawiając poczęstunku, wiesz? — odgarnęła powoli kosmyk włosów za ucho. Mówiła powoli, zwieszając odrobinę głowę, po czym zanurzając stopy we wciąż gorącym od promieni słonecznych piasku, skróciła dystans między nimi, wtulając się ostrożnie w przyjaciółkę. Ułożyła brodę na jej ramieniu, głowę chowając w zagłębieniu jej szyi, po czym szepnęła tylko — Chciałam ci się odwdzięczyć za twoją pamięć i dobroć. Niewiele jest na całym wielkim świecie osób, które zasługują na miód tak mocno, jak ty, musisz mi uwierzyć — niczego w świecie nie pragnęła bardziej, niż tego, by Celine jej zawierzyła. Chociaż w tej jednej kwestii.
Później pozwoliła wymsknąć jej się z objęć, podejść bliżej pieniących się fal. I sama ruszyła w jej kierunku, łagodnie popędzana gestem, aż zatrzymała się w półkroku. Dziewczęcy chichot zbiegł się z chłodem fali obmywającej stopy Marii, dłoń powędrowała prędko do tej ciepłej, półwilej, ale oczy skupiły się już na sylwetkach, które nie należały już w pełni do ich świata. Maria wstrzymała na moment oddech, chcąc wsłuchać się w pełni w pieśń, którą śpiewały dziewczęta, aż przypomniała sobie, że znała jej słowa. To wiersz, jeden z wielu śpiewanych na dawno zapomniane melodie. Maria nie potrafiła śpiewać — ale i jej czasami zdarzało się zapomnieć i tak oto Celine mogła słyszeć krystaliczne głosy duchów przed sobą i drugi, zdecydowanie bardziej nieśmiały, cichy, gubiący trochę rytmu, ale znający tekst na pamięć.
— Przyjdź Wiosenko, przyjdź tu prędko,
nie każ czekać długo.
My wyjdziemy na podwórko,
kochać jedną z drugą. — dusze dziewczynek również powinny posłyszeć próby dołączenia Marii do tego niezwykłego zjawiska, lecz wydawały się tym tak samo niewzruszone, jak próbami dialogu, które podejmowała Celine. Maria splątała ich palce ze sobą, na wszelki wypadek. Duchy Beauxbatons były dla nich miłe, to prawda, ale widziała przecież już straszną, czarną masę na początku maja w Parku Exmoor.
Wtedy nie mogła przyglądać się tej masie zbyt długo, strach ściskał jej serce niewymownie mocno. Dziewczynki wyglądały jednak na naprawdę bardzo miłe, a ich wianki były tak okazałe, że fantazja Celine o zrobieniu podobnych dla nich, z wodorostów, sprawiła, że Maria spojrzała na przyjaciółkę roziskrzonymi od wyobraźni oczami, dodając cicho:
— I mogłybyśmy ozdobić je muszlami, zaraz jakieś znajdziemy... — choć zbiegło się to z momentem, w którym w oczy dziewczęcia rzuciły się ubytki tańczących panienek. Nie mogła oderwać wzroku od rozszarpanego gardła, od ran na łydkach i przedramionach; Celine mogła poczuć, jak palce Marii poruszają się niemal bezwiednie, ciało chciało chyba zamiast plecenia wianków z wodorostów, zapleść dusznym dziewczętom bandaże, w jakiejś naiwnej nadziei, że to mogłoby pomóc.
Zimny wiatr wiał już nie tylko z morza, ale przede wszystkim od strony lądu, od strony tańczących dziewcząt, które musiały iść.
— Zanim pójdziecie — głos Marii wyrwał się z jej gardła prędzej, niż zdążyłaby o tym pomyśleć. Coraz częściej zdarzało się, że ją samą dziwiła jej śmiałość. — Mogłybyśmy z wami zatańczyć? — spytała, spoglądając kątem oka na przyjaciółkę; taniec zawsze poprawiał jej humor, taniec mógłby być mostem między światem żywych i umarłych, przypieczętować jakoś to jakże smutne spotkanie...
| i poglądowo sobie rzucę na śpiew (-50)
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
'k100' : 19
Skinęła głową na wtrącenie Marysi, ponownie pogodniejąc, i gestem dłoni wskazała na swój kocyk porzucony na piasku - z dwoma miały większe szanse na to, by nie zamarznąć na sopelki lodu, jeden z nich będzie bronił ich przed zimnem bijącym z piasku, a drugi otuli do snu. I znów będzie dobrze, jak za dawnych czasów: splotą ze sobą ciała i zasną w kołysce wznowionej przyjaźni niosącej je do bezpiecznych, szarych nicości - chociaż jakie sny mogła mieć Maria? Co przeżywała, gdy odpływała od rzeczywistości, jakie przygody, emocje? Celine uznała, że spyta ją o to później, na progu odpoczynku, w odpowiedniejszej scenografii. Na granicy jawy i dotyku Morfeusza.
Tym bardziej, że teraz poczuła na sobie bliskość czarownicy, a z głowy mimowolnie ulotniły się wszystkie myśli; przylgnięcie do niej było instynktem, jakby ćma wreszcie odnalazła swój płomień i rzuciła w jego objęcia bez opamiętania.
- No dobrze, już dobrze... - westchnęła z zarumienionym zażenowaniem, tuląc ją do siebie. Ona, zasługiwać na miód? Marysia wciąż miała w głowie zakrzywiony obraz przyjaciółki, jej pamięć pochodzącą jeszcze z magicznej akademii, a tak wiele się zmieniło, tak bardzo zmieniła się ona. A Marysia, mimo wojny, odpowiedzialności w dorosłym życiu i samotności gdzieś w sercu lasu, była tak samo wspaniała, jak kiedyś - i choć ta wspaniałość dziwiła, to następne słowa sprawiły, że kiwnęła kilka razy, delikatnie, przepraszająco. - Nie chcę nigdy sprawiać ci przykrości. Ale w takim razie będę musiała ci się odwdzięczyć przy najbliższej okazji. Uczę się gotować, wiesz? Różnie z tym jest, trochę jak z eliksirami w Beauxbatons, tylko zamiast kociołków są eksplodujące garnki... Och, wstyd. A ty? Jak ty sobie z tym radzisz? Codziennie gotujesz sama? - czy może jadała obiady w domu rodzinnym? Okruszek był jej przystanią, jednak to gdzie indziej zakorzeniło się prawdziwe multonowe gniazdo w pamięci Celine.
Głosy duchów plotły się ze sobą nićmi łagodnymi jak jedwab, dźwięczącymi jak dzwoneczki; półwila słuchała ich z rozmarzeniem, aż kątem oka dostrzegła oddech głębiej nabierany przez przyjaciółkę i to w jej kierunku zwróciła głowę, zamrożona w oczekiwaniu, z uśmiechem na ustach... Tylko że wierszyk wydobywający się z gardła dziewczynki wybrzmiał zbyt słabo, rytm tonął w falach, a duchy, zamiast ucieszyć się z dołączenia do chóru i przyjąć Multon w swój krąg, znów wydały się na to głuche.
- Przyjdź Wiosenko, przyjdź tu prędko - ponowiła Celine, śpiewnie i melodyjnie, chwyciwszy dłonie Marysi, które ścisnęła lekko, w znaku, by ta znów spróbowała; by się nie poddawała. Jak inaczej można było wypolerować opierzające się zdolności? Właściwie nie próbowała nawet śpiewać z dziewczynkami, ale właśnie z nią. - Nie każ czekać długo. My wyjdziemy na podwórko, kochać jedną z drugą - uśmiechnęła się promiennie, zachęcająco. Śpiewaj dalej, Marysiu. Nie poddawaj się, bo raz nie wyszło; śpiewaj, próbuj, tańcz z muzyką, a nawet nie zauważysz, kiedy zaczniesz śpiewać z syrenami.
Duszki zatrzymały się na chwilę, jakby zdumiało je pytanie blondynki. Szare, widmowe oczy wędrowały od jednej do drugiej twarzy, w sercach prowadząc chyba cichą rozmowę, niesłyszalną dla tych, których łańcuchy przytwierdzały do życia; aż w końcu w jednym takcie skinęły głowami i rozstąpiły się, dłońmi chwytając sukienki. Gdzieniegdzie wydawały się coraz bardziej brudne. Plamione czerwienią. Burgundem, który ciemniał.
- Chodźcie, tylko szybko, ach, szybciutko, zanim... - szeptały w tańcu, do którego dołączyły Maria i Celine, szeptały, a ich głosy wydawały się dochodzić z coraz dalsza - sylwetki bledły przy każdym ruchu, rozmywały się w porywach ciepłego wiatru, błyszczały w blasku zachodzącego słońca... I nagle nie pozostało po nich nic. Tylko migot w miejscach, gdzie wcześniej wirowały, zaledwie kilka drobinek, które złamały serce półwili i zaleczyły je na nowo. Nie widziała przecież ran, nie widziała krwi sączącej się przez biel materiału, nienaturalnie kolorowej.
- Musiały już iść - powtórzyła po nich z długim wydechem, oswajając się z oddaną samotnością na plaży. Spojrzała na Marię, szukała na jej twarzy śladów emocji, tego, czy posmutniała na to niczym niezapowiedziane spotkanie, na dar od losu graniczący z posępnym przekleństwem świadomości, że umierały nawet tak młode i słodkie dzieci; i choć jej samej gorycz podeszła do gardła, pokręciła głową, wręcz z desperacją odrzucając od siebie te myśli. Dość, już dość. Były niebezpieczne, jak każda krucha teza śmierci. - Zupełnie jak w szkole, prawda? Podczas nocnych uczt - Celine tuszowała wzbierające w niej stroskanie, koncentrowała się na czymś innym, byle nie doprowadzić do jego wybuchu; tak łapczywie chwytała więc wspomnienia, miękkim, pełnym gracji krokiem okrążając Marysię jak liść opadający z jesiennego drzewa, albo baletnica w pozytywce, wprawiona w ruch drżeniem melodii. - Pamiętasz barona de Ballouhey? I to, jak mówił, że gdybyś została jego żoną, każdego dnia jadłabyś makaroniki? - uśmiech wdzierał się w przygnębienie i tłumił jego tkanki, zastępował je czymś milszym. Łatwiejszym do zniesienia. - Szkoda, że urodził się sto siedemdziesiąt lat temu - zachichotała dźwięcznie i obróciła się w stronę morza. Nadszedł czas. - Mówiłaś, że ozdobimy je muszelkami, te wianki - spojrzawszy na dziewczynę przez ramię z błyskiem w oku, ruszyła w kierunku wody.
Była chłodna, kontrastując z przyjemnym ciepłem powietrza, i w pierwszym odruchu Celine zadygotała, by potem nagle opaść na kolana tam, gdzie drobne kamyczki prowadzące do gardła fal zastąpił piasek. Słona woda zachłannie przylgnęła do sukienki i objęła ją w pasie, powodując, że na rękach półwili pojawiła się drobna gęsia skórka - ale to sprawiało, że jej uśmiech tylko stawał się szerszy. Dziwnie szczęśliwszy. W areszcie też było zimno.
- Która znajdzie ładniejsze muszelki, ta dostanie pierwszy kęs miodu. Co ty na to, mój kwiatuszku? - zaproponowała, wzrokiem odszukując przyjaciółkę, łaknąc widoku jej pierwszych reakcji na wejście do morza, wiatru rozwiewającego włosy, by odsłonić uszy, które tak w niej lubiła.
| rzucam na śliczność muszelek, które znajdę
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 24.08.22 15:07, w całości zmieniany 2 razy
'k100' : 17
Słyszała jednak sposób, w jaki Celine mówiła o swoim tacie. Jego odejście naprawdę wstrząsnęło jej światem, a Maria już pluła sobie w brodę, że w ogóle zaczęła temat, który pociągnął przyjaciółkę do czegoś tak nieprzyjemnego, do wspomnień o stracie, do gorzkiego wyznania. Nie wiedziała, w którym momencie wyciągnęła ramiona przed siebie, ostrożnie oplatając ciało półwili ciepłymi rękami, brodę składając na jej ramieniu, odrobinę podobnie do sposobu, w którym Celine objęła ją przy ich pierwszym od dłuższego czasu spotkaniu.
— Przepraszam, Celinko... — szepnęła więc, ciepłym oddechem owiewając zagłębienie w szyi dziewczęcia, a głos jej brzmiał równie smutno, co wtedy, gdy żegnały się wśród błękitów i bieli zamku Akademii Magii Beauxbatons ostatni raz. Gdy Lovegood wychodziła w świat samotnie, gdy Multon mogła jedynie wodzić za nią tęsknym, mokrym od łez wzrokiem, póki nie zniknęła za horyzontem, w karocy zaprzęgniętej w skrzydlate konie. Zamrugała wyłącznie, gdy przyjaciółka zmieniła temat na miotły. Nie chciała drążyć dalej rany, która jeszcze chyba wciąż była za świeża, by ją dotykać. Lepiej było zostawić temat rodziny Celine w spokoju, opowie jej o wszystkim, jeżeli i gdy będzie na to gotowa. — Majątek — szepnęła z przejęciem, podszytym jednakże ekscytacją. Samo to słowo nie mogło jednak stanowić dobrego wyznacznika kosztu porządnej miotły. Musiała niestety rozwinąć myśl. — Bo są różne miotły sportowe, wiesz? Takie zwykłe, jak ta moja teraz, nie są szczególnie drogie, ale i tak musiałabym na nie oszczędzać. Taka dobra kosztuje... trzy moje wypłaty. Ale taka, którą bym chciała, prawdziwie szybka i najlepsza do dostania teraz... nawet i sześć — a dla kogoś, kto całe życie żył w ubóstwie to olbrzymia kwota.
Ale zaraz podążyła wzrokiem za ręką Celine. Były wyposażone w dwa kocyki, a to znowu naprawdę dużo! Zresztą, nie pierwszy raz przyjdzie im sypiać wspólnie, robiły to wielokrotnie w szkole, gdy zimą dotknięcie gołą stopą marmurowych posadzek doprowadzało do dreszczy. Potrafiły splątać się w uścisku, w którym nie było już istotne, czyja kończyna należała do kogo. Podobnie było przecież z własnością, gdy były we dwie. Jedzenie, kocyki, ubrania — czy miało to znaczenie, do kogo należały, czy kto je przygotował, jeżeli mogły się nimi cieszyć we dwie?
— Dobrze, możemy się tak umówić! — dobry humor powrócił, jak za wypowiedzeniem inkantacji zaklęcia, gdy posłyszała, że Celine uczyła się gotować. Ta umiejętność przydawała się wreszcie każdej dziewczynce, niezależnie od stanu czy urody. W dodatku Celine z pewnością dobrze zrobiłaby zbalansowana dieta, która pomogłaby w powrocie do zdrowej, choć dalej znaczonej cechami powszednim baletnicom, sylwetki. Może to niewiele, czuć kości przyjaciółki, gdy się do niej przytulało, lecz dla Marii było wystarczające, by przejąć się losem tej najbliższej jej sercu, by walczyć o to, by nie odmawiała sobie przynajmniej tego drobnego podarunku w postaci plastra miodu. — Jest już coś, co potrafisz gotować najlepiej? Albo co ci najbardziej smakuje? Ja sobie gotuję codziennie, ale czasem jem różne rzeczy kilka dni z rzędu, żeby się nie zmarnowały... Gotowanie to też bardzo ciężka praca! Nasze skrzaty ze szkoły miały zawsze pełne ręce roboty...
Ośmielona nieco pięknem śpiewu Celine, próbowała ciągnąć go dalej. Niestety dobre chęci nie wystarczyły, głos przebił się nieco ponad fale, ale był równie chwiejny, co piana na ich szczytach. Ginął więc, jak ginął drżący oddech, gdy wobec zgody na dołączenie do tanecznego kręgu Maria nie zdążyła wystąpić przed siebie, nie zdołała też poruszyć Celine, bo dusze uleciały tam, gdzie — jak chciała wierzyć Multon — było im lepiej. Gdyby... Gdyby miała wybór i spotkał ją los tamtych dziewczynek, wolałaby nie zostać obudzoną z ciała duszą.
Przez moment trwała w bezruchu, zupełnie podobna do statuły, która również mogłaby zdobić korytarze Beauxbatons. Właściwie ciężko było jej nazwać to, co czuje. Coś w klatce piersiowej płonęło, jakby dotknięte żywym ogniem, a z drugiej strony ciążyło, jakby miała w środku siebie kamień ciągnący jej serce w dół. Z trzeciej z kolei, gdy nabierała powietrza, zdawało jej się, że jest zupełnie pusta w środku. I ta pustka nie była w żadnym wypadku kojąca, ni wygodna. Po prostu... istniała; przerażająco smutna.
Jednakże wystarczyły ciepłe słowa baletnicy, by przywróciły jej przyjaciółkę na powierzchnię, przypomniały o przyjemniejszych, cieplejszych, weselszych czasach.
— Gdyby urodził się wtedy, co my, myślisz, że dalej lubiłby makaroniki? — zachichotała cicho, zakładając jeden, wypuszczony przypadkiem kosmyk złotych loków za ucho. Akurat wtedy, gdy spojrzenie Celine napotkało jej własne, gdy półwila zmierzała już do wody. Miały udekorować muszelkami własne wianki, trzeba było się postarać.
Przestąpiła powoli dzielący je dystans, tłumiąc dreszcz, który chciał przejść przez jej ciało, gdy zimna woda zetknęła się z nieokrytą niczym skórą.
— Moja siostra, ta najstarsza, mówiła mi kiedyś, że najpiękniejsze z muszli są na dnie morza, nie na brzegu — szepnęła głosem przejętym w zachwycie, gdy fale obmywały jej nogi. I jak na życzenie Celine, bryza morska rozwiała raz jeszcze kręcone włosy Marii, eksponując nie tylko odstające uszy, ale i długą, jasną szyję i uśmiech, wesoły zupełnie, który jednak rzadko wychodził na jej wargi. Nawet tych kilka pieprzyków na linii szczęki. — Ale wiesz, ja nigdy nie umiałam pływać — dodała po chwili, gdy woda moczyła krawędzi jej sukienki, a ona znalazła się już po łydki w wodzie. Wzrok skupiony miała jednak na dnie, w poszukiwaniu najpiękniejszej z muszelek. Nie po to, by spróbować pierwszego kęsa miodu.
Ale po to, by podarować ją Celine.
| też rzucam na ładność muszelki.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
'k100' : 48
- Brzmi jak cudowna kobieta - stwierdziła z rozmarzeniem. Choć z Marysią znały się tak długo, nigdy nie miała okazji odwiedzić jej domowego gniazdka, ani poznać rodziców, czy starszych sióstr. - A teraz? Wciąż razem szyjecie? - bo czuła, że te wspomnienia sprawiały przyjaciółce ogromną radość, wypełniając serce poczuciem przynależności, miała więc nadzieję, że dziewczynka nie utraciła tego na rzecz samodzielności. Zbyt szybkiej, w mniemaniu półwili, kim jednak była, by dyktować komukolwiek reguły dorosłości?
Wydawać by się mogło, że - jak gracz quidditcha podczas meczu - uniknęły tragedii rozdzieranego na strzępy serca i potoku łez, na wzór sprawnego uniku wykonanego przed rozpędzonym tłuczkiem. Temat taty mógł poczekać, właściwie nawet powinien, pogrzebany na wieczność pod gruzami, z których składała się dusza Celine. Wydawało jej się, że nie chciała o nim mówić, a potem orientowała się, że każda przepuszczona okazja sprawiała jej ból, bo może właśnie teraz by się udało... Tylko ten dzień nie był przeznaczony smutkom. Subtelnym potrząśnięciem głowy nakazała Marysi nie kłopotać się już tą rozmową, bo należało omówić rzeczy przyziemne, bardzo zresztą ważne, jak miotła pochodząca ze snów i zbyt pokaźnych rachunków.
- Trzy?! - powtórzyła z niedowierzaniem, z kolei gdy padło porównanie do sześciu wypłat aż przykryła usta dłońmi. - Przecież to rozbój w biały dzień - zadeklarowała, nieświadoma ogromu pracy potrzebnego do wykonania takiej miotły, ani rzadkości materiałów, z których były wykonywane. Jedynym odnośnikiem był koszt puent, ale przy zatrudnieniu w teatrach to zespół gwarantował jej do nich dostęp, sama nie musiała wydawać na obuwie ani grosza - podobnie jak w Beauxbatons, jedynie wspinanie się do tych etapów w okresie dzieciństwa gromadziło ciężar kosztów na ramionach ojca. - Czym ona właściwie różni się od tej, którą masz teraz? Czemu jest szybsza? Może to tylko takie naciąganie? - fałszywa reklama, byle zarabiać więcej pieniędzy na naiwniejszych pasjonatach miotlarstwa.
- Wcześniej nawet o nich nie myślałam, ale teraz, nad tymi wszystkimi garnkami... - zgodziła się, w zasadzie skrzaty doceniła już wcześniej, przechadzając się korytarzami Grimmauld Place, gdzie ich głowy były przybite do ścian. - Wszystko mi smakuje - przyznała, policzki smagnął wstyd. Po papkach ziemniaczanych z aresztu i wodzie lodowatej jak podczas najsroższej zimy każde przyrządzone przez siebie danie, nawet to niedoprawione i ubogie w składniki, wydawało się pochodzić z restauracyjnego menu o pozycjach wyrytych złotym pismem. - Nie zrozum mnie źle, nie wszystko, co gotuję jest dobre, ale nie wypada grymasić, nawet kiedy nie wychodzi. Bo często nie wychodzi. Też tak miałaś? Ostatnio zrobiłam pardwę przy odwiedzinach Elrica. Mój pierwszy, samodzielnie przyrządzony obiad. Kto by pomyślał! - to pozornie niewielkie osiągnięcie napawało ją dumą tak abstrakcyjną, że zaraz zarumieniła się ze wstydem i zachichotała nerwowo. Obawiała się, że najdroższa Marysia spojrzy na nią jak na wyrośnięte dziecko zamknięte w cudzym ciele, kogoś, kto nigdy na siebie nie kiwnął palcem. A co gorsza - miałaby w tym rację. Sama codziennie tak wiele osiągała. Opiekowała się własnym kątem bez niczyjej pomocy, dostała dobrą pracę (wśród złych ludzi, ale przy miłych stworzeniach, czy to się równoważyło?), szyła własne ubrania, gotowała sobie codziennie i potrafiła wykorzystać jedzenie przez kilka następnych dni, jak prawdziwa pani domu! Czy zdawała sobie sprawę z tego, jaka była niezwykła? Dziewczynki przygotowywano do objęcia należnej im roli przez całe życie, ale powinien opiekować się nią mąż, tymczasem ona, osiemnastoletnia młódka, rozważała nałożenie na Okruszek pułapek. Niesamowite.
Śpiewy, duszki, w końcu to wszystko znikło, pozostawiwszy je na plaży tak same, jak wcześniej; słońce połowicznie skryło się już pod linią horyzontu, układając się do snu, jakby właśnie zaścielało sobie łóżko.
- Teraz pewnie znalazłby sobie osiem innych deserów, które uwiodłyby go słodyczą skuteczniej niż one - stwierdziła z marzycielską pewnością, żyły przecież w erze wspaniałych odkryć, także tych kulinarnych! Myśli przecięła refleksja, że pewnie połasiłby się również na miód obiecany przez Marysię, jednak nie powiedziała tego na głos, a wręcz przygryzła z zażenowaniem dolną wargę; to byłoby coś, co powiedziałby strażnik z Tower of London, nie Celine Lovegood.
- To mamy problem - westchnęła teatralnie, nie odrywając już spojrzenia od dna roziskrzonego czerwienią morza, w którym brodziła dłońmi, szukając w piasku najładniejszych muszli. Wszystkie, które znajdowała, pozostawiały jednak wiele do życzenia; były nadłamane albo zupełnie wypłowiałe. - Bo też nie umiem pływać. Jeśli nie znajdzie się jakaś dobra syrena, która wyłowi dla nas te śliczne okazy, to... Och. Nie, nie. Nie możemy polegać na syrenach - półwila podniosła się z kolan i ruszyła w stronę głębin, znów rzucając Marii spojrzenie przez ramię, dłonią zachęcając ją do podejścia bliżej, podążenia jej śladem. - Chodź, poradzimy sobie same. Nauczymy się - woda chętnie przylegała do białego materiału, im wyżej sięgając, tym obnażając większą część jasnego ciała. - Trochę już próbowałam sama, ale z tobą na pewno wyjdzie lepiej. Będziemy pływać. I znajdziemy te muszle - wesoły uśmiech odganiał dreszcze rozgrzanej sylwetki zderzającej się z coraz głębszym chłodem wody, Celine zdawała się jednak tego nie zauważać, drżała gdzieniegdzie, tu szczęknęła zębami, tam wzdrygnęła się przy obmyciu przez falę, lecz nic z tego nie odbierało jej przyjemności. Radości. - Same będziemy syrenami - szepnęła, obróciwszy się potem przodem do Multon, by wyciągnąć ku niej zapraszające ręce. Woda sięgała już klatki piersiowej, gdy spróbowała oderwać stopy od podłoża.
| próbuję pływać - jak mi idzie?
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset