Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Plaża
Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów, a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.
Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.
Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
stolik numer: 6, ten pusty
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Szczęśliwego Lughnasadh - odpowiedział życzliwie, a potem zerknął na Lucy z ukosa, unosząc brew. - Nawet mi nie mów. Już wiem co się zaraz stanie. Odpalą się kadzidła, przydławimy się dymem, a potem do końca dnia będziemy płakać nad tym co minęło i nad tym co nadejdzie. Już ja znam te rytuały - zażartował, ale cicho, nachylając się do niej i owiewając ciepłym oddechem jej małe uszko, żeby nie zgorszyć tych, dla których chwila miała być wzniosła i wielka. - Z tobą jednak jestem gotów na wszystko. Może dostaniemy w tym miodzie afrodyzjak? - Upił niewielki łyk, splatając palce z palcami Lucindy i prowadząc ją zgodnie z prośbą w stronę stolików.
Początkowo był zdecydowany dołączyć do Celine i przedstawić wreszcie dziewczęta oficjalnie, ale zanim wykonał choć dwa kroki wokół siostry zaroiło się jak w ulu rozgadanymi małolatami. Rozpoznał kuzynkę Suz i młodą Weasleyównę, a potem zgrabnie zmienił kierunek, bo przecież nie będzie się jej wtrącał, jeśli zamierzała spędzić ten wieczór z przyjaciółmi. Przynajmniej miał ją w zasięgu wzroku.
- Popatrz na niego. Sam jak ten palec - mruknął pod nosem, gdy przy opustoszałym stoliku wyłapał Vincenta. Rzecz jasna nie mógł go tam tak zostawić, więc dosiedli się do przyjaciela i zaraz po tym stuknął się z nim swoim kielichem - Myślałem, że nie przyjdziesz? - Widział, że przyjaciel jest skupiony na czym innym i spróbował podążyć śladem jego spojrzenia aż do stolika przy którym siedział jakiś wielki byk i maleńka blondynka. Merlinie, czyżby to była Just? - Wypiękniała - palnął nieszczególnie myśląc nad tym pierwszym lepszym komentarzem, a potem przygryzł język i ścisnął dłonią rękę Lucy. - Jak na krukońskiego oszołoma, rzecz jasna. - Dziwnie było ją tutaj zobaczyć, ale nie dziwniej niż wszystkich innych, którzy do tej pory decydowali się ukrywać.
dosiadamy się z Lucindą do stolika numer 6 obok Vincenta
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
Spojrzała ku osobom, które już zajęły miejsce, ale to jeden stół zwrócił jej szczególną uwagę. Uśmiechnęła się, krzyżując wzrok z przyjacielem i bez wahania już podchodząc bliżej. Zatrzymała się na moment przy mężczyznach, których wcześniej obserwowała.
- Szczęśliwego Lughnasadh.- odpowiedziała łagodnym tonem, obejmując palcami czarkę z miodem. Upiła odrobinę, czując, jak słodycz rozlewa się po języku. Miód drażnił odrobine gardło, ale nie przeszkadzało jej to w żadnym stopniu. Kolejne parę kroków zajęło jej pokonanie odległości do stołu, by na chwilę oprzeć dłonie na barkach Marcela, którego widok ściągnął ją tu.- Cześć.- rzuciła lekko, a ciemne tęczówki przesunęły się po towarzystwie, by tylko na Celinie zatrzymać się na dłużej.- Cześć wszystkim.- dodała z szerszym uśmiechem, który nie osłabł nawet na widok Neali. Nie miały za sobą najlepszego okresu, ale może to była szansa od losu, by ponaprawiać co nieco? Chociaż gdzieś w środku zakiełkowało zwątpienie, nie pozwoliła by wypłynęło i opanowało myśli.- Mogę się dosiąść? – spytała, nie mając pewności czy na kogoś jeszcze nie czekają. W końcu jednak odsunęła się od Sallowa, by przejść do ostatniego wolnego miejsca. Zanim usiadła, zerknęła jeszcze w bok, zauważając Williama, któremu skinęła głowa na powitanie. Widziała, że coś mu się stało, ale nie planowała wtrącać się w nie swoje sprawy. Poza tym i tak nie było teraz okazji. Skupiła się na towarzystwie do którego się przysiadła.
| stolik 4
Use what you have.
Do what you can.
Cichy i przyjemny szum morza wołał na plaże, gdzie rozstawiono już okrągłe stoliki, gdzie kręcili się ludzie i zajmowali kolejno miejsca. W odruchu niezrozumiałej obawy już chciał się odwrócić, ale usłyszał obok siebie głos. Starszy mężczyzna podawał mu czarkę uśmiechając się przy tym miło. Jego ciemne oczy zdawały się świdrować go na wskroś. Z lekkim ociąganiem przyjął naczynie.
-Szczęśliwego Lughnasadh. - odpowiedział upijając łyk miodu pitnego. Ciepła, gęsta ciecz spłynęła wzdłuż ścianek gardła. Kiwnął głowę w podzięce i wkroczył w krąg światła. Teraz nie mógł się już wycofać. Wtem dostrzegł ponurą minę Despenser i uśmiechnął się pod nosem. Nawet w taki dzień potrafiła roztaczać wokół siebie aurę, która miała zniechęcać do zaczepek. Skierował swoje kroki do stolika, który zajmowała wraz z Justine Tonks i mężczyzną, którego nie znał.
-Jak zawsze nie zawodzisz, Despenser. - Zauważył na powitanie. -Czy można? - Zapytał patrząc po reszcie siedzących, po czym zajął miejsce obok Evelyn. -Tylko nie zaczynaj… - ostrzegł od razu czarownicę widząc jej minę. Równie dobrze mógłby sam ją zapytać co tu robi, ponieważ nie była z tych, którzy chętnie pojawiają się takich wydarzeniach jakie właśnie miało miejsce.
|Stolik nr 3
Tym właśnie miał być ten wieczór - radością, chwilą zapomnienia. Oczyszczeniem umysłu z wszelkich trosk.
Kiedy ostatnie promienie słoneczne musnęły morskie fale, gdy zapadł całkowity zmrok, a jedynym źródłem światła stały się pochodnie, powietrze przeszył miarowy dźwięk bębna i towarzyszące mu dzwoneczki. Pomiędzy stoliki weszły dwie kobiety. Jedna smukła, bardzo młoda o jasnym spojrzeniu, ubrana w białą szatę obszytą w kwieciste wzory, druga starsza, pomarszczona na twarzy z pogodnym uśmiechem, na głowie mająca wianek z traw i liści. Trzymając się za dłonie wkroczyły w krąg światła.
-O wspaniała Caer! Jesteś wśród nas, by swoją ręką powitać nas, zagubionych w codziennych kolejach życia. - Odezwała się melodyjnym głosem młodsza kobieta. Roziskrzonym spojrzeniem potoczyła po zebranych.-Przybyliśmy tu po to, aby zostawić za sobą wszystko co złe, splamione i ciążące nam na sercu. Matko! Wesprzyj poszukujących ukojenia, pozwól nam oczyścić nasze ciała oraz dusze. Daj się nam odrodzić!
Wraz z ostatnimi słowami płomienie pochodni zajaśniały mocniej, nasiliły się, a szum morza wydawał się spokojniejszy, jakby sama natura sprzyjała wszystkim tej nocy.
-Matko! - Starsza kobieta przemówiła swoim głosem, pełnym doświadczenia życiowego i ciepła. -Przyjmij naszą ofiarę w postaci amuletów jakie teraz stworzymy. Obdarz nas pogodą ducha, lekkością chwili. Wypełnij nas swoją dobrocią i przygarnij do matczynej piersi dając otuchę i spokój. - W tym momencie mężczyźni podeszli do stolików wskazując misy pełne najróżniejszych składników, z których uczestnicy mogli zrobić amulety.
-Należy wybrać po jednym składniku mineralnym, po jednym roślinnym i związać sznureczkiem w lnianym woreczku. - Instruowali spokojnie i cierpliwe, wskazując kolejno składniki. Zgodnie z wytycznymi mieli połączyć wszystkie elementy w lnianym woreczku, przewiązanym sznureczkiem z trzech różnych kolorów, a każdy z nich symbolizował coś innego. -Potem możecie go podarować komu chcecie. Komuś kto jest tu z wami albo komuś kto jest bliski waszemu serc, ale go tu nie ma.
Stara czarownica podeszła do swojej młodszej towarzyszki i zdjęła z szyi swój amulet, który zawiesiła na młodej piersi.
-Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia. - Wypowiadając te słowa uśmiechnęła się szeroko co jedynie pogłębiło zmarszczki wokół jej oczu. Młodsza czarownica zdjęła swój woreczek i zawiesił go na piersi starszej kobiety. -Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia. - Powtórzyła te same słowa, po czym potoczyła wzrokiem po zebranych wokół stolików. Gestem dłoni zachęciła ich, aby rozpoczęli tworzenie swoich amuletów. Dźwięki bębnów ucichły, a zebranych otuliła przyjemna melodia, która zdawała się dochodzić od strony morza.
- Kości:
- K6 na składniki mineralne
k1 - ametyst, nazywany jest „kamieniem harmonii i relaksu”. Przywraca równowagę osobom podatnym na stres, przynosi spokój i uwolnienie umysłu od negatywnych myśli. Pomaga radzić sobie z emocjami, dodaje cierpliwości, uwalnia od codziennego zmęczenia i problemów, co w konsekwencji po ciężkim dniu umożliwia mocny i zdrowy sen nocą;
k2 -kryształ górski, mówi się, że jest kamieniem o najsilniejszym działaniu oczyszczającym zarówno ciało, umysł, jak i pomieszczenia. Można spotkać z określeniem, że jest królem wśród kryształów;
k3 -kwarc, wytwarza intensywnie uspokajającą energię pozwalającą na pozbycie się napięcia stresującego dnia lub ostatnich męczących wydarzeń. Ułatwia zmianę perspektywy, daje umiejętność spojrzenia na siebie i wydarzenia wokół z innego, niedostrzeganego dotąd aspektu.
k4 -perła, często uważana za prynoszące pecha, co nie jest prawdą. Pomagają, „odrodzić się na nowo” lub „zrzucić starą skórę węża”, czyli zamknąć pewien rozdział i rozpocząć w życiu nowy etap.
k5 -piryt, nazywany często złotem głupców pobudza kreatywność, pod wpływem działania jego energii łatwiej i prościej brać sprawy we własne ręce nie czekając na pomoc, która wcale nie musi nadejść ze strony innych ludzi.
k6 - radolit, przywraca stabilizację emocjonalną, pozwala znaleźć rozwiązanie na wiele problemów; jego energia daje poczucie odwagi i pewności w ważnych momentach życia, zachęcając do realizacji oryginalnych i śmiałych pomysłów.
K6 na składniki roślinne
k1-lawenda, roślina ta ma święte miejsce w naturze, a dzięki fioletowym kwiatom jest często uważana za najbardziej delikatną i cenną. Symbolizuje kobiecość i wdzięk. Często Matka przedstawiana jest właśnie z tą rośliną dłoni.
k2-rumianek, kwiat boga słońca, jego łza, ma przynosić szczęście oraz odrodzenie sił witalnych, tak jak ziemia odradza się po zimie, tak człowiek znajdzie w sobie nową energię do dalszego życia.
k3-chaber, ze względu na swój kolor bezpośrednio nawiązuje do nieba, symbolizuje wolność tą fizyczną, jak również umysłu, który pozbywa się balastu trosk oraz zmartwień, zachęca do porzucenia wszelkich obaw i rzucenia się w radosny wir życia.
k4-lilja, to pasja, młodość oraz odrodzenie, lilja często kojarzona jest z płodnością, wplatana w wieńce oraz bukiety miała ukazywać piękno kobiecej sylwetki.
k5-szarotka, to kwiat odwagi oraz niezłomności, który symbolizuje śmiałe dążenie do celu oraz siłę mierzenia się z przeciwnościami losu
k6-niezapominajka, jest symbolem pamięci, ma przypominać zapominalskim o zadaniach na dany dzień. Niezapominajka jest też kwiatem osób zakochanych, które czeka tymczasowa rozłąka.
K3 na kolor sznureczka
k1 -czerwony, kolor pasji oraz miłości, ma za zadanie dodać śmiałości tym, którzy wciąż są niepewni porywów swojego serca;
k2 -zielony, kolor spokoju i harmonii, który sprawia, że łatwiej odnaleźć równowagę we wszystkim i balans.
k3 - pomarańczowy, kolor radości i szczęścia, pozwala dostrzec pozytywne aspekty każdej sytuacji, nie dopuszcza do negatywnego myślenia;
|Rozpoczyna się ceremonia rytuału oczyszczenia. Mistrzem gry prowadzącym jest Primrose Burke.
Każdy z uczestników ma możliwość stworzenia amuletu, który ma przynieść szczęście. Należy rzucić trzy kości, jedną k6 na składnik kamienny, jedną k6 na składnik roślinny oraz jedną k3 na sznurek. Z tych elementów składa się amulet, a ten można podarować komuś kto jest obecny na święcie lub komuś innemu w innej rozgrywce.
Rzut można wykonać w szafce zniknięć i odnieść się do niego w swoim poście.
Czas na odpis do 18.05.
W razie pytań zapraszam do Mistrza gry. Ostatni spóźnialscy mogą jeszcze dołączyć do wydarzenia.
Muzyka pod wydarzenie
Mapka
Wreszcie odnalazła go wzrokiem spod kurtyny ciemnych rzęs i posłała mu pogodny, powitalny uśmiech. Los musiał spisać plany wobec ich dwojga niezrozumiałym jeszcze atramentem, jego wyroki pojawiały się nagle, wbrew logice, porządkowi i planom, i nigdy nie trwały dłużej niż kilkanaście minut. - Miłego Lughnasadh, Victorze. Oczyść się z tych przekleństw - stwierdziła wesoło, nieświadoma, że w trakcie tej krótkiej rozmowy ktoś tuż obok, tak bliziutko, uwieczniał jej pozę łapiącą ostatnie refleksy zachodzącego słońca. Kolor nieba bladł coraz mocniej, przerzedzona czerwienią i przemieszana z szarością purpura ustępowała pod naporem ciemniejącego granatu szepczącego o nadejściu nocy, na której tle Susanne wyglądała jak księżyc błyszczący w lunarnej poświacie.
Jej głos był jak miód opływający serce, jej gesty jak taniec brzękotek, które lgnęły do jej ślicznej postaci i łasiły się do ciepła skóry. Półwila wyprostowała się na poduszce i otwarła usta, chcąc odpowiedzieć na wołanie kuzynki, lecz zanim zdążyłaby to zrobić, inna sylwetka przykuła jej wzrok. Sylwetka, którą z początku błędnie odebrała jako młodego chłopca o łagodnych, ładnych rysach twarzy - Liddy. Dopiero po sekundzie uświadomiła sobie, że postać tak naprawdę należy do ekstrawagancko ubranej dziewczyny, w jakiś sposób nieobawiającej się nosić króciutko przystrzyżonych włosów, spodni ani aparatu ujętego w smukłych dłoniach. Zdumiona widokiem, zrozumieniem, uśmiechnęła się do niej zapraszająco.
- Pewnie, siadajcie... Och! - Celine poczuła znajome ramiona oplatające ją w stęsknionym uścisku, dostrzegła w końcu płomienne pukle dopasowane do czerwieni sukienki i rozpoznała wszystkie piegi na twarzy Neali, którą zaraz przyciągnęła do siebie ze śmiechem. Znad jej ramienia rzuciła też przepraszające spojrzenie Susie i Thalii, posyłając im obu całusa w powietrzu. - Czułam dziś w westchnieniach wiatru, że gdzieś cię tu spotkam, mój najcieplejszy płomyku - zaświergotała, po czym ucałowała policzek przyjaciółki, by powrócić spojrzeniem do towarzyszącej jej dziewczyny. Liddy wprawiała ją w niemałą ekscytację, półwila co prawda nigdy nie odczuwała podobnych jej modowych ciągot, ale lgnęła do dziwności wszelkiego rodzaju, lubiła je, odnajdywała w nich inspirację. - Festiwal pełen jest niespodzianek, Nel, widzisz: nie znamy się, nic a nic. Czyli musimy to szybko nadrobić, skoro przeżyjemy razem rytuał. Miło mi, Liddie, tak? Jestem Celine - przedstawiła się jej z gładką melodią. Weasley nie obracała się wśród ludzi złych, nie przyciągała do siebie wykolejeńców ani prześmiewców; była jak słońce, wokół którego orbitowały intrygujące planety, każda warta poznania. - Zdjęcia to trochę dużo powiedziane, nie widziałaś jeszcze jak wyszły... I może tak powinno zostać - zaśmiała się z zakłopotaniem, założywszy za ucho kosmyk srebrnych włosów. - Na połowie z nich widać w kadrze moje palce, a reszta jest rozmazana. Jedyne zdjęcie, które wyszło ostre, pokazuje połowę skrzydła Furii i nic poza tym. Porażka! To twój własny? - spytała i wskazała na dzierżony przez pannę Moore aparat. Czy był dobry, lepszy, nowszy? Nie miała pojęcia, wyglądał dla niej jak każde z tych srebrzystych pudełek z brązowawymi elementami, prawie identycznie do sprzętu, który znalazła w szafie w domu Elrika, ale wierzyła, że w porównaniu do niej, Liddy potrafiła zrobić z niego imponujący użytek.
Pojawienie się Marcela, niespodziewane i nagłe, zalało ją falą wewnętrznego gorąca, spopieliło od środka każdy jej mięsień, kolorując policzki malinowym odcieniem rumieńca. Brzękotki zatańczyły tym razem w jej własnym żołądku. Miękko poprawiła się na poduszce, a uśmiech, który wcześniej sprawiał wrażenie lekkiego i beztroskiego, nabrał słodyczy.
- Cześć. Gotów na rytuał? - ćwierknęła, ledwie rejestrując, kogo miał na myśli, gdy wspomniał Victora. - On? Och, spotkałam go dwa razy, zawsze gdzieś na końcu świata i zawsze przypadkiem. Przy czkawce. Ma miłego psa - wzruszyła ramionami, dyplomatycznie nie dodając nic na temat niewyparzonego języka czarodzieja, od którego bolała ją dusza, i który jednocześnie budził w niej milion portowych wspomnień, w większości, z perspektywy czasu, prostych i szczerych. - Eve, chodź do nas - ucieszyła się na jej widok i uniosła głowę, przyglądając się nabrzmiałemu brzuchowi siadającej dziewczyny. W jakim nastroju dziś było jej dziecko? Podobało mu się podróżowanie pod skrzydłem Doe na festiwalu lata? - A gdzie zgubiliście Jima? - zwróciła się już do samych Eve i Marcela, to z nimi najbardziej kojarzyła przygody przyjaciela.
Tuż przed rozpoczęciem rytuału wyłapała także postać Elrika zasiadającego u boku ślicznej blondynki. Jej spojrzenie błysnęło, jeśli ku niej spojrzał, mógł z niego wyczytać, że nie uniknie tysiąca pytań, jakimi go zbombarduje przy pierwszej nadarzającej się okazji; pomachała mu, ten sam gest kierując po chwili ku Herbertowi. I wtedy wszystko się zaczęło. Skryte za linią horyzontu słońce nie miało do powiedzenia ni słowa, w jego królestwie górował księżyc w towarzystwie błyszczącej komety, ogień pochodni otulał miejsce rytuału ciepłą łuną światła.
Słowa obu kobiet o tym, by pozostawić za sobą ciężary, smutki i trudy, słony smak łez i gorycz rozczarowań, rezonowały z jej rozedrganą duszą silniej nagle niż cokolwiek innego. Czy nie tego chciała? Akceptacji, zapomnienia? Zrzucenia z ciała zimna kajdan? W równaniu matka nie była jej wygodna, zrozumiała jednak, że nie do biologicznych matek się zwracały - a do matki wszechrzeczy. Natchniona i pogrążona w ciszy przeżycia, spojrzała na zaoferowane gościom misy i kierując się wyłącznie instynktem, niczym więcej, sięgnęła po elementy, z których miał powstać amulet, podczas gdy na tle szumu leniwego morza jej myśli rozbłysły zastanowieniem komu mogłaby go podarować. Marcel jako pierwszy nasunął się na myśl, tylko czy będzie w stanie przedrzeć się przez zawstydzenie, które pojawiło się zaraz obok jego imienia? A co jeśli wcale nie życzyłby sobie dzieła jej rąk, jeśli byłoby dla niego niewygodne? Jeśli mu się narzucała? Czy może to Neala powinna otrzymać symbol szczęścia i życzenia na przyszłość? Och, czy może jednak należało zachować przedmiot dla Bena z nadzieją, że oczyszczenie, które wślizgnie się w elementy talizmanu, oczyści go z niepewności i lęku?
Jej amulet utworzył kryształ górski, w którego fakturze przezroczystość łączyła się z kolorem białym jak mleko, i mała garstka niezapominajek, a całość splótł rzemyk zielony niczym leśny mech. Jej palce przesuwały się powoli po elementach wybranych przez serce, z namaszczeniem i miłością formując je w jedność zamykaną w lnianym woreczku. Utonęło w nim też jej skoncentrowane spojrzenie jakby chciała wyczytać z kamienia, rośliny i sznureczka z myślą o kim dokonała właśnie tych wyborów.
rzuty
Oczywiste, że się spóźnił—ostatnio jakoś trudniej było mu zorganizować czas i samego siebie, zebrać myśli, skupić się na czymkolwiek. Przyczyna tego nastroju była dla Steffena tajemnicza, a dla kogoś innego byłaby oczywista. Cattermole nigdy w życiu nie był jednak tak smutny, nie w ten szczególny sposób. Zazdrość, gdy dziewczyna, która mu się podobała zaręczyła się z innym była bolesna, ale była naturalnym stanem rzeczy. Szok i ból po stracie Bertiego oszałamiały, ale tamta strata wynikała z wojny, z ryzyka, które świadomie podejmowali. Czuł się winny, ale irracjonalnie, w bolesny sposób.
Odejście żony było niespodziewane i czuł się naprawdę winny. Zbyt młody, zbyt nieczuły, zbyt zapracowany, zbyt naiwny. Myślał, że w miarę upływu tygodni te uczucia się wyciszą, ale minęły już dwa miesiące, a on nie mógł zebrać się w sobie.
Goście przychodzili na polanę powoli, ale on wpadł tutaj prawie biegiem, jako jeden z ostatnich. Odebrał czarkę z pitnym miodem i potoczył wzrokiem wkoło.
Najpierw zobaczył stolik zajęty przez przyjaciół i podszedł do nich.
-Marcel, siema! - uśmiechnął się z udawaną radością i klepnął go w ramię. -Liddy! - poczochrał jej włosy w braterskim geście. Czy mu się zdawało, czy nieco urosły? Mama (jej ciocia) byłaby z niej dumna. (Ale tylko mu się zdawało). -Wzięłaś aparat?
Przeniósł wzrok na dziewczyny. -Celine, ummmmmm, cześć. - oblał się rumieńcem, bo zawsze zapierało mu przy niej dech w piersiach. Była nieludzko piękna i sądził tak nawet wtedy, gdy był żonaty. (Może żona odeszła, bo zdradził ją w myślach, komplementując w myślach Celine?!). -Neala, pięknie wyglądasz! - komplement lady Weasley przyszedł mu naturalniej, lżej i przyjacielsko. W blasku słońca jej włosy lśniły jak ogień. Przeniósł wzrok na Eve. -Promiennie wyglądasz! - to podobno mówiło się kobietom w ciąży. -Gdzie Jim? - spytał arcysubtelnie, ale był tu Marcel i była tu Eve, więc spodziewał się i Doe'a.
Chciał się dosiąść i dopiero wtedy uświadomił sobie, że przy ich stoliku nie ma już miejsc.
No tak, spóźnił się.
Zrobiło mu się odrobinę przykro, ale uśmiechnął się odrobinę szerzej, udając, że nic się nie dzieje. Wtedy odezwała się jedna z kobiet, a on się speszył.
-Siądę... tam! - wskazał pierwsze miejsce, najbliżej ich stolika i usiadł - naprzeciwko Vincenta, obok Lucindy i z jakimś panem, którego znał tylko z widzenia - ale kojarzył jego twarz z Doliny Godryka i siedział obok łamaczy klątw z Zakonu, więc musiał być zaufany i w ogóle! Czy to jakiś sojusznik, którego nie znał?
-Dzień dobry, jestem Steffen! - przywitał się grzecznie z Elricem. -Lucinda, jak się masz? Wiesz... wiesz, z czym... - spytał z nieskrywaną troską i podniósł wzrok na Vincenta. Słyszał, że miała się do niego zwrócić ze sprawą, w której nawalił i skoro nie słyszał nic więcej to miał nadzieję, że się im udało—ale i tak chciał się upewnić osobiście i był zwyczajnie ciekawy. Dawno nie miał okazji z nimi porozmawiać, może będą mieli okazję pomówić o runach i klątwach i w ogóle? -Czy pan też jest łamaczem klątw? - spytał Elrica, żeby go nie zanudzić.
Vincent oglądał się przez ramię, wydawał się jakiś rozkojarzony. Steff powiódł wzrokiem za jego wzrokiem i zobaczył stolik z Justine i Herbertem i dwójką nieznajomych.
-Ojej, nie podsiadłem nikomu miejsca? - zaniepokoił się. Może Just i Herbert tylko witali się z tamtymi i chcieli tu przyjść? -Czy to ty idziesz siąść z Just? - spytał naiwnie Vincenta, całkowicie nieświadomy... sytuacji. Ostatnio widział ich razem na Wigilii, na którą przyszli razem. -Wiecie, kto to? - zapytał, spoglądając na Evelyn i Victora, na dłużej zawieszając ciekawskie spojrzenie na tym drugim. Bracia Justine byli wysokimi blondynami, jak on, ale jednego kojarzył z widzenia i brał udział w ratowaniu życia Gabriela, więc to chyba nie jej brat. Może kuzyn?
Dopiero teraz rozejrzał się uważniej i dostrzegł Billy'ego i Hannah na drugim krańcu polany. Pomachał im radośnie, uśmiechając się przepraszająco. Mógłby, powinien z nimi siąść, ale uroczystość miała się rozpocząć, nie będzie szedł dalej. Mężczyzna obok nich wydawał się znajomy, ale nie widział Teda tak dawno, że w pierwszej chwili go nie rozpoznał...
Dalej widział stolik ognistych włosów - lorda nestora Archibalda, damą obok niego musiała być lady Mare (pozostawali z nią w kontakcie razem z Vincentem, gdy pracowali w Staffordshire), Thalię i...
...pobladł, rozpoznając jasne włosy i anielską buzię Susanne. Nie znał jej tak dobrze, jak Bertie, ale po śmierci Bertiego powinien... powinien coś zrobić. Bertie chciałby pewnie, żeby był bliżej niej, żeby spytał, co u niej. A nie wiedział nawet, co u niej. Nie widział jej od tak dawna, zapomniał spytać czy wszystko w porządku, powinien wyciągnąć do niej rękę podczas wspólnej żałoby, a nie zrobił nic, nic, nic.
Uśmiechała się, wyglądała tak ładnie, może wszystko w porządku...? Siedział daleko, ale dokładnie naprzeciwko, więc zagapił się—na o wiele dłużej niż wypadało.
Z zamyślenia wybiły go instrukcje. Kamienie, amulety.
-Myślicie, że amulety bez run działają? - spytał naiwnie. Oliver by wiedział, ale go tu nie było. Westchnął i spojrzał na rozłożone na stole kamienie. Wiedział, nawet bez instrukcji - kochał wszak geomancję i kamienie - że kwarc uspokaja, zmniejsza stres. To by mu się przydało. Zerknął na kamień, a potem po zielony sznurek i niezapominajki, bo wyglądały ładnie.
-Niezapominajki to kwiaty zakochanych, których czeka długa rozłąka - usłyszał nagle, jeden z mężczyzn wyjaśniał to chyba komuś, albo może rozmawiali między sobą - nie wiedział, bo nie podniósł głowy. Tylko zmarkotniał wyraźnie, powstrzymał się od prychnięcia i sięgnął po czarkę miodu. Pomyślał o żonie i minę miał równie cierpiętniczą jak Vincent.
rzut
stolik 6, naprzeciwko Vincenta i obok Lucy
little spy
― Londyn śmierdzi ― stwierdził lakonicznie, bezczelnie uśmiechnięty. Był w nastroju do żartów, do spoufalania się, a okrutnie nadmuchana otoczka rytuału tylko pogłębiała te emocje, pozostawiając po sobie przyjemne rozbawienie.
― Darmowy alkohol i zabawa: tak ― przyjrzał jej się spod oka; ciemny ślad tatuażu wcale mu nie umknął, podobnie jak blizna na skroni ― miłość: nie. Przynajmniej nie dla Justine, którą znałem ― dodał, wywlekając z szafy wspomnienia wspólnych nocy spędzonych na marudzeniu, łataniu jego ran albo ogólnym chlaniu. Minęło tyle czasu, ale w przedziwny sposób nadal nie potrafił jej sobie wyobrazić w narzuconej odgórnie roli; jako matki, jako żony, jako kury domowej. Jakoś… nie pasowała do tego obrazka.
Tak samo jak on.
Nie zdążył dalej pociągnąć rozmowy, bo przy stoliku pojawiła się nowa dusza (Evelyn). Victor z zainteresowaniem przyjrzał się nieznajomej, parsknął pod nosem, słysząc jej słowa. Ten stolik zaczynał mu się podobać coraz bardziej i nawet kołącząca się z tyłu głowy myśl, że to jakiś dziwny rytuał, wcale mu nie przeszkadzała.
― Może zainteresowanie spada ― stwierdził, unosząc spojrzenie na przechadzającą się pomiędzy stolikami czarownicę. Lniana szata szeleściła miękko, ale w półmroku niewiele było tak naprawdę widać. Wrócił wzrokiem do nowej duszy, kiedy podała swoje imię.
― Victor ― odpowiedział prosto i skinął jej lekko głową. Twarz miała przyjemną dla oka, rysy nieco ostre, charakterne. Wydawało mu się, że gdzieś już ją widział, ale nie miał absolutnie żadnej pewności gdzie. Groził jej już kiedyś? Wykonywał zlecenie? Może była kolejnym widmem jego chujowej przeszłości?
Nie zdążył się dobrze zastanowić, kiedy przy stoliku pojawiła się kolejna osoba ― tym razem czarodziej (Herbert). Jego też nie znał, ale nie czuł z tego powodu dyskomfortu; nie przeszkadzał mu, nie wadził. Zresztą, Victor bywał towarzyski, szczególnie wtedy, kiedy nad głową nie wisiało mu żadne chujowe zlecenie.
― Pewnie ― odpowiedział nieznajomemu za cały stolik ― Evelyn widzę, że znasz, widok łobuziary obok mnie raczej niespecjalnie cię zaskoczył, zatem wnioskuję, że i jej imię nie jest ci obce ― podsumował, bębniąc palcami o blat stolika. ― Victor ― przedstawił się i odruchowo przeciągnął spojrzeniem po pozostałych stolikach, całkiem niespodziewanie napotykając wzrok jakiegoś frajera (Vincent) i towarzyszącego mu szczeniaka (Steffen). O chuj im chodziło?
Wiedźmie biadolenie skutecznie przyciągnęło jego uwagę, ale tylko na chwilę. Victor oparł brodę na dłoni i spoglądał na całą tę farsę dość znudzonym spojrzeniem kogoś, kto nie uwierzył w ani jedno słowo. Starucha gderała coś o jakiejś matce, młodsza smęciła o Caer, a on coraz bardziej zastanawiał się, co go kurwa podkusiło, by się tu pojawić.
― Na trzeźwo będzie ciężko, dobrodzieju ― westchnął cierpiętniczo do wiszącego nad nimi jegomościa tłumaczącego o co w tym wszystkich chodzi i bez przekonania sięgnął do miski, wyjął z niej jakiś kamyk, obrócił go w palcach. Miał matową, różowo-czerwoną powierzchnię poprzetykaną czarnymi żyłkami wijącymi się w nieregularnych wzorach. Victor odłożył go na bok, sięgnął do kolejnej misy, wydobył z niej jakiegoś fioletowego chwasta. Śmierdział w sposób znajomy, ale Vale niedostatecznie interesował się kwiatami, by przypomnieć sobie jego nazwę.
Trzecim i ostatnim łupem był sznurek w czerwonym kolorze, a intuicja podpowiadała mu, że kryjąca się za tym symbolika wcale mu się nie spodoba.
rzuty
Paprocie wplecione we włosy Thalii musiały mieć wyjątkową moc, przywołując Prewettów, jak ciepło brzękotki - nieprzesadny, aczkolwiek gościnny uśmiech zawitał na ustach Sue w odpowiedzi na przywitanie Mare, postaci przebijającej się niewyraźnie we wspomnieniach ze szkolnych czasów, z pokoju wspólnego. Rozpoznała w niej także jedną z sióstr Archibalda.
- Skądże znowu, zapraszamy - odpowiedziała uprzejmie; nie miały okazji poznać się bliżej, lecz nie stanowiło to żadnej przeszkody - jasnowłosa mimowolnie podniosła się z zamiarem pomocy w wygodnym zajęciu miejsca, ale nieznajomy młodzieniec ubiegł ją, więc zwiewnie opadła na poduszki, w międzyczasie rzucając jedynie pytające spojrzenie Thalii, gdy usłyszała gęsie określenie. Wróciła wzrokiem do lady Greengrass, by przedstawić się w odpowiedniej chwili.
- Susanne Lovegood, ale proszę mówić mi Sue - poprosiła, przyzwyczajona do tej prostej formy własnego imienia, rzadko kiedy przedstawiała się nazwiskiem. - Cieszę się, że możemy poznać się w tak miłych okolicznościach. Wczoraj pojawił się przede mną dirikrak, chyba był zapowiedzią tego spotkania - uzupełniła w lekkim zamyśleniu, od dawna postrzegając niespodziewane pojawienia się tych stworzeń jako dobry omen. - Co prawda wpadł mi z zaskoczenia prosto pod nogi, ale o lady nie powinnam się potknąć - po tonie głosu trudno było stwierdzić, ile jest w tej uwadze żartu, a ile powagi, lecz Sue już skoncentrowała spojrzenie na zbliżającym się do nich lordzie nestorze, którego także obdarzyła serdecznym uśmiechem.
- Szczęśliwego Lughnasadh, Archibaldzie. Pięknie rozpocząłeś festiwal, ale mam nadzieję, że sam też skorzystasz z chwili wytchnienia i znajdziesz czas na świętowanie z czystą od obowiązków głową - lord Prewett bardzo mocno kojarzył jej się z biwakiem zorganizowanym przez Bertiego w Charnwood i właśnie to wspomnienie wybrzmiało w niej teraz z ogromną mocą, ale uparcie próbowała zostać tu, na plaży, zamiast zakopywać się w przeszłości - widziała po sobie, że coraz sprawniej odsuwała od siebie najtrudniejsze emocje w momentach, w których mogłyby okazać się niewygodne. Neala, kolejna rudowłosa istotka, również uczestniczyła w tamtym biwaku, tam się poznały, choć okazji na zacieśnienie więzi później zabrakło, ale za to pamiętała, że panna Weasley przyjaźniła się z Cellie oraz paroma innymi, bliskimi jej duszami. Sue kiwnęła do dziewczęcia głową, dziękując za komplement, czując się jednak dziwnie jako pani. - Ty też, Nealu! Niedawno obchodziłaś siedemnaste urodziny, prawda? Wszystkiego najlepszego - z tymi słowami podała młodej czarownicy skromny bukiecik fioletowych dzwonków, naprędce złożony z kwiatów pozostałych po spacerze.
Ilość twarzy przywołujących miłe skojarzenia zalała Lovegood falą ciepła - odmachała Lucindzie, której spojrzenie błysnęło w tłumie tuż przy Elricu, przy nich wyłapała również Vincenta, na którym zatrzymała wzrok na dłużej, dostrzegłszy nietęgą minę i wątpliwy stan Rinehearta. Nie był to czas na drążenie, nie znała go zresztą zbyt dobrze i nie miała prawa wtrącać się w jego sprawy, ale mimo wszystko miała nadzieję, że rytuał w towarzystwie kuzyna oraz Lucy chociaż trochę wpłynie na jego samopoczucie. Oderwała się od rozmyślań dzięki znajomemu głosowi.
- Billy! Was również - przywitała się, obdarzając mężczyznę ciepłym spojrzeniem i sprawnie kryjąc zmartwienie bliznami na rzecz przyjemniejszych aspektów życia - dotarły do niej słuchy o ślubie. Zerknęła na Hannah, z rozczuleniem przyjmując fakt, że na świat przyjdzie niedługo urocza pociecha. - Gratuluję wam, cudownie, że obraliście wspólną ścieżkę.
Zamieszanie skutecznie odciągnęło uwagę, dlatego z początku zupełnie nie dostrzegła przypatrującego się jej Steffena, lecz gdy tylko zdobyła chwilę na rozejrzenie się po reszcie stolików, jasne tęczówki zatrzymały się na przyjacielu Bertiego. Przechyliła lekko głowę, pozwalając jasnym włosom omieść ramię, gdy posyłała mu serdeczny uśmiech. Siedzieli tak daleko, że nie mogli teraz zamienić ze sobą słowa, ale później musieli się złapać - upłynęło mnóstwo czasu. Może odwiedzał Ruderę? Może był jedną z osób, które zawiesiły na gałęziach Czcigodnego Dębu pamiątkowe drobnostki, gdy zaczęła ozdabiać drzewo najróżniejszymi przedmiotami, kojarzonymi z Bottem? Nie byłaby zaskoczona. Dopiero teraz czuła, jak bardzo tęskniła za nimi wszystkimi, jak wiele chwil pominęła przez ten rok, ale wiedziała, że czas był jej potrzebny. Już miała podjąć próbę komunikacji, niewerbalnego znaku, sygnału złapmy się później, lecz właśnie wtedy rytuał się rozpoczął.
W milczeniu wsłuchiwała się w głosy dwóch kobiet, zanim zgrabnym ruchem sięgnęła do misy z zamkniętymi oczyma - faktycznie losując, próbując pod opuszkami palców wyczuć przemawiające do niej elementy układanki. Radolit obejrzała dokładnie, obracając niespiesznie w palcach, z zainteresowaniem przyglądając się fakturze i barwie kamienia. Wyłowiony z drugiej misy rumianek wywołał uśmiech, będąc kwiatem dosyć bliskim jej sercu, a czerwony sznureczek bardzo pasował do minerału. Zgodnie ze wskazówkami przewiązała woreczek, uprzednio umieszczając w nim artefakty, w międzyczasie ciekawskim spojrzeniem próbując wyłapać, co wylosowali jej towarzysze, choć odezwała się tylko do Thalii, szeptem. - Co masz?
| tutaj rzut
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
- Witaj, Archibaldzie. Na kawę co najmniej - odparł z uśmiechem, naprawdę ciesząc się, że go widzi. - Jak rodzina? Wszyscy zdrowi? - nie zamierzał zatrzymywać go na dłużej, miał tu swoje obowiązki, w końcu Festiwal odbywał się nie tylko na jego ziemiach, ale i pod jego troskliwym patronatem.
Usiadł znów i właściwie nie musiał długo czekać na pojawienie się, tym razem zasiadającej przy jego stoliku, kolejnej znajomej twarzy. Zauważył ją dopiero, gdy usiadła na przeciwko niego, wyrywając tym samym z zapatrywania się w morski krajobraz przy horyzoncie. Zamrugał nerwowo, lekko rozdziawiając usta. Nie spodziewał się, że zobaczy tutaj Iris, choć jego myśli bezsprzecznie uciekały w jej kierunku od czasu do czasu. W brzoskwiniowej sukience wyglądała jak pierwszy promyk słońca we wczesnoletni poranek. Ten łagodnie rozleniwiony, pachnący ciastem i świeżo zebranymi malinami. Uśmiechnął się ostatecznie lekko, kątem ust, bardziej mimowolnie niż celowo.
- Tym razem stoję bezpiecznie na brzegu i nie wybieram się w głębiny. Nawet siedzę. Dobrze... dobrze cię widzieć całą i zdrową. - pamiętał, że miała wtedy jakieś zadanie. A może widok jej oczu, rozmywających się w świetle pochodni, znowu zamieszał mu w głowie? - Szczęśliwego Lughnasadh, Iris - oderwał od niej wzrok tylko na chwilę, przenosząc go na Billy’ego i Hannah. Tym razem jego uśmiech był absolutnie szczery i serdeczny, naprawdę cieszył się, że przyszli. I że usiedli obok niego. I Iris. - Jasne, siadajcie, cześć - lekko, niemal niezauważalnie przesunął się na poduszce, jakby chciał dać im znać, że miejsca są wolne. - Szczęśliwego Lughnasadh. Jak samopoczucie? Haniu? - był ciekaw, jak się czuła. Zboczenie zawodowe. Gdzieś mignęła mu znajoma twarz. W teorii znajoma, w praktyce natomiast kompletnie niedopasowana do posiadanych informacji. - Czy to... to Steffen? Dobrze pamiętam? - rzucił do Billy’ego szeptem, jednak wstydząc się, że z głowy uleciały mu twarze członków rodziny, nawet tej dalszej. - A... Iris... - tym razem przeniósł spojrzenie na pannę Bell. Czuł się jak złapany na gorącym uczynku, choć nic nie zrobił. - Iris raz mi pomogła, poznaliśmy się niedawno. - delikatnie zmarszczył brwi. Pracowali razem. A więc to tak.
Jego galopujące myśli zostały natychmiast niemal rozgonione przez dźwięk bębna, a gdy Ted uniósł głowę w stronę jego źródła, zorientował się, że było już po zachodzie słońca. Obserwował kobiety, słuchając ich słów w uwagą. Jego wyraz twarz się zmienił, ze stężonego stał się łagodny, rozluźniony, odrobinę być może przygnębiony. Zostawić wszystko to, co złe i ciążące nam na sercu. Bezksiężycowa Noc. Zostawienie rodziny w pogoni za karierą i pieniędzmi, których i tak się nie dorobił. Spojrzał na dłonie leżące na stole, dyskretnie, jakby i tego nie chciał pokazywać innym. Westchnął w końcu powoli, przeciągle, zerkając na to, co kładli przed nimi pomocnicy kobiet. Amulet. Nie wiedział, dlaczego, ale gdy starsza z kobiet wspomniała o podarowaniu go komuś, spojrzał na Iris - tylko na chwilę, bo zajął się od razu dobieraniem składników. Od przechadzającego się między stolikami mężczyzny dowiedział się, że piryt oznaczał branie spraw we własne ręce, niezapominajka symbolizowała pamięć - w miłości i w życiu codziennym, a kolor sznurka w jego przypadku oznaczał szczęście. Uśmiechnął się lekko, pakując drobny kamyk, złoto głupców, i kwiat do woreczka, by ostatecznie obwiązać go rzemykiem i zakończyć nie dość zgrabną kokardką. Zerknął na Iris z łagodnym wyrazem twarzy, jakby samym spojrzeniem chciał jej przekazać nieme - nie zapomnij o mnie. Wahał się, ale ostatecznie odchrząknął, zagłuszając w sobie irracjonalność słów, które miał zaraz wypowiedzieć, tłumacząc je tradycją i obowiązkiem.
- Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia - podsunął Iris woreczek, znów decydując się na wygięcie warg w życzliwy gest.
| rzuty: 5, 6 i 3
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Na szczęście, choć Neala nie była do końca przekonana, bez większych sprzeciwów dała się zaciągnąć do miejsca docelowego. To najważniejsze, choć zaraz potem Lydia znów wpadła w swój fotograficzny trans i nawet nie zauważyła, że Neala coś do niej powiedziała i odeszła do swojej kuzynki. W tym czasie Moorówna była zajęta fotografowaniem ślicznej blondynki (Celine), a potem krótką wymianą uprzejmości z samym nestorem Prewettów, z którym już miała do czynienia, owszem, ale nie sądziła, że ją zapamiętał i że w ogóle zwróci na nią uwagę! Z tego zaskoczenia lekko poczerwieniała.
- Tak, panie lordzie! Nawet nie jeden! - odpowiedziała mu szybko, żeby go nie zatrzymywać, bo wyraźnie miał do powitania sporo osób. Sama za to spróbowała zorganizować miejsce sobie i przyjaciółce przy stoliku swojej modelki (Wow! Kiedy się uśmiechała, była jeszcze ładniejsza!). Nealę zlokalizowała zaś (a właściwie to sama się znalazła) błyskawicznie, bo ta w podskokach przybiegła do ich stolika i zanim Lidka zdążyła cokolwiek powiedzieć lub zrobić, ta, jak gdyby to było najnormalniejsze na świecie, objęła blond piękność w serdecznym uścisku. W pierwszej chwili na twarzy Moore odmalowało się zaskoczenie, potem dopiero zrozumiała, że dziewczyny się znają. Zaraz... "Cellie"? Coś to Lidce mówiło, ale jeszcze nie do końca wiedziała co, a nie miała czasu się nad tym zastanowić, bo kiedy dziewczęta zaczęły ze sobą świergotać, podszedł do niej brat. Widok Teda trochę zaburzył jej skupienie i spokój ducha. W pierwszym, zdecydowanie dziecinnym odruchu, Lydia miała ochotę go zignorować, żeby w ten sposób przekonał się na własnej skórze, co sama czuła przez kilka ostatnich lat... ale tak samo szybko jak ta chęć się w niej pojawiła, tak szybko prysła. Lidka taka nie była, z tak dziecinnego zachowania wyrosła już dawno i choć wciąż nie wybaczyła Tedowi i podchodziła do jego osoby z dużą rezerwą... to go nie skreśliła i zdecydowanie nie miała zamiaru go karać za to, że wrócił i próbował naprawiać sprawy między nimi. Więc choć jej uśmiech zbladł lekko na jego widok, to nie zszedł z jej twarzy zupełnie.
- Tobie też - odpowiedziała kiwnąwszy mu głową, a kiedy tylko ruszył dalej, szybko odwróciła od niego wzrok i skupiła na dziewczynach, których uwaga też zresztą zeszła na nią. Na pytanie Neali o to czy się znają, pokręciła energicznie głową. Dopiero, kiedy blondynka przedstawiła się pełnym imieniem, coś w głowie Lidki w końcu zaskoczyło, a jej niebieskie oczy błysnęły.
- O, Celine to ty! Przewijałaś się w opowieściach Neali i wreszcie się spotykamy - uśmiechnęła się szeroko i odstawiwszy swoją czarkę z miodem na blat stołu, wyciągnęła do dziewczyny rękę na powitanie. - Właściwie to Lydia - przedstawiła się pełnym imieniem skoro i Celine to zrobiła - ale tak, możesz mi mówić Liddy, wszyscy tak na mnie wołają - dodała i wreszcie sama też zajęła miejsce na jednej z poduszek. Momentalnie zainteresowała się tym, że Celine również fotografuje. Z zaciekawieniem dopytywała jak wyszła sesja zdjęciowa Neali na Furii.
- Świetny pomysł tak w ogóle - wtrąciła, bo sama koncepcja naprawdę wydała jej się ciekawa. Według Celine gorzej było z wykonaniem, ale...
- Praktyka czyni mistrza - odparła pogodnie. - Mi wciąż zdarzają się takie fotograficzne wpadki, ale nie ma co się tym zrażać - dodała - i to nie przeszkadza, żeby powtórzyć sesję - uniosła znacząco brew z uśmiechem spoglądając to na jedną, to na drugą z dziewczyn. Na pytanie o aparat fotograficzny przytaknęła i już zaczęła się rozkręcać z opowieścią o nim, kiedy niespodziewanie pojawił się przy nich znajomy blondyn.
- Hej, Marcel! - uśmiechnęła się do niego wesoło, kiedy jak gdyby nigdy nic klapnął przy ich stoliku. I dobrze, zdziwiłaby się mocno, gdyby zapytał czy może usiąść. W końcu był ich kumplem, a kumple nie pytają o takie rzeczy.
- Jak życie? - zagadnęła go niezobowiązująco, przekrzywiając lekko głowę. Dobrze było go zobaczyć w takich okolicznościach, podczas zawieszenia broni. Jakby na chwilę życie wróciło do normalności. Zdążyła wzruszyć ramionami w odpowiedzi na to, czy na kogoś jeszcze czekają, kiedy właściwie za swoimi plecami usłyszała głos Billa. Odgięła głowę do tyłu, żeby na niego spojrzeć.
- Cześć, brat - wyszczerzyła się do niego z dołu, a na jego pytanie przetoczyła pytającym spojrzeniem po reszcie towarzystwa - Chyba tak, co? - zagadnęła przyjaciół, bo nie była pewna czy nie mają jakichś innych planów. Ale czy można było mieć inne plany niż świętowanie tego dnia? Bez jaj!
Czując włożone do jej dłoni monety z zaskoczeniem odwróciła głowę z powrotem do brata, który już koło niej kucał. Prawie na pewno zaczerwieniły jej się końcówki uszu z lekkiego speszenia, bo... w końcu była dorosła, powinna sama na siebie zarabiać, a nie żerować na starszym bracie, który miał już jedno dziecko, a drugie w drodze... ale to nie zmieniało faktu, że była mu cholernie wdzięczna. "Dziękuję" - bezgłośnie poruszyła ustami. Dużo więcej jednak Billy mógł wyczytać z jej spojrzenia i teraz nieco nieśmiałego uśmiechu. Zaraz jednak na jego kolejne słowa przewróciła oczami i rzuciła z rozbawieniem:
- Weź się, tato - i przekomarzając się z nim pokazała język, żeby zaraz znów się szeroko uśmiechnąć - wy też - dodała do niego prawie niewinnie, a wychyliwszy się zza Billa, spróbowała odszukać wzrokiem również Hannah i jej też posłać szeroki uśmiech. Dobrze, że tu byli - wszyscy i ona i jej przyjaciele i rodzina. Naprawdę dawno nie czuła się tak radosna i tak na miejscu, jak dzisiaj.
A jeszcze po chwili dołączyła do nich kolejna znajoma twarz.
- Ooo, Eve! Dobrze cię widzieć! Jak się czujesz? - zagadnęła wesoło, wskazując jej wciąż wolną poduchę między Marcelem a Nealą.
Rytuał zaczął się niedługo później, kiedy zaszło słońce. Dwie kobiety stanęły w świetle pochodni i nim Lidce w ogóle przyszło do głowy, że może powinna się skupić bardziej na tym co mówią, znów sięgnęła po swój aparat fotograficzny. Patrząc przez szkiełko wizjera próbowała ocenić czy zrobienie zdjęcia w takim świetle (a właściwie jego braku) i z tego miejsca ma w ogóle sens. Ostatecznie pstryknęła jeden raz przed samym końcem monologu starszej z kobiet, a po schowaniu aparatu nachyliła się do Marcela, bo był najbliżej.
- Było coś ważnego czy takie pierdolety Tiary? - zapytała cicho.
Na szczęście instrukcję stworzenia amuletu (banalnie prostą, co Lydię bardzo pozytywnie zaskoczyło) zaraz przekazał im jeden z mężczyzn. A w związku z tym, że Liddy nie miała już w ręce aparatu fotograficznego i nic innego jej nie rozpraszało, tym razem słyszała co zostało powiedziane. Napiła się wreszcie miodu ze swojej czarki, po czym trochę na chybił trafił zaczęła wybierać komponenty swojego amuletu. Padło na perłę i lilię, które starała się włożyć do woreczka tak, żeby przy tym nie zmiażdżyć nieszczęsnego kwiatka. I wtedy też pojawił się przy nich jej kuzyn.
- Steff! - parsknęła śmiechem starając się przy tym uciec głową przed czochrającą jej krótkie włosy dłonią kuzyna. Że przy okazji mogła szturchnąć swoich poduszkowych sąsiadów, albo strącić coś przypadkiem ze stołu, to inna (ale nieistotna) kwestia. A czy wzięła aparat? Czy Lydia Moore wzięła aparat?
- Pytasz kelpię czy sra w wodzie - odpowiedziała wciąż rozbawiona, po czym poklepała się po futerale na aparat. - Już trochę ciemno na zdjęcia, ale jak bardzo chcesz, to wszystko jest do zrobienia - dodała, bo sądziła, że kuzyn liczył, że jeszcze dzisiaj go sfotografuje. Gdyby odpowiednio go oświetlić... to faktycznie coś by z tego mogło wyjść. Tak tą koncepcję analizowała, że Steff zdążył odejść od ich stołu i znaleźć sobie wolne miejsce.
- Jak wam idzie? - zapytała, kiedy wróciła do nich duchem i spojrzała po tworach przyjaciół, żeby później porównać je ze swoim. Płatek lilii wciąż wystawał smętnie z jej woreczka, więc już z mniejszym namaszczeniem niż poprzednio wcisnęła go głębiej. Na koniec wybrała pomarańczowy sznurek, który zawiązała solidnie na supeł na swoim mieszku. W ten sposób nic z niego nie wypadnie. No. Idealnie. Najbardziej cieszyła się z tego, że w woreczku znajdował się ten kwiatek i nie było widać jaki jest poturbowany po wpychaniu go do środka.
W porządku... czy to już koniec tego rytuału? Położyła swój amulet przed sobą na stole i przyglądała się przez chwilę Neali, jakby po wyglądzie lub zachowaniu przyjaciółki mogła wywnioskować czy to wkładanie przedmiotów do woreczka jakoś jej pomogło. Sama Liddy nie czuła różnicy, ale to może dlatego, że nie dopiła miodu? Więc po namyśli przechyliła czarkę powtórnie.
rzut
1, 2, 3
I'll be there
Okazało się, że wybrany przez nią intuicyjnie stolik był miejscem, przy którym poznać będzie mogła kolejną z osób, dla których warto się starać.
— Sue, cóż za melodyjne zdrobnienie — wtrąciła swą szczerą uwagę; jej imię było najkrótsze spośród wszystkich, które nosiło jej rodzeństwo. Jako mała dziewczynka pragnęła mieć jakieś urocze zdrobnienie, tak jak chociażby Archie, czy Rory. A Sue od Susanne było chyba definicją ładnego zdrobnienia. Słuchała zresztą dziewczyny dalej, unosząc lekko brwi na wspomnienie dirkraka. — Doprawdy? Czy pojawienie się dirkraka nosi w sobie jakiś symbolizm? — przechyliła głowę w bok, zaintrygowana tematem. Jej mąż pewnie by wiedział, był specjalistą w zakresie opieki nad magicznymi stworzeniami. Jego żona zaś nie wiedziała o nich kompletnie nic, dedykując swój czas przede wszystkim ludziom i ich problemom. — Och, nie sądzę, by potknięcie było konieczne... — dodała po chwili, chyba wskazując na to, że nie była zbyt mobilną osobą. Wejście pod nogi panny Lovegood nie mogłoby się odbyć bez wcześniejszych wyraźnych przygotowań, miała więc nadzieję, że będą w stanie uniknąć ewentualnego zderzenia.
I tak jak uwaga Sue przeniosła się na Archibalda, tak Mare powróciła do wypatrywania znajomych sylwetek w tłumie.
Wśród napływających na plażę ludzi wyłapała jedną osobę, która, choć fizycznie należała do osóbek raczej drobnych, tak dusza jej musiała być z pewnością za duża dla ciała. Rude włosy były również znakiem charakterystycznym (choć wśród równie rudych Prewettów już nie aż tak), a prędkość, z jaką się poruszała, rozwiała wszelkie wątpliwości co do tożsamości owej osoby.
— Nealo — odpowiedziała, wyciągając w jej kierunku ramiona, aby objąć dziewczę serdecznie, z dużą ilością czułości. Od ich ostatniego spotkania minęło już sporo czasu, dobrze było widzieć, że (przynajmniej na pierwszy rzut oka) nic kuzynce nie brakowało. — To samo mogę powiedzieć o Tobie, najdroższa — pozwoliła sobie zagarnąć jeden, zbłąkany kosmyk włosów kuzynki za ucho, uśmiechając się szeroko i szczerze. Obecność Neali zawsze działała dobrze na humor lady Mare — młodsza kuzynka prędko zyskała sobie sympatię damy, nawet mimo swych momentami ekscentrycznych pomysłów.
Nie zamierzała jednak przetrzymywać młodej kuzynki w swoim towarzystwie — jakby nie patrzeć, młodość musiała wylatywać nad poziomy, odnajdywać swoją drogę. A nie odnajdzie jej dziś w towarzystwie dwójki starszych, od lat związanych szczęśliwie węzłami małżeńskimi kuzynów i dwóch mniej lub bardziej znajomych osobistości, z którymi mieli spędzić dzisiejszy rytualny wieczór.
— Bawcie się dobrze, dziewczęta. Tylko ostrożnie — nie byłaby sobą, gdyby nie zwarła w swych słowach drobnej przestrogi. Wszak (w tajemnicy) posiłkowała się swym własnym doświadczeniem. Ale ani Neala, ani jej przyjaciółka, ani nawet siedzące obok Sue i Thalia nie musiały wiedzieć, jakim rozrywkom swego czasu oddawało się rodzeństwo Prewett i że nie zawsze były one zgodne z zasadami bezpieczeństwa.
Gdy wzniosła głowę, dojrzała jeszcze Lucindę w towarzystwie nikogo innego jak Elrica, smokologa z Peak District. Gdyby nie to, w jakim stanie się znajdowała, z pewnością zechciałaby podejść do tej dwójki, przywitać się z nimi bardziej wylewnie, niestety — zbliżająca się do rozwiązania ciąża bliźniacza wymagała od niej podwójnej ostrożności, dlatego zdecydowała się póki co wyłącznie na uprzejme skinięcia głową w połączeniu z radosnym uśmiechem. Miała nadzieję, że spędzą festiwal owocnie — skoro znaleźli się tu razem, w dwójkę, musiało to coś znaczyć. Nie zabierało się przyjaciół na wspólne obchody Festiwalu Miłości, czyż nie?
Nie została przy swych myślach samotnie zbyt długo, wszak zaraz miejsce obok niej zostało zajęte przez nikogo innego jak Archibalda. Wystawiła policzek wprost pod powitalny całus, chichocząc przy tym zupełnie tak samo, jak robiła to piętnaście lat temu, gdy byli jeszcze dziećmi.
— Archie — zdrobniała forma wybrzmiała szeptem; nie miała wszak być dostępna dla ucha każdego ze zgromadzonych, w końcu był lordem nestorem. — Szczęśliwego Lughnasadh. Przed przyjściem tutaj widziałam go z lady Delilah, zapewne oprowadza ją gdzieś niedaleko — odpowiedziała, samej próbując dostrzec rudą czuprynę w towarzystwie niższej, ciemnowłosej sylwetki. — Na pewno się nie zgubi — dodała po chwili, rozbawiona. Roratio miewał ciągoty do przygód, ale w towarzystwie szwagierki potrafił się zachować jak prawdziwy gentleman, a jego starsza siostra była z niego niezwykle dumna. Dlatego też powierzyła mu dzisiaj — w zastępstwie swego męża — opiekę nad Delilah.
Niedługo później powitała również Williama, instynktownie notując jego jąkanie się, jednakże zrzuciła je na karb poddenerwowania. Nie wszyscy podchodzili do kontaktów z arystokracją w równie swobodny sposób, co chociażby Justine, także nie miała mu tego za złe. Co więcej, uznała to za dobrze świadczący o nim symptom, choć pewnie kłopotliwy i nie zamierzała w przyszłości tegoż poruszać.
Wreszcie cała jej uwaga skupiła się na rytuale, który wydawał się rozpoczynać. Z ciekawością sunęła zielonym spojrzeniem po obu kobietach, jednak w momencie wypowiadania przez nie próśb, wzniosła oczy ku niebu, jakby pragnęła dostrzec wśród różowiejących obłoków białe, łabędzie skrzydła — mityczną Caer i Aenghusa. Zwróciła uwagę na ziemię, na stoliki dopiero gdy mężczyźni przynieśli im misy ze składnikami amuletów, następnie tłumacząc ich przeznaczenie.
Skinęła głową, dziękując w ten sposób za podanie im ingrediencji potrzebnych do stworzenia rytualnego amuletu. W pierwszej kolejności sięgnęła po pomarańczową nitkę, na którą następnie nawlekła różowawy kamień, którego nazwy niestety nie znała. Pozwoliła swej intuicji działać, wszak miał to być specjalny amulet, do podarowania komuś, kto miał być bliski jej sercu. Na całym świecie była tylko jedna taka osoba, a gdy lady Mare przymykała powieki, zawsze widziała jego szczery, ciepły uśmiech, niemal czuła objęcie silnych ramion, prawie słyszała jego głos przy uchu. Amulet został dopełniony kwiatem niezapominajki. Symbolicznie, bowiem początek relacji lady Mare i lorda Elroya znaczony był rozłąkami, a i w dalszej przyszłości prawdopodobnie kilka z nich również będzie miało miejsce, gdy mąż wyjedzie, chociażby na którąś wyprawę ze smokologami.
Gdy amulet został skończony, zerknęła w kierunku Archibalda.
— Jak sobie radzisz?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nawet wtedy, gdy reagował na jej pojawienie się rozdziawionymi ustami.
Czy była aż tak straszna?
— Obyś wytrwał w tym postanowieniu. Po ostatnim razie zastanowię się dwa razy, zanim ruszę w akcję ratunkową — uśmiechnęła się szeroko, po czym roześmiała się perliście. Tak, jak tylko pragnęła, z głębi duszy, jakby wokół mogło nie być nikogo. Dziś przecież rozpoczynał się festiwal, święto, a ona raz na jakiś czas mogła przecież ściągnąć z siebie maskę, za którą skrywała się na co dzień. Umilkła, słysząc życzenia. Odchrząknęła cicho, pragnąc przywrócić głos do porządku, po czym z pełną powagą, choć wciąż drżącymi w uśmiechu kącikami ust odpowiedziała mu tym samym. — Szczęśliwego Lughnasadh, Ted.
Nie było im dane długo siedzieć przy stoliku samotnie. Słysząc znajomy głos, odwróciła się przez ramię, zaś na widok Williama i nieznanej jej jeszcze Hannah poruszyła się na poduszkach, natychmiast odwracając się do nich zupełnie.
— Cześć, zapraszamy! — przywitała się, jednocześnie wskazując na puste miejsca przy stole. Podniosła się z poduszek do pionu, jednocześnie oferując małżeństwu możliwość wygodniejszego zajęcia miejsc obok siebie. Na całe szczęście Ted również odniósł się z entuzjazmem do pomysłu zaproszenia Billa i Hannah do stolika. I wydawało się, że znał ich lepiej od niej, może byli przyjaciółmi?
— Iris Bell, bardzo miło mi poznać — zwróciła się do Hannah, posyłając jej radosny uśmiech. Na pytanie o znanie Teda nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż to on zabrał głos. Posłała mu krótkie, może nawet kontrolne spojrzenie, ciekawa tego, jak ubierze w słowa raczej niestandardowe okoliczności ich poznania. Ale dał sobie radę, nie zdradził za dużo i brzmiał nawet wiarygodnie. A to już coś. Chociaż pozostawała jeszcze jedna kwestia. — A wy? Skąd się znacie? — wciąż przecież nie znała nazwiska Teda, nie skojarzyła ich więc jako braci, czy w ogóle rodzinę. Dzięki temu nie mogła się również domyślić, co stało za tym nagłym, choć lekkim zmarszczeniem jego brwi. Chyba nie był zazdrosny o żonatego kolegę.
Zajęła ponownie miejsce, nie przeszkadzając w dyskretnych rozmowach małżeństwa. Zamiast tego jeszcze raz posłała w kierunku Teda radosny uśmiech, mógłby przecież chociaż trochę się rozluźnić, do czasu aż usłyszała rytm wybijany przez bębny. Natychmiast odwróciła głowę w kierunku, z którego dochodził dźwięk, skupiając się na obrzędzie rozpoczynającym festiwal. Słuchała kobiet z uwagą, analizując ich słowa, choć prościej było mówić o ich ideach, niż realizować je w życiu codziennym. Ale dzisiaj mieli brać udział w rytuale oczyszczenia. Zostawić za sobą to, co złe.
Jeżeli miało to naprawdę pomóc, doprowadzić do przynajmniej odrobinę szczęśliwego końca, musiała poddać się ich prośbom, spróbować rozpocząć zmiany od siebie.
Gdy mężczyźni poczęli znosić misy, uniosła na moment wzrok na Teda, zaraz jednak znów skupiając się na ich zawartości. Mając przed sobą zadanie, postanowiła poświęcić się mu w całości. Do woreczka trafiła perła, gdzieś w tle usłyszała spokojny głos tłumaczący, że wcale nie przynosi pecha, a pozwala rozpocząć nowy etap życia, zamykając wcześniej stary. Zaraz po niej wyciągnęła rękę ku lawendzie, kwiecie kobiecości, wdzięku, po części świętym. Jedynym stosownym wyborem sznureczka okazał się być dla niej ten zielony. Wydawałoby się, że to już wszystko, koniec, lecz kątem oka wyłapała ruch, którego zupełnie się nie spodziewała.
Serce zabiło mocniej, jakby znów miała ledwo kilkanaście lat. Pytającym spojrzeniem sunęła między woreczkiem a Tedem, pytając go jednocześnie, czy to żart? Nie, Ted nie był taki okrutny. Tak chciała myśleć, choć spędzili ze sobą ledwie ile, godzinę? Może dwie? Jednak słowa, które wypowiadał, nie nosiły w sobie nawet krzty fałszu.
Dłoń uniosła się sama. Na całe szczęście nie drżała, Iris bowiem wzniosła się na wyżyny swej silnej woli, powstrzymując ręce przed wykonaniem jakiegokolwiek niekontrolowanego ruchu — to nogi jej drżały, w przedziwnej antycypacji tego, co miało się wydarzyć, gdy opuszki wreszcie spoczęły na woreczku, przesuwając go bliżej siebie.
— Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia — odpowiedziała ledwie sekundę później, łapiąc w drugą dłoń woreczek wypełniony przez nią kamieniem, kwiatem i sznurkiem. — Mogę? — zapytała, układając amulet w dłoniach, szykując się do założenia go Tedowi na szyję.
| rzuty
the most vulgar things tolerable.
have become lions
– Dziękuję za miłe słowa. Obowiązki skończyły się wraz z rozpoczęciem festiwalu, teraz pozostała już sama przyjemność – stwierdził. Przygotowania do festiwalu bywały męczące (szczególnie te czysto finansowe) i udaremniły mu przespanie kilku nocy, ale przewodzenie samej imprezie nie było dla niego żadnym obciążeniem. Buzowała w nim adrenalina, pchająca go dalej do pracy. Poza tym, nawet gdyby był zmęczony, nie wypadało tego okazywać.
– Z lady Delilah? – Posłał siostrze porozumiewawcze spojrzenie, nie chcąc jednak plotkować w towarzystwie postronnych. Miał nadzieję, że uda im się tutaj spotkać we trójkę, ale najwidoczniej Roratio miał poważniejsze plany. – Nie byłbym tego taki pewny – dodał, powstrzymując rozbawiony uśmiech, który cisnął mu się na usta. Może właśnie dlatego nie zaszczycił ich swoją obecnością, bo niefortunnie gdzieś się zgubił, oprowadzając piękną lady po swoich włościach. Nie miał mu jednak tego za złe, szczególnie podczas Festiwalu Lata. Oderwał się na chwilę od rozmowy, kiedy w powietrzu rozległ się dźwięk bębnów. Ponownie padło imię legendarnej Caer, a jego spojrzenie odruchowo powędrowało na niebo. Czy to możliwe, że ich przodkowie faktycznie obserwują ich z góry? Zawsze podchodził do takich tematów z dozą wątpliwości, ale podczas letniego festiwalu starał się zawieszać niewiarę. Symbol i tak był piękny.
Ustąpił pierwszeństwa w losowaniu towarzyszącym mu czarownicom. Dopiero potem sięgnął do koszyczków, zdając się na los. I tak nie znał się na znaczeniu minerałów, mógł co najwyżej stwierdzić, czy mu się podoba wizualnie. Tylko rośliny nie były mu opce, dlatego z rozmysłem sięgnął po kwiat lawendy. Nigdy nie grzeszył zdolnościami manualnymi, dlatego w skupieniu pochylił głowę nad lnianym woreczkiem, starając się związać go bardziej finezyjnie niźli w zwykły toporny supeł.
– Już... prawie skończyłem – mruknął w odpowiedzi, walcząc jeszcze przez chwilę z pomarańczowym sznurkiem, aż w końcu udało mu się z niego ułożyć podwójną kokardę. – Wyszło nie najgorzej – mało krytycznie ocenił swoje dzieło, ale rzadko bywał surowy w swoim kierunku. – Jak praca w rezerwacie? – Zagaił Susanne, choć nie był pewny, czy jest na bieżąco – nie pytał Lorraine czy kobieta faktycznie zainteresowała się tą ofertą. – I jak morska toń? – Przekierował rozmowę na Thalię, chyba we wszystkich kręgach znanej ze swojej miłości do wody.
Rzuty
and began again in the morning
Cichy szum morza kojarzył jej się z niekończącymi się zawodami, żalem, smutkiem, niespełnionymi namiętnościami. Dziś patrzyła na jego bezkres nie czując już tego, co dawniej. Po raz pierwszy wchodziła na piasek inna, nowa. W obecności mężczyzny, którego prawdopodobnie całe swoje życie skrycie kochała, trzymając go za rękę, czując pod palcami echo bicia jego serca. Rytuał, który miał się odbyć tutaj, tuż po rozpoczęciu festiwalu będzie nowym rozdziałem w jej życiu. Z jednej strony chciała otworzyć i napisać go z dumą i radością, ale z drugiej tęsknie spoglądała za tym, co niedokończone i niewiadome. Zerknęła na Williama — męża, przyjaciela, kochanka. Mimowolnie uśmiechnęła się do niego, kiedy jego przyjemny głos wypełnił jej uszy.
— Co takiego? — spytała ożywiając się powoli. Uniosła brew, a kąciki ust drgnęły jej w wyczekiwaniu. Uwielbiała niespodzianki. — Co wymyśliłeś? — Uśmiechnęła się szerzej, mrużąc niepewnie oczy. Ścisnęła mocniej jego dłoń, nie spuszczając z niego wzroku dopóki nie znaleźli się bliżej ludzi.
— Szczęśliwego Lughnasadh — odpowiedziała dziewczynie w zwiewnej sukience, odbierają od niej misę z miodem. Upiła jej odrobinę, a potem oddała Billemu. Coś przyjemnego rozpaliło ją w piersi i wiedziała, że nie miało nic wspólnego z wypitym miodem. To coś pojawiało się od dawna, gdy mu się przyglądała. Czasem wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko właśnie tak się potoczyło. A teraz? Byli tu razem. Tak nierealne.
— Później — odpowiedziała mężowi, unosząc dłoń w kierunku Justine, licząc, że ją zauważy. Zawiesiła spojrzenie na mężczyźnie, przy którym siedziała i zmrużyła oczy, ale nim zdążyła się odezwać już witali się z kolejnymi. — Lordzie Archibaldzie — skłoniła się grzecznie, choć nieco niezdarnie i bez szczególnej gracji, po chwili witając się z pozostałymi: lady Mare i Susanne.
— Dziękujemy— odpowiedziała czarownicy z uśmiechem, chwytając się delikatnie brzucha. Jasna, prosta sukienka przylgnęła do ciała. Przywitała się też z Lucindą i Thalią, tej ostatniej chwytając dłoń, by ścisnąć przelotnie, nim odeszli do kolejnych znajomych. Spojrzała na Marceliusa, ale nie odezwała się słowem, zerkając prędko po pozostałych osobach z towarzystwa, jakby chciała zarejestrować twarz każdego. Na końcu zawiesiła wzrok na Liddy, której puściła oko w geście wsparcia, kiedy się zawstydziła gestem i pouczeniem brata. — Pewnie — odparła od razu, zgadzając się na propozycję zajęcia miejsca obok brata Billego. — Co to za dziewczyna? Spotyka się z nią? — spytała cicho, nim dotarli do Teda i Iris, a kiedy tak się stało uśmiechnęła się szeroko i promiennie, zatrzymując zaciekawione spojrzenie na ślicznej dziewczynie. Była znacznie bardziej interesująca od Teda i z pewnością miała więcej do opowiedzenia niż on. — Miło mi cię poznać, Iris. To cudownie, że możemy być tu dziś razem — powiedziała z radością, spoglądając na Teda, by zaraz znów popatrzeć na Iris. Miała przeczucie, że przypadną sobie do gustu i będą miała o czymś dziś rozmawiać. — Czym się zajmujesz? O ile to nie tajemnica — wyparowała od razu, nieszczególnie obawiając się chęci dystansu. Nie była na bieżąco ze sprawami Zakonu. Od długiego czasu nie działała już aktywnie, a mimo to ciągle zapominała, że przez to pewne rzeczy jej umykają; pewnych rzeczy nie dane jej było wiedzieć. — Dobrze, dziękuję. Nie mam na co narzekać — odpowiedziała, chociaż to nie do końca była prawda. Ciężar brzucha zaczynał dawać się powoli we znaki, ograniczał ruchy, czasem trudno jej było złapać oddech, ale wiedziała, ze to wszystko musiały być oznaki ciąży, a więc naturalna kolej rzeczy. — Mam za to za co być wdzięczna, Billy bardzo chce wyręczać mnie we wszystkim. Aż żal nie skorzystać — mruknęła nieco rozbawiona, przytulając się do ramienia Moore'a i spoglądając na niego z boku. — Niedawno — zaszczebiotała, nie przenosząc już wzroku ani na Teda ani na Iris i zajęła swoje miejsce na poduszce, siadając na własnych, podkulonych nogach. Tak było jej najwygodniej. — Nie trzeba. Jeśli usiądę na obu poduszkach to już nie wstanę – odpowiedziała cicho Billemu, posyłając mu karcące spojrzenie. Była pewna, że wtedy położy się na plaży jak stonka i bz pomocy nie przewróci się nawet na bok. Na pytanie skąd Ted znał się z Billym odpowiedziała od razu, choć to nie ona była wywołana do odpowiedzi. — Tata Willa znalazł Teda w kapuście i tak już zostało — dodała nieco uszczypliwie, ale za to z serdecznym uśmiechem, spoglądając na swojego szwagra. Czy nie tak, panie młodszy Moore-wyrzekający-się-rodziny? — Są braćmi — dodała zaraz do Iris po cichu, jakby to była tajemnica. Wokół niech rozbrzmiewały śpiewy, cichsze i głośniejsze, a dźwięki rozmów pokryły plażę grubym kocem, który nie przepuszczał do nich szumu cichego i spokojnego morza. Przesunęła dłonią po brzuchu, kiedy zapadła całkowita ciemność a blask pochodni rozświetlił zgromadzone twarze. Zerknęła w stronę Justine, bo dostrzegła, że między nimi pojawił się też Vincent, ale udał się w zupełnie inną stronę. Powiodła za nim wzrokiem, by później spojrzeć na przyjaciółkę. Czy ten mężczyzna jej dziś towarzyszył? Czy widziała Vincenta?
Miedzy stolikami pojawiły się dwie kobiety, skierowała ku nim wzrok z zaciekawieniem. Słysząc ich słowa wpierw z zapałem, po chwili pobladła. Czy szukała ukojenia? Czy szukała sposobu na to by rzeczywiście rozpocząć nowy rozdział? Czy mogła to zrobić godząc się z nieobecnością braci, którzy byli jej tak bliscy? Zaginieni tak długo będą wyrwą w sercu dopóki ich nie odnajdzie. Żywych lub martwych. Uniosła wzrok na kobiety, które obdarowywały się amuletami, a następnie na przygotowane misy. Powoli, przy pomocy Williama wstała i ruszyła ku nim, by wziąć swoje składniki. Sięgnęła po kamień, który okazał się górskim kryształem. Słyszała gdzieś z boku o tym, że miał szczególną moc oczyszczania ciała i umysłu i od razu wiedziała, że właśnie taki amulet był potrzebny jej mężowi. Coś, co odgoni złe duchy. Sięgnęła też po rumianek, bo miał przywracać siły witalne. Wiedziała, że zioła i kamienie mają szczególną, magiczną moc. Choć te były naprawdę drobne i prawdopodobnie niewiele warte, mogły dać Billemu naprawdę wiele. Uśmiechnęła się do siebie sięgając dłonią po wstążkę, a kiedy wyjęła zieloną od razu się uśmiechnęła. Kolor spokoju i harmonii i równowagi, ale też kolor nadziei. Przygryzła wargę wkładając wszystko do woreczka. Nie pokazała nikomu co było w środku. Dopiero przy stoliku zawiązała woreczek zieloną wstążką, którą zwieńczył supełek i kokardka. Zerknęła jak Ted ofiarowuje swój woreczek Iris, a czarownica jemu. Spojrzała na Williama długo i znacząco. Lubią się! Miała ochotę to wykrzyczeć, ale zamiast tego sięgnęła po dłoń swojego męża i włożyła mu w dłoń woreczek. przytrzymując go drugą.
— Niechaj Matka ci błogosławi, niechaj prostuje twoje drogi i wskazuje ścieżkę życia — szepnęła cicho, ale jej głos był głęboki. —Nie trać nadziei. Nigdy. Nie wątp w siebie i w to, co zrobiłeś ani to czego nie udało ci się dokonać. Jesteś czymś znacznie większym i ważniejszym na tym świecie niż sądzisz.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset