Wydarzenia


Ekipa forum
Ścieżka w lesie
AutorWiadomość
Ścieżka w lesie [odnośnik]26.09.15 22:19
First topic message reminder :

Ścieżka w lesie

Ścieżka wiodąca przez pobliski las, wydeptana pośród rozległych krzew oraz rozłożystych koron drzew zamykających dopływ światła. Gęstość zarośli tworzy zaklętą atmosferę tajemniczości oraz romantyzmu, subtelnie podsycone bladą iskrą niepokoju. Nawet za dnia tę część lasu otula półmrok rozświetlany jedynie wąskimi, rzadkimi prześwitami słońca przez liście wysokich drzew. Słychać pohukiwania sów oraz tętent kopyt zwierząt przemierzających las. 
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ścieżka w lesie - Page 8 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.03.21 16:35
The member 'Yvette Baudelaire' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 7
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ścieżka w lesie - Page 8 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]19.03.21 17:13
Rzuty do poprzedniego posta bo zlamiłam
1 & 2 - zaginione rzuty na ilość z dwóch poprzednich postów.


Do pewnego czasu dla eterycznej alchemiczki istniała jedynie alchemia. Eliksiry, ingrediencje oraz skomplikowane procesy niezwykle ją fascynowały, a wrodzona nieśmiałość oraz marzenia o wielkich odkryciach sprawiały, że pani Wroński skupiała się na tym aspekcie swojego życia, nie zauważając nawet momentu, w którym oddała swoje serce bratniej duszy.  Uśmiechnęła się delikatnie na komentarz znajomej uzdrowicielki, sama jednak, w czasach nim poznała profesora, nie nazwałaby się ekscentryczną. Elegancja, odpowiednia maniera oraz prezencja przychodziły jej niezwykle naturalnie i jedynie paskudne otoczenie portu sprawiało, że na jego tle niezwykle odstawała. Kroczyła ostrożnie niewielką ścieżką, szaroniebieskim spojrzeniem wędrując między leśną ściółką a buzią Yvette. I gdzieś w środku nie potrafiła zrozumieć tego, jak taka kobieta odnalazła się w portowym brudzie. Zdawała się być inna, porządniejsza niż reszta parszywego towarzystwa. Szybko uznała jednak, iż jej brak zrozumienia powiązany może być z jej prywatnymi doświadczeniami - ona nigdy nie była częścią portu. Mieszkała tam, lecz nie potrafiła zgrać się z jego rytmem, a większość portowej braci zwyczajnie miała ją gdzieś, chyba, że los zepchnął na nich potrzebę zażycia odpowiednich eliksirów.
- Nie jestem w stanie w pełni tego zrozumieć. Ja sama z własnej woli nigdy nie pojawiłabym się w porcie… Choć przyznam, iż gdy poznałam jak to jest nie martwić się o pieniądz żyje się z pewnością spokojniej niż gdy nie wiesz, jak wykarmić rodzinę. - U nich kiedyś tak było. Choroba matki sprawiała, iż ledwo wiązali koniec z końcem nawet z jej pensją. Teraz jednak, gdy oderwała się od toksycznych wpływów matki, zmieniła pracę oraz wyszła za mąż nie musiała się już aż tak bardzo martwić o pieniądze. Wojna robiła swoje, Frances jednak czuła się spokojniej w kwestii finansów oraz przetrwania. - Cieszę się jednak, iż odnalazłaś to, czego potrzebowałaś. - Dodała, posyłając dziewczynie delikatny uśmiech. Faktycznie cieszyła się z tego, iż Yvette odnalazła to, czego potrzebowała. Świat wywracał się do góry nogami, a czarodzieje byli na tyle różni, iż każdy potrzebował do szczęścia czegoś innego. Yvette szczęście przynosił port, dla Frances szczęściem były obliczenia, kociołki oraz kochające ramiona męża.
Ciche westchnienie wyrwało się z ust eterycznej alchemiczki, gdy kolejne słowa uciekły z ust towarzyszącej jej czarownicy. - Wierz mi, gdybym została tam chociaż odrobinę dłużej zapewne byłabym już martwa. Nie z groźby a z tego, iż zwyczajnie nie dałabym dłużej rady. To że rozumiesz… To naprawdę sporo dla mnie znaczy, wiesz? - Mówiła spokojnie, poprzednie chwile załamania i rozważania powiązane z zakończeniem żywota pozostawiając za niebyłe. Codzienność się zmieniła, nie była już powiązana z toksycznym otoczeniem a kochający mąż dodawał chęci w zasadzie do wszystkiego, co było powiązane ze wspólną codziennością. - Nie wydaje mi się, aby jakkolwiek im na mnie zależało, Yvette. Pogodziłam się już z tą myślą… - Dodała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Straciła już wszelką nadzieję, iż kiedykolwiek jeszcze będzie dobrze między nią a Keatem. Teraz posiadała nową rodzinę. Niewielką, składającą się z niej oraz Daniela, lecz tak bezpieczną oraz kochającą, jak jej poprzednia rodzina nigdy nie umiała dla niej być.
Szaroniebieskie spojrzenie wywróciło się  rozbawieniem. - Alchemia na wszystko zaradzi. - Odpowiedziała równie lekko, wcale nie namawiając znajomej czarownicy - chciała jedynie, aby ta wiedziała, że będzie mogła na nią liczyć gdy będzie w eliksilarnej potrzebie. Jasnowłosa czarownica zerknęła w kierunku niewielkiego zegarka, przyczepionego do płaszczyka. - Och, muszę już wracać do domu! Mam do opracowania kilka rzeczy do jutrzejszego projektu… Ślij mi sowy, dobrze? I uważaj na siebie.- Wypowiedziała, by ucałować Yvette w oba policzki i ruszyć w drogę do miejsca, z którego mogła by się teleportować, po drodze zauważając ostatnie drzewko z pigwą, z którego pospiesznie zerwała owoce.
Miała nadzieję, iż niedługo znów się spotkają.

| Rzucam na ilość owoców

Zt. Dla Frani fluffy
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]19.03.21 17:13
The member 'Frances Wroński' has done the following action : Rzut kością


'k20' : 3
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ścieżka w lesie - Page 8 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.06.21 21:39
7.11

Po raz pierwszy przed pełnią, nie myślał o sobie. Próbował myśleć o logistyce, w duchu wdzięczny za ponad dwadzieścia miesięcy doświadczenia, dzięki którym pewne czynności wykonywał automatycznie. Srebrny łańcuch. Ubrania. Koce. Miotła. Świstoklik. Zwykły sznur, tak na wszelki wypadek. Magiczny kompas. Kusza, też na wszelki wypadek, gdyby rano napadły ich zwierzęta - ale raczej nie będą śmiały, ryki wszystkich odstraszą. Po namyśle zapakował też opakowanie fasolek Bertiego Botta i drożdżówkę z marmoladą. Wszystko, łącznie z kuszą, upchał do płóciennego worka, który trzeba będzie zawiesić w bezpiecznym miejscu. Na tyle pojemnego, by schować tam również buty i odzienie wierzchnie. Dwa komplety, upewniał się kilka razy, że się zmieszczą. Próbował, naprawdę próbował, myśleć tylko o tym. Zadaniowo - wyliczając wszystko po kolei w głowie i skupiając się na konkretnych działaniach, by nie oszaleć. Ubrał się w najgorsze ubranie, tak na wszelki wypadek. Szyty na miarę płaszcz zostawił w domu, ale na podkoszulkę narzucił dwa swetry - też na wszelki wypadek. Szkoda, że wszystkie jego spodnie były za duże na Castora, a prosić Kerstin o poprawki krawieckie nie było czasu.
Po raz pierwszy przed pełnią, porozmawiał też z rodzeństwem. Zwykle, jeśli nikt go nie pytał, zawzięcie milczał na temat swoich planów, poranne śniadania starał się jeść samotnie, a po wszystkim przesypiał cały dzień. Dzisiaj… dzisiaj jednak mogło być inaczej. Nie chciał straszyć Kerstin, Gabriela wolał w to nie mieszać, ale uprzedził Just. Just i jej sekrety, Just i jej wiedza uzdrowicielska, Just i jej potężna, biała magia. Miał nadzieję, że nie będzie musiał rano myśleć o jej tajemnicach ani potrzebować pomocy siostry, ale…
...bał się, tak cholernie się bał.
I próbował o tym nie myśleć, co szło całkiem nieźle, dopóki nie zobaczył przed Wrzosowiskiem bladej twarzy Castora. Coś ścisnęło Michaela w dołku, a zimne macki strachu rozpełzły się nagle po całym ciele. Przytomnie i błyskawicznie odwrócił wzrok, by Castor nie zdążył zauważyć paniki i zmartwienia w jego spojrzeniu. Zmusił usta do nieprzekonanego uśmiechu i wydusił coś o tym, żeby już lecieli na miejsce, jeśli tylko Sprout jest gotowy.
Nikt nigdy nie jest na to gotowy- uświadomił sobie od razu, ze wstydem przygryzając język, ale nie mówił już nic więcej. Wtedy łatwiej było utrzymać pokerową twarz i sprawiać pozory kogoś silnego, kogoś, kto wie, co robi.
Przynajmniej nie musiał widzieć miny Castora podczas wspólnego lotu na miotle do odludnego lasu w Dorset. Gdy chłopak oplótł go wątłymi ramionami, Michaela zaczęły co prawda nachodzić natrętne myśli o tym, czy Sprout zaczął się lepiej odżywiać, ale w końcu zdołał skupić się na samej trasie.
Niedługo potem wylądowali miejscu i od towarzystwa nie dało się uciec.
Łańcuchy, torba, spakować to wszystko, zabezpieczyć ubrania, zabezpieczyć drożdżówkę, schować wszystko poza różdżką - próbował wyliczać w myślach Michael, próbując patrzeć na akcesoria, ale zarazem uparcie i nieco wbrew sobie próbował skrzyżować spojrzenia ze Sproutem. W końcu podchwycił wzrok młodszego blondyna i - ku własnemu zaskoczeniu - na moment zostawił własny strach za sobą. Las nagle ucichł, chaos w głowie ucichł, wszystko zogniskowało się na twarzy Castora, z której Mike usiłował wyczytać każde drgnienie. Światło zachodzącego słońca lśniło ciepło w miodowych lokach chłopaka, ale tęczówki wydawały się bardziej szare niż niebieskie, a źrenice puste.
-Sp.... - spróbował zacząć Michael, ale głos uwiązł mu w gardle. Spokojnie? Spokojnie, choć to boli tak koszmarnie, za każdym razem tak samo, nigdy mniej. Spokojnie, choć łańcuchy będą budzić złość i przerażenie, bo muszą. Spokojnie, choć mogą nas znaleźć i zabić brygadziści - na ziemiach Prewettów nie powinni, ale mogą. Spokojnie, choć w teorii możesz kogoś zabić - ale akurat tego nie zrobisz, bo przywiążę cię dobrze. Spokojnie, choć gdy będziesz przywiązany - ktoś lub coś może zabić ciebie. Wziął głębszy wdech, wciąż próbując się zmusić do powiedzenia prostego słowa.
-Będę przy tobie, cały czas. - spokojnie nigdy nie opuściło krtani, zmieniając się w zamian w inne zgłoski. Przełknął ślinę, nieco speszony, zastanawiając się, czy to wystarczy.
-Proszę. - podał Castorowi jeden z kocy, ten cieplejszy. -Ubrania schowajmy, w tym możemy przeczekać do zachodu słońca. - zaproponował. Wolał lato, wtedy nie trzeba się było bawić w żadne stare koce. Szybko ściągnął przez głowę jeden sweter, potem drugi, a wreszcie podkoszulkę. Spodnie może zostawi na koniec. Na przedramiona od razu wpełzła gęsia skórka, ale zacisnął tylko zęby, szybko składając ubrania. Ostatnie promienie słońca odbijały się od srebrzysto-białych blizn na lewym barku. Nierówne ślady po zębach nad obojczykiem i na ramieniu - głębokie i rozszarpane, choć tak jakby wilkołak zdążył ugryźć raz albo dwa, zamiast trząść ofiarą niczym bezbronną kukłą. Cztery ostre, proste, niemalże eleganckie ślady biegnące przez cały lewy bark aż do środka torsu, odcinając się wyraźnie od zdrowej skóry. Chyba tamten najpierw rzucił się na niego łapami, przytrzymał w miejscu, a potem ugryzł tak mocno, jakby chciał mu zmiażdżyć kości (ale w zadziwiający sposób je omijając), ale pamięć Michaela z tamtej nocy była jeszcze bardziej poszarpana niż jego ciało. Blizny nie bolały, już nie, ale pamięć paliła żywym ogniem ilekroć na nie spojrzał, ilekroć je komuś pokazywał.
Ale nie dzisiaj.
Dziś o nich nie myślał, dziś o nich zapomniał - podobnie jak kilkudziesięciu bladych punktowych bliznach na obu bokach, o wiele płytszych. Chyba zabliźnią się z czasem, może nawet znikną - ale niech nie znikają, niech Tonks pamięta o swojej naiwności. Alexander dobrze go wyleczył, tam w Azkabanie. Nie byłoby ich nawet widać, gdyby nie ostre słońce.
Dziś myślał tylko o tym, ile mają czasu i o tym, by wszystko dobrze przygotować. Upchał swetry do worka i sięgnął do rozporka, podnosząc wreszcie głowę - i odruchowo mierząc Castora wyczekującym spojrzeniem.
Było zimno, byli tutaj o wiele wcześniej niż powinni, ale i tak nie mieli przecież czasu do stracenia.

ekwipunek: świstoklik, miotła, srebrny łańcuch, magiczny kompas, torba z jedzeniem i kocami



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ścieżka w lesie - Page 8 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.06.21 21:44
Świat wirował.
Wirował od kilku dni, lecz Castorowi całkiem dobrze szła sztuka spychania myśli poza granice świadomości. Dni spędzał zamknięty w szopie od rana do nocy, zgarbiony nad roboczym blatem do tego stopnia, że przeciążenia odpokutowywał wieczorem w łóżku, gdy nie mógł znaleźć pozycji, w której całe ciało mogłoby odpocząć i nie dawać o sobie znać. W przedpełniowym szaleństwie stworzył kilka prototypów następnych talizmanów, przypominając sobie, że przecież obiecał ich stworzenie kilku osobom, znanym i bliskim, których zawiedzenie nie pojawiało się nawet jako jedna z dostępnych opcji.
Za każdym razem, gdy zasiadał do posiłku, słyszał w głowie echo słów Michaela, który przypominał mu o odpowiednim odżywianiu. Dobre sobie, myślał wtedy Sprout, wciąż w szopie, ciągle w szopie, bo nie miał serca jeść w kuchni ani w pobliżu któregokolwiek z członków rodziny, zaś w zamknięciu mógł kręcić łyżeczką w misce do woli. Na całe szczęście tegoż dnia Aurora miała wyjechać — znów gdzieś, znów daleko, chyba mówiła mu nawet gdzie, lecz przepełniony paniką rozum od razu wypluł tę informację tak, jakby jedynym środkiem do zachowania spokoju była bezbrzeżna pustka i niewiedza. A jednak to pustka była jego największym wrogiem, to tam wykluwały się demony myśli, które wyciągały swe łapska po miękki róż jego mózgu, by wgryźć się w niego jak w słodki deser po niedzielnym obiedzie.
Gdy spotkali się w tej samej szopie kilka dni wcześniej, Castor przepełniony był nadzieją, że przeżycie pełni we dwójkę będzie miało na niego lepszy wpływ. Że pójdzie bardziej gładko, będzie czuł się bezpieczniej, bo w końcu nie będzie musiał nieść tego brzemienia sam. Im bliżej było do umówionej godziny, tym bardziej zegar ściągał jego uwagę, tykanie wskazówek zdawało się być irytująco głośne, choć może to nie one stukały, może to łomot jego serca — przestraszonego, zdolnego do ucieczki nawet przez zaciśnięte gardło — dyktował rytm jego dnia. Nie pierwszy ani nie ostatni raz.
Wyszedł przed dom niemal tak, jak stał — przykrótkie spodnie, te same, co kilka dni wcześniej, wełniane skarpety, wystający spod ręcznie dzierganego swetra (co ciekawe sweter był jasnoniebieski oraz ozdobiony był niewielką, białą literką "C" na wysokości lewej piersi. Jeden z wielu prezentów od nieodżałowanej pamięci ciotki Hattie) kołnierzyk białej koszuli. Tylko zawinięty starannie wokół szyi ciemnobrązowy szalik zdradzał, że mógłby mieć zamiar przebywać na zewnątrz nieco dłużej, niż wskazywałaby reszta jego ubioru. Nie wiedział zupełnie, jak powinien się ubrać, a pamięć o zniszczonych miesiąc wcześniej ubraniach nie pomagała w dokonaniu wyboru.
Gdy tylko na horyzoncie pojawił się Tonks, Castor zadał sobie odrobinę wysiłku. Wystarczająco, by kąciki jego ust drgnęły, co prawda niemrawo, w uśmiechu. Cieszył się, naprawdę cieszył się na jego widok, lecz okoliczności, w których przyszło im spędzić następne kilkanaście godzin, przysłaniały wszystkie pozytywne emocje, kryły je pod całunem strachu, którego obręcz zaciskała się na szyi Sprouta coraz to mocniej z każdą mijającą sekundą.
Miotłę przywitał z pewną dozą niechęci. Nigdy nie był szczególnie uzdolniony w zakresie poruszania się na niej, naukę latania zakończył z ledwie przepuszczającą oceną w pierwszym roku i postanowił, że nigdy więcej na nią nie wsiądzie. A teraz łamał swoje postanowienie, wtulony policzkiem w materiał jednego z dwóch swetrów na plecach Michaela, z powiekami ściśniętymi z całych sił, bo miał wrażenie, że gdy tylko je otworzy, zrobi mu się tak słabo, że spadnie z miotły nawet bez udziału osoby trzeciej.
Dopiero gdy wylądowali — Dorset, Dorset, Halbert i Herbert znają tę okolicę, w razie czego trzeba będzie ich odnaleźć... — przypomniał sobie o worku, który sam spakował i przez cały ten czas trzymał założony na prawe ramię. Srebrny łańcuch odnalazł się w jego myślach po wyraźnym wskazaniu przyjaciela, lecz jego zastosowanie pozostawało ponurą tajemnicą. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał myśleć o sobie w wilkołaczej formie, bo taki on przecież nie istniał.
Tknięty dziwnym przeczuciem, podniósł wreszcie głowę, by napotkać spojrzenie Michaela. Wyczekiwał. Badał go, szukał najmniejszej oznaki reakcji na stres i chyba ją znalazł. W pustym, rozkojarzonym spojrzeniu, w napuchniętych dziwnie workach pod oczami, w przeraźliwej wręcz bladości skóry i krótkim drgnięciu mięśnia policzkowego, po którym młodszy z blondynów znów wbił spojrzenie w dół, jakby zupełnie niegotowy na to, co ma nadejść.
Przyjął koc, wciąż nieobecny myślami. Zarzucił go sobie na barki, jakby zaowalowana prośba o pozbycie się okrycia wierzchniego przeleciała mu nad głową. Przykucnął za to, znajdując się bliżej ziemi, a dłonie zajęły się nerwowym skubaniem skórek przy paznokciach. Nie wyglądały one szczególnie dobrze — mocno zaróżowione, miejscami czerwone od pojawiającej się nieśmiało krwi potrzebowały kilka dobrych dni na zagojenie się, lub jednego dobrego eliksiru. Oczywiste było też, że nie mógł się ich dorobić w przeciągu tej krótkiej chwili, która minęła od lądowania aż do teraz.
Dopiero ruch wyłapany kątem oka oderwał go od własnych sprawek. Uniósł głowę w górę, poruszone loki zalśniły raz jeszcze w promieniach słonecznych, a on obserwował. Obserwował to, co widział już wcześniej, lecz oczami wyobraźni. Serce stanęło mu na moment, gdy spojrzenie ślizgało się po gładkich fragmentach i poszarpanych tkankach. Zatrzymał się wreszcie; zdecydowanie zbyt długo, niż zamierzał, na bliznach srebrnych, niemal bliźniaczo podobnych do swoich, które czekały cierpliwie, aż zrzuci z siebie wszystkie warstwy materiału. Dziwił nie tylko ich kolor, tak różny od jego, jeszcze relatywnie świeżych obrażeń, lecz to, z jaką łatwością mógł wyobrazić sobie sposób, w jaki zostały zadane.
Prawie tak, jakby tam był.
— Mike, ja... — głos zadrżał wśród listopadowego wiatru, zadrżał i skulony Sprout, który oderwał wreszcie wzrok od przyjaciela, nie rejestrując zbyt dobrze wszystkich szczegółów, bo świat znów zaczął wirować, tylko jeszcze bardziej, szarpiąc nim gwałtownie, a on... nie miał siły mu się przeciwstawić. — Ja nie dam... chyba... rady...
Wydusił jeszcze, podrywając się na równe nogi. Gdyby wiedział, że ma jeszcze trochę czasu, złożyłby koc w kostkę, równo, szanując cudzą własność. Ale czuł, że musi działać szybko. Zrzucił go więc z siebie, pomknął do przodu, w kierunku najbliższego z drzew i oparłszy się o nie prawą ręką, zgiął się w pół. Dźwięki, które towarzyszyły temu przedstawieniu, nie mogły sugerować nic przyjemnego. Pół—warknięcia, pół—jęki i wyraźny chlust nawet zwykłemu człowiekowi podpowiadały, że żołądek Castora przestał z nim współpracować w najbardziej kluczowym momencie.

| ekwipunek: różdżka


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.


Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 18.06.21 21:52, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.06.21 21:50
Choć umysł można było oszukać, to wzroku już nie. Widział więc, widział więcej niż by chciał. Widział krew przy paznokciach (nie rób tak, lepiej nie krwawić przy wilkołaku, chciałby mu powiedzieć, ale teraz to nie miało już przecież najmniejszego sensu, teraz obydwoje…), zapuchnięte oczy, przeraźliwą bladość. Rozpoznawał to spojrzenie - z pojedynków, z walk, ze szpitala, z lustra. Spojrzenie ludzi, którzy się poddawali, którzy nie dawali już rady. Castor nie musiał nic mówić, ale - będąc rozsądnym i szczerym Castorem - wyznał to i tak, a Mike nagle pożałował, że zmarnował cenne sekundy na składanie swetrów i podkoszulka. Był jego przyjacielem, powinien umieć go uspokoić.
Nie umiał go uspokoić. Ani siebie.
Węch podpowiedział mu, co się dzieje, jeszcze zanim do uszu dobiegł odgłos wymiotów. Delikatność kazałaby zostawić Castora w spokoju, ale nie byli już przecież dwójką dystyngowanych mężczyzn, może nie byli nawet ludźmi, byli wilkołakami, a niedługo wzejdzie księżyc. Bez namysłu skrócił dzielącą ich odległość, prawą ręką przytomnie odgarnął złote loki z jasnego czoła (chyba nie były na tyle długie, by trzeba było je trzymać, ale instynkt zadziałał sam), a lewą dłoń oparł na łopatce Castora w geście z założenia uspokajającym.
-Spokojnie. - wydusił wreszcie. -Wyrzuć to z siebie, nic przecież nie musisz robić.- dasz radę, bo TO stanie się samo. -Dasz radę, wszystkim się zajmę. - mówił i mówił, tak jakby cudze cierpienie wreszcie rozwiązało mu język. Zresztą, gdy tak mówił, nie musiał myśleć o lodowatych kleszczach na własnym żołądku i o dziwnym bólu pod mostkiem.
Tak bolało zawsze, gdy nie mógł pomóc komuś najbliższemu.
Tyle, że mógł pomóc. Musiał pomóc.
Gdy Castor skończył wreszcie opróżniać żołądek, Michael stanowczo chwycił go za ramiona, pomógł mu się odwrócić i oprzeć plecami o drzewo.
Może nawet to drzewo się nada, a może znajdą zaraz jakieś inne, z dala od wymiocin. Po kolei.
-Podnieś trochę ręce.- poprosił, gotów w razie potrzeby chwycić młodzieńca za przedramiona i pomóc Sproutowi nawet z tą prostą czynnością. Ostrożnie złapał dół jego swetra, pomagając Castorowi ściągnąć go przez głowę... lub dosłownie robiąc to za niego. Musiał użyć trochę siły, ale właściwie to starał się być jak najdelikatniejszy, a dłonie trochę mu drżały, bo nigdy przecież nie rozbierał innego mężczyzny na mrozie.
Na plaży… Kent się nie liczy, tam dosłownie rozdarł komuś sweter. Gorące oburzenie aż napłynęło do policzków, jak on w ogóle mógł pamiętać o czymś takim w tej chwili. Strach miał kolor fioletu, ale dzisiaj Michael usilnie chciał udawać, że wszystko jest w porządku.
Skronie pulsowały już znajomym bólem, Fenrir zawsze wydawał się tuż przed pełnią jakiś głośniejszy i silniejszy. Mike zacisnął mocno szczękę. Nie teraz, nie teraz.
Zarzucił sobie sweter na lewy łokieć, omiótł koszulę Castora odrobinę zdziwionym i leciutko krytycznym spojrzeniem (koszula, w pełnię? No tak, nie uprzedziłem go, że…) Nie zerwie jej przecież z niego, koszule nie są tanie, a Sprout nie miał już nawet porządnych spodni. Zaczął rozpinać każdy guzik, zaczynając od kołnierza. Mógłby to zrobić jeszcze szybciej, ale powolna dokładność umożliwiła mu podchwycenie spojrzenia Castora. Niezmiennie pustego.
-Posłuchaj mnie uważnie. - wyrywało mu się nagle, zanim zdążył dobrze przemyśleć własne słowa. W głosie zadźwięczała twarda, stanowcza nuta, tak jakby Michael chciał z m u s i ć Castora do chwilowego skupienia, do słuchania.
Usłyszał własny głos i momentalnie znienawidził się jeszcze bardziej. Powinien… powinien go uspokoić, ofiarować mu trochę ciepła. Cokolwiek. Wziął gwałtowny, urywany wdech i rozpiął kolejny guzik, odsuwając na bok wyrzuty sumienia. Nienawidził się już tak mocno, że odrobinę mocniej to żadna różnica. A Sprout musiał, potrzebował, to usłyszeć. I zapamiętać.
-Nic złego się nie stanie. - spojrzał na kolejny guzik, unikając jego wzroku. -Ale… - gardło ścisnęło się na moment, a przed oczyma stanęła Michaelowi Kerstin. Just. Gabriel. Rozczarowany Harold Longbottom, koledzy z Zakonu, którzy podchodzili do wilkołaków z logiczną nieufnością, inni aurorzy, rozczarowanie, rozczarowanie, ale też życie i radość życia i osoby, które chciałby jeszcze w tym życiu zobaczyć i gwiazdy, które będzie oglądał i w wilczej i w ludzkiej postaci. Zamrugał, szybko. Co mu jeszcze w tym życiu zostało? Garstka osób, coraz rzadsze chwile szczęścia, wojna. Może i był na wojnie potrzebny, ale prawdopodobnie na tej wojnie zginie, a Castor był taki młody i wciąż miał przed sobą całe życie.
Ta pełnia nie zepsuje jego perspektyw, nie mogła.
Tak należało.
Tak - pomimo protestów Fenrira - chciał.
-...gdyby cokolwiek się stało, dzisiaj albo za miesiąc, to będzie moja wina, rozumiesz? Pójdziesz wtedy do domu i zapamiętasz i powiesz innym, że nigdy cię tu nie było. - gdzieś po drodze skończył rozpinać koszulę i nagle chwycił Castora za ramiona - chyba próbując ją ściągnąć, ale jedynie zaciskając na wątłych barkach silne dłonie - tak mocno, by zmusić blondyna do jakiejkolwiek reakcji, do podchwycenia jego spojrzenia. A wzrok miał twardy, zacięty, uniemożliwiający jakąkolwiek dyskusję.
-Rozumiesz? - szepnął chrapliwie, bo nie odpuści, dopóki Castor nie skinie głową. Przywiąże go dobrze, nic nie powinno się stać - ale jeśli kiedykolwiek Castor rozszarpie winną lub niewinną ofiarę, to przecież to nigdy się nie zdarzy. Wzrok miał dziwnie bezbarwny, dziwnie pusty - Castor chyba nigdy nie widział takiego spojrzenia, ale Mike rozpoznałby je w lustrze, bo widywał je u ludzi, którzy właśnie stali na granicy śmierci, ale byli z tą śmiercią całkowicie pogodzeni.
Coś kłuło go w mostku, myśl o własnej reputacji napawała lękiem, ale był pogodzony - i myślał o tym z porażającą, nieodwołalną jasnością.
Bo Castor Sprout nie był żadnym wilkołakiem. Jedynym potworem był tutaj Michael Tonks, wilkołak Zakonowi znany i zarejestrowany, który weźmie na sobie każdą zbrodnię tego wilkołaka, który nie istniał.
Zawsze.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ścieżka w lesie - Page 8 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.06.21 21:59
Może nie powinien tego robić. Nie, nie powinien skubać wszystkiego, co miał pod ręką, w tym własnych skórek przy paznokciach, lecz pewne rzeczy pozostawały poza jego zasięgiem. Czy to sławetny instynkt upominał się o krew, jeszcze przed rozpoczęciem przemiany? Nie mogąc wyegzekwować jej od potencjalnej ofiary, głód obrócił się przeciwko czarodziejowi, wydzierając i tak to, co jego.
Instynkty, a przede wszystkim ich nagłe podszepty, przerażały. Paraliżowały w dziwnym strachu, zamykały wszystkie drogi ucieczki, choć byli potencjalnie bezpieczni, na otwartym terenie, przyjaznych ziemiach. Żelazna rękawica strachu zacisnęła się na jego żołądku, wyciskając z niego absolutnie wszystko, co mogła wycisnąć w tej chwili, nawet z drobną nadwyżką. Gdy bowiem pozbył się pozostałości po porannej owsiance, przez jakiś czas walczył z napływami żółci, aż wreszcie, po czterech falach suchych nawrotów, długą strużką śliny poruszaną na wietrze, a zwisającą z wystawionego z jakiegoś powodu języka, uznał, że sił raczej już mu nie przybędzie, ale...
Zimna dłoń na tym razem rozgrzanym czole. Kropelki potu skrystalizowały się na obu skroniach Castora, który nie zdołał powstrzymać dreszczy targającym raz po raz jego wątłym ciałem. Właściwie w chwili, w której jego plecy spotkały się z szorstką frakturą kory drzewnej, trochę zbyt stanowczo, jak na stan, w którym właśnie się znajdował, nabrał pierwszy, głębszy oddech. Z trudem zmusił się do przełknięcia śliny, która paliła w podrażnione gardło. Chętnie napiłby się czegoś ciepłego, nawet pokrzywy zalanej wrzątkiem, lubił je przecież bardzo, ale na próżno było oczekiwać herbaty i podwieczorku w samym środku niczego.
Zacisnął więc powieki. Raz jeszcze, obawiając się właściwie wszystkiego, co mógł ujrzeć, gdyby tylko zdecydował się raz jeszcze zaszczycić wszechświat szarością, bo nie błękitem, swego wyblakłego spojrzenia.
Wirujący świat.
Nadmiar kolorów, prawie jak wtedy, gdy czołgał się po mokrej od własnej krwi podłodze w Gloucestershire.
Słońce już za horyzontem. Z minuty na minutę musiało robić się coraz ciemniej, błękit przechodził w fiolet, czerwień, kilka bladych odcieni żółci, aż wszystko ciemniało.
Zmartwioną twarz Michaela, bo choć starał się ukrywać to najlepiej, jak potrafił, to Castor czuł, że wcale nie jest tak dobrze, jak prezentował to przyjaciel. Może kiedyś, gdy już zmęczony spocznie w czystej pościeli, przypomni sobie o tej chwili, poskłada w całość strzępki porwanej przez podmuch rzeczywistości, wytłumaczy sobie, może też i jemu, czego właściwie byli świadkami.
Dlaczego jego smutna twarz wracała mu przed oczy za każdym razem, gdy czuł, że jest blisko końca. Łudził się przecież, że uzyskane w szopie przebaczenie uwolni go od wyrzutów sumienia spoglądających na niego błękitno—szarymi oczami Michaela Tonksa. Łudził się z całych sił, ale...
Gdy wreszcie otworzył oczy — podnieś ręce, podniósł je więc, choć nie do końca nad głowę, bo drżały niebezpiecznie, a w głowie wciąż było nieprzyjemnie lekko — patrzyły na niego. Znajome proporcje szafiru i srebra, dokładnie takie, jakie pamiętał, ale nie robiły tego z wyrzutem. Były skupione, były oczami przyjaciela, mentora, opiekuna, mędrca, patrzyły bowiem doświadczeniem, determinacją i niezachwianą pewnością, że przynajmniej dla jednego z nich wszystko będzie dobrze. Znajome ukłucie w boku — żołądek nie chciał dawać za wygraną, choć na całe szczęście niewiele mógł już zdziałać — podpowiadało, że powinien zareagować. Powinien powtórzyć jakieś proste słowa o nadziei, przede wszystkim jednak podziękować, dodać otuchy też i jemu, bo przecież tego właśnie potrzebowali oboje, nie tylko on.
Czuł się winny. Że podzielił się z nim swoim brzemieniem. Przecież gdyby Tonks dalej żył w niewiedzy, spędzałby teraz pełnię gdzieś bezpiecznie, skupiony wyłącznie na sobie, bo tak przecież powinno być, bo tego chciał Castor, chciał jego bezpieczeństwa, jego spokoju, nie swojego, nigdy nie swojego. Mogliby się przecież spotkać — za dwa dni, gdy wydobrzeją już nieco, mógłby zaprosić go na obiad raz jeszcze i mogliby zjeść go w ciszy, nie mówiąc zupełnie niczego, a na pewno nie o tym, jak srebro łańcucha wżyna się w ciało, jak nozdrza palą żywym ogniem, jak pragną tylko jednego — krew, krew, krew, wszędzie krew — i niezdolni do spełnienia swej nieludzkiej żądzy zatracają się w czymś, co spotkało ich nagle, zupełnie niesprawiedliwie.
Próbował potwierdzić, że go słucha. Lecz żaden dźwięk nie chciał przecisnąć się przez spierzchnięte wargi. Skinął więc głową, raz, a gdy palce Michaela zaczęły metodycznie rozprawiać się z jego koszulą, to na nich skupił swój wzrok.
— N—nie... — wydusił wreszcie, a do wszechobecnych drżeń dołączył podbródek. Michael widział już kiedyś, jak ten drżał. Wiedział, musiał wiedzieć, co przychodziło niedługo później. Kryształki łez, które na całe szczęście ginęły od refleksu zachodu słońca odbitego w szkłach okularów Sprouta.
Nie mógł się zgodzić. Skoro z własnej głupoty i własnej determinacji żył z klątwą, musiał brać odpowiedzialność za własne czyny. Nie pozwoli, nigdy nie pozwoli, by niewinny odpowiadał za jego czyny. Nawet jeżeli nie potrafił się kontrolować.
— Jeżeli... jeżeli coś się... — skromny protest zbiegł się ze zmianą pozycji. Stanął wreszcie jakoś wygodniej, szeroko na nogach, w próbie imitowania pewności siebie. Uniósł znów wzrok na twarz Michaela, lecz nie mógł długo wytrzymać pod stanowczością jego spojrzenia. Nie w sytuacji, gdy był mu irracjonalnie wręcz wdzięczny, gdy nie czuł nawet zimnego listopadowego powietrza łaskoczącego mlecznobiałą skórę, bo było mu gorąco, jakoś dziwnie gorąco, choć normalnie nakrzyczałby na ich dwójkę, że szykują się do zapalenia płuc.
— Rozumiem — skapitulował wreszcie, skupiając się już chyba tylko na tym, by nie wypuścić ani jednej łzy z własnych oczu. Pociągnął tylko nosem, może z wrażenia, chciał myśleć, że to wszystko z osłabienia i emocji, nie z prostego płaczu. Z okropnej wizji, że coś może pójść nie tak i...
Nie.
Nie mogło.
Nie kiedy Mike czuwał nad nim, przepełniony delikatną stanowczością, dobrocią, która przecież przyciągała Castora do niego od pierwszych wspólnie spędzonych chwil.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]18.06.21 22:06
Przełknął wreszcie ślinę. Gardło paliło żywym ogniem, to pewnie przez strach, albo po prostu było mu zimno, ale wyrzuciwszy z siebie rozkazy poczuł się w końcu spokojniej. Pewniej. Na tyle pewnie, że zdecydowanym ruchem zsunął koszulę Castora z jego ramion, zarzucił na sweter, a potem podniósł ręce i chwycił młodego za policzki - zmuszając go, dosłownie, do trzymania głowy prosto i patrzenia mu prosto w oczy.
W źrenicach przyjaciela widział w końcu tylko strach, a nie siebie - i nie wiedział, jak przerażająco pusto wygląda teraz jego własne spojrzenie.
-Nie, Castor. - nawet nie protestuj. Proszę, nie płacz. Kciuki uniosły się odruchowo, gotowe do otarcia łez. Jedna spłynęła chyba po lewej dłoni Michaela, ale nie widział już tego, zajęty spoglądaniem w szkliste oczy przyjaciela. -Postanowiłem. - dodał cieplej, ale równie stanowczo, dławiąc w zarodku zarówno protest jego, jak i własny. Nie chciał przecież być wilkołakiem, który… który nad sobą nie panuje, ale to, czego chciał nigdy się nie liczyło. Nie chciał się rejestrować, nie chciał tracić dostępu do eliksiru tojadowego, nie chciał uciekać przed brygadzistami, nie chciał zostawać zupełnie bezbronny tylko dlatego by nie zagrażać cywilom, nie chciał aby Castor był tutaj zupełnie bezbronny, jak jagnię prowadzone na rzeź.
Musiał go przecież chronić, teraz i zawsze - a myśl dojrzewała w nim niepostrzeżenie, stopniowo, niebezpiecznie biorąc górę nad wszystkimi innymi, rozsądnymi myślami. Nad tym, że jeden młodziutki wilkołak jest nikim w obliczu tej całej wojny, z czym zgodziłby się każdy historyk i każdy lord i każdy auror i każdy człowiek.
Ale Castor nigdy nie był nikim, nie dla Michaela, a w takich sytuacjach wygodnie było nie być w pełni człowiekiem.
-I muszę wiedzieć, że… - że rozumiesz, chciał tłumaczyć, cierpliwie, jak dziecku, ale Castor skapitulował wreszcie, a Tonks uśmiechnął się - krótko, z dziwną powagą - i skinął z satysfakcją głową.
Dopiero teraz, słysząc potwierdzenie, Mike mógł skupić się na czymkolwiek innym niż nieludzka obietnica jakiej postanowił żądać od przyjaciela i nieludzki ciężar, jaki nałożył właśnie sam na siebie.
Ale to nic, tak trzeba było, nie byli w końcu ludźmi.
To znaczy, on sam nie był już do końca człowiekiem. Castor wciąż był Castorem. Przerażonym i niewinnym niczym dziecko. Nie powinien tu teraz stać, nie powinien drżeć ze strachu i powstrzymywanego płaczu, nie powinien być tak przeraźliwie chudy ani tak dziwnie rozpalony.
Ach. Cofnął się o krok, szybko podał Castorowi koc, a potem poprowadził go pod rękę, jak dziecko, pod inne upatrzone drzewo. Większe, o stabilnym pniu, bez wymiocin pod konarami.
-Dasz radę zdjąć… resztę…? Oprzyj się... - poprosił, a może doradził, zasłaniając oczy cieniem jasnych rzęs, bo nie wierzył, że to wszystko się dzieje naprawdę. Chciałby sobie wmówić, że może już niedługo nie będzie musiał myśleć, ale wiedział, że to nieprawda. Może straci nad sobą panowanie, ale będzie walczył - z całych sił - by nie poddać się bólowi i zachować świadomość lub chociaż jej strzępy.
Dzisiaj miał dla kogo walczyć.
Zrzucił szybko buty, schował je do worka, ale - ogarnięty nagłym i niezrozumiałym wstydem - uznał, że spodnie zostawi na koniec.
Były w końcu sprawy pilniejsze.
Wziął głęboki wdech i podniósł srebrny łańcuch.
-Castor, ja… - dopiero teraz zerknął kontrolnie na blondyna, zastanawiając się, czy ten zdjął chociaż buty. Spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał całkiem suche.
Za to rzęsy miał mokre.
-...tak trzeba. - wydusił, podchodząc do niego z łańcuchem w dłoniach, opiekun i kat w jednej osobie, ochrona i smycz.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam - chciał wydusić, ale z ust znowu wyrwało się coś innego, jeszcze bardziej nonsensownego.
-Jesteś gotowy…?
Pokręcił lekko głową, na to nie dało się być gotowym. Ani na pełnię ani na ten łańcuch.
-Niedługo będzie po wszystkim, hm? - na miesiąc, miesiąc krótkotrwałej ulgi, nigdy przecież nie będzie po wszystkim, to nieuleczalne.
Łańcuch drżał mu w dłoniach, a nie mieli, cholera jasna, czasu.
Spróbował spojrzeć prosto w oczy Castora, znaleźć w nich odpowiedź - ale chyba się bał, zwyczajnie się bał jego strachu. Nie spuścił wzroku, zawiesił go gdzieś na bladym czole i - naprawdę, naprawdę nie wiedział jak dodać komuś otuchy w takiej chwili - musnął to czoło ustami, po ojcowsku, wymamrotał (albo pomyślał, sam już nie wiedział) wiesz, że jesteś bardzo odważny, a potem cofnął się o krok, wreszcie gotów przywiązać go do tego cholernego drzewa.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ścieżka w lesie - Page 8 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]20.06.21 18:25
Skapitulował nie tylko werbalnie. Mike mógł rozporządzać jego ruchami zupełnie tak, jakby nie stał przed nim Sprout z krwi i kości, a tylko szmaciana lalka względnie go przypominająca. Poddał się więc zimnocie jego dłoni; zmysły i klarowność myśli odzyskiwał bowiem powoli. Pierwszym impulsem, który do niego dotarł, był zimny wiatr smagający coraz to większe odkryte połacie skóry pokryte drobnymi kropelkami potu. Czuł też ucisk na szczycie czaszki, pulsowanie w skroniach. Znał te wrażenia, znał bardzo dobrze. Z początku były przecież tylko wyrazem dziwnego rozdrażnienia, które nie pozwalało łapać mknących ptaków myśli. Ale im bliżej było pełni, tym coraz ciężej było odrzucić od siebie przypuszczenie, że to jego ciało walczyło ostatnimi resztkami sił, by poskromić w sobie wilka.
Czy i on go widział? Gdy dłonie spoczęły na wyraźnie świeżo ogolonych policzkach, gdy uniosły jego twarz wyżej, wymusiły kontakt wzrokowy, od którego uciekali z równą prędkością. Czy widział w jego szaro—błękitnych oczach pełną tarczę księżyca, za którą tęskniła jakaś ich cząstka? Tę samą tarczę, której nie chcieli zobaczyć już nigdy więcej, a która wracała, uparcie wracała i rozrywała ich psychikę na strzępy?
Oby tylko ją...
Suche wargi rozchyliły się raz jeszcze, lecz cokolwiek Castor chciał powiedzieć — zaginęło w podrażnionym gardle, zaginęło w meandrach umysłu. Mógł więc tylko myśleć. Nawet jeżeli postanowiłeś, jeżeli to ja wyjdę z tego cało... I tak nie będziesz mógł wpłynąć na to, co stanie się później. Myśl ta okazała się orzeźwiająco gorzka. Zaciśnięte nagle powieki, jakby w pierwszej reakcji na nadchodzący ból pozwoliły kilku łzom pociec prędko w dół policzków, lecz Castor nie poczuł się lepiej. Łzy, zamiast koić, zamiast nieść za sobą skojarzenie z wodą, paliły. Paliły wstydem, brakiem kontroli nad sobą samym, nad sytuacją, nad tym, co dopiero miało nadejść...
Gdy jeszcze raz skierował drżące spojrzenie na twarz przyjaciela, zobaczył pustkę. I wtedy, kolejny prąd przeszył jego ciało w chłodnej realizacji. Michael też się bał. Jak mógł tego nie zauważyć wcześniej? Że te wszystkie niemrawe uśmiechy, niedokończone zdania, że to przecież strach? Że jemu jest równie źle w tej sytuacji, jeżeli nie g o r z e j? Nie potrzebował kolejnej dawki wyrzutów sumienia, lecz ta zdawała się znaleźć go nawet pośrodku lasu w Dorset. Nagle zdarzenia sprzed kilku dni, list napisany po kilkunastu nieowocnych próbach, scena rodzajowa w szopie — ślady po pazurach na boku zaczynały mrowieć, czy tylko mu się wydawało? — wszystko to wydało się zupełnie głupim pomysłem, narażeniem przyjaciela na kolejne niedogodności, niebezpieczeństwo, narażenie życia.
Był przecież taki zdolny. Radził sobie znakomicie. Nie dość, że był rezolutnym czarodziejem z głową mocno osadzoną w rzeczywistości, to jeszcze miał tyle ważniejszych problemów. Tyle szans, które mógłby wykorzystać, bo miał przecież do tego sposobność. I to wszystko miałoby runąć tylko dlatego, że jakiś chwiejny Sprout miał taki kaprys?
Nigdy w życiu.
W milczeniu zarzucił koc na ramiona, tylko na moment zerkając na własne ubrania zgromadzone na Tonksowej ręce. Przez resztę drogi patrzył w dół, skupiony na stawianiu kroków prostych i na tyle pewnych, jak tylko mógł, zważywszy na stan, w jakim się znajdował. Przekrzywił nawet głowę na bok, opierając policzek o materiał koca i przymknął powieki. Ruchy klatki piersiowej ustabilizowały się na jakiś czas — nie były one zbyt gwałtowne, ale oddech dalej pozostawał płytki. Ale nie musiał się martwić, że coś mu zagrozi, że potknie się o wystający konar i wyląduje — znów — głową w miękkim mchu, że się w niego wgryzie, a rdzawy smak rozleje się po wnętrzu jego jamy ustnej.
Dotarli wreszcie pod drzewo, a on oparł się, zgodnie ze wcześniejszym wskazaniem. Rogi koca, skupione na wysokości obojczyków chwycił wtedy w lewą dłoń, tworząc z koca coś na kształt dziwnej peleryny. Prawa dłoń sięgnęła do tegoż piórka okularów, a po chwili drobnej szarpaniny, w trakcie której na jego twarzy znów pojawił się wyraz drobnej irytacji, wyciągnął dłoń w kierunku przyjaciela.
— Schowasz je gdzieś? — odezwał się wreszcie, posyłając mu długie spojrzenie spod opadających na oczy miodowych pukli. Chuchnął w nie bez przekonania, a one — jakby naśladując jego zamiary — uniosły się na moment w górę, by opaść na twarz ponownie. Sam jego ton podciągnięty był prośbą, którą składają dzieci, gdy przyłapie się je na czymś niegrzecznym. Było mu głupio tak wykorzystywać przyjaciela, szczególnie w sytuacji, gdy uświadomił sobie to, kto tutaj jest ciężarem.
On. Wyłącznie on.
— Nie chciałbym ich zgubić albo poniszczyć... — dodał chwilę później, siląc się na marne drgnięcie kącików ust w uśmiechu. Nie wiedział, skąd nagle znalazł siły oraz konieczność tłumaczenia się. Mike rozumiał. Na pewno rozumiał, przecież do rzadkości należały chwile, w których Castor rozstawał się ze swoimi okularami. A zawsze, gdy to robił, składał je na etażerce niedaleko swego łóżka, albo gdzieś na parapecie, gdzie nie groził im los podeptania, przygniecenia czy innego uszczerbku fizycznego.
Dopiero wtedy, gdy okulary zostało od niego odebrane, pochylił głowę na powrót w dół. Skinął głową, że da radę ściągnąć resztę ubrań, choć dopiero po czasie dotarło do niego właściwe znaczenie tych słów. Źrenice rozszerzyły się nieco, nawet na kilka sekund zdawało się, że blade, zapadnięte z lekka policzki pokryły się warstwą jasnoróżanego pąsu, jakby... wstydził się?
Ale nie było czasu. Czuł to w kościach, w bólu głowy, w ostatnich promieniach słońca, które składały pocałunki na skórze Tonksa. Musi mu być zimno, zważył jakby ponad własnymi myślami, gdy zsuwał powoli buty z własnych stóp. Ale miał przymknięte oczy. Nie widział...? Chyba nie widział.
Mocniejszy ruch rękoma oznaczał zarzucenie sobie koca raz jeszcze, tym razem mocniej, bo i na głowę. Drobne szczęknięcie sprzączki paska z dorabianymi pospiesznie dziurkami, kolejnego świadectwa nagłego tracenia masy ciała, rozpoczęło dzieła. Gdy palce odruchowo zsunęły się do rozporka, zatrzymał się na moment. Dudnienie w uszach złapało go z zaskoczenia, dlatego też zdecydował, że rozsądniejszym będzie najpierw pozbyć się skarpetek, które wsunął w buty.
— Już jedne spodnie tak straciłem, wiesz? — powiedział wreszcie, chociaż nie był do końca pewien, czy ten zachrypnięty głos należał naprawdę do niego. Do kogokolwiek on nie należał, w tych pięknych okolicznościach przyrody runęła tajemnica przykrótkich nogawek. Rosło też znaczenie konieczności uchronienia kolejnej pary przed losem poprzedniej. Castor z kolei czuł się jak zwierzę w potrzasku. Z jednej strony owszem, miło byłoby mieć przynajmniej jedną pasującą parę, chociażby na okazję odwiedzin w Dunder Castle, czy po prostu by nie wyglądać jak ostatni łachmyta. Z drugiej jednak strony tak się obnażać...?
Aż wreszcie — olśnienie. Spodnie musiał oszczędzić, z bielizną nie stał na aż tak straconej pozycji.
Runęły więc spodnie, runęły do kostek i w kostkę zostały złożone, co prawda po prędce, lecz tyle musiało wystarczyć. To prawdziwie Sproutowa natura, męczyć rozum losem ubrań, gdy grało się między innymi o własne życie.
Dopiero po tym oparł się o drzewo raz jeszcze. Srebro łańcucha uderzyło w oczy, lecz on nie miał siły przed nim uciekać.
— Nie martw się — słaby uśmiech znów zatańczył na jego ustach, lecz to on tym razem chciał go uspokoić. Chciał ułożyć dłoń na tej jego, może na barku, pokazać, że nie żywi do niego urazy. Lecz skostniałe członki trwały w swym miejscu, puszczone wzdłóż tułowia; w innym wypadku wiązanie byłoby pozbawione sensu. — Ważne, żebyś był bezpieczny. Wtedy... będzie mi lepiej. Tak myślę.
Nie był gotowy. Nie będzie chyba nigdy, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Ale mógł zaczynać się przyzwyczajać. Przyzwyczajać i Tonksa do myśli, że są w tym oboje. I że musieli wreszcie przełknąć fakt, że żaden z nich nie chciał zrezygnować z bezpieczeństwa drugiego.
Przymknął oczy, gotów poczuć łańcuch na własnej skórze. Zamiast tego pojawił się jednak ciepły oddech Tonksa na jego czole. Jakby się... wahał? Zbierał się w sobie, by uchylić choć jedną powiekę, sprawdzić, czy wszystko dobrze. Muśnięcie skóry, płynące za nimi słowa — wyobraził je sobie, czy padły na pewno? — pozwoliły napiętym ramionom opaść. Nadziei na nagły obrót sytuacji odejść.
Był gotów. Tak, jak tylko gotowy mógł być człowiek zupełnie nieprzygotowany.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]21.06.21 23:01
Czuł się, jakby prowadził skazańca na rzeź. Pozwolił Castorowi lekko się o siebie oprzeć, pomógł mu oprzeć się o drzewo, próbował samemu być oparciem - ale nie mógł ignorować śmiertelnie bladej twarzy, smutnej miny, rozbieganego spojrzenia. Łez. Podniósł dłonie i otarł te łzy szybko, delikatnie, tak jak w szopie na Wrzosowisku. Bezsensowny gest, bo przecież płynęły dalej. Twarz Castora wydawała się jeszcze chłodniejsza od zziębniętych dłoni Michaela. Może pośpieszył się nieco z tym nakazem negliżu? Poprzednie pełnie spędzał przecież sam, zwykle wiedział, kiedy nadchodził ostatni moment na prędkie zrzucenie ubrań i przywiązanie się do drzewa. Nabrał gorzkiego doświadczenia podczas miesięcy spędzonych we własnej piwnicy, więc znał już reakcje własnego ciała i potrafił wyczuć odpowiedni moment. Z Castorem... z Castorem to co innego. Wolał przygotować się do wszystkiego wcześniej, by mu pomóc, by mu uspokoić - ale co, jeśli się mylił, jeśli tylko szkodził, jeśli chłopak będzie tylko przemarznięty i przeziębiony?
Przepraszam, przepraszam, przepraszam - myślał, ocierając ostatnie łzy jedną dłonią i otulając go kocem drugą ręką, ale głos wiązł mu w gardle. W szeroko otwartych oczach Castora nie widział ani wilka, ani nadchodzącej krwi, ani tęsknoty za księżycem - widział tylko lęk, doskonale sobie znany. Widział młodziutkiego chłopca, którego oblał kremowym piwem na meczu Quidditcha. Chłopca, który dorastał na jego oczach, który zmienił się w najdroższego przyjaciela, bohaterskiego pomocnika w tej okrutnej, który miał niebywały talent do tworzenia talizmanów, ale chciał zostać aptekarzem i który miał wieść długie i szczęśliwe życie. A teraz - teraz ...
... Mike wolał nie kończyć tego zdania, nawet we własnej głowie. Nie docierało jeszcze do niego w pełni, że likantropia może przekreślić wszystkie plany Castora, czy raczej wyobrażenia Tonksa o przyszłości Sprouta. Rozumiał to, podskórnie, opłakał to wszystko w szopie, ale gdyby zatrzymał się na tych rozważaniach, to złamałby swoje własne serce - a musiał się przecież skupić. Do głowy i tak pchały się natrętne myśli, że Castor nigdy nie powinien być nie tylko wilkołakiem, ale i wojennym bohaterem, a może nawet nie powinien być jego przyjacielem. Może gdyby nie zaprosił go na piwo po tamtym meczu, ta cała tragedia nigdy by się nie wydarzyła. Mike roztrząsał już okoliczności własnej przemiany na wszystkie możliwe sposoby, snując nieskończone scenariusze uniknięcia wyjazdu do Norwegii i lub załagodzenia tamtej konfrontacji w lesie pod Oslo. Może gdyby Castor zatrudnił się w Ministerstwie, albo pracował u Atticusa z czystym sumieniem i mniej przejmował tą całą wojną, nigdy nie znalazłby się w lesie w Gloucestershire? Może gdyby nie wciągnął go w politykę, nie zerwaliby nigdy znajomości i Mike zadbałby o to, by Sprout nie robił głupstw podczas wrześniowej pełni? Może, może, może.
Choć w tęczówkach Castora widział tylko strach, to - niestety! - widział wszystko inne. Wystające obojczyki, pot, gęsią skórkę. Naprawdę bardzo schudł. Nic dziwnego, że ledwo trzymał się na nogach. Michael chciałby z nim usiąść na suchej trawie, pozwolić mu trzymać głowę na swoim ramieniu, otulić ich obojga kocem i po prostu zamknąć oczy i zasnąć i obudzić się już po wszystkim. Ale nie mógł. Nie mógł.
Nie mógł nawet mu pomóc jak każdy inny człowiek. Gdyby nie był wilkołakiem, a Castor tak, to przecież i tak by z nim został. Z miotły, bezpieczny, z różdżką przygotowaną na wszelki wypadek, czujny i przytomny. Ochroniłby go przed innymi, a innych przed nim. Skuteczniej niż drugi wilkołak. Jako auror, a nie bestia.
Z niewiadomych powodów - Mike nie wiedział, że jedynym powodem jest jego własny strach - Castor wziął się nagle w garść, otulił mocniej kocem, zaczął iść trochę pewniej. Tonks odetchnął z ulgą, jego przyjaciel naprawdę był odważny. Wiedziałem, że dasz radę.
-Jasne. - delikatnie, niewprawnie, odebrał od niego okulary i uśmiechnął się niemrawo. Ostrożnie położył okulary przy torbie - ulokuje je na szczycie ich sterty ubrań, gdy już wszystkiego się pozbędą. Zerknął szybciutko na Castora, który zaczął się rozbierać - z kocem na głowie. Cóż, przynajmniej Michaelowi - który też odrobinę spąsowiał, ale to z zimna - będzie trochę łatwiej. Odwrócił wzrok, aby nie peszyć blondyna i rozpiął szybko pasek, rozporek, zsunął spodnie i całą resztę. Włożył wszystko do torby, cholera, ale zimno i - z wzrokiem wciąż wbitym w ziemię - odwrócił się w stronę Castora, który wyznał nagle prawdę o swoich nie-za-krótkich spodniach.
-Domyśliłem się. - wyszeptał, uśmiechając się smutno. Gdy spotkali się kilka dni temu, reakcja Castora na niewinny żart o spodniach była zastanawiająca - po zobaczeniu blizn, poskładał wszystko w całość. Odruchowo uniósł wzrok i... -Wiesz, że bieliznę też zaraz stracisz? - zmarszczył lekko brwi, bo samemu stał już przed Castorem w stroju biblijnego Adama. Odwrócił głowę i wyciągnął do Sprouta rękę. -Daj, szkoda ubrania. Nie będę patrzeć. - na ile mogę, muszę cię przecież związać, obiecał miękko i łagodnie, z nutą skruchy. Zapomniał w końcu o wstydzie, czymś jakże normalnym i naturalnym, czymś czego najwyraźniej samemu się już wyzbył, albo co zeszło na drugi plan w obliczu wszystkich innych okropności.
Wreszcie złożył wszystko w ładny stosik i do torby, okulary ulokował na szczycie i przytwierdził je zaklęciem Trwałego Przylepca by nigdzie nie spadły, a całość pakunku podniósł szybkim Wingardium Leviosa i zawiesił na stabilnej gałęzi jednego z wysokich drzew. W bezpiecznej odległości i wysokości od nich samych. Przy samym pniu, w zasięgu ręki, zostawił różdżki i metalowe koło od innego łańcucha - awaryjny świstoklik.
Łańcuch zadrżał mu w dłoniach, gdy Castor się odezwał.
Nie to chciał od niego usłyszeć.
-Obydwoje będziemy dzisiaj bezpieczni. - skłamał bez wahania, myśląc sobie, że blady Castor - z miodowymi włosami przyklejonymi do czoła i uśmiechem tak smutnym, że aż łamiącym serce - wygląda jak ranny anioł z mugolskich obrazów. Ach, nie anioł, święty. Zapomniał jego imienia.
Zawstydzony własnym, pochopnym gestem, cofnął się o krok - usta paliły, ale to chyba żal palił go w gardle - i przywiązał wreszcie młodzieńca do drzewa, usiłując zapomnieć o tym, że to przecież Castor. Gdyby pamiętał, uważałby na nagą skórę, podświadomie zacisnąłby łańcuch zbyt lekko, źle zawiązał węzeł. Skupił się więc na samym zadaniu, nie na Castorze - przyszły wilkołak musiał być przywiązany stabilnie.
Zużył połowę łańcucha, pętając tors i ramiona - i zawiązując wszystko za drzewem, solidnie, tak by żadna bestia nie miała czasu niczego zerwać.
-Już. Teraz ja. - wychrypiał, widząc, że Castor cały czas ma zamknięte oczy. Przeszedł na przeciwległą stronę drzewa i samemu oparł się o pień, chwytając za wolne końce łańcucha. Powtórzył całą operację, choć na sam koniec się zawahał.
Jeden łańcuch.
Dwa niezależne węzły.
Potencjalne niewinne ofiary. Bezpieczeństwo ich wszystkich.
Potencjalne zagrożenie, brygadziści, szmalcownicy, cokolwiek. Bezpieczeństwo Castora.
Zważył w dłoniach dwa końce łańcucha, a w myślach dwie alternatywy. Przy Sproucie użył węzła, który pokazał mu niegdyś Lyall. Niemożliwego do zerwania.
Ale teraz, gdy zabezpieczał samego siebie, palce machinalnie wybrały inne wiązanie. Skupił się, przetestował coś szybko. Ten węzeł powinien być niemożliwy do zerwania. Chyba, że podważy się go od odpowiedniej strony, w konkretnym miejscu - coś, na co bestia miała małe szanse, ale co mógłby osiągnąć człowiek w ciele bestii, jeśli Michael jakimś cudem zachowa dzisiaj część siebie. Ryzyko, na które nigdy by się nie zdecydował.
Zawahał się raz jeszcze, ale słońce już zachodziło. Nie było czasu poprawiać węzła.
Przywiązany, oparł głowę o pień. Za plecami słyszał oddech Castora. Pień był na tyle gruby, by zmieściły się przy nim dwa potwory, ale pewnie mógłby nawet musnąć palcami jego rękę, gdyby zdołał przesunąć swoją. Mimowolnie przesunął dłoń trochę do tyłu, ale zachował dystans.
-To już zaraz. - szepnął, wiedząc, że Castor i tak go usłyszy. -Po prostu się temu poddaj, wtedy krócej boli. - dodał, ale - pomimo szeptu - głos zdążył mu się załamać. Niech to szlag. Świetny z niego pocieszyciel. Zacisnął powieki, chciał dodać coś jeszcze, ale nie zdążył. Czuł już znajome pulsowanie w skroniach, gorąco w dole kręgosłupa.
Castor mógł się temu poddać, ale on nie zamierzał. Nie dziś. Musiał walczyć o skupienie i nie stracić przytomności pomimo rozdzierającego bólu. O ile to w ogóle było możliwe, ale musiał, musiał, musiał się starać.
Pierwszy paroksyzm bólu szarpnął kręgosłupem, a Michael odruchowo szarpnął się w łańcuchu, i wtedy -
- nadszedł wstyd, nagle i niespodziewanie.
Nie chciał krzyczeć, nie chciał okazać bólu, nie przy Castorze - o ile istota za jego plecami nadal była Castorem. Zamiast wrzasnąć, wziął więc urywany oddech, szybki i płytki, na więcej nie pozwalał mu obezwładniający ból łamanych i rozciąganych kości. Zacisnął powieki, instynktownie chcąc uciec jak najdalej od własnego-niewłasnego ciała i...
...nie, nie mógł dać się obezwładnić. Zmusił się do otwarcia oczu, ale nie był w stanie walczyć z własnym gardłem i umysłem na raz. Faeria gorąca, całe ciało go paliło, palił łańcuch, paliła głowa.
Jęknął głucho, a potem już wrzasnął rozdzierająco i wrzeszczał dalej, aż ludzki krzyk zmienił się w bezradne wycie.
Oby Castor już tego nie słyszał.

rzucam na przemianę w pełnię, +36



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ścieżka w lesie - Page 8 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]21.06.21 23:01
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 21
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ścieżka w lesie - Page 8 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]23.06.21 18:54
To zabawne, że w odczuciu Michaela jego twarz była zimniejsza. Sam Castor bowiem czuł się tak, jakby zaraz pod jego skórą płonął ogień, którego nie dało się zagasić. Jakby każda z łez, które leciały mu z oczu przecież bez jego woli, bez wyraźnego rozkazu, zamiast przykrywać ogień, przyczynić się do jego ugaszenia, działała odwrotnie i tylko go podjudzała. Świat zamazał się wraz z rozmazanym od kropli czających się na krańcach rzęs, świat rozmazał się, gdy stanęli wreszcie pod drzewem.
Świat wróci do normalności dopiero o świcie. Bo oto byli skazańcami, przykrym rezultatem czasów, w których przyszło im żyć, tragedią zamkniętą w ludzkich ramach, a jednocześnie arcydziełami.
Nikt inny bowiem nie był tak zdobny jak oni — jak Michael — przynajmniej taka myśl przemknęła przez umysł Castora, spotykając go zupełnie nieprzygotowanego. Wzrok, pozbawiony już przywileju ostrości, objął swym zasięgiem sylwetkę Michaela, gdy ten odchodził z jego okularami. Dopiero teraz młodszy z blondynów mógł przyjrzeć się swemu przyjacielowi dokładniej, a przynajmniej będąc obecny w lesie nie tylko ciałem, ale także duchem. I tak oto w jego głowie pojawiła się myśl, że blizny rozciągające się po całym jego torsie nie musiały być przecież czymś złym. Nawet te drobne, cienkie i blade, których źródło wydawało się Castorowi przerażająco obce, bo sam w końcu takich nie miał, oznaczały na koniec dnia jedno.
Przeżył. Przeżyliśmy. I damy radę raz jeszcze.
Cień uśmiechu przemknął przez jego wargi; myśl ta była dziwnie pokrzepiająca, lecz uleciała z chwilą, gdy znów opuścił wzrok. Miał co prawda zdjąć tylko skarpetki, bo butów zdążył już się pozbyć, a następnie zsunąć z wąskich bioder spodnie. Tymczasem, jakby na złość samemu sobie, znów spojrzał na własne, wystające żebra, na czerwone pręgi przemykające po nich zaskakująco prosto i regularnie. Szczęka zacisnęła się sama, ciałem znów wstrząsnął dreszcz. To z zimna, to z zimna, jest zimno i to tylko dlatego...
Nie chciał być na siebie zły. Ale nie potrafił inaczej. Stał więc tak przez jeszcze kilka sekund, znieruchomiały w lepkiej mieszance strachu i obrzydzenia własną osobą. Choć jeszcze przed chwilą gotów był wybiec przed szereg i zapewniać przyjaciela, że z nim jest wszystko w porządku, nie miał siły okazać się równie wyrozumiały dla samego siebie.
Z trudem przełknął ślinę, a ta ledwo przeszła przez zaciśnięte z żalu gardło. Kolejne ruchy okazały się być zaskakująco gwałtownymi szarpnięciami. Ściągnięte w gniewie na samego siebie brwi w połączeniu z bladością twarzy i co raz powracającymi dreszczami nie nadawały mu aparycji, do której przywykł świat. Nie było w niej tej naiwnej dobroci, z którą zwykł kroczyć przez świat, nie było przyjemnie chłodnego racjonalizmu, gdy nadchodził czas skupienia i doprowadzenia spraw do końca. Ze wszystkich przymiotów, którymi odznaczał się na co dzień, pozostała tylko ta dziwna kruchość, jakby mocniejszy podmuch wiatru był zdolny do złamania mu kręgosłupa i zakończenia tej całej farsy.
Chyba byłby wdzięczny.
W ostatniej chwili powstrzymał się przed ciśnięciem spodniami o ziemię. Ale zrobił to tylko dlatego, że usłyszał na powrót głos przyjaciela. A to przypomniało mu, że przecież nie był tu sam.
Domyśliłem się.
Odruchowo uniósł wzrok na osobę swego mentora, niemal gotów do spiorunowania go jednym ze swych popisowych spojrzeń, lecz to, co zobaczył przed sobą, natychmiast posłało ciepły prąd w dół jego kręgosłupa. Równie szybko zmusiło go do wbicia wzroku w ziemię bezpośrednio przed sobą, następnie mocnego zaciśnięcia powiek oraz do wydukania... czegoś. Wprawne ucho poznałoby wśród zlepku pozornie porozrzucanych głosek pozostałości po słowach "przepraszam", "nie wiem", "nie chciałem" i "wybacz", zakończone świszczącym wdechem i bardzo nagłym wydechem.
Dalej poszło już całkiem łatwo — nienaturalnie wyprostowany Castor cofnął się bowiem do pnia drzewa, opierając delikatną skórę o chropowatą powierzchnię pnia. Oparł potylicę o korę, wyciągnął nieco szyję, zaś twarz obrócił w lewą stronę. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, zdecydował się poddać pierwszemu lepszemu odruchowi; lewa dłoń wyrwała w górę w geście świadczącym tylko o jednym. Zapomniał biedny Sprout o braku okularów na własnym nosie, a pamięć ta wróciła dopiero po kilku nieudanych próbach, przy których niemal nie wsadził sobie palca w oko. Naprędce zdecydował, że najlepszym wyjściem z takiej sytuacji i jedynym, które ratowało go chyba od własnych myśli będzie wsunięcie palców między miodowe kosmyki.
Dziś to już ostatnia taka szansa.
Kto wie, czy będzie mógł powtórzyć to jutro.
Trwał w tej pozycji kilka chwil, przysłuchując się towarzyszącym im dźwiękom. Domyślił się, że Mike właśnie pakował ich skromny dobytek — inkantacja zaklęcia rozwiała resztki wątpliwości pozostawione po czymś, co brzmiało jak układanie na sobie bardzo miękkich rzeczy, z drobnym odstępstwem w postaci szczęknięcia wysłużonych piórek okularów.
Lecz dopiero kolejne słowa przyjaciela pomogły mu na powrót ugruntowić się w powadze sytuacji. Powadze, która ściągała go w dół niczym ruchome piaski, gdy on przecież chciał latać wśród obłoków własnych marzeń i kłamstw, że przecież nie jest aż tak źle.
Teraz może nie jest.
Ale całkiem niedługo zacznie.
— Obiecujesz? — bardzo chciał wierzyć, że głos mu się nie załamał. Nie na słowie tak prostym i krótkim, bo przecież starał się. Starał się jak mógł! I Mike musiał o tym wiedzieć, musiał to widzieć, podobnie jak widział kolejny dreszcz wstrząsający ciałem przyjaciela, gdy naga skóra spotkała się z zimnem łańcucha. Ale Castor nie otwierał oczu, jakby bał się, że własną niemocą — ta płynęła chyba z każdego jego gestu, lecz to spojrzenie najczęściej stanowiło jego główne źródło. Nie umiał kłamać, nigdy nie robił tego dobrze, a w bardziej szarych niż zazwyczaj tęczówkach Mike mógł bez trudu przejrzeć się we własnych strachach. Tak świeżych, jak i tych sprzed lat.
Tego też Castor chciał mu oszczędzić.
Stał więc we względnym bezruchu; spomiędzy zaciśniętych w wąską linię warg nie wydostało się nawet jęknięcie zarzutu. Uścisk łańcucha wydawał się być pewny i mocny, zaś Castorowi udało się tylko wcześniej wyplątać dłoń z własnych włosów i przesunąć ją bliżej środka obwodu pnia. Drugą puścił swobodnie wzdłuż ciała, pozostając w niewielkim rozkroku.
Wśród fali gorąca musiał skupić się na oddechu.
Otworzył jednak oczy, w dziwnym przejawie masochizmu. Coś szeptało mu do ucha, że chciał widzieć, jak zmienia się świat wokół niego, może nawet jak zmienia się on sam. Mimo że cholernie się tego bał, mimo że od zaciskania zębów bolała go szczęka.
Zdawało mu się, że poczuł drobny podmuch powietrza obok lewej dłoni.
Postarał się więc przesunąć ją po korze odrobinę dalej. Ciepło ludzkiej skóry oznaczało sukces.
Nie pamiętał nawet momentu, w którym splótł razem ich palce, bo wszystko zlało się w jednym momencie.
Szarpnął się. Ostrzegawcze warknięcie — pokaż się, a rozszarpię na strzępy — stanowiło tylko preludium, wśród ostrzegawczych brzdęknięć łańcucha. Mięśnie całego ciała napięły się w koszmarnym oczekiwaniu, zaś twarz przybrała wyraz tak niepasujący do fizjonomii Sprouta, że przeraziłaby każdego, kto mógłby mu się przyglądać w tej chwili i wiedziałby, kim jest poza tą jedną nocą w miesiącu. Wszystkie palce, tak rąk, jak i nóg, zacisnęły się z całej siły, paznokcie pobielały ostrzegawczo i nie minęły nawet trzy bicia serca, nim leśną ciszę rozdarł krzyk.
Krzyk z samych trzewi, nie tylko z poczerwieniałego gardła. Opuszczona momentalnie głowa poderwała się do góry i uderzyła w pień. Dźwięk ten jednak umknął percepcji Castora, którego odchodząca świadomość zajęta była trzaskiem łamanych kości, bólem z zaskakującą intensywnością skupionym głównie na klatce piersiowej oraz dolnych partiach nóg.
A potem, jakby na skraju zrozumienia, usłyszał drugi z krzyków. Ten z pewnością nie był jego. Skoro tak, to czyj?
Szaro—błękitne spojrzenie skierowało się ku jasnej tarczy księżyca, wynurzającej się spomiędzy rzadkich obłoków.
Nie było odwrotu.

| rzucam na przemianę w pełnię: +6 [bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 23.06.21 18:57, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]23.06.21 18:54
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością


'k100' : 55
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Ścieżka w lesie - Page 8 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]23.06.21 22:30
Nieopatrznie stanął przed Castorem w całej swojej okazałości i usłyszał* strzępy wypowiadanych słów, szybko składając je w jeden, zadziwiająco spójny przekaz.
Och.
Omal nie uśmiechnął się z czułym rozbawieniem, ale kąciki ust zamarły w połowie drogi - w emocje szybko wplótł się żal. Castor był tak uprzejmy, tak niewinny, tak zawstydzony sprawami, które dla Michaela już dawno przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. A może powinny. Przynajmniej przy nim, nie chciał przecież zawstydzić przyjaciela i zepsuć mu humoru jeszcze bardziej, mógł się chociaż zasłonić, idiota.
Nagość, jeszcze jedna przykra konsekwencja likantropii. Widzeli go tak już wszyscy norwescy medycy, jeden brygadzista i trzy przypadkowe kobiety, z którymi nie łączyły go romantyczne relacje. A teraz Castor, a on Castora - choć obiecał mu, że nie będzie patrzył, to przecież skłamał - na oślep nie dało się wiązać łańcuchów.
-Spokojnie, nic się nie stało. - pomimo wstydu, że odczuwał za mały wstyd, spróbował uspokoić przyjaciela i na powrót tchnąć w głos rozbawienie. -Nie przepraszaj, to przecież tak jak przed medykiem albo mugolskim lekarzem. - zapewnił, albowiem najprostsze wybrnięcie z tej kłopotliwej sytuacji (czyli całkowite jej zignorowanie) nie przyszło mu jeszcze do głowy.
Blondyn uparcie zaciskał powieki, nie mógł więc zobaczyć wahania, które przemknęło po twarzy Michaela w odpowiedzi na kolejne pytanie. Obiecujesz?
Nie mógł tego obiecać, chyba że... jeśli chcesz, rozszarpiemy przecież każdego, kto mu zagrozi, nie dramatyzuj, to żaden problem.
Wziął urywany wdech, przesunął spanikowanym spojrzeniem po przerażonej twarzy młodego wilkołaka. Zazwyczaj dławił "genialne" pomysły Fenrira, ale...
...może prościej byłoby, chociaż dzisiaj...
...może to mogłoby pomóc.
-Obiecuję. - zapewnił o wiele niższym barytonem niż zwykle i rozciągnął wargi w wilczym uśmiechu, bo dobrze było wreszcie nie kłamać i przez moment nie czuć wyrzutów sumienia.
Uśmiech spełzł mu z ust, gdy tylko Michael przejął z powrotem kontrolę. Łańcuchy, łańcuchy, musiał się skupić. I tak był ostrożniejszy i delikatniejszy niż powinien, próbując ominąć blizny na torsie młodzieńca. Były tak... czerwone (czy to normalne? Jego własne goiły się chyba szybciej, jeśli dobrze pamiętał), nie chciał ich podrażnić. Kilkakrotnie musnął nagą skórę palcami, a potem skończył wreszcie i choć najgorsze dopiero nadchodziło, to przynajmniej nie musiał już patrzeć na przerażoną twarz Castora.

Bolało, tak cholernie bolało.
Ludzki dotyk, zarejestrowany na skraju walczącej o samego siebie świadomości, przyniósł coś w rodzaju pokrętnego pokrzepienia, pomagając Michaelowi zakotwiczyć się na moment w ludzkim ciele. Potem, gdy palce Castora ścisnęły jego dłoń tak mocno, że aż zabolało - nie czuł już tego bólu, zaabsorbowany tym innym, tysiąckroć gorszym. Wreszcie wyszarpnął chyba dłoń, pewnie wtedy, gdy wykrzywiła się karykaturalnie, promieniejąc bólem deformacji.
Zawsze wydawało się, że przemiana trwa wieczność. Zwykle chciał po prostu odpłynąć od tej faerii bólu, ale nie był w stanie.
Dzisiaj - nie chciał, nie chciał się poddać.
Nie stracił przytomności, nie pozwolił się zdławić - i gdy zobaczył przed oczyma tarczę księżyca, widział ją wyraźnie, widzieli. Nie czuł się do końca sobą, myśli plątały się chaotycznie, chciał wyrwać się na wolność i pognać dalej w las, ale zmusił się do pozostania nieruchomo w tym obcym ciele, nie powinien za bardzo trząść łańcuchami...
Do jego nozdrzy dobiegał znajomy-nieznajomy zapach, za grzbietem czuł nie tylko twardą korę, ale i obecność innego stworzenia, gorącego i zarazem obcego i znajomego.
Przez chwilę nie mógł zebrać myśli, dysząc ciężko, aż z pyska wydobył się wreszcie cichy warkot.
Zwierzęcy, zgrzytliwy dźwięk, zrozumiały dla tego drugiego nie tyle jako słowa, co jako krótkie przesłanie.
Jesteś tam...? Nudne przesłanie. Ależ tu n u d n o, NUDNO, NUDNO, kiedyś pobiegniemy do GWIAZD. - były piękne, niezmiennie.
Co...
Zamknij się, dzięki tobie pozostało nam tylko patrzenie się w gwiazdy.

*spostrzegawczość III
obrażenia psychiczne: 25



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Ścieżka w lesie - Page 8 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Ścieżka w lesie [odnośnik]26.06.21 23:46
Powieki piekły od ciągłego zaciskania, ciało powoli zaczynało przypominać o własnym zmęczeniu; pierwsze padły nogi, które wydawały się być jednocześnie przerażająco lekkie, jak i drżące. Jego stres zawsze rozpoczynał się w nogach, lecz szybko skakał do głowy i dopiero stamtąd rozlewał się na resztę ciała. Tak również było i tym razem. Gdy tylko przyzwyczaił się do wrażenia, że jego nogi przestały trzymać formę wokół twardych kości i zdawały się coraz bardziej przypominać galaretę, szczęki bólu wgryzły się w jego skronie i zsunęły — powoli, metodycznie — w dół, aż do szyi.
Tam poprawiły swój uścisk, na moment pozbawiając biednego Castora — jeszcze Castora, czy już wilkołaka? — możliwości swobodnego nabrania powietrza. A te skończyło się po pierwszym z wrzasków. W tym właśnie momencie powieki podniosły się, a obraz zarysowany przed nim wskazywał wyraźnie na zapadnięcie nocy. Wcześniejsza pełnia nie przebiegała w taki sposób, tego mógł być pewien. Bo nie pamiętał tego, co w jej trakcie robił. Nie pamiętał nocnego nieba, nie pamiętał wiatru, który mógłby smagać jego ciało (wydawało mu się, że nie czuł go tak mocno, jak wcześniej), miał tylko mgliste wrażenie pazurów wbijanych w ziemię.
Poruszył nogą. Łapą. Szpony wbiły się w jeszcze miękką, wilgotną ziemię, którą rozrzuciły gwałtownym ruchem. Cielsko szarpnęło się raz jeszcze, potem drugi i trzeci. Łańcuch jednak wytrzymywał, a on przecież chciał tylko uciec.
Od bólu, który wciąż nim targał. Który puścił wreszcie gardło i zleciał na dół, wprost na klatkę piersiową. Trzask łamanych w nagłej przemianie żeber prędko został przykryty przez kolejne wycie. Starał się zniszczyć parszywą, palącą sensację na wszystkie możliwe sposoby, lecz gdy trwał nieruchomo — nieco z przymusu, nieco ze strachu, bo wciąż czuł ten ból, a wcześniej przecież... Wcześniej przecież nie trwało to tak długo... — jedynym rozwiązaniem, które wyklarowało się momentalnie wśród zawieruchy myśli, było jak najmocniejsze napięcie wszystkich mięśni. Zwłaszcza mięśni pleców, które co prawda wygięły bestię w pałąk, ale jednocześnie pomogły z utrzymaniem jej w miejscu.
Dyszał. Ze złości, bo ból jednoznacznie kojarzył się z karą, podobnie jak ogień. Z wysiłku, bo przecież jego nie jego ciało przeszło przez niewyobrażalny trud, groteskową wystawę cierpienia, która może, za kilka kolejnych miesięcy, może za kilka lat, zostanie wreszcie uznana za część rzeczywistości. Z gorąca. Wolałby chyba zasnąć i obudzić się, gdy będze już po wszystkim, lecz...
Bestia nie przejęła pełnej kontroli.
Dopiero wtedy to zrozumiał.
Mógł zadrzeć głowę, rozchylić pysk i wystawić jęzor ku srebrnej tarczy, która mimo swego piękna, zdawała się szydzić z nich, bestii przykutych łańcuchem do drzewa, bezbronnych i porażająco groźnych jednocześnie. Mógł postarać się przecież wyrównać oddech, właśnie tak, jak robił to teraz. Mógł wczepić pazury przednich łap w korę po obu stronach swego ciała, mógł wyrwać jej fragmenty, mógł przekonać się, że przecież wszystko to robi na własne dyktando, że nie jest w całości uzależniony od natury. Nozdrza drażnił co prawda zapach lasu, łapy rwały się do biegu, chciał być wolny, wolny, wolny, może czuł się nieco głodny, dopaść zwierzynę, nie dać się złapać...
Ale mgliste wrażenie kontroli nie smakowało rdzawo. Nie było krwią.
Pachniało. Bestią za plecami, lasem w ostatnich podrygach jesieni. Miękką ziemią pod pazurami i nieskończonością ziem przed nimi.
Jestem — warknięcie zdawało się być znacznie łagodniejsze, lecz w porównaniu z wcześniejszym wyciem chyba tylko takie być mogło — Ale chciałbym gdzie indziej! Do lasu, do lasu, DALEJ, wszystko nam zjedzą, D A L E J!

| obrażenia psychiczne: 25
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 8 z 11 Previous  1, 2, 3 ... 7, 8, 9, 10, 11  Next

Ścieżka w lesie
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach