Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka pamięci
Korzenie Lughnasadh sięgają legend o wielkim czarodzieju Lughu, który wyprawił pierwsze uroczystości na cześć pamięci swojej przybranej matki, matki ziemi. Zgodnie z tradycją na festiwalu - oprócz hucznej zabawy - wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. I tym razem na bocznej części plaży płonęło wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie i zmarłych w minionym roku. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę osiki, które gromadzone są w miedzianych dzbanach rozstawionych wokół paleniska, by wspomnieć bliskich lub oddać hołd poległym bohaterom.
Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mundurze londyńskiego Ministerstwa Magii. -Co to za festiwal szlam? - syczy, a jeden z pobliskich czarodziejów wyjmuje różdżkę by odegnać ducha odpowiednim zaklęciem. Zanim to uczyni, masz kilka sekund aby wdać się z duchem w krótką pyskówkę.
21-30: nad płomieniami materializuje się duch piegowatego chłopca. -Pokonaliście już smoka?- docieka, wpatrując się w leżącą na ziemi gałązkę. Drewno drga lekko pod wpływem skupienia ducha, ale pozostaje na ziemi. -Pomógłbym wam, ale potrzebuję miecza! - duch próbuje tupnąć nóżką, również bezskutecznie i wpatruje się wyczekująco to w ciebie, to w gałązkę.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwitują morskie fale.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starszego mężczyzny w mugolskim ubraniu. Przy pasie ma pistolet, ale nie wygląda na żołnierza - jest zgarbiony, a jego spojrzenie wydaje się nieco zagubione i poczciwe. Rozgląda się wkoło, szeroko otwartymi oczyma. -Co... co to za uroczystości? - pyta z wyraźną fascynacją.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o rozbieganych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. -Nie ma i c h tutaj, prawda? - pyta, spanikowana. Jeśli uspokoisz kobietę, pośle Ci smutny uśmiech. -Dziękuję. Chciałam doczekać Festiwalu Lata... pokazać go małemu... - kładzie dłoń na brzuchu i odpływa w dal by rozejrzeć się po Festiwalu.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka, z przypinką lokalnej bojówki Hipogryfów na białej koszuli. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli jesteś postacią związaną z podziemnym Ministerstwem Magii, masz szansę kojarzyć tego ducha - był oddanym sprawie rebeliantem, działającym w Devon.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch przepięknej, jasnowłosej dziewczyny w długiej, białej sukni i chabrowym wianku na głowie. Czarownica jaśnieje białą poświatą i wydaje się inna od duchów jakie do tej pory widziałeś - dostojniejsza, obdarzona silniejszą energią, właściwą prastarym zjawom. Masz wrażenie, że gdzieś w górze słyszysz łabędzi śpiew. Jasnowłosa czarownica uśmiecha się łagodnie, ale jej oczy pozostają smutne. -Cieszę się, że potomkowie pielęgnują nasze tradycje. Opowiedz mi o tegorocznym święcie. Opowiedz mi o nadziei. - prosi. Jeśli porozmawiasz z czarownicą, ta odezwie się z melancholią: -Miłość pozwoli skruszyć nawet najtwardsze serca. Nawrócić nawet tych, dla których z pozoru nie ma już powrotu. Nieś miłość i nadzieję dokądkolwiek pójdziesz, a może świat zmieni się na lepsze, a może i o n do mnie wróci... - nagle jej głos się załamuje. Zjawa odwraca się, spogląda na w dal - ale ogląda się jeszcze przez ramię. -Niech sprzyja ci szczęście, a głos twego serca niech będzie dla ciebie zrozumiały. - szepcze, rozwiewając się na wietrze. Jej słowa w dziwny sposób rozgrzeją twoje serce, a nocą będziesz mieć same piękne sny. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
Jeśli masz biegłość historii magii I lub wyżej, rozpoznajesz w czarownicy legendarną Caer.
100: wymagana interwencja Mistrza Gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Miał zamiar się tego dowiedzieć.
Odetchnął z niewidzialną ulgą, gdy jego manewr ze zmianą kierunku nie spowodował natychmiastowego uderzenia promieniem zaklęcia; nie był pewien, na ile zgrzytająca między sylabami groźba była autentyczna, na ile stanowiła pustą w środku fasadę, ani w jakim stopniu podsycał ją wyczuwalny w powietrzu alkohol – liczył się więc z tym, że wszelkie gwałtowne wybiegi wiązały się z podjęciem ryzyka. Koniecznego; nie miał zamiaru tkwić beztrosko w roli ofiary, zwłaszcza, że rozgrywającej się przed jego oczami scenie nadal brakowało niezbędnego kontekstu – wolał więc stawić Benjaminowi czoła otwarcie, udając, że wcale nie ruszała go wbita w klatkę piersiową różdżka, mimo że tak naprawdę taki rozkład sił wywoływał w nim oczywisty dyskomfort. Nie tyle wywołany obawą o magiczne umiejętności przyjaciela, co permanentną nerwowością, która od jakiegoś czasu towarzyszyła mu stale, sprawiając, że częściej niż zwykle oglądał się przez ramię, oczekując ataku z zaskoczenia. Nie ufał już branemu za pewnik poczuciu bezpieczeństwa, nawet jeżeli chodziło o obłożony zaklęciami ochronnymi teren Prewettów; przekonanie, że zagrożenie czaiło się za każdym rogiem, wypaliło się w jego świadomości nieodwracalnie. Zresztą – mniejszym zaufaniem darzył również i samego siebie, bardziej niż dawniej skłonny do lekkomyślnych reakcji.
– Świetny plan – wycedził w odpowiedzi na słowa Jaimiego, z ironią skapującą z poszczególnych głosek. – Ale wydaje mi się, że sensowniejsze byłoby zwyczajne zdzielenie mnie w głowę pięścią. Mniejsze ryzyko znokautowania samego siebie czarnomagiczną gorączką – kontynuował teatralnie znudzonym tonem, zupełnie jakby rozważał prawdopodobieństwo ładnej pogody na przyszły tydzień, albo najskuteczniejszy sposób na pozbycie się zalęgłych w firankach bahanek. Aktorska maska opadła z jego twarzy chwilę później, strącona zadanym z zaskoczenia pytaniem, którego się nie spodziewał – i na które nie posiadał gotowej odpowiedzi, choć skłamałby mówiąc, że była to kwestia, nad którą nigdy się nie zastanawiał. Nie tylko w kontekście samego Jaimiego, bo było więcej bliskich mu osób, które w razie ewentualnego konfliktu, znalazłyby się z całą pewnością po drugiej stronie wojennej barykady. Czy znalazłby w sobie na tyle samozaparcia, żeby podnieść różdżkę na któregoś ze starych przyjaciół? Wright pośród tego tragicznego zbiorowiska zajmował rzecz jasna punkt centralny, spędzając mu sen z powiek więcej razy, niż byłby skłonny się przyznać; momentami był niemal pewien, że właśnie tak umrze – postawiony przed niemożliwym do wykonania wyborem.
Ale nie było mowy, by w obecnych okolicznościach powiedział to wszystko Benowi.
– Bez różdżki? Wątpliwe – odpowiedział więc po prostu, nawet nie udając, że nie odbił pytania celowo, spłycając je do kwestii czysto technicznych. W tym samym czasie zadarł wyżej głowę, rzucając mężczyźnie wyzywające spojrzenie. – Jaki cel ma cała ta szopka, Ben? Jeżeli chciałeś porozmawiać, wystarczyło zapytać. Wiesz, jak cywilizowany czarodziej – dodał, szczelniej okopując się za wzniesioną ze słów barykadą pozornej obojętności i pewności siebie, które w rzeczywistości topniały z minuty na minutę. Nie chciał z nim walczyć, nie tak naprawdę.
I am not there
I do not sleep
Zaśmiał się znów, głucho, zagubiony w tym, co mógł mu powiedzieć - i o co mógł go oskarżyć bez szkodzenia sprawie, której przysiągł oddać życie. Wiedział, że śmierdzący rynsztokiem Perseus powiadomił Rycerzy o wielu sekretach Zakonu, ale nie zamierzał dawać przeciwnikom dodatkowego oręża. - Uważasz się za cywilizowanego czarodzieja, Nott? Po tym wszystkim, co zrobiłeś - i co zamierzasz robić? - spytał wprost, nie mogąc powstrzymać się od kpiny: nie złośliwej jednakże a rozpaczliwej, wstydliwej. Powoli odwrócił się w niego stronę, nabierając sił, by przyjrzeć mu się ponownie, tym razem z bezpiecznej odległości. Ręka dzierżąca różdżkę opadła wzdłuż ciała, nie chował jej ani nie podnosił, nie mogąc nadziwić się biegowi dziejów. Jakim cudem znaleźli się właśnie tutaj - właśnie teraz, gdy czarodziejski świat chwiał się w posadach, niszczonych raz po raz działaniami podwładnych Lorda Voldemorta? Co skusiło Percivala, by do nich dołączyć? Setki pytań cisnęły się na usta Benjamina, powstrzymał je jednak, po prostu wpatrując się w mężczyznę, dla którego gotów był kiedyś zabić. - Nie chcesz, żebym zadał pytania, które mam teraz w głowie - wychrypiał szeptem, w końcu poważnie, pozbywając się zblazowanej maski pijanego do cna agresora, zaciągającego merlina-ducha winnego szlachcica w ciemne ostępy lasu Weymouth.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Dzisiejsza rozmowa, chociaż nietypowa, nie była w tej materii wyjątkiem, i mimo że Percival zapierał się nogami i rękami, to po kilku ostrych słowach wiedział już, że nie miał szans na uniknięcie kolejnej, emocjonalnej podróży. Nieistotne, jak mocno wpierałby sobie, że pozostawił przeszłość za sobą, to ta uparcie wciąż do niego wracała, po raz kolejny przyjmując postać Bena; znajdującego się zdecydowanie zbyt blisko, by był w stanie go zignorować, i wyrzucającego z siebie słowa zbyt celne, by zatrzymała je wzniesiona na szybko ściana pewności siebie. Całe szczęście, że nadal tkwiła między nimi wbita w jego klatkę piersiową różdżka, stanowiąc namacalne przypomnienie kierunku, jaki obrała ich rozmowa, bo w innym wypadku nie wystarczyłoby mu gniewu do zatrzymania obezwładniającej fali smutku. Zalewającego go nagle i bez ostrzeżenia, a swoje apogeum osiągającego w chwili, w której Jaimie wspomniał przeklętą wyprawę do Peru, sprawiając, że nie był w stanie powstrzymać przemykającego przez jego twarz spazmu rozczarowania – głównie samym sobą. Miał ochotę się odwrócić, nie mogąc znieść już dłużej przeszywającego go na wskroś spojrzenia, ale nie miał czelności tego zrobić, uświadamiając sobie jedynie z niedowierzaniem, że choć minęły lata, to nigdy tak naprawdę nie zdobyli się na poruszenie tego zakazanego tematu; Ben nie wiedział, że niewybaczalna decyzja nie pozwoliła mu przespać spokojnie ani jednej nocy, i że do dzisiaj słyszał w myślach agonalne krzyki; nie wyjaśnił mu, że sam wnioskował o swoją degradację, ani że wszystko, co zrobił później – od odizolowania samego siebie od wszystkich i wszystkiego, po podążenie za Juliusem prosto w szeregi Rycerzy Walpurgii – było konsekwencją obietnicy, którą wtedy złożył sam sobie: że nigdy więcej nie pozwoli już, żeby zginęli ludzie, za których był odpowiedzialny.
Nie wiedział, jak mógłby powiedzieć mu o tym wszystkim teraz, przełamując się przez pokłady kipiącej między nimi nienawiści, dlatego milczał, starając się odsunąć od siebie absurdalne przekonanie, że Ben wiedział, utwierdzające się z każdym wypowiadanym przez niego słowem. Skąd w innym wypadku brałyby się rzucane mu w twarz oskarżenia?
Uwolniony nagle od niewygodnej bliskości, odetchnął głębiej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że wstrzymywał powietrze; wciąż nie ufał jednak własnemu głosowi na tyle, by przerwać milczenie, pozwalał więc Benowi wyrzucić z siebie wszystko, co miał do powiedzenia – nawet jeżeli każda sylaba zdawała się palić go do żywego ciała. Zaczekał, aż mężczyzna ponownie odwróci się w jego stronę, zanim sam ośmielił się poruszyć – o krok do przodu, zupełnie jakby narzucony z góry dystans miał sprawić, że słowa nie przedrą się przez barykadę nieporozumień. – Popełniłem błąd, Ben – prawie warknął, głośno – głośniej niż planował, niekontrolowanie machając ręką; jego głos rozniósł się w zalegającej w lesie ciszy jak krzyk na cmentarzu, zmuszając go do obniżenia tonu – ale tylko odrobinę. – Co więcej mogę ci powiedzieć? Że źle oceniłem sytuację, że nie posłuchałem cię, mimo że powinienem był to zrobić? Gdybym mógł cofnąć czas i to naprawić, to zrobiłbym to bez wahania, ale życie nie działa w ten sposób. A ty nie jesteś w stanie wyrzucić mi niczego, czego już sam sobie nie wyrzuciłem. – Teraz to on się odwrócił, zwracając się profilem do Bena, a twarzą ku nieprzeniknionym, poprzetykanym drzewami ciemnościom; wydawało mu się niemożliwym, że gdzieś tam ludzie bawili się i śmiali, tańcząc wokół ognisk i świętując późne nadejście powstrzymywanego przez anomalie lata. Uniósł dłoń do twarzy, odgarniając z niej luźne kosmyki włosów, które znowu wymagały strzyżenia; nie wiedział, co ma zrobić z tą całą absurdalną rozmową, ogarnięty przerażającym wrażeniem, że i tak pędzi już w dół po równi pochyłej – i że nie ma absolutnie żadnego sposobu, żeby zdołał się zatrzymać. – Jedynym, co mogę teraz zrobić, to upewnić się, że już nikt, na kim mi zależy, przedwcześnie nie umrze – dodał ciszej, wciąż nie patrząc na Jaimiego, nie do końca przekonany, czy w ogóle zwracał się jeszcze do niego; być może próbował w ten sposób przekonać samego siebie.
Wziął głębszy oddech, wreszcie odwracając się z powrotem i odnajdując spojrzeniem ciemne oczy Wrighta. Dosyć miał ostrożnego skakania wokół sedna. – Jeżeli chcesz mnie o coś zapytać Jaimie, będziesz musiał zrobić to wprost – powiedział, głosem o kilka stopni chłodniejszym i opanowanym, niż jeszcze przed chwilą. Nie miał zamiaru niczego mu ułatwiać – to on ich tu zaciągnął. – Chyba że przyszedłeś tu z misją własnoręcznego ukarania mnie za błędy przeszłości? Mogę wyciągnąć różdżkę, czy szlachetnie zaatakujesz rozbrojonego czarodzieja? – zapytał, ale ręka wiodąca mu nie drgnęła; oczekiwał odpowiedzi, wpatrując się prosto w parę czekoladowych tęczówek i zadając sobie raz po raz pytanie, czy naprawdę tak miała skończyć się ich niepokonana i mająca przetrwać wszystko przyjaźń, gdzieś w międzyczasie znajdując w sobie odpowiedź na wcześniejsze pytanie Benjamina: prędzej rzuciłby Avadę na samego siebie, niż posłał śmiertelną klątwę w stronę stojącego przed nim mężczyzny.
I am not there
I do not sleep
- Oczywiście, że miałem rację. Przeważnie ją mam, a ty przeważnie mnie nie słuchasz - wciął mu się w słowo, po raz pierwszy wysłuchując jednakże jego szczerej odpowiedzi; pozornie pozbawionej uczuć, ale tak naprawdę pokazującej, że rozumiał swoje błędy, że pragnął je naprawić. Może jeszcze nie wszystko zostało rzucone na pożarcie czarnomagicznej zawierusze? Może jeszcze istniała jakaś nadzieja? Wright zamilkł, mozolnie analizując wypowiedziane przez Notta zdania. Żałował. Chciał dobrze. Chciał upewnić się, że nikt już więcej nie ucierpi. I mówił do niego w sposób, którego najbardziej się obawiał. Jaimie. Ben wypuścił głośno powietrze z ust, cały rozedrgany, sfrustrowany, bliski furii, przekierowującej się w zadziwiający, nieplanowany sposób, do wewnątrz. Oczywiście, że oślizgły Nott mógł kłamać, odegrać przed nim skruszoną scenkę jednego, zdystansowanego aktora, ale nie potrafił tego zignorować i dalej brnąć w zaparte, wypluwając następne oskarżenia. - Nie bredź o szlachetności, sam zaatakowałbyś mugola od tyłu bez ostrzeżenia - syknął złośliwie, nawet nie myśląc o tym, co powiedział; potrzebował czasu, czasu, by to wszystko przemyśleć i czasu, którego nie miał. Żądał od niego prostego pytania, ale nie chciało ono przejść mu przez gardło. Nieelegancko odchrząknął, odkaszlnął, obserwując działania obróconego profilem mężczyzny. Tak bardzo go nienawidził. Tak bardzo za nim tęsknił. - Dlaczego do nich dołączyłeś? - spytał po prostu, nie potrafiąc pojąć przyczyn kolejnego błędu popełnionego przez przyjaciela. Oddalającego się z każdym tchnieniem, z każdą informacją o tajemniczych zgonach, z każdym nagłówkiem krzyczącym o morderstwach, szatańskich pożogach i tajemniczych zaginięciach. Miał przed sobą śmiertelnego wroga, którego powinien jak najszybciej unieszkodliwić, wykorzystując ten festiwalowy wieczór do jak najlepszych celów, mogących dać Zakonowi Feniksa przewagę.
I zamierzał to zrobić.
Wycelował różdżką w Percivala a w jego oczach zabłyszczała czysta rozpacz, ból, taki, jakiego jeszcze nigdy nie odczuł na własnej skórze. Odetchnął spazmatycznie, głęboko, dłoń poznaczona odciskami zadrżała gwałtownie - i w sekundzie, w której cyprysowe drewno miało rozjarzyć się promieniem odbierającego przytomność przeciwnika zaklęcia, Jaimie odsunął rękę w bok. Przegrał walkę z samym sobą, zwyciężyło coś, co tliło się głęboko w zranionym sercu. - Salvio Hexia - wychrypiał słabo, chcąc oddzielić ich obydwu od strony festiwalu, zadbać o to, by nawet zagubiony przechodzień, przedzierający się kwadrans przez krzaki, nie zdołał się na nich natknąć. Nie sprawdzał, czy zaklęcie się powiodło; wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w kępę trawy, oddychając ciężko, jakby właśnie przebiegł magiczny maraton a nie podjął niezwykle trudną decyzję. - Mogę cię ochronić - zaczął, ciągle zmęczony, lecz zatrważający spokojny, po raz pierwszy tak trzeźwo spoglądając na ich krytyczną sytuację. - Mogę was ochronić - poprawił się; to nie mogło być aż tak trudne. Adrien Carrow należał przecież do Zakonu Feniksa, wyznawał dobre poglądy a serce Inary było jednym z najczystszych, jakie znał. Czy wiedziała o mroku idei, której przysiągł służyć Percival? Czy rozpoznawała czerń nadpsutej duszy? Nott kochał ją - Jaimie zdawał sobie z tego sprawę, nawet jeśli świadomość łączącego ich uczucia rozrywała go na kawałki. Kiedyś zrobiłby wszystko, by odsunąć ich od siebie, zemścić się, w najbardziej paskudny sposób, jaki znał - ale teraz kierował się w życiu czymś więcej. Dobrem. Miłosierdziem, które właśnie okazywał - wcale nie z wspaniałomyślną łaską - komuś, kogo nienawidził. Mógł: roztoczyć nad nimi opiekę, zadbać o to, by nic im się nie stało. - Ale musisz zdecydować się szybko, zanim będzie za późno - zastrzegł, przenosząc w końcu spojrzenie na jego twarz. Był poważny i smutny, gniew buzował gdzieś głębiej, dając mu siłę. - Możesz mi zaufać, Percy - dodał szeptem, robiąc krok w jego stronę a serce dudniło mu tak głośno, że prawie nie słyszał cichego szelestu liści i pohukiwania sów, spoglądających na nich z wysokich drzew, budujących nad nimi wilgotny baldachim. - To wszystko da się jeszcze naprawić. Wierz mi. Ja też spieprzyłem wiele razy, ale ciągle istnieje druga szansa - kontynuował z pasją, ignorując podszepty zdrowego rozsądku, sugerujące, że zachowuje się żałośnie. Że powinien go spetryfikować a potem zaciągnąć do starej chaty, by tam oddać w ręce legilimentów, bezwzględnych aurorów, może i samej Bathildy, wyciągającej z niego wszystkie informacje po to, by potem rzucić go na pożarcie swym współtowarzyszom, katującym go za wymuszoną zdradę.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Roześmiał się w reakcji na jego słowa, wypełniając powietrze dźwiękiem raczej dziwnym, suchym i chrapliwym – nieprzypominającym ani trochę wesołego śmiechu, i urywającym się zbyt szybko i zbyt nagle. – Coś w tym jest – odpowiedział, wzruszając ramionami – i przez jedną, ledwie zauważalną chwilę będąc dawnym sobą, z trudem przyznającym się do własnych wad i słabości, które Ben z taką łatwością przed nim obnażał. Echo przeszłości umknęło jednak tak samo szybko, jak się pojawiło, odegnane bezlitośnie kolejnymi zdaniami, na które Percival znów nie od razu odnalazł właściwą odpowiedź. Przez myśl przemknęło mu, żeby skłamać – wyprzeć się wszystkiego, co tak prosto z mostu wykładał przed nim przyjaciel, zaprzeczyć przynależności do jakiejkolwiek organizacji i zwyczajnie brnąć w zaparte, ale chociaż próbował, nie był w stanie odnaleźć w tej strategii żadnego sensu. Benjamin wiedział – teraz był już tego pewien, bo między wypływającymi z jego ust głoskami nie było nawet cienia niepewności, czy domysłów; stwierdzał fakty, rzeczowo i bez niepotrzebnego dramatyzmu, a Percival łapał się na tym, że chciał odpowiedzieć mu szczerze – i że pragnął zrobić to już od dłuższego czasu, dusząc się tajemnicami zbyt wielkimi, by jedna osoba była w stanie sobie z nimi poradzić. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo, Ben znów się poruszył, a w jego polu widzenia znalazła się wycelowana wprost w niego różdżka.
Uniósł spojrzenie, bez problemu odnajdując błyskające w ciemności oczy Jaimiego i nawet nie podejmując próby uchylenia się przed zaklęciem. Wyprostował się jedynie odrobinę, unosząc wyżej podbródek – nie miał zamiaru prosić o litość – ale obronna postawa okazała się przedwczesna, a po okolicy, zamiast Petryfikusa, rozległa się zupełnie inna inkantacja. – Ben?.. – wyrwało mu się niepewnie; rzucił mężczyźnie skonfundowane spojrzenie, spodziewając się usłyszeć niemal wszystko – oprócz tego; pokręcił odruchowo głową, marszcząc brwi, zupełnie, jakby chciał wytrząsnąć z uszu nieistniejącą wodę, która zniekształcała dźwięki, sprawiając, że docierało do niego zupełnie coś innego niż to, co powinno. Coś, co trafiało prosto do wnętrza jego klatki piersiowej, puchnąc tam i pulsując, wywołując nieznośny ucisk. Czy Ben w ogóle się słyszał? Nie mógł przecież mówić poważnie, nie mógł naprawdę wierzyć, że przyszłość, którą przed nim kreślił, miała jakiekolwiek realne szanse się urzeczywistnić, nawet jeżeli był moment, w którym sam Percival w to uwierzył. Zaraz potem jednak nieśmiałe być może zalało lodowate przerażenie, zmuszające go do wycofania się z powrotem w najdalszy kąt własnego umysłu, gdzie już pozostał, czekając w milczeniu, aż Jaimie skończy mówić – a potem nie odzywając się jeszcze przez kolejne sekundy, wsłuchując się w dzwoniącą w uszach ciszę, przerywaną jedynie parą oddechów i fantomowym możesz mi zaufać, Percy, odbijającym się o wnętrze jego czaszki.
Nie wiedział, ile dokładnie minęło czasu, zanim zdecydował wreszcie się poruszyć – być może ułamek sekundy, być może cały długi wieczór – ale zrobił kilka kroków do tyłu, odnajdując powalony pień i siadając na nim niezdarnie, siłując się przez moment z utrzymującą się sztywnością w zranionej nodze. Chyba nie mógł wystawić się na atak już bardziej – i chyba ani trochę go to nie obchodziło. – Julius – odezwał się w końcu, opierając łokcie na kolanach; zabawne, że czarodzieje mieli w zwyczaju gromadzić się tutaj, żeby snuć romantyczne opowieści o bohaterach, bo jego własna nie miała w sobie nic ani z jednego, ani z drugiego. – Powiedział mi o spotkaniu, jeszcze zanim zniknął. Na początku to zignorowałem, nie interesowali mnie ani w Hogwarcie, ani później. Ale koło nowego roku wszystko zaczął trafiać szlag. Morderca na sabacie? Miałem go na wyciągnięcie ręki, ścigałem go przez pół rezydencji, ale nie byłem w stanie go zatrzymać. – Do tej pory pamiętał tę palącą bezsilność, obezwładniający strach, gdy Inara jako pierwsza rzuciła się w pościg za zakapturzoną sylwetką; lodowaty gniew, że ktoś ośmielił się naruszyć ich tereny, podnieść rękę na ich rodzinę. – Musiałem coś zrobić, Ben, nie mogłem tak po prostu machnąć na to ręką. Poszedłem do ciebie, ale… – Urwał, kręcąc głową, zatrzymując słowa, zanim zdążyły przeciąć powietrze niezasłużonym oskarżeniem. Nie mógł obwiniać jego o swoje własne decyzje – nawet jeżeli nigdy nie miał zapomnieć tego, jak przerażająco brzmiała w jego uszach cisza, rozciągająca się po wyznaniu, na które zbierał się o co najmniej kilka lat za długo. – Po tym jak od ciebie wyszedłem, prawie dałem się zabić na Nokturnie. Uratowała mnie przypadkowa dziewczyna, nawet nie znam jej imienia. Nie chciałem być dłużej słaby i żałosny. W dodatku Julius dalej nie wracał, a ja potrzebowałem odpowiedzi. I je znalazłem. – W piwnicy Białej Wywerny, gdzie po raz pierwszy od bardzo dawna uwierzył, że jego los może się odwrócić. Chociaż nigdy nie zależało mu na władzy ani potędze, ani nawet na wytępieniu wszystkich mugoli, to nie potrafił nie czuć podziwu dla mocy, którą posiadł zasiadający u szczytu stołu czarodziej. Pociągała go perspektywa, którą przed nimi roztaczał, kusiło poczucie przynależności; już nigdy w życiu nie chciał być bezsilny.
A jednak tak właśnie czuł się teraz, rozkładany na łopatki kilkoma prostymi zdaniami i obietnicą, w którą tak bardzo chciał uwierzyć – i tak bardzo nie mógł sobie na to pozwolić. Schował twarz w dłoniach, Ben nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, jak inaczej dla nich obojga brzmiało zwyczajne was. – Już jest za późno, Jaimie – powiedział powoli, unosząc spojrzenie – dziwnie błagające, chociaż sam nie wiedział, o co właściwie prosił. – Ufam ci. Ufam ci jak nikomu innemu i wierzę, że naprawdę myślisz, że jesteś w stanie kogokolwiek ochronić przed nim, ale nie jesteś. – Pokręcił głową, tym razem z żelazną pewnością – to nie było możliwe. – Ja… – zaczął znów, ale słowa go zawiodły. Wciągnął powietrze do płuc. – Gdyby chodziło tylko o mnie, ale… – Nie wiedział, jak powinien to powiedzieć, zdając sobie jedynie sprawę, że to nie był właściwy sposób, ani nawet właściwy moment. Wieść powinna być radosna, przepełniona nadzieją – nie bezlitosnym przerażeniem. – Inara jest w ciąży. – Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to zmieniało wszystko – nawet sobie – wiedział jedynie, że tak było. – Nie mogę podjąć tego ryzyka. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby – dalsza część wypowiedzi nie chciała przejść mu przez gardło – nie zniósłbym tego. Rozumiesz? – zapytał, nie do końca pewny, czy w ogóle oczekiwał odpowiedzi – czy czegokolwiek oczekiwał – czy może zwyczajnie szukał rozgrzeszenia, na które nie zasłużył.
I am not there
I do not sleep
Dalej go kochał. Zdał to sobie sprawę gdzieś pomiędzy tym obcym, potwornym śmiechem, czyniącym z Percivala marionetkę czarnoksiężników, a lekkim zatoczeniem się przy siadaniu na porośniętej mchem kłodzie. Lekko zgięte kolana, włosy opadające na czoło, przekręcenie bioder, łokcie oparte o kolana: bardziej wrażliwsi ludzie wzruszali się wielkimi słowami lub pięknem arystokratycznego profilu, Jaimiego dotykały te niezauważalne szczegóły, zgięcia mięśni, napięcia ścięgien, całe piękno widoczne w zwykłym zajęciu miejsca - w takiej pozycji i w takich okolicznościach, które przeżywali razem wiele razy, zasiadając przy ognisku w środku dzikich kniei. Spoglądał na Notta z miną trafionego Fulgoro: uciekające w niebyt negatywne emocje opuściły go zbyt szybko, by mógł się pozbierać i przejść nad bolesną prawdą do porządku dziennego. - Salvio Hexia - chrypnął ponownie, starając się zbudować barierę oddzielającą ich od północnej strony, od festiwalu. Był zbyt rozedrgany, by zaklęcie się powiodło, próbował jednak dalej, musząc zająć myśli czymś innym. Choć na sekundę. Świadomość własnej słabości, uczuć mimo wszystko targających jego sercem, przeraziła go. Starał się pozbierać, pogodzić z tym, co było przecież oczywiste - a gęsta cisza, zalegająca między nimi, wcale nie pomagała w tym procesie.
Żachnął się, gdy usłyszał imię Juliusa, nie chciał rozmawiać o starszym bracie, lecz kontynuacja wypowiedzi zamieniła irytację w skupienie. Ben wpatrywał się w siedzącego Notta. Nie potrzebował potwierdzenia, Zakon Feniksa wiedział wystarczająco wiele, słowa, padające z ust arystokraty nie stanowiły żadnej niespodzianki - a jednak czym innym była grupowa nienawiść, skierowana w stronę wroga, a czym innym spowiedź, jakiej dokonywał Percival. Tuż przed nim, już bez obcego, nerwowego chichotu. Hogwart - a więc mieli rację, wszystkie szumowiny poznały się właśnie tam. Dlaczego ich przeoczył? Dlaczego nie zareagował wcześniej, obijając mordy Mulciberowi i Avery'm, kiedy jedyną groźbą był przedłużony szlaban? Irracjonalne pytania zaczęły napływać do głowy Benjamina, szybko wyczyszczone jednak niedokończonym oskarżeniem.
- Czekaj, czekaj - prawie mu przerwał, unosząc przed siebie dłoń, typowym gestem sprzed lat, gdy zamierzał uświadomić wymuskanego lorda w prawdach rzeczywistego świata, nieograniczonego do lekcji szermierki, ustawienia sztućców przy stole i kolejności powitań na Sabatach. - Sugerujesz, że to moja wina? Pamiętasz w ogóle tę rozmowę? - żachnął się ostro, czując, że po pustkę po bolesnym zaskoczeniu wypełnia od nowa gniew, tym razem zdrowszy, bo ich; znajomy, oparty na zazdrości i pełnym lęku przekonaniu, że nigdy nie będzie szczęśliwy, że nigdy nie będą szczęśliwi razem. - To ty zdecydowałeś. Ty wybrałeś swoją rodzinę i przyjaciół, morderców i katów. Ty postanowiłeś grzecznie zadowolić tatusia-psychopatę, który i tak najchętniej spaliłby cię żywcem i poddał najgorszym torturom, gdybyś tylko zgarbił się o cal albo nie spełniał jego wymagań - pieklił się dalej, o wiele lepiej czując się z tą świeżą i zarazem znajomą wściekłością. Ciągle czuł żal, porzucenie; czuł się gorszy, nie mogąc pojąć, dlaczego Nott nie wybrał ich. Świadomość wzgardzenia bolała mimo upływu miesięcy. - Wiem, że coś do niej czujesz - musiał to wspomnieć, chociaż właśnie posypywał solą tylko pozornie zasklepioną ranę, dotykając tematu Inary, bliskiej sercu ich obydwu. - Ale to nie to, co czujesz do mnie - dodał, nagle dziwnie smutno, na moment tracąc rezon i werwę; otrząsnął się z tej żałosności, nerwowo przeczesując rozczochrane włosy drżącymi palcami. Mimowolnie użył czasu teraźniejszego - nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Cenisz ją, szanujesz, podziwiasz; czujesz się w obowiązku zapewnienia jej bezpieczeństwa i szczęścia; lubisz jej towarzystwo, wzrusza cię jej dobroć, łagodność i charakter; jest twoją żoną - ale czy ją kochasz, Percy? - spytał wprost, czując narastający strach. Przed odpowiedzią, niszczącą jego naiwną wiarę w to, że mimo wszystko łączyło ich coś wyjątkowego, coś, czego nie mógł dzielić z kobietą, choćby najmądrzejszą i najpiękniejszą. On sam czuł do Inary słabość, chciał dla niej jak najlepiej.
Rozumiał dawnego przyjaciela - i jednocześnie nie mógł pojąć jego głupoty. Jaimie zamilkł na moment, znów wytrącony z względnej równowagi kontynuowaniem opowieści. - Na jakie pytania znalazłeś odpowiedź? Jak najbrutalniej zabić mugola? Jak wyrżnąć najszybciej niewinnych obywateli, pracujących w Ministerstwie Magii? Jak ściągnąć na siebie wieczne potępienie? - kontynuował bezpardonowe pytania, pozostając w pełni sobą: boleśnie szczerym, prostym, wręcz prostolinijnym czarodziejem, od niedawna jasno wierzącym w podział na dobro i zło. Gest ukrycia twarzy w dłoniach nie umknął jego uwadze, znów zamilkł, robiąc jeszcze dwa kroki naprzód, zanim stanął - jak wryty - po następnym przywołaniu własnego imienia. Wziął głęboki oddech i nie wypuszczał powietrza, nie spuszczając wzroku z nagle odsłoniętego spojrzenia, mówiącego więcej od słów. - Nie jest za późno - znów prawie mu przerwał, niwecząc dzielący ich dystans, przysiadając tuż przed nim na własnych udach, mocno ściskając w dłoni różdżkę. - Naprawdę jestem w stanie was ochronić. Zapewnić bezpieczeństwo. Dać szanse na nowe życie. Nie tak wystawne, to oczywiste, ale - bezpieczne - kontynuował chaotyczne zapewnienia, wpatrzony roziskrzonym spojrzeniem czekoladowych oczu prosto w te, intensywnie dziś, zielone. Już prawie unosił dłoń, by dotknąć jego ramienia - ale palce zatrzymały się w pół ruchu, na wieść o radosnej nowinie.
Nie był na to gotowy. Odkąd tylko pamiętał przygotowywał się na tą wiadomość, ale wyobrażał to sobie zupełnie inaczej, licząc, że oszuka szlacheckie przeznaczenie, że do tej pory zdoła uwolnić Percivala spod lordowskich obowiązków. Histerycznie obawiał się momentu, w którym utraci Notta na zawsze - i ta chwila właśnie nadeszła, materializując się w najgorszym z możliwych momentów. Brodata twarz Jaimie'go zakwitła w grymasie bólu, żenującego cierpienia i dziwnego zagubienia; uczuć, których nie mógł ukryć. Zamilkł i spuścił głowę, powoli opadając do tyłu, tak, że zgięte kolana miał przed sobą. Zaakceptowanie Percivala jako ojca, na zawsze związanego już z Inarą, niszczył wszystko, co naiwnie budował w wyobrażeniach. Wypuścił powoli powietrze, spuszczając wzrok między swoje kostki i niezwykle brudne buty, na wilgotną trawę.
- Tym bardziej nie możesz w tym tkwić - wychrypiał po potwornie długiej chwili ciszy, podnosząc znów wzrok na - zbyt bliską - twarz Percivala. - Zabijesz ich. Obydwoje. Prędzej czy później - wygłosił martwym tonem, nabierającym jednak życia wraz z każdą kolejną głoską. Wpatrywał się w Notta intensywnie, ponaglająco, z całych sił dławiąc wibrujący w każdej, najmniejszej komórce ból. - Nie możesz podjąć ryzyka usługiwania szaleńcom, mordercom i psychopatom. Myślisz, że ci pomogą? Że gdy uznają, że nie jesteś już przydatny, będą cię wspierać? Chcesz, by twoje dziecko żyło w świecie, gdzie tacy jak ja będą mordowani? Gdzie będzie musiało gardzić innymi tylko z powodu ich pochodzenia? Gdzie będzie uczyć się jak zabijać od najmłodszych lat? - pytał gorączkowo; musiał przekonać go do rozsądnego wyjścia z tej sytuacji, do współpracy; potrzebnej Zakonowi i potrzebnej jemu. Serce tłukło mu się w piersi tak głośno, że prawie nie słyszał wypowiadanych przez siebie słów; błagalnych i twardych, prostych i ustalających porządek rzeczy. Wolności, odpowiedzialności, miłości; ciemne, czekoladowe oczy, wpatrzone w te ukochane, znajome, ciemnozielone, zawilgotniały. Musiał wybrać dobro - swoje, swojej rodziny, czarodziejskiego świata.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
#1 'k100' : 41
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Co więc rozegrałoby się inaczej?
Odetchnął nieco swobodniej, po raz drugi słysząc inkantację zaklęcia i tym razem wyraźnie czując rozpływającą się dookoła energię, odcinającą ich od ewentualnych, ciekawskich spojrzeń – choć skłamałby mówiąc, że przestał czuć się przerażająco wręcz nagi; dawno już nie zdarzyło mu się opuścić wszystkich barier ochronnych gdzieś indziej niż w bezpiecznym wnętrzu własnego domu, chociaż nawet tam zachowywał cienką warstewkę sekretów. Przeszywające spojrzenie Bena, kryjące w sobie wszystko to, co najbardziej bał się zobaczyć, nie pozwalało mu jednak na tchórzliwie wycofanie się za wzniesione z kłamstw barykady, mimo że rozsądek podpowiadał mu, że popełniał właśnie widowiskowe samobójstwo, obnażając się zupełnie przed swoim największym wrogiem. Skrzywił się mimowolnie, gdy tylko to słowo pojawiło się w jego umyśle, kwaśne i kanciaste, niewłaściwe, niepasujące, brzmiące co prawda jak obelga, ale skierowana bardziej ku niemu samemu, niż górującemu nad nim brodaczowi. Któremu kiedyś (nadal?) powierzyłby bez wahania własne życie, i dla dobra którego natychmiast by to życie oddał.
Pokręcił gwałtownie głową, słysząc, że Ben znów opacznie go zrozumiał i odruchowo również unosząc do góry dłonie, którymi potrząsnął lekko, jakby odganiał natrętne stado much. – Nie, Ben. Nie, zaczekaj – odezwał się głośniej niż poprzednio, starając się zatrzymać słowa, nim doprowadzą do kolejnego opłakanego w skutkach nieporozumienia, zbudowanego na drastycznie odmiennych perspektywach, z których spoglądali na ten sam, otaczający ich świat. Nie chciał już więcej pozwalać na to, by coś, co powinni byli już lata temu rozłożyć na czynniki pierwsze i dogłębnie przedyskutować, zrównało z ziemią całą resztę rozmowy. – To nie była twoja wina. Nic z tego nie było twoją winą. – Chciał to podkreślić, wyryć na stałe i wypalić, zetrzeć na proch ostatnie wątpliwości; jeżeli kogokolwiek obwiniał o chaos, jaki szalał aktualnie w jego życiu, to nie był to Jaimie. – Ale musisz przestać stawiać znak równości pomiędzy urodzeniem, a skłonnością do morderstwa – powiedział rzeczowo, pochylając się do przodu i podkreślając swoje słowa gestami, jak tysiąc lat temu, gdy siedzieli przy ognisku i sprzeczali się o to, który z gatunków smoków jest najbardziej śmiercionośny, a który najtrudniejszy do schwytania. – Jest dosyć duża przepaść między niechęcią do mugoli, a snuciem planów ich całkowitej anihilacji. Nie wszyscy są jak mój ojciec – dodał, na wpół smutno, na wpół gniewnie, bezwiednie drapiąc przez materiał już dawno zabliźnione poparzenia na lewym przedramieniu, nienawidząc tego, że samo mówienie o bolesnej karze wywoływało u niego cierpki dyskomfort. Nie był pewien, czy Ben zdawał sobie sprawę z tego, że jątrzył ranę, która – w przeciwieństwie do skóry na rękach – nigdy do końca się nie zagoiła, za każdym razem niezawodnie sprowadzając go z powrotem do roli przerażonego dzieciaka, łkającego żałośnie w najdalszym kącie Ashfield Manor, martwiącego się nie tyle odłażącym płatami ciałem, a tym, by nikt go nie usłyszał.
Odetchnął głęboko, ignorując fakt, że wypuszczane z płuc powietrze drżało nierówno, falując w rytm jego własnych emocji. – Większość mojej rodziny nigdy nie trzymała w dłoniach czarnomagicznej księgi. Myślisz, że Ulla stanowiłaby dla kogokolwiek zagrożenie? Albo że Inara ćwiczy po nocach klątwy na spętanych zwierzątkach? Że moje kuzynki mają na sumieniu zbrodnie poważniejsze niż przekonanie, że porwą je groźni mugole, jeśli oddalą się zbyt daleko od magicznych terenów? – Opuścił spojrzenie, zawieszając je gdzieś na poziomie porośniętej mchem ziemi. – Wiem, dla ciebie oni wszyscy są tylko bezosobową mieszanką zepsutej arystokracji, trochę jest w tym mojej winy – czy popełnił błąd, beztrosko wyśmiewając się razem z przyjacielem z osobliwości stanu szlacheckiego, niejednokrotnie wyolbrzymiając je do karykaturalnych wartości, i nie biorąc pod uwagę, że wszystko to zakorzeni się w postaci nienaruszalnego przekonania? – ale są wśród nich naprawdę dobrzy ludzie. Ludzie, na których mi zależy. – Znów uniósł wzrok, odnajdując bez trudu postać Benjamina, mimo że nadal bał się, że zobaczy w jego oczach pogardę i obrzydzenie. – Nie ożeniłem się z Inarą, żeby zadowolić nestora. Gdyby to był ktokolwiek inny, zerwałbym zaręczyny, nie zastanawiając się dwa razy – przyznał, mówiąc więcej niż dotychczas, chociaż nie mówiąc wszystkiego, bo nie istniał zwięzły sposób, żeby wyjaśnić swoje rozumowanie bez zagłębiania się w zawiłości arystokratycznych koligacji. Nie chciał zresztą obracać ich rozmowy pod tym kątem, wydzierając na wierzch uczucia, które – wypuszczone z zakopanej pod dziesięcioma metrami zaprzeczenia klatki – groziłyby obróceniem całej jego stanowczości w perzynę.
Za późno; zacisnął na sekundę powieki, przyciskając je dodatkowo opuszkami palców, gdy Ben sam poruszył tę delikatną konstrukcję, utrzymującą jego w świat w jakiej takiej stabilności. Gdyby tylko mógł, zatkałby również uszy, ale wątpił, czy istniała na tyle szczelna bariera, by odgrodzić go od celnych jak rzucane z alchemiczną precyzją uroki słów. Nie mógł uwierzyć, że Jaimie był na tyle okrutny i zdeterminowany, żeby rzucić mu w twarz akurat tą kartą, ale jednocześnie – przecież sam wcisnął mu ją w dłonie, potwierdzając nie raz, a dwukrotnie, że go kochał; przyznając się do słabości, która – widział to teraz w niewiarygodnej klarowności – miała w przyszłości doprowadzić do jego własnej śmierci. – Jaimie – przerwał mu, otwierając oczy i zadzierając głowę do góry, odzywając się głosem, który miał być stanowczy, ale zamiast tego zabrzmiał błagalnie. Nie miał wątpliwości, że kochał Inarę – ale nie miał też wątpliwości, że i w zdaniach wiszących teraz niewygodnie w przestrzeni między nimi kryło się więcej niż ziarno prawdy. – Jakie to ma teraz znaczenie? – zapytał. Czy miało jakiekolwiek? Ben go nienawidził, uważał go – częściowo słusznie – za psychopatę i mordercę, powiedział to wystarczająco dobitnie.
Nie ośmielił się powiedzieć nic więcej, pozwalając by zadane przez Bena pytanie rozproszyło się w półmroku, mimo że kolejne wcale nie były łatwiejsze. – Nikogo nie zabiłem – zaprzeczył, nie tyle się usprawiedliwiając, co czując naglącą potrzebę do wyjaśnienia tej nieścisłości, na myśli mając oczywiście, że nie zrobił tego w służbie Czarnemu Panu – obaj wiedzieli o spopielonych mugolach, obaj pamiętali też rozoraną smoczymi pazurami klatkę piersiową jednego z członków ich ekipy. – I możesz mi nie wierzyć, ale nie znajduję przyjemności w bezsensownym zadawaniu bólu. Ale jeżeli moje wieczne potępienie ma być ceną za zapewnienie czarodziejom lepszego jutra, to niech tak będzie – dodał z mocą, chociaż zabrzmiało to mniej pewnie, niż zamierzał – trochę tak, jakby bardziej niż Wrighta, próbował przekonać samego siebie. Być może właśnie tak było; może tworzenie skomplikowanych wytłumaczeń własnych czynów weszło mu w krew już tak bardzo, że nawet tego nie zauważał.
Odchylił się instynktownie do tyłu, gdy dystans między nimi nagle stopniał, a Jaimie znalazł się tuż obok – na wysokości jego spojrzenia, wpatrując się w niego z intensywnością, której nie przytępiała już odległość ani zalegające ciemności. Wstrzymał powietrze, nie zdając sobie sprawy, że to robi, i dopiero po chwili bardzo powoli wracając do poprzedniego położenia. Pokręcił głową, nadal nie wierząc, ale póki co wstrzymując kolejne słowa, zajęty przyjmowaniem na siebie wszystkich emocji przelewających się przez rysy przyjaciela: szczerości, zawodu, rozczarowania, bólu. Opuścił luźno ramiona, pozwalając, by jego dłonie opadły ku ziemi w geście kapitulacji, z boku zapewne wyglądając trochę jak odcięta ze sznurków, bezradna marionetka. Obrócił twarz w prawo i lewo, wciąż niewerbalnie zaprzeczając, nie zdając sobie jednak sprawy, w którym momencie przestał bronić się w ten sposób przed docierającymi do niego zdaniami, a zaczął odpowiadać na kolejne pytania rzucane przez Bena. – Jak sobie to wyobrażasz? – zapytał, nieświadomy jeszcze, że w ogóle zaczął to rozważać w innych kategoriach niż czystego szaleństwa – nadal jednak daleki od przytaknięcia. – Wiesz, co robi się u nas ze zdrajcami? Jeżeli zniknę z dnia na dzień, nigdy nie przestaną mnie szukać. To znaczy, że nikt, kto jest ze mną blisko, nie będzie bezpieczny. – Nie zauważył chwili, w której wychylił się do przodu, prawie zsuwając się z niskiej kłody, podświadomie chcąc sprawić, by Jaimie uwierzył, że to, co mu proponował, nie mogło się udać. – Nawet jeśli zapewnisz im ochronę, i nawet jeśli nie skończymy wszyscy jak Russell, to nie mogę ich na to skazać. Na życie w ciągłym ukryciu, wegetowanie w jakiejś zatęchłej kryjówce. – Nie był w stanie wyobrazić sobie kochającej wolność Inary w takim miejscu; coś ściskało mu się w sercu na samą myśl. – Nie będę bezużytecznie siedział w miejscu – powiedział z uporem, wreszcie pozwalając sobie na żelazną stanowczość.
I am not there
I do not sleep
- Wiesz, że mówisz o samych kobietach? - wytknął mu od razu, wytrzeszczając na Notta oczy. Naprawdę sądził, że w wojnie, jakiej stali się częścią, to płeć piękna będzie stawała do walki? - Wiesz. I doskonale wiesz też, że jestem ostatnią osobą, która generalizowałaby i obrzucałaby całą grupę społeczną czy tam klastrę - poznał ostatnio wiele nowych słów - druzgotkowym łajnem - prychnął, prawie oburzony; tak było kiedyś, gdy był młody, gniewny i znacznie głupszy niż w tym momencie. - Znam honorowych, wspaniałych szlachciców, lordów, którzy poświęcili swoje życie w imię dobra - ale nikt z twoich przyjaciół i bliskich nie należy do tego grona - Sam przyznał przecież przed chwilą, że podążył w mrok za Juliusem a Ben pamiętał każde nazwisko Rycerzy; gromady szalonych arystokratów, brutalnie torturujących i mordujących niewinne osoby. Tłumaczenia Notta na nowo podsyciły ogień pod jego wściekłością, ale tlił się on zaledwie przez moment, szybko przygaszony lepkim popiołem, szarymi płatkami śniegu, zamieniającym gniewne wymierzenie sprawiedliwości w błagalną próbę ochronienia przyjaciela przed popełnieniem największego błędu w życiu. - To chyba oczywiste - sarknął, słysząc argument Inary; była przecież i jego przyjaciółką. - Nie jest nadętą cizią ani głupią kretynką, jest wyjątkowa - Nie miał problemu w akcentowaniu przymiotów lady Carrow - nigdy nie myślał o niej jako lady Nott - zrobiłby wiele, by jej pomóc, co nie zmieniało faktu, że wyczuwał, być może kierowany żałosną podświadomością, pewną zachowawczość wobec małżonki. Nie tyle nutę fałszu, co wyrzutów sumienia, poczucia obowiązku, szacunku, na który bez wątpienia zasłużyła.
Wziął głębszy, ochrypły oddech, gdy Percival w końcu na niego spojrzał, zadając boleśnie trafne pytanie. Sądził, że odpowiedź na nie jest więcej niż oczywista, widoczna w każdej sekundzie tej pokręconej rozmowy, przepychanki dobra i zła, próby renegocjowania zasad traktatu pokojowego, który nie został jeszcze w ogóle przygotowany, nie mówiąc już o drżących, potwierdzających go podpisach. - To ma teraz największe znaczenie - odpowiedział cicho, prawie wstydliwie, z niedawno odkrytą dumą znosząc przyznawanie się do własnych emocji. Znów zamilkł, dając tym słowom wybrzmieć - i oczekując pojawienia się tych niewypowiedzianych, związanych głoskami głuchego Jaimie.
Ciągle brzmiało mu w uszach, tak samo jak krzyki ludzi, których Nott zamordował - powstrzymał prychnięcie krótkiego, nieprzyjemnego śmiechu, nie ze względu na swoją wyrozumiałość. Był po prostu, ponownie, zszokowany tym, co usłyszał. Percival bredził; owszem, nigdy nie błyszczał mądrością, a przynajmniej tak oceniał go Wright, ale to, co bełkotał teraz brzmiało jak szyta grubymi nićmi propaganda. - Postradałeś zmysły - wydusił z siebie po prostu, wlepiając w niego pełne niedowierzania oczy; był zbyt zdziwiony, by na nowo pozwolić karuzeli wściekłości rozpędzić się do prędkości wprawnie rzuconego Lumos. - Jakie lepsze jutro? Jutro, w którym wyrżniecie mugolską społeczność? Będziecie mordować dzieci pochodzące z niemagicznych domów? Torturować i niszczyć - to uważasz za lepsze jutro? - pytał dychawicznym tonem, w głowie nie mieściły mu się podobne farmazony. Percy nie mógł być aż tak głupi. - Oni nie zapewnią ci bezpieczeństwa, wykorzystają a potem zniszczą. Wiem, do czego są zdolni, Percy, widziałem to - kontynuował żarliwie, chaotycznie, jedna dłonią nerwowo przeczesując trawę, wyrywał drobne listki, sięgał paznokciami wilgotnej ziemi, nawet nie zdając sobie sprawy z tego ruchu. - Jesteś kretynem, popełniałeś potworne błędy, ale nie jesteś złym człowiekiem - brnął w zaparte, dopiero po wypowiedzeniu tych zdań orientując się, co wybrzmiało pomiędzy nimi; co tak naprawdę chował pod wszystkimi wyzwiskami, pod wygrażaniem, pod spluwaniem na śmierdzącego Notta. Mimo wszystko wierzył w to, że ktoś, kogo pokochał tego deszczowego, jesiennego dnia podczas jednego z ostatnich szkolnych lat, nie zginął - że i dla niego istniała nadzieja. - Możesz to naprawić - powtórzył, przesuwając spojrzenie z jego zrezygnowanej twarzy na opuszczone bezradnie ręce, na posturę zagubionego chłopca. Brudna od ziemi, oblepiona powyrywaną trawą dłoń drgnęła, uniósł ją do góry, w odruchowym geście dotknięcia jego przedramienia swoją mocną, ciepłą ręką - ale zatrzymał ją nieporadnie w górze i, zażenowany i zszokowany tym, co robi, opuścił ją dziwnie z powrotem. - Są sposoby by was ochronić. Szczegóły, o których nie mogę ci teraz opowiedzieć - wyjaśnił cicho, z pewnością; informacje, które posiadał Percival, miały wielkie znaczenie, mogły oficjalnie potwierdzić potworności, których dopuszczali się Rycerze - nie wątpił, że wspólnymi siłami udałoby się go ochronić, zwłaszcza biorąc pod uwagę bliskie pokrewieństwo z Adrienem, przewodzącym jednostce badaczy. To wszystko na razie było tylko marzeniem; by stało się planem potrzebował decyzji Notta - przeczuwając już, z jaką spotka się odpowiedzią. A było to przeczucie potwornie bolesne. Uśmiechnął się krzywo, smutno, wspomnienie Russella wywołało wygięcie warg. - Dlaczego uważasz, że kryjówka byłaby zatęchła? Zdziwiłbyś się, co mogę ci zagwarantować - odburknął głupkowato, jak zwykle mimowolnie przekłuwając balonik pompatycznych decyzji, dyskusji o zdradzie, śmierci i nowym życiu, wypełniającym Inarę. - No tak, lepiej czynnie przyczyniać się do eksterminacji niewinnych ludzi. Cały Percival Nott - sarknął ponownie, schylając głowę, by spróbować odnaleźć w kieszeni skórzanej kurtki paczkę mugolskich papierosów. Ironią skrywał - nieumiejętnie - strach, zagubienie i przejęcie; palce wyciągające starą, podrdzewiałą zapalniczkę drżały. Tak bardzo chciał go ochronić. Tak bardzo chciał dać mu drugą szansę. Tak bardzo chciał wierzyć w to, że wystarczy kochać, by wszystko skończyło się dobrze.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Przyszedł na łąkę. Początkowo nie mając zamiaru snuć bajek bo zwyczajnie żadna mu nie przychodziła w chwili obecnej do głowy. Do czasu. Kiedyś, kiedy z zacięciem kartkował strony legend oraz podań w pamięci wyryła mu się historia nie do końca typowa.
- Znam legendę, a może opowieść, która miała szczęście zostać spisaną na pergaminie. Myślę, że na to zasługiwała nawet, jeżeli nie ma dobrego finału – zapowiedział, a potem zaczął snuć.
Istniało kiedyś królestwo, którego obecnie nazwy nikt nie pamięta. Powodów jest kilka. Jeden z nich jest prozaiczny - pod żadnym możliwym kątem nie było specjalne. Nie mogło poszczycić się rozległymi terenami, wypchanym po brzegi skarbcem, z jego ziem nie wywodził się w tamtym czasie nikt znaczący, czy zasłużony, ludzie nie byli ciemiężeni, ani też specjalnie rozpieszczani. Takich miejsc na świecie było wówczas bardzo wiele i nikt nie zaprzątał sobie głowy kolejnym. Innym powodem było to, czego dokonali jego ludzie i to jaką cenę za te dokonanie zapłacili. Tak jak wszystko ma w zwyczaju tak i w tej historii ciąg zdarzeń miał swój początek wraz z nadejściem wiosny. To wówczas wybuchła wojna miedzy innymi, większymi królestwami, które postanowiły unieść się pychą oraz chęcią posiadania. Jak to w takich sytuacjach bywa wojujący zaczęli poszukiwać sojuszników by zyskać na sile i przewadze. Krążyli więc wokół sąsiadów nawiedzając ich i oferując liczne korzyści zostania ich sojusznikami, wesalami. Kusili możliwością powiększenia skarbca, sławą, zasłużeniami, utarcia nosa tym będącym po drugiej stronie. Część uległa, części nie było to jednak w smak i tak też właśnie było w przypadku Zwyczajnego Królestwa którego władcę nie kusiło ani krwawe złoto, ani spojona krwią ziemia, czy ofiarna śmierć jego ludzi ku chwale ambicji tych bardziej znaczących. Planowali przeczekać niespokojny czas i konflikt innych tym bardziej, że znajdowali się na jego uboczu.
Naiwna wiara w to, że nieingerencja, nie uczestnictwo w kolei losów może uratować przed nieszczęściem nie mogła skończyć się dobrze. Zwłaszcza gdy w konflikt mieszane są większe siły.
Wojna jednak przybrała bardzo gwałtowny bieg. Jeden z uczestników konfliktu wyszedł z niej zwycięsko, lecz to mu nie wystarczyło. Przepełniony napompowaną pewnością siebie, po tym jak obrócił swych wrogów w pył postanowił kontynuować swoją ekspansję której ofiarą stało się Zwyczajne Królestwo będące zbyt słabe by pomimo zaciekłego oporu dać radę okrutnemu oponentowi, który nie znał litości: tamtej nocy budynki płonęły, ziemia oddychała żarem, martwe ciała obracały się w pył, a głowa władcy potoczyła się po chłodnej posadzce. Królestwo upadło, a całemu zniszczeniu przyglądała się żona pokonanego króla, obróconych w zgliszcza ziem. Towarzyszący jej strażnicy, którym udało się wyprowadzić ją chyłkiem tuż przed rzezią stali przy niej w ciszy onieśmieleni jej łzami tak zimnymi, że ponoć zamarzały na jej polikach nie sięgając ziemi. Morrigana, bo takie nosiła imię, była kobietą ciepłą, delikatną, lecz tamtej nocy jej dobroć została stłamszona przez żal, niesprawiedliwość, krzywdę i cierpienie jej ludzi. Nie zamierzała tego tak zostawić.
Nie raz i nie dwa historia pokazała żniwo pychy i nadmiernej pewności siebie i takie też odczucia w tamtym momencie przepełniały zwycięskiego władcę który po pokonaniu swojego rywala uznał, że może sięgnąć bezkarnie po więcej. Kara jednak zawsze się pojawia.
Czas płynął, nastał pokój, a o niewielkim, zwyczajnym królestwie i jego zbiegłej królowej zapomniano, lecz Morrigana wciąż pamiętała i to właśnie ta pamięć dawała jej siłę. Przez wszystkie lata podróżowała, jak cień przeskakując między uliczkami szukając innych, którzy pamiętali o wyrządzonej krzywdzie, ofiar którzy ponieśli straty. Nie mogła i nie była w końcu jedyną, która miała problem z porzuceniem przeszłości. Grupa powoli, systematycznie rosła w liczebność oraz siłę. Jak ćmy do światła zlatywali się ku niej rozgoryczeni współcierpiętnicy odnajdujący w niej pokrzepienie i obietnicę wiszącego w powietrzu zadość uczynienia. Zaczęli być nazywani Tuatha Dé Danann, a plotki o nich zaczęły docierać do Krwawego Króla. Ten w obawie przed zamachem powodowanym zemstą wysyłał najemników mających rozgromić problem jednak po każdej wysłanej grupie słuch ginął. Nie odnajdywano ciał, dobytku -przepadali. Zaczęto mówić, że przyłączali się do niej, że Morrigan była wiedźmą która za pomocą magicznych sztuczek mamiła każdego kto stanął na jej drodze przepełniając serca napotkanych własną wolą. Nie było to dalekie prawdzie, bo w jej żyłach płynęła magia. Nie urodziła się z nią, lecz mówi się, że dobroć podarowała skrzywdzonej ziemi, a ta w zamian obdarzyła ją siłą pozwalającą rozpocząć upragnioną krucjatę.
Zatrzymał się na chwilę by sprawdzić, czy wzbudziło to zaskoczenie, a może też inne emocje. Po czym kontynuował dalej.
Wychodząc z ukrycia przemierzała ziemię rozpoczynając swój pochód od tych zagarniętych na końcu powoli dążąc do zamku w którym skrywał się morderca jej męża, ludu, krainy zmieniając każde miejsce w którym się znalazła w pole walki. Stojąc na czele swej niewielkiej armii zabijała każdego, kto podniósł na nią i jej cel miecz, a takich było wielu bo Krwawy Król w przerażeniu i tchórzostwie posyłał ku niej coraz liczniejsze oddziały popadając w szaleństwo coraz bardziej gdy tylko dochodziły go słuchy o tym, że jego wojownicy pomarli, a ich ciała rozszarpuje ptactwo – te licznie ciągnęło się za Morrigan niby chmurą zbierające jej żniwo. Czarne kruki i wrony zaczęły przypominać jej pelerynę, która po obleceniu ziemi pozostawiała jedynie nagie kości utkwione w zbrojach i pancerzach. Rozsiało to strach i przerażenie przez co opór ustał i na jej przeciw zaczęli wychodzić jedynie szaleńcy niespełna rozumu bądź ci którzy żyli przekonaniem, że Morrigana nie da rady ich złamać – w rzeczywistości czyniła im jeszcze większą krzywdę niż to czego się obawiali. Gdy dotarła na zamek, gdzie miała znaleźć źródło przepełniającej jej po brzegi obrzydzenia i nienawiści ku swojemu rozczarowaniu zauważyła, że Krwawy Król tchórzliwie zbiegł.
Tu prawdopodobnie wzbudził rozczarowanie. Morrigana nie była jednak bohaterką, pozytywną postacią nie mogła więc osiągnąć swojego celu tak po prostu. Słuchacze Anthonego dopiero mieli się o przekonać dlaczego.
Nie zrezygnowała jednak ze swych pragnień i tak jak towarzyszący jej ludzie przepełnieni nieludzką wiarą w słuszność sprawy przeobraziła się w kruka. Tak przynajmniej sądzą mieszkańcy miasta bo tego dnia cała chmara tychże wypłynęła wodospadem z bram, okiennic i każdego innego otworu zamczyska zalewając wioski, miasta, lasy i odległe krainy. Czarne chmury splecione ze skrzydeł odcinały ciepło słońca do ziemi. Powietrze przepełnione jej wolą dusiło, drapało gardło. Trzepot skrzydeł wzbudzał terror wśród ludzi, zwierząt i roślin. Szaleństwo Królowej Kruków zaczęło przykuło uwagę istot znajdujących się ponad ludzkim padołem, które do tej pory jedynie się przyglądały. To właśnie w tamtej chwili Dangna będący nieskończonym dobrem zszedł na ziemię i pojmał Morriganę wierząc, że jego natura jest wstanie złagodzić jej szaleństwo. Wiedźma wiła się i w niezgodzie na jego decyzję niemalże pozbawiła go życia. Dagna spętał więc ją potężną klątwą zmuszając do wiecznego życia przy swoim boku samemu narażając się tym samym na wpływ jej obsesji, której do dziś nie porzuciła.
Czy to właśnie od tego momentu dobro powiązane było poniekąd z widmem wojny?
Zapomniała o swym pochodzeniu, imieniu, o tym dlaczego tak bardzo chciała dorwać jednego człowieka, lecz powody i wszystko inne przestały mieć znaczenie. Liczyło się dla niej już tylko pragnienie które zamiast serca pompowało krew w jej żyłach. Mówi se, że gdy Dagna zmęczony stróżowaniem przysypia to Morrigana umyka z jego oczu by móc dalej poszukiwać Krwawego Króla który dawno już pomarł z szaleństwa i starości. Ciągnął się za nią również zastępy jej wiernych popleczników Nie przeszkadza jej to w nieustannym locie nad krainami całego świata będąc przyciąganą przez te w których jest wojna w nadziei, że dostrzeże go w ferworze walki.
Zakończył upewniając wszystkich, że nie zakończenie nie miało być szczęśliwe, a nieco złowieszcze oraz refleksyjne. Wierzył że takie właśnie było. Siedział na łące jeszcze chwilę, po czym opuścił się po wysłuchaniu kilku kolejnych opowieści
|zt
Nie był jeszcze gotowy do zmierzenia się z tą myślą.
Zsunął się powoli z drzewnej kłody, z jakąś nieokreśloną bezsilnością opadając na trawę i plecami opierając się o chropowaty pień, zmianę pozycji traktując bardziej jak próbę przeciągnięcia w czasie odpowiedzi, niż cokolwiek innego. Wyprostował jedną nogę przed sobą, łokieć opierając na drugiej, zgiętej w kolanie. Póki co nigdzie się nie wybierał. – Nie wiem, co chcesz, żebym ci powiedział, Ben – odrzekł równie cicho, spojrzenie zawieszając gdzieś na poziomie leśnej ściółki, zupełnie jakby błyszczące w półmroku kwiatki niezwykle go zainteresowały, podczas gdy w rzeczywistości nawet ich nie widział. Oczami błądził gdzieś indziej, tkwiąc w innym czasie i innym miejscu. Nigdy nie potrafił szczerze mówić o uczuciach, wychowany w domu, w którym traktowało się je z sympatią równą tą, którą kierowano ku gnomom w ogrodzie i pladze bahanek w zasłonach. – W moim świecie, kiedy ktoś pięknie mówi o miłości, to znaczy, że chce czegoś w zamian. – Nauczył się tego bardzo wcześnie; że wszystko było tylko owiniętą w gładkie jedwabie transakcją. – A ja nie chcę, żebyś czuł się zobowiązany do wyciągania mnie z bagna, w które sam wszedłem. Po raz kolejny. – Nadal na niego nie patrzył. – Poza tym, porównywanie was nie byłoby w porządku. Ani w stosunku do ciebie, ani do niej. – A Percival nie potrafiłby tego zrobić, nawet gdyby chciał; Inara była jego żoną, przyjaciółką, jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek widział u swojego boku, idealnym złotym środkiem między arystokracją i dobrocią; Ben był chaosem zamkniętym w ludzkim ciele, młodzieńczą obietnicą, która nie miała szansy się spełnić i namacalną epitomą wszystkiego, czym Nott chciał być, ale po co nie miał odwagi sięgnąć, bo wymagałoby to od niego rzucenia się w przepaść, wypełnioną niepewnością co do tego, czy po utraceniu gruntu pod stopami zacznie latać, czy wprost przeciwnie – roztrzaska się o ostre kamienie po krótkim, przerażającym upadku.
Może rzeczywiście postradał zmysły; podniósł wreszcie wzrok, odnajdując otwarte szeroko oczy Benjamina, znów nieprzebierającego w słowach i rzucającego tymi wszystkimi rzeczownikami, którym odruchowo miał zamiar zaprzeczyć, i już-już otwierał usta, żeby to zrobić, gdy jedno zdanie sprawiło, że całe powietrze uleciało mu z płuc. Nie jesteś złym człowiekiem.
Czy naprawdę nim nie był? Odchylił głowę do tyłu, pozwalając, by ciężkie sylaby opadły na dno jego własnego umysłu. Nie chciał być złym człowiekiem, ale dawno temu pogodził się już z tym, że nieodwracalnie się nim stał, nie pozwalając sobie nawet na zastanowienie się nad alternatywą. Może i nie podniósł jeszcze na nikogo różdżki z zamiarem odebrania mu życia, ale nie mógł też zaprzeczyć, że czarna magia, którą w ostatnich tygodniach z uporem studiował, wywoływała w nim naznaczoną mrokiem fascynację. Czy Ben naprawdę wierzył w to, co mówił – czy może próbował przekonać o tym samego siebie? – A o co wy walczycie? – zapytał po prostu, przerywając ciszę po dłuższej chwili milczenia. W jego głosie, wbrew pozorom, nie było oskarżycielskiego tonu – chowało się tam za to szczere zainteresowanie i cicha potrzeba zrozumienia, znalezienia wspólnego punktu między tym, jak Zakon Feniksa malowali Rycerze, a co sam Percival wiedział o siedzącym przed nim mężczyźnie.
Wyciągającym w jego stronę rękę, nie tylko metaforycznie; zatrzymał spojrzenie na utytłanych w błocie i trawie palcach, mając równie wielką ochotę wyjść im na spotkanie w połowie drogi, jak i wycofać się na bezpieczną odległość – ale zanim zdążył zrobić którąkolwiek z tych rzeczy, dłoń zniknęła, opadając z powrotem na ziemię.
Tym razem nie zaśmiał się, słysząc kolejne pytanie, jedynie ze świstem wypuszczając powietrze przez nos; pozbawione humoru echo parsknięcia. – Dobrze wiesz, że nie o warunki chodzi. – Nie zniósłby zamknięcia, uwolnienia się z jednej klatki tylko po to, żeby znaleźć się w drugiej, obcej. Pokręcił głową; nienawidził go za to, że stawiał go w niemożliwej sytuacji, i ta nienawiść – krótkotrwała, wypalająca się szybko, jak sucha, zajęta szatańską pożogą trawa – skłoniła go do wyrzucenia z siebie kolejnych słów. – Najlepiej zabij mnie tu i teraz, rozwiążemy w ten sposób więcej niż jeden problem. Może nawet poklepią cię za to po ramieniu – warknął, zdając sobie sprawę, że nic z tego, co mówił, nie było sprawiedliwe, ale nie wiedział już, jak miał obronić się przed kawalkadą zalewających go myśli. Żachnął się, odruchowo próbując odepchnąć się od ziemi i odsunąć do tyłu, zanim przypomniał sobie, że za sobą wciąż miał twardy i ciężki pień powalonego drzewa – zamiast powiększyć dystans między nimi, zderzył się więc boleśnie z chropowatą przeszkodą, co rozsierdziło go jeszcze bardziej. – Dlaczego ci na tym tak zależy? I czy naprawdę mam tutaj jakiś wybór? Co przewiduje kodeks Zakonu Feniksa, jeżeli teraz wstanę i spróbuję odejść? – pytał, z każdym słowem coraz wyraźniej dostrzegając brzmiący między nimi fałsz. Nie był wściekły, nie na Bena, ani nawet nie na mityczną organizację, z którą walczyli od miesięcy; szarpał się raczej bezwolnie, podczas gdy jego przekonania wykonywały ostatnie, agonalne podrygi kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że jest już martwy, ale odmawia odejścia z godnością. Godności nie było też w jego ruchach, gdy – jakby dla potwierdzenia własnej wypowiedzi – podparł się rękami, próbując poderwać się z ziemi, ale wykonując manewr zbyt gwałtownie i opierając cały ciężar ciała na nodze zmiażdżonej w manufakturze, która poddała się, nagradzając go przeszywającym bólem, odbijającym się na twarzy w postaci źle zakamuflowanego spazmu i wyrywającego się spomiędzy warg przekleństwa.
Opadł z powrotem do poprzedniej pozycji, czując, jak razem z bólem, uciekają z niego resztki emocji, choć gdy sięgał do kieszeni szaty i wyciągał z niej paczkę papierosów, w jego gestach wciąż kryły się echa złości. Nie zauważył, że pomięte opakowanie należało do dokładnie tego samego rodzaju, z którym zaledwie metr od niego siłował się Ben, zajęty próbą odpalenia papierosa za pomocą zwykłej, mugolskiej zapalniczki. Nie chciał ryzykować próby wykrzesania ognia za pomocą różdżki, bojąc się drzemiących dookoła anomalii, ale gdy wątły płomień trzykrotnie zgasł, zanim na dobre się zapalił, opuścił z kapitulacją ręce. – Przepraszam, Ben – powiedział cicho – tak cicho, że nie był pewien, czy do Wrighta w ogóle to dotarło. Tak samo, jak nie był pewien, za co właściwie go przepraszał – bo na pewno nie za cierpkość wypowiedzianych przed chwilą słów.
I am not there
I do not sleep
Uśmiechnął się krzywo do własnych naiwnych potrzeb. Nie spuszczał wzroku z twarzy Notta, właściwie wdzięczny, że ten umyka wzrokiem. Tak było łatwiej, dla nich obu. - Nigdy nie mówiłeś pięknie o miłości. Zresztą, ja też nie - prawie fuknął, jakby sugestia eleganckiego uzewnętrzniania się z uczuć była oskarżeniem o coś niedojrzałego i zawstydzającego, jak ucieczka z szermierczego pojedynku jeszcze zanim padnie pierwszy cios. - I nigdy nic od ciebie nie chciałem - sprostował, kręcąc głową, z żalem, z niedowierzaniem, z tęsknotą, mimowolnie uwypuklującą narastający latami smutek. - Oprócz tego, żebyś to odwzajemnił - dodał ciszej, niemrawo - dla odmiany to on spuścił wzrok, przyglądając się brudnym paznokciom, ciemnym od ziemi półksiężycom, pasującym do podkreślonych piachem zawijasów linii papilarnych.
Wyczuwał napięcie Percivala, wypełniające ciszę, nie dzielącą ich jednak a łączącą, pozwalającą na dłuższy moment zastanowić się nad całym bajzlem, wyrzucanym hojnie na wilgotną od zielonej rosy trawę. Siedzieli na niej obydwaj, Ben statecznie, nieporuszony - i Nott, siłujący się z samym sobą, z chęcią powstania, ucieczki, odsunięcia się. Najchętniej zakpiłby z niego, że równie ciężko przychodziło mu zmaganie z koniem na niedawnym wyścigu, ale ciężar skomplikowanych emocji pozbawił Wrighta możliwości szafowania żartami na prawo i lewo. Poruszali zbyt poważne tematy, by wystarczyło mu energii na ciągłe przebijanie napompowanego goryczą balonika. - O równość. O sprawiedliwość. O dobro - odpowiedział od razu, nawet sekundę nie zastanawiając się nad tym, co chciał powiedzieć. Otrzymał od Zakonu Feniksa drugą szansę, złączył swoją magię z czarem białej magii. - O to, by nikt, nieważne, czy szlachcic, czy mugolak, nie musiał bać się o to, że ze względu na swoje pochodzenie zostanie skrzywdzony - kontynuował, bez patosu, szczerze; z całych sił wierzył w lepszy świat. Bez wojen, tortur, czarnej magii; bez potworności, jakich beztrosko dopuszczali się Rycerze Walpurgii, topiąc się w coraz bardziej trujących, niewybaczalnych sekretach. Westchnął cicho, znów podnosząc wzrok, akurat by nadziać się na wykrzywioną tuż po prychnięciu twarz Percivala.
Zmrużył oczy, obserwując go uważnie, pełnego gniewu, złości, nagle wybuchającej w rozbudowanych warknięciach. - Jak na kogoś, kto tak heroicznie pragnie bronić nowej rodziny, szybko próbujesz doprosić się o śmierć - odparł w podobnym tonie, łypiąc na Notta z mieszaniną irytacji i złośliwości; typowy Percy, dumny, nonszalancki i idiotyczny. - Zabicie ciebie nic mi nie da - poinformował go bezpardonowo - potrzebował informacji, mogących pomóc pokonać rozpleniające się po Anglii zło. Kolejny trup nic by nie zmienił. - Dlaczego mi na tym zależy? - powtórzył zdezorientowany i - na nowo - rozgniewany, jakby mimowolnie przejmował każde wahnięcie nastroju szlachcica, odbijając je w krzywym, prostolinijnym zwierciadle. - Na tobie? Na tym, żebyś był bezpieczny i w końcu przestał udawać kogoś, kim nie jesteś, gładko spełniając oczekiwania wszystkich wokół ciebie? - ciągnął dalej a czekoladowe oczy zaczęły ciskać gromy, wizualne lamino, robiące wrażenie dość pustych błyskawic, pozbawionych prawdziwej mocy. Kochał go. Dlatego mu zależało i rozpaczliwie chwytał się nieistniejących perspektyw. To żałosne wyznanie, choć niewypowiedziane, zadrżało między nimi - i Wright musiał je ukryć, przysypać kolejną porcją rozpaczliwej złości. - Gardź mną, chciej obciąć mi głowę i rozlać moją brudną krew na ulicach - ale zrób to w zgodzie ze swoimi przekonaniami, a nie tymi narzuconymi przez poczucie winy, obowiązku czy zagubienia - warknął; bardziej szanował mimo wszystko Rosiera, twardo stąpającego po ścieżce ohydnej, arystokratycznej prawości niż Notta, obnażającego przed nim swe słabości tylko po to, by kilka lat później dołączać do organizacji gotowej wyrżnąć mu podobnych.
Twarz Benjamina stężała, gdy z ust Percivala padła nazwa Zakonu Feniksa - brzmiało to bluźnierczo, nie na miejscu. Rycerze wiedzieli o nich, ale znów - czym innym była teoretyczna wiedza, a czym innym bolesne zderzenie z dzielącą ich granicą, moralną przepaścią, przez jaką nieudolnie próbował przerzucić most, uporczywie spychany z drugiego brzegu przez Percy'ego. - Jeśli wstaniesz i odejdziesz, nie będę w stanie cię obronić. Ani - ty mnie - odpowiedział po prostu, nagle spokojnie - przeszył go dziwny chłód, przeświadczenie, że właśnie tak to się zakończy. W ciszy otaczającego ich lasu, bez rozpaczliwych gestów, promieni zaklęć i wchłaniających czarnomagiczne klątwy tarcz. Po prostu powolne kroki, szelest krzewów, wymięta trawa, jako jedyna pozostałość tego, że po raz ostatni mogli siedzieć tuż przy sobie, szczerzy do bólu, gotowi wysłuchać się wzajemnie zamiast dążyć do destrukcji wroga. Obrócił kilka razy zapalniczkę w dłoniach i rzucił ją w stronę mężczyzny. - Nie przepraszaj, Percy - wychrypiał nagle dziwnie łagodnie, choć poważnie, zapalając w końcu papierosa: zaciągnął się głęboko, lecz prawie nie poczuł dymu - już dawno stracił chłopięcą wrażliwość, stłumioną przez chęć zaimponowania rówieśnikowi. Obydwaj ukrywali wstydliwy kaszel. - Po prostu zrób to, co ty uważasz za słuszne - Zostań i naprawmy to, co nas podzieliło - albo odejdź i oddaj życie za to, w co wierzysz. Nie stawiał mu warunków, nie szantażował, nie wzbudzał wyrzutów sumienia, nie wpatrywał się w niego roziskrzonymi oczami, nie groził, już nie. Chciał dla niego jak najlepiej, więc dawał mu coś, czego nie ofiarował mu do tej pory nikt inny - wolność. Czyż nie tego właśnie pragnęli? Ben uśmiechnął się smutno i strzepnął popiół na wilgotną trawę, spoglądając na Percivala ze smutnym spokojem. Nie mogli przeciągać tego w nieskończoność, obydwoje zdawali sobie sprawę, że żadna decyzja nie zagwarantuje im szczęśliwego zakończenia.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 19.09.18 14:21, w całości zmieniany 1 raz
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Nie wierzył w prosty i wyraźny podział świata na czerń i biel, dlatego słowa Jaimiego, głoszącego o równości i sprawiedliwości, potraktował z ostrożnym dystansem, powstrzymując się co prawda od cynicznego prychnięcia, ale nie od uniesienia wyżej brwi. Bezwzględne dobro nie istniało, tak samo, jak nic nie było do cna złe; wszystko zależało od celów, które przyświecały poszczególnym jednostkom, choć przecież i o dobrych intencjach mówiło się, że brukuje się nimi Nokturn. Nie kupił więc ślepo ideałów, które przyjaciel przypisywał Zakonowi, ale nie mógł zignorować bijącej w jego głosie szczerości, szarpiącej za struny w umyśle Percivala, których istnienie już dawno wyparł. Czy on również kiedyś – dawno temu – nie marzył o tym samym, snując mrzonki o świecie, w którym nie musiałby każdego skrawka wolności wyszarpywać dla siebie siłą? – I naprawdę myślisz, że to jest możliwe? – zapytał, z odbijającym się w głosie niedowierzaniem. – Nie jesteście w stanie go pokonać. Czarny Pan zwycięży, a później unicestwi wszystkich tych, którzy mu się przeciwstawiali. – Był tego pewien – niemal tak samo jak tego, że nie doczeka tej chwili, zginąwszy wcześniej z rąk wroga – kimkolwiek ów wróg koniec końców nie miałby się okazać.
Nie odnajdywał właściwych odpowiedzi na padające wyznania Benjamina, częściowo skupiony na własnych, opadających powoli emocjach, a częściowo przejęty tymi, które biły od siedzącego naprzeciwko mężczyzny, wykładającego mu rzeczywistość tak bezpardonowo i prosto, jak tylko on sam potrafił, po raz kolejny zmuszając go do opuszczenia spojrzenia i bezsilnego zaciśnięcia pięści. Nienawidził tego, że przejrzał go tak łatwo; że bez problemu dostrzegł luki w rozumowaniu i nie uwierzył w przekonanie co do idei Rycerzy, które tak bardzo próbował z siebie wykrzesać. Być może problem polegał na tym, że w głębi ducha nie wierzył w nie sam Percival, bo początkową fascynację zaczęły wypierać już stopniowo wszystkie te okropności, których przez ostatnie miesiące był świadkiem. Ta myśl go rozproszyła – i przeraziła do głębi, dlatego nie odzywał się przez dłuższą chwilę, odnajdując zdolność do wydawania dźwięków dopiero, gdy Ben nakreślił przed nim wyjątkowo obrazową perspektywę swojej własnej śmierci. – Przestań, Jaimie – wysyczał przez zaciśnięte zęby, wyrzucając z siebie tym samym resztki tlącej się jeszcze złości. – Dobrze wiesz, że nigdy nie traktowałem cię przez to inaczej. – Nie obchodził go stopień rozcieńczenia magicznej krwi, nie uważał, by ktokolwiek zasługiwał na śmierć ze względu na swoje urodzenie. Bronił starych wartości rodowych, wierzył w siłę płynącą z dzielenia tego samego nazwiska, był też czas, że był dumny z osiągnięć swoich przodków i głośno przeciwstawiał się wszystkim, którzy próbowali podnieść rękę na członków jego rodziny; nienawidził Grindelwalda i zrobiłby wszystko, żeby obalić jego panowanie, ale nie ocierał się – przynajmniej w swoich oczach – w tym wszystkim o fanatyzm. Czy był hipokrytą, sądząc, że uda mu się walczyć o te idee, nie plamiąc się jednocześnie innymi, których tak naprawdę nie popierał, ale wygodnie przymykał na nie oko, udając, że nie było w nich nic złego?
Nie zadał na głos tego pytania, przeczuwając, jaka odpowiedź padłaby z ust Benjamina – i wciąż tchórzliwie nie chcąc jej usłyszeć.
Złapał w locie rzuconą mu zapalniczkę, ale nie użył jej od razu, przez moment wpatrując się w nią tępo i obracając bezwiednie w dłoniach, starając się pozbyć fantomowej guli, która utkwiła w jego gardle, nie pozwalając mu na wypowiedzenie żadnego słowa. Kradnąc dla siebie chwile milczenia, trawił niemo ostatnie wypowiedziane słowa, powtarzając w myślach w kółko zwłaszcza ostatnie zdanie, przez dłuższą chwilę nie zdając sobie sprawy, dlaczego uderzyło w niego tak mocno. Czy to naprawdę mogło być takie proste – i jednocześnie takie trudne? Wiedział przecież, co uważał za słuszne, wiedział również jednak, co – teoretycznie – zrobić powinien, rozumiał doskonale, czego od niego oczekiwano, i był pewien, że świat zawali się, jeżeli postąpi inaczej. Ale czy świat już nie drżał w posadach, gotowy w każdej chwili wybuchnąć w powietrze, jak budowany z talii eksplodującego durnia domek?
Pstryknął wreszcie zapalniczką, przykładając niebieskawy płomień do końcówki papierosa i zaciągając się powoli – już bez niedorosłych łez i zaczerwienionych żałośnie oczu, bez dławienia się dymem i nieznośnego drapania w gardle. W tamtej chwili nie myślał jednak o leniwych popołudniach spędzonych na szkolnych błoniach; zastanawiał się, czy istniała możliwość, że mógł aż tak się pomylić, i sądząc, że walczy o dobro swojej rodziny, tak naprawdę popychał ich w stronę klęski? Nie był gotów w to uwierzyć – jeszcze nie – ale być może mógł powiedzieć to, co uważał za słuszne. – W porządku – odezwał się wreszcie, cicho – tak cicho, że nie był pewien, czy jego głos przedarł się przez naturalne odgłosy wieczornego lasu. – Nie ufam ludziom, z którymi jesteś – zaznaczył; chciał, żeby ta konkretna kwestia była jasna – ale ufam tobie. Potrzebuję też czasu na zatroszczenie się o kilka spraw, zanim… – Zanim co? Nie znał odpowiedzi. – I nie ma mowy, żebym siedział gdzieś w zamknięciu. Nie mam zamiaru oglądać później dogasających zgliszczy z poczuciem, że niczego nie zrobiłem. Nie tym razem – dodał, zdając sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie znajdował się w odpowiedniej pozycji do stawiania warunków, ale też nie o negocjacje tu chodziło. Nie oczekiwał od Bena niczego, tak, jak wcześniej powiedział – nie potrzebował ratunku; informował go zwyczajnie o swojej decyzji, licząc na to, że nie zdecyduje się mu jej utrudnić.
Odchylił głowę do tyłu, oddychając dziwnie swobodnie, biorąc pod uwagę temat toczącej się rozmowy i obserwując papierosowy dym, ginący gdzieś na tle prześwitującego przez drzewa nieba. Przed chwilą obiecał sobie, że nie będzie składał u stóp przyjaciela żadnych próśb, ale właściwie miał jedną, czysto egoistyczną. – Możemy tu zostać jeszcze przez chwilę? – rzucił w przestrzeń, przez moment nie chcąc niczego więcej, niż tylko przenieść się w przeszłość, udając, że nocne niebo nad ich głowami nie rozciągało się wcale nad Weymouth, a nad nienazwanym pustkowiem gdzieś na Bałkanach.
I am not there
I do not sleep
Nawet w tym drżącym momencie, gdy obydwoje przemaczali spodnie, siedząc na wilgotnej ziemi, skryci za magiczną barierą, wściekli, rozgniewani, sfrustrowani i szczerzy. Słuchanie tak trudnego do mylnej interpretacji wyznania zakłopotałoby Benjamina, ale w tym przypadku tak się nie stało - podniósł głowę do góry i spoglądał w zielone oczy, zdając sobie sprawę, że niezależnie od ilości wypowiedzeń tych słów na głos, zawsze byłoby mu mało. Zapewnienia, że się liczył, że był ważny, że to, co kotłowało się w nastoletnim, odurzonym hormonami, ciele i niedojrzałym umyśle, przetrwało każde tąpnięcie w ich życiu. - To dlaczego to wszystko jest takie kurewsko trudne? - spytał rozgoryczony, uśmiechając się smutno. Nie tak brzmiały baśnie, zarówno te mugolskie, jak i magiczne; gdy para odwzajemniała swe uczucie, żyła potem długo i szczęśliwie, a bahanki nigdy nie zalęgały się w ich ślicznym domku. Jaimie czuł się oszukany, wyjątkowo nie przez Percivala, a przez uczucia - powinny dawać mu siłę a nie komplikować każde najmniejsze działanie. - Starałeś się jak mogłeś - dodał ciszej, rozumiejąc trudności Notta. Sam wychował się w kochającej rodzinie, okazującej czułość na każdym kroku. Lodowaty chłód szlachciców nie przygotowywał do pogodzenia się z tak trudną, niereformowalną miłością. - Ja też. To złamanie szczęki...to też było przez to - burknął w celu wyjaśnienia pożegnania sprzed lat, po czym poprawił się na swym zielonym siedzisku, wzdychając ciężko, rodzierająco. Ponownie przeczesał palcami włosy, wprowadzając w brązowych lokach większy niż dotychczas nieład: jeden z kosmyków idiotycznie sterczał mu teraz na czubku głowy, upodabniając go do zdeformowanego włosowego jednorożca.
- Nie myślę - przyznał niefrasobliwie, przyznając się do swej najbardziej rozpoznawalnej cechy - ja wiem, że to jest możliwe - odpowiedział z mocą, merlińsko wierząc w swe słowa. Zaśmiał się - sucho, trzeszcząco, trochę desperacko - na wysnutą przez Notta dość przygnębiającą wizję przyszłości, która miała się ziścić. - Zapewne do pewnego momentu tak będzie. Złożymy krwawą, olbrzymią ofiarę. Zginą niektórzy moi bliscy: moja rodzina, moi przyjaciele - rozpoczął poważnie, lecz z uśmiechem, trochę smutnym, trochę śmiałym. - Ale w końcu, finalnie: zwyciężymy. Mam wokół siebie zdolnych ludzi a w sobie - magię, której głębi nie potrafiłbyś pojąć - dokończył, bez głupiej dumy, bez wielkich słów. Informował go o oczywistościach, pokazując, że doskonale rozumie rozkład obecnych sił, że nie rzuca się w wir walki beznadziejnej, że nie staje na ścieżce prowadzącej do samobójstwa - choć to samobójstwo już przecież popełnił. Machinalnie potarł wierzchem dłoni przedramię lewej ręki, to z głębszymi cięciami i brzydszymi bliznami. - Znasz mnie, nie grałbym dla z góry skazanej na klęskę drużyny - dorzucił już bardziej nonszalancko; często wydawało się, że angażuje się w coś beznadziejnego, co później przynosiło mu sukces. Potrzebował tego promyka nadziei, rozluźnienia ciężkiej atmosfery - machnął tylko ręką na syk Percivala, tak, jakby opędzał się od bahanki, jednak zamierzającej zagnieździć się w ich długim i szczęśliwym pożegnaniu, po czym znów westchnął, tym razem ciszej, wsłuchując się w szelesty lasu i ciche pstrykanie zapalniczki, przytrzymywanej palcami szlachcica. Wpatrywał się w jego ręce, te same, które stosunkowo niedawno błądziły po jego ciele - i te same, które obejmowały kielich krwi, wypijany razem z innymi Rycerzmi Walpurgii. Lewy kącik ust Jaimiego podskoczył do góry, w porządku brzmiało jak krótkie do widzenia - rozumiał go, tę decyzję, spodziewał się jej, ba, gotów byłby obstawić własną rękę, że Percival będzie trzymał się wcześniej obranej drogi. Wright kiwnął tylko głową i dopiero po kilkunastu nieznośnie długich sekundach coś zatrybiło w jego głowie, łącząc faktycznie wypowiedziane głoski z ich przewidywaną strukturą.
- Co? - spytał głupkowato, zapominając na moment o swym papierosie - popiół sypał się wprost na jego spodnie. Był więcej niż pewien, że ta rozmowa skończy się w jeden, konkretny sposób, to jest powrotem Notta w czułe objęcia szumowin i morderców oraz że ich następne spotkanie skończy się smutną śmiercią któregoś z ich dwójki. Parsknął i zaśmiał się nerwowo, ale szczerze, naturalnie, z narastającą radością, podszytą jakąś dziwną desperacją - jakby los zesłał mu w ramiona coś, czego pragnął od lat, ale z czym tak naprawdę nie potrafił sobie łatwo poradzić. Wytrzeszczone oczy powróciły do naturalnych rozmiarów a papieros do ust - zaciągnął się powoli, wpatrując się prosto w oczy Percivala, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - No - podsumował elokwentnie tą niefrasobliwą decyzję Notta, wcale nie mającą wielkiego wpływu na ich życia. Nie odszedł. Siedział tuż przed nim, paląc papierosa i mówiąc - dość rzeczowo - o tym, co zamierzał zrobić i na jakich zasadach. Wright znów wybuchnął radosnym, dawnym śmiechem, tym razem zduszonym, zgniatając papierosa w dłoniach a potem wciskając go w wilgotną ziemię. - Bez pośpiechu. Też muszę porozmawiać z niektórymi osobami i zadbać o bezpieczne miejsce - odpowiedział w końcu, z trudem łącząc rozchichotaną, czującą zew przygody - samobójczej? - część umysłu, z tą, która już pisała listy do Adriena i Brendana, jednocześnie finalizując zakup od dawna planowanego domu w zalesionej, nieznanej nikomu części Anglii. Przymknął na moment oczy - czy to wszystko nie okazuje się pijackim snem? Oni, razem, w lesie; smak alkoholu i wieczornej wilgoci na ustach; niskie brzmienie głosu Percivala wibrujące w uszach. Zapach jego perfum, jego wody kolońskiej, jego ciała, wzmocnione tylko dymem papierosowym. - W porządku. Pokażesz na co cię stać. A oni - też ci nie ufają, ale nawet ja dostałem drugą szansę - mruknął w odpowiedzi na wszystko, wydychając powoli powietrze. Dopiero wtedy ponownie otworzył oczy, roziskrzone, pełne entuzjazmu, lecz poważne. - Percy, ja... - Jeszcze zanim zaczął, urwał w połowie i kiwnął głową. Tak, mogli tu zostać. Tu, wśród leśnego gąszczu i tu, w tym momencie szczerości, gniewu i wybaczenia; frustracji, wyrzutów sumienia i kolejnych szans. Ben pokręcił gwałtownie głową, tym razem z tym samym chłopięcym niedowierzaniem, z jakim przyjął odwzajemnienie pocałunku przed laty - po czym gwałtownie runął na plecy, przyciskając duże dłonie do twarzy. - Ja nigdy nie przestałem i nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie - wymamrotał niewyraźnie spomiędzy poznaczonych odciskami palców, zamierając na moment. Półleżał na plecach, na mokrej trawie, wpatrując się w prześwit ciemnego nieba pomiędzy rozłożystymi gałęziami - i przyznawał się do swej oczywistej słabości, do nieustającej, palącej, bolesnej tęsknoty - za nim, za jego bliskością, za tym, co porzucili dawno temu. Wydawało mu się, że ponownie znalazł się w Pokoju Życzeń, leżąc na drewnianej podłodze - z tym, że zamiast wpatrywać się w wirujące w powietrzu drobinki kurzu, śledził wzrokiem odbłyski gwiazd, rozsypanych na firmamencie letniej nocy. - Przepraszam - wychrypiał prawie bezgłośnie, odejmując w końcu dłonie od twarzy i opuszczając je luźno na trawę. Mącił w swoim życiu, mącił w jego małżeństwie; powinien przestać, wyleczyć się, ruszyć dalej - ale nie potrafił powstrzymać potwornej tęsknoty, przeżerającej go przy każdym zaczerpnięciu powietrza, przesyconego jego zapachem.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset