Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Rozlewisko
Od najdawniejszych czasów zakochani wchodzili podczas Lughnasadh w chabrowe związki, powszechnie rozumiane jako małżeństwa na próbę. Festiwal Lata, czas święta i radości, był jedyną okazją do złożenia przysięgi, która tradycyjnie trwała rok i jeden dzień. Po tym czasie, związek mógł zostać przypieczętowany na zawsze albo zerwany bez żadnych konsekwencji. Tradycja celebrująca nade wszystko siłę miłości i gwałtowności uczuć ośmielała niezdecydowanych mężczyzn i rozpalała serca zakochanych dziewcząt. Bywała sposobem na przypieczętowanie związku wbrew woli rodziny, do czego ta musiała się dostosować, obrzędy wykorzystywało też wiele sprytnych kobiet i mężczyzn usiłujących uwieść ukochaną osobę. Czarodziej i czarownica, którzy złożyli chabrową przysięgę, stawali się chabrowymi mężem i żoną i byli przez ogół społeczeństwa traktowani jak małżeństwo, lecz nie na zawsze.
Pogrzebana przez upływ czasu tradycja powróciła w obliczu wojny i kruchości ludzkiego życia. Po upływie roku i jednego dnia złożoną przysięgę należy odnowić w myśl tradycyjnego małżeństwa, w innym przypadku związek przechodzi do historii.
W przygotowaniach dopomagają starsze czarownice przybrane w powłóczyste chabrowe szaty, o kwietnych wiankach na skroniach, które malują na twarzach przygotowujących się do obrzędu czarodziejów runy mające pieczętować moc miłości - w myśl tradycji nie można zmazać ich aż do najbliższego świtu. Dla zakochanych chcących związać się obrzędem przygotowano drewnianą altanę w miejscu, gdzie las łączy się z plażą. Pośrodku niej znajdują się drzwi, prowadzące zgodnie z wierzeniami do innego wymiaru. Na drzwiach znajdują się dwa okrągłe otwory - zakochani wsuwają przez nie ręce, by spleść za drzwiami symbolicznie swoje dłonie, a tradycyjnie - dusze. Za drzwiami jedna ze starych wiedźm przecina skórę dłoni zakochanych złotym sierpem, łącząc ich rany. Wokół palą się kadzidła o słodkawym zapachu, rozbudzającym krew i pożądanie. Samą przysięgę powtarza się za najstarszą z wiedźm w języku staroceltyckim, ma oznaczać szczere wyznanie miłości, pozbawione jest jednak zapewnień wieczności lub stałości. Na koniec panna młoda otrzymuje od męża wianek z chabrów, a oboje otrzymują od najmłodszej z wiedźm misę z fermentowanym słodkim miodem z akacji, którym mają się wspólnie posilić.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
'k3' : 2
Czy była od nich lepsza? Z pewnością się taka nie czuła. Pozbawianie życia za każdym razem było dla niej ciężkie. Nie przez współczucie dla tych, którym je odbierała. Możliwe że przez to, że potrafiła docenić sam fakt życia. Czy była winna? Pewnie wielu grzechów i wielu zbrodni. I jeśli będzie musiała, kiedy wojna się skończy odda się pod osąd jednostki sprawującej władzę. Na ten moment, postępował zgodnie z tym, co czuła i jak uważała.
Odprowadziła spojrzeniem dwie kobiety, czekając, aż nie znikną między drzewami, tak by zyskać pewność że żadna z nich nie powróci do miejsca w którym pozostała ona sama. Przesunęła się nad spętanego Drętwotą Pascala nim postanawiając zająć się najpierw. Spojrzała w dół prosto w jego tęczówki. Unosząc białe drewno, wskazując nim szyję. Przecięcie aorty było najszybszym sposobem. Lamino błysnęło, teraz w spokoju bez problemu. Jeden ze sztyletów trafił w żyłę, życie upłynęło z niego szybko. Drugi w nie tak złym stanie był Johan. Powtórzyła całą procedurę. Swoje kroki skierowała do Jacka, kucnęła przy nim na chwilę, badając puls po którym nie było śladu. Został ostatni zatrzymała się nad nim, ale wiedziała, że czas sam dokona sprawy. Mimo to uniosła różdżkę, chcąc oszczędzić mu cierpienia. Z trudem przeciągnęła ciała do wgłębienia, które pozostawiło jedno z wcześniejszych orcumiano i zepchnęła je do nich. Na sam koniec rzucając bombardę, które zasypała ciała. Ruszyła w kierunku kobiet, opierając się na jednym z drzew na dłużej. Ten pojedynek właściwie wybrał ją z energii magicznej. Zostały jej resztki. Łapała oddechy, próbując opanować ciemność przed oczami. Spotkanie kogoś teraz, byłoby zdecydowanie jej końcem. Wyprostowała się, idąc za wskazanym wcześniej znakiem po krótkiej wędrówce docierając nad brzeg i odnajdując je obie.
- Gotowe? - chciała wiedzieć, mając nadzieję, że nie pozostaną tutaj dłużej, niż jest to konieczne. Potrzebowała chwili snu żeby zregenerować swoje siły.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Rozglądała się wokół z uwagą, wytężając uważnie wzrok w poszukiwaniu łodzi. Nie zdecydowała się jednak na przybranie kociej formy, dochodząc do wniosku, że nadmierne osłabienie może przyczynić się do tego, że w trakcie przemiany popełni jakiś błąd i nie przebiegnie ona zgodnie z planem. Wolała nie ryzykować. Sprzyjało jej jednak szczęście, bo po kilku minutach dostrzegła w ciemności rozświetlonej nieco światłem księżyca poszukiwany kształt.
- Tutaj jest! - zawołała w stronę Thalii, odgarniając z łodzi warstwę przykrywających ją iglastych gałęzi. Równocześnie wypuściła podwójne Periculum, aby wskazać Justine miejsce, w którym się znajdowały. - Wygląda na trochę zniszczoną, ale nie na tyle, żeby nie dało się jej naprawić - dodała, przyglądając się uważnie starej łajbie. Była w na tyle dobrym stanie, że niewątpliwie mogła im jeszcze nie raz posłużyć. - Spróbuję ją od razu zmniejszyć, tak będzie łatwiej ją przenieść. Reducio! - Odetchnęła z ulgą, opuszczając różdżkę, najwyraźniej pozostało w niej jeszcze trochę energii, bo łódka w jednej chwili zmieniła swoje rozmiary. Pochyliła się i podniosła z ziemi miniaturową łódkę. - Wracajmy - powiedziała, gdy Justine pojawiła się przy brzegu, upewniając się jeszcze, że Thalia stoi tuż obok. Potrójny trzask przeciął ciszę nocy, po kilku sekundach kobiety rozpłynęły się w powietrzu,
zt x3
Zimno. Dookoła zima wciąż dawała o sobie znać, choć śnieg definitywnie mniejszą ścianą stawał pomiędzy nią a wiosną, tworząc dywan zmarzniętej wody, który niedługo miał robić roślinom za pożywkę. Jakiś rodzaj kary za to, że najchłodniejsza z pór roku rządziła teraz Anglią tak twardą ręką. To zabawne, jak świat potrafi zachować równowagę nawet w czasach, gdy tak o nią trudno, jakimi siłami włada, by wydobyć spod ziemi każdy cal tego, co mu odebrano. Wiatr targał brązową sukienką, popychając w dół zbocza, w stronę zimnej wody omywającej całe połacie kamieni. Petra lubiła tu przychodzić, bo nieważne, ile razy jej noga obuta w trzewik stanęła na tym kawałku Dorset, jeszcze nigdy nie zobaczyła kamieni, które widziała już wcześniej. Domyślała się, że to zasługa przybywających tutaj zwierząt - jeleni, saren, lisów - dla których rozlewisko było swoistym wodopojem znajdującym się z dala od niebezpieczeństw, z dala od wojennego niepokoju. Pomyślała, że każdy powinien mieć takie rozlewisko.
A twoje, Petro? Gdzie jest twoje rozlewisko?
Zaczęła schodzić w dół, instynktownie lekko zbierając poły sukienki, żeby nie zahaczyć o nią i nie stoczyć się z góry na dół jak kamyk poruszony czubkiem buta. Schodziła całkiem rozdarta własnymi myślami. Bo nie wiedziała, gdzie jest jej rozlewisko. W domu rodzinnym, gdzie był zawsze dostatek, mnóstwo jedzenia i świeża woda; czy może w domu wuja, gdzie po raz pierwszy doświadczyła braku pieniędzy, burczącego wyraźnie i głośno brzucha, ale za to dostała w zamian uśmiech, ciche, ale kochane „dobranoc” i uścisk ramion, kiedy emocje domagają się ujścia w formie łez. Odetchnęła głęboko. Zimne powietrze miało smak jesieni, dziwne. Igliwie było wilgotne, woda dawała posmak lodu, a gnijąca trawa nie napawała optymizmem. Ale było tu też tak cicho. Tak spokojnie. Tak dobrze.
Po kamieniach, gdy już zeszła na dół, stąpała ostrożnie, świadoma, jak bardzo potrafiły być śliskie pod nieuważnymi stopami. Wzrokiem starała się dopatrzeć wśród szarych okazów coś błyszczącego innością, posiadającego choć plamkę koloru innego, niż ten należący do rzeczywistości - bo szarość otaczała ją zewnątrz. W końcu coś przykuło jej uwagę. Nie kucała - pochyliła się, dłonią zbierając z ziemi interesujące znalezisko. Opuszką kciuka przetarła minerały, obróciła go w palcach.
- Jesteś wszędzie, co? A ludzie mówią, że nigdzie nie można cię znaleźć - powiedziała do siebie, wsuwając kamień do kieszeni sukienki, lekko zaledwie odchylając pelerynę, co i tak wywołało na jej skórze krótki dreszcz, gdy wiatr wdarł się pod rękawy.
Zimno. Było naprawdę zimno.
turn the life around
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
W pierwszych momentach doznania dawały ulgę, absorbowały, wręcz zmuszały do odczuwania, ale wystarczyło oddać im o kilka chwil za dużo, a zaczynały powoli pożerać, zgniatać klatkę piersiową od zbyt głębokich wdechów, umysł rozsadzać nadmierną ciszą zalegającą na polach. I wtedy rytm serca stawał się niepokojąco szybki. Nie, nie tego cię uczyli, cały czas musisz być w ruchu, uczyć się i słuchać nakazów. A ty stoisz teraz pośrodku niczego i rozmyślasz o niczym. Do niczego się nie przydajesz, gdzie twoja użyteczność?
Pochłonięta własną bitwą, nie usłyszała głosu wołającego ze wzgórza. Głowę uniosła dopiero, gdy jakiś kształt przesłonił na chwilę słońce i cień zafalował na jej policzku. Zobaczyła najpierw bladą twarz, ginącą gdzieś w natłoku ciemniejszych ubrań, i jasne włosy falujące przy każdym kroku. Odpowiedziała na jego powitanie swoim, takim samym, ale dłoń zaciśnięta była w pięść, bo palce podtrzymywały kolejny kamień. Jego głos rozwiał myśli i pozwolił znów skupić się na czymś konkretnym.
- W zimie się marznie - stwierdziła z uśmiechem, być może nieco zbyt nerwowym, bo ciągle podbijanym niedawną kawalkadą słów wykrzykujących przez zatłoczony umysł, ale szczerym. Zawsze uśmiechała się szczerze. No, prawie zawsze. Wzrokiem powędrował za jego szalikiem i kiedy materiał dotknął jej szyi, opatuliła się nim lepiej. - Prawdziwy z ciebie dżentelmen, Aidan. Sam się tego nauczyłeś czy wiedzę przekazał ci któryś z braci? - lekki śmiech wypadł spomiędzy rozchylonych warg. - Ale jakby było zimno tobie, daj mi znać. Będziemy się wymieniać. Rozgrzałeś go - dłonią poprawiła go sobie tak, by dotykał brody. - Na razie rozglądam się tylko za czymś ciekawym... - zmarszczyła lekko usta, patrząc pod nogi. - Same magnezyty i dolomity. O, kalcyty też - kopnęła jeden kamyk stopą i prawie zachybotała się na stopie, kiedy młody Moore pochwycił pasek jej torby. Spojrzała na niego i zamiast protestować, po prostu podziękowała. Wpojone miała, że odmawiać mężczyźnie nie przystoi, chociaż czuła wewnętrzny, nastoletni jeszcze bunt, bo przecież świetnie potrafiłaby sobie z tym poradzić. Warto jednak przyznać, że słabość do jasnowłosych chłopców skutecznie przesłaniała owy protest. - Na razie znalazłam tylko krzemień - dłonią sięgnęła po odnaleziony skarb wielkości połowy palca wskazującego. Był biało-szary, kanciasty, na rogach jakby przetarty, czarny pod piaskową warstwą. - Całkiem ładny jak na fakt, że taki pospolity. Ale! - niczym, profesorski geniusz uniosła ku niebu palec. - Czytałam, że duży zasób krzemienia w podmokłej glebie może wskazywać na źródło magii znajdujące się niżej. Słabe, bo słabe, ale zawsze jakieś. Może jak pójdziemy wzdłuż rzeki...?
Zawsze, gdy wybierała się na podobne wojaże, z tyłu głowy lśniła jej lekko myśl - znajdę coś wybitnego całkiem przez przypadek albo zupełnie celowo, znajdę!
turn the life around
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
Uśmiech na jej ustach uniósł piegi ku oczom, gdy zobaczyła, jak się zawstydził. To było przeurocze - taki widok; naturalny, choć niezwykły. Rzadko spotykała mężczyzn, którzy wstydzili się czegokolwiek, zwłaszcza maleńkich komplementów sypanych w swoją stronę.
- Mam nadzieję, że ktoś ci już to kiedyś powiedział, ale powtórzę - jesteś kochany, Aidan. Tak się martwisz o mnie - patrzyła już pod nogi. Kamienie ocierały się o siebie, gdy po nich kroczyli. Twardy dźwięk w połączeniu ze szmerem strumienia nagle mięknął, tak pięknie prostował skłębione emocje. - To naprawdę bardzo miłe.
Gdy mówił o swojej rodzinie, poczuła delikatne ukłucie zazdrości - nie tej połączonej ze złością czy nienawiścią, o nie. To było raczej tknięcie żalu albo tęsknoty za czymś, czego tak naprawdę nigdy nie udało jej się poznać. Ojciec zachowujący się z uczuciem względem matki? Nie zobaczyła jeszcze podobnego obrazka w swoim życiu. Niestety. Uśmiechnęła się tylko i lekko kiwnęła brodą na znak, że rozumie; że potrafi to sobie wyobrazić. Ale nie powiedziała niczego - bała się, że mogłaby palnąć coś głupiego albo niezręcznego.
- Tak? - dłonią poprawiła szalik. - Jest naprawdę wygodny i ciepły. Tylko wiesz... nie można mówić kobiecie, że ładnie wygląda w nie swojej rzeczy, bo będzie chciała sobie tę rzecz przywłaszczyć - zachichotała pod nosem. - Nie, że źle, po prostu... w tym miejscu nic nie znaczą. Gdybyśmy znaleźli je w jakiejś górskiej grocie, och, Aidan... to by znaczyło, że jesteśmy w bardzo bogatym w magię miejscu. Kalcyty i magnezyty lubią wilgoć i chłód. Nie bezpośredni kontakt z wodą. - i zaraz, na jego pytanie, tą głową pokiwała. - Tak! Kamienie dla geomanty są trochę jak... tarota dla wróżbity. Rozumiesz? One też potrafią dużo nam o sobie powiedzieć.
Droga przed nimi wydawała się bardzo długa, ale Petronica nauczyła już się, że coś fascynującego i niecodziennego może na nich czekać na każdym kroku. Zwróciła swój wzrok w stronę twarzy Aidana, zaraz zbiegając nim na jego dłoń. Czujnie ujęła kamień w swoje zimne palce i obróciła go w nich uważnie.
- Bardzo ładny kalcyt - wargi rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. - I, och, patrz! - szybko wyciągnęła w jego stronę podarowany minerał. - Odbił się w nim ślimak! Jakie wyraźne żłobienia, jeszcze takich nie widziałam... - wcale nie ukrywała zadziwienia. - Doktorze Moore, doskonałe znalezisko! Jest pana, gratuluję! - z dumnie uniesioną głową podała mu swoją dłoń w celu przypieczętowania honorarium.
Kamień, który trzymał w dłoni Aidan, również pokrył się czernią – utkane z mroku opary wysunęły się z charakterystycznych zawijasów odbitego w kalcycie ślimaka, a upuszczony fragment skały wpadł z pluskiem do wody, burząc jej powierzchnię. Tuż obok was z mgły wyłoniła się sylwetka – cień ułożony w postać ni to ludzką, ni syrenią, przypominający kościstą i powyginaną kobietę z włosami unoszącymi się wokół głowy tak, jak gdyby była pod wodą; szafirowe ślepia zatrzymały się na Petronice, przerażające, przeszywające, wrogie; na krótką chwilę wszystko zamarło, po czym opary uniosły się i otoczyły was szczelnym kokonem, całkowicie odcinając dopływ światła – a para lśniących w mroku szafirów rzuciła się do przodu. Petronica poczuła, jak coś popycha ją z całej siły do tyłu, całe jej ciało spięło się w strachu, upadła – wprost na pokryty kamieniami brzeg, niezdolna do zaczerpnięcia wdechu, na klatce piersiowej czując ciężar cienistej istoty, której usta rozchyliły się w niemym krzyku, ukazując dwa rzędy trójkątnych, długich zębów. Przez jedną straszliwą chwilę wydawało się, że stwór zaatakuje – ale coś innego musiało odwrócić jego uwagę, bo zamiast pochylić się nad ofiarą, odbiła się od ziemi i przeskoczyła ponad dziewczyną, na czterech dziwnych łapach ruszając dalej – w stronę drzew. Za nią z wody wyłoniło się jeszcze parę innych bliźniaczych cieni, a wszystkie przesunęły się obok was tak szybko, że trudno było podążyć za nimi spojrzeniem. Mgła, jakby pociągnięta, przemieściła się za nimi – opary opuściły wodę, szepty zaczęły cichnąć; cienie zniknęły pomiędzy pniami, resztę rozwiał wiatr i rozproszyły promienie wyłaniającego się na powrót zza chmur słońca.
Na jasnej szyi Petry, tuż pod odsuniętym lekko szalikiem Aidana, pojawiło się długie na kilka centymetrów rozcięcie – miejsce, w które musiał trafić cienisty szpon. Nie krwawiło, jakby wypalone, brzegi rany były jednak zupełnie czarne – a uszkodzona skóra drażliwa, odpowiadająca pieczeniem na najlżejszy nawet dotyk.
Nie wiedzieliście, czym były cienie, ani dokąd podążyły.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Nie był do komplementów przyzwyczajony, w ogóle do uwagi. Nie ze strony dziewcząt. Nie wiedział jak inaczej zareagować na jej miłe słowa, jak nie dziękując i zwodniczo rumieniąc się z zawstydzenia. - Ja... - Słyszał już to od mamy, siostry, starszych pań, ale słowa te płynące z jej ust miały dla niego zupełnie inne znaczenie, niosły ze sobą inne uczucia. - Oczywiście, że się martwię.- Wymamrotał pod nosem zerkając w jej kierunku. Nie była mu przecież obojętna, a i wiedział jak to u niej było. A przynajmniej tyle ile ona sama zechciała mu wyjawić. - Niczego wam nie brak? Wszystko w ogóle u was w porządku? Może pomocy jakiejś wam trzeba? Drewna na opał wam starczy? - Zapytał korzystając z okazji, że akurat poruszali ten temat. Nie przelewało im się. Podobnie zresztą jak i Moorom, ich było jednak więcej, no i nie licząc Amelki i Lydzi byli to sami mężczyźni. Nie, że kobiety jakieś gorsze były. Oczywiście, że nie! Ale z takimi obowiązkami wydawało mu się, że po prostu było łatwiej? No i mężczyźni powinni dbać o kobiety. Petra i jej siostra miały stryja, ale jeśli i on pomóc mógłby im jakoś no to z chęcią. W końcu miał dwie zdrowe ręce i siły trochę, to i spożytkować to jakoś by mógł.
Uśmiechnął się promiennie na jej słowa ukazując dołeczki w policzkach, gdy jednak spojrzał znów w jej kierunku uśmiech ten szybko zbladł. Aidan nie należał do zbyt domyślnych osób, ale tym razem od razu zrozumiał swój błąd przeklinając w duchu siebie i swój długi ozór. Wiedział dobrze, że kwestia rodziny była delikatnym tematem, ale jak ostatni dureń musiał paplać sprawiając tym samym dziewczynie przykrość. Zacisnął dłoń w pięść ze złości na samego siebie, ale też żeby ją powstrzymać przed tym, aby zapewnić Petrze jakikolwiek komfort. Nie wiedział czy chciał chwycić ją za dłoń, odgarnąć włosy wpadające jej do oczu, uścisnąć, nie dał też sobie tego sprawdzić uznając, że nie byłoby to na miejscu, więc ostatecznie posłał jej tylko smutne, pełne zrozumienia spojrzenie.
- Możesz go zachować jeśli chcesz. - Skoro jej się podobał, a i naprawdę ładnie jej w nim było, no i cieplej... on tam szalika nie potrzebował, zresztą miał drugi podarowany mu w prezencie na święta. Pokiwał głową wsłuchując się z uwagą w każde słowo dziewczyny naprawdę starając się zrozumieć o czym mówiła z taką pasją. Kamyki wydawać by się mogły mało interesujące, ale podobnie jak dla niektórych zielarstwo, czy quidditch. - Chyba rozumiem. - Podsumował zamyślony. Tak samo jak dane rośliny mogły powiedzieć na jakim typie gleby rosły, czy że niedaleko płynie rzeka tak samo było z kamieniami i żyłami magicznymi.
Z zadowoleniem przyglądał się szatynce, która oceniała odnaleziony przez niego kamień, a później samemu kamykowi, na którym rzeczywiście znajdowały się wyżłobienia po ślimaku. Słysząc jej słowa zaśmiał się gromko, a dźwięk ten poniósł się wraz z wiatrem wzdłuż rzeki. - Znajdę taki kamyk, którego za żadne skarby nie będziesz chciała oddać. Zobaczysz. - Obiecał zaczepnie mając faktycznie nadzieję, że kiedyś uda mu się jej taki podarować. Odebrał od dziewczyny kamień i w tym właśnie momencie wszystko wokół nich zmieniło się momentalnie, a sielankowa chwila miała zostać przerwana. Najpierw nadeszły szepty, później głosy. Ze zmarszczonymi brwiami rozglądnął się w poszukiwaniu ich źródła. Głosy, nieznane, obce, przemieniły się w hałas. Intensywny, wręcz przejmujący. Woda w rzece wezbrała wokół ich nóg sięgając coraz wyżej. Zaalarmowany spojrzał w dół zauważając, że jeszcze chwile temu krystaliczna, przejrzysta woda, teraz była czarna jak smoła przez zbierający się w niej dym. Serce przyspieszyło, ciało oblało się zimnym potem. Nagle zerwał się wiatr, silny. Świat wokół nich pociemniał, zrobiło się przeraźliwie chłodno. Dementor. Przemknęło mu przez myśl, gdy unosił wzrok, lecz jego oczy napotkały kamień, który wciąż trzymał w dłoni. Również był czarny. Rozchylił palce pozwalając mu opaść do wody, a on sam sięgnął po różdżkę skrytą do tej pory w kieszeni kurtki. Wyciągnął ją stawiając krok do przodu, aby stanąć przed dziewczyną i osłonić ją przed niewidzialnym niebezpieczeństwem. To jednak nadeszło z boku. Wyłoniło się z mgły. Cień. Ni człowiek, ni zjawa. Nie dementor, więc co? Czas się zatrzymał, podobnie jak i cały świat, gdy oboje wpatrywali się w przerażającą kreaturę. Uniósł różdżkę w jej stronę w tym samym momencie, gdy z dzień pozbawiony został światła, a nieznana postać rzuciła się na Petrę razem z nią upadając na kamienny brzeg. Już miała zaatakować, już miał rzucić zaklęcie, gdy ta po prostu się zerwała i uciekła, a wraz za nią podążyła i reszta cieni, które podobnie jak ona wcześniej wyłoniły się z wody. Mknące serce nie zdążyło nawet obić się raz o klatkę piersiową, gdy wszystko nagle zniknęło, ucichło, pojaśniało. Szybko opuścił różdżkę w dół podbiegając do leżącej na ziemi Petry i klękając u jej boku chcąc sprawdzić w jakim jest stanie. - Petra. - Wyszeptał głucho w pierwszym odruchu chcąc chwycić podartych szlaki i zatamować nim krwawienie, ale z rany na jej szyi nie sączyła się żadna krew. Ze zdziwieniem wpatrywał się w wypalone w skórze rozcięcie o czarnych jak smoła brzegach. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widział. Uniósł obie dłonie ostrożnie kładąc je na bokach szyi dziewczyny ze zmartwieniem przyglądając się ranie, której nie zamierzał dotykać nie chcąc pogorszyć sytuację, a następnie jasne tęczówki przeniósł na te ciemniejsze, należące do dziewczyny. Co to do cholery było? Dłonie przeniósł pod jej głowę sprawdzając, czy nie krwawi. Upadła z taką siłą... Na swoich palcach nie odnalazł jednak czerwieni, tylko wodę. - Dasz radę usiąść? - Zapytał chcąc ją przy tym asekurować, nawet podeprzeć własnym ciałem. Musiał ją stąd zabrać. Najlepiej prosto do uzdrowiciela.
turn the life around
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
- Nie, nie, wszystko mamy - odparła, kręcąc łagodnie głową. To ciekawe. Te słowa nabrały dla niej nowego znaczenia. „Wszystko mamy” nie znaczyło już „mamy wiele i jeszcze więcej”, tylko „mamy tyle jedzenia i drewna, że przetrwamy następne dwa tygodnie, dopóki stryjek nie zarobi kilku galeonów, żeby uzupełnić zapasy”. Te myśli z kolei nieco ją zmartwiły. Obniżenie poziomu życia było diametralne i właściwie sama się na to zgodziła. Co z tego, że zabrała z domu rzeczy, skoro i tak musiała te drogie sukienki transmutować tak, żeby wyglądały jak pospolite? W innym wypadku ludzie w Tiverton wytykaliby ją palcami. To nie było miasteczko ludzi bogatych, zresztą teraz zamożnych obwiniało się o dostatek, kiedy ci usytuowani niżej ledwo wiązali koniec z końcem. - Wszystko mamy - odparła w zamyśleniu. - To znaczy... przepraszam - zamrugała, chcąc wyrwać się z chwilowego przygnębienia. - Naprawdę wszystko u nas jest. Wczoraj sąsiadka stryjka, pani Sterner, ugotowała nam pyszny gulasz. Czasem do nas przychodzi, bo stryjek jest kiepski w gotowaniu. Ja zresztą też...
Rozmowa nieco przycichła. Poczuła pewną niezręczność, która opadła między nimi, ale nic nie powiedziała, sądząc, że to może tylko pozory albo jej niesforne myśli płatają jej figla.
- Obiecujesz? - spytała przekornie, gdy wspomniał o kamieniu, którego nie uda jej się oddać. Niektóre z nich podobały jej się bardziej niż inne, ale zazwyczaj można było spotkać je w egzotycznych krajach daleko poza jej możliwościami albo eksportowano je w cenach nie kwalifikujących się do kupienia, jeśli Petra zajrzałaby do swojego małego portfelika z krukońską naszywką. Może kiedyś tak się stanie, że Aidan podaruje jej ten najpiękniejszy, którego nie odda mu na pewno. Tygrysie oko na przykład. Och, byłoby wspaniałe... - Ja takie obietnice traktuję bardzo...
Coś się zaczęło dziać. Coś dziwnego. Poczuła, jak mięśnie podtrzymujące uszy bardzo delikatnie ciągną za skórę, jakby chciały wymusić na ciele zwrócenie się w jedną konkretną stronę, z której dochodziły odgłosy. Tylko źródła nie było. Nie istniało fizycznie.
- ...poważnie - dokończyła mimowolnie, szepcząc, choć skupiona już była na wszystkim, co zaczęło dziać się wokół nich. Instynktownie odszukała ramię przyjaciela i wsunęła pod jego łokieć swoje dłonie. Poczuła strach. A ten narastał z każdą kolejną chwilą. Drgnęła i natychmiast zaczęła się wycofywać, kiedy woda nagle stała się czarna jak smoła. Pobladła na twarzy. - Aidan, co to... co się... co się dzieje? - szepnęła do niego, zanim zupełnie odebrało jej mowę.
Wyrwał się z jej ust krótki, zduszony krzyk, kiedy kamień, przed chwilą jeszcze tak uroczy, nagle oblekł się czarnogranatową mgłą. Spojrzała na dłoń Aidana, ale nie zobaczyła na niej nic, co mogłoby ją zaalarmować. Co się dzieje, na brodę Merlina?! Zerwał się wiatr i pierwsze, co odczuła, to nadzieja - był na tyle mocny, by rozwiać smolisty dym. Może to tylko efekt jakiegoś potężnego zaklęcia z oddali. To wszystko za chwilę ustanie.
Odrzut, jaki poczuła, zaskoczył ją tak nagle, że nie zdążyła nabrać w płuca powietrza, a resztkę, jaką jeszcze w sobie miała, wydusiło z niej silne uderzenie o kamienisty brzeg strumienia. Spomiędzy jej warg wyrwał się jęk, który zaraz przemienił się w suchy, duszący kaszel. Sięgnęła do gardła, jakby to miało coś dać, ale nim zdążyła go dotknąć, coś przygwoździło ją do ziemi. Pożałowała, że otworzyła oczy. Wszystko w niej nagle zamarło, jakby ktoś zalał jej ciało hektolitrami lodowatej wody, która natychmiast tężała w żyłach - chciała krzyczeć w niebogłosy, ale nic jej na to nie pozwalało. Przerażający widok zębisk bestii wycisnął z jej oczu łzy, które sprawiły, że jasny blask szmaragdowych oczu rozlał się po całym obrazie, jaki przed sobą widziała, parszywie wdzierając się między czarne wstęgi cienia. Zginie. Za chwilę będzie już po niej. Zostanie pożarta przez... co to właściwie było?! Syrena? Tutaj?
I nagle istota oderwała się od niej i wyskoczyła przed siebie, orząc szyję Petry, co dziewczyna poczuła bardzo wyraźnie. Wciąż z przerażeniem wpatrywała się w niebo nad sobą, ciemne i gęste, niemal jak bestia, która jeszcze kilka sekund temu chciała ją zabić. Zabić. Straciłaby życie. Tutaj. Nagle. W jednej chwili. Z jej gardła wydobywał się jęk pomieszany z dziewczęcym piskiem, szyja tak bardzo piekła, tak bolała. Zacisnęła powieki. Płakała.
Petra.
- Aaaaaa, boli, nie, proszę - stęknęła głośno, na zmianę zaciskając i marszcząc wargi. - Merlinie, jak to boli... Aidan, pomóż, proszę - jęczała cicho, wciąż płacząc. - Nie wiem, ja... jak to boli... to już zniknęło? - nie chciała otwierać oczu.
Czuła tylko to. Ten palący do trzewi, rozrywający ból. Co to było? Rozerwała jej szyję i kark? Rozerwała jej ramiona, bo i tam skóra rwała i zaczynała pulsować?
- Podaj mi rękę - pisnęła na koniec, bo każdy ruch bolał stokrotnie bardziej niż leżenie bez ruchu. - Musimy stąd uciekać.
Pokiwał głową z ulgą słysząc, że niczego im nie brakuje. O ile Petra mówiła prawdę oczywiście, ale przecież nie okłamałaby go, prawda? Może powinien ich odwiedzić? Chciał pomóc, ale nie narzucać się... Może już to zrobił tak wypytując? Ozór długi to jak u pufka miał. - Z tym to na pewno bym pomóc nie mógł, no chyba, że chcielibyście cały czas jeść kanapki. - Zaśmiał się krótko pocierając dłonią o swój kark, bo faktycznie z gotowaniem to mu po drodze nie było. Kiedyś się nauczy. Tylko strasznie dużo miał tych rzeczy do tej nauki, a czasu wiecznie za mało. Chęci też czasami takie z brakiem zapału. - Obiecuję. - Powiedział całkowicie poważnie bo i miał to na myśli, a on słów na wiatr nie rzucał. Kiedyś znajdzie jej taki kamyk i podaruje. Od dziś będzie się częściej patrzeć pod nogi, może akurat na coś trafi! No a i na wyprawę też mógłby się wybrać! Tylko musiałby się najpierw dowiedzieć gdzie takich cennych i rzadkich kamyków szukać, bo na pewno nie na drodze. Dowie się i znajdzie!
Dalsze słowa dziewczyny zostały przerwane przez to co zaczęło dziać się wokół nich. Obserwował wszystko uważnie, z rozchylonymi ustami w zdziwieniu ściskając różdżkę tak mocno, że zbielały mu knykcie. Nigdy w życiu czegoś takie nie widział. - Nie wiem. - Odpowiedział zgodnie z prawdą nie odwracając się w jej kierunku, a jeszcze bardziej odgradzając ją przed nieznanym niebezpieczeństwem. Chciałby jeszcze żeby to cokolwiek dało. Dlaczego kreatura wybrała akurat ją? Nie mogła zaatakować jego, a jej podarować ten cały ból? Nie wiedział co to za rana. To, że nie krwawiła wcale nie znaczyło, że była niegroźna, na dodatek w takim miejscu...
- Wiem. Spokojnie. - Wyszeptał mogąc się wyłącznie domyślać co musiała teraz czuć. To z jakim impetem upadła, ten szpon... palcami bezmyślnie gładził jej skórę nie zbliżając się jednak do rany, która sprawiała jej największy ból. Czuł pod palcami jej przyspieszone tętno, to jak z jej gardła uchodzą stęknięcia i jęki bólu, dreszcze, które ogarniały całe jej ciało. - Pomogę, zabiorę cię stąd do uzdrowiciela, później do twojego stryja, zajmę się tobą. - Zapewnił gorliwie płaczącą dziewczynę z żalem i zmartwieniem spoglądając na nią z góry. Gdyby tu Nelka była ona na pewno coś by zaradziła, a on na leczeniu się nie znał wcale. Co najwyżej mógłby jej wyłącznie zaszkodzić, a tego wolałby uniknąć. - Tak. Już ich nie ma. Odeszli. - Gdzie? Obawiał się najgorszego. Musiał ostrzec innych o tym co tu widział. Napisać jak najszybciej do Billego, on będzie wiedział co zrobić dalej z tą informacją. Ale najpierw Petra. Teraz to ona była najważniejsza, a nic innego się nie liczyło. Nie dopóki nie będzie mieć pewności, że jest cała, zdrowa i bezpieczna. - Hej. Będzie dobrze. - Z szyi dziewczyny przeniósł dłonie na jej twarz, którą ujął, a kciukami otarł spływające po policzkach łzy. Czuł się bezradny. Chciałby jej móc bardziej pomóc, ale jedyne co mógł zrobić to puste słowa otuchy i zabranie jej stąd do kogoś kto faktycznie będzie wiedział co zrobić. Nie tylko podał jej dłoń, ale ujął ją również w pasie pomagając jej w usiąść. - Wezmę cię na barana, wtedy będzie najszybciej i najbezpieczniej. Dasz radę się wspiąć i przytrzymać? Do miasta nie jest daleko. - Do Weymouth stąd było jak rzut beretem. Nie powinni długo iść szczególnie jeśli się pospieszy. Mógłby wziąć ją w ramiona, w sensie, że na ręce, jak księżniczkę i tak zanieść, ale trwałoby to dłużej bo musiałby bardziej uważać na to jak idzie, a i szybciej by się zmęczył. Wstał na równe nogi podciągając ją wraz ze sobą do pozycji stojącej, asekurując, aby nie usunęła się z powrotem na ziemie. Podniósł różdżkę szybko osuszając jej ubranie po czym odwrócił się od niej i przykucnął czekając aż ta wejdzie mu na plecy. - Będę cię trzymał. Nie spadniesz nawet jeśli się puścisz.
turn the life around
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
A tymczasem skończyła tutaj.
Rozlewisko przestało być oazą i od tej chwili miało jej się kojarzyć z cieniem ciągnącym się po wodzie, z kamieniem i z odciśniętą na nim ślimaczą skorupką, którą od samych trzewi pożerała choroba. Z Aidanem i jego zmartwionym, przerażonym wyrazem twarzy, z oczami wlepionymi w jej własne, ze słowami wypowiadanymi w jej kierunku z niesamowitą troską - troską, której jeszcze nigdy od nikogo nie usłyszała. Oddech drżał, powieki sunęły po tęczówkach częściej niż zazwyczaj, bo akurat ten obraz - twarz jasnowłosego chłopca nad sobą - chciała widzieć bardzo wyraźnie. Był dla niej teraz jedyną kotwicą, która mówiła, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Naprawdę coś chciało ją zabić. Ale dlaczego? To dzieło ojca?
Zacisnęła, kiwając głową na znak, że zgadza się na wszystko. Zwłaszcza na uzdrowiciela. Miała wrażenie, że bolał ją cały lewy bark, ale kiedy w końcu zebrała w sobie odwagę, zobaczyła, że na ramieniu nie ma krwi. Był tylko...
- Aidan, twój szalik... - szepnęła cicho, drżącym wciąż od emocji i bólu głosem. Przełknęła gorzką gulę. Zmartwił ją poharatany materiał, chociaż powinna mieć teraz na głowie większe zmartwienia. Rana piekła, jakby ktoś wciąż i wciąż przykładał do niej gorące żelazo. Znów kiwnięcie głową, a potem kolejne. Najpierw na to, że będzie dobrze, bo bardzo chciała to wierzyć, a zaraz na to, że da radę się przytrzymać, choć dłonie i nogi miała jak z waty. Jęknęła, kiedy z jego pomocą podnosiła się z ziemi, ale zaraz, po krótkich staraniach, rozłożyła swoje nogi po jego bokach i mocno objęła go za szyję, stękając przy tym cicho, bo szyja przy każdym ruchu okrutnie ciągnęła. Ale potem szli. Nie wiedziała, że był tak silny. Mimo wszystko odciążył ją. - Jak myślisz... co to było? To syrena? Wyglądało okropnie... takie czarne i ciemne... i te oczy...
Miała ogólne pojęcie na temat magicznych stworzeń, nie przepadała za tym przedmiotem w Hogwarcie, choć z teorii była całkiem niezła. Kontakt ze zwierzętami, zwłaszcza groźnymi, przyprawiał ją o dreszcze. Zacisnęła powieki, wyciskając spod powiek kolejne łzy. Już nie płakała, ale mieszanka chłodu, emocji i bólu robiła swoje.
Ostrożnie pomógł wstać Petrze asekurując ją przez cały ten czas, aby mieć pewność, że ta jest w stanie ustać samodzielnie na dwóch nogach. Nie mógł przecież pozowlić, aby znów osunęła się na ziemię i nie daj Merlinowi, zrobiła sobie gorszą krzywdę. Przykucnął przed nią, a gdy poczuł ręce wokół swojej szyi złapał ją dłońmi pod kolana podnosząc się z nią na swoich plecach. Wyobrażał sobie, że nie była to dla niej najwygodniejsza pozycja o czym dodatkowo świadczyły stęknięcia bólu Petry, ale w ten sposób dotrą na miejsce najszybciej. Przeklinał się teraz w duchu, że nie zabrał ze sobą miotły, ani że nie potrafi korzystać z teleportacji łącznej. Zaniesienie jej tam to jedyne co mógł dla niej teraz zrobić.
Ruszyli pozostawiając za sobą torbę Petry, kamień z odciśniętym na nim ślimakiem i całe to przeklęte rozlewisko. Wiedział dobrze, że miejsce to nie miało nic wspólnego z tym co się wydarzyło. Przecież bywał tu wcześniej, ale na pewno nie miał tu wrócić zbyt szybko. Podobnie zapewne jak i sama Petra, ale za to nikt nie mógłby jej winić. - Nie wiem, ale się dowiem. - To nie było magiczne stworzenie. Nic mu znanego, a przecież jeśli na czymkolwiek się znał i miał jakiekolwiek pojęcie to właśnie na tym. To było coś mrocznego. Musi ostrzec innych, ale najpierw Petra. To ona była teraz najważniejsza. To ona była tu i teraz, cierpiąc na jego oczach. - Już niedaleko. Będzie dobrze. - Wyszeptał przekręcając na moment głowę w jej stronę, aby zaraz potem, jeszcze żwawiej przemierzać las chcąc jak najszybciej odnaleźć pomoc z nadzieją, że uzdrowiciel zaradzi coś na jej ranę i ból.
| ztx2
turn the life around
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
Powietrze było rześkie, ale obiecywało ciepło przybywające razem z mijanymi godzinami poranka. Leciał nad drzewami, trzonkiem miotły skręcając jednak w dół, kiedy dostrzegł boczną linią wody rozciągającą się niedaleko drzew. Zatrzymał się tuż nad ziemią, by ostatecznie lekko na nią opaść. Nie uważał się za mistrza latania, właściwie nawet do jakiejkolwiek formy zaawansowania brakowało mu wiele doświadczenia i swobody, wolał wszak wierzchowce i twardy kontakt z ziemią, ale jeśli szło o taką drogę, w dodatku wykonywany później patrol, wolał drogę powietrzną.
Thalii jeszcze nie było - rozejrzał się dookoła, zwracając uwagę głównie na drzewa i chowające się za nimi ścieżki, licząc, że być może właśnie ku niemu szła, ale nikogo nie zobaczył, nie spostrzegł. Wziął więc głęboki wdech, wyciągając ze swojej torby mapę Tyneham, którą udało mu się odnaleźć w rodowej bibliotece, wśród wszelkich innych geograficznych zdobyczy, które lubił kolekcjonować ich ojciec. Było w tym coś zabawnego. Zajmował się prawem, oddawał temu całe swoje życie, ale jego prawdziwą pasją było zgłębianie i poznawanie terenów bliskich i dalekich. Nie do końca chciał uczyć się ich na pamięć, po prostu poznawać, palcem prowadzić szlaki, zgłębiać koryta rzek, sprawdzać, czy wokół kolejnych jezior są wytyczone leśne szlaki i wznosił się niczym ptak nad górami i mniejszymi wzgórzami. Rhennard dzisiaj wyjątkowo chwalił zainteresowania ojca, korzystając z nich bez zawahania i krępacji. Teraz to on, przysiadłszy na kamieniu i zgiąwszy mapę w odpowiednim miejscu, zaczął palcem w pamięci zakreślać zaznaczone na szerokiej rycinie domostwa powstałe w Tyneham po tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Nie wiedział, czy te jeszcze istniały, przez niemal dwadzieścia lat i jedną wojnę później wszystko mogło ulec zmianie.
Ale mogło też stać na swoim miejscu.
Wiedział już, że nieopodal rozlewiska stało kilka domów; autor mapy dodatkowo zaznaczył na niej tory kolejowe ciągnące się na północ kraju. Może teraz były nieczynne i żaden mugolski, stalowy wąż nie wypadnie na nich nagle, sycząc zaciekle. Nie miał ochoty na bronienie się przed jakimkolwiek stworem, a już na pewno nie tych rozmiarów. Różdżka jednak wygodnie leżała na swoim miejscu, w kieszeni spodni, na której marszczyła się lekko robocza, ciemnobrązowa, ale gustowna kamizelka. Było ciepło.
Zaskakująco ciepło.
gdybym ziarnka
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset