Amortencja
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Amortencja
Eleganckie miejsce składające się z głównej sali, jak i wielu ustronnych miejsc, gdzie zakochani, którzy stanowią największy procent odwiedzających, będą mogli spędzić kilka chwil z dala od uszu i oczu pozostałych gości. Za sprawą przyjemnych, dość słodkich lub kwiatowych zapachów, które unoszą się w powietrzu, miejsce zyskało szczególne uznanie wśród osób zapatrzonych w siebie. Każdy, kto tylko przekroczy próg Amortencji, wpada w stan błogiej radości i spokoju. Dzieje się tak prawdopodobnie za sprawą rozpylanego, lekkiego eliksiru miłosnego, który potrafi zażegnać każde niesnaski.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
W środku dominują białe, utrzymywane w nienagannej czystości meble oraz ściany z równo ułożonymi wywarami. Podobno można tutaj wypić najdziwniejsze magiczne drinki, które - na specjalne zamówienie - tworzone są w efektowny sposób wprost przy zajmowanym przez klientów stoliku. To, co jest niewątpliwie warte polecenia, to pyszne, pachnące wypieki oraz herbaty z całego świata.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:39, w całości zmieniany 1 raz
- Och, zaraz...! - parsknął śmiechem, a łapiąc spojrzenie jakiejś parki z boku zaraz pokręcił głową, żeby nie wierzyli, bo jego żona się tylko wygłupia z tym wiekiem . Przybliżył głowę do stołu i mówi do Andrei cicho: - Ćwierćwiecze to jest piękna liczba, poza tym nie musisz tego mówić głośno! - wydawało się, że z naszej dwójki, to Evan zachowuję się bardziej próżnie, bo zamiast cieszyć się, że jest coraz bardziej dojrzały, każe żonie trzymać buzię na kłódkę i nie mówić nic o tym, ile ma lat. Ile ona tez miała lat, bo przecież byli z tego samego rocznika. A Andrea była nawet od niego o dwa miesiące starsza! Czy kiedy opijali jej ćwierćwiecze, powiedział cokolwiek o tym, że już nie jest nastolatką w której się zakochał? Nie powiedział, powiedział nawet, że wciąż czuje się, jakby byli nastolatkami!
- Wiem, wieem, że sobie poradzisz, jesteś taka samodzielna.... ale ja z kolei czasami chciałbym być dla ciebie bardziej rycerzem na białym koniu, który uratuje cię z potrzasku. Więc możesz mi zrobić prezent i pozwolić mi się ratować od czasu do czasu? - prosi przymilnie. W tym czasie kelner przyniósł już szampana, a Evan uniósł kieliszek, czekając, aż Andrea zrobi to samo, może nawet wygłosi dla niego jakiś miły toast? To by było bardzo eleganckie z jej strony, chociaż znając jej języczek, mogłaby powiedzieć coś na wzór owych przepychanek o to, co się szybciej zestarzeje: evanowe włosy czy evanowe zmarszczki w okolicach oczu?
- Czekaj, czekaj... - odstawił kieliszek na stół i patrzy na żonę zainteresowany. Jasne, czasami słyszał od niej, że kibicuje Jastrzębiom albo, że Armaty są lepsze, ale sądził, że mówi tak z przekory. A tymczasem chyba chciała mu coś zakomunikować. Jego wszedobylski uśmiech nieco zmienił się i teraz wyrażał zdumienie. - Czy chcesz mi powiedzieć skarbie, że nie podziwiasz mnie i nie cieszysz się z tego ile osiągnąłem? Nie chciałabyś, żeby Twój syn został najlepszym graczem quiddicha w całym Królestwie, a moze i na świecie? - on na przykład już widział go w wyobraźni, jak śmiga na miotle . Nie wierzył, że Andrea może nie podzielać tego entuzjazmu do tego, więc aż się zaśmiał lekko.
- Przecież one nie mają oczu - prychnął, machnął ręką, dając jej do zrozumienia, ze nie ma pojęcia o tej grze!
- Wiem, wieem, że sobie poradzisz, jesteś taka samodzielna.... ale ja z kolei czasami chciałbym być dla ciebie bardziej rycerzem na białym koniu, który uratuje cię z potrzasku. Więc możesz mi zrobić prezent i pozwolić mi się ratować od czasu do czasu? - prosi przymilnie. W tym czasie kelner przyniósł już szampana, a Evan uniósł kieliszek, czekając, aż Andrea zrobi to samo, może nawet wygłosi dla niego jakiś miły toast? To by było bardzo eleganckie z jej strony, chociaż znając jej języczek, mogłaby powiedzieć coś na wzór owych przepychanek o to, co się szybciej zestarzeje: evanowe włosy czy evanowe zmarszczki w okolicach oczu?
- Czekaj, czekaj... - odstawił kieliszek na stół i patrzy na żonę zainteresowany. Jasne, czasami słyszał od niej, że kibicuje Jastrzębiom albo, że Armaty są lepsze, ale sądził, że mówi tak z przekory. A tymczasem chyba chciała mu coś zakomunikować. Jego wszedobylski uśmiech nieco zmienił się i teraz wyrażał zdumienie. - Czy chcesz mi powiedzieć skarbie, że nie podziwiasz mnie i nie cieszysz się z tego ile osiągnąłem? Nie chciałabyś, żeby Twój syn został najlepszym graczem quiddicha w całym Królestwie, a moze i na świecie? - on na przykład już widział go w wyobraźni, jak śmiga na miotle . Nie wierzył, że Andrea może nie podzielać tego entuzjazmu do tego, więc aż się zaśmiał lekko.
- Przecież one nie mają oczu - prychnął, machnął ręką, dając jej do zrozumienia, ze nie ma pojęcia o tej grze!
Jego śmiech wywołał na twarzy Andrei wyraźny uśmiech. Jeden z tych wesołych i przyjemnych dla oka, a którym ostatnio tak rzadko obdarzała świat. - Jeśli chodzi o mnie drogi mężu to mogę to nawet wyśpiewać. Dołączając przy tym zwrotkę o tym, że znalazłam ostatnio u ciebie siwe włosy- śmiała się dalej nie odpuszczając Evanowi nawet na chwilę. Tylko spróbowałby rzucić podobny komentarz pod jej adresem. Kobiety są przecież ja wino, im starsze, tym lepsze. Nie ważne, że na co dzień używano takiego porównania w stosunku do płci przeciwnej. To prawda, zachowanie Evana podczas jej urodzin było zgoła inne. Wydawało się, że wówczas robił wszystko by poprawić żonie humor. Andrea bardziej niż pierwszymi zmarszczkami przejmowała się tym, że jeszcze tak nie wiele w życiu osiągnęła. Można było mieć na ten temat różne opinie, przecież miała dobrą pracę, pięknego syna i kochającego męża. Uporu Malkin w pewnych kwestiach nic jednak nie przeskoczy.
Na wzmiankę o rycerzu w lśniącej zbroi przeszedł ją dreszcz po plecach. Wyzbyła się co prawda pewnych cech charakteru, które dość mocno utrudniały ich relacje w czasach Hogwartu, ale wciąż nie lubiła być obsadzana w roli damy w opałach. - Wiesz, że w większości bajek owi rycerze lądowali w żołądkach smoków w formie mocno przypalonego steku?- spytała unosząc brwi. Próbowała mu tym samym dać do zrozumienia, żeby w końcu dał sobie z tym spokój. - Możemy się umówić, że w co drugi weekend to ty będziesz wstawał bladym świtem, gdy Jhonny zażąda by ktoś ganiał za nim po całym mieszkaniu- Na taki kompromis mogła się przecież zgodzić. To nie było tak, że Evan jej nie pomagała czy też nie starał się jej pomóc. Zdarzały się nawet sytuacje, w których naprawdę ratował żonę z opresji. Jednak przyznanie się do tego na głos nie wchodziło w rachubę.
W pewnym momencie Andrea wyraźnie widziała jak zębatki w umyśle McLaggena zaczęły pracować na pełnych obrotach. Czyżby to miał być ten dzień, w którym wreszcie dojdzie do niego to co Malkin próbowała mu zakomunikować przez ostatnie dziesięć lat? Aż się cała zjeżyła, gdy padły bardzo niebezpieczne słowa. Wyrażenie swoich myśli wprost mogło mieć katastrofalne skutki i nawet ona miała na tyle instynktu samozachowawczego, by spróbować uniknąć najgorszego. -Podziwiać to można posąg w muzeum - zaczęła ostrożnie, ale chyba zbyt zgryźliwie. - Cieszyć się cieszę, przynajmniej na swój sposób- dodała starając się nie dać Evanowi zbyt dużo powodów do samozachwytu.- A co do przyszłości naszego jedynego syna- tutaj mała sugestia odnośnie do liczby spodziewanego potomstwa - to po moim trupie.- W tym miejscu była bardzo stanowcza. Oczami wyobraźni widziała nastoletnią wersję Jhonnego, który za wszelką cenę próbuje dostać się do domowej drużyny. Gdyby to zależało od niej nigdy by na to nie pozwoliła ale na tym etapie już wiedziała, że jej zdanie nie będzie miało znaczenia. - Wystarczy mi, że muszę oglądać twoje siniaki. Zresztą z jego szczęściem pewnie na pierwszym treningu oberwie tłuczkiem w głowę i straci resztki rozumu- Oczywiście, że to była pewna aluzja do Evana, ale możliwe, że słabo czytelna.
Protekcjonalny ton wołał u niej grymas pełen niechęci - Oczywiście, jak mogłam być tak głupia- wymruczała mierząc Evana wyraźnie urażonym spojrzeniem. Nie, żeby przez ostatnie lata nie zamęczał jej całymi wywodami na temat zasad i historii tej głupiej gry.
Na wzmiankę o rycerzu w lśniącej zbroi przeszedł ją dreszcz po plecach. Wyzbyła się co prawda pewnych cech charakteru, które dość mocno utrudniały ich relacje w czasach Hogwartu, ale wciąż nie lubiła być obsadzana w roli damy w opałach. - Wiesz, że w większości bajek owi rycerze lądowali w żołądkach smoków w formie mocno przypalonego steku?- spytała unosząc brwi. Próbowała mu tym samym dać do zrozumienia, żeby w końcu dał sobie z tym spokój. - Możemy się umówić, że w co drugi weekend to ty będziesz wstawał bladym świtem, gdy Jhonny zażąda by ktoś ganiał za nim po całym mieszkaniu- Na taki kompromis mogła się przecież zgodzić. To nie było tak, że Evan jej nie pomagała czy też nie starał się jej pomóc. Zdarzały się nawet sytuacje, w których naprawdę ratował żonę z opresji. Jednak przyznanie się do tego na głos nie wchodziło w rachubę.
W pewnym momencie Andrea wyraźnie widziała jak zębatki w umyśle McLaggena zaczęły pracować na pełnych obrotach. Czyżby to miał być ten dzień, w którym wreszcie dojdzie do niego to co Malkin próbowała mu zakomunikować przez ostatnie dziesięć lat? Aż się cała zjeżyła, gdy padły bardzo niebezpieczne słowa. Wyrażenie swoich myśli wprost mogło mieć katastrofalne skutki i nawet ona miała na tyle instynktu samozachowawczego, by spróbować uniknąć najgorszego. -Podziwiać to można posąg w muzeum - zaczęła ostrożnie, ale chyba zbyt zgryźliwie. - Cieszyć się cieszę, przynajmniej na swój sposób- dodała starając się nie dać Evanowi zbyt dużo powodów do samozachwytu.- A co do przyszłości naszego jedynego syna- tutaj mała sugestia odnośnie do liczby spodziewanego potomstwa - to po moim trupie.- W tym miejscu była bardzo stanowcza. Oczami wyobraźni widziała nastoletnią wersję Jhonnego, który za wszelką cenę próbuje dostać się do domowej drużyny. Gdyby to zależało od niej nigdy by na to nie pozwoliła ale na tym etapie już wiedziała, że jej zdanie nie będzie miało znaczenia. - Wystarczy mi, że muszę oglądać twoje siniaki. Zresztą z jego szczęściem pewnie na pierwszym treningu oberwie tłuczkiem w głowę i straci resztki rozumu- Oczywiście, że to była pewna aluzja do Evana, ale możliwe, że słabo czytelna.
Protekcjonalny ton wołał u niej grymas pełen niechęci - Oczywiście, jak mogłam być tak głupia- wymruczała mierząc Evana wyraźnie urażonym spojrzeniem. Nie, żeby przez ostatnie lata nie zamęczał jej całymi wywodami na temat zasad i historii tej głupiej gry.
Gość
Gość
Jakież to znamienne, że jedyny jej prawdziwy uśmiech to ten, spowodowany jego cierpieniem. Próżność Evana nie mogła mieć przed rudą wredotą żadnych tajemnic, na pewno to ją tak bardzo bawiło w tym momencie.
- Ja nie mam żadnych siwych włosów, wypraszam to sobie! - obruszył się, wciąż mówiąc przyciszonym głosem, żeby przypadkiem komuś, kto mógłby ich z boku słuchać, nie wpadłoby jednak do głowy uwierzyć w to co plecie Andrea. Jasna sprawa, że była taka sytuacja dość niedawno, kiedy wylewgiwał się do późnych godzin w łóżku, Andrea zabawiała małego (w sensie Johnnego) i przyszła na chwilę z nim do sypialni. I obudzili go rozkosznie, aż tu nagle bach! Mały łapie za włosy Evana i Andrea chcąc uwolnić go z tych słodkich tortur odkryła, że trzymał za kilka siwych włosów. Śmieli się z niego, szczególnie, kiedy się o tym dowiedział i wyskoczył z łóżka jak poparzony, zraz lecąc do lustra, sprawdzić czy to prawda. W ich łazience jest tak ciemno, że wcale im nie uwierzył i musiał ich za to wygilgotać oboje. Andrea wraca do tej absurdalnej myśli teraz, w jego urodziny! Okrutna.
Kiedy zaproponowąła, żeby w ramach bycia jej rycerzem, latał za Jhonnym, no to tylko się uśmiechnął.
- Z wielką przyjemnością - i już więcej nic nie mówił, bo prawda taka była, że kiedy mógł to z synem spędzał dużo czasu, ale faktycznie przez treningi czas miał bardziej ograniczony, niż ona. A poza tym, to ona wstawała tak szybko do dziecka, że on nawet się nie zdążył zorientować, a ta już była przy Johnnym. Apropo młodego, to z jakiegoś powodu prawie zawsze kiedy schodzili na jego temat, to znów pojawiał się ten mały problem w postaci tego co on będzie robił w przyszłości. wydaje się, że oboje rodzice, zapomnieli o tym, że dziecko mogłoby samo wybrać swoją drogę. Andrea tupnęła nogą, a Evan znów się zachmurzył i wypił w końcu szampana, nie doczekawszy się toastu od żony.
- Nie rozumiem cię, przecież sport to zdrowie, a w lidze szkolnej są tłuczki, które nie biją dzieci aż tak mocno, więc o to się nie musisz martwić - on był na przykład zdania, że taka gra to hartuje ducha. I dzięki niej ma się super ciało. Przecież sama widziała! - Wiesz co, poza tym, wcale mi się nie podoba, że on ciągle siedzi w tej twojej pracowni. Zobaczysz, jeszcze dojdzie do tego, że sam zacznie szyć i zamiast modelem na ubrania to zostanie ich twórcą - a kiedy Evan to powiedział to zrozumiał, że trochę przesadził, więc aż się patrzy na nią przerażony. Dobrze wiedział, że dla żony jej ubrania to jest całe życie, a kiedy tak nagle stawiał je niżej niż chodzenie w ubraniach, musiało to ją dotknąć. - Nie miałem nic na myśli, głupi jestem, chodziło mi o to, że nasz syn może być wielką gwiazdą jeżeli postawimy na jego rozwój od maleńkości, okej??? - stara się jakoś to naprawić, ale słabo to wygląda!
- Ja nie mam żadnych siwych włosów, wypraszam to sobie! - obruszył się, wciąż mówiąc przyciszonym głosem, żeby przypadkiem komuś, kto mógłby ich z boku słuchać, nie wpadłoby jednak do głowy uwierzyć w to co plecie Andrea. Jasna sprawa, że była taka sytuacja dość niedawno, kiedy wylewgiwał się do późnych godzin w łóżku, Andrea zabawiała małego (w sensie Johnnego) i przyszła na chwilę z nim do sypialni. I obudzili go rozkosznie, aż tu nagle bach! Mały łapie za włosy Evana i Andrea chcąc uwolnić go z tych słodkich tortur odkryła, że trzymał za kilka siwych włosów. Śmieli się z niego, szczególnie, kiedy się o tym dowiedział i wyskoczył z łóżka jak poparzony, zraz lecąc do lustra, sprawdzić czy to prawda. W ich łazience jest tak ciemno, że wcale im nie uwierzył i musiał ich za to wygilgotać oboje. Andrea wraca do tej absurdalnej myśli teraz, w jego urodziny! Okrutna.
Kiedy zaproponowąła, żeby w ramach bycia jej rycerzem, latał za Jhonnym, no to tylko się uśmiechnął.
- Z wielką przyjemnością - i już więcej nic nie mówił, bo prawda taka była, że kiedy mógł to z synem spędzał dużo czasu, ale faktycznie przez treningi czas miał bardziej ograniczony, niż ona. A poza tym, to ona wstawała tak szybko do dziecka, że on nawet się nie zdążył zorientować, a ta już była przy Johnnym. Apropo młodego, to z jakiegoś powodu prawie zawsze kiedy schodzili na jego temat, to znów pojawiał się ten mały problem w postaci tego co on będzie robił w przyszłości. wydaje się, że oboje rodzice, zapomnieli o tym, że dziecko mogłoby samo wybrać swoją drogę. Andrea tupnęła nogą, a Evan znów się zachmurzył i wypił w końcu szampana, nie doczekawszy się toastu od żony.
- Nie rozumiem cię, przecież sport to zdrowie, a w lidze szkolnej są tłuczki, które nie biją dzieci aż tak mocno, więc o to się nie musisz martwić - on był na przykład zdania, że taka gra to hartuje ducha. I dzięki niej ma się super ciało. Przecież sama widziała! - Wiesz co, poza tym, wcale mi się nie podoba, że on ciągle siedzi w tej twojej pracowni. Zobaczysz, jeszcze dojdzie do tego, że sam zacznie szyć i zamiast modelem na ubrania to zostanie ich twórcą - a kiedy Evan to powiedział to zrozumiał, że trochę przesadził, więc aż się patrzy na nią przerażony. Dobrze wiedział, że dla żony jej ubrania to jest całe życie, a kiedy tak nagle stawiał je niżej niż chodzenie w ubraniach, musiało to ją dotknąć. - Nie miałem nic na myśli, głupi jestem, chodziło mi o to, że nasz syn może być wielką gwiazdą jeżeli postawimy na jego rozwój od maleńkości, okej??? - stara się jakoś to naprawić, ale słabo to wygląda!
Z ust Andrei wydobył się cichy ironiczny śmiech. - Mam na ten temat zupełnie inne wspomnienia - przyznała z wyraźnym grymasem na twarzy. - ChybaChyba że próbowałeś wzbudzić we mnie litość wylegując się na łóżkach w skrzydle szpitalnym. - spojrzała na niego spod łba. Mimo upływających lat wciąż czuła nieprzyjemny dreszcz przypominając sobie odgłos bezwładnego ciała opadającego na piaszczyste podłoże szkolnego boiska. Już nawet szachy wydwały się mniej brutalne. Nie chodziło nawet o Evana. Każdy, kto kończył mecz w podobny sposób zasługiwał na choć ciche westchnięcie nad jego marnym losem, który przecież sam sobie zawdzięcza. Wracanie do wspomnień z Hogwartu nigdy nie było dla Adrei zbyt przyjemnym doświadczeniem. Ze względu na zmiany, które zawsze w jej życiu często wydawało jej się, że są to wspomnienia zupełnie innej osoby. Wojskom dano znak do ostatecznego wymarszu. Chwycili różdżki w dłoń i przybierali bojowe miny. Rozkaz, który dostali brzmiał jasno, zero litości. Na wyrzuty sumienia, że zniszczyła urodziny Evana przyjdzie czas później. Zresztą istniało tuzin sposobów, by łatwo mu to zrekompensować. Mimo wszystko byłaby przecież kiepską żoną, gdyby od czasu do czasu nie dała mu argumentu, który mógłby wykorzystywać podczas kolejnej kłótni. To, że próbował załagodzić sytuację nie miało żadnego znaczenia. Rozejm nie wchodził już w grę. - Pewnie wolałbyś, żebyśmy wydawali wszystkie nasze pieniądze, na opiekunki albo wciskali go rodzinie - warknęła zgrzytając zębami. Postanowiła uderzyć w trochę inny ton, niż spodziewał się tego przeciwnik. Mimo całej miłości dla syna Andrea wiedziała, że pojawianie się chłopca na świecie mocno utrudniło im życie. Nie dość, że Evan „złapał ją na dziecko” to jeszcze wymuszał na niej liczne poświęcenia, na które nie miała zamiaru się zgadzać. Ten tok myślenia był mocno przesadzony i nieuczciwy wobec samego McLaggena. - Wybacz, że przynajmniej jedno z nas próbuje zachowywać się jak dorosły- piła oczywiście do tego, że lada dzień na dobre zawieszą nawet treningi i to ona zostanie jedynym żywicielem rodziny. To fatalistyczne spojrzenie na świat coraz częściej towarzyszyło kobiecie. Nie mogli przecież udawać, że nic się nie dzieje. Andrea dobrze wiedziała, że jej drogi małżonek pozostaje ślepy i głuchy, przez co czuła się podwójnie odpowiedzialna za los rodziny. - Będziemy mieli szczęście, jeśli będzie go czekała jakakolwiek przyszłość - na krótką chwilę gniew zastąpił strach i obawa. Dziękowała losowi za to, że zarówno wśród jej bliskich, jak i po stronie Evana nie było żadnych mugoli. Przynajmniej to jedno zagrożenie można było skreślić z całej listy potencjalnych katastrof. -Gdybyśmy wyjechali nie byłoby żadnego problemu- Jeszcze do niedawna wyjazd nie był w ogóle brany pod uwagę. Evan miał drużynę, Andrea sklep a całe ich życie było związane z tą wyspą. Tyle że w Quidditcha grano na całym świecie a nowym sklep też przecież można było założyć niemal, że wszędzie.
Gość
Gość
- A nie wzbudziłem? - unosi kieliszek do ust, wachlując przy tym brwiami w dosyć sugestywny sposób. Był przekonany, że Andrea chociaż bardzo by się chciała przed tym wzbraniać, tak na prawdę drżała o jego zdrowie i była autorką przynajmniej jednej laurki wyrażającej nadzieję, że wróci szybko do zdrowia. Nie przychodziła na mecze, przed przerwą też zresztą rzadko jej się to zdarzało, ale jednak można było tę jej złość o siniaki zrozumieć jako przejaw troski. I Evan wolał sobie to właśnie w ten sposób tłumaczyć.
- A co to za pomysł - Evan znów wywrócił oczami. On tu chciał miło spędzić wieczorek, a żonka oczywiście musiała zamieniać wszystko w jedną wielką dramę. - Po prostu nie sądzę, żeby to jego przebywanie z tobą w pracowni dobrze na niego wpłynęło w przyszłości. Za bardzo się z nim cackasz, Andrea. Wiesz, że on ostatnio nawet nie chciał się ze mną siłować, tylko się popłakał i zaczął cie wołać? - McLaggen z krzywą miną, kroi to swoje jedzenie, przypominając sobie, że jego syn zamienia się w płaczka i to wszystko wina tej oto tutaj rudej wredoty. Prawie udało mu się uwierzyć w to, że ona nic nie knuje wciskając synka w jedwabie i koronki, ale w porę się dowiedział, że jednak knuje! Od teraz na pewno będzie więcej czasu poświęcał małemu Johnnemu, bo nim się obejrzy będzie ojcem jakiegoś zboczeńca, który woli chłopców! Wstyd na dzielni, tyle.
Oczywiście on też przejmował się tym, co się działo na świecie. Może nie było tego widać, bo właśnie pije szampana, kiedy na ulicy za ich plecami ludzi pozbawiają różdżek, ale jednak denerwował się bardzo, że to wszystko tak właśnie wygląda i że musi się teraz zamartwiać o to, czy mały McLaggen jest bezpieczny, czy też nie. Ciężkim wzrokiem połączył się więc z Andreą, wyciągnął rękę, żeby złapać nią jej i dodać otuchy tym gestem.
Nie podobał mu się pomysł wyjazdu, ale Andrea coraz częściej o tym przebąkiwała. Wcześniej bagatelizował jej zdanie, ale teraz okazywało się, że jak zawsze miała rację. Nie pozostawało nic poza pocieszaniem jej.
- Andrea... przecież tutaj jest nasze życie. Damy radę
Od tego momentu kolacja toczyła się już skupiając się na jedzeniu. Kiedy skończyli, Evan dał się jednak namówić żonie, że muszą wrócić do domu. Użyli sieci Fiuu, bo niestety byli zbyt pijani, żeby się deportować. Evan to był tak pijany, że nawet dał się przekonać o tym, że jest za bardzo, żeby dała mu prezent urodzinowy. Później cały tydzień marudził, że już wcale nie żyją jak mąż z żoną i do tego, że ona mu zaniedbuje jego męskie potrzeby urodzinowe. Tak było!
/zt
- A co to za pomysł - Evan znów wywrócił oczami. On tu chciał miło spędzić wieczorek, a żonka oczywiście musiała zamieniać wszystko w jedną wielką dramę. - Po prostu nie sądzę, żeby to jego przebywanie z tobą w pracowni dobrze na niego wpłynęło w przyszłości. Za bardzo się z nim cackasz, Andrea. Wiesz, że on ostatnio nawet nie chciał się ze mną siłować, tylko się popłakał i zaczął cie wołać? - McLaggen z krzywą miną, kroi to swoje jedzenie, przypominając sobie, że jego syn zamienia się w płaczka i to wszystko wina tej oto tutaj rudej wredoty. Prawie udało mu się uwierzyć w to, że ona nic nie knuje wciskając synka w jedwabie i koronki, ale w porę się dowiedział, że jednak knuje! Od teraz na pewno będzie więcej czasu poświęcał małemu Johnnemu, bo nim się obejrzy będzie ojcem jakiegoś zboczeńca, który woli chłopców! Wstyd na dzielni, tyle.
Oczywiście on też przejmował się tym, co się działo na świecie. Może nie było tego widać, bo właśnie pije szampana, kiedy na ulicy za ich plecami ludzi pozbawiają różdżek, ale jednak denerwował się bardzo, że to wszystko tak właśnie wygląda i że musi się teraz zamartwiać o to, czy mały McLaggen jest bezpieczny, czy też nie. Ciężkim wzrokiem połączył się więc z Andreą, wyciągnął rękę, żeby złapać nią jej i dodać otuchy tym gestem.
Nie podobał mu się pomysł wyjazdu, ale Andrea coraz częściej o tym przebąkiwała. Wcześniej bagatelizował jej zdanie, ale teraz okazywało się, że jak zawsze miała rację. Nie pozostawało nic poza pocieszaniem jej.
- Andrea... przecież tutaj jest nasze życie. Damy radę
Od tego momentu kolacja toczyła się już skupiając się na jedzeniu. Kiedy skończyli, Evan dał się jednak namówić żonie, że muszą wrócić do domu. Użyli sieci Fiuu, bo niestety byli zbyt pijani, żeby się deportować. Evan to był tak pijany, że nawet dał się przekonać o tym, że jest za bardzo, żeby dała mu prezent urodzinowy. Później cały tydzień marudził, że już wcale nie żyją jak mąż z żoną i do tego, że ona mu zaniedbuje jego męskie potrzeby urodzinowe. Tak było!
/zt
można milczeć długo, można długo na dno pamięci upychać obrazy
zastanawiać się, kto był temu winny i pytać ojcze po trzykroć przedziwny
lecz dzisiaj nie pytaj za co cię kocham, bo kocha się za nic, miłość może uleczyć, miłość może też zranić
— dwudziesty sierpnia 1958 —
Zniecierpliwiony wzrok pałętał się pomiędzy nogami pobliskiego stoliczka i łydkami siedzącej przy nim panienki, zniecierpliwiony wzrok wbijał się też w tarczę minimalistycznego zegarka, od dłuższego czasu coraz głośniej wygrywającego akord wymownego spóźnienia. Tik-tak, sekundy zamieniały się w minuty, minuty w jakiś znaczniejszy ulep biernego i nad wyraz nużącego oczekiwania; bynajmniej nie kwapił się do tej osobliwej randki, bynajmniej nie widziało mu się zabawiać, zaproszonej od niechcenia i w imię dobra interesów, córki producenta trumien. Albo tak tylko tłumaczył teraz zastałą niedogodność, bo dziewczyna brzydką przecież nie była. Nie robiło to jednak dlań znaczącej różnicy, wszakże tamta, tak po prostu, postanowiła go chyba wystawić. Bez słowa ostrzeżenia, bez nawet lapidarnej formy spisanej na pergaminie, którą uzasadniałaby jakkolwiek zaistniałe faux pas. Spijał więc drinka za drinkiem, z udawaną beznamiętnością wypisaną na twarzy tonem lekceważenia; w istocie wrzał jednak od zniewagi, że przez tą małą, podłą sukę siedział tu jak kołek, wpatrując się żałośnie w mizdrzące się wszędzie pary. Czara goryczy przelała się po dwudziestu dłużących się chwilach, a może już nawet trzydziestu, wolał nie liczyć; dynamicznie podniósł się z miękkości fotela, gdzieś w pobliżu dwóch opróżnionych szklanek i osmolonej popielnicy zostawił zaś stosowną zapłatę. I tak zmierzał oburzony do wyjścia, tak pędził bez zastanowienia do czterech ścian popieprzonego domostwa; stanowczy krok przynieść miał wytchnienie, od tego kwiecistego zapachu miałkiego romantyzmu, od tego buzującego jakąś nienazwaną dewiacją miejsca. Ale po drodze trącił przypadkiem jakieś smukłe ramię, przypadkiem wytrącił zeń ozdobną, naznaczoną grawerem papierośnicę. W geście przeprosin naprędce podnosił ją z podłogi, w geście niemego pardon wciskał ją z powrotem w eleganckie, kobiece dłonie, aż wreszcie oczy spotkały oczy. Znów ona, ona, ona, wiecznie majaczyła gdzieś na horyzoncie, ostatnimi razami nad wyraz mocno drażniąc świadomość swoją obecnością. Tak głupio próbował wmawiać sobie, że nic już nie znaczyła, że właściwie jest tylko wyrachowaną wszetecznicą; że istnieje w jego wspomnieniach zaledwie reminiscencją ulotnej przyjemności, a tej zaznać mógł przecież równie dobrze w ramionach którejkolwiek innej. Przekonywać się tym kłamstwem w obliczu lustrzanego odbicia nie było łatwo, jeszcze trudniej przychodziło to przy wspólnocie jednego blatu, gdy kazano mu kisić się w jej towarzystwie przy okazji tej czy innej. Dziś jednak spoglądał na nią jakoś przychylniej, na powrót chyba dostrzegając w niej kojące pierwiastki człowieczeństwa. Bo i do niego dotarła przecież wiadomość o losie Dimy, i w niego uderzył tragizm jej losu; po raz kolejny przebiegli bogowie postanowili namącić traktem jej przeznaczenia i tak odebrali jej kolejny cień bliskiej sylwetki. Nie sądził, by kochała go przykładną miłością wiernej narzeczonej, empirycznie posmakował wszakże bezwstydu jej zdradzieckich grzeszków; nieśmiało chciał jednak wierzyć, że na swój osobliwy sposób szanowała widmo starego Karkaroffa, z przyzwyczajenia i apatii godząc się na ten intratny, małżeński układ. W hermetycznym środowisku socjety podobne koncepcje leżały przecież na porządku dziennym; i jego dotknąłby pewnie analogiczny wyrok, gdyby tylko w świętej służalczości wobec ojca, wrócił wcześniej do bułgarskiej ojczyzny. Tutaj nie stawiano mu takich wymagań, tutaj oferowano bowiem, pozorną przynajmniej, wolność wyboru; rozumiał jednakże fatalne delirium niesprawiedliwości, tak bowiem postrzegał złożoność dręczącej jej deklaracji. Mylił się?
— Cześć — wydusił inicjująco, wtłaczając uwagę w piękne — bo piękne, ślepy nie był — rysy słowiańskiej twarzy; myśli nabiegła banalna ulga, że po całym tym apokaliptycznym absurdzie wciąż żyła i miała się dobrze, że żaden pieprzony meteoryt nie odebrał jej tchu splotem dziwacznego przypadku. Za zasadną uznał jednak oszczędność słowa, zbędnym było tu chyba dawać jakiś teatralny popis nabrzmiałego przesadą afektu. Choć w gruncie rzeczy trącała nim przecież niekiedy jakaś nienormalna obsesja, składająca się z tęsknoty fantazja, że mógłby jeszcze kiedyś gościć znowu u jej boku. Na oczach wszystkich i poza ich zasięgiem, już nie jako byle kochanek, dyskretnie chowany przed światem w białej pościeli. — Słyszałem o tym, co się stało. Trzymasz się jakoś? — zaczął po chwili wymownego milczenia, gdy tak uparcie tęczówki napierały na te drugie, gdy tak szczerze łudził się, że usłyszy proste potwierdzenie. — Właściwie to... Chciałem cię jeszcze przeprosić. Za tamto. — Za tamto moje popieprzone zachowanie. Za wszystko, co ci wtedy w złości powiedziałem. — Pamiętaj, że mimo wszystko możesz na mnie liczyć. Zawsze — dopowiedział cicho, pokrzepiająco uścisnął jeszcze kobiecą dłoń. Żeby wiedziała, że biadolił to wszystko zupełnie szczerze.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zadaniem chaosu była rzekomo redefinicja wszelkiego co znane i przyjęte; zadaniem wielkiej ulewy płonących kamieni było zabranie tak wielu istnień, ile można było policzyć gwiazd na nocnym niebie; bo kiedy meteory kolejno siały spustoszenie na Wyspach, a myśli orbitowały wokół wyjazdu na ojczystą ziemię, obracała ministrialny list w rękach o kilka bezcelowych razy i minut za długo. Później kładła się i znów podnosiła, wchodziła schodami na górę by zaraz z nich zejść; irracjonalność czynionych kroków rosła z każdą chwilą, miała smak goryczy i zapach przepalonego kilkukrotnie kadzidła. Godziła w niepewność i drażniła zmysły, otępiała i odbierała alkoholowi przyjemny smak, sprawiając, że był tylko palącą cieczą wlewaną nadmiernie do gardła; pomiędzy szóstym a siódmym kieliszkiem, wciskając do własnej dłoni garść proszku Fiuu zastanawiała się, czy w szkatule na piętrze została jeszcze odrobina Wideł.
Wizje wzmagały złowieszczy pęd, kiedy wyludniony Londyn niósł echo przeraźliwej pustki; zamazane twarze wlepiały spojrzenie w dół, plakaty barwiły szarością płaskie powierzchnie kamienic, krzycząc o wzmożonej czujności i godzinie policyjnej. Świat zdawał się zatrzymać, wraz z nim towarzyskie życie, na które pozwalali sobie jedynie najdzielniejsi, których katastrofizm codzienności zdążył przemielić już na tyle, by kolejna z tragedii nie obeszła ich niemal wcale.
I sama zaliczała się do tej grupy – chciała zaliczać, kiedy alkohol drążył tunele w żyłach, a krew w nich płynąca zdążyła ochoczo nabiec do policzków, znacząc je charakterystyczną czerwienią. Chciała, przekraczając próg sławetnego lokalu, który w obliczu smętnego wieczora gościł zdecydowanie mniejszą grupę klienteli, niż nawyknąć do tego mógł właściciel; przy kilku stolikach rzeczywiście zasiadały pary, choć nieliczne miały na twarzach uśmiechy, bardziej konsternację płynącą od kącika do kącika ust, akompaniującą zaciśniętym w niepewności dłoniach.
Przy barze zasiadywali pojedynczo, w kątach też, gdzieniegdzie grupami; po wychyleniu dwóch i pół kieliszków martini Tatiana wstała z krzesła i zacisnęła dłonie na puzderku torebki, z jej wnętrza łowiąc uprzednio grawerowaną papierośnicę.
Nie było celu. Nie było powodu. Nie było też okazji – dni mijały w monotonii przypadkowych zdarzeń, które miały tworzyć atrapę dla znajomej, chybotliwej codzienności; przyłapywała samą siebie nawet na tym, że myliła dni tygodnia, skupiając się jedynie na cyfrach z kalendarza, jakoby te znaczyły jedyną kotwicę spajającą ją z rzeczywistością.
Nie było celu, nie było też żałoby. Tylko to dziwaczne, puste uczucie muśnięte paranoicznym strachem.
Brzdęk metalu na podłodze był metaforyczną próbą pobudki, między palcami pozostał wysunięty spod złotej klamry papieros, spojrzenie powoli ślizgało się po zdarzeniach przypadku, by finalnie wyłapać to, co znane i sprawić, by się uśmiechnęła. Nie lisio, nie kocio – o ironio, wybitnie ludzko, w ten parszywy, zmęczony sposób.
Brwi drgnęły, pozwoliła mu mówić, zwyczajową arogancję zmieniając w prostotę zdumienia.
— Igor — tylko jego imię i aż jego imię; wypowiedziane po pytaniu, przed przeprosinami, które z kolei sprawiły, że na moment w poszerzonym uśmiechu błysnęły zęby — Jestem cała i zdrowa — coś na kształt absurdalnego w jej wykonaniu przejawu wdzięczności mrugnęło, kiedy lekko skinęła głową. Na moment zsunęła wzrok niżej, na papierośnicę i jego dłoń, na palce, które muskały jej własne w nieskomplikowanym, pozornym splocie.
Mogła na niego liczyć? Zawsze?
— Mmm, uroczo — charakterystyczne rozbawienie nie dosięgnęło oczu; kiedy znów je na niego podniosła, były dziwacznie pociemniałe — Chodź, chcesz zapalić? — coś tak pospolitego urosło do rangi werbalnej propozycji; wsuwając między wargi wcześniej dobytego papierosa, uniosła brew w pytającym wyrazie, nie rozplatając ich dłoni kierując się w stronę bocznej, niemalże pustej salki Amortencji.
Przyciemnione światło wydawało się przyjemne, choć kiedy wchodzili w obszar względnego półmroku, drgnęła wyraźnie, jakby zamiast do bocznego pomieszczenia wyszli właśnie na mróz.
— Choć właściwie to, nie będę cię zatrzymywać, cokolwiek tu robisz — sama przystanęła w półkroku, odwracając się do niego przez ramię dopiero po chwili.
Wizje wzmagały złowieszczy pęd, kiedy wyludniony Londyn niósł echo przeraźliwej pustki; zamazane twarze wlepiały spojrzenie w dół, plakaty barwiły szarością płaskie powierzchnie kamienic, krzycząc o wzmożonej czujności i godzinie policyjnej. Świat zdawał się zatrzymać, wraz z nim towarzyskie życie, na które pozwalali sobie jedynie najdzielniejsi, których katastrofizm codzienności zdążył przemielić już na tyle, by kolejna z tragedii nie obeszła ich niemal wcale.
I sama zaliczała się do tej grupy – chciała zaliczać, kiedy alkohol drążył tunele w żyłach, a krew w nich płynąca zdążyła ochoczo nabiec do policzków, znacząc je charakterystyczną czerwienią. Chciała, przekraczając próg sławetnego lokalu, który w obliczu smętnego wieczora gościł zdecydowanie mniejszą grupę klienteli, niż nawyknąć do tego mógł właściciel; przy kilku stolikach rzeczywiście zasiadały pary, choć nieliczne miały na twarzach uśmiechy, bardziej konsternację płynącą od kącika do kącika ust, akompaniującą zaciśniętym w niepewności dłoniach.
Przy barze zasiadywali pojedynczo, w kątach też, gdzieniegdzie grupami; po wychyleniu dwóch i pół kieliszków martini Tatiana wstała z krzesła i zacisnęła dłonie na puzderku torebki, z jej wnętrza łowiąc uprzednio grawerowaną papierośnicę.
Nie było celu. Nie było powodu. Nie było też okazji – dni mijały w monotonii przypadkowych zdarzeń, które miały tworzyć atrapę dla znajomej, chybotliwej codzienności; przyłapywała samą siebie nawet na tym, że myliła dni tygodnia, skupiając się jedynie na cyfrach z kalendarza, jakoby te znaczyły jedyną kotwicę spajającą ją z rzeczywistością.
Nie było celu, nie było też żałoby. Tylko to dziwaczne, puste uczucie muśnięte paranoicznym strachem.
Brzdęk metalu na podłodze był metaforyczną próbą pobudki, między palcami pozostał wysunięty spod złotej klamry papieros, spojrzenie powoli ślizgało się po zdarzeniach przypadku, by finalnie wyłapać to, co znane i sprawić, by się uśmiechnęła. Nie lisio, nie kocio – o ironio, wybitnie ludzko, w ten parszywy, zmęczony sposób.
Brwi drgnęły, pozwoliła mu mówić, zwyczajową arogancję zmieniając w prostotę zdumienia.
— Igor — tylko jego imię i aż jego imię; wypowiedziane po pytaniu, przed przeprosinami, które z kolei sprawiły, że na moment w poszerzonym uśmiechu błysnęły zęby — Jestem cała i zdrowa — coś na kształt absurdalnego w jej wykonaniu przejawu wdzięczności mrugnęło, kiedy lekko skinęła głową. Na moment zsunęła wzrok niżej, na papierośnicę i jego dłoń, na palce, które muskały jej własne w nieskomplikowanym, pozornym splocie.
Mogła na niego liczyć? Zawsze?
— Mmm, uroczo — charakterystyczne rozbawienie nie dosięgnęło oczu; kiedy znów je na niego podniosła, były dziwacznie pociemniałe — Chodź, chcesz zapalić? — coś tak pospolitego urosło do rangi werbalnej propozycji; wsuwając między wargi wcześniej dobytego papierosa, uniosła brew w pytającym wyrazie, nie rozplatając ich dłoni kierując się w stronę bocznej, niemalże pustej salki Amortencji.
Przyciemnione światło wydawało się przyjemne, choć kiedy wchodzili w obszar względnego półmroku, drgnęła wyraźnie, jakby zamiast do bocznego pomieszczenia wyszli właśnie na mróz.
— Choć właściwie to, nie będę cię zatrzymywać, cokolwiek tu robisz — sama przystanęła w półkroku, odwracając się do niego przez ramię dopiero po chwili.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciemny kołnierzyk koszuli, sterczący i zapięty w geście kurtuazji na ostatni guziczek, krępował zanadto wdech i wydech; jeszcze chwila i dostanie palpitacji, jeszcze chwila i dotrze doń, opadły po wojennej zawierusze, kurz. Pył na tyle drażniący w nozdrzach i na tyle drażniący w gardle, że aż zachciewało się wymownie odchrząknąć, zakaszleć, kichnąć, po prostu pozbyć. Zapomnieć i nie wspominać już więcej, co w iście szatańskim geście zwodziło go wiecznie na pokuszenie, zalegając nierozsądkiem w mniej lub bardziej skromnych manifestach skrzywdzenia. Trochę w zjawie naiwności, trochę zaś w widmie realnej obrazy — bo przecież porzuciła go wtedy tak żałośnie, bez słowa wyjaśnień, bez choćby drgnięcia pełnych warg; bo przecież u skraju inicjującego dnia festiwalu tak złośliwie uczynić z niego chciała własną, niebrzydką przecież i niegłupią, lecz tylko zabawkę. Tym pierwszym zraniła walczące o prym dominacji ego, tym drugim nadszarpnęła z kolei skrywanym gdzieś głęboko, u podstaw samych trzewi, kompleksem; recepta na oba majaczyła na horyzoncie, domagając się większej skuteczności, zamiast niej wybrał jednak trącający bzdurną pretensją konflikt. Nie znowu, rzekł niemo w banalnej kontestacji, ale na tym lapidarnym wyznaniu się przecież nie skończyło; szmacisz się z kim popadnie, ciągnął już dalej i na serio, w dziecięcej wierze sądząc, że zastygła w eterze prawda jakkolwiek dobierze się do jej sumienia, serca, krwioobiegu, czegokolwiek. Ona zwyczajowo postanowiła jednak wzruszyć ramionami, rzuciwszy mu litościwe spojrzenie i ten kąsający świadomość fakt, że znaleźć musi sobie taką, którą będzie mógł mieć. Wówczas wyparł z siebie przebrzydły autentyzm tych słów, natenczas oszukiwać się próbował w dziwacznym natręctwie, że wcale nie chciał, by była jego, że wcale nie wspominał jej dobrze, że wcale nie rysowała się obrazem kojących reminiscencji. Mylił się tak strasznie, mylił aż zanadto, nie przypuszczał natomiast, że w swoim obsesyjnym zaangażowaniu, postanowi wreszcie zmięknąć. Być może to konsekwencja unoszącej się w tutejszym powietrzu, bliżej niedookreślonej błogości, być może chciał już ten cyrk zakończyć dawno, ale wiedziony brakiem odwagi nie miał siły rzec pokrzepiającego przepraszam. Cały ten afekt ichniejszej kłótni istotnie nie dobił nawet równej liczby trzech tygodni, cały ten poryw teatralnych gestów zdawał się już teraz być zupełnie nieważnym; gniewać się mógł po wsze czasy, ona równie mocno na niego, za wypowiedziane w złości przejawy bezzasadnej zazdrości, ale w obliczu ostatnich wydarzeń płomienne temperamenty zdawały się chyba zgoła złagodnieć. Ostudzić, rozmyć w przestrzeni zaistniałej tragedii i dręczącej jawę oraz sen apokalipsy.
— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — spytał bardziej ze zdziwieniem, niźli w tonie oskarżenia, choć w umyśle wykwitło z pewnością jawne oczekiwanie. Że i ona wydusi z siebie to blade słowo pokoju; że i ona wykaże się jakimś gestem pojednania, dosłownie lub nie przypieczętowując zgodę. Bo tylko o to w tym wszystkim się mu teraz rozchodziło; o to, żeby spojrzała wreszcie nań zupełnie po ludzku, bez zbędnego tejże inicjatywie cynizmu. O to, żeby tak jak dawniej, bez chwili zawahania, gotowa była opowiedzieć o tym, co jej dolegało, co rozśmieszało, albo co doprowadzało do istnego szału. Salazarze, chyba tęsknił za nią bardziej, niż potrafiłby się do tego przyznać; Salazarze, chyba w leciwym rozbawieniu dojrzał też godną troski nutę fałszerstwa. Coś jest nie tak.
— Chcę — zadeklarował się cicho po efemerycznym momencie zawahania, konsekwentnie podążając za kobiecą sylwetką gdzieś dalej, w głąb osobliwego lokalu. Jak dobrze, że nie tamta przyszła, przemknęło przez myśl, gdy w typowej dla siebie postawie nie omieszkał omieść spojrzeniem bujających się sensualnie bioder; jak dobrze, że żyjesz, bezgłosą przekorą dodał dla uśpienia męskiej fantazji, zupełnie przecież nie na miejscu w dotyczącej ich sytuacji.
— Nigdzie mi się nie spieszy — odparł, być może wbrew temu, co chciała usłyszeć; i tak też tchnął ją do dalszego podążania naprzód, być może zbyt nonszalancko położywszy dłoń gdzieś na środku jej pleców. Chciał z nią porozmawiać, chciał skorzystać z okazji, że los splótł ich w jednym czasie tą samą nicią. Nie uciekniesz mi, nie tym razem.
Kurtuazyjnym gestem odpalił krańcem różdżki obydwa papierosy zalegające między ustami, mniej ugrzecznionym wzrokiem pozwolił sobie zaś zlustrować ją od stóp do głów; na twarzy wyrósł dyskretny uśmiech, spomiędzy warg wysmyknęła się popieprzona zachęta, którą zinterpretować mogła dwojako.
— No już, nie karz mnie milczeniem. Wyżyj się, zasłużyłem na to.
— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — spytał bardziej ze zdziwieniem, niźli w tonie oskarżenia, choć w umyśle wykwitło z pewnością jawne oczekiwanie. Że i ona wydusi z siebie to blade słowo pokoju; że i ona wykaże się jakimś gestem pojednania, dosłownie lub nie przypieczętowując zgodę. Bo tylko o to w tym wszystkim się mu teraz rozchodziło; o to, żeby spojrzała wreszcie nań zupełnie po ludzku, bez zbędnego tejże inicjatywie cynizmu. O to, żeby tak jak dawniej, bez chwili zawahania, gotowa była opowiedzieć o tym, co jej dolegało, co rozśmieszało, albo co doprowadzało do istnego szału. Salazarze, chyba tęsknił za nią bardziej, niż potrafiłby się do tego przyznać; Salazarze, chyba w leciwym rozbawieniu dojrzał też godną troski nutę fałszerstwa. Coś jest nie tak.
— Chcę — zadeklarował się cicho po efemerycznym momencie zawahania, konsekwentnie podążając za kobiecą sylwetką gdzieś dalej, w głąb osobliwego lokalu. Jak dobrze, że nie tamta przyszła, przemknęło przez myśl, gdy w typowej dla siebie postawie nie omieszkał omieść spojrzeniem bujających się sensualnie bioder; jak dobrze, że żyjesz, bezgłosą przekorą dodał dla uśpienia męskiej fantazji, zupełnie przecież nie na miejscu w dotyczącej ich sytuacji.
— Nigdzie mi się nie spieszy — odparł, być może wbrew temu, co chciała usłyszeć; i tak też tchnął ją do dalszego podążania naprzód, być może zbyt nonszalancko położywszy dłoń gdzieś na środku jej pleców. Chciał z nią porozmawiać, chciał skorzystać z okazji, że los splótł ich w jednym czasie tą samą nicią. Nie uciekniesz mi, nie tym razem.
Kurtuazyjnym gestem odpalił krańcem różdżki obydwa papierosy zalegające między ustami, mniej ugrzecznionym wzrokiem pozwolił sobie zaś zlustrować ją od stóp do głów; na twarzy wyrósł dyskretny uśmiech, spomiędzy warg wysmyknęła się popieprzona zachęta, którą zinterpretować mogła dwojako.
— No już, nie karz mnie milczeniem. Wyżyj się, zasłużyłem na to.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Płynące zewsząd przyciszone rozmowy zdawały się dopasowywać do przyspieszonego nurtu spojrzeń; pierw dłonie, później oczy — pierw uśmiech, później ta dziwaczna troska. Milisekundy przesypujące się w obliczu niespodziewanych przeprosin, dziwaczna oprawa muzyczna, bo jego słowom bliżej było do słów piosenki niźli tych, których mogłaby się spodziewać. Chwilowo, krótko.
Zdziwienie zrodzone z oczekiwania pojawiło się prędko, sprawiając, że podniosła brwi, podobnie jak kąciki ust, w tym prostym, strudzonym, i tak bardzo nie-jej uśmiechu.
— Tamto? — powtórzyła, w nieskrępowanym spowolnieniu, jakby poruszali się obydwoje wobec granic jakiegoś wielkiego sekretu — Och — krótkie westchnięcie, kiedy obrazy przychodziły prędko, a uśmiech jakby zyskiwał, kiedy w spojrzeniu błyskało coś, co w przypadku innej osoby można byłoby nazywać życzliwością.
— Och — raz jeszcze i raz kolejny, w przekrzywieniu głowy zlustrowała jego sylwetkę ze spokojem, zawieszając znów wzrok na palcach, które muskały jej własne na krańcach chłodnej papierośnicy — Tamto. Powinnam tobie zadać to pytanie — czy to tyle? Tylko, czy aż, nader wiele czy wciąż niedostatecznie? — Jeśli chcesz to uzasadnić, dodać coś więcej, powtórzyć raz jeszcze, śmiało — tam, gdzie powinna czaić się brutalna złośliwość, drgało niecodzienne opanowanie. Tym razem nie rzucała mu wyzwania, nie czekała, nie uśmiechała się tak jak wtedy, w szmaragdach gęstych drzew i gęstszych kłamstw.
— Nie katuj się tym, Igorze. Zawsze lubiłam w tobie tę młodzieńczą emocjonalność — nazwanie jej w sposób co najmniej ordynarny, choć pokrętnie, wpisywało się w tę wzniosłą inaczej cechę. Tutaj każdy wymagał od niego czegoś innego; Anglia lubiła szarości, lubiła miałkość, a wszelaką egzotykę temperamentów prędko wypierała poza naczynię stawianych oczekiwań. Gdyby Tatiana wypiła kolejne trzy i pół kieliszka martini, zapewne pogratulowałaby mu odwagi w miejscu stworzonym z obłudy i marnej finezji.
Gest pojednania, choć przeprosinami nie uraczyły go jej usta; o dziwo wciąż się uśmiechała, kiedy dłoń witała się z tą jego, krok miękko wprowadzał go do pustego kąta ładniutkiego lokalu, i kiedy różdżka oświetliła płomieniem skrawek jego twarzy, rzucając pajęcze sieci z cienia rzęs na męskie policzki. Duszny obłoczek przyjemnie rozsiadł się w krtani i spłynął w dół, uchodząc kącikiem ułożonych w dzióbek z boku ust.
— Czemu tak patrzysz? — bo lustrował, bo się uśmiechał, bo pozwoliła mu na ten krótki gest nim usiadła przy okrągłym stoliku, strzepując odrobinę białego popiołu do kryształowej popielnicy w fikuśnym wariancie art deco.
— Nie zamierzam, choć, obawiam się, mogłeś nieco wygórować swoje oczekiwania względem ciekawości mojej osoby. Co chciałbyś usłyszeć? Którą siebie powinnam ci pokazać? — gorycz przelanego alkoholu tańczyła w żyłach śmiele, choć bliżej jej było do zmęczenia, niźli prób buty i rzucanych wyzwań w formie słownych potyczek.
Usiadła przy stole, tak samo jak zwykle, z nogą na nodze i papierosem między długimi palcami — tym razem bez czerwieni na ustach, za to z dużą dozą szarości pod dolnymi powiekami.
— Karać też cię nie mam za co. A nawet jeśli, co by to dało? — gdzie doprowadziłaby ich kolejna salwa, kolejny atak, kolejny rząd pokrętnej artylerii? — Jestem jak kukła, która gnije od środka. Nie musisz oczekiwać mojego ataku. Nie zrobi ci krzywdy.
Zdziwienie zrodzone z oczekiwania pojawiło się prędko, sprawiając, że podniosła brwi, podobnie jak kąciki ust, w tym prostym, strudzonym, i tak bardzo nie-jej uśmiechu.
— Tamto? — powtórzyła, w nieskrępowanym spowolnieniu, jakby poruszali się obydwoje wobec granic jakiegoś wielkiego sekretu — Och — krótkie westchnięcie, kiedy obrazy przychodziły prędko, a uśmiech jakby zyskiwał, kiedy w spojrzeniu błyskało coś, co w przypadku innej osoby można byłoby nazywać życzliwością.
— Och — raz jeszcze i raz kolejny, w przekrzywieniu głowy zlustrowała jego sylwetkę ze spokojem, zawieszając znów wzrok na palcach, które muskały jej własne na krańcach chłodnej papierośnicy — Tamto. Powinnam tobie zadać to pytanie — czy to tyle? Tylko, czy aż, nader wiele czy wciąż niedostatecznie? — Jeśli chcesz to uzasadnić, dodać coś więcej, powtórzyć raz jeszcze, śmiało — tam, gdzie powinna czaić się brutalna złośliwość, drgało niecodzienne opanowanie. Tym razem nie rzucała mu wyzwania, nie czekała, nie uśmiechała się tak jak wtedy, w szmaragdach gęstych drzew i gęstszych kłamstw.
— Nie katuj się tym, Igorze. Zawsze lubiłam w tobie tę młodzieńczą emocjonalność — nazwanie jej w sposób co najmniej ordynarny, choć pokrętnie, wpisywało się w tę wzniosłą inaczej cechę. Tutaj każdy wymagał od niego czegoś innego; Anglia lubiła szarości, lubiła miałkość, a wszelaką egzotykę temperamentów prędko wypierała poza naczynię stawianych oczekiwań. Gdyby Tatiana wypiła kolejne trzy i pół kieliszka martini, zapewne pogratulowałaby mu odwagi w miejscu stworzonym z obłudy i marnej finezji.
Gest pojednania, choć przeprosinami nie uraczyły go jej usta; o dziwo wciąż się uśmiechała, kiedy dłoń witała się z tą jego, krok miękko wprowadzał go do pustego kąta ładniutkiego lokalu, i kiedy różdżka oświetliła płomieniem skrawek jego twarzy, rzucając pajęcze sieci z cienia rzęs na męskie policzki. Duszny obłoczek przyjemnie rozsiadł się w krtani i spłynął w dół, uchodząc kącikiem ułożonych w dzióbek z boku ust.
— Czemu tak patrzysz? — bo lustrował, bo się uśmiechał, bo pozwoliła mu na ten krótki gest nim usiadła przy okrągłym stoliku, strzepując odrobinę białego popiołu do kryształowej popielnicy w fikuśnym wariancie art deco.
— Nie zamierzam, choć, obawiam się, mogłeś nieco wygórować swoje oczekiwania względem ciekawości mojej osoby. Co chciałbyś usłyszeć? Którą siebie powinnam ci pokazać? — gorycz przelanego alkoholu tańczyła w żyłach śmiele, choć bliżej jej było do zmęczenia, niźli prób buty i rzucanych wyzwań w formie słownych potyczek.
Usiadła przy stole, tak samo jak zwykle, z nogą na nodze i papierosem między długimi palcami — tym razem bez czerwieni na ustach, za to z dużą dozą szarości pod dolnymi powiekami.
— Karać też cię nie mam za co. A nawet jeśli, co by to dało? — gdzie doprowadziłaby ich kolejna salwa, kolejny atak, kolejny rząd pokrętnej artylerii? — Jestem jak kukła, która gnije od środka. Nie musisz oczekiwać mojego ataku. Nie zrobi ci krzywdy.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W tym wymownym pokazie wyzwań, nurtującym umysły swoją abstrakcją i przenikliwością, nastał jeden, jakże frustrujący w zastałej sytuacji, błąd. Scena runęła pod wpływem aktorskiego popisu, nowej formuły dobrze im dotąd znanego scenariusza — za bladą maską nowej postaci w odgrywanym dramacie kryła się wszakże żałosna prawda. Skulona i brzydka, płacząca wyrazem rzewnych łez, spływających bezwiednie po policzkach płonących od emocji, które winno się przecież zagorzale tłumić. Tak mawiano w surowych ścianach bułgarskiego domostwa, tak konsekwentnie wpajano w ten, od samej dziecięcości, niedyskretnie indoktrynowany rozumek sedno istnienia Karkaroffów; opanowanie obleczone w obojętność, obojętność związana jeszcze nićmi wyrachowanego cynizmu, i tak powstać miał, na wzór piękny, choć banalny, godny ojcowskiej spuścizny potomek. Siła i niezłomność miały wszczepić się we wrzącą krew, uspokajając zarazem nieco jej porywczość; możliwości i sprawczość odżegnywać miały od wszelkiej niesubordynacji. Co, w istocie, pozostało z tamtejszych nauk? Dumne nic, wyrzekłby w pozorowanym zadowoleniu, uśmiechem kwitując wspomnienie o zaległej głęboko pod ziemią bestii, ale przecież i ta ocena była w jego świadomości zbyt drastyczną, bo jak każdy inny, tak samo i on, do ostatniego tchnienia pragnął głosu jego rodzicielskiej aprobaty, lapidarnego choćby wyrazu uznania, leciwego bodaj pierwiastka współdzielonej tożsamości. Odebrano mu to marzenie, odpowiedzialność za podobne porywy zrzuciwszy już w zupełności na barki apodyktycznej matki; matki, która w całej nieograniczonej miłości do syna, nigdy nie wyrzekła prostolinijnego kocham cię. Czymże więc był ten jego niedorosły bunt, swoiste wyrwanie się gestów tęsknoty ze skrzywdzonego serca, jeśli nie banalnym wołaniem o zrozumienie? Był głupcem, naiwnie wierząc, że akurat ona, nago rozpościerająca się pośród fałszywej gładzi atłasu, będzie panaceum dla tego chropowatego, zatrwożonego krzyku; był głupcem, jakże okropnym głupcem, idealistycznie sądząc, że kiedykolwiek interesowało ją w nim coś poza niebrzydkim ciałem i skrojoną w precyzji twarzą.
— Nie unoś się, rozpamiętując słowa rzucone w złości. Słowa, których nigdy bym pewnie nie wyrzekł, gdyby nie twoja pogardliwa ostentacja — przypomniał jej chłodno, acz bez pretensji, okoliczności zastałego na polanie konfliktu, w którym przecież i ona nie była bez winy. Tak mu się przynajmniej zdawało, wtedy i teraz, gdy na powrót postanowiła karać go wstydem za rzucone w eter stwierdzenie. Bo choć, być może, nie wyraził się dotąd wystarczająco jasno, miałki wyrzut dopadł po wszystkim jego sumienie. Nie tak powinien rozmawiać z kobietą, tym bardziej z nią, nie tak powinien reagować na zgodne z kolejami losu decyzje. Miał być wyłącznie jej chwilową swobodą, krótkim wytchnieniem pod nieobecność niezasługującego na nią narzeczonego; nastać musiał chyba omalże koniec świata, by zrozumiał swoje miejsce w tej relacji, zaakceptował je i gotów był się teraz przed nią kajać. — Nie katuję się, już nie. Najwyraźniej potrzebowałem czasu, by wreszcie zrozumieć tych kilka zależności — dodał beznamiętnie, podążając za nią ku czeluściom intymniejszego pokoiku, gdzie już wkrótce, w osnowach dymu, precyzował napoczętą myśl. W tutejszym, wyraźniejszym od poprzedniego, świetle dojrzeć mogła niewidoczne z daleka szwy, spajające rozciętą przed dwoma dniami skórę łuków brwiowych. Drew pozostawił jawną pamiątkę po ich niewinnej, zastałej w ramach prostego treningu, potyczce. — Co więcej, zaakceptowałem je, więc nie musisz silić się na żadne pośredniości — kontynuował pomiędzy łapczywymi wdechami i wydechami, przypatrując się jej zjawie, jakby w próbie wniknięcia w odmęty kobiecego umysłu, jakby w oczekiwaniu na dłużący się wyrok słów, potencjalnie zasklepiających wkrótce jej wargi. Niestandardowo dalekie czerwieni, przygaszone, wyrażające coś na wzór zmęczenia.
— Patrzę, bo tylko na to mi pozwalasz. — Ale i dlatego, że zapomniałem, jak dobrze jest cię oglądać. — Prawdziwą siebie, Tati — odparł bez wahliwego zwątpienia, wwiercając końcówkę dopalającego się papierosa w szklane dno osmolonej już papierośnicy. Na jej nihilistyczne stwierdzenie źrenice rozszerzyły się w nagłym szoku, bo i on przecież był taką nadpsutą od środka zabawką. Jej, ale też całej reszty, pociągającej z chirurgiczną precyzją za sznurki jego jestestwa. W tym jednym względzie nie różnili się tak bardzo, a jednak powstrzymał zdroworozsądkową pociechę przed wybrzmieniem pośród ram tej niejednoznacznej konwersacji. Był wszakże, tylko i przede wszystkim, doraźną ulgą dla jej strapień, jakimś dziwacznym ośrodkiem chwilowego wytchnienia. Napadła go więc wreszcie ta podła bezpośredniość myśli, tuż po jej ponurym wyznaniu, w zgodzie z tym, że odwiecznie już miał wyłącznie umilać czas, odganiać troski, majaczyć jako ta leciwa alternatywa.
— Więc chodźmy do łóżka, na zgodę i dla lepszego samopoczucia. — Tak po prostu, bo tylko wtedy potrafimy być zgodni. Chcesz?
— Nie unoś się, rozpamiętując słowa rzucone w złości. Słowa, których nigdy bym pewnie nie wyrzekł, gdyby nie twoja pogardliwa ostentacja — przypomniał jej chłodno, acz bez pretensji, okoliczności zastałego na polanie konfliktu, w którym przecież i ona nie była bez winy. Tak mu się przynajmniej zdawało, wtedy i teraz, gdy na powrót postanowiła karać go wstydem za rzucone w eter stwierdzenie. Bo choć, być może, nie wyraził się dotąd wystarczająco jasno, miałki wyrzut dopadł po wszystkim jego sumienie. Nie tak powinien rozmawiać z kobietą, tym bardziej z nią, nie tak powinien reagować na zgodne z kolejami losu decyzje. Miał być wyłącznie jej chwilową swobodą, krótkim wytchnieniem pod nieobecność niezasługującego na nią narzeczonego; nastać musiał chyba omalże koniec świata, by zrozumiał swoje miejsce w tej relacji, zaakceptował je i gotów był się teraz przed nią kajać. — Nie katuję się, już nie. Najwyraźniej potrzebowałem czasu, by wreszcie zrozumieć tych kilka zależności — dodał beznamiętnie, podążając za nią ku czeluściom intymniejszego pokoiku, gdzie już wkrótce, w osnowach dymu, precyzował napoczętą myśl. W tutejszym, wyraźniejszym od poprzedniego, świetle dojrzeć mogła niewidoczne z daleka szwy, spajające rozciętą przed dwoma dniami skórę łuków brwiowych. Drew pozostawił jawną pamiątkę po ich niewinnej, zastałej w ramach prostego treningu, potyczce. — Co więcej, zaakceptowałem je, więc nie musisz silić się na żadne pośredniości — kontynuował pomiędzy łapczywymi wdechami i wydechami, przypatrując się jej zjawie, jakby w próbie wniknięcia w odmęty kobiecego umysłu, jakby w oczekiwaniu na dłużący się wyrok słów, potencjalnie zasklepiających wkrótce jej wargi. Niestandardowo dalekie czerwieni, przygaszone, wyrażające coś na wzór zmęczenia.
— Patrzę, bo tylko na to mi pozwalasz. — Ale i dlatego, że zapomniałem, jak dobrze jest cię oglądać. — Prawdziwą siebie, Tati — odparł bez wahliwego zwątpienia, wwiercając końcówkę dopalającego się papierosa w szklane dno osmolonej już papierośnicy. Na jej nihilistyczne stwierdzenie źrenice rozszerzyły się w nagłym szoku, bo i on przecież był taką nadpsutą od środka zabawką. Jej, ale też całej reszty, pociągającej z chirurgiczną precyzją za sznurki jego jestestwa. W tym jednym względzie nie różnili się tak bardzo, a jednak powstrzymał zdroworozsądkową pociechę przed wybrzmieniem pośród ram tej niejednoznacznej konwersacji. Był wszakże, tylko i przede wszystkim, doraźną ulgą dla jej strapień, jakimś dziwacznym ośrodkiem chwilowego wytchnienia. Napadła go więc wreszcie ta podła bezpośredniość myśli, tuż po jej ponurym wyznaniu, w zgodzie z tym, że odwiecznie już miał wyłącznie umilać czas, odganiać troski, majaczyć jako ta leciwa alternatywa.
— Więc chodźmy do łóżka, na zgodę i dla lepszego samopoczucia. — Tak po prostu, bo tylko wtedy potrafimy być zgodni. Chcesz?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Interesowała go jego osobliwa sposobność układania rzeczywistości, zawierania jej w słowach, których przecież miała – a paradoksalnie nie mogła - się spodziewać. Zaskakiwała i niemal bawiła finezja, z jaką balansował na krawędzi desperacji; on ze strachem, ona z intrygą w zimnym spojrzeniu, jakby miała faktycznie oglądać nic poza aktorski cyrkowy popis. Tam, gdzie oczekiwała pokory, napotykała koślawy atak; tam, gdzie miejsce trzymano dla ofensywy, pojawiała się jego młodzieńcza skrucha.
Nie unoś się.
Jedynym, co ruszyło w górę, była jej brew; raz kolejny, kiedy po gorzkich przeprosinach gotów był zrzucić fiask ich ostatniego spotkania na temperamentne zagrywki.
– Zdecydowanie musisz nauczyć się przepraszać, Igorze – odpowiedź, mimo łaskoczącego zdumienia, znów wybrzmiała lekko, pozbawiona pretensji orbitowała między zbliżonymi sylwetkami przez moment – Zależności? Powinnam spytać jakie, ale ta dysputa doprowadzi nas do kolejnej sprzeczki. Lub co gorsza – donikąd. A ja jestem zmęczona błądzeniem bez celu – bo choć ta bezcelowość tworzyła w dziwnej zależności podwaliny ich rozmowy, spotkania, relacji, niewypowiedzianych żali i wielkich przewinień przeplatanych słodyczą – teraz to klarowności chciała bardziej niż czegokolwiek innego. Chciała, czego dowodem była kontynuacja ich lapidarnych słów, na nowo zanurzyć się w widmie dawnych dni, zatracić w fantomowej przyjemności, kiedy rzeczywistość wspólnie ograniczali do białej, zmiętej pościeli i niewybrednych żartów, paskudnością uderzających w każdego Anglika na wielkiej, szarej, angielskiej ziemi, która w niechęci obydwojga stała się jakąś niezrozumiałą koniecznością.
Chciała wrócić do momentu, w którym język miał smak, oczy wzrok, a dotyk palił skórę; w duszności papierosowego dymu i półmroków bocznej sali Amortencji wszystko zdawało się zionąć jałowością; dopiero moment, w którym zadarła spojrzenie wyżej, a przez brwi przemknęło zawahanie, smagnął intensywnym kolorem nierealną projekcję.
– Co ci się stało? – na moment zapominała znów o ich kulawym wstrzymywaniem się od drążenia tematów bolesnych, zapominała o felernym spotkaniu i swojej własnej goryczy, w machinalnym uniesieniu nadgarstka docierając opuszkami dwóch palców do szwów zdobiących łuk brwiowy. Skóra musnęła skórę, ledwo i lekko, coś na skraju determinacji i ciekawości zmieszało odcienie tęczówek i ledwie przez moment wydawała się prawie zła.
– A na co więcej powinnam ci pozwalać? – w kontrze, niemal żałośnie rozbawionej przekrzywiła głowę, wspierając sylwetkę o oparcie krzesła; na co pozwalać, dokąd dopuszczać, co pokazywać i cóż ujawniać – znów uniosła brew, w pytającym geście zawieszając gorycz półświatka, w którym obydwoje się poruszali.
Kiedyś, gdy Anglia była odrobinę bardziej znośna, a oni odrobinę mniej zepsuci, nie zważałaby na nic; w istocie interesowało ją niewiele ponad własnym rozgoryczeniem i kimś, kto mógłby je zrozumieć. Teraz, choć ciężar zaręczynowego pierścionka nie ciągnął jej palca w dół niemal tak dobitnie jak kula u nogi ciągnęła w dół pragnącego ucieczki skazańca, równie dobrze robiły to podszepty wokół ogarniętej migreną głowie.
I u progu kolejnego nihilistycznego skaleczenia prawie się uśmiechnęła, prawie czuła na języku cierpki posmak tego durnego teatru, do cna znudzona swoją rolą.
Prawie.
Wybił ją z rytmu po raz kolejny, choć tym razem, zaskoczeniem dla samej siebie, przez myśli zaczęły przemykać obrazy; ich. Jej i jego, wspomnienia należące tak samo do każdej ze stron, drgające naiwną tęsknotą, wobec której nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Zamiast odpowiedzi przez jakiś czas po prostu czekała; z tlącym się rozbawieniem, z dystansem, w którym miałby zrezygnować, pójść po rozum do głowy, dobitnie przekonać się o tym, że znów – raz kolejny i następny – wpędzał samego siebie w pułapkę niemożliwej przyszłości, za którą zacznie tęsknić przed nastaniem świtu.
Czekała na błąd, kapitulację, niechęć – cokolwiek.
– Na zgodę i dla lepszego samopoczucia – powtórzyła za nim, ze zmęczeniem w spojrzeniu, w powolności gestów, które zwieńczyło dogaszenie papierosa i wyciągnięcie dłoni w jego kierunku.
– Na pewno?
Nie unoś się.
Jedynym, co ruszyło w górę, była jej brew; raz kolejny, kiedy po gorzkich przeprosinach gotów był zrzucić fiask ich ostatniego spotkania na temperamentne zagrywki.
– Zdecydowanie musisz nauczyć się przepraszać, Igorze – odpowiedź, mimo łaskoczącego zdumienia, znów wybrzmiała lekko, pozbawiona pretensji orbitowała między zbliżonymi sylwetkami przez moment – Zależności? Powinnam spytać jakie, ale ta dysputa doprowadzi nas do kolejnej sprzeczki. Lub co gorsza – donikąd. A ja jestem zmęczona błądzeniem bez celu – bo choć ta bezcelowość tworzyła w dziwnej zależności podwaliny ich rozmowy, spotkania, relacji, niewypowiedzianych żali i wielkich przewinień przeplatanych słodyczą – teraz to klarowności chciała bardziej niż czegokolwiek innego. Chciała, czego dowodem była kontynuacja ich lapidarnych słów, na nowo zanurzyć się w widmie dawnych dni, zatracić w fantomowej przyjemności, kiedy rzeczywistość wspólnie ograniczali do białej, zmiętej pościeli i niewybrednych żartów, paskudnością uderzających w każdego Anglika na wielkiej, szarej, angielskiej ziemi, która w niechęci obydwojga stała się jakąś niezrozumiałą koniecznością.
Chciała wrócić do momentu, w którym język miał smak, oczy wzrok, a dotyk palił skórę; w duszności papierosowego dymu i półmroków bocznej sali Amortencji wszystko zdawało się zionąć jałowością; dopiero moment, w którym zadarła spojrzenie wyżej, a przez brwi przemknęło zawahanie, smagnął intensywnym kolorem nierealną projekcję.
– Co ci się stało? – na moment zapominała znów o ich kulawym wstrzymywaniem się od drążenia tematów bolesnych, zapominała o felernym spotkaniu i swojej własnej goryczy, w machinalnym uniesieniu nadgarstka docierając opuszkami dwóch palców do szwów zdobiących łuk brwiowy. Skóra musnęła skórę, ledwo i lekko, coś na skraju determinacji i ciekawości zmieszało odcienie tęczówek i ledwie przez moment wydawała się prawie zła.
– A na co więcej powinnam ci pozwalać? – w kontrze, niemal żałośnie rozbawionej przekrzywiła głowę, wspierając sylwetkę o oparcie krzesła; na co pozwalać, dokąd dopuszczać, co pokazywać i cóż ujawniać – znów uniosła brew, w pytającym geście zawieszając gorycz półświatka, w którym obydwoje się poruszali.
Kiedyś, gdy Anglia była odrobinę bardziej znośna, a oni odrobinę mniej zepsuci, nie zważałaby na nic; w istocie interesowało ją niewiele ponad własnym rozgoryczeniem i kimś, kto mógłby je zrozumieć. Teraz, choć ciężar zaręczynowego pierścionka nie ciągnął jej palca w dół niemal tak dobitnie jak kula u nogi ciągnęła w dół pragnącego ucieczki skazańca, równie dobrze robiły to podszepty wokół ogarniętej migreną głowie.
I u progu kolejnego nihilistycznego skaleczenia prawie się uśmiechnęła, prawie czuła na języku cierpki posmak tego durnego teatru, do cna znudzona swoją rolą.
Prawie.
Wybił ją z rytmu po raz kolejny, choć tym razem, zaskoczeniem dla samej siebie, przez myśli zaczęły przemykać obrazy; ich. Jej i jego, wspomnienia należące tak samo do każdej ze stron, drgające naiwną tęsknotą, wobec której nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Zamiast odpowiedzi przez jakiś czas po prostu czekała; z tlącym się rozbawieniem, z dystansem, w którym miałby zrezygnować, pójść po rozum do głowy, dobitnie przekonać się o tym, że znów – raz kolejny i następny – wpędzał samego siebie w pułapkę niemożliwej przyszłości, za którą zacznie tęsknić przed nastaniem świtu.
Czekała na błąd, kapitulację, niechęć – cokolwiek.
– Na zgodę i dla lepszego samopoczucia – powtórzyła za nim, ze zmęczeniem w spojrzeniu, w powolności gestów, które zwieńczyło dogaszenie papierosa i wyciągnięcie dłoni w jego kierunku.
– Na pewno?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
i've been manipulated a hundred times, but none of them felt so soft and kind
the thought of you cut so deep so i'll open up my scars
cause it keeps me warm, just hold me close and i'llnever let you go
the thought of you cut so deep so i'll open up my scars
cause it keeps me warm, just hold me close and i'll
Krew wrzała od rozgoryczenia, błądząc weń ścieżkami dziecięcej wręcz naiwności, brodząc w poprzek ostatnich zmysłów rozsądku; poszukiwała chyba miejsca, w którym mogłaby wreszcie wypłynąć na sam wierzch, ostentacyjnie i na pokaz, dając, przede wszystkim jej, naoczne świadectwo zniszczeń, jakich skrupulatnie dokonywała. Wszakże, istotnie, zdawała się majaczyć obrazem najpodlejszego, zdradliwego węża, wijącego się kusicielsko wokół ramion, podszeptującego do ucha kilka grzesznych fantazji, by wreszcie — pochwyciwszy ofiarę w więzach obiecującej deklaracji — skrępować szyję niechlubnym uściskiem, cynicznie zaśmiewając się na widok zatracanego z wolna tchu. Tymże właśnie dla niego była — ambiwalentnym zmieszaniem uczuć z obojętnością, urody z obrzydzeniem, miłością z nienawiścią; raz na jakiś czas bezwstydnie wzywała go do siebie leciwym skinieniem palca, doraźnie tucząc zmysły i zatracone w kompleksach ego, już wkrótce na powrót dewastując nienasyceniem, w wyrachowanym odżegnaniu jazgocząc przed oczyma echem nieludzkiej drwiny. Był jej uległą, upokarzająco służalczą kukiełką, bezwiednie pozwalającą jej pociągać za leciwe sznurki młodzieńczego jestestwa; pastwiła się nad nim, górowała w uczuciu zastawionej pułapki, z kłami rozdziawionymi szeroko, jak u zatrważającego drapieżnika, bestialsko wyrywającego z klatki piersiowej serce swej zdobyczy. A dla niej, dla niej to właśnie serce biło w zadziwiającym, osobliwym wręcz, rytmie uznania, niesionego chyba jakimś popieprzonym hajem obsesji, niesionego chyba dziwaczną potrzebą posiadania jej tylko dla siebie, w niemej ekstazie istnienia na wyłączność. Czy rozumiała, że najchętniej schowałby jej oczy do własnej kieszeni, chroniąc przed widokiem tych, mogli być dla niego zagrożeniem? Czy wiedziała, że jego życzeniem byłoby sprawienie jej złotej klatki i dokarmianie owocami, z przymocowaną do kostki kulą wysadzaną diamentami? Trywialna zazdrość zwykła nękać szczególnie mocno, gdy nie miało się do niej praw; taki był twój cel, Tatiano?
— I ty powinnaś się tego nauczyć. Nie tylko tobie należały się przeprosiny — stwierdził sucho, beznamiętnie, z dala jednak od natarczywej złośliwości, która ponownie zgubić ich mogła w wirze słownej utarczki. Szumna konstatacja, poza celowaniem w jej manipulacyjną gadkę, nie zdradzała się zatem rzeczywistym żądaniem; usłyszeć od niej miałkie pardon nosiło się wygłosem obłudnej arogancji, szczerze nie chciało mu się zresztą wierzyć, by dostrzegała w którymkolwiek ze swych czynów objawów niegodziwego postępowania. — Tak będzie najlepiej — przyznał już zaraz, kwitując jej słowa statecznym kiwnięciem głowy. Bo choć jeszcze przed kilkoma dniami tak nienormalnie drażniła go jej obojętność, jej machinalna dominacja i bliżej niedookreślony triumf niedbalstwa, teraz zupełnie serio przywdziewał analogiczną maskę ignorancji, wyzutą z prawdziwości kotłujących się weń potrzeb. Bo choć jeszcze przed paroma tygodniami walczył z intymną wizją nachodzących go kaskadami wspomnień, za wszelką cenę łaknął dziś ich odczłowieczenia, swoistego obdarcia z romantyzowanej fikcji, z filmu elektryzującego skórę czymś więcej, niż zezwierzęconym pożądaniem. Wszakże byli, tylko i zaledwie, tym? Tym uosobieniem amoku, tą maniakalną lubieżnością, przytroczoną do ciszy raz po raz przerywanej westchnieniami? Miał ją pamiętać wyłącznie na tle białej pościeli, miał ją rysować wyłącznie cieniem nagiej sylwetki; czy rzeczywiście potrafił? Nie bądź głupcem, Igorze, nie znowu, powtarzał w irytującym natręctwie, jak mantrę wbijając to kołkiem w samo centrum rozżalenia; a zaraz, zaraz już tylko uśmiechał się blado, nie przyjmując ckliwych tonów troski i zmartwienia. Rozczulające, chciałby wyrzec w kapryśnej negacji, miast tego lekceważąco zbył temat:
— To nic poważnego — wybrzmiało głucho, wlokąc ze sobą krótkie sprzężenie damskiej i męskiej dłoni, gdy odciągał łagodność jej opuszków od napiętych szwów wciąż niezasklepionej rany; materiał koszuli skrywał jednak znaczniejsze dziedzictwa niedawnego pojedynku, szpecąc staturę śladami świeżych sińców. Czy była w stanie dostrzec też pozostałości obtłuczeń na kłykciach prawej ręki? Czy gotowa była przypuszczać, że każdy z głębszych wdechów kosztował boleściwym wysiłkiem? Bez znaczenia. Porzucił te dywagacje na rzecz wejrzenia w samo sedno niezbadanych tęczówek, w samo epicentrum rozszerzających się w ciekawości źrenic, już zaraz zmniejszających się instynktem w retorycznym zapytaniu, które lepiej byłoby przemilczeć. Zadrżał nieznacznie, niemalże ulegając machinalnemu wyrazowi swych autentycznych utrapień, niemalże przyznając w nonsensie pozwól się kochać; ostatecznie wybrał jednak kłamstwo i wygodny układ, prymitywny podział ról, z którego obydwoje czerpać mogli garściami.
— Pozwól nam być, ilekroć tylko najdzie mnie — tu zawahał się, od razu poprawił — ilekroć tylko najdzie nas na to ochota — dokończył, jakże nieprecyzyjnie, zrzuciwszy na jej barki cały dojmujący ciężar potencjalnych interpretacji. Nadchodząca propozycja miała być dla niej jednak zbawczo bezpośrednia, poniekąd nawet nieobyczajna; bez zdziwienia przyjął jednak wahliwy gest, na pozór stawiający ją w pozycji niewinnej panny, po prawdzie czyniący z niej zaś zwyczajowo rozpasane dziewuszysko. Przyjął ciepło jej palców, na policzku złożył przelotnego buziaka, wreszcie — utwierdzał w postanowieniu; tembr niósł się ulgą i spokojem, tęsknotą i urzeczeniem.
— Na pewno. Chodź, czegoś się jeszcze napijemy, a potem... pójdziemy do ciebie. — Choćby ten jeden, ostatni raz, zanim znowu należeć będziesz do kogoś innego.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W dusznej nędzy przypadkowego spotkania niemal bezustannie wędrowała za jego spojrzeniem, w tempie przypominającym jednak zwolnione, jak gdyby podróż po ścieżkach wytyczanych przez wzrok, tak natarczywie czekający na odpowiedź — kontrę, atak, aprobatę, krzyk, uśmiech — była zadaniem wybitnie męczącym.
Zmęczenie malowało się też półcieniem na dolnych powiekach, gościło na wybiórczych drżeniach rąk, kiedy podsuwała w jego kierunku papierośnicę i kiedy jeden z wątłych, długich palców przesuwał się po lekko zawilgłej bibułce zwiniętego niedbale tytoniu.
Miało swój dział powolnych ruchach i gestach, w przystanięciu przy stoliku i zrezygnowaniu z siedzenia za jego blatem; na sprawną radę zareagowała milczeniem, na napotkanie kawałka uszkodzonej skóry namiastką ożywienia — być może pierwszą realną tego wieczora.
— Czyli co? — niby drążyła, choć swobodnie i lekko, nie siląc się na wymaganą odpowiedź; atrapa skupienia przesunęła się w dół, razem z nią spojrzenie — to musnęło pociemniałe knykcie niosące oznaki uszkodzeń i drobnych ran, a kobiece usta na moment przypominać miały wąską linijkę.
Zamierzał ją zwodzić, umyślnie coś ukrywać, czy może faktycznie w niczym poważnym nie powinna była upatrywać się niczego; Dolohov na moment przekrzywiła głowę, w oczekiwaniu na odpowiedź beznamiętne wduszając resztkę papierosa w kryształowe dno popielnicy.
— Paskudnie duszno — pogoda daleka od angielskiej, smuga gorąca snująca się ulicami miast, ochoczo zaglądająca także do niecodziennie cichej Amortencji; pragnęła stąd wyjść, pragnęła opleść jego bok i aby zwieszone w ciszy ramiona polakierował obficie deszcz — ale zamiast tego nawiedziła ich jedynie szarawa chmura znikającego powoli dymu. Przyglądała mu się jeszcze przez jakiś czas, w pozornie litościwym odłamku czasu, który był czasem na odwrót albo pożegnanie, na kolejny wyrzut albo próbę wyjaśnienia; jego obecności, rozciętej brwi, oczekiwań?
Mogli chcieć powrotu, desperacko przylgnąć znów do obozu niepokoju przykrytego namiastką fantomowej normalności, bawić się znów w niekończącą się opowieść wakacji prosto z wymysłów; i kiedy żar dogasał w szklanym naczyniu na stoliku, chyba faktycznie chciała tylko tego.
Chyba faktycznie potrzebowała się uśmiechnąć, bo kiedy palce znów musnęły palce, a na policzku rozlała się łuna krótkiego pocałunku, podniosła spojrzenie swobodnie i niemal lżej, jakby całą farsę obojga zmyć mogło tylko te zanurzenie się w pierwotnym i sprawdzonym, jakoby za szczękiem zamka wysokiej kamienicy nie mogło ich skrzywdzić już nic.
— Podają tu świetne martini z oliwką. To pewniejszy wybór, angielska wódka często przypomina świętokradztwo — gotowa więc była wstąpić znów w ten prawie świąteczny teatrzyk, na kwadrans lub dwa udawać, że eleganckie kieliszki w eleganckiej restauracji są dla nich, że po przekroczeniu progu jej mieszkania świat się zatrzyma. Że on — on będzie wtedy, kiedy będzie chciała i zniknie wtedy, gdy sobie tego zażyczy.
— Nie boisz się Nokturnu? Nie chcę żeby ktoś podbił ci drugie oko.
Zmęczenie malowało się też półcieniem na dolnych powiekach, gościło na wybiórczych drżeniach rąk, kiedy podsuwała w jego kierunku papierośnicę i kiedy jeden z wątłych, długich palców przesuwał się po lekko zawilgłej bibułce zwiniętego niedbale tytoniu.
Miało swój dział powolnych ruchach i gestach, w przystanięciu przy stoliku i zrezygnowaniu z siedzenia za jego blatem; na sprawną radę zareagowała milczeniem, na napotkanie kawałka uszkodzonej skóry namiastką ożywienia — być może pierwszą realną tego wieczora.
— Czyli co? — niby drążyła, choć swobodnie i lekko, nie siląc się na wymaganą odpowiedź; atrapa skupienia przesunęła się w dół, razem z nią spojrzenie — to musnęło pociemniałe knykcie niosące oznaki uszkodzeń i drobnych ran, a kobiece usta na moment przypominać miały wąską linijkę.
Zamierzał ją zwodzić, umyślnie coś ukrywać, czy może faktycznie w niczym poważnym nie powinna była upatrywać się niczego; Dolohov na moment przekrzywiła głowę, w oczekiwaniu na odpowiedź beznamiętne wduszając resztkę papierosa w kryształowe dno popielnicy.
— Paskudnie duszno — pogoda daleka od angielskiej, smuga gorąca snująca się ulicami miast, ochoczo zaglądająca także do niecodziennie cichej Amortencji; pragnęła stąd wyjść, pragnęła opleść jego bok i aby zwieszone w ciszy ramiona polakierował obficie deszcz — ale zamiast tego nawiedziła ich jedynie szarawa chmura znikającego powoli dymu. Przyglądała mu się jeszcze przez jakiś czas, w pozornie litościwym odłamku czasu, który był czasem na odwrót albo pożegnanie, na kolejny wyrzut albo próbę wyjaśnienia; jego obecności, rozciętej brwi, oczekiwań?
Mogli chcieć powrotu, desperacko przylgnąć znów do obozu niepokoju przykrytego namiastką fantomowej normalności, bawić się znów w niekończącą się opowieść wakacji prosto z wymysłów; i kiedy żar dogasał w szklanym naczyniu na stoliku, chyba faktycznie chciała tylko tego.
Chyba faktycznie potrzebowała się uśmiechnąć, bo kiedy palce znów musnęły palce, a na policzku rozlała się łuna krótkiego pocałunku, podniosła spojrzenie swobodnie i niemal lżej, jakby całą farsę obojga zmyć mogło tylko te zanurzenie się w pierwotnym i sprawdzonym, jakoby za szczękiem zamka wysokiej kamienicy nie mogło ich skrzywdzić już nic.
— Podają tu świetne martini z oliwką. To pewniejszy wybór, angielska wódka często przypomina świętokradztwo — gotowa więc była wstąpić znów w ten prawie świąteczny teatrzyk, na kwadrans lub dwa udawać, że eleganckie kieliszki w eleganckiej restauracji są dla nich, że po przekroczeniu progu jej mieszkania świat się zatrzyma. Że on — on będzie wtedy, kiedy będzie chciała i zniknie wtedy, gdy sobie tego zażyczy.
— Nie boisz się Nokturnu? Nie chcę żeby ktoś podbił ci drugie oko.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Majaczące cieniem ściany przyjmowały ciężar zastygających tu sugestii, resztki dymu osadzały się zaś na pobliskich zasłonach i zawieszonym wysoko suficie, zalewając ich jakimś nienormalnym przypływem mglistego wyzwolenia. Od wiążącego ich splotu bezzasadnego konfliktu, od przenikliwej myśli o niepewnym jutrze, od tego nienormalnego znoju ostatnich dni; ich statury zgodnie zmierzały ku spontaniczności, zupełnie tak jak kiedyś, zupełnie tak jak dawniej, gdy w westchnieniach spełnienia wymieniali się mignięciem usatysfakcjonowanych ciał, po wszystkim zalegając w miękkości materaca z cynicznymi uśmiechami niewinnej szydery. Z całej tej kurewskiej Anglii, niefortunnego losu ichniejszych żyć, z retrospektywnych migawek szkolnych grzeszków. Jawa mieszała się ze snem, tutejsza ona zaś z dawnym pragnieniem młodzieńczego serca, a podła rzeczywistość z jakże wybitnym fantazmatem; i wreszcie świt wyganiał go z pozornie bezpiecznego azylu, i wreszcie rozchodzili się w przeciwne strony, by po ponad roku zejść z powrotem, na krótką bodaj chwilę, na krótki bodaj przepływ dzierżonych pod skórą potrzeb. Znów zaledwie na efemeryczny moment, znów na godzin trzy czy cztery, znów dla prymitywnej uciechy.
— Konsekwencja niewyszukanej rozrywki... — Ot co, chciałby skwitować sucho, bo prosta wojenka na pięści była zaledwie pozorowaną próbą, nierzeczywistym starciem na śmierć i życie. Adrenalina zdawała się obmyć ich wówczas z postapokaliptycznego kurzu, poniekąd też pewnie przypomnieć o kolorycie prawdziwej dzisiejszości, którą porzucić należało na rzecz szumnego ratowania walącego się świata. Nie wykluczało to jednak przekonania, że rany zabliźnią się szybciej z każdym, złożonym na ich wierzchu, pocałunkiem. Odejmij mi bólu, Tatiano. — Ale tak już przecież mają ci nieobyczajni, zdeprawowani imigranci, nie pamiętasz? — dodał w tonie przenikliwego sarkazmu, parafrazując z rozbawieniem zasłyszaną niegdyś w tłumie socjety uwagę. Parkiet nudnawego przyjęcia zaprosił ich natenczas do eleganckiego tańca, obydwoje natomiast w jego ramach odważyli się wymieniać niegodną pozostałego towarzystwa, obcą mową Północy i już wkrótce, gdzieś pomiędzy melodią przygrywającej im orkiestry, do uszu dotarł ostentacyjny, niewybredny komentarz angielskiej arystokratki. Najpewniej tylko dlatego, że w słowiańskiej urodzie i czystokrwistej swobodzie Rosjanki dojrzała jarzm osobistych kompleksów, których świadectwo wydać musiała w zawistnym, w duchu jednak dalekim nacjonalizmowi, wywodzie.
— Niech będzie. Wódki napijemy się przy innej okazji — zawyrokował, jakby istotnie w niedalekiej przyszłości miała jeszcze takowa, przypadkiem lub nie, wykwitnąć. Głupią naiwnością byłoby faktycznie składać na jej barkach podobne życzenia, zastałe spotkanie nosiło w sobie wszakże znamiona enigmatycznego końca. Przynajmniej dla niego wybrzmiewało echem pierwszego razu od dawna, jednocześnie ostatniego w ogóle, jakby po głośnym, wyrazistym sprzężeniu sylwet nastąpić miało rozmyte milczenie. Tak byłoby chyba najlepiej? Zasiadłszy przy skromnym stoliku na uboczu głównej sali wymownym skinieniem głowy oraz równie lapidarnym komunikatem zaalarmował odzianego w smoking kelnera; spojrzenie przemknęło po szlachetnych rysach, zadowolonych wręcz na zawołanie, zatroskanych wręcz nienaturalnie. Leciwy uśmiech wstąpił na jego twarz na odgłos ni to rozczulenia, ni faktycznego przejęcia; alkohol nasycił przełyk swoją intensywnością, ręka zaś nieobyczajnie, acz w skryciu zasłoną obrusa przed ciekawskimi oczyma, wtargnęła pod materiał sukienki. Zaczepnie, przekornie, ale bynajmniej nienachalnie poznając ciepło kobiecego uda. Tak wiele o mnie nie wiesz.
— Nokturn to też i moje miejsce, a oka, jak widzisz, nie dałbym sobie tak po prostu podbić — uznał, przerwał na chwilę, opuszki palców raz po raz wciskając w miękkość jędrnej skóry. I wreszcie, jakby demonstracyjnym zrywem, cofnął dłoń do poziomu drewnianego blatu, wciskając ją zaraz do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyciągnął stosowną kwotę za uiszczenie rachunku, na samym końcu tegoż aktu wznawiając napoczętą myśl: — A kiedyś opowiem ci jeszcze o czasach, w których obijałem cudze gęby za pieniądze... — skwitował obojętnie i w szczerym zwątpieniu, by zastali do tego kiedykolwiek odpowiednią okazję. Chociaż kto wie?
zt
— Konsekwencja niewyszukanej rozrywki... — Ot co, chciałby skwitować sucho, bo prosta wojenka na pięści była zaledwie pozorowaną próbą, nierzeczywistym starciem na śmierć i życie. Adrenalina zdawała się obmyć ich wówczas z postapokaliptycznego kurzu, poniekąd też pewnie przypomnieć o kolorycie prawdziwej dzisiejszości, którą porzucić należało na rzecz szumnego ratowania walącego się świata. Nie wykluczało to jednak przekonania, że rany zabliźnią się szybciej z każdym, złożonym na ich wierzchu, pocałunkiem. Odejmij mi bólu, Tatiano. — Ale tak już przecież mają ci nieobyczajni, zdeprawowani imigranci, nie pamiętasz? — dodał w tonie przenikliwego sarkazmu, parafrazując z rozbawieniem zasłyszaną niegdyś w tłumie socjety uwagę. Parkiet nudnawego przyjęcia zaprosił ich natenczas do eleganckiego tańca, obydwoje natomiast w jego ramach odważyli się wymieniać niegodną pozostałego towarzystwa, obcą mową Północy i już wkrótce, gdzieś pomiędzy melodią przygrywającej im orkiestry, do uszu dotarł ostentacyjny, niewybredny komentarz angielskiej arystokratki. Najpewniej tylko dlatego, że w słowiańskiej urodzie i czystokrwistej swobodzie Rosjanki dojrzała jarzm osobistych kompleksów, których świadectwo wydać musiała w zawistnym, w duchu jednak dalekim nacjonalizmowi, wywodzie.
— Niech będzie. Wódki napijemy się przy innej okazji — zawyrokował, jakby istotnie w niedalekiej przyszłości miała jeszcze takowa, przypadkiem lub nie, wykwitnąć. Głupią naiwnością byłoby faktycznie składać na jej barkach podobne życzenia, zastałe spotkanie nosiło w sobie wszakże znamiona enigmatycznego końca. Przynajmniej dla niego wybrzmiewało echem pierwszego razu od dawna, jednocześnie ostatniego w ogóle, jakby po głośnym, wyrazistym sprzężeniu sylwet nastąpić miało rozmyte milczenie. Tak byłoby chyba najlepiej? Zasiadłszy przy skromnym stoliku na uboczu głównej sali wymownym skinieniem głowy oraz równie lapidarnym komunikatem zaalarmował odzianego w smoking kelnera; spojrzenie przemknęło po szlachetnych rysach, zadowolonych wręcz na zawołanie, zatroskanych wręcz nienaturalnie. Leciwy uśmiech wstąpił na jego twarz na odgłos ni to rozczulenia, ni faktycznego przejęcia; alkohol nasycił przełyk swoją intensywnością, ręka zaś nieobyczajnie, acz w skryciu zasłoną obrusa przed ciekawskimi oczyma, wtargnęła pod materiał sukienki. Zaczepnie, przekornie, ale bynajmniej nienachalnie poznając ciepło kobiecego uda. Tak wiele o mnie nie wiesz.
— Nokturn to też i moje miejsce, a oka, jak widzisz, nie dałbym sobie tak po prostu podbić — uznał, przerwał na chwilę, opuszki palców raz po raz wciskając w miękkość jędrnej skóry. I wreszcie, jakby demonstracyjnym zrywem, cofnął dłoń do poziomu drewnianego blatu, wciskając ją zaraz do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyciągnął stosowną kwotę za uiszczenie rachunku, na samym końcu tegoż aktu wznawiając napoczętą myśl: — A kiedyś opowiem ci jeszcze o czasach, w których obijałem cudze gęby za pieniądze... — skwitował obojętnie i w szczerym zwątpieniu, by zastali do tego kiedykolwiek odpowiednią okazję. Chociaż kto wie?
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mogłaby odliczać sekundy i minuty dzielące ich od kolejnej konfrontacji; jak daleko leżała granica wzajemnej uległości, jak długo potrafili powiewać bielą flagi, dokąd prowadzić mogła swoboda szczerości wolna od tak umiłowanych do tej pory kąśliwości — czas płynął w tym dziwnym tempie, jakoby wraz z nadejściem komety spadła na nich wszystkich gęsta melasa, która zakleszczyła ich w tej specyficznej niemocy. Drażliwe słowa wypływały ledwo na powierzchnie i zamiast wybuchu po prostu dryfowały na tafli, czekając na wyschnięcie lub start procesów gnilnych — to wszystko, smród rosnącego niepokoju, mieszanina perfum i kadzidła Amortencji potrafiła sprawnie zakryć, chowając się w końcu za dymem spalonego papierosa i za wątłym uśmiechem.
Brew drgnęła, w ślad za nią podążył kącik ust; przekrzywiła głowę w jedną ze stron, barwiąc usta drobnym rozbawieniem — Nieobyczajni, zapomniałam, jak ładnie potrafisz mówić — jak barwnie nazywać to co brudne, krwawe i dzikie; jak udawać, że w brutalności leżała jakaś finezja, że w zwierzęcym szale mogli ukryć zakorzenienia sztuki i kultury — czy nie to tak bardzo umiłowali sobie Anglicy, dostrzegając w ich personach elementy z wschodnich legend, kiedy człowiek bratał się z wilkiem i niedźwiedziem, a mróz Syberii hartował ducha?
Powstrzymała parsknięcie śmiechu, brocząc gdzieś po skrawkach jaskrawych wspomnień sprzed wielu miesięcy; powtórzyła by to znowu, choć teraz dopuszczanie się mowy prawie-ojczystej w towarzystwie możnych tego kraju, zapewne zostałoby odebrane nieco inaczej.
— Opowiesz mi później. O niewybrednych rozrywkach i zdeprawowaniu — postanowiła więc, darując mu na ten moment tłumaczenia względem rozciętego łuku brwiowego. Miast tego oderwała się od krzesła, dzieląc się radą odnośnie trunków pochwyciła jego dłoń, by w bliźniaczym do sprzed kilku chwil geście poprowadzić go znów w centralne miejsce eleganckiego lokum, by zasiąść przy wybranym stoliku, by prostymi słowami zażyczyć sobie przezroczystego alkoholu w figlarnym kieliszku na wysokiej nóżce.
Tak wiele o mnie nie wiesz.
Tak wiele o mnie wiesz.
Tak niewiele o mnie wiesz.
Atłasowy obrusik przyjemnie musnął opuszki palców, walcząc z pokusą sięgnięcia raz jeszcze do papierośnicy z pewną ulgą uśmiechnęła się znów, kiedy kelner wybitnie prędko powrócił do stolika z wybraną przez nich formą drinka; nim dłoń ujęła chłodne szkło, ciepłe palce drasnęły jej udo, rozlewając smugę ciepłego wspomnienia.
— Zatem przemoc dopuszczasz do siebie jedynie w formie wymownej rozrywki — ironiczność tego stwierdzenia niemal odbiła się uważnym rozbawieniem gdzieś w ustach, powstrzymała się jednak od ostentacyjnego rozbawienia — Między bólem a przyjemnością jest cienka granica. Mówiłam ci o tym kiedyś? — gdybyś jeszcze o tym nie wiedział.
Z pewnym błyskiem zadowolenia wysunęła nogę nieco bliżej w jego kierunku, szkło wzniosła w górę; po dwóch haustach została tylko drobna oliwka i zagadkowy uśmiech. Suma na blacie stolika była treściwym pożegnaniem, Tatiana podniosła się subtelnie, kosmyk włosów chowając za ucho, spojrzenie lokując oczekująco w Karkaroffie.
— Pieniądze są gdzieś na tej granicy — na granicy, zaraz obok obłędu, zaraz przy fantazji, zaraz koło ciekawości.
zt
Brew drgnęła, w ślad za nią podążył kącik ust; przekrzywiła głowę w jedną ze stron, barwiąc usta drobnym rozbawieniem — Nieobyczajni, zapomniałam, jak ładnie potrafisz mówić — jak barwnie nazywać to co brudne, krwawe i dzikie; jak udawać, że w brutalności leżała jakaś finezja, że w zwierzęcym szale mogli ukryć zakorzenienia sztuki i kultury — czy nie to tak bardzo umiłowali sobie Anglicy, dostrzegając w ich personach elementy z wschodnich legend, kiedy człowiek bratał się z wilkiem i niedźwiedziem, a mróz Syberii hartował ducha?
Powstrzymała parsknięcie śmiechu, brocząc gdzieś po skrawkach jaskrawych wspomnień sprzed wielu miesięcy; powtórzyła by to znowu, choć teraz dopuszczanie się mowy prawie-ojczystej w towarzystwie możnych tego kraju, zapewne zostałoby odebrane nieco inaczej.
— Opowiesz mi później. O niewybrednych rozrywkach i zdeprawowaniu — postanowiła więc, darując mu na ten moment tłumaczenia względem rozciętego łuku brwiowego. Miast tego oderwała się od krzesła, dzieląc się radą odnośnie trunków pochwyciła jego dłoń, by w bliźniaczym do sprzed kilku chwil geście poprowadzić go znów w centralne miejsce eleganckiego lokum, by zasiąść przy wybranym stoliku, by prostymi słowami zażyczyć sobie przezroczystego alkoholu w figlarnym kieliszku na wysokiej nóżce.
Tak wiele o mnie nie wiesz.
Tak wiele o mnie wiesz.
Tak niewiele o mnie wiesz.
Atłasowy obrusik przyjemnie musnął opuszki palców, walcząc z pokusą sięgnięcia raz jeszcze do papierośnicy z pewną ulgą uśmiechnęła się znów, kiedy kelner wybitnie prędko powrócił do stolika z wybraną przez nich formą drinka; nim dłoń ujęła chłodne szkło, ciepłe palce drasnęły jej udo, rozlewając smugę ciepłego wspomnienia.
— Zatem przemoc dopuszczasz do siebie jedynie w formie wymownej rozrywki — ironiczność tego stwierdzenia niemal odbiła się uważnym rozbawieniem gdzieś w ustach, powstrzymała się jednak od ostentacyjnego rozbawienia — Między bólem a przyjemnością jest cienka granica. Mówiłam ci o tym kiedyś? — gdybyś jeszcze o tym nie wiedział.
Z pewnym błyskiem zadowolenia wysunęła nogę nieco bliżej w jego kierunku, szkło wzniosła w górę; po dwóch haustach została tylko drobna oliwka i zagadkowy uśmiech. Suma na blacie stolika była treściwym pożegnaniem, Tatiana podniosła się subtelnie, kosmyk włosów chowając za ucho, spojrzenie lokując oczekująco w Karkaroffie.
— Pieniądze są gdzieś na tej granicy — na granicy, zaraz obok obłędu, zaraz przy fantazji, zaraz koło ciekawości.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Amortencja
Szybka odpowiedź