Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka pamięci
Korzenie Lughnasadh sięgają legend o wielkim czarodzieju Lughu, który wyprawił pierwsze uroczystości na cześć pamięci swojej przybranej matki, matki ziemi. Zgodnie z tradycją na festiwalu - oprócz hucznej zabawy - wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. I tym razem na bocznej części plaży płonęło wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie i zmarłych w minionym roku. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę osiki, które gromadzone są w miedzianych dzbanach rozstawionych wokół paleniska, by wspomnieć bliskich lub oddać hołd poległym bohaterom.
Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mundurze londyńskiego Ministerstwa Magii. -Co to za festiwal szlam? - syczy, a jeden z pobliskich czarodziejów wyjmuje różdżkę by odegnać ducha odpowiednim zaklęciem. Zanim to uczyni, masz kilka sekund aby wdać się z duchem w krótką pyskówkę.
21-30: nad płomieniami materializuje się duch piegowatego chłopca. -Pokonaliście już smoka?- docieka, wpatrując się w leżącą na ziemi gałązkę. Drewno drga lekko pod wpływem skupienia ducha, ale pozostaje na ziemi. -Pomógłbym wam, ale potrzebuję miecza! - duch próbuje tupnąć nóżką, również bezskutecznie i wpatruje się wyczekująco to w ciebie, to w gałązkę.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwitują morskie fale.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starszego mężczyzny w mugolskim ubraniu. Przy pasie ma pistolet, ale nie wygląda na żołnierza - jest zgarbiony, a jego spojrzenie wydaje się nieco zagubione i poczciwe. Rozgląda się wkoło, szeroko otwartymi oczyma. -Co... co to za uroczystości? - pyta z wyraźną fascynacją.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o rozbieganych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. -Nie ma i c h tutaj, prawda? - pyta, spanikowana. Jeśli uspokoisz kobietę, pośle Ci smutny uśmiech. -Dziękuję. Chciałam doczekać Festiwalu Lata... pokazać go małemu... - kładzie dłoń na brzuchu i odpływa w dal by rozejrzeć się po Festiwalu.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka, z przypinką lokalnej bojówki Hipogryfów na białej koszuli. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli jesteś postacią związaną z podziemnym Ministerstwem Magii, masz szansę kojarzyć tego ducha - był oddanym sprawie rebeliantem, działającym w Devon.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch przepięknej, jasnowłosej dziewczyny w długiej, białej sukni i chabrowym wianku na głowie. Czarownica jaśnieje białą poświatą i wydaje się inna od duchów jakie do tej pory widziałeś - dostojniejsza, obdarzona silniejszą energią, właściwą prastarym zjawom. Masz wrażenie, że gdzieś w górze słyszysz łabędzi śpiew. Jasnowłosa czarownica uśmiecha się łagodnie, ale jej oczy pozostają smutne. -Cieszę się, że potomkowie pielęgnują nasze tradycje. Opowiedz mi o tegorocznym święcie. Opowiedz mi o nadziei. - prosi. Jeśli porozmawiasz z czarownicą, ta odezwie się z melancholią: -Miłość pozwoli skruszyć nawet najtwardsze serca. Nawrócić nawet tych, dla których z pozoru nie ma już powrotu. Nieś miłość i nadzieję dokądkolwiek pójdziesz, a może świat zmieni się na lepsze, a może i o n do mnie wróci... - nagle jej głos się załamuje. Zjawa odwraca się, spogląda na w dal - ale ogląda się jeszcze przez ramię. -Niech sprzyja ci szczęście, a głos twego serca niech będzie dla ciebie zrozumiały. - szepcze, rozwiewając się na wietrze. Jej słowa w dziwny sposób rozgrzeją twoje serce, a nocą będziesz mieć same piękne sny. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
Jeśli masz biegłość historii magii I lub wyżej, rozpoznajesz w czarownicy legendarną Caer.
100: wymagana interwencja Mistrza Gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Teraz też miałem opaloną twarz, ale przez pracę w Oazie. Pomagałem przy budowie nowych chatek albo przynajmniej starałem się gotować osobom, które to robiły. Frances wyjechała do rodziców, Hogwart przestawał być bezpieczny, a wojna już nie czaiła się za plecami, tylko dawała ciosy prosto w twarz. Festiwalu lata nie było, tak samo jak nawinego uśmiechu i wesołości w oczach. Nie zachwycałem się pięknem tego miejsca, choć w zeszłym roku to hrabstwo skradło moje serce. Tym razem nie przyszedłem tutaj na zabawę i odpoczynek. Mieliśmy robotę do wykonania, w dodatku dość ambitną, ale potrzebowałem tego wyzwania. Skończyła mi się cierpliwość na tę wojnę, jeżeli mogłem coś zrobić, cokolwiek, to w to wchodziłem bez większego zastanowienia.
Nie byłem pewny kogo jeszcze spotkam na miejscu. Marcy mniej więcej powiedziała mi o co chodzi, ale zdawałem sobie sprawę, że to wciąż ruchomy projekt – może ktoś się dołączy, może jednak zrobimy coś innego, nieważne, byle tylko podjąć jakąś próbę.
– Cześć – przywitałem się, machnąwszy im dłonią z oddali. – My się chyba nie znamy? Florean – wyciągnąłem rękę do nieznajomej blondynki, chociaż jej rysy twarzy wydały mi się znajome. – Gwen, dobrze cię widzieć – miło wspominałem naszą niedawną wizytę w Warwickshire, nawet jeżeli nasza misja nie należała do najłatwiejszych. Wspaniale było znów pracować z duchem, wcześniej nie byłem świadomy jak bardzo za tym tęskniłem. – Bojczuk! – uścisnąłem go przyjacielsko, bo nie widzieliśmy się chyba od pamiętnego ataku na Ruderę, a naprawdę dobrze było go zobaczyć całego i zdrowego. – Co u ciebie? Opowiadaj! Na pewno coś ciekawego – tęskniłem za jego opowieściami i luźnym podejściem do życia, potrzebowałem tego jak nigdy. – Łapserdaku – przywitałem się też ze skrzatem, posyłając mu szczery uśmiech, pamiętając jak bardzo nam pomógł podczas ataku. Od tamtego momentu czułem ogromny sentyment do tego stworzenia. – Czekamy tylko na Marcy? – Spojrzałem na całą naszą grupę, czując jak rośnie we mnie zapał do pracy. To będzie udany dzień.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z tygodnia na tydzień rosła jej świadomość, rozkwitała odwaga, zaczynała pojmować coraz więcej szczególnie w temacie konfliktu, który rozgrzewał wszystkich krewnych. Nie mógł i ominąć jej. Teraz jednak uroki, te proste i dotąd przed nią zasłonięte, pozwalały jej poczuć, ile emocji wydostawało się z tych zwyczajnych momentów, z chwil łapanych nagle, bez przemyślenia, bez spodziewanego czaru. W maju rozpoczęła się jej osobista rewolucja. Ktoś, kto nigdy nie zadzierał z salamandrami, mógł nie podejrzewać, że z jednej iskry rozpętać się może prawdziwy pożar. Pożoga, siła, energią, inicjatywa. Pasja, która nie kończyła się i nie zaczynała na muzyce czy pędzlu. To potrzeba zaprzestania krzywd i rozlewu krwi, zaprzestania zadrapywania zdrowia i życia w imię wstrętnej wojny. Krewnych i przyjaciół posiadała po obu stronach tego konfliktu, choć ci, których pozostawiła, najpewniej plują dziś na każde wspomnienie o niej. Zamierzała jednak mimo to o nich zadbać. Zamierzała zrobić coś, co mogła użyć, na co była gotowa. Zamierzała przyjść za Kerstin, choć nie za bardzo pojęła szczegóły. Nie przeszkadzało jej to poczuć, że był to ten dobry moment, ten właściwy na wsparcie ukochanych osób, które mierzyły się z potężnym brzemieniem od wielu miesięcy, którzy ryzykowali zdrowiem, życiem nie tylko swoim, ale i drogich im osób. Isabella pragnęła… pragnęła odnaleźć swoją drogę, swoje ognisko, swój osobisty deszcz iskier. Morze próśb, morze słów. Czy polana w Weymouth to właściwa droga?
Pastelowa, jasnoróżowa sukienka haczyła koronkowymi zakończeniami o wyższe trawy i śmiało rozrastające się łodygi kwiatów. Buciki miękko zanurzały się w jeziorze zieleni, pośród bujnych łąk, przyjemnie otwierających się na słońce roślin. Drobne dłonie ściskały parasolkę, która chroniła blade policzki przed gorącymi promieniami. Nie wyglądała jak prosta dziewczyna z wioski, choć minęło już tyle czasu. Wciąż ubierała się jak dama, wykradzione z własnej garderoby stroje służyły dzielnie. Przełykała dzielnie tęsknotę za nowymi strojami, za perfumami i biżuterią. Ten czas minął. W chwili niepewności i grozy wojny zdecydowanie zmieniły się jej priorytety. Przechodziła z jednego życia do drugiego. Z bycia wrogiem do bycia przyjacielem. Z narzeczonej do… do dziewczyny zupełnie innego chłopaka. Kiedy odważyła się spojrzeć w chmury, pomyślała, że świat już całkiem oszalał. I ona razem z nim.
Do umówionego miejsca dotarła bez przeszkód. W roślinnym otoczeniu czuła się lepiej, oswojona i gotowa zmierzyć się ze wszystkim. Przyuważyła Kerstin przy grupce nieznajomych lub raczej nie do końca znajomych towarzyszy i pomachała jej. – Witajcie! – zawołała uszczęśliwiona, podniecona tym, co za chwilę miało się wydarzyć. Lub co zaraz będzie mogła usłyszeć. Popatrzyła po zebranych. – Mam na imię Isabella, jestem… - zaczęła mówić, ale urwała, wyłapując twarz jakimś cudem znajomą. Twarz wstrętnego łotra! Szeroko otworzyła oczy i złożyła parasolkę. – Ty! Ty niegrzeczny chłopcze! Ty gamoniu! Hultaju! Ty porywaczu niewinnych dam! Przez ciebie, to przez ciebie tonęłam w Tamizie! – wykrzykiwała, waląc Bojczuka parasolką. Dobrze wiedział, o czym mówiła. Dobrze wiedział, że nie postąpił dobrze. I nawet jeśli później próbował ją ratować to… to tamto wydarzenie długo jeszcze było dla Isabelli traumą.
Nie do końca wiedziała kto poza Floreanem jeszcze ma w tym wszystkim uczestniczyć. Ale z pewnością będą potrzebowali aktywnych Zakonników. Podczas wyprawy do banku pracowało im się świetnie (pomijając fakt, że nie słuchał jej kompletnie w stanie zagrożenia jego życia, czym doprowadził ją do strasznej furii i tupania nóżką), więc skoro był dostępny, zapoznała go mniej więcej z tym, co będzie się działo podczas spotkania organizacyjnego. Miała tylko nadzieję, że rudowłosej uda się to wszystko ogarnąć, bo zadanie wydawało się niełatwe. Marcy nigdy nie miała do czynienia z tyloma sowami. Szkolna sowiarnia jest o kilka poziomów niżej niż to co teraz planowali. Nietrudno jednak się odnalazła - na łące stała już grupka osób. Dostrzegła wśród nich Floreana oraz Gwen bez problemu. Z tego co widziała to była tam też siostra Tonksów, którą kiedyś zauważyła gdzieś w Oazie. Była niemagiczna, więc siłą rzeczy Marcy czuła wobec niej pewną sympatię. Widziała swoje odbicie? Może trochę. Nie widziała Arabelli już tak długo… Zdecydowanie zbyt długo.
- Jonathan? - spytała zaskoczona, kiedy udało jej się dostrzec dokładnie kto jeszcze w tym miejscu się znalazł. No tego się nie spodziewała zupełnie. Chociaż gdyby mieli się spotkać w małym gronie okołozakonowym, przecież nie wychodziliby z Oazy. Stanęła gdzieś bliżej Floreana, przysłuchując się temu co mówiła nieznana jej blondynka. - No to będzie ciekawie. - Mruknęła pod nosem, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów i zapaliła sobie jednego od różdżki. - Działo się coś ciekawego jak mnie nie było?
Oczywiście na końcu skinęła jeszcze grzecznie głową w stronę skrzata domowego. Nie miała pojęcia, że Jonathan go ma, ale to całkiem przyjemna odmiana. Jednak ona była czystej krwi czarownicą, nawet jeśli w jej domu nie było skrzata, to zdarzało jej się widywać takich na magicznych ulicach czy też w magicznych wioskach.
- Gwen! Nie, nie było najmniejszego problemu, pan Łapserdak był... jest bardzo miły - Prędko otarła twarz rękawem i uniosła głowę, by posłać stworzeniu jeszcze jeden, uprzejmy uśmiech. - Trzymam się, ja... - Nie nadążała za tym, co mówiła dziewczyna, jej reakcje były ostatnimi czasy odrobinę spowolnione, nie zawsze potrafiła znaleźć w sobie dość sił, by właściwie skupić na wszystkim, co robiła. Może wkrótce się to zmieni, może kiedy obierze nareszcie jakiś cel, jakieś precyzyjne zadanie... - Wydaje mi się, że spotkałyśmy panią Marcellę, ale chyba nie pana... - urwała, dając się podprowadzić za ramię. - Nie czuję się jeszcze najlepiej, ale już nie tak źle jak na początku. Myślę, że dam sobie dzisiaj radę.
Usiadła na pieńku i zaczęła machinalnie poprawiać wystające z krańca sukienki nitki. Jej policzki wyschły, oczy nabrały żywszych barw, a w klatce piersiowej załomotało z nerwów. Z początku miała wątpliwości, czy zbierze się na zarysowanie swojego pomysłu innym - w obawie przed wyśmianiem, przed niechęcią. W towarzystwie Gwen poczuła się jednak lepiej, a gdy uniosła głowę za dźwiękiem bluzgów, odniosła wrażenie, że może obawiała się nad wyrost.
- Tak - przyznała z cieniem rumieńca, widząc poznanego przed dwoma miesiącami mężczyznę. - Dziękowałam panu Łapserdakowi i tobie też dziękuję, Johny - Chyba nie było w tym nic złego, że użyła imienia, przecież się sobie już przedstawiali. - Jeszcze na trzy osoby, tak myślę - upewniła się, rzucając krótkie spojrzenie Gwen.
Sama zdołała zaangażować jedynie Isabellę z lecznicy, właściwie trochę przypadkiem, ale na dłuższą metę ufała jej dość, by uznać, że jej udział w tym projekcie mógłby okazać się wartościowy. Nie sądziła, by panna Presley zdecydowała się dołączyć do jakiejś bardziej... zbrojnej misji. Obie były na to pewnie zbyt subtelne, zbyt uwrażliwione.
Pana Floreana nie znała w ogóle, ale odmachnęła na gest powitania i przedstawiła się uprzejmie, zdradzając pełne imię:
- Jestem Kerstin... Tonks - Kącik jej ust zadrżał.
Ucieszyła się widocznie, gdy do grupy dołączyła Isabella - wstała nawet z pieńka i wyciągnęła ramiona, licząc na to, że dziewczyna pozwoli się chociaż trochę uściskać na powitanie; niebywałą wdzięczność odczuwała wobec niej, że mimo niejasnych szczegółów i niemagicznego statusu Kerry, zdecydowała się pomóc. Zanim jednak zdążyłaby cokolwiek rzec, czarodziejka rzuciła się w stronę Johny'ego, pozostawiając Kerstin zesztywniałą z uniesionymi rękoma.
- Co się stało? - zapytała cicho, chyba Gwen, choć równie dobrze mógł odpowiedzieć jej każdy. - Och, Bella, poczekaj! Możemy o tym porozmawiać! - Spanikowała, nie będąc gotową na zażegnywanie cudzego konfliktu.
Z tego wszystkiego prawie by przeoczyła przybycie ostatniej zaproszonej czarodziejki. Mimo niekorzystnych okoliczności, zamachała do niej jednak wysoko, czerwieniąc się po czubki uszu.
Wypuściła Kerstin z objęć dopiero, gdy ta wstała, aby przywitać się z Bellą. Gwen kojarzyła dziewczynę z lecznicy, ponadto uczęszczała z nią na ten sam rok w Hogwarcie, jednak nie znała najlepiej jej temperamentu i gdy ta zaczęła krzyczeć oraz straszyć Johnatana parasolką, zamarła w zdziwieniu. Panna Tonks miała jednak lepszy refleks od rudowłosej.
– Bello, Kerry ma chyba rację. – Nerwowo podrapała się po głowie, zerkając na przyjaciela: – Johny… ty… zrobiłeś jej coś? Na Boga, Bello, znam go od dawna i… Johny, porwałeś ją? – pytała, nie rozumiejąc co się właśnie stało. W jej głosie nie było jednak oskarżeń w stronę przyjaciela. Była przekonana, że to musiał być jakiś dziwny przypadek albo… albo co. Głupi wybryk Bojczuka? Jakiś jego żart? Dobrze wiedziała, że chłopak po prostu czasem ma niekoniecznie sensowne pomysły.
Wstała z miejsca, podchodząc do Kerry i stanąć tuż obok niej, stając się z dziewczyną ramionami. Czekając, aż sytuacja się nieco uspokoi, Johny wytłumaczy o co chodzi, a wszyscy poczują się w swoim towarzystwie swobodniej, zaczęła sobie układać w głowie kolejne słowa. Jako malarka nie raz pracowała z ludźmi, musząc przekonać ich do swoich artystycznych racji, ale teraz razem z jasnowłosą stała na czele zorganizowanej grupy i była to dla dziewczyny sytuacja bez wątpienia nowa. Czuła stres, mimo że wszystkich mniej lub bardziej znała i wiedziała, że jest wśród przyjaciół. Nie musiała obawiać się z ich strony ataku czy nadmiernego oceniania.
Odchrząknęła, jakby to miało pomóc jej rozluźnić spięte gardo i odezwała się:
– Eee… nie spodziewałam się… żadnego takiego konfliktu na początku, ale… eee… chyba lepiej będzie, jeśli przejdziemy do rzeczy. No więc… niektórzy z was wiedzą o naszym pomyśle więcej, inni mniej. Ale tak w skrócie to zebraliśmy się tutaj, aby tego, ustalić szczegóły naszej artystyczno-pacyfistycznej akcji, w której wyślemy na Londyn sowy będące trybutem dla zmarłych w wojnie – wyjaśniła, zerkając niepewnie na Kerstin. Może chciała coś jeszcze dopowiedzieć? Inni też mogli czuć się swobodnie i zadawać pytania, jeśli odczuwali taką potrzebę.
Miała jedynie nadzieję, że Bella i Johny nie będą im utrudniać tej sytuacji, że nie pokłócą się bardziej, a nawet jeśli to po ich wspólnym spotkaniu i tylko po to, aby następnie się po prostu dogadać. Teraz nie mieli za bardzo czasu na dłuższe kłótnie, a w tak trudnych czasach wszyscy powinni się po prostu wspierać. Zwłaszcza, że Gwen wiedziała o tej dwójce wystarczająco, aby wyrokować, że ich poglądy musiały być w miarę zbliżone. Johny był przecież dobrym człowiekiem, a w lecznicy Alexandra pracowały tylko sprawdzone osoby.
love than fight
Tak samo jak nie mogłem powiedzieć nic złego o Bojczuku (w tej chwili, bo kiedy mieszkaliśmy razem w Ruderze, potrafił wyprowadzić mnie z równowagi, ale przecież z biegiem czasu człowiek zapomina o wszystkim co złe). – Stabilnie? No, powiedzmy – pozwalam sobie na krótki śmiech, bo jeżeli miałbym opowiedzieć coś o swoim życiu, to słowo stabilnie chyba byłoby ostatnim, o jakim bym pomyślał. Odkąd wojna się zaostrzyła, moje życie przypominało mugolski rollercoster. Mimo wszystko chciałem powiedzieć coś jeszcze, o coś się zapytać, przecież nie widzieliśmy się z Bojczukiem tak długo, i już otworzyłem usta, kiedy wpadła… Isabella? Chyba widziałem ją raz w lecznicy, kiedy przyszedłem do Aleksandra po eliksiry, ale nie potrafiłem o niej powiedzieć nic więcej. Natomiast sposób, w jaki rzuciła się na Bojczuka, wprawił mnie w osłupienie. Odruchowo postanowiłem chronić przyjaciela, wszak niejedno wspólnie przeszliśmy, więc wyciągnąłem ręce w stronę kobiety, jakbym chciał uspokoić dzikie zwierzę. – Spokojnie, na pewno da się znaleźć wyjście z tej sytuacji… – zaczynam, chociaż ciężko się przebić przez jej podniesiony głos. – Moment, zaraz, w Tamizie?! – Teraz jednak dołączam się do kobiety i spoglądam na Bojczuka zaskoczony, bo ten zarzut zabrzmiał poważnie. A po chwili wybucham śmiechem, bo tak, to brzmiało dramatycznie, ale z drugiej strony jakoś szczególnie mnie to nie zdziwiło. Tylko Jonathan Bojczuk mógł się wpakować w coś takiego. – Przepraszam, oczywiście, to okropne tak tonąć w Tamizie… – dodaję szybko, próbując powstrzymać śmiech.
I taki rozweselony spoglądam na Marcy, ale na jej twarzy próżno szukać uśmiechu, więc mój też trochę niknie. Spoglądam na nią porozumiewawczo, nie wiem, mam wrażenie, że oboje przeszliśmy na tyle dużo, że nawiązała się między nami specyficzna nić porozumienia. Czasem była nadwyrężana, tak jak ostatnio, ale odniosłem wrażenie, że między nami wróciło do jakiejś normy. Pochylam się nad nią i – Oprócz tego nie – mówię ściszonym głosem, nie chcąc dalej przeszkadzać ich sprzeczce.
Może to i lepiej, że Gwen rozpoczęła nasze nieformalne spotkanie. Zaplotłem dłonie na piersi, przysłuchując się krytycznie jej słowom. Mniej więcej wiedziałem o co chodzi, ale nie znałem szczegółów. – Tak, ja pisałem do kilku osób i wszystkie się zgodziły – odpowiedziałem Bojczukowi. – Chyba nie ma co się rozpisywać. Przekaz ma być krótki i czytelny, żeby szybciej trafił do odbiorcy, tak mi się wydaję – dodaję, spoglądając kontrolnie na dziewczyny, bo to one były pomysłodawczyniami dzisiejszego spotkania.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
– Nie masz pojęcia, co ja takiego przeżyłam, moja droga! Jak bardzo się bałam! Jak było mi zimno i źle, kiedy jakiś wstrętny brudas zniszczył moją ulubioną sukienkę i znieważył mnie. A potem jeszcze… potem przetrzymywał w jakiejś podejrzane norze i proponował niewiadome specyfiki! Och, och! – lamentowała głośno, przerażona i pewna tego, że nie zdoła wyrzucić z siebie tego wspomnienia jeszcze przez długi czas. Trawy owijały się wokół jej bucików, kolana się trzęsły, a rozgrzane serce ani myślało, by całkiem zgasnąć. Przecież uciekła z płaczem! Może tego nie okazała przed obcymi mężczyznami, bo przecież nie chciała wyjść na kruchą trzcinkę, która pokłada się pod byle podmuchem wiatru, ale później, kiedy zniknęły nieprzychylne pary oczu, przeżywała wszystko, zestresowana, śmierdzącą, lodowatą rzeką i w wyraźnym osłabieniu. A co robił wtedy ten kocmołuch? No co? Zapewne śmiał się wniebogłosy. A jeśli podglądał ją, kiedy była nieprzytomna?! A jeśli zdjął jej ubranie?
– Chyba zemdleję, och, zemdleję. Kerstin, słodka Kerstin. Proszę, ocuć mnie, gdybym miała upaść zaraz na te miękkie łąki – poprosiła w rozpaczy i sięgnęła po rączkę jasnowłosej medyczki. Ona jedna zapewne zdolna była udzielić pierwszej pomocy. Ten… ten Johnny? No właśnie, co takiego zrobił? – Anomalie? Ha, przecież to takie kłamstwo! Nie wyglądasz na niewinnego! Widzę to w twoich oczach. Przyznaj, co chciałeś ze mną zrobić? A ten twój koleżka? To jakiś niegodziwiec? – wyrzucała prawie na wdechu i cofnęła się o krok. – Owszem, w Tamizie, w głębokiej, wstrętnej, cuchnącej Tamizie. W środku zimy! – odpowiedziała drugiemu mężczyźnie i aż mocniej poczerwieniała na policzkach. Nie wierzył czy może współczuł? – Gdzie jest moja parasolka? Dlaczego ona lewituje? – zapytała, rzucając szybkie spojrzenie na unoszący się atrybut. Potrzebowała paru chwil, by uspokoić rozpędzone serce, by ustąpiły wszystkie drżenia. Bała się, bo miała uczestniczyć w czymś wielkim, czymś wyjątkowym, a tu na środku drogi staje typ, który nie budził jej wiary.
– Kerstin, czy mu ufasz? – zapytała po wysłuchaniu rzezimieszka. – Ty… Jonathanie, w porządku. Wybaczam ci, ale wiedz, że będę miała na ciebie oko. Wyglądasz… Nie wyglądasz jak przykładny młodzieniec. Nie jestem pewna, jakiej przysługi mogłabym oczekiwać. Chociaż nie, wiem! Przysięgnij mi, przysięgnij, że nigdy więcej nie zaczepisz samotnej dziewczyny na ulicy. W dodatku w tak wulgarny sposób! – oświadczyła bardzo oficjalnie, dbając o odpowiedni dobór słów. – Uważajcie na niego, drogie koleżanki – dopowiedziała, rzucając krótkie spojrzenie na wszystkie damy. Wydawało jej się, że zna się na takich cwaniaczkach. Te przeprosiny wcale nie musiały być takie szczere.
Tak, może już dość tego gniewu.
– Potrzebne nam będzie mnóstwo sów. Dużo pięknych sów, pergaminy i odpowiednie słowa, które poruszą wyniszczone serca czarodziejów. Czy któreś z was jest pisarzem? Czy pojmuje wspaniałą sztukę słowa? – zapytała, będąc pewną, że treść listu winna być kwestią priorytetową. Bez odpowiedniej perswazji, bez zdolności czarowania zgrabnym, choć i mocnym, zdaniem, cała akcja nie miała sensu. Potrzebowali nie tylko ptaków i ludzi, którzy pokierują je w świat. Posłuchała bardziej uczesanego mężczyzny i zmarszczyła lekko brwi. – Krótki i czytelny? Czy to byłoby wystarczające? Wydaje mi się, że nasi magiczni obywatele muszą zrozumieć. Winniśmy poruszyć tymi sercami, obudzić w nich coś – zastanawiała się głośno. – W Dolinie Godryka znajduje się całkiem miła sowiarnia. Jestem pewna, że tamtejsze sowy mogłyby nam dobrze służyć. Ale… Droga Gwen, czy masz jakiś plan? Od czego chciałabyś zacząć poza zgromadzeniem sów? Czy to bezpieczne dla nas i dla naszych krewnych? A jeśli dojdą do tego, skąd te sowy wyleciały, kto je wypożyczył? Czy myślisz, że pergaminy nie zatoną w morzu londyńskiego bru… chaosu? – podzieliła się głośno wątpliwościami. Przyszła tutaj dla słusznej idei, ale nie rozumiała jeszcze wiele z tego nowego świata, nie chciała narażać poszukiwanych listem gończym krewnych. Dlatego musiała to wszystko wiedzieć. Tym bardziej, że knucie w środowisku pozaszlacheckim nijak się miało do salonowego życia. A może nie? Może te dwa światy były sobie znacznie bliższe?
Nie dało się jednak na poważnie rozmawiać i formować planów, dopóki wszyscy nie byli skupieni, więc złapała Gwen delikatnie za łokieć, a potem wymownie ścisnęła, by dać jej do zrozumienia, że potrzebna była jeszcze chwila. Nie dziwiła się przyjaciółce, że tak rwała się do opowieści, na to wpływały nerwy, ale podobno byli wśród swoich, a spotkanie dopiero się rozpoczęło, chyba mieli czas doprowadzić się do zgody. I och, Kerstin miała nadzieję, że Isabella nie będzie na nią zła za to, że zaproponowała jej ten projekt!
Z początku pozwoliła tej dwójce rozwikłać konflikt samodzielnie: kiwała się tylko lekko na piętach i niezręcznie uśmiechała, zadowolona, że Johny zdecydował się przeprosić. Szczere przeprosiny chyba zmiękczały serca? A jednak okazało się, że pozostanie neutralną nie wchodziło w rachubę, bo mężczyzna wycofał się nagle i złapał ją pod ramię zanim zdążyłaby zaprotestować. Zarumieniła się widocznie i odchrząknęła, ale nie próbowała wyrywać ani odpychać ciepłego ciała przy boku. No... jeżeli tak się czuł pewniej, nie miała nic przeciwko.
- Bella... - zaczęła łagodnie, ale zbyt cicho, by być w stanie przerwać rozgorączkowany monolog. - Oczywiście, że ci pomogę, poczekaj! - Dziewczyna złapała ją za dłoń i Kerstin znalazła się między młotem a kowadłem. O ludzie, aż jej łzy w oczach wyschły, aż na moment zapomniała o duszącej bezradności. - Bella, może usiądź tutaj na pieńku, co? Usiądź sobie i oddychaj głęboko. Już, już. - Złapała czarodziejkę mocniej pod ramię i troskliwie pociągnęła niżej. Czy ufała Johnatanowi? To było trudne pytanie, bo choć zrobił na niej ostatnio w miarę dobre wrażenie (z naciskiem na w miarę) to nie byli przyjaciółmi. Ale skoro Gwen za niego tak odważnie poręczała... to tak, darzyła rudą czarownicę wystarczającym zaufaniem, by po prostu się z nią zgodzić. - Ufam. Wszyscy, którzy tutaj przyszli, są tu dlatego, że są godni zaufania - Uśmiechnęła się blado, wstała, poprawiła pomiętą sukienkę. - Chcę, żebyście to wiedzieli na początku, że jestem wam wszystkim ogromnie wdzięczna i... to dla mnie bardzo ważne. - Powiodła spojrzeniem po czarodziejach, zatrzymując wzrok na dłużej na panu Floreanie, który najwyraźniej znał dobrze Mike'a i Just (a co za tym idzie nie miała żadnego powodu w niego wątpić) i na Marcelli, z którą poznały się w dramatycznych okolicznościach (a to pewnie łączyło). - Tak jak już Gwen zaczęła mówić, zależy nam po prostu na tym, żeby ludzie zrozumieli, że wojna nikomu nie służy. Że ludzie giną ciągle, są torturowani, więzieni... - Usta jej zadrżały, ale wzięła się w garść. - I że to się nie skończy, dopóki nie spróbujemy znaleźć wspólnego rozwiązania. Wszyscy, po prostu jako ludzie. - Skrzyżowała ramiona i opuściła głowę, pewna, że ktoś zwróci jej uwagę, że to wszystko pięknie brzmi, ale może być niemożliwe do zrealizowania. Sama to widziała. Ale czy nie warto chociaż spróbować? Tam, gdzie jeden człowiek nie dawał rady, tam wiele zadziałać mogła presja społeczna. - Ja też jestem za tym, żeby to był krótki, dosadny przekaz. Przemyślałam to w domu jeszcze i jak na moje, nie powinniśmy zostawiać w tych listach żadnych słów, które by... sugerowały ludziom, co mają myśleć. Nikt tego przecież nie lubi, to jest propaganda, a nie wiem jak wy, ale ja się nie czuję na siłach, żeby próbować czarodziejami manipulować. Nie jesteśmy redaktorami gazety. To powinien być po prostu symbol, impuls, który sprawi, że ludzie zaczną się zastanawiać sami... a do jakich dojdą wniosków, na to i tak nie mamy wpływu. - Przeszła się tam i z powrotem po niewidzialnym okręgu. - To wszystko wyrosło z tego, że odniosłyśmy z Gwen wrażenie, że będąc bombardowani z każdej strony sprzecznymi informacji ze strony rządu i partyzantów, ci ludzie, którzy nie mają powodu się opowiadać po żadnej z nich, mogą... - Bezradnie wykręciła dłonie. O rany, jak to powiedzieć? - No wiecie, nie myśleć na co dzień o tym, że im kraj umiera od korzeni. Że tylu nas ginie, cierpi. Zróbmy im deszcz pamięci, taki pokojowy, żeby wzbudzić tęsknotę za bezpieczeństwem. Wydaje mi się, że tylko tyle wystarczy, wspomnienie zmarłych i z jedno zdanie nawołujące do tego, żeby to skończyć. Ma ktoś pomysł? - Rozejrzała się po nich, zarumieniona i spocona z nerwów; od czasów szkoły i prezentowania esejów, nie nawykła do tego, by w ten sposób prezentować swoje zdanie. Sprawy logistycznego zorganizowania sów chyba zamierzała pozostawić reszcie. Chociaż sama zdołała wyprosić u kilku czarodziejów możliwość wypożyczenia ich sówki, nie znała się na tym, jak wysyłanie olbrzymiej ilości listów może wyglądać w praktyce ani jak wypożyczyć je na sowiej poczcie. - Nie martw się, Bella, Gwen powiedziała, że nikt się nie może zorientować, kto nadał sowy - Odpowiedziała szybko na wątpliwości koleżanki; sama miała dokładnie takie same, ale zdążyła już o nie wypytać i chyba mniej więcej to rozplanowały. - Wyślemy je w nocy, taki jest plan i one po prostu pozrzucają listy na ulicach, a potem uciekną, przecież to ptaki. No i... - Przygryzła nerwowo paznokcia. - To chyba nie jest zakazane, wysyłać listy, prawda? Tam nie będzie żadnego nawoływania do nienawiści albo obalenia rządu. To nie może być przestępstwo.
– Johny, obiecasz? – spytała, widzach jak Kerry otacza opieką rozhisteryzowana blondynkę. Jej przyjaciółka doprawdy miała złote serce. W tak trudnych dla siebie chwilach i tak potrafiła znaleźć empatie w stosunku do byłej już lady, która chyba nie przywykła jeszcze do zwykłego, szarego życia.
Czekając na przysięgę przyjaciela, zaczęła odpowiadać na kolejne pytania:
– Ja też pytałam już o sowy, od niektórych znajomych dostałam odpowiedź – powiedziała, kiwając głową. – Bello, to dobry pomysł. Możesz pójść do Godryka na pocztę, Johny, ty możesz załatwić Londyn. Ja mogę skoczyć do Hogsmeade, chyba że ktoś z was będzie po drodze? – Rozejrzała się po zebranych.
Wzięła głęboki oddech:
– Marcy, no wiesz… – Jej ręka nieco nerwowo zbliżyła się w stronę włosów. – To jest twórcze, prawda? Nie mogę… i ja, i Johny, wyrażać się już swobodnie i… to jest też trochę… protest sztuki, nie uważasz? W każdym razie, Bello, piękne słowa są niezwykle i pasjonujące, ale zgadzam się z pozostałymi. Przekaz powinien być prosty, zwłaszcza, że raczej nie damy rady napisać tylu długich listów. Prosto, konkretnie… Tylko jeszcze nie wiem jak zacząć. Może… pamiętasz ich? Oni już odeszli? Na każdym liście moglibyśmy wymienić kilka osób z ich historiami, na ile są nam znane. – Dłoń Gwen na chwile zakryła jej usta, a sama dziewczyna zaczęła przechadzać się po polanie w te i we w te. – Razem z Johnym możemy zadbać o listy wizualnie, ale musielibyście pomóc nam pisać. Marcy, ty masz dostęp… albo pamiętasz… listy zmarłych lepiej ode mnie, no nie? Część z nich znajdziemy pewnie w prasie, ale twoja pomoc na tym polu byłaby niezbędna. – Pokiwała głową, trochę sama do siebie.
Spojrzała na Kerry:
– Właśnie… nie wiem, jakie słowa możemy umieścić na koniec. Czeka nas pokój albo śmierć – wybierz, co uważasz za lepsze? To chyba… zbyt rozległe… I sugeruje, że jeśli wojna się zakończy to nie będzie już śmierci… a jeśli rząd Malfoya zostanie u władzy… Boje się, że będzie tylko gorzej. – Zadrżała mimowolnie.
love than fight
– Obawiam się, że dłuższego przekazu mogą nie przeczytać, a zbyt skomplikowanego nie zrozumieć. Odpuściłbym sobie rozbudowane metafory, zdjęcie byłoby bardziej wstrząsające, tak mi się wydaje – odpowiedziałem spokojnie Isabelli, po czym wsłuchałem się w słowa Kerstin, bo to podobno ona wymyśliła tę akcję. I… jej słowa brzmiały pięknie, szczególnie o tym znalezieniu wspólnego rozwiązania, o przemówieniu do ludzkich serc, naprawdę. Tylko czy ja jeszcze wierzyłem, że to jest możliwe. Westchnąłem przeciągle, spoglądając na Marcelę, bo miałem wrażenie, że myśli podobnie. Może po prostu za dużo już przeszliśmy i byliśmy zbyt zgorzkniali. Powinienem się cieszyć, że wciąż są ludzie, którzy wierzą.
– Tęsknota za bezpieczeństwem… – powtórzyłem głucho za Kerstin. Musiałem przyznać, że to miało jakiś sens. Bertiemu pewnie by się spodobał ten pomysł. Zaśmiałby się, że listy z jego twarzą będą spadać ludziom na głowy. I ja też się uśmiechnąłem na tę myśl.
– W tej chwili przestępstwem jest wszystko, co sobie wymyśli rząd – wzruszyłem ramionami, pewnie w ogóle nie uspokajając Isabelli ani Kerstin, ale w tej sytuacji bez sensu było kłamać. – Malfoy na pewno nie będzie zachwycony, kiedy w całym mieście spadną listy z twarzami poległych – dla mnie to było oczywiste, mimo wszystko to była jakaś propaganda, nawet jeżeli nie mieliśmy zamiaru głośno nawoływać do obalenia rządu.
– Też mogę pomóc w liście zmarłych – ile to już minęło czasu odkąd wstąpiłem do Zakonu? Przynajmniej półtora roku. Nie powinienem pamiętać tylu nazwisk po niecałych dwóch latach.
– Początek brzmi okej – uśmiechnąłem się do Gwen. – Koniec bym nieznacznie zmienił… Może, hmm… Pokój albo śmierć – twój wybór? Nie, to też brzmi dziwnie – spuściłem wzrok na ziemię, zastanawiając się nad innymi propozycjami.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zachwytem i dumą spoglądała na śliczną Kerstin, tak mocno zaangażowaną i jakże mądrą. Zdawało się, że pojmowała dramat wojny. Choć była osobą niemagiczną, podobnie jak uczynny Louis, z którym od maja dzieliła jeden dach, wiedziała, jak ważna jest jedność i odważny głos, który zdoła ośmielić tych dotąd zanurzonych w ciszy i strachu. Jej pozbawiona magii krew nie miała żadnego znaczenia. Chciała jej słuchać i chciała za nią podążyć. Tylko że miała odrobinę wątpliwości, wciąż pozostawały sprawy niejasne. Czy to przez jej szlachetne pochodzenie spoglądała na wszystko jakby inaczej od reszty? Zdawało jej się, że w obliczu potęgi tego chaosu moc symbolu i delikatny powiew, ślad, skrawek mógł zupełnie zatonąć. Może jako salamandra wierzyła w ognisko rwące się do uwagi, krzyczące głośno, upominające, zauważalne. Wysłuchiwała jednak wszystkich już bardziej skupiona. W tym czasie układała myśli, owijając je w odrobinę czułości i wiary. Niewiele trzeba było, by porwała ją idea, by dała się jej uwieść. Znała jednak środowisko konserwatywnej szlachty, która zdawała się prowokować i czerpać garściami z rozrastającej się mgły śmierci.
– A co jeśli ten symbol, te listy zatoną w wojennym nieporządku? Przeminą bez echa, pozostaną zupełnie… niezauważone? Deszcz pamięci brzmi zachwycająco i wyjątkowo, ale czy nasze starania dotrą do oczu gotowych zatrzymać się przy tej myśli na dłużej, czy ich jakkolwiek poruszą? Bardzo chciałabym, by nikt już nie cierpiał, by nasze rodziny pozostały bezpieczne, byśmy mogli trwać razem, pozbawieni podziałów, które tylko krzywdzą. Wiem… myślę, że wiem, jak głębokie i poważne jest to, co roziskrza czystokrwistych czarodziejów. Przełamanie tego jest potężnym wyzwaniem. I nawet jeśli nie chodzi nam wcale o tamtych, a o te łagodne, niezaciągnięte do walki, proste, czujące serca, to wciąż… mimo naszej inicjatywy mogą one zupełnie nie dostrzec tego hołdu, chwili refleksji. A tęsknotę za bezpieczeństwem i pokojem czują, czują bardziej, niż może nam się wydawać. Och, obyśmy mogli stać się ich iskrą, dodać im odwagi, uskrzydlić. Byleby mogli poczuć, że ktoś przy nich jest. Tak chciałabym o tym myśleć… Tak chyba powinnam, prawda? – zapytała, wędrując niepewnym okiem po każdym po kolei.
Była śmiała, odważna, przebojowa, ale tym razem po prostu nie wiedziała. Być może powinna zamilknąć i tylko zaoferować swoją pracę, bez gadania, bez psucia wspaniałomyślnych inicjatyw. Nie chciała nikogo rozczarować, ale widziała te kilka pergaminowych ulotek tonących w kałuży, rozpadających się w plamie krwi przy trupie, wciśniętych gdzieś w szczeliny budynków. Zupełnie niewidocznych. Ona, Bella Presley nigdy nie była pesymistką. Przynajmniej próbowała! Tym razem ogarnęło ją speszenie. A co jeśli jest tutaj zupełnie niepotrzebna? Wzięła wdech, nie, może to tylko roztrzęsienie spowodowane początkiem spotkania. Może gadała zupełne bzdury i tylko utrudniała burzę mózgów. Odwróciła głowę i popatrzyła gdzieś w bok, ratując się przed falą wątpliwości. Kolejny raz. Przytaknęła dopiero po chwili. Powinna wierzyć. Powinna dać się ponieść. Mówili o planach, o listach, początkach i końcach, rysunkach i portretach, bezpieczeństwie, sowach, inicjatywie. Czy w ogóle wierzyła w sens tego wszystkiego? A co jeśli nie powinno jej tutaj być, skoro tak mocne naszły ją niepewności? Wyraźnie zmarkotniała, na moment wyłączając się z tego wszystkiego. Cała jej rodzina walczyła jej narzeczony dzień za dniem ryzykował życiem, by powstrzymać spektakl mrocznych sił. A ona nagle gubiła wiarę.
– Dajmy im poczuć, że nie są sami, że nie umarła nadzieja na pokój i zaprzestanie krzywd, że razem jesteśmy silniejsi, że straty gromadzą się po obydwu stronach, a przecież nikt nie musi ginąć. Dajmy im coś, co nie zniknie po paru chwilach, powróci w chwili wojennego wyboru. Pomoże przełamać groźby śmierci i bólu. Nadzieję – wymówiła ciszej, po dłuższej chwili. No dalej, dalej, Isabello. Gdzie twoja energia, która wydostała cię z pałacu, która pozwoliła ci trwać przy ukochanej rodzinie? Lady Morgana, lord Tristan. Czy to byli ludzie zdolni do kompromisów, zdolni do zejścia ze sceny? Ich trzeba było powstrzymać, a Bella przeczuwała, że to niemożliwie trudne.
- Przestępstem jest teraz to, co Ministerstwo uzna za przestępstwo. Część ludzi poszukiwanych na plakatach w sumie nie popełniło żadnych przestępstw takich, by się na nich znaleźć. Chociażby… - Chciała powiedzieć o Bertiem, ale wstrzymała się, zaczynając mówić ciszej aż jej głos w ogóle przestał wybrzmiewać. Jego śmierć przyprawiała ją o ciarki na plecach. Odchodziły te osoby, które widziała już bez życia, kiedyś, tamtego feralnego dnia… Kiedy zaczęła podróż do zatracania swojego łagodnego myślenia. Teraz wydawała się z całej grupy patrzeć na całą sytuację najchłodniej. Oczy miały kolor burzowych chmur i przenosiły się powoli na każdego kto wypowiadał się na temat ich następnych kroków. Uniosła spojrzenie na Gwen. - Teraz brzmi to jakby zorganizowana została ta cała akcja, żebyście się mogli artystycznie wyżyć. Jeśli tak jest to ja się wypisuję, przyszłam tu siać propagandę. Na sztuce się nie znam. - Starała się patrzeć na to trzeźwo. Co by nie powiedzieli, to było propagandowe, nawet jeśli starali się zachować pozory, że nie miało to nic wspólnego z działaniami Zakonu Feniksa. Miało, oczywiście, że miało, choćby dlatego, że przecież wszyscy tutaj byli przynajmniej przychylni poglądom Zakonu. Tylko Łapserdak pozostawał enigmą poglądową, przez co przez chwilę Marcy mierzyła się z nim wzrokiem. Oby nie był równie nieprzewidywalny co jego właściciel. - Jestem za pomysłem Bojczuka. - Przyznała na plan zakończenia tych listów. - Reszta jest bardzo stronnicza i wygląda na manipulację. - Właściwie przecież całe listy były leciutką manipulacją, ale bez tego nie ma wygranej wojny.
Najbardziej interesującą postacią z tego towarzystwa wydawała się blondynka stojąca niedaleko niej. Kiedy wypowiadała swoje słowa, burza w oczach Marcy ustawała i zaczynała zmieniać się w jakieś niepokojące niedowierzanie. Kiedy patrzyła na jej postawę, z pewnością z wyższych sfer, taką poważną i wyniosłą, po prostu miała ciągle wrażenie, że dziewczyna nie mówi poważnie. Figg nigdy nie miała okazji przebywać na salonach. Najbliższą jej osobą z tego towarzystwa, które znała, była Lucinda, ale… ona nie mówiła jakby stała na deskach teatru albo recytowała wiersze na wyszukanym wieczorku poetyckim. Lubiła poezję, często ją czytała i czasami nawet pisywała wiersze, ale nieczęsto spotykała się z takim sposobem wysławiania się w zwyczajnej rozmowie. Próbowała się z całej siły skupić, ale teraz widziała dziewczynę oczami wyobraźni podczas grania w jakiejś komedii na deskach teatru… - W pewnym sensie to prawda… Ale możemy rzucić na listy zaklęcie, które sprawi, że będą unosić się na wysokości oczu lub pieczęć będzie świecić. Lub wysłać je w formie wyjca. - Ostatnie wypowiedziała z lekkim uśmiechem na twarzy, pokazując, że to raczej propozycja złożona pół żartem-pół serio.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset