Amortencja
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Amortencja
Eleganckie miejsce składające się z głównej sali, jak i wielu ustronnych miejsc, gdzie zakochani, którzy stanowią największy procent odwiedzających, będą mogli spędzić kilka chwil z dala od uszu i oczu pozostałych gości. Za sprawą przyjemnych, dość słodkich lub kwiatowych zapachów, które unoszą się w powietrzu, miejsce zyskało szczególne uznanie wśród osób zapatrzonych w siebie. Każdy, kto tylko przekroczy próg Amortencji, wpada w stan błogiej radości i spokoju. Dzieje się tak prawdopodobnie za sprawą rozpylanego, lekkiego eliksiru miłosnego, który potrafi zażegnać każde niesnaski.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:39, w całości zmieniany 1 raz
Tak jak podejrzewała, narzeczeństwo było o stokroć trudniejsze, niż wynikało z opowiadań rodzicieli. Co miała więc powiedzieć, kiedy oficjalnie zostanie żoną? Z czasem miało być tylko lepiej, czy może gorzej? Miała nauczyć się kochać, czy opanować sztukę kłamania do perfekcji, którą samoistnie przestałaby odróżniać od prawdy? Nie potrafiła udzielić odpowiedzi na ani jedno z tych pytań, co było wystarczająco dobrym powodem ku temu, aby w dalszym ciągu bawić się w ciepłe spotkania i jeszcze cieplejsze słówka, szczebiotane pomiędzy następnymi uśmiechami. Czy tego chciała czy nie - tak wyglądało życie, jej życie, przynależność do szlacheckiego teatrzyku i konsekwencje występowania na jego deskach.
Weź się w garść, Eurydice. Skromny pocałunek wpił się w jej policzek jeszcze na długo po tym, jak Marin poszerzył dystans pomiędzy nimi. Nie sięgała pamięcią, kiedy ostatnio była zdolna do okazania fizycznego uczucia, nie mówiąc już o tym, co działo się w jej pozłacanej słońcem głowie. Nie lubiła bliskości, była dla niej odrzucająca i abstrakcyjnie niemożliwa do wcielenia w życie codzienne. Skończ się nad sobą użalać. Była sztywniejsza od kija podtrzymującego brzozowe witki od miotły i tysiące razy bardziej chłodna, niż syberyjska zima (pomimo światła, które w cudzym mniemaniu biło z niej na każdym kroku). Zdążyła jedynie machinalnym, wyuczonym ruchem przyłożyć policzek do policzka narzeczonego i uciec wzrokiem w drugi kąt pachnącej kawiarenki.
- Wieczność to bardzo długo. - skwitowała z uśmiechem, przyglądając się na wpół rozkwitniętej główce kwiatu. Właśnie takie były najlepsze; ciasno zamknięte płatki nie prezentowały się imponująco w wiązankach, a te rozłożyste były skazane na jednodniowy żywot. - Spokojnie, dziękuję, że pytasz. Z samego rana grałam na wiolonczeli z moją nauczycielką. Uczy mnie od piątego roku życia, więc dzisiaj niewiele może mnie jeszcze nauczyć, nasze zajęcia stały się czystą przyjemnością. - oddała płaszcz w ręce kelnera i po długo wyczekiwanym czasie zajęła miejsce naprzeciwko Marina. Stolikowy blat w swojej dobroduszności pomógł zamaskować irytujące drżenie nóg i niepewnie stawiane kroki. Wzrok z kolei, wolała skupić na bogatej karcie dań i specyficznych napojów, niżeliby na odważnym spojrzeniu przyszłego małżonka - zamknęła ją jednym ruchem dłoni, z cichym szumem odsuwając pod kryształowy wazon.
- Chciałabym zamówić to, co sam byś dla siebie wybrał. - odpowiedziała natychmiastowo. Ten chwilowy przypływ pewności siebie w mistrzowskim stylu przyćmiła otwarta dłoń lorda Ollivandera, pytająco rozciągnięta przez całą długość niewielkiego stolika. Zawiesiła na niej brązowe, nieufne oko przez nieco dłuższą chwilę, niż powinna. Nie bądź głupia, to naturalne, że musisz dotknąć drugiego człowieka. Tak jak szepnęło jej alter ego, tak zrobiła. Złączyła swoje palce z palcami Marina tak, jakby to nie ona miała władzę nad swoją lewą ręką i jakby nie była świadoma ciepła, które przekazywał jej za pośrednictwem swoich linii papilarnych. Mimo przełamania pierwszych lodów, podniosła kwiat za łodyżkę i podsunęła płatki pod sam nos, niewerbalnie wylewając mu swoje żale i obawy. - Dowiem się, czy lubisz te same ciasto, co ja, albo ile łyżeczek cukru wsypujesz do herbaty. To może być nasza osobista gra. - zaproponowała niezobowiązująco. Może gdyby była bardziej obecna duchem, doceniłaby to, że po raz pierwszy od tych paru minut patrzyła mu prosto w oczy.
*wątek można uznać za zakończony*
Weź się w garść, Eurydice. Skromny pocałunek wpił się w jej policzek jeszcze na długo po tym, jak Marin poszerzył dystans pomiędzy nimi. Nie sięgała pamięcią, kiedy ostatnio była zdolna do okazania fizycznego uczucia, nie mówiąc już o tym, co działo się w jej pozłacanej słońcem głowie. Nie lubiła bliskości, była dla niej odrzucająca i abstrakcyjnie niemożliwa do wcielenia w życie codzienne. Skończ się nad sobą użalać. Była sztywniejsza od kija podtrzymującego brzozowe witki od miotły i tysiące razy bardziej chłodna, niż syberyjska zima (pomimo światła, które w cudzym mniemaniu biło z niej na każdym kroku). Zdążyła jedynie machinalnym, wyuczonym ruchem przyłożyć policzek do policzka narzeczonego i uciec wzrokiem w drugi kąt pachnącej kawiarenki.
- Wieczność to bardzo długo. - skwitowała z uśmiechem, przyglądając się na wpół rozkwitniętej główce kwiatu. Właśnie takie były najlepsze; ciasno zamknięte płatki nie prezentowały się imponująco w wiązankach, a te rozłożyste były skazane na jednodniowy żywot. - Spokojnie, dziękuję, że pytasz. Z samego rana grałam na wiolonczeli z moją nauczycielką. Uczy mnie od piątego roku życia, więc dzisiaj niewiele może mnie jeszcze nauczyć, nasze zajęcia stały się czystą przyjemnością. - oddała płaszcz w ręce kelnera i po długo wyczekiwanym czasie zajęła miejsce naprzeciwko Marina. Stolikowy blat w swojej dobroduszności pomógł zamaskować irytujące drżenie nóg i niepewnie stawiane kroki. Wzrok z kolei, wolała skupić na bogatej karcie dań i specyficznych napojów, niżeliby na odważnym spojrzeniu przyszłego małżonka - zamknęła ją jednym ruchem dłoni, z cichym szumem odsuwając pod kryształowy wazon.
- Chciałabym zamówić to, co sam byś dla siebie wybrał. - odpowiedziała natychmiastowo. Ten chwilowy przypływ pewności siebie w mistrzowskim stylu przyćmiła otwarta dłoń lorda Ollivandera, pytająco rozciągnięta przez całą długość niewielkiego stolika. Zawiesiła na niej brązowe, nieufne oko przez nieco dłuższą chwilę, niż powinna. Nie bądź głupia, to naturalne, że musisz dotknąć drugiego człowieka. Tak jak szepnęło jej alter ego, tak zrobiła. Złączyła swoje palce z palcami Marina tak, jakby to nie ona miała władzę nad swoją lewą ręką i jakby nie była świadoma ciepła, które przekazywał jej za pośrednictwem swoich linii papilarnych. Mimo przełamania pierwszych lodów, podniosła kwiat za łodyżkę i podsunęła płatki pod sam nos, niewerbalnie wylewając mu swoje żale i obawy. - Dowiem się, czy lubisz te same ciasto, co ja, albo ile łyżeczek cukru wsypujesz do herbaty. To może być nasza osobista gra. - zaproponowała niezobowiązująco. Może gdyby była bardziej obecna duchem, doceniłaby to, że po raz pierwszy od tych paru minut patrzyła mu prosto w oczy.
*wątek można uznać za zakończony*
Gość
Gość
Siłowanie się z myślami zazwyczaj nie szło mu dobrze. Miał krzepę w dłoniach, lecz nawet i w stricte fizycznych starciach okrywał się zajęczą skórką tchórzostwa - oczywiście, jeśli w pobliżu nie było pięknych panien, którym należało zaimponować, które należało uratować - a w umysłowych wojenkach zwykł przegrywać z kretesem, nawet jeśli chwalebny pojedynek toczył się wyłącznie w jego głowie. Bolącej, co Marce musiał prędko ukoić słodkimi pralinami; niedomaganie na pewno nie działało korzystanie na urodę, a on przecież młodszy się nie stawał. Zajadając się czekoladkami i przez nieuwagę plamiąc puchową pościel smugą z nugatowego kremu, Parkinson intensywnie zastanawiał się nad swoim życiem, o którym zaważyć miała wszak jedna decyzja. I to nawet nie jego samego, ani nestora (ten łaskawie wyraził swoją zgodę), a Odette, łagodnej i ognistej jednocześnie panienki, niegdyś uroczej maskotki, a teraz mary, niedającej mu spać po nocach. Jasne, Marce przyzwyczaił się, że na tupnięcie zgrabną nogą dostaje wszystko, o czym tylko zamarzy, ale przecież nie tak chciał traktować Odette. Nie była kolejnym kaprysem, nie była zabaweczką, nie była śliczną laleczką, jaką wziąłby w obroty a następnie wypuścił w wielki świat, obywając się bez rzewnych łez i co najmniej roku żałoby. Nie potrafił określić, kiedy dziewczę stało się dla niego kimś więcej, lecz bez wątpienia mógł przyznać, ba, dałby sobie nawet obciąć włosy u kogoś innego, niż jego osobisty balwierz, najlepszy w całej Wielkiej Brytanii, układający również fryzury Belli (czym akurat nie zamierzał się chwalić Odette), że całkowicie oszalał na punkcie półwili, w czasie tych bezsennych nocy wyobrażając sobie wystawne wesele, a potem urywki z ich szczęśliwego życia. Tańczenie boso na plaży w Dover, ujeżdżanie jednorożców - wyjątkowo pozytywnie spoglądających na naszego bawidamka - wspólne udzielanie wywiadów, czytanie książek przy kominku, a nawet i bawienie urodziwych dzieci srebrnymi grzechotkami. Platoniczne scenki znalazły miejsce w sercu Marcela, rozgrzanego niemożliwie uczuciem, pierwszym tak szczerym i prawdziwym. Chyba po prostu do tego dojrzał - niedługo brukowce i jego mieniłyby starym kawalerem - ale cieszył się przeogromnie, że pozostawiono mu tę swobodę. Identyczną pragnął ofiarować pannie Baudelaire: serce pękłoby mu na pół, gdyby ceną za jego radość było nieszczęście dziewczęcia, tak mu przecież drogiego i ukochanego ponad samego siebie. Narcyz pierwszej klasy na rzecz tej jedynej odstępował całkowicie od nadnaturalnego egoizmu; wydawało mu się, że zdołał już okazać Odette, jak bardzo i prawdziwie mu na niej zależy. Szpitalny okres był dla Marcela jednocześnie najlepszy i najgorszy. Krosty na twarzy odebrały mu urodę, przestał przeglądać się w lustrze z rozpaczy nad swym szpetnym obliczem, praktycznie nic nie jadł - podsuwane im przysmaki nie nadawały się nawet dla szlacheckiego psa, a co dopiero dla arystokraty - więc nieco schudł, przez co dopasowane szaty nie leżały na nim tak dobrze, jak zazwyczaj, ale... wyłuskał z tej katorgi również miłe chwile. Pogaduszki do późnych godzin, wspólne przeglądanie modowych pisemek, słuchanie słowiczego śpiewu Odette, jakim mruczała mu kołysanki na dobranoc... Może dlatego tak się denerwował i w zapiętej pod szyi koszuli pocił się niemiłosiernie, bojąc się załamania ich relacji. Wątpliwości względem panien nigdy nie krzywiły niepewnością idealnych rysów Marcela, dziś, szczerze zlęknionego o reakcję Odette. Mimo strachu, gdy tylko zobaczył ją w drzwiach Amortencji, niemal do niej podbiegł, witając szerokim, markowym uśmiechem i szarmanckim pocałunkiem w wierzch dłoni.
-Wyglądasz absolutnie olśniewająco - skomplementował dziewczę, podając jej ramię i prowadząc do zarezerwowanego stolika w prywatnej komnacie - jeszcze piękniej, niż zazwyczaj. O ile to w ogóle jest możliwe, moja droga - powiedział swobodnie, odganiając na razie kelnera i samemu służąc panience swą pomocą. Odsunął krzesło, by mogła usiąść i czekał, niemal wyprostowany na baczność, ażeby podała mu swe okrycie - bijesz blaskiem silniejszym, niż podczas twego ostatniego recitalu - zauważył, a przecież na scenie półwila niezmiennie prezentowała się najbardziej uroczo, w świetle reflektorów i odbiciu tysiącu głodnych oczu - cóż jest tego przyczyną, moja miła? - spytał, zasiadając naprzeciw i przekrzywiając lekko głowę, wpatrując się w swą towarzyszkę brązowymi oczami rozkochanego szczeniaka.
-Wyglądasz absolutnie olśniewająco - skomplementował dziewczę, podając jej ramię i prowadząc do zarezerwowanego stolika w prywatnej komnacie - jeszcze piękniej, niż zazwyczaj. O ile to w ogóle jest możliwe, moja droga - powiedział swobodnie, odganiając na razie kelnera i samemu służąc panience swą pomocą. Odsunął krzesło, by mogła usiąść i czekał, niemal wyprostowany na baczność, ażeby podała mu swe okrycie - bijesz blaskiem silniejszym, niż podczas twego ostatniego recitalu - zauważył, a przecież na scenie półwila niezmiennie prezentowała się najbardziej uroczo, w świetle reflektorów i odbiciu tysiącu głodnych oczu - cóż jest tego przyczyną, moja miła? - spytał, zasiadając naprzeciw i przekrzywiając lekko głowę, wpatrując się w swą towarzyszkę brązowymi oczami rozkochanego szczeniaka.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12.05
Najnowsze wydanie Czarownicy jeszcze nie pojawiło się na półkach, co zapewnia mi jeszcze kilka godzin życia w błogiej niewiedzy. Niewiedzy co do szaleńczych planów Marcela - tak bym je określiła, gdyby zdradził mi swoje myśli. To przykre, że nie spodziewam się po nim dorosłego zachowania, ale przecież takiego go uwielbiam. Dziecinnego, ale pełnego pasji oraz miłości do estetyki mężczyzny. Jego lekkie prowadzenie się mi nie przeszkadza, wszak nie dotyczy ono bezpośrednio mnie. Wtedy, kiedy wtargnęłam do jego sypialni podczas nazwijmy to pewnych czynności, to była jednak moja wina, dlatego nie obarczam go odpowiedzialnością za tamten wybryk, który mógł ewentualnie wpłynąć na mój dyskomfort i byłby spowodowany właśnie mnogością różnych panien przewijających się przez sypialnię oszałamiająco przystojnego lorda. Nie dziwię się tym wszystkim kobietom, które nie mogą się oprzeć i lądują u niego w łóżku, ale żeby tak się nie szanować? To tego już nie rozumiem. Mogłyby się zakręcić wokół niego, aż w końcu wybrałby którąś i się z nią ożenił. Takie działania to jeszcze potrafię pojąć, chociaż nie życzyłabym tego Parkinsonowi. Nie miałabym wtedy wpływu na to, którą wybierze - co, jeśli jakąś zakamuflowaną wywłokę czyhającą tylko na pieniądze jego rodziny? Och, to byłaby katastrofa. Już jedna taka była, co to przez nią upijał się w barze i płakał mi na piersi. I to nic, że była szlachcianką, fakt jest taki, że przy tym złą kobietą, która pogruchotała biednemu Marcelkowi serce. Pamiętam to po dziś dzień, dalej obmyślam plan zemsty!
Dni spędzone u boku przyjaciela mijały zdecydowanie lepiej niż w samotności. Och, to znaczy z tamtą furiatką. Kiedy byliśmy w duecie, nic nam nie groziło ze strony tamtego czupiradła. Wspólnie przeglądaliśmy poczytne, modowe magazyny, rozmawialiśmy do późna i mogłam ćwiczyć mój śpiew dzięki temu, że mój przyjaciel chciał posłuchać kilka kołysanek. Co prawda tamta tępa miotła bardzo rzucała się o ciszę nocną, ale nic sobie z jej słów nie robiliśmy chichotając w najlepsze. Pomimo wstrętnego jedzenia, jeszcze wstrętniejszego wyglądu pryszczy na twarzy oraz wielu innych mankamentów, w tym niegodne warunki bytowania, to naprawdę spędziłam wspaniale czas. Chyba to prawda, co mówią o tym, że nieważne jest miejsce, a towarzystwo.
Minęły dopiero dwa dni odkąd pożegnaliśmy się po wyjściu ze szpitala. Zaproszenie na wspólne spędzenie czasu w Amortencji wydaje mi się trochę dziwne, ale ostatecznie uznaję, że to nic złego. Zacieśniliśmy nasze więzy, potrzebujemy więcej czasu dla siebie, to normalne. Trochę się boję tych wszystkich plotek, które niechybnie powstaną - wolałabym nie narażać się na oszczerstwa i wątpliwą reputację. Mogłoby to w końcu zaszkodzić mojej karierze, a tego zdecydowanie bym nie chciała. Pomimo wątpliwości, odsuwam je na dalszy plan, cały poranek szykując się do wyjścia. Naturalnie, że wyglądam olśniewająco, muszę! Tylko specjalnie nie ubrałam sukienek, które lord Carrow kupił mi pod wpływem uroku w domu mody Parkinsonów, Marcel na pewno od razu rozpoznałby ich produkt i jeszcze zacząłby się zastanawiać skąd miałam na to pieniądze… niby nie zrobiłam niczego zdrożnego, po prostu szepnęłam mężczyźnie parę słodkich słówek i to wszystko, ale Marcel mógłby być zły, że wykorzystuję do swoich manipulacji sklep jego rodziny. Wolę więc udawać, że nic podobnego nie miało miejsca!
I tak wyglądam zniewalająco, dlatego uśmiecham się szeroko, ochoczo podając przyjacielowi dłoń. Siadam w wydzielonej od spojrzeń innych strefie jednocześnie zastanawiając się nad powodem tej decyzji. Szybko go odnajduję - jesteśmy do siebie bardzo podobni. Zapewne chodzi o brzydkie facjaty innych, w dodatku ich pozbawione gustu ubranie, też bym nie chciała na to patrzeć.
- Ty również wyglądasz niesamowicie przystojnie. Wręcz wykraczając poza skalę. Czyżby opuszczenie więziennych murów nam tak służyło? - Pozwalam sobie zażartować. Teraz, kiedy tamte szpitalne męki są za nami, jestem w stanie podejść do nich z lekkim przymrużeniem oka. Zresztą mam dobry humor, który mocno eskalował po przekroczeniu progu lokalu. - Tak szczerze to sama nie wiem, jakoś tak mi lekko. Wreszcie mogę czekać na napływające propozycje zawodowe i nie muszę ich odrzucać przez kwarantannę. I naturalnie zawsze cieszę się na spotkania z tobą - odpowiadam, układając torebkę na bok. - Ale nieważne, powiedz mi, tak bardzo się za mną stęskniłeś? - pytam uroczo się uśmiechając, tym samym namawiając Marcela do zwierzeń odnośnie spotkania.
Najnowsze wydanie Czarownicy jeszcze nie pojawiło się na półkach, co zapewnia mi jeszcze kilka godzin życia w błogiej niewiedzy. Niewiedzy co do szaleńczych planów Marcela - tak bym je określiła, gdyby zdradził mi swoje myśli. To przykre, że nie spodziewam się po nim dorosłego zachowania, ale przecież takiego go uwielbiam. Dziecinnego, ale pełnego pasji oraz miłości do estetyki mężczyzny. Jego lekkie prowadzenie się mi nie przeszkadza, wszak nie dotyczy ono bezpośrednio mnie. Wtedy, kiedy wtargnęłam do jego sypialni podczas nazwijmy to pewnych czynności, to była jednak moja wina, dlatego nie obarczam go odpowiedzialnością za tamten wybryk, który mógł ewentualnie wpłynąć na mój dyskomfort i byłby spowodowany właśnie mnogością różnych panien przewijających się przez sypialnię oszałamiająco przystojnego lorda. Nie dziwię się tym wszystkim kobietom, które nie mogą się oprzeć i lądują u niego w łóżku, ale żeby tak się nie szanować? To tego już nie rozumiem. Mogłyby się zakręcić wokół niego, aż w końcu wybrałby którąś i się z nią ożenił. Takie działania to jeszcze potrafię pojąć, chociaż nie życzyłabym tego Parkinsonowi. Nie miałabym wtedy wpływu na to, którą wybierze - co, jeśli jakąś zakamuflowaną wywłokę czyhającą tylko na pieniądze jego rodziny? Och, to byłaby katastrofa. Już jedna taka była, co to przez nią upijał się w barze i płakał mi na piersi. I to nic, że była szlachcianką, fakt jest taki, że przy tym złą kobietą, która pogruchotała biednemu Marcelkowi serce. Pamiętam to po dziś dzień, dalej obmyślam plan zemsty!
Dni spędzone u boku przyjaciela mijały zdecydowanie lepiej niż w samotności. Och, to znaczy z tamtą furiatką. Kiedy byliśmy w duecie, nic nam nie groziło ze strony tamtego czupiradła. Wspólnie przeglądaliśmy poczytne, modowe magazyny, rozmawialiśmy do późna i mogłam ćwiczyć mój śpiew dzięki temu, że mój przyjaciel chciał posłuchać kilka kołysanek. Co prawda tamta tępa miotła bardzo rzucała się o ciszę nocną, ale nic sobie z jej słów nie robiliśmy chichotając w najlepsze. Pomimo wstrętnego jedzenia, jeszcze wstrętniejszego wyglądu pryszczy na twarzy oraz wielu innych mankamentów, w tym niegodne warunki bytowania, to naprawdę spędziłam wspaniale czas. Chyba to prawda, co mówią o tym, że nieważne jest miejsce, a towarzystwo.
Minęły dopiero dwa dni odkąd pożegnaliśmy się po wyjściu ze szpitala. Zaproszenie na wspólne spędzenie czasu w Amortencji wydaje mi się trochę dziwne, ale ostatecznie uznaję, że to nic złego. Zacieśniliśmy nasze więzy, potrzebujemy więcej czasu dla siebie, to normalne. Trochę się boję tych wszystkich plotek, które niechybnie powstaną - wolałabym nie narażać się na oszczerstwa i wątpliwą reputację. Mogłoby to w końcu zaszkodzić mojej karierze, a tego zdecydowanie bym nie chciała. Pomimo wątpliwości, odsuwam je na dalszy plan, cały poranek szykując się do wyjścia. Naturalnie, że wyglądam olśniewająco, muszę! Tylko specjalnie nie ubrałam sukienek, które lord Carrow kupił mi pod wpływem uroku w domu mody Parkinsonów, Marcel na pewno od razu rozpoznałby ich produkt i jeszcze zacząłby się zastanawiać skąd miałam na to pieniądze… niby nie zrobiłam niczego zdrożnego, po prostu szepnęłam mężczyźnie parę słodkich słówek i to wszystko, ale Marcel mógłby być zły, że wykorzystuję do swoich manipulacji sklep jego rodziny. Wolę więc udawać, że nic podobnego nie miało miejsca!
I tak wyglądam zniewalająco, dlatego uśmiecham się szeroko, ochoczo podając przyjacielowi dłoń. Siadam w wydzielonej od spojrzeń innych strefie jednocześnie zastanawiając się nad powodem tej decyzji. Szybko go odnajduję - jesteśmy do siebie bardzo podobni. Zapewne chodzi o brzydkie facjaty innych, w dodatku ich pozbawione gustu ubranie, też bym nie chciała na to patrzeć.
- Ty również wyglądasz niesamowicie przystojnie. Wręcz wykraczając poza skalę. Czyżby opuszczenie więziennych murów nam tak służyło? - Pozwalam sobie zażartować. Teraz, kiedy tamte szpitalne męki są za nami, jestem w stanie podejść do nich z lekkim przymrużeniem oka. Zresztą mam dobry humor, który mocno eskalował po przekroczeniu progu lokalu. - Tak szczerze to sama nie wiem, jakoś tak mi lekko. Wreszcie mogę czekać na napływające propozycje zawodowe i nie muszę ich odrzucać przez kwarantannę. I naturalnie zawsze cieszę się na spotkania z tobą - odpowiadam, układając torebkę na bok. - Ale nieważne, powiedz mi, tak bardzo się za mną stęskniłeś? - pytam uroczo się uśmiechając, tym samym namawiając Marcela do zwierzeń odnośnie spotkania.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Słodki zapach wpadający w nozdrza Marcela, trącący jego największymi słabościami - delikatną nutą wilgotnej, rozpływającej się ciemnej czekolady, jedwabną gładkością i kaszmirową miękkością nowych ubrań i specyficznym posmakiem skłębionej pościeli, ciepłego ciała i powiewu świeżości z otwartego okna - instynktownie rozluźniał spięte ciało, uspokajał natarczywe myśli, kłębiące się pod niesforną czupryną ciemnych loków, choć nie zdołał w całości wyciszyć niepokoju, rozgrzewającego go do czerwoności wraz z pojawiającą się między stołami sylwetką Odette. Tak zmysłowo kołysała biodrami, poruszała się jak najprawdziwsza nimfa, jak wila - nie w połowie, była tak piękna i eteryczna, że Marce nie zdziwiłby się, gdyby wyssała ze swej matki cały urok i czar, zawłaszczając go dla siebie. Łzy niemalże stanęły mu w oczach ze wzruszenia, gdy zasiadła obok niego: miał ją tak blisko, a jednocześnie czuł jakąś barierę, powstrzymującą go przed wypowiedzeniem tysiąca słów przywiązania. Nie chciał mamić panny Baudelaire czczymi obietnicami, lecz giętko posługiwał się mową, wiedział, jak zawrócić w głowie kobiecie, jak wydobyć od nich to, czego pragnął... lecz cóż, jeśli najbardziej na świecie pożądał właśnie Odette, w sposób zaskakująco platoniczny, jak takiego Don Juana. Decydującego się zawiesić wszelkie podboje i zapomnieć o przygodnych przyjemnościach, dla niej jednej. Usidliła go w swych bladych dłoniach, niestworzonych przecież do pracy - nie urodziła się lady, ale musiała nią zostać, a on pragnął własnoręcznie nałożyć jej na skronie koronę, uplecioną z liści laurowych. Nie byle jakich, bo złotych, jego wybranka powinna odziewać się w to, co najlepsze, a Marce nie szczędził ku temu ani wysiłków, ani galeonów. Diadem bezpiecznie spoczywał w wysadzanym masą perłową puzderku, ot, prezent bez okazji, ale czekający na odpowiednią chwilę, nie mógł wystarczyć dziewczęcia przesadnym gestem, póki trwał w niepewności, co przerażało Marcela równie mocno, jak możliwość jej odmowy. Miał już zredagowaną notkę do Czarownicy, ale nadal jej nie wysłał, Odette musiała dowiedzieć się od niego, a nie, z brukowca, czytając o swym własnym życiu między informacjami o ślubie innego arystokraty a reklamą szamponu wzmacniającego włosy. Ręce aż spociły mu się ze zdenerwowania, gdy raz jeszcze zerknął spod rzęs na szczerze przejętą twarzyczkę Odette, po prostu cieszącej się ze spotkania z przyjacielem. Czy miał śmiałość, by zniszczyć ich więź? Czy panna Baudelaire zgodzi się na jego propozycję, a jeśli tak, czy zrobi to, bo również czuje do niego coś więcej, czy tylko z przyzwoitości lub z żądzy zasiadania na najwyższym szczeblu drabiny społecznej? Nie posądzał Odette o obłudę, ale starach napędzał go dzikimi wątpliwościami, psującymi nieskazitelny wizerunek. Włosy nieco mu oklapły, uśmiech nie był tak szeroki jak zawsze, ubranie jakoś mimowolnie się pogniotło, a jedwabny fular - cóż z faux pas - nie pasował kolorem do skarpetek, które było widać zza wypastowanych mokasynów. Roztargnienie nie pomogło w przygotowaniu się do tej randki, ale ostrożnie puszczał cugle swojego wzburzenia, skupiając całą uwagę na Odette. Zmarszczkach w kącikach jej ust, gdy wyginała je w żywym uśmiechu, blasku jasnych oczu, dużych i szczerych, na trzepocie wachlarza gęstych rzęs i dotyku białej dłoni, oszołamiającej go do reszty.
-Szalenie. Szalenie tęskniłem - powiedział płynną francuszczyzną, wgapiając się w oblicze Odette, jeszcze niewinne, jeszcze nieskalane i... Merlinie, jak bardzo nie chciał psuć tej sielanki. Nie miał jednak wyjścia, list do nestora stał się ciałem, uzyskał pozwolenie, więc musiał doprowadzić inicjatywę do końca. Wziął głęboki wdech, nie puszczając dłoni dziewczęcia; kelner przynoszący im zgodnie z wydaną dyspozycją butelkę najlepszego wina wydał mu się mało znaczący, by puścić pannę Baudelaire w tak ważnej chwili - Odette... gdybyś zakochała się w swoim najlepszym przyjacielu, odważyłabyś się, żeby mu to powiedzieć? - palnął głupio, kryjąc się za żałosną iluzją, ale wyjątkowo nie potrafił powiedzieć jej tego wprost. Może kiedyś wykrzyczy, że ją kocha i że pragnie jej najmocniej na świecie, ale po raz pierwszy mierząc się z faktyczną miłością czuł się słaby, zdruzgotany i pokonany. Tylko ona mogła z powrotem go podźwignąć.
-Szalenie. Szalenie tęskniłem - powiedział płynną francuszczyzną, wgapiając się w oblicze Odette, jeszcze niewinne, jeszcze nieskalane i... Merlinie, jak bardzo nie chciał psuć tej sielanki. Nie miał jednak wyjścia, list do nestora stał się ciałem, uzyskał pozwolenie, więc musiał doprowadzić inicjatywę do końca. Wziął głęboki wdech, nie puszczając dłoni dziewczęcia; kelner przynoszący im zgodnie z wydaną dyspozycją butelkę najlepszego wina wydał mu się mało znaczący, by puścić pannę Baudelaire w tak ważnej chwili - Odette... gdybyś zakochała się w swoim najlepszym przyjacielu, odważyłabyś się, żeby mu to powiedzieć? - palnął głupio, kryjąc się za żałosną iluzją, ale wyjątkowo nie potrafił powiedzieć jej tego wprost. Może kiedyś wykrzyczy, że ją kocha i że pragnie jej najmocniej na świecie, ale po raz pierwszy mierząc się z faktyczną miłością czuł się słaby, zdruzgotany i pokonany. Tylko ona mogła z powrotem go podźwignąć.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wraz z przybyciem do Amortencji czas jakby się zatrzymał, zaś historie rozmyły się wraz ze słodkim zapachem muskającym delikatne nozdrza. Coraz mniej pamiętam pobyt w szpitalu - przynajmniej te złe strony. Czupiradło zamienia się powoli w senną marę nawiedzającą dzieci w koszmarach, więzienie w szpitalu nabiera łagodnych rys. Nie jestem tak spięta i tak pogrążona w marudzeniu jak jeszcze tuż przed drzwiami i chwilę po przekroczeniu progu lokalu. Obecnie czuję się całkowicie rozluźniona oraz zadowolona ze spotkania z mym drogim przyjacielem. Nie przeszkadza mi to, że widzieliśmy się raptem dwa dni temu. Mam tylko nadzieję, że nie stało się nic złego - tego bym mogła nie przeżyć. Jednak pośpiech w zapewne napiętym terminarzu Marcela musi mieć swój powód. Mężczyzna jeszcze nie odkrywa go przede mną, pozwalając na kurtuazję czy dobre wychowanie, ja natomiast poddaję się jego woli. Cały czas uśmiecham się delikatnie, równie ciepło jak powietrze drżące wokół nas. Wszystkie troski odchodzą w niepamięć - nie, to na pewno coś miłego. Ten cały bodziec, który nakazał Parkinsonowi nakreślenie kilku zgrabnych zdań z terminem rychłego spotkania. Optymizm, jaki wydobywa ze mnie Amortencja, jest naprawdę godny pozazdroszczenia. Mam przeczucie, że każdy będący w tym miejscu odczuwa coś podobnie lekkiego, nie pozwalając ponurym myślom odnaleźć drogę ku świadomości. W tym tkwi piękno zachwycających zjawisk - do których obydwoje się zaliczamy. Pasujemy idealnie do wytłoczonego uczuciami pomieszczenia, prywatnego, intymnego; na pewno poczułabym się nieco bardziej niezręcznie, gdyby nie mamiące mgiełki tajemniczych specyfików rozpylonych w każdym kącie przybytku. Teraz, właśnie w tym momencie wszystko jest naturalne. I na właściwym miejscu.
Kolejny trzepot rzęs, przychylne spojrzenie. Subtelny dotyk dłoni, ale to naprawdę odbywa się bez uruchamiania wilego uroku. Nigdy go nie stosuję w obecności Marcela, zbyt wiele dla mnie znaczy, żeby pogrywać w podobny sposób. Od zawsze był dla mnie kimś innym niż wszyscy mężczyźni kręcący się gdzieś obok mojej osoby. Nawet kiedy moje serce pękło na pół, nigdy nie obrałam go sobie jako celu do zdeptania modnym obcasem - wszyscy zasługiwali na cierpienie, tylko nie on. Owszem, byłam dla niego trochę niesprawiedliwa kiedy nie wznowiłam kontaktu po przybyciu do Wielkiej Brytanii, ale miałam swoje powody. On je rozumie. Tak jak zawsze mnie rozumiał i tak jak ja zawze staram się zrozumieć jego. Muszę przyznać, tak mimo wszystko, że tego, co dzieje się w umyśle i sercu Marcela, nie mogę pojąć, gdyż zupełnie się tego nie spodziewam. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nasza relacja mogłaby zejść na inny tor - owszem, obrałam odpowiednie wykształcenie, pochodzę z szanowanej rodziny, ale z Francji. Tutaj moje nazwisko nie znaczy niemal nic, a już na pewno nie dla arystokracji. Dlaczego ktokolwiek mógłby chcieć mnie włączyć w jej szeregi? Najprawdopodobniej powiedziałabym, że mój kochany przyjaciel ma dobre serce, ale nie powinien się oszukiwać, nikt mu na to nie pozwoli. Wcielić do rodziny kogoś, kto nie może się im równać. To właśnie to jest powodem, dla którego nigdy nie dałam się porwać ewentualnym uczuciom. Po porażce z zaręczynami z lordem Lestrange przekreśliłam całkowicie możliwość zamążpójścia. Postanowiłam skoncentrować się na karierze oraz sukcesie, bez względu na koszty wytykania mnie palcami z tego powodu. Nie chciałam psuć przyjaźni między nami, skoro nic innego nas łączyć nie może - najlepiej w tym celu było jasne postawienie sobie granic i trzymanie się ich.
W momencie, w którym kelner napełnia nasze kieliszki, zerkam na niego krótko. Sądzę, że widocznie mamy wznieść toast, dlatego czekam na pierwszy ruch przyjaciela - uniesienie naczynia. Kiedy to nie następuje, za to uderza we mnie pytanie, w pierwszej chwili na mojej twarzy maluje się zdziwienie. Nigdy o tym nie myślałam, taka jest prawda. I nawet nie ośmielam się pomyśleć, że to mnie mógłby mieć na myśli - z powodów, które już wcześniej roztrząsałam. Jest mi trochę przykro, że ma inną najlepszą przyjaciółkę, o której nic nie wiem, ale w stosunku do najbliższych staram się być empatyczna oraz wyrozumiała. To powoduje, że uśmiecham się w końcu i zaciskam mocniej drobną dłoń na ręce Marcela.
- Mój drogi… nie odbierz tego źle, ale jesteś pewien? Wiem, że czujesz się źle po ostatnim… kwietniowym wydarzeniu - urywam, przygryzając lekko usta. I mając nadzieję, że powiedziałam to jak najdelikatniej. - Ale nie powinieneś popełniać błędów z powodu pośpiechu. Nie wiem kim ona jest, ale skoro nazywasz ją najlepszą przyjaciółką, to widocznie znacie się długo i dobrze - kontynuuję ostrożnie. - Wolałabym jednak, żebyś się nad tym zastanowił. Nie chcę, żebyś znów cierpiał. Zasługujesz na wszystko co najlepsze, także pomyśl, czy nie lepiej zapomnieć o tych uczuciach, lub po prostu na chwilę zwolnić i spojrzeć na relację z dystansu. Może tak ci się tylko wydaje z powodu cierpienia jakiego doświadczyłeś? - dodaję z troską. Naprawdę się martwię. Mimowolnie przypominam sobie tamtą noc, kiedy był taki przybity, serce to mi się rozpadało wtedy na tysiące kawałków, gdyż nie życzyłabym nikomu takich doświadczeń. Poza wrogami, czyli taką lady Fawley, tfu. Oby ktoś ją potraktował równie brutalnie i niechaj zostanie starą panną, ot co!
Kolejny trzepot rzęs, przychylne spojrzenie. Subtelny dotyk dłoni, ale to naprawdę odbywa się bez uruchamiania wilego uroku. Nigdy go nie stosuję w obecności Marcela, zbyt wiele dla mnie znaczy, żeby pogrywać w podobny sposób. Od zawsze był dla mnie kimś innym niż wszyscy mężczyźni kręcący się gdzieś obok mojej osoby. Nawet kiedy moje serce pękło na pół, nigdy nie obrałam go sobie jako celu do zdeptania modnym obcasem - wszyscy zasługiwali na cierpienie, tylko nie on. Owszem, byłam dla niego trochę niesprawiedliwa kiedy nie wznowiłam kontaktu po przybyciu do Wielkiej Brytanii, ale miałam swoje powody. On je rozumie. Tak jak zawsze mnie rozumiał i tak jak ja zawze staram się zrozumieć jego. Muszę przyznać, tak mimo wszystko, że tego, co dzieje się w umyśle i sercu Marcela, nie mogę pojąć, gdyż zupełnie się tego nie spodziewam. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nasza relacja mogłaby zejść na inny tor - owszem, obrałam odpowiednie wykształcenie, pochodzę z szanowanej rodziny, ale z Francji. Tutaj moje nazwisko nie znaczy niemal nic, a już na pewno nie dla arystokracji. Dlaczego ktokolwiek mógłby chcieć mnie włączyć w jej szeregi? Najprawdopodobniej powiedziałabym, że mój kochany przyjaciel ma dobre serce, ale nie powinien się oszukiwać, nikt mu na to nie pozwoli. Wcielić do rodziny kogoś, kto nie może się im równać. To właśnie to jest powodem, dla którego nigdy nie dałam się porwać ewentualnym uczuciom. Po porażce z zaręczynami z lordem Lestrange przekreśliłam całkowicie możliwość zamążpójścia. Postanowiłam skoncentrować się na karierze oraz sukcesie, bez względu na koszty wytykania mnie palcami z tego powodu. Nie chciałam psuć przyjaźni między nami, skoro nic innego nas łączyć nie może - najlepiej w tym celu było jasne postawienie sobie granic i trzymanie się ich.
W momencie, w którym kelner napełnia nasze kieliszki, zerkam na niego krótko. Sądzę, że widocznie mamy wznieść toast, dlatego czekam na pierwszy ruch przyjaciela - uniesienie naczynia. Kiedy to nie następuje, za to uderza we mnie pytanie, w pierwszej chwili na mojej twarzy maluje się zdziwienie. Nigdy o tym nie myślałam, taka jest prawda. I nawet nie ośmielam się pomyśleć, że to mnie mógłby mieć na myśli - z powodów, które już wcześniej roztrząsałam. Jest mi trochę przykro, że ma inną najlepszą przyjaciółkę, o której nic nie wiem, ale w stosunku do najbliższych staram się być empatyczna oraz wyrozumiała. To powoduje, że uśmiecham się w końcu i zaciskam mocniej drobną dłoń na ręce Marcela.
- Mój drogi… nie odbierz tego źle, ale jesteś pewien? Wiem, że czujesz się źle po ostatnim… kwietniowym wydarzeniu - urywam, przygryzając lekko usta. I mając nadzieję, że powiedziałam to jak najdelikatniej. - Ale nie powinieneś popełniać błędów z powodu pośpiechu. Nie wiem kim ona jest, ale skoro nazywasz ją najlepszą przyjaciółką, to widocznie znacie się długo i dobrze - kontynuuję ostrożnie. - Wolałabym jednak, żebyś się nad tym zastanowił. Nie chcę, żebyś znów cierpiał. Zasługujesz na wszystko co najlepsze, także pomyśl, czy nie lepiej zapomnieć o tych uczuciach, lub po prostu na chwilę zwolnić i spojrzeć na relację z dystansu. Może tak ci się tylko wydaje z powodu cierpienia jakiego doświadczyłeś? - dodaję z troską. Naprawdę się martwię. Mimowolnie przypominam sobie tamtą noc, kiedy był taki przybity, serce to mi się rozpadało wtedy na tysiące kawałków, gdyż nie życzyłabym nikomu takich doświadczeń. Poza wrogami, czyli taką lady Fawley, tfu. Oby ktoś ją potraktował równie brutalnie i niechaj zostanie starą panną, ot co!
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdyby nagle zapomniał, o tym, kim jest, na pewno z nerwów obgryzłby paznokcie obu dłoni, przez co wyglądałby jak bezdomny - a przecież był szlachcicem, a w dodatku Parkinsonem, nie śmiał więc narazić swego wizerunku na szwank. W grę owszem, wchodziła kobieta, ba, ktoś więcej, coś więcej, bo Marce nie wzdrygnął się ani razu, nazywając swoje uczucie miłością. Nie zakochaniem, zadurzeniem, zauroczeniem i wszelkimi innymi lżejszymi odmianami tego słówka, jakim mamił młode panny wprost do swego łoża, by wygrzały mu ciepłą pościel jasnymi ciałami, potowarzyszyły przy wystawnym śniadaniu, wymasowały plecy, przygotowały kąpiel, a potem... puff. Prysnęły, jak bańki mydlane, które mimo wieku nadal uwielbiał. Tym razem, uczucie gotowało się gdzieś głębiej, sięgało dalej, zatapiając macki wprost w otwartym na piękno sercu Parkinsona. Od zawsze wiedział, że Odette to niezrównane dziewczę, ładne, zgrabne i powabne, lecz nagłe mrugnięcie okiem oświeciło mężczyznę, że panna Baudelaire stała się dla niego kimś absolutnie wyjątkowym. Daleko odmiennym od kolejnego zachwycającego kwiatu, który dla bezmyślnego kaprysu wyrwany z ziemi, prędko usycha. Nie potrafił wskazać źródła tej pewności, lecz po prostu wiedział, że to właśnie z Odette chciałby spędzić resztę swego życia. Wygodnego, idealnego w każdym calu. On był perfekcyjnym mężczyzną, arystokratą, ona zaś po ślubie zmieniłaby się z perfekcyjnej damy, w perfekcyjną lady. Dodać błyszczącą sygnaturę nazwiska tuż przez dźwięcznym imieniem, ot, cała filozofia. Odette nie brakowało wszak nic: Marce zachwycił się nią dokumentnie i w całości, mogąc adorować wszystkie skrawki jej ciała, jak i przymioty duchowe. Dziewczę rozumiało go doskonale, jej towarzystwo sprawiało mu nieskończoną przyjemność, pogawędki wypełniały go musującą mieszanką rozbawienia i rozochocenia, a za jeden jej uśmiech, Parkinson gotował się do stanięcia na głowie. Omotała go całkowicie, lecz... Marce podejrzewał, że nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, podczas gdy on, nieujarzmiony, nieusidlony don Juan, był już jej zupełnie oddany. Na każde skinienie nimfy, mącącej wodę w stawie rzutkich myśli mężczyzny, orbitujących wyłącznie dookoła niej samej. Czy to dlatego tak potwornie się denerwował, co przekładało się na uporczywe pocenie się dłoni? Nigdy nie zaznał podobnego stanu i zdawało mu się, że ma gorączkę. Czuł się chory, lecz podwyższona temperatura ciała była efektem jego wyobraźni, w rzeczywistości nigdy nie prezentował się lepiej: pod cienką warstewką zmęczenia i sfrustrowania biła bowiem z niego siła tej opiewanej w hymnach prawdziwej, wielkiej miłości. Brakło już tylko pocałunku, pieczętującego związek królewny i księcia z bajki, ale Marce trzymał swe żądze na wodzy, by nawet w najmniejszym stopniu nie zaszkodzić Odette. Błądzącej po pustyni, w mroku, kompletnie nie odczytując aluzji, jaką zrozpaczony Marcel pragnął wybadać sprawę. A może ona wiedziała? I nie życzyła sobie tego? Galop myśli niemal rozsadził czaszkę Parkinsona, niechętnie odrywającego dłoń od ciepłej ręki dziewczęcia i wlewającego sobie nieelegancko cały kieliszek wina do rozchylonych ust.
-Przepraszam - wydusił z siebie, oblizując wilgotne usta z kropel słodkiego alkoholu - ja...ja już tak dalej nie mogę - zająknął się, przysuwając swe krzesło bliżej siedzenia Odette, bo nie zamierzał ryzykować, iż ktoś w lokalu podsłucha tę rozmowę i zauważy go w takim roztrzęsieniu.
-Odette. Cały czas mówiłem o tobie. Tylko o tobie - zebrał się na odwagę i uroczyście wygłosił swe oświadczenie, prawie osuwając się na kolana, zastygając jednak w tej dziwacznej, półsiedzącej pozycji, z rękami wspartymi na kolanach Odette i trzymających jej własne, szczupłe palce w czułym uścisku.
-Przepraszam - wydusił z siebie, oblizując wilgotne usta z kropel słodkiego alkoholu - ja...ja już tak dalej nie mogę - zająknął się, przysuwając swe krzesło bliżej siedzenia Odette, bo nie zamierzał ryzykować, iż ktoś w lokalu podsłucha tę rozmowę i zauważy go w takim roztrzęsieniu.
-Odette. Cały czas mówiłem o tobie. Tylko o tobie - zebrał się na odwagę i uroczyście wygłosił swe oświadczenie, prawie osuwając się na kolana, zastygając jednak w tej dziwacznej, półsiedzącej pozycji, z rękami wspartymi na kolanach Odette i trzymających jej własne, szczupłe palce w czułym uścisku.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za nic w świecie nie podejrzewałabym, że w spokojnym, wręcz sielskim krajobrazie Amortencji rozpęta się burza. Emocje są na odpowiednio statecznym poziomie, nie wychylając się poza przyjęte ramy błogiego spokoju. Do czasu. Moment, w którym dociera do mnie, że Marcel zamierza lekkomyślnie wyznać miłość swojej najlepszej przyjaciółce, ponownie narażając się na cierpienia, jest momentem przełomowym. Beztroska oraz dobry humor znikają, zastąpione przez troskę oraz piętrzące się obawy. Przede wszystkim - nie znam tej kobiety. Jaka ona jest? Czy prawdziwie odwzajemnia uczucia Parkinsona, czy tylko łaknie pieniędzy, uznania? Może po prostu obawia się staropanieństwa żerując na biednym, nieświadomym mężczyźnie? Co tu dużo mówić, mój przyjaciel jest łasy na wdzięki kobiece, niestety dość łatwo jest go omotać. Wiem, gdyż obserwuję to u niego od dłuższego już czasu, sama naturalnie nie posuwam się do tak karygodnych praktyk. Nie mam ku temu powodu. Sprawa z lordem Lestrange oraz innymi mężczyznami była zupełnie inna, bo nie zahaczała o delikatną kwestię prawdziwego uczucia. To właśnie je żywię w kierunku Marcela - mego odwiecznego obrońcy. Tylko on mnie wspierał, tylko on we mnie wierzył i tylko on wyciągnął do mnie pomocną dłoń kiedy nie mogłam liczyć na pomoc nawet najbliższej rodziny. Nie mogłabym marzyć o lepszym towarzyszu codziennego życia.
Nie wiedząc nawet, że to wszystko brnie do dosłowności. Nadal pozostaję nieświadoma, chociaż poważnie zaniepokojona. Zachowaniem siedzącego obok lorda. Widzę, jak wszystko się zmienia, jak jego twarz wyraża… rozpacz? Nie dostrzegam wszystkich emocji kiedy mężczyzna sięga po kieliszek wina, zasłaniając większość targających nim uczuć. Czyżbym uraziła go zbyt mocno? Staram się być delikatna, ostrożnie dobierając słowa. Parkinson przecież wie, że słowa spływające z moich kształtnych ust są wyrazem zmartwienia. Tego, że naprawdę zależy mi na jego szczęściu. Jestem więcej niż pewna, że w odwrotnej sytuacji zrobiłby dla mnie dokładnie to samo. Jakże mogłabym zatem czuć urazę do kogoś, kto okazuje mi tyle ciepła i wsparcia?
Wszystko zmienia się diametralnie kiedy padają kolejne słowa, kiedy przyjaciel postanawia zawisnąć między krzesłem a ziemią. Z niedowierzaniem ściskam jego dłoń, mrugam intensywnie powiekami, odmalowując na twarzy szczere zaskoczenie. Jak to o mnie? Burza przesuwa się nad nasz stolik powodując kolejny sztorm w moim ciele. Serce w klatce piersiowej trzepocze niczym skrzydła uwięzionego ptaka. Co ty mówisz, Marcelu? Pytanie odnośnie choroby zastyga na końcu języka, nie znajdując ostatecznie ujścia. Może po prostu nie doszedł do siebie po spędzonych w szpitalu dniach? Może spartańskie warunki życia pomieszały mu w głowie? Moja niezachwiana pewność siebie ugina się z donośnym trzaskiem, pozostawiając mnie w rozsypce. Nigdy nie przypuszczałabym, że kiedyś do tego dojdzie. Mam wiele śmiałych, brawurowych marzeń, ale myśl o wzbudzeniu romantycznych uczuć w wieloletniej, bratniej duszy były do tej pory najśmielsze - nigdy nie odważyłam się dać im upust. Teraz wszystko staje się nieznośnie realne.
Cisza zalega na wiele minut, godzin? Tracę poczucie czasu, wszystko wokół wydaje się być zamazane. To delikatny temat, nie mogę zasugerować żartów - co, jeśli nie żartuje? Wszystko na to wskazuje. Wpatruję się zatem w przystojną twarz Marcela szukając odpowiedzi w spojrzeniu, kącikach ust. I wiem już, że to prawda. Znam go na tyle, żeby móc to szybko oraz sprawnie ocenić. Nie wiem czy bardziej jestem mile zaskoczona czy jednak pełna brutalnej świadomości, że to uczucie tak czy inaczej nie odnajdzie spełnienia.
- Ja… ja nigdy nie myślałam o nas w ten sposób. Nie posiadałam w sobie aż tyle odwagi - zaczynam równie ostrożnie co przedtem. - Jesteś mi bliższy i droższy niż ktokolwiek kiedykolwiek mógłby być - kontynuuję, starając się pomimo widocznego smutku unieść pocieszająco kąciki ust wyżej, mamiąc w ten sposób nie tylko Marcela, ale i samą siebie. Mamiąc przekonaniem, że to nic takiego. - Ale oboje wiemy, że nikt nam na to nigdy nie pozwoli - stwierdzam wreszcie to, co nie przechodzi mi zbyt lekko przez gardło. Jednak musiałam to powiedzieć, któreś z nas musiało sprowadzić Parkinsona na ziemię. Nawet jeśli to było brutalne.
Nie wiedząc nawet, że to wszystko brnie do dosłowności. Nadal pozostaję nieświadoma, chociaż poważnie zaniepokojona. Zachowaniem siedzącego obok lorda. Widzę, jak wszystko się zmienia, jak jego twarz wyraża… rozpacz? Nie dostrzegam wszystkich emocji kiedy mężczyzna sięga po kieliszek wina, zasłaniając większość targających nim uczuć. Czyżbym uraziła go zbyt mocno? Staram się być delikatna, ostrożnie dobierając słowa. Parkinson przecież wie, że słowa spływające z moich kształtnych ust są wyrazem zmartwienia. Tego, że naprawdę zależy mi na jego szczęściu. Jestem więcej niż pewna, że w odwrotnej sytuacji zrobiłby dla mnie dokładnie to samo. Jakże mogłabym zatem czuć urazę do kogoś, kto okazuje mi tyle ciepła i wsparcia?
Wszystko zmienia się diametralnie kiedy padają kolejne słowa, kiedy przyjaciel postanawia zawisnąć między krzesłem a ziemią. Z niedowierzaniem ściskam jego dłoń, mrugam intensywnie powiekami, odmalowując na twarzy szczere zaskoczenie. Jak to o mnie? Burza przesuwa się nad nasz stolik powodując kolejny sztorm w moim ciele. Serce w klatce piersiowej trzepocze niczym skrzydła uwięzionego ptaka. Co ty mówisz, Marcelu? Pytanie odnośnie choroby zastyga na końcu języka, nie znajdując ostatecznie ujścia. Może po prostu nie doszedł do siebie po spędzonych w szpitalu dniach? Może spartańskie warunki życia pomieszały mu w głowie? Moja niezachwiana pewność siebie ugina się z donośnym trzaskiem, pozostawiając mnie w rozsypce. Nigdy nie przypuszczałabym, że kiedyś do tego dojdzie. Mam wiele śmiałych, brawurowych marzeń, ale myśl o wzbudzeniu romantycznych uczuć w wieloletniej, bratniej duszy były do tej pory najśmielsze - nigdy nie odważyłam się dać im upust. Teraz wszystko staje się nieznośnie realne.
Cisza zalega na wiele minut, godzin? Tracę poczucie czasu, wszystko wokół wydaje się być zamazane. To delikatny temat, nie mogę zasugerować żartów - co, jeśli nie żartuje? Wszystko na to wskazuje. Wpatruję się zatem w przystojną twarz Marcela szukając odpowiedzi w spojrzeniu, kącikach ust. I wiem już, że to prawda. Znam go na tyle, żeby móc to szybko oraz sprawnie ocenić. Nie wiem czy bardziej jestem mile zaskoczona czy jednak pełna brutalnej świadomości, że to uczucie tak czy inaczej nie odnajdzie spełnienia.
- Ja… ja nigdy nie myślałam o nas w ten sposób. Nie posiadałam w sobie aż tyle odwagi - zaczynam równie ostrożnie co przedtem. - Jesteś mi bliższy i droższy niż ktokolwiek kiedykolwiek mógłby być - kontynuuję, starając się pomimo widocznego smutku unieść pocieszająco kąciki ust wyżej, mamiąc w ten sposób nie tylko Marcela, ale i samą siebie. Mamiąc przekonaniem, że to nic takiego. - Ale oboje wiemy, że nikt nam na to nigdy nie pozwoli - stwierdzam wreszcie to, co nie przechodzi mi zbyt lekko przez gardło. Jednak musiałam to powiedzieć, któreś z nas musiało sprowadzić Parkinsona na ziemię. Nawet jeśli to było brutalne.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pełne przepychu wnętrze Amortencji nagle stało się duszącą klatką, a skroplone łzami eliksiru miłości powietrze zamiast automatycznie zaczynać i kończyć każde powzięcie głębokiego wdechu przyjemnością, dla Marcela zmieniło się w okropne katusze. Wirowało mu w głowie od wyimaginowanych nut czekolady oraz zapachu zmiętej pościeli, wyłaniającej się z fantazji umysłu. Wraz z tą rozkoszną wonią nachodził go również wstyd, mocno i natrętnie, odsłaniając obraz ich poprzedniej schadzki, pachnącej podobnymi okolicznościami. Czy już wówczas ją kochał, tylko bał się potwierdzić przed samym sobą, że złotowłosa półwila, towarzyszka z Beauxbatons, maskotka, dziewczynka, którą w ostatniej klasie podnosił na ręce, by lepiej widziała artystyczne widowiska na zimowej scenie stała się najdroższa jego sercu? Nie wiedział tego, ale instynktownie rysował sobie pod powiekami okolonymi nieprzyzwoicie długimi rzęsami obraz jej zdegustowanej twarzyczki. Amortencja działała źle, zupełnie nie tak, jak powinna - czy może to znak? W konfrontacji z siłą prawdziwej miłości, eliksir traci swą moc i znaczenie? Marce prawie jęknął, składając twarz w dłonie i powoli odgarniając z czoła spocone loki, bał się więcej przemówić, bał się milczeć, zapominając wszelkich gładkich słów, jakimi chciał ją uraczyć. Ćwiczył wszak wielokrotnie, spędził przed lustrem długie godziny, nie - podziwiając swoje odbicie, a odgrywając scenę ze zwierciadlanym partnerem. W zaciszu jego komnaty szło mu jednak perfekcyjnie, a tu? Przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy, będąc w totalnej rozsypce, a tylko Odetta mogła go z niej pozbierać.
Stop.
Nie zgadzał się na to. Był mężczyzną, był arystokratą, był Parkinsonem i nic nie mogło go powstrzymać, by dostał to, po co przyszedł. Nie, nie zamierzał wydzierać ręki Odette siłą, ale szczerze pragnął od niej prawdziwej odpowiedzi. Bez zasłaniania się obowiązkami, powinnościami, manierami, czy przepaścią społeczną. Wyrwa wszak nie była aż tak duża, a Marce zadbał o powiadomienie swego wuja o planach ożenku. Nestor wyraził zgodę, może uprzedzony, może ostrożny, lecz ostatecznie zapowiedział, że pobłogosławi ich związek. Ten argument stanowił jednak ostateczność - chciał, by była to wisienka na torcie ich wspólnego szczęścia, gdy weźmie ją w ramiona i obwieści, że skoro i ona go kocha, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wkrótce stała się prawdziwą lady i przyjęła jego nazwisko. Tak to zaplanował, a kiedy już uspokoił kołaczące serce i otumanione od zbyt wielu myśli głowę, mógł zacząć działać. Spokojnie, metodycznie, choć uścisk smukłych palców na przegubie dłoni nadal dekoncentrował, a nagła cisza zasnuwająca ich stolik gęstą mgłą starła z ust Marcela z trudem przywołany uśmiech. Przełknął ślinę, akceptując to milczenie, ze spięciem w każdym mięśniu ciała oczekując na słówko Odette; padłby na kolana i w tej chwili, lecz przecież obiecał sobie, że da jej wybór, że pozwoli, by oswoiła się z jego wyznaniem, z propozycją matrymonialną i z całą otoczką opływającą podjętą decyzję. Równie gorączkowo przesuwał spojrzeniem ciepłych, szczenięcych oczu po jej ślicznej twarzy, załamując się na mimicznych zmarszczkach, wygiętych ustach, obserwując opadanie kącika lewej wargi. Falujący biust odciągał uwagę od tego, co faktycznie ważne, ale Marce dzielnie opierał się pokusie, nie odrywając spojrzenia od łagodnego, zafrasowanego oblicza Odette. Od drżących ust, układających się w słowa, jakie napełniły jego serce nadzieją i nadziały go na zaostrzone pożądanie.
-Odette. Pomyśl teraz tylko o sobie. O nas. Nic innego się nie liczy, tylko my. Tylko ty - powiedział cicho, łapiąc ją za wypuszczone w kryzysowym momencie drobne ręce. Chciał zbliżyć je do ust i całować, błagać, by zgodziła się - ale nie zamierzał wymóc na niej wierności litością - Nestor wyraził zgodę. Ja tylko... to ty masz być szczęśliwa. Jeśli zechcesz być szczęśliwa właśnie ze mną, uczynisz mi największy zaszczyt, Odette - wyszeptał blisko jej ust, których nigdy nie dotykał własnymi.
Stop.
Nie zgadzał się na to. Był mężczyzną, był arystokratą, był Parkinsonem i nic nie mogło go powstrzymać, by dostał to, po co przyszedł. Nie, nie zamierzał wydzierać ręki Odette siłą, ale szczerze pragnął od niej prawdziwej odpowiedzi. Bez zasłaniania się obowiązkami, powinnościami, manierami, czy przepaścią społeczną. Wyrwa wszak nie była aż tak duża, a Marce zadbał o powiadomienie swego wuja o planach ożenku. Nestor wyraził zgodę, może uprzedzony, może ostrożny, lecz ostatecznie zapowiedział, że pobłogosławi ich związek. Ten argument stanowił jednak ostateczność - chciał, by była to wisienka na torcie ich wspólnego szczęścia, gdy weźmie ją w ramiona i obwieści, że skoro i ona go kocha, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wkrótce stała się prawdziwą lady i przyjęła jego nazwisko. Tak to zaplanował, a kiedy już uspokoił kołaczące serce i otumanione od zbyt wielu myśli głowę, mógł zacząć działać. Spokojnie, metodycznie, choć uścisk smukłych palców na przegubie dłoni nadal dekoncentrował, a nagła cisza zasnuwająca ich stolik gęstą mgłą starła z ust Marcela z trudem przywołany uśmiech. Przełknął ślinę, akceptując to milczenie, ze spięciem w każdym mięśniu ciała oczekując na słówko Odette; padłby na kolana i w tej chwili, lecz przecież obiecał sobie, że da jej wybór, że pozwoli, by oswoiła się z jego wyznaniem, z propozycją matrymonialną i z całą otoczką opływającą podjętą decyzję. Równie gorączkowo przesuwał spojrzeniem ciepłych, szczenięcych oczu po jej ślicznej twarzy, załamując się na mimicznych zmarszczkach, wygiętych ustach, obserwując opadanie kącika lewej wargi. Falujący biust odciągał uwagę od tego, co faktycznie ważne, ale Marce dzielnie opierał się pokusie, nie odrywając spojrzenia od łagodnego, zafrasowanego oblicza Odette. Od drżących ust, układających się w słowa, jakie napełniły jego serce nadzieją i nadziały go na zaostrzone pożądanie.
-Odette. Pomyśl teraz tylko o sobie. O nas. Nic innego się nie liczy, tylko my. Tylko ty - powiedział cicho, łapiąc ją za wypuszczone w kryzysowym momencie drobne ręce. Chciał zbliżyć je do ust i całować, błagać, by zgodziła się - ale nie zamierzał wymóc na niej wierności litością - Nestor wyraził zgodę. Ja tylko... to ty masz być szczęśliwa. Jeśli zechcesz być szczęśliwa właśnie ze mną, uczynisz mi największy zaszczyt, Odette - wyszeptał blisko jej ust, których nigdy nie dotykał własnymi.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdradliwa magia rozpylonego w powietrzu eliksiru daje się we znaki coraz mocniej. Do nozdrzy dociera coraz intensywniejszy zapach róż, porannej, wilgotnej trawy oraz cytrusowej nuty przełamującej mdły, gwałtownie wdzierający się zapach słodyczy. Zaczyna kręcić mi się w głowie, ale czy to na pewno wyłącznie sprawa unoszącej się w powietrzu amortencji? Robi mi się niezwykle gorąco, które rozlewa się szczelną warstwą wokół całego ciała, niemal parząc w skórę. Serce bije mi nieprzyzwoicie szybko, wprawiając klatkę piersiową w mocniejsze unoszenie. Wiele emocji ściera się ze sobą - to wszystko na raz. Staram się je jakoś we wnętrzu nazwać, posegregować oraz odseparować się od nadmiernej uczuciowości. To nigdy nie pomaga. Z drugiej strony, czy słowa wypowiedziane przez Marcela nie sugerują, żeby zaangażować w to poryw serca, nie zaś chłodną kalkulację? Rozsądek mówi mi jedno, emocje drugie i trochę się gubię we własnym labiryncie myśli i tego, co czuję. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek stanę przed tak trudną sytuacją.
Czy można kochać przyjaciela? Czy można o tym nie wiedzieć i obudzić się z taką myślą pewnego… popołudnia? Wieczoru? Czy tak wyobrażałam sobie to spotkanie, moje całe życie? Przede mną stoi wiele sposobów rozwiązania tej sytuacji, wiele wyjść. Wystarczy nacisnąć klamkę jednych z drzwi i przez nie przejść. Dlaczego wydaje mi się to takie trudne? Napięcie wokół nas diametralnie wzrasta, żeby po długich minutach znów opaść. Niespodziewanie, niecodziennie. Zmiana zachowania Marcela wydaje mi się groteskowa. Jakby zupełnie bezzasadna. Jeszcze przed chwilą (czy aby na pewno to trwało ulotną chwilę?) umierał z nerwów, teraz spokojnie mogłabym zazdrościć jego opanowaniu. Wpatruję się w jego twarz nieprzytomnie, chyba trochę bez zrozumienia. Zaskoczył mnie, tak po prostu.
Zdecydowanie wolę Parkinsona pewnego siebie, olśniewającego i skoncentrowanego na swoich celach. Co nie zmienia faktu, że nagle czuję się tym jakby speszona? Odnoszę wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi - nie z powodu strachu, nie z powodu obaw. Czy to…?
Tylko my. Liczymy się tylko my. Otwieram lekko usta, przez długi czas pozostawiając je rozchylone - chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że to tylko mrzonki, że nie powinien ryzykować wydziedziczenia, że to fatalny pomysł, ale głos grzęźnie mi w gardle. Patrzę tylko na marcelowe usta, znajdujące się tak blisko. Dopiero wraz z następnymi słowami unoszę spojrzenie na jego oczy, przez długą chwilę nie dowierzając. Spytał. I nestor wyraził zgodę. To nie może być zwykła gra, to nie może być też żart. Rozumiem to - żałuję jedynie, że mam tak mało czasu na podjęcie decyzji. Rozum czy serce?
- Chcę - mówię wreszcie, drżącym od emocji głosem, ale cicho. Tak cicho, że gdyby nie bliskość mężczyzny, to chyba nie usłyszałby co powiedziałam. Kręci mi się w głowie coraz mocniej - od uczuć, od amortencji, od zapachu drogiej wody kolońskiej, od ust znajdujących się tuż obok. Wystarczyłby nieznaczny ruch, żeby je spotkać, ale ja wciąż trwam w miejscu nieruchomo. Zastygnięta, sparaliżowana, niezdolna do niczego poza oddychaniem.
Czy można kochać przyjaciela? Czy można o tym nie wiedzieć i obudzić się z taką myślą pewnego… popołudnia? Wieczoru? Czy tak wyobrażałam sobie to spotkanie, moje całe życie? Przede mną stoi wiele sposobów rozwiązania tej sytuacji, wiele wyjść. Wystarczy nacisnąć klamkę jednych z drzwi i przez nie przejść. Dlaczego wydaje mi się to takie trudne? Napięcie wokół nas diametralnie wzrasta, żeby po długich minutach znów opaść. Niespodziewanie, niecodziennie. Zmiana zachowania Marcela wydaje mi się groteskowa. Jakby zupełnie bezzasadna. Jeszcze przed chwilą (czy aby na pewno to trwało ulotną chwilę?) umierał z nerwów, teraz spokojnie mogłabym zazdrościć jego opanowaniu. Wpatruję się w jego twarz nieprzytomnie, chyba trochę bez zrozumienia. Zaskoczył mnie, tak po prostu.
Zdecydowanie wolę Parkinsona pewnego siebie, olśniewającego i skoncentrowanego na swoich celach. Co nie zmienia faktu, że nagle czuję się tym jakby speszona? Odnoszę wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi - nie z powodu strachu, nie z powodu obaw. Czy to…?
Tylko my. Liczymy się tylko my. Otwieram lekko usta, przez długi czas pozostawiając je rozchylone - chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że to tylko mrzonki, że nie powinien ryzykować wydziedziczenia, że to fatalny pomysł, ale głos grzęźnie mi w gardle. Patrzę tylko na marcelowe usta, znajdujące się tak blisko. Dopiero wraz z następnymi słowami unoszę spojrzenie na jego oczy, przez długą chwilę nie dowierzając. Spytał. I nestor wyraził zgodę. To nie może być zwykła gra, to nie może być też żart. Rozumiem to - żałuję jedynie, że mam tak mało czasu na podjęcie decyzji. Rozum czy serce?
- Chcę - mówię wreszcie, drżącym od emocji głosem, ale cicho. Tak cicho, że gdyby nie bliskość mężczyzny, to chyba nie usłyszałby co powiedziałam. Kręci mi się w głowie coraz mocniej - od uczuć, od amortencji, od zapachu drogiej wody kolońskiej, od ust znajdujących się tuż obok. Wystarczyłby nieznaczny ruch, żeby je spotkać, ale ja wciąż trwam w miejscu nieruchomo. Zastygnięta, sparaliżowana, niezdolna do niczego poza oddychaniem.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Opierając się o elegancki stół, właściwie zsuwając się z wygodnego, obitym materiałem fotela, ujmując w swych męskich dłoniach delikatne rączki Odette, Marce bez żalu żegnał bawidamka, którym był dotychczas, powiewając mu białą chusteczką. Tak naprawdę powinien otrzymać zdrowego kopniaka i to już dawno temu - według wskazań nestora - lecz Parkinson czynił w to odpowiednim momencie. Bez wątpienia właściwym i wspaniałym, przez doniosłość chwili, przez własne przygotowanie, przez podjęcie swojej, ostatecznej decyzji. Niewymuszonej, niepodyktowanej nakazem ani groźbą, lepkim strachem o utratę części (lub całości?) przywilejów szlacheckich. Nie chciał już więcej przeglądać się w kryształowym zwierciadle, za sobą widząc kobiece ramiona, bezimienne, nieważne, wypchnięte zza próg po skończonym śniadaniu. Żywo kusiła go wizja rodzinnego szczęścia, zamknięta w sielankowym obrazku pięknej żony, dorównującej mu urodą, bogatych salonów i prezentowaniu się na okładach czasopism z tą jedyną kobietą, której już wkrótce wsunie na palec zaręczynowy pierścień. Marce był na to gotów: nie mógł się mylić, tak jak nie nie mógł zmylić własnych uczuć, początkowo strachliwie wychylających się spoza płaszcza lęku o przyszłość. Znaki zapytania odsłoniły jednak szczęśliwą odpowiedź, przyzwolenie nestora zaowocowało wybuchem radości oraz zapału. Wystarczyło jeszcze oświadczyć się Odette, by odliczał dni do ślubu, nie wyobrażając go sobie wcale, jako zamknięcia w złotej klatce i odcięcia od siebie łańcucha powabnych dziewcząt. W wyobrażeniach Marcela nie było ich wcale: tylko panna Baudelaire, czy raczej, lady Parkinson w jego ramionach, w jego objęciach, w jego sercu. Skroplona amortencja przyśpieszyła bicie jego serca, wzmagając je do nienaturalnego rytmu, bliskie już nerwowemu wykończeniu; emocjonalnie opadał już z sił, dzierżąc w swych zamkniętych dłoniach złożone piąstki Odette, jakie pragnął obsypać setką pocałunków. Wiedział, że żąda dużo, że prawdopodobnie na zawsze zatrzaskuje za sobą furtę ich przyjaźni, lecz dusząc w sobie uczucie usychał, jak najpiękniejsza róża pozostawiona bez opieki. Dlatego też początkowo nie dowierzył, nie usłyszał, wyparł ze świadomości dźwięczne potwierdzenie, wyrywające się z zasznurowanych przejęciem różowych ust. Dopiero kiedy spojrzał w oczy Odette, zanurzając się w ich bezkresnej toni zrozumiał odwzajemnione uczucie, pojął tęsknotę i chęć zespolenia, dostrzegł nieznośne napięcie, dzielące ich ciała konwenansami, które już wkrótce opadną, jedne po drugim. I choć słowo jest ciche i towarzyszy mu świst powietrza, gwałtownie zaczerpniętego z płuc, Marce słyszał je wyraźnie, przytuliwszy głowę do piersi swej wybranki romantycznym, pełnym oddania gestem. Nie miał pierścionka - lecz to nic - ale uklęknął na jedno kolano, nie odrywając zakochanego spojrzenia od oblicza swej lubej.
-Kocham cię, Odette - wyszeptał po francusku i choć cały lokal zdawał się zastygnąć w bezruchu, on tego nie zauważał - chciałbym, żebyś już zawsze była przy mnie - powiedział dobitnie, unosząc jej złączone dłonie i składając na nich ostrożny, zamyślony pocałunek. Nie rwał się ku jej ustom, miał do nich szacunek, ale drobne, porcelanowe ręce już należały do niego - kocham cię, Odette - powtórzył po angielsku, chciał, by zapamiętała te słowa, by mówiła je do niego, bo choć ukochał francuską wymowę to wyznanie przywiązania absolutnego, chciałby by miłość była z nimi obecna zawsze i w każdym języku.
-Kocham cię, Odette - wyszeptał po francusku i choć cały lokal zdawał się zastygnąć w bezruchu, on tego nie zauważał - chciałbym, żebyś już zawsze była przy mnie - powiedział dobitnie, unosząc jej złączone dłonie i składając na nich ostrożny, zamyślony pocałunek. Nie rwał się ku jej ustom, miał do nich szacunek, ale drobne, porcelanowe ręce już należały do niego - kocham cię, Odette - powtórzył po angielsku, chciał, by zapamiętała te słowa, by mówiła je do niego, bo choć ukochał francuską wymowę to wyznanie przywiązania absolutnego, chciałby by miłość była z nimi obecna zawsze i w każdym języku.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To takie dziwne. Nasza relacja od początku do końca biegła powoli, skrupulatnie i rytmicznie - niczym wolny taniec z pozostawionym między ciałami dystansem. Teraz nagle wszystko zmienia się tak nagle, szybko, niespodziewanie. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nasze spotkanie może przebiec w ten sposób. Zastanawiające - Marcel zdążył wypytać nestora o zgodę, ale kupno pierścionka go przerosło, jak gdyby planował te oświadczyny niezwykle spontanicznie. Pomimo braku logiki w tym wszystkim, upojona nowym, dotąd nieznanym uczuciem przymykam na to oczy, ciesząc się po prostu z tej chwili. Niech trwa jak najdłużej - po zaskoczeniu, niedowierzaniu i wątpliwościach nadchodzi czas na błogi spokój, zafascynowane spojrzenia głęboko w piękne oczy Parkinsona i przede wszystkim dotyk ciepłej skóry na rozgrzanych od emocji dłoniach. Chwilowe wzruszenie odbiera mi mowę, co jest zjawiskiem nieczęsto spotykanym; zwykle mówię dużo, nie brakuje mi pewności siebie i przede wszystkim wiary w byciu najlepszą, adekwatną osobą do oceny cudzych zachowań. Pierwsza wytykam cudze błędy, pierwsza śmieję się w głos, kiedy nielubiana przeze mnie osoba potknie się w swoim życiu, pierwsza przemawiam, chociaż mogę nie mieć nic do powiedzenia. W tym konkretnym momencie zalewa mnie przyjemne ciepło osiadające na zziębniętym sercu i nawet jak domyślam się czym to jest spowodowane, to nadal pozostaje dla mnie świeżym doświadczeniem. Serce bije mi szybciej w tak bliskiej odległości Marcela od mojego ciała; najpierw usta mężczyzny niemal stykają się z moimi, później on pada na kolana chwytając mnie za ręce. Te wszystkie gesty wywołują we mnie niezbadane dotąd emocje. Podobne czułam wtedy, gdy uratowana przed oprawcą w Beauxbatons zakochałam się w jego odwadze, pięknych oczach i jeszcze wspanialszych słowach - ale to już minęło, wspomnienie rozmyło się na wietrze historii. Właśnie piszę dla siebie, dla nas, całkowicie nową, tak bliźniaczo podobną. Mój u k o c h a n y wybawił mnie z wielu tarapatów, tak jak ja jego - mogliśmy na sobie polegać, zakochać się we własnych troskach, w sobie, po prostu. Od nowa, za to z solidnymi fundamentami przyjaźni, których nikt nie zepsuje. Chcę w to wierzyć.
Wątpliwości jeszcze się nie narodziły, ale przyjdą z czasem. Zacznę się zastanawiać co z moją karierą skoro spoczywa na mnie teraz obowiązek założenia rodziny; jednak na razie pozwalam sobie na kąpiel w nowoodkrytym uczuciu, oby nie wygasło.
- Ja ciebie też - szepcę intymne wyznania, napełniając serce kolejną porcją miodu. - Będę - obiecuję, chociaż jeszcze nie składamy żadnych przysiąg. Ściskam dłonie Marcela, uśmiecham się lekko. Nachylam się w celu ucałowania czoła, na tyle na razie mogę sobie pozwolić. Proszę, żeby wstał, gdyż to nie koniec kolacji. Ta przebiega nadzwyczaj pomyślnie - z dwojga przyjaciół zostaje para narzeczonych. Dla nas obojga to całkowicie nowa, nieznana rola, którą musimy po prostu wypełnić. Musimy - i chcemy.
zt. x2
Wątpliwości jeszcze się nie narodziły, ale przyjdą z czasem. Zacznę się zastanawiać co z moją karierą skoro spoczywa na mnie teraz obowiązek założenia rodziny; jednak na razie pozwalam sobie na kąpiel w nowoodkrytym uczuciu, oby nie wygasło.
- Ja ciebie też - szepcę intymne wyznania, napełniając serce kolejną porcją miodu. - Będę - obiecuję, chociaż jeszcze nie składamy żadnych przysiąg. Ściskam dłonie Marcela, uśmiecham się lekko. Nachylam się w celu ucałowania czoła, na tyle na razie mogę sobie pozwolić. Proszę, żeby wstał, gdyż to nie koniec kolacji. Ta przebiega nadzwyczaj pomyślnie - z dwojga przyjaciół zostaje para narzeczonych. Dla nas obojga to całkowicie nowa, nieznana rola, którą musimy po prostu wypełnić. Musimy - i chcemy.
zt. x2
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 13 sierpnia
Trzynaście a może dziesięć tygodni - tyle minęło od ostatniej utarczki z lordem Rowle, co Deirdre uznała za wystarczające, by definitywnie zamknąć sprawę z przeszłości i zaproponować metaforyczne wypalenie fajki pokoju. Napięta sytuacja pomiędzy nią a Magnusem nie spędzała jej snu z powiek, ale spędzali ze sobą coraz więcej czasu. Służba w Rycerzach Walpurgii była ich obowiązkiem i nagrodą, wypełniali wolę Czarnego Pana, współpracując także przy badaniach przeprowadzanych przez Mulciberów. Udało im się zabezpieczyć wnętrza Gwiezdnego Proroka, ale czekały ich długie dni wytężonej pracy, zarówno intelektualnej jak i magicznej. Chociaż to na barki organizatorów spadały najcięższe wyzwania, to i oni poświęcali wiele swego czasu dla przyszłości dzieci. To popołudnie nie było inne, znów spotkali się w ciemnym zaułku Nokturnu, synchronicznie opuszczając mroczne przedszkole. W pierwszej chwili zamierzała rozmyć się w czarnej mgle, powracając do Białej Willi, ale instynktownie wyczuła stosowny moment do zakopania topora wojennego - egzotyczna tematyka metafor wydawała się niezwykle pasująca do ich napiętych stosunków, złagodzonych propozycją zjedzenia razem anglosaskiego lunchu. W miejscu gwarantującym dyskrecję, nie tłocznej restauracji; w Amortencji spożywano raczej napoje wyskokowe, ale posiadała w swoim menu kilka sycących pozycji, pozwalających na uzupełnienie energii utraconej podczas beztroskich zabaw z rozkapryszoną dziatwą, torturowaną i niszczoną psychicznie.
Nie nastawiała się na przyjęcie zaproszenia - ale mile zaskoczyła się, gdy zostało ono potwierdzone. Mogli więc razem udać się do przybytku, od razu wybierając jedną z gwarantujących spokój lóż, oddalonych od centralnego punktu sali. Wzbudzanie plotek i dziwacznych domysłów nie przysłużyłoby się żadnemu z nich, dlatego też tajemniczy lokal wydawał się wyborem idealnym, pasującym także do wygórowanych oczekiwań szlachcica i powoli przyzwyczajającej się do luksusów Deirdre. Zajęła miejsce naprzeciwko Magnusa, uprzednio zsuwając z ramion pelerynę. Miała na sobie prostą, czarną suknię, jak zwykle zapiętą na ostatni guzik - a rozpuszczone włosy zakrywały ramiona oraz ozdobioną koronką górę szaty.
- Jak się ma twoja żona? - spytała od razu, bez zbędnych, teatralnych uprzejmości dotyczących wystroju wnętrza, interesujących pozycji w menu oraz deszczowej pogody. Wybierała ciężki kaliber, pamiętała rozmowę o tragicznych przepowiedniach dotyczących Moiry, ale nigdy nie interesowały ją niezobowiązujące pogawędki - przynajmniej w prawdziwych dysputach, gdy nie musiała osiągać manipulacyjnych celów ani udawać kogoś dla satysfakcjonującego zysku. - Cieszę się, że dojrzale podchodzisz do naszej relacji - kontynuowała, tuż po przyjęciu przez kelnera zamówienia. Oparła się wygodniej o krzesło i splotła ręce na podołku, spoglądając z umiarkowanym zainteresowaniem na Magnusa. Nie zmienił się po otrzymaniu Mrocznego Znaku, bujne włosy nie posiadały odcienia siwizny, nie zmienił także dość żywiołowego charakteru - miało to w sobie pewien urok, posmak młodości i witalności, niezbędnych do pożywki dla czarnej magii. - Martwi mnie tylko fakt, że ciągle zdajesz się uznawać mnie za wroga - zagadnęła lekko, bez pretensji, raczej z kulturalnym zapytaniem. Chciała, by zapanował między nimi pokój, bez nadwrażliwości, jaką prezentował Rowle, nastroszony i najeżony, doszukujący się w jej słowach nieistniejącego przytyku. Miała na głowie ważniejsze rzeczy od dopiekania dawnemu klientowi - liczyła, że w końcu to zrozumie.
Trzynaście a może dziesięć tygodni - tyle minęło od ostatniej utarczki z lordem Rowle, co Deirdre uznała za wystarczające, by definitywnie zamknąć sprawę z przeszłości i zaproponować metaforyczne wypalenie fajki pokoju. Napięta sytuacja pomiędzy nią a Magnusem nie spędzała jej snu z powiek, ale spędzali ze sobą coraz więcej czasu. Służba w Rycerzach Walpurgii była ich obowiązkiem i nagrodą, wypełniali wolę Czarnego Pana, współpracując także przy badaniach przeprowadzanych przez Mulciberów. Udało im się zabezpieczyć wnętrza Gwiezdnego Proroka, ale czekały ich długie dni wytężonej pracy, zarówno intelektualnej jak i magicznej. Chociaż to na barki organizatorów spadały najcięższe wyzwania, to i oni poświęcali wiele swego czasu dla przyszłości dzieci. To popołudnie nie było inne, znów spotkali się w ciemnym zaułku Nokturnu, synchronicznie opuszczając mroczne przedszkole. W pierwszej chwili zamierzała rozmyć się w czarnej mgle, powracając do Białej Willi, ale instynktownie wyczuła stosowny moment do zakopania topora wojennego - egzotyczna tematyka metafor wydawała się niezwykle pasująca do ich napiętych stosunków, złagodzonych propozycją zjedzenia razem anglosaskiego lunchu. W miejscu gwarantującym dyskrecję, nie tłocznej restauracji; w Amortencji spożywano raczej napoje wyskokowe, ale posiadała w swoim menu kilka sycących pozycji, pozwalających na uzupełnienie energii utraconej podczas beztroskich zabaw z rozkapryszoną dziatwą, torturowaną i niszczoną psychicznie.
Nie nastawiała się na przyjęcie zaproszenia - ale mile zaskoczyła się, gdy zostało ono potwierdzone. Mogli więc razem udać się do przybytku, od razu wybierając jedną z gwarantujących spokój lóż, oddalonych od centralnego punktu sali. Wzbudzanie plotek i dziwacznych domysłów nie przysłużyłoby się żadnemu z nich, dlatego też tajemniczy lokal wydawał się wyborem idealnym, pasującym także do wygórowanych oczekiwań szlachcica i powoli przyzwyczajającej się do luksusów Deirdre. Zajęła miejsce naprzeciwko Magnusa, uprzednio zsuwając z ramion pelerynę. Miała na sobie prostą, czarną suknię, jak zwykle zapiętą na ostatni guzik - a rozpuszczone włosy zakrywały ramiona oraz ozdobioną koronką górę szaty.
- Jak się ma twoja żona? - spytała od razu, bez zbędnych, teatralnych uprzejmości dotyczących wystroju wnętrza, interesujących pozycji w menu oraz deszczowej pogody. Wybierała ciężki kaliber, pamiętała rozmowę o tragicznych przepowiedniach dotyczących Moiry, ale nigdy nie interesowały ją niezobowiązujące pogawędki - przynajmniej w prawdziwych dysputach, gdy nie musiała osiągać manipulacyjnych celów ani udawać kogoś dla satysfakcjonującego zysku. - Cieszę się, że dojrzale podchodzisz do naszej relacji - kontynuowała, tuż po przyjęciu przez kelnera zamówienia. Oparła się wygodniej o krzesło i splotła ręce na podołku, spoglądając z umiarkowanym zainteresowaniem na Magnusa. Nie zmienił się po otrzymaniu Mrocznego Znaku, bujne włosy nie posiadały odcienia siwizny, nie zmienił także dość żywiołowego charakteru - miało to w sobie pewien urok, posmak młodości i witalności, niezbędnych do pożywki dla czarnej magii. - Martwi mnie tylko fakt, że ciągle zdajesz się uznawać mnie za wroga - zagadnęła lekko, bez pretensji, raczej z kulturalnym zapytaniem. Chciała, by zapanował między nimi pokój, bez nadwrażliwości, jaką prezentował Rowle, nastroszony i najeżony, doszukujący się w jej słowach nieistniejącego przytyku. Miała na głowie ważniejsze rzeczy od dopiekania dawnemu klientowi - liczyła, że w końcu to zrozumie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wypadkowe ich spotkań krzyżowały się za często, by uznać to za dzieło przypadku. Może ciągnęli do siebie jak ćmy do światła, a może faktycznie jedyna motywacja kryła się w czarnym tatuaży wypalonym tą samą ręką na ich przedramionach. We wspólnym interesie, w końcu Deirdre zawsze interesowna była: rozpatrzenie jej z daleka sprzyjało obiektywnej opinii. Nadal: względnie. Nie mógł się zdystansować, choć usilnie tego pragnął, przenikali się nieustannie i lawirowanie po terenie poznaczonym pułapkami prócz tego, że męczące, poczęło nosić znamiona żmudnej rutyny, czyli tego, czego serdecznie nie znosił. Gdyby ekspresywność wzięła górę, zacząłby wyć ze zdegustowania, przejęcia oraz wzburzenia, przekreślając jednocześnie wypracowane odruchy. Pozorną swobodę. Uśmiechy, w jakich kryły się tylko półprawdy. Dżentelmeńskie gesty, jakimi raczył każdą kobietę, która była ich warta. Każą i ją: nie rozstrzygnął jeszcze, czy Deirdre na nie nie zasługiwała, czy wyrzuciło ją poza ramy tej rzekomej (urojonej w rozczochranej głowie) wartości gdzieś dalej, na pustynię, na której przebywała samotnie. Krygował się więc zwłaszcza wtedy, gdy zdawało mu się, że towarzyszy mu tylko cisza: każda rozbita szklanka w Gwiezdnym Proroku świadczyłaby przeciwko niemu, drobiny szkła zatknięte między szczerbami w podłodze i strużki lepkiego wina odsłoniłyby niespokojny profil - a na Deirdre wpadał zbyt często, by móc sobie na to pozwolić. Porywczość zatykał w domu, gdzie do woli rzucał talerzami i tłukł butelki na głowach sług, wchodząc w tryb niezrównoważonego i okrutnego pana, nieco nieradzącego sobie z otaczającą go rzeczywistością. Wszystko było kurwa nie tak i chyba naprawdę był o krok od popadnięcia w szaleństwo i wyrżnięcia w pień całej swojej rodziny. Jak przeklęty półbóg, lecz on nie został policzony w poczet herosów, ani nie zadarł z siłą wyższą; czyżby przekleństwo bliskości genów ujawniło się nareszcie w destrukcyjnych myślach? Mulciberowie mieliby z niego podobny pożytek, jak z zahukanych dzieci - w końcu się uśmiechnął, ujawniając kły błyszczące rozmytą czerwienią, nagminnie przygryzał policzki - lecz o ile więcej kłopotów z utrzymaniem. Maleńkie istoty nie sprawiały (jeszcze) kłopotów i zostawili je z Tsagirt w doskonałych nastrojach, pogrążone w słodkich koszmarkach, spływających na dziecięce główki słodkim nektarem baśni z okrutnym zakończeniem. Może to wilk z bajki popchnął Rowle'a do przystania na wspólny lunch, ale intensywne przedpołudnie zdołało już obudzić w nim głód. I ciekawość inicjatywy.
Od progu uderzyła go woń, niepozwalająca na zwerbalizowanie niezadowolenia. Zarośnięta sadzawka, chłodna, metaliczna rdza, Geralidne. Kubeł lodowatej wody, zagrała nieczysto, lecz aromat amortencji rozwiewał w ciężkim powietrzu szlachecki gniew. Nieco mętnym wzrokiem powrócił do niej, ciężko przysiadając na krześle i wieszając na jego oparciu czarną, lejącą się szatę.
-Puchnie - odparł wymijająco, dość gorzko i z wyraźnym zniecierpliwieniem - pod koniec miesiąca będzie święto albo dwa pogrzeby - stwierdził znacznie spokojniej, nie odrywając spojrzenia od karty dań. Raczej krótkiej, przodowały tu rozmaitego rodzaju alkohole, lecz nie miał najmniejszej ochoty na koktajl doprawiony nutką miłosnego eliksiru. Może powinien podziękować za pamięć tudzież zianteresowanie, lecz męczył się już mówiniem o Moirze. Naprawdę nie mieli innego tematu? Ziewnął dyskretnie i założył sobie za uszy kilka kosmyków przydługich włosów. Od miesiąca wybierał się do golibrody, ale siwiejące skronie nieco powstrzymywały tę wizytę. Dopadała go starość w tych srebrzystych włosach i zmarszczkach przecinających czoło. Chyba dobrze się z nią czuł, ale wolał ją pozostawioną dla siebie, intymną.
-Deirdre, gdybym uznawał cię za wroga, jedno z nas zapewne już byłoby martwe - skorygował, nie zdradzając się, że dokładnie wie, kto. On, nie żywił co do tego żadnych wątpliwości, lecz dalej kropił się perfumowaną nutą arogancji - zamiast pytać o Moirę, porozmawiajmy o nowym wydaniu utworów zebranych Ginsberga. O Longbottomie, naszym pożal się Salazarze, Ministrze Magii. O festiwalu miłości, wiankach i wróżbach. Idealne tło przy obiedzie znajomych - zaznaczył niefrasobliwie, gotów złapać się każdego haczyka. Leniwie a przy tym wyjątkowo łaskawie raczył zerknąć na kelnera, który usłużnie nachylał się nad stolikiem, by podać im parujce dania, że aż w przeciętnej twarzy i mundurowym uniformie rozpoznał znajome rysy z Instytutu Magii Durmstrang.
-Torstein Rasmussen - stwierdził, mile zaskoczony swą pamięcią, odpowiednio przypisującą imię do dawno niewidzianej mordy. Półkrwi Norweg z jego rocznika kelnerujący w Amortencji... Kto by się spodziewał?
Od progu uderzyła go woń, niepozwalająca na zwerbalizowanie niezadowolenia. Zarośnięta sadzawka, chłodna, metaliczna rdza, Geralidne. Kubeł lodowatej wody, zagrała nieczysto, lecz aromat amortencji rozwiewał w ciężkim powietrzu szlachecki gniew. Nieco mętnym wzrokiem powrócił do niej, ciężko przysiadając na krześle i wieszając na jego oparciu czarną, lejącą się szatę.
-Puchnie - odparł wymijająco, dość gorzko i z wyraźnym zniecierpliwieniem - pod koniec miesiąca będzie święto albo dwa pogrzeby - stwierdził znacznie spokojniej, nie odrywając spojrzenia od karty dań. Raczej krótkiej, przodowały tu rozmaitego rodzaju alkohole, lecz nie miał najmniejszej ochoty na koktajl doprawiony nutką miłosnego eliksiru. Może powinien podziękować za pamięć tudzież zianteresowanie, lecz męczył się już mówiniem o Moirze. Naprawdę nie mieli innego tematu? Ziewnął dyskretnie i założył sobie za uszy kilka kosmyków przydługich włosów. Od miesiąca wybierał się do golibrody, ale siwiejące skronie nieco powstrzymywały tę wizytę. Dopadała go starość w tych srebrzystych włosach i zmarszczkach przecinających czoło. Chyba dobrze się z nią czuł, ale wolał ją pozostawioną dla siebie, intymną.
-Deirdre, gdybym uznawał cię za wroga, jedno z nas zapewne już byłoby martwe - skorygował, nie zdradzając się, że dokładnie wie, kto. On, nie żywił co do tego żadnych wątpliwości, lecz dalej kropił się perfumowaną nutą arogancji - zamiast pytać o Moirę, porozmawiajmy o nowym wydaniu utworów zebranych Ginsberga. O Longbottomie, naszym pożal się Salazarze, Ministrze Magii. O festiwalu miłości, wiankach i wróżbach. Idealne tło przy obiedzie znajomych - zaznaczył niefrasobliwie, gotów złapać się każdego haczyka. Leniwie a przy tym wyjątkowo łaskawie raczył zerknąć na kelnera, który usłużnie nachylał się nad stolikiem, by podać im parujce dania, że aż w przeciętnej twarzy i mundurowym uniformie rozpoznał znajome rysy z Instytutu Magii Durmstrang.
-Torstein Rasmussen - stwierdził, mile zaskoczony swą pamięcią, odpowiednio przypisującą imię do dawno niewidzianej mordy. Półkrwi Norweg z jego rocznika kelnerujący w Amortencji... Kto by się spodziewał?
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Amortencję wybrała przypadkowo: był to lokal najbliższy Gwiezdnemu Prorokowi, znany przez Deirdre, posiadający w swym asortymencie nie tylko alkohol, ale także dania główne. Zastanawianie się nad znaczeniem nazwy restauracji nie przeszło jej przez myśl, kierowała się po prostu do najbardziej rozsądnego miejsca, zapewniającego im dobre jedzenie i odpowiednio luksusowy napitek. Fundowany z kieszeni lorda, ona sama oszczędzała każdy grosz, pozbawiona możliwości regularnego zarobku i zależna od kaprysów Tristana, powracającego jednak do Białej Willi wraz z niezaspokojonym pragnieniem. Uśmiechnęła się lekko do swych myśli, co mogło zostać odebrane jako uprzejme powitanie obsługującego ich kierownika sali, odprowadzającego do dyskretnej loży.
Zasiadła wygodnie, wsparta o oparcie krzesła, z wzrokiem utkwionym w Magnusie. W jego sylwetce, rozczochranych nieco włosach, eleganckiej szacie, wąskich ustach, brązowozielonych oczach, mętnych i błyszczących zarazem, skrzących się od matowego lśnienia. Wydawał się odrobinę niespokojny, jak gdyby spotkania z Deirdre wymagały od niego wielkiego wysiłku, poskromienia odruchów, zagryzienia słów, zanim wydostaną się na zewnątrz niszczącą falą. Doceniała te starania, przyjmując je z lekkim uśmiechem. Swoim zwyczajem splotła blade, smukłe palce na podołku, jedynie wzrokiem przeglądając pozycje w menu - znała to miejsce, wiedziała, co chce zjeść, nie wahała się.
- Co ucieszyłoby cię bardziej? - spytała bezpardonowo, gdy wspomniał o pogrzebach i świętach; czy naprawdę kochał żonę, kupując prostytutki w Wenus? Czy chciał dziecka, które nosiła pod swym sercem Moira? Co, jeśli powiła mu kolejną córkę a nie upragnionego syna? Wszelkie te pytania mógł odczytać z jej wieloznacznego tonu głosu, spokojnego i wyważonego, niosącego jednak pewne wyzwanie. Szczerości, pragnął przecież wyjścia poza margines i to właśnie mu oferowała, nie trzymając się ustalonych ram grzeczności. - Dość brutalnie określasz stan błogosławiony, który może przynieść ci dziedzica - wytknęła mu z lekkością lapidarne uznanie Moiry za puchnącą, przenosząc wzrok z twarzy Magnusa na menu. W powietrzu czuła zapach świeżej krwi i smoczego popiołu; przeszył ją dreszcz a gęsia skórka pomknęła wzdłuż rąk i nóg, wzmagając tęsknotę za Tristanem. Zdekoncentrowała się na moment, ale szybko powróciła do głównego tematu rozmowy - nie chciał poruszać kwestii Moiry oraz swego życia, przystała na to, przyglądając się czarodziejowi z umiarkowanym zainteresowaniem. Słusznie sądził, że istnienie między nimi wrogości sprowadziłoby na któreś z nich całkowitą destrukcję. Nie skomentowała oczywistości, zastanawiając się nad proponowanymi przez Rowle'a tematami. Uśmiechnęła się lekko, postanawiając podjąć rzuconą jej rękawicę. Nudziły ją wiersze i publikacje literackie - owszem, znała się na nich, ale nie zamierzała zagłębiać się w tę kwestię. - Co więc sądzisz o naszym Ministrze? - spytała gładko. - I jak bawiłeś się na festiwalu? Złowiłeś wianek żony czy innej, nęcącej młódki? - kontynuowała odrobinę żartobliwie, nie widząc nic interesującego w wydarzeniach z Weymouth - pod pozorem ironii kryła własne odczucia związane z tym, co działo się na festiwalu miłości. Nie zamierzała się jednak w tym zagłębiać, tak naprawdę szczerze zainteresowana tym, co mógł mieć do powiedzenia Magnus. - I - powracając do naszej ostatniej rozmowy - co uznajesz za margines naszych kontaktów? - nie obawiała się poruszać tego tematu, skoro zgodził się spędzić z nią kilka chwil, powinien też odważnie podchodzić do naprawiania ich wzajemnych stosunków. Nie mógł jednak odpowiedzieć od razu, ktoś im przeszkodził: uniosła głowę, spoglądając na kelnera - powitanego przez Magnusa dokładnymi, choć dość egzotycznymi personaliami. Posłała nieznanemu mężczyźnie wieloznaczny uśmiech, zamawiając wybrane wcześniej danie, ognisty, magiczny suflet. Lekkie, bardziej deserowe niż obiadowe - ale dogadzała sobie ostatnio na wszelkie sposoby, zdziwiona skłonnością do słodkości.
Zasiadła wygodnie, wsparta o oparcie krzesła, z wzrokiem utkwionym w Magnusie. W jego sylwetce, rozczochranych nieco włosach, eleganckiej szacie, wąskich ustach, brązowozielonych oczach, mętnych i błyszczących zarazem, skrzących się od matowego lśnienia. Wydawał się odrobinę niespokojny, jak gdyby spotkania z Deirdre wymagały od niego wielkiego wysiłku, poskromienia odruchów, zagryzienia słów, zanim wydostaną się na zewnątrz niszczącą falą. Doceniała te starania, przyjmując je z lekkim uśmiechem. Swoim zwyczajem splotła blade, smukłe palce na podołku, jedynie wzrokiem przeglądając pozycje w menu - znała to miejsce, wiedziała, co chce zjeść, nie wahała się.
- Co ucieszyłoby cię bardziej? - spytała bezpardonowo, gdy wspomniał o pogrzebach i świętach; czy naprawdę kochał żonę, kupując prostytutki w Wenus? Czy chciał dziecka, które nosiła pod swym sercem Moira? Co, jeśli powiła mu kolejną córkę a nie upragnionego syna? Wszelkie te pytania mógł odczytać z jej wieloznacznego tonu głosu, spokojnego i wyważonego, niosącego jednak pewne wyzwanie. Szczerości, pragnął przecież wyjścia poza margines i to właśnie mu oferowała, nie trzymając się ustalonych ram grzeczności. - Dość brutalnie określasz stan błogosławiony, który może przynieść ci dziedzica - wytknęła mu z lekkością lapidarne uznanie Moiry za puchnącą, przenosząc wzrok z twarzy Magnusa na menu. W powietrzu czuła zapach świeżej krwi i smoczego popiołu; przeszył ją dreszcz a gęsia skórka pomknęła wzdłuż rąk i nóg, wzmagając tęsknotę za Tristanem. Zdekoncentrowała się na moment, ale szybko powróciła do głównego tematu rozmowy - nie chciał poruszać kwestii Moiry oraz swego życia, przystała na to, przyglądając się czarodziejowi z umiarkowanym zainteresowaniem. Słusznie sądził, że istnienie między nimi wrogości sprowadziłoby na któreś z nich całkowitą destrukcję. Nie skomentowała oczywistości, zastanawiając się nad proponowanymi przez Rowle'a tematami. Uśmiechnęła się lekko, postanawiając podjąć rzuconą jej rękawicę. Nudziły ją wiersze i publikacje literackie - owszem, znała się na nich, ale nie zamierzała zagłębiać się w tę kwestię. - Co więc sądzisz o naszym Ministrze? - spytała gładko. - I jak bawiłeś się na festiwalu? Złowiłeś wianek żony czy innej, nęcącej młódki? - kontynuowała odrobinę żartobliwie, nie widząc nic interesującego w wydarzeniach z Weymouth - pod pozorem ironii kryła własne odczucia związane z tym, co działo się na festiwalu miłości. Nie zamierzała się jednak w tym zagłębiać, tak naprawdę szczerze zainteresowana tym, co mógł mieć do powiedzenia Magnus. - I - powracając do naszej ostatniej rozmowy - co uznajesz za margines naszych kontaktów? - nie obawiała się poruszać tego tematu, skoro zgodził się spędzić z nią kilka chwil, powinien też odważnie podchodzić do naprawiania ich wzajemnych stosunków. Nie mógł jednak odpowiedzieć od razu, ktoś im przeszkodził: uniosła głowę, spoglądając na kelnera - powitanego przez Magnusa dokładnymi, choć dość egzotycznymi personaliami. Posłała nieznanemu mężczyźnie wieloznaczny uśmiech, zamawiając wybrane wcześniej danie, ognisty, magiczny suflet. Lekkie, bardziej deserowe niż obiadowe - ale dogadzała sobie ostatnio na wszelkie sposoby, zdziwiona skłonnością do słodkości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Stęchlizna nokturnowego zaułku kurczowo trzymała się Magnusa, osiadając dziwacznym kurzem na nieposkromionych lokach, niedbale przyciętej brodzie i w fałdach szaty, skąd wywabić ją było najtrudniej. Moira potrafiła po zapachu rozpoznać kierunki jego eskapad, niezależnie czy kończył w Wenus, czy w luksusowym przybytku, oferującym znacznie moralniejsze rozkosze podniebienia. Kawałek burdelu zabrał ze sobą: gdy w aromat świeżych perfum i mokrej ulicy przesiąknie dym opium i woń jaśminu, nie wyłga się niczym, choć wraz z Deirdre miarkowali platoniczną ucztę, w niczym nieprzypominającą dotychczasowych sympozjonów. Magnus za często wracał do domu z jej smakiem na języku i mgiełką olejów na ożywionym obliczu, by żona nie zauważyła załamania kilkumiesięcznej czystości. Narkoman na głodzie: może tak czuły się szlachetne ćpuny, przyłapywane na gorącym uczynku przez zmartwione połowice, z tym że Rowle po pierwsze pozostawał niewinny jak nowonarodzone dziecię, a po drugie, ze strony Moiry prędzej dosięgnęłaby go klątwa niż jękliwe wymówki. Wisząca awantura nie psuła jego i tak kwaśnego humoru, z jakim rozsiadł się na krześle z wysokim oparciem, imitując króla tego małego państewka. Chętnie wyłożyłby obute nogi na stole, jak zwykł to czynić przy - właściwie - każdej okazji, lecz ciekły formalizm utwardzający urzędniczą, posągową sylwetkę Deirde odwiódł Magnusa od sprawienia sobie komfortu. Zamiast tego zaplótł chude nogi w kostkach, aż strzyknęło, nieporadny limes przed odruchem przesunięcia stopą po stopie w taniej, wulgarnej prowokacji odwróconego przypadku. Wibrujące spojrzenie ciemnych oczu Deirde niegdyś wywoływało w nim dygot, a teraz już tylko skowyt. Wewnętrzny, dość rozpaczliwy, bo odkrywał, że za oprawą gęstych rzęs jest tylko ta irytująca pustka, z jaką on mógłby patrzeć tylko na zwierzęce ścierwo, nigdy na człowieka. Żartowała? Zgubił puentę dowcipu, przesadził z ostrożnością, klasyfikując Tsagairt tylko jako Śmierciożerczynię? Ostry rzeczownik bez określeń był bezpłciowy i bezosobowy, okrutny w cierpkim brzmieniu, równie tępy, jak ociosane pytanie, wymagające zawiłego streszczenia.
-Kpisz ze mnie? - zdziwił się, unosząc krzaczastą brew, ignorując wieloznaczność pytajnika. Pozwolił jej siebie poznać, wiedziała o nim dużo - za dużo - więc nie poczuwał się w obowiązku raczenia jej oratorium o przykazaniach miłości małżeńskiej - powinnem was przedstawić. Wtedy byś zrozumiała - rzekł, kartkując menu i wybiegając do niespokojnej przyszłości, ku konfrontacji dwóch kobiet. Moira była krwią z krwi szaleńców i przy Deirdre wyglądałaby równocześnie jak władczyni i jak niezrównoważona psychicznie wariatka. Pragnął ujrzeć ten kontrast przy chłodnej opoce Tsagairt, co może spięłoby go ciaśniej z żoną, niż złota obrączka na palcu. Zawsze wolał ogień niż lód, więc co strzeliło mu do głowy, że fascynował się boginką obumierających pól (płodów) i wyjałowionej ziemi.
-Określam go fizycznie - sprostował, miał do Moiry olbrzymie pokłady cierpliwości i tyle samo czułości. Z wypukłym brzuchem wciąż burzyła w nim krew, a czucie dziecka, poruszając się w niej było chyba najbardziej niezwykłym doświadczeniem - tym przy niej, tym blisko - jest ociężała i spuchnięta. Tak wyglądają kobiety tuż przed rozwiązaniem - uświadomił jej znudzonym tonem, uderzając palcami o wypolerowany blat stołu. Czekali nieco zbyt długo, by pochwalić obsługę, a Rowle, jak każdy arystokrata był przyzwyczajony do natychmiastowego spełniania swych zachcianek.
-To Longbottom - odparł, jakby to wszystko wyjaśniało. Rodowe animozje, godny pożałowania stosunek do mugolskich pokrak, hurtowe wprowadzanie irracjonalnych przepisów, podkopujących autorytet czystej, szlachetnej krwi - półkrwi przybłęda pełniący prezydenturę we Francji ma więcej oleju w głowie od tego rebelianta - stwierdził kwaśno, Harald był niepoprawnym marzycielem, więcej, był utopistą, przez to niebezpiecznym. Stołek zdobył przypadkiem, lecz im dłużej się na nim utrzyma, tym większy pozostawi po sobie syf. Który to o n i będą musieli posprzątać.
-Wspaniale. W labiryncie podniosła na mnie różdżkę słodka i niewinna Julia Prewett, na łące pamięci albinoska zaczepiła moje dzieci. Lato przyciąga do Weymouth kwiat naszego narodu - parsknął, choć irytacja zdążyła już dawno osłabnąć. Incydent z białowłosą nie należał do strasznych, ale haka na młodziutką Prwettównę ciągle trzymał w zanadrzu z zamiarem nadziania ją na niego, najlepiej razem z tymi, których tak zaciekle broniła - zdobyłem wianek Yvette. Nie była zachwycona, ja - wręcz przeciwnie - rzucił beztrosko, rozpylona w lokalu amortencja utrudniała skupienie oraz zmywała powagę, niełatwo było zachować kamienną twarz oraz uprzedzenia. Dałby sobie uciąć prawą rękę - w jednej wciąż brakowało mu małego palca - że wybrała to miejsce spejcalnie, by nakłonić go do rozmowy w oparach dymu rozbijającego trzeźwe myślenie na pojedyncze wiązki, niekoniecznie spójnych pragnień i wyznań - a jak ty poradziłaś sobie z otaczającą cię zewsząd miłością? Zdawało mi się, że widziałem cię na wybrzeżu - oczywiście, że ją widział, nie przeoczyłby przecież tak nieoczywistej urody, rzucającej się w oczy nawet przez tabun ludzi podobny przteczającemu się stadu koni. Sprowadzony na ziemię przyciężkim tematem, nieelegancko oparł łokcie o stół i westchnął, gotując się na batalię.
-Przeszłość, Deirdre. Wiem, kim byłaś, ale wiem też, kim jesteś teraz. Nie zamierzam wykorzystywać twoich doświadczeń przeciwko tobie, ani podważać twojego autorytetu ze względu na to, że zarabiałaś swym ciałem - musiał to powiedzieć, chciał to powiedzieć - i czuł się lżej, kiedy to z siebie wyrzucił. Czy to amortencja, czy jednak niezalatwione sprawy potrafiły ciągnąć w dół? - nie musisz udawać, że nie mamy o czym mówić - powiedział, spoglądając w jej puste oczy, z których miał nadzieję wykrzesać cokolwiek. Może by się to udało, gdyby nie wścibski kelner, pojawiający się w momencie zdecydowanie nieodpowiednim. Ruda broda i złamany w dwóch miejsca nos przywołał wspomnienia i Magnus nie potrzebował niemrawego przytaknięcia mężczyzny, by zwrócić się do niego w jego rodzimym języku.
-Z deszczu pod rynnę, co, Rasmussen? Z popychadła arystokratów w szkole, stałeś się popychadłem arystokratów za granicą? - zakpił - poproszę krwisty stek. Na jednej nodze, niech kucharz się postara, szczególnie z sufletem dla pani - przykazał, kiwając głową w stronę Deirdre, do której uśmiechnął się uprzejmie. Jeśli wyczuje flegmę Norwega, prócz lunchu zaproponuje jej także wieczorną rozrywkę, krwawą jak mięso, które zamówił.
-Kpisz ze mnie? - zdziwił się, unosząc krzaczastą brew, ignorując wieloznaczność pytajnika. Pozwolił jej siebie poznać, wiedziała o nim dużo - za dużo - więc nie poczuwał się w obowiązku raczenia jej oratorium o przykazaniach miłości małżeńskiej - powinnem was przedstawić. Wtedy byś zrozumiała - rzekł, kartkując menu i wybiegając do niespokojnej przyszłości, ku konfrontacji dwóch kobiet. Moira była krwią z krwi szaleńców i przy Deirdre wyglądałaby równocześnie jak władczyni i jak niezrównoważona psychicznie wariatka. Pragnął ujrzeć ten kontrast przy chłodnej opoce Tsagairt, co może spięłoby go ciaśniej z żoną, niż złota obrączka na palcu. Zawsze wolał ogień niż lód, więc co strzeliło mu do głowy, że fascynował się boginką obumierających pól (płodów) i wyjałowionej ziemi.
-Określam go fizycznie - sprostował, miał do Moiry olbrzymie pokłady cierpliwości i tyle samo czułości. Z wypukłym brzuchem wciąż burzyła w nim krew, a czucie dziecka, poruszając się w niej było chyba najbardziej niezwykłym doświadczeniem - tym przy niej, tym blisko - jest ociężała i spuchnięta. Tak wyglądają kobiety tuż przed rozwiązaniem - uświadomił jej znudzonym tonem, uderzając palcami o wypolerowany blat stołu. Czekali nieco zbyt długo, by pochwalić obsługę, a Rowle, jak każdy arystokrata był przyzwyczajony do natychmiastowego spełniania swych zachcianek.
-To Longbottom - odparł, jakby to wszystko wyjaśniało. Rodowe animozje, godny pożałowania stosunek do mugolskich pokrak, hurtowe wprowadzanie irracjonalnych przepisów, podkopujących autorytet czystej, szlachetnej krwi - półkrwi przybłęda pełniący prezydenturę we Francji ma więcej oleju w głowie od tego rebelianta - stwierdził kwaśno, Harald był niepoprawnym marzycielem, więcej, był utopistą, przez to niebezpiecznym. Stołek zdobył przypadkiem, lecz im dłużej się na nim utrzyma, tym większy pozostawi po sobie syf. Który to o n i będą musieli posprzątać.
-Wspaniale. W labiryncie podniosła na mnie różdżkę słodka i niewinna Julia Prewett, na łące pamięci albinoska zaczepiła moje dzieci. Lato przyciąga do Weymouth kwiat naszego narodu - parsknął, choć irytacja zdążyła już dawno osłabnąć. Incydent z białowłosą nie należał do strasznych, ale haka na młodziutką Prwettównę ciągle trzymał w zanadrzu z zamiarem nadziania ją na niego, najlepiej razem z tymi, których tak zaciekle broniła - zdobyłem wianek Yvette. Nie była zachwycona, ja - wręcz przeciwnie - rzucił beztrosko, rozpylona w lokalu amortencja utrudniała skupienie oraz zmywała powagę, niełatwo było zachować kamienną twarz oraz uprzedzenia. Dałby sobie uciąć prawą rękę - w jednej wciąż brakowało mu małego palca - że wybrała to miejsce spejcalnie, by nakłonić go do rozmowy w oparach dymu rozbijającego trzeźwe myślenie na pojedyncze wiązki, niekoniecznie spójnych pragnień i wyznań - a jak ty poradziłaś sobie z otaczającą cię zewsząd miłością? Zdawało mi się, że widziałem cię na wybrzeżu - oczywiście, że ją widział, nie przeoczyłby przecież tak nieoczywistej urody, rzucającej się w oczy nawet przez tabun ludzi podobny przteczającemu się stadu koni. Sprowadzony na ziemię przyciężkim tematem, nieelegancko oparł łokcie o stół i westchnął, gotując się na batalię.
-Przeszłość, Deirdre. Wiem, kim byłaś, ale wiem też, kim jesteś teraz. Nie zamierzam wykorzystywać twoich doświadczeń przeciwko tobie, ani podważać twojego autorytetu ze względu na to, że zarabiałaś swym ciałem - musiał to powiedzieć, chciał to powiedzieć - i czuł się lżej, kiedy to z siebie wyrzucił. Czy to amortencja, czy jednak niezalatwione sprawy potrafiły ciągnąć w dół? - nie musisz udawać, że nie mamy o czym mówić - powiedział, spoglądając w jej puste oczy, z których miał nadzieję wykrzesać cokolwiek. Może by się to udało, gdyby nie wścibski kelner, pojawiający się w momencie zdecydowanie nieodpowiednim. Ruda broda i złamany w dwóch miejsca nos przywołał wspomnienia i Magnus nie potrzebował niemrawego przytaknięcia mężczyzny, by zwrócić się do niego w jego rodzimym języku.
-Z deszczu pod rynnę, co, Rasmussen? Z popychadła arystokratów w szkole, stałeś się popychadłem arystokratów za granicą? - zakpił - poproszę krwisty stek. Na jednej nodze, niech kucharz się postara, szczególnie z sufletem dla pani - przykazał, kiwając głową w stronę Deirdre, do której uśmiechnął się uprzejmie. Jeśli wyczuje flegmę Norwega, prócz lunchu zaproponuje jej także wieczorną rozrywkę, krwawą jak mięso, które zamówił.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Amortencja
Szybka odpowiedź