Szklarnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Szklarnia
Mała szklarenka znajdująca się za kamienicą. Zazwyczaj małe okienka są zasłonięte czarnym materiałem, co pomaga w kamuflażu przed mugolami... i hodowli małych sadzonek diabelskich sideł.
| 15 sierpnia, wieczór
Jej rośliny były dla niej odpoczynkiem po całym dniu pełnym wrażeń. Była na obiedzie u rodziców. Uraczyli ją pyszną pieczenią z indyka, pieczone ziemniaki w mundurkach, surówkę z marchewek i jabłek matka upiekła jej ulubione ciasto z kremem malinowym i jeżynami. Dużo rozmawiali, otworzyli album rodzinny, oglądali zdjęcia i wspominali stare lata, kiedy to Eileen i Rossa był jeszcze małymi berbeciami. Dobrze było sobie odświeżyć pamięć, wypić kawę z rodzicami, obejrzeć ich roześmiane twarze. Na chwilę zdołała zapomnieć, że właśnie dzisiaj skończyła dwadzieścia dziewięć lat.
Pieszczotliwym gestem dotknęła liści dyptamu, gładząc go wilgotną szmatką, oczyszczając je z kurzu, który na dobre zadomowił się w jej ukochanej szklarence. Na przeciwległe ścianie wisiała mała lampka z łańcuszkiem jako mechanizmem zapalającym i gaszącym. Delikatne, mdłe światło płynęło po podłodze, tańcząc na jej sukience do kolan, roboczej, z długimi rękawami sięgającymi nadgarstków.
Dosypała odrobinę ziemi do doniczki, chwyciła za konewkę i podlała roślinę, ugniatając rękawicą grunt. Kochała to robić. Rośliny nie prosiły o zrozumienie, były zdane na jej łaskę i niełaskę, na wszelkie eksperymenty i doświadczenia, które na nich wykonywała. Eileen jednak starała się poświęcać im wiele uwagi, traktując je jak swoje dzieci, ukochane pupile.
Zielarka z powołania? Stanowczo.
Jej rośliny były dla niej odpoczynkiem po całym dniu pełnym wrażeń. Była na obiedzie u rodziców. Uraczyli ją pyszną pieczenią z indyka, pieczone ziemniaki w mundurkach, surówkę z marchewek i jabłek matka upiekła jej ulubione ciasto z kremem malinowym i jeżynami. Dużo rozmawiali, otworzyli album rodzinny, oglądali zdjęcia i wspominali stare lata, kiedy to Eileen i Rossa był jeszcze małymi berbeciami. Dobrze było sobie odświeżyć pamięć, wypić kawę z rodzicami, obejrzeć ich roześmiane twarze. Na chwilę zdołała zapomnieć, że właśnie dzisiaj skończyła dwadzieścia dziewięć lat.
Pieszczotliwym gestem dotknęła liści dyptamu, gładząc go wilgotną szmatką, oczyszczając je z kurzu, który na dobre zadomowił się w jej ukochanej szklarence. Na przeciwległe ścianie wisiała mała lampka z łańcuszkiem jako mechanizmem zapalającym i gaszącym. Delikatne, mdłe światło płynęło po podłodze, tańcząc na jej sukience do kolan, roboczej, z długimi rękawami sięgającymi nadgarstków.
Dosypała odrobinę ziemi do doniczki, chwyciła za konewkę i podlała roślinę, ugniatając rękawicą grunt. Kochała to robić. Rośliny nie prosiły o zrozumienie, były zdane na jej łaskę i niełaskę, na wszelkie eksperymenty i doświadczenia, które na nich wykonywała. Eileen jednak starała się poświęcać im wiele uwagi, traktując je jak swoje dzieci, ukochane pupile.
Zielarka z powołania? Stanowczo.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Tak myślałem, że Cię tutaj znajdę. - Męski głos przeciął ciszę, która od jakiegoś czasu krążyła wokoło Eileen, mącona jedynie przez ciche odgłosy jej poczynań. Kobieta znała ten głos i z pewnością wiedziała do kogo należał. Nie musiała się nawet odwracać, by się upewniać. Znali się przecież nie od dziś. Przyjaźnili się nie od dziś. Alan stał w wejściu do szklarni, opierając się o framugę przedramieniem zgiętej ręki. Na jego twarzy jak zwykle gościł uśmiech od ucha do ucha. - Chyba nie sądziłaś, że zapomniałem co dziś za dzień, hm? Albo, że Ci odpuszczę? Dorwałbym Cię nawet jeżeli zamierzałabyś spędzić cały ten dzień na Syberii. - dodał z rozbawieniem. Wyprostował się i zrobił parę kroków w przód, wchodząc do wnętrza szklarni. Bywał tu już tyle razy, że nie musiał nawet jakoś specjalnie uważać, by niczego nie popsuć ani nie zdeptać. Zgrabnie omijał wszelkie przeszkody na jego drodze, aż w końcu stanął przed Eileen. Zatrzymał się przy niej i patrzył na nią z góry milcząc. Trwało to długie sekundy, a na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech, wzbogacany coraz to nowymi emocjami. Na początku było to bowiem tylko rozbawienie, ale wkrótce zaczął pojawiać się także ten znany kobiecie grymas. Alan coś kombinował.
- Mam dla Ciebie prezent. - odezwał się w końcu i sięgnął do kieszeni, z której wyjął niewielkiej wielkości marchewkę. Na łodyżce (czy jak to sie tam...) zawiązana była duża, różowa kokarda. Wręczył ów prezent dziewczynie z zadowolonym wyrazem twarzy i obserwował jej reakcje. Były już różne prezenty. Swetry z marchewkami, talerze z marchewkami. Ale żeby samą lichą marchewkę?!
- A! A! Aa! Chyba nie sądziłaś, że to wszystko, co? - Pomachał jej przed nosem różdżką, uśmiechając się coraz szerzej. Machnął nią raz jeszcze, wypowiadając jakieś zaklęcie (nie chce mi sie szukać czy jest coś takiego, a jeśli nie ma - uznajmy, że jest). Obok niego pojawił się dość sporych rozmiarów wór wypełniony... no zgadnijcie... tak, marchewkami! Bennett wybuchł śmiechem, wkrótce aż zginając się w pół. - M-masz zapasy na zimę, Eili. - odezwał się pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu. To był nie tylko worek pełen marchewek. Każda marchewka miała zawiązaną na sobie kokardkę, a w dodatku wyżłobioną jakąś minkę. Ktoś musiał poświęcić sporo czasu na zrobienie czegoś takiego... Ale czego się nie robi dla przyjaciół, prawda? I po to, by się pośmiać.
- Jeszcze to. - dodał, wyciągając kawałek kartonika, który po rozłożeniu stał się urodzinową czapeczką. Taką, jaką noszą dzieci. Założył ją na głowę Eileen, samemu również zakładając drugą. W efekcie oboje wyglądali... głupio. Alan omal ponownie nie dostał ataku śmiechu. Widać było, że ma dobry nastrój. - Mam jeszcze ciasto, ale można uznać, że to tort. I jeszcze coś. - Wyjął z kieszeni niewielkie, kwadratowe pudełeczko. W pudełeczku był naszyjnik z wisiorkiem (klik). - Nie wiem czy Ci się spodoba. Jeśli nie, to trudno. Nie znam się na takich rzeczach, ale pomyślałem, że byłoby Ci w nim ładnie. - dodał. Zmierzwił swoje włosy u tyłu głowy jak zawsze, kiedy był czegoś niepewny. Ale pogodny wyraz nie znikał z jego twarzy.
- Mam dla Ciebie prezent. - odezwał się w końcu i sięgnął do kieszeni, z której wyjął niewielkiej wielkości marchewkę. Na łodyżce (czy jak to sie tam...) zawiązana była duża, różowa kokarda. Wręczył ów prezent dziewczynie z zadowolonym wyrazem twarzy i obserwował jej reakcje. Były już różne prezenty. Swetry z marchewkami, talerze z marchewkami. Ale żeby samą lichą marchewkę?!
- A! A! Aa! Chyba nie sądziłaś, że to wszystko, co? - Pomachał jej przed nosem różdżką, uśmiechając się coraz szerzej. Machnął nią raz jeszcze, wypowiadając jakieś zaklęcie (nie chce mi sie szukać czy jest coś takiego, a jeśli nie ma - uznajmy, że jest). Obok niego pojawił się dość sporych rozmiarów wór wypełniony... no zgadnijcie... tak, marchewkami! Bennett wybuchł śmiechem, wkrótce aż zginając się w pół. - M-masz zapasy na zimę, Eili. - odezwał się pomiędzy kolejnymi napadami śmiechu. To był nie tylko worek pełen marchewek. Każda marchewka miała zawiązaną na sobie kokardkę, a w dodatku wyżłobioną jakąś minkę. Ktoś musiał poświęcić sporo czasu na zrobienie czegoś takiego... Ale czego się nie robi dla przyjaciół, prawda? I po to, by się pośmiać.
- Jeszcze to. - dodał, wyciągając kawałek kartonika, który po rozłożeniu stał się urodzinową czapeczką. Taką, jaką noszą dzieci. Założył ją na głowę Eileen, samemu również zakładając drugą. W efekcie oboje wyglądali... głupio. Alan omal ponownie nie dostał ataku śmiechu. Widać było, że ma dobry nastrój. - Mam jeszcze ciasto, ale można uznać, że to tort. I jeszcze coś. - Wyjął z kieszeni niewielkie, kwadratowe pudełeczko. W pudełeczku był naszyjnik z wisiorkiem (klik). - Nie wiem czy Ci się spodoba. Jeśli nie, to trudno. Nie znam się na takich rzeczach, ale pomyślałem, że byłoby Ci w nim ładnie. - dodał. Zmierzwił swoje włosy u tyłu głowy jak zawsze, kiedy był czegoś niepewny. Ale pogodny wyraz nie znikał z jego twarzy.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Aż drgnęła niespokojnie, kiedy ktoś stanął w drzwiach. O tej porze nie miewała gości, a jeśli już, to zazwyczaj była to pani Kers, która prosiła, by zgasić światło, bo sąsiadom zaczyna przeszkadzać. Eileen wtedy grzecznie dostosowywała się do jej prośby, minimalnie jednak przeciągając wizytę wśród swoich ulubionych obywateli tego małego państewka zwanego "szklarnią". Uśmiechnęła się, kiedy jej gościem okazał się być Alan.
- A sądziłam, że już nie przyjdziesz, no - parsknęła śmiechem.
Zgrywała się. Wiedziała, że przyszedłby i to nie sam, a w towarzystwie jakichś groteskowych prezentów, które zazwyczaj przybierały jakieś marchewkoidalne kształty. Nie myliła się.
Przewróciła oczami, chociaż nawet nie próbowała kryć śmiechu i radości wypływającej z byciem obdarowywaną. Dobrze było mieć taki jeden dzień w roku, gdy ludzie obdarowują cię przeróżnymi smakołykami i drobnymi upominkami. Z łatwością można było sobie przypomnieć, że istnieje na świecie coś takiego jak szczęście.
Śmiała się w głos razem z nim, nie patrząc na to, że to znów były marchewki i znów Alan chciał sobie z nią poigrać jak z ogniem! Dzisiaj były jej urodziny, każdemu należało się trochę jej króliczej miłości.
- Co to za czapeczka?! Jasny gwint! - parsknęła rozbawiona.
To już było święto z prawdziwego zdarzenia, skoro dostała od niego nawet urodzinową czapeczkę!
Śmiech zawisł w powietrze, kiedy Alan wręczył jej na koniec kwadratowe pudełeczko. Otworzyła je i... oniemiała z wrażenia. Opuszkami palców dotknęła srebrny wisiorek, dość duży, ale bardzo elegancki. Motyl.
Tak, dzisiaj była lekka jak motyl. Zamknęła pudełeczko i uścisnęła Alana mocno, żeby poczuł jej ogromną wdzięczność.
- Dziękuję. - odparła z uśmiechem, który nie mógł spłynąć z jej ust. - Za wszystko. Cudownie jest mieć takiego przyjaciela, jak ty. Nawet, jeśli początku naszej przyjaźni wydawały się wykluczać taki rozwój wydarzeń.
Teraz oboje mogli śmiać się z tych wspomnień.
- A sądziłam, że już nie przyjdziesz, no - parsknęła śmiechem.
Zgrywała się. Wiedziała, że przyszedłby i to nie sam, a w towarzystwie jakichś groteskowych prezentów, które zazwyczaj przybierały jakieś marchewkoidalne kształty. Nie myliła się.
Przewróciła oczami, chociaż nawet nie próbowała kryć śmiechu i radości wypływającej z byciem obdarowywaną. Dobrze było mieć taki jeden dzień w roku, gdy ludzie obdarowują cię przeróżnymi smakołykami i drobnymi upominkami. Z łatwością można było sobie przypomnieć, że istnieje na świecie coś takiego jak szczęście.
Śmiała się w głos razem z nim, nie patrząc na to, że to znów były marchewki i znów Alan chciał sobie z nią poigrać jak z ogniem! Dzisiaj były jej urodziny, każdemu należało się trochę jej króliczej miłości.
- Co to za czapeczka?! Jasny gwint! - parsknęła rozbawiona.
To już było święto z prawdziwego zdarzenia, skoro dostała od niego nawet urodzinową czapeczkę!
Śmiech zawisł w powietrze, kiedy Alan wręczył jej na koniec kwadratowe pudełeczko. Otworzyła je i... oniemiała z wrażenia. Opuszkami palców dotknęła srebrny wisiorek, dość duży, ale bardzo elegancki. Motyl.
Tak, dzisiaj była lekka jak motyl. Zamknęła pudełeczko i uścisnęła Alana mocno, żeby poczuł jej ogromną wdzięczność.
- Dziękuję. - odparła z uśmiechem, który nie mógł spłynąć z jej ust. - Za wszystko. Cudownie jest mieć takiego przyjaciela, jak ty. Nawet, jeśli początku naszej przyjaźni wydawały się wykluczać taki rozwój wydarzeń.
Teraz oboje mogli śmiać się z tych wspomnień.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Nie niedoceniaj mnie. - odpowiedział, wybuchając krótkim, cichym śmiechem. Oczywiście, że by przyszedł! Choćby miał przyjść do niej na minutę przed końcem dnia - nie odpuściłby. Co roku zjawiał się u niej w jej urodziny z jakimś upominkiem. Co roku było to zresztą coś z marchewką, ale króliczo-marchewkowe rzeczy potrafił jej dawać i bez okazji. Ot tak, dla zabawy i pośmiania się. Może i powoli robiło się to już nudne, ale zawsze i tak się z tego śmiali. Dlatego Alan tak lubił to robić.
Ale w tym roku się postarał! Obwiązał każdą marchewkę wstążką i w każdej wyżłobił jakąś wesołą minkę. Teraz Eileen miała nie tylko wór pełen marchewek, które tak uwielbiała, ale każda marchewka w złych chwilach mogła poprawić jej humor. Wystarczyło tylko spojrzeć na mordkę na pomarańczowej części warzywka i voila! W dodatku cały wór marchewek ze wstążkami wyglądał dość zjawiskowo i... uroczo. Dlatego Alan był tak zadowolony z tego dość banalnego, ale na swój sposób wyjątkowego prezentu.
- Kupiłem ją w mugolskim sklepie! Ostatnio znajoma pokazuje mi niemagiczną część Londynu i widziałem coś takiego. Ciekawie to wygląda więc kupiłem. - wyjaśnił, przyglądając się Eileen z czapeczką na głowie. Przekręcił głowę w jedną stronę, potem w drugą, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyraźnie zadowolony z efektu. - Do twarzy Ci w tym. Może zrobiłabyś z tego stały element swojego ubioru? - zażartował, wysuwając język w jej stronę, aby dodać do całości odrobinę figlarności. Zupełnie jak dziecko... Był dorosłym facetem, ale czasem budził się w nim mały chłopiec. I psotnik. Tak jak za czasów Hogwartu.
Przyglądał jej się z niepewnością, gdy wyjmowała z pudełeczka wisiorek. Spodoba jej się? Tego nie był pewien. Nie chciał jednak, by udawała na siłę, że prezent przypadł jej do gustu, jeżeli wcale by tak nie było. Miał nadzieję, że znała go na tyle, iż wiedziała, że woli on nawet nieprzyjemną szczerość od kłamstewka w imię grzeczności.
- Nie ma za co. - odparł, przyciskając ją do siebie jeszcze bardziej. - I w drugą stronę to wygląda tak samo. Chociaż rzeczywiście początki bywały trudne. Nie wiem dla kogo bardziej, dla mnie czy dla Ciebie. - zaśmiał się, nie wypuszczając jej z objęć. Kiwał się z nią lekko na boki. Ot tak, bez powodu, dla zwykłego kaprysu. W końcu puścił ją i przyjrzał jej się krytycznym wzrokiem.
- Nie jest Ci zimno, Eili? - spytał, gotów poratować ją swoim okryciem wierzchnim, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Miał ze sobą jeszcze ciasto, które miało posłużyć jako tort. Był tylko jeden problem... - Wiesz co... mam dla Ciebie też taki pseudo tort, ale zapomniałem o świeczkach. Masz chociaż z jedną? - spytał, patrząc na nią z uśmiechem. - Chyba, że zrobimy magiczne fajerwerki? - zaśmiał się.
Ale w tym roku się postarał! Obwiązał każdą marchewkę wstążką i w każdej wyżłobił jakąś wesołą minkę. Teraz Eileen miała nie tylko wór pełen marchewek, które tak uwielbiała, ale każda marchewka w złych chwilach mogła poprawić jej humor. Wystarczyło tylko spojrzeć na mordkę na pomarańczowej części warzywka i voila! W dodatku cały wór marchewek ze wstążkami wyglądał dość zjawiskowo i... uroczo. Dlatego Alan był tak zadowolony z tego dość banalnego, ale na swój sposób wyjątkowego prezentu.
- Kupiłem ją w mugolskim sklepie! Ostatnio znajoma pokazuje mi niemagiczną część Londynu i widziałem coś takiego. Ciekawie to wygląda więc kupiłem. - wyjaśnił, przyglądając się Eileen z czapeczką na głowie. Przekręcił głowę w jedną stronę, potem w drugą, po czym uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyraźnie zadowolony z efektu. - Do twarzy Ci w tym. Może zrobiłabyś z tego stały element swojego ubioru? - zażartował, wysuwając język w jej stronę, aby dodać do całości odrobinę figlarności. Zupełnie jak dziecko... Był dorosłym facetem, ale czasem budził się w nim mały chłopiec. I psotnik. Tak jak za czasów Hogwartu.
Przyglądał jej się z niepewnością, gdy wyjmowała z pudełeczka wisiorek. Spodoba jej się? Tego nie był pewien. Nie chciał jednak, by udawała na siłę, że prezent przypadł jej do gustu, jeżeli wcale by tak nie było. Miał nadzieję, że znała go na tyle, iż wiedziała, że woli on nawet nieprzyjemną szczerość od kłamstewka w imię grzeczności.
- Nie ma za co. - odparł, przyciskając ją do siebie jeszcze bardziej. - I w drugą stronę to wygląda tak samo. Chociaż rzeczywiście początki bywały trudne. Nie wiem dla kogo bardziej, dla mnie czy dla Ciebie. - zaśmiał się, nie wypuszczając jej z objęć. Kiwał się z nią lekko na boki. Ot tak, bez powodu, dla zwykłego kaprysu. W końcu puścił ją i przyjrzał jej się krytycznym wzrokiem.
- Nie jest Ci zimno, Eili? - spytał, gotów poratować ją swoim okryciem wierzchnim, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Miał ze sobą jeszcze ciasto, które miało posłużyć jako tort. Był tylko jeden problem... - Wiesz co... mam dla Ciebie też taki pseudo tort, ale zapomniałem o świeczkach. Masz chociaż z jedną? - spytał, patrząc na nią z uśmiechem. - Chyba, że zrobimy magiczne fajerwerki? - zaśmiał się.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To były dobre urodziny. Marchewkowe urodziny! Aż miała ochotę zamienić się w królika i wskoczyć do tego wora, by przespać w nim tę noc. Naprawdę lubiła takie momenty w życiu. Przesączone ciepłem i radością, poobklejane dookoła uśmiechem i gorącymi uściskami. Brakowało jej teraz tylko jednej osoby. Rossy.
Nie przyjechała do Londynu, chociaż doskonale wiedziała, że Eileen ma urodziny. Zawsze, ale to z a w s z e dziewczyny spotykały się w ten jeden, jedyny dzień w roku, żeby spędzić ze sobą czas. Ellie po cichu tłumaczyła to chwilową niedyspozycją siostry... albo natłokiem pracy. Próbowała w ten sposób stłumić niepokój czający się na dnie jej serca. Na szczęście nie było go widać w jej uśmiechu - jak najbardziej szczerym i pełnym szczęścia.
- Mugolski sklep? - uniosła brwi. - Nie, Alan, dzieciaki w Hogwarcie na pewno by się mnie przestraszyły.
Parsknęła śmiechem, po raz kolejny z resztą. Uścisnęła go, jak tylko wyszedł do niej z taką inicjatywą. Odetchnęła spokojnie, gładząc go mimowolnie po plecach. Dobrze było tak od czasu do czasu zatonąć w jego ciepłych ramionach.
- Zimno? Ah, nie! - zachichotała i odsunęła się, by poszukać jakiejś świeczki. Zazwyczaj chowała jakieś po starych szufladach, na wypadek, gdyby w szklarni zastała ją noc. - Mam jakąś chudą... bo chodzi o świeczkę na to ciasto, prawda? - spytała, by się upewnić. - Magiczne fajerwerki? Tutaj? Chcesz mi przestraszyć wszystkie rośliny? Mimbulus opluje cię sokiem, zobaczysz.
Usiadła na ławeczce pod ścianą i poklepała dłonią miejsce obok siebie, dając mu w ten sposób znak, by usiadł obok. Zapaliła knot świeczki prostym incendio, po czym różdżkę odłożyła obok siebie. Gdy wysunął w jej kierunku ciasto służącego za tort, ustawiła na nim pionowy słupek wosku i wzięłą głęboki wdech.
- Już mogę? Mogę? - uniosła wysoko brwi, czekając na jego pozwolenie w sprawie wypowiedzenia życzenia.
Nie przyjechała do Londynu, chociaż doskonale wiedziała, że Eileen ma urodziny. Zawsze, ale to z a w s z e dziewczyny spotykały się w ten jeden, jedyny dzień w roku, żeby spędzić ze sobą czas. Ellie po cichu tłumaczyła to chwilową niedyspozycją siostry... albo natłokiem pracy. Próbowała w ten sposób stłumić niepokój czający się na dnie jej serca. Na szczęście nie było go widać w jej uśmiechu - jak najbardziej szczerym i pełnym szczęścia.
- Mugolski sklep? - uniosła brwi. - Nie, Alan, dzieciaki w Hogwarcie na pewno by się mnie przestraszyły.
Parsknęła śmiechem, po raz kolejny z resztą. Uścisnęła go, jak tylko wyszedł do niej z taką inicjatywą. Odetchnęła spokojnie, gładząc go mimowolnie po plecach. Dobrze było tak od czasu do czasu zatonąć w jego ciepłych ramionach.
- Zimno? Ah, nie! - zachichotała i odsunęła się, by poszukać jakiejś świeczki. Zazwyczaj chowała jakieś po starych szufladach, na wypadek, gdyby w szklarni zastała ją noc. - Mam jakąś chudą... bo chodzi o świeczkę na to ciasto, prawda? - spytała, by się upewnić. - Magiczne fajerwerki? Tutaj? Chcesz mi przestraszyć wszystkie rośliny? Mimbulus opluje cię sokiem, zobaczysz.
Usiadła na ławeczce pod ścianą i poklepała dłonią miejsce obok siebie, dając mu w ten sposób znak, by usiadł obok. Zapaliła knot świeczki prostym incendio, po czym różdżkę odłożyła obok siebie. Gdy wysunął w jej kierunku ciasto służącego za tort, ustawiła na nim pionowy słupek wosku i wzięłą głęboki wdech.
- Już mogę? Mogę? - uniosła wysoko brwi, czekając na jego pozwolenie w sprawie wypowiedzenia życzenia.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Alan nie miał pojęcia o zmartwieniach Eileen związanych z jej siostrą. Nie mógł więc jej pocieszyć, nie mógł nic zrobić. Sądził, że jak zwykle spędziła miło ten dzień w towarzystwie rodziny. I cieszył się, że nie zostawała u niej na kilka dni, bo mógłby mieć wtedy problem z odwiedzeniem jej w ten wyjątkowy dzień, w który rok za rokiem zawsze znajdował chwilkę, by złożyć jej życzenia i wręczyć prezent. Nie ważne jak późna godzina była, nie ważne jak bardzo był zmęczony, zabiegany czy zapracowany. Zawsze znajdował czas. I nie zamierzał zaniechać tej tradycji, ponieważ cieszył się z tego dnia tak samo jak Eileen.
- Tak, zgadza się. Ciekawie było robić tam zakupy. - przyznał z rozbawieniem. Wyróżniał się nieco wśród mugoli, bo czuł się przy nich odrobinę spięty i było to widoczne. Ale udało mu się dostać to, co chciał. Choć musiał trochę pobłądzić, by odnaleźć sklep, w którym to sprzedawano. - Oj tam, na pewno nie! Jestem pewien, że byłyby zachwycone i same by takie chciały! - odpowiedział i wybuchł śmiechem. Wizja Eileen uczącej dzieci o mandragorach z taką czapeczką na głowie była tak wyraźna i tak zabawna, że ledwo powstrzymywał się przed dalszym śmianiem. Był pewien, że z czymś takim lekcje byłyby o wiele ciekawsze. Chyba sam nadawał się na nauczyciela. Z takimi pomysłami z pewnością zdobyłby sympatię uczniów, którzy chętnie przychodziliby na jego zajęcia.
- No dobrze, niech Ci będzie. Ale gdyby jednak było Ci zimno - masz mi natychmiast powiedzieć. Nie wolno Ci odbierać mi tego męskiego przywileju. - ostrzegł ją niby to surowym tonem, machając jej przed nosem palcem, jak ojciec ostrzegający córkę. W jego głosie wyraźnie słyszalne było jednak rozbawienie. - Tak, dokładnie o taką. - Pokiwał głową, przyglądając jej się, gdy szukała świeczki. Zaśmiał się, słysząc ostrzeżenie, jednocześnie unosząc ręce w geście kapitulacji. Z jej roślinkami nie było żartów. Wiedział, że rzeczywiście jakaś mogła go czymś opluć. Albo zrobić coś innego. Z tymi chwastami nigdy nic nie było wiadomo.
Ostatecznie oboje usiedli na ławce pod ścianą. Alan wyciągnął "tort" i obserwował, jak Eileen usiłuje wcisnąć w niego świeczkę. Gdy się udało, wyszczerzył się szeroko, zadowolony z faktu, że sprawił przyjaciółce też taki prezent.
- No! Życzenie i dmuchać, króliczku! - zawołał wesoło, czekając na ten moment. Ciekaw był co Eileen sobie zażyczy nawet, jeżeli zamierzała mu nigdy nie powiedzieć o swoim życzeniu. Był typem, który bardziej myśli o innych niżeli o sobie. A więc jej szczęście było jego szczęściem. - No, to teraz trzeba by to jakoś pokroić. - mruknął, gdy tylko dziewczyna skończyła dmuchanie. Rozejrzał się dookoła za czymś, co mogłoby się do tego przydać. - A i jeszcze coś. Mam dla nas coś jeszcze. - ostrożnie odłożył "tort" w jakieś bezpieczne miejsce, po czym wyjął z kieszeni (zadziwiające było to, ile mogły pomieścić jego kieszenie) butelkę dobrego wina. - Jakoś tak trafiło w moje ręce i pomyślałem sobie, że dobre na tą okazję. - stwierdził, patrząc na nią badawczo. Wiedział, że Eileen nie miała zwyczaju pić. On również takiego zwyczaju nie miał. Głównie dlatego, że całe dnie przebywał w pracy. Lubił sobie jednak wypić coś, gdy miał wolne, lecz niezbyt często. Teraz jednak miał ochotę na jakąś porcję alkoholu.
- Tak, zgadza się. Ciekawie było robić tam zakupy. - przyznał z rozbawieniem. Wyróżniał się nieco wśród mugoli, bo czuł się przy nich odrobinę spięty i było to widoczne. Ale udało mu się dostać to, co chciał. Choć musiał trochę pobłądzić, by odnaleźć sklep, w którym to sprzedawano. - Oj tam, na pewno nie! Jestem pewien, że byłyby zachwycone i same by takie chciały! - odpowiedział i wybuchł śmiechem. Wizja Eileen uczącej dzieci o mandragorach z taką czapeczką na głowie była tak wyraźna i tak zabawna, że ledwo powstrzymywał się przed dalszym śmianiem. Był pewien, że z czymś takim lekcje byłyby o wiele ciekawsze. Chyba sam nadawał się na nauczyciela. Z takimi pomysłami z pewnością zdobyłby sympatię uczniów, którzy chętnie przychodziliby na jego zajęcia.
- No dobrze, niech Ci będzie. Ale gdyby jednak było Ci zimno - masz mi natychmiast powiedzieć. Nie wolno Ci odbierać mi tego męskiego przywileju. - ostrzegł ją niby to surowym tonem, machając jej przed nosem palcem, jak ojciec ostrzegający córkę. W jego głosie wyraźnie słyszalne było jednak rozbawienie. - Tak, dokładnie o taką. - Pokiwał głową, przyglądając jej się, gdy szukała świeczki. Zaśmiał się, słysząc ostrzeżenie, jednocześnie unosząc ręce w geście kapitulacji. Z jej roślinkami nie było żartów. Wiedział, że rzeczywiście jakaś mogła go czymś opluć. Albo zrobić coś innego. Z tymi chwastami nigdy nic nie było wiadomo.
Ostatecznie oboje usiedli na ławce pod ścianą. Alan wyciągnął "tort" i obserwował, jak Eileen usiłuje wcisnąć w niego świeczkę. Gdy się udało, wyszczerzył się szeroko, zadowolony z faktu, że sprawił przyjaciółce też taki prezent.
- No! Życzenie i dmuchać, króliczku! - zawołał wesoło, czekając na ten moment. Ciekaw był co Eileen sobie zażyczy nawet, jeżeli zamierzała mu nigdy nie powiedzieć o swoim życzeniu. Był typem, który bardziej myśli o innych niżeli o sobie. A więc jej szczęście było jego szczęściem. - No, to teraz trzeba by to jakoś pokroić. - mruknął, gdy tylko dziewczyna skończyła dmuchanie. Rozejrzał się dookoła za czymś, co mogłoby się do tego przydać. - A i jeszcze coś. Mam dla nas coś jeszcze. - ostrożnie odłożył "tort" w jakieś bezpieczne miejsce, po czym wyjął z kieszeni (zadziwiające było to, ile mogły pomieścić jego kieszenie) butelkę dobrego wina. - Jakoś tak trafiło w moje ręce i pomyślałem sobie, że dobre na tą okazję. - stwierdził, patrząc na nią badawczo. Wiedział, że Eileen nie miała zwyczaju pić. On również takiego zwyczaju nie miał. Głównie dlatego, że całe dnie przebywał w pracy. Lubił sobie jednak wypić coś, gdy miał wolne, lecz niezbyt często. Teraz jednak miał ochotę na jakąś porcję alkoholu.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spojrzała na niego, nie ukrywając swojego zdziwienia.
- Daj spokój. Jeśli będzie mi za zimno, założę sweter… ale w gruncie rzeczy mamy lato, więc nie muszę się o nic bać. – zachichotała. – No ale dobrze, zgłoszę ci taką okoliczność, jeśli w ogóle wystąpi.
Swój roześmiany wzrok przeniosła na niewielkie ciasto z palącą się na nim świeczką. Podobnymi smakołykami raczyła ją Rossa, ale jej nigdy nie zabrakło kolorowych, aromatyzowanych świeczek, które Eileen zdążyła tak polubić. Nie dając się porwać negatywnym emocjom towarzyszącym każdej myśli o siostrze, zdmuchnęła mały płomyczek, z zamkniętymi oczami myśląc nad życzeniem. Właściwie nie zajęło jej to zbyt wiele czasu. Wystarczyła chwila, by powtórzyła to, które wypowiedziała na wzniesieniu, w nocy spadających gwiazd. To samo życzenie co roku.
- Pokroić? – zdziwiła się, po czym chwyciła palcami kawałek ciasta i wsunęła go do ust śmiejąc się przy tym cicho. – Daj spokój, nikt nas z tego nie rozliczy!
O nie, nie, nie pozwoliła sobie zabrać tego pysznego ciasta! Spojrzała na niego wzrokiem pełnym pretensji, który jednak nie do końca jej wyszedł tak poważnie, jak chciała, bo parsknęła śmiechem. Wyjrzała, by sprawdzić, co on tam w rękach trzyma. Wino?
- No, no, chcesz mnie upić? – zachichotała po raz kolejny, mając wrażenie, że dzisiejszy wieczór był niekończącym się pasmem jej chichotów, rechotów i śmiechów wszelakiej maści.
Szybkim ruchem zamieniła za pomocą prostego zaklęcia acus dwie najbliżej stojące, malutkie doniczki w pucharki do wina. Podała mu jeden z nich, a drugi zarezerwowała sobie. Ciasto bezpiecznie spoczywało na jej kolanach opatrzonych materiałem brązowej sukience.
- Upić mnie nie upijesz, bo pewnie doskonale wiesz, że za zbyt dużą alkoholu nie przepadam, ale łyczka lub dwóch sobie nie odmówię – odparła wesołym tonem.
- Daj spokój. Jeśli będzie mi za zimno, założę sweter… ale w gruncie rzeczy mamy lato, więc nie muszę się o nic bać. – zachichotała. – No ale dobrze, zgłoszę ci taką okoliczność, jeśli w ogóle wystąpi.
Swój roześmiany wzrok przeniosła na niewielkie ciasto z palącą się na nim świeczką. Podobnymi smakołykami raczyła ją Rossa, ale jej nigdy nie zabrakło kolorowych, aromatyzowanych świeczek, które Eileen zdążyła tak polubić. Nie dając się porwać negatywnym emocjom towarzyszącym każdej myśli o siostrze, zdmuchnęła mały płomyczek, z zamkniętymi oczami myśląc nad życzeniem. Właściwie nie zajęło jej to zbyt wiele czasu. Wystarczyła chwila, by powtórzyła to, które wypowiedziała na wzniesieniu, w nocy spadających gwiazd. To samo życzenie co roku.
- Pokroić? – zdziwiła się, po czym chwyciła palcami kawałek ciasta i wsunęła go do ust śmiejąc się przy tym cicho. – Daj spokój, nikt nas z tego nie rozliczy!
O nie, nie, nie pozwoliła sobie zabrać tego pysznego ciasta! Spojrzała na niego wzrokiem pełnym pretensji, który jednak nie do końca jej wyszedł tak poważnie, jak chciała, bo parsknęła śmiechem. Wyjrzała, by sprawdzić, co on tam w rękach trzyma. Wino?
- No, no, chcesz mnie upić? – zachichotała po raz kolejny, mając wrażenie, że dzisiejszy wieczór był niekończącym się pasmem jej chichotów, rechotów i śmiechów wszelakiej maści.
Szybkim ruchem zamieniła za pomocą prostego zaklęcia acus dwie najbliżej stojące, malutkie doniczki w pucharki do wina. Podała mu jeden z nich, a drugi zarezerwowała sobie. Ciasto bezpiecznie spoczywało na jej kolanach opatrzonych materiałem brązowej sukience.
- Upić mnie nie upijesz, bo pewnie doskonale wiesz, że za zbyt dużą alkoholu nie przepadam, ale łyczka lub dwóch sobie nie odmówię – odparła wesołym tonem.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- Ja tylko uprzedzam. - odpowiedział z rozbawieniem, unosząc dłonie w geście kapitulacji. Zaraz jednak opuścił je, by wskazać na nią palcem i puścić jej oczko. - Ale trzymam za słowo. Nie ma znaczenia, że czy jest lato, tylko czy jest Ci chłodno. - uprzedził.
Przyglądał się jak Eileen z zadowoleniem patrzy na ciasto. Był z siebie dumny. Zawsze o wiele bardziej wolał dawać, niż brać, bo wtedy samo patrzenie na obdarowywaną, szczęśliwą osobę, sprawiało mu przyjemność. Patrzył się jak oczy Eileen błyszczą mimo tego, że jest to tylko zwykłe ciasto, a nie żaden tort. Za późno pojawił się w cukierni, by dostać tort ot tak, od ręki, natychmiast. A wcześniej nie mógł przez pracę. Jak zawsze miał za sobą zapierdziel w Mungu. Ale... lubił to. A to było przecież najważniejsze.
- Skoro tak mówisz, niech będzie. - odparł z rozbawieniem, chichrając się po cichu z tego, co robiła Eileen. Tylko ona mogła jeść ciasto palcami, bez pokrojenia go, wydłubując kawałek po kawałku. Nigdy wcześniej nie widział, by ktokolwiek inny robił podobnie. Była to kolejna rzecz, która sprawiała, że była wyjątkowa. On zresztą przyzwyczaił się już do tego. Znali się przecież nie od wczoraj, a to nie było pierwsze jedzone przez nich ciasto. Bennett podążył więc za jej śladem, wkrótce również zjadając kawałek ciasta nabranego palcami. I przyznał, że udało mu się wybrać całkiem smaczne. A zaraz potem wyciągnął wino!
- Ależ skąd! - odparł, wybuchając śmiechem. I choć początkowo mogło to brzmieć jak droczenie się, zaraz się wytłumaczył. - Nawet Ty nie jesteś w stanie upić się jedną butelką wina pitą na dwie osoby. Musiałabyś wypić sama co najmniej jedną, ale podejrzewam, że jedna też by nie wystarczyła. Muszę to kiedyś wypróbować. - odparł z rozbawieniem, ledwie powstrzymując się od śmiechu. - Pomyślałem po prostu, że to miły dodatek dla uczczenia kolejnego roku Twojej sta... naszej znajomości. - odparł. Chciał ją teraz podrażnić, nawet jeżeli udawał, że słowo "starość" prawie mu się wymknęło niechcący. Ledwie powstrzymał wybuch śmiechu cisnący mu się na usta.
Przyglądał się jak Eileen z zadowoleniem patrzy na ciasto. Był z siebie dumny. Zawsze o wiele bardziej wolał dawać, niż brać, bo wtedy samo patrzenie na obdarowywaną, szczęśliwą osobę, sprawiało mu przyjemność. Patrzył się jak oczy Eileen błyszczą mimo tego, że jest to tylko zwykłe ciasto, a nie żaden tort. Za późno pojawił się w cukierni, by dostać tort ot tak, od ręki, natychmiast. A wcześniej nie mógł przez pracę. Jak zawsze miał za sobą zapierdziel w Mungu. Ale... lubił to. A to było przecież najważniejsze.
- Skoro tak mówisz, niech będzie. - odparł z rozbawieniem, chichrając się po cichu z tego, co robiła Eileen. Tylko ona mogła jeść ciasto palcami, bez pokrojenia go, wydłubując kawałek po kawałku. Nigdy wcześniej nie widział, by ktokolwiek inny robił podobnie. Była to kolejna rzecz, która sprawiała, że była wyjątkowa. On zresztą przyzwyczaił się już do tego. Znali się przecież nie od wczoraj, a to nie było pierwsze jedzone przez nich ciasto. Bennett podążył więc za jej śladem, wkrótce również zjadając kawałek ciasta nabranego palcami. I przyznał, że udało mu się wybrać całkiem smaczne. A zaraz potem wyciągnął wino!
- Ależ skąd! - odparł, wybuchając śmiechem. I choć początkowo mogło to brzmieć jak droczenie się, zaraz się wytłumaczył. - Nawet Ty nie jesteś w stanie upić się jedną butelką wina pitą na dwie osoby. Musiałabyś wypić sama co najmniej jedną, ale podejrzewam, że jedna też by nie wystarczyła. Muszę to kiedyś wypróbować. - odparł z rozbawieniem, ledwie powstrzymując się od śmiechu. - Pomyślałem po prostu, że to miły dodatek dla uczczenia kolejnego roku Twojej sta... naszej znajomości. - odparł. Chciał ją teraz podrażnić, nawet jeżeli udawał, że słowo "starość" prawie mu się wymknęło niechcący. Ledwie powstrzymał wybuch śmiechu cisnący mu się na usta.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła się wolna. Nie chodziło tylko o obecność Alana, ale też o miejsce, w którym się znajdowali. To prawda, że w miarę często przesiadywała na swoim ukochanym poddaszu, w którym uwiła sobie już ciepłe gniazdko, ale znacznie chętniej zaglądała do swojej szklarni, do roślin, które tkwiły w niemej i nieruchomej tęsknocie, wdzięczności. Zapach ziół i kwiatów wypełniał jej nozdrza za każdym razem, gdy otwierała do niej drzwi. Zapraszał ją do środka miękką pierzyną intensywnych woni.
Spojrzała na przyjaciela i uśmiechnęła się do niego szeroko, dając mu tym samym znak, że czuje się doskonale. Nawet mimo tego worka marchewek i innych marchewkowych prezentów, które czasami wywoływały w niej sprzeczne emocje. Oblizała koniuszki palców i podała mu pucharki, by napełnił je winem.
- Czasami mam wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie - parsknęła śmiechem, patrząc jak czerwony płyn obija się falami o szkło. - Że mam zdecydowanie słabszą głowę... od ciebie czy od innych, to już nie ma znaczenia. Lubi degustować alkohol, ale nigdy pić go hektolitrami! I nie, nie próbuj mnie upijać, nie uda ci się to!
Jej obawa wynikała raczej z przeszłości matki, o której jej opowiadała, a nie z niedalekich przeżyć samej Eileen. Jej dziadek sporo pił, zmuszając czasami rodzinę Roany do trwania w ubóstwie. Matka zawsze ostrzegała swoją córkę, by ta nie szukała sobie pijaka, ale mężczyzny takiego, który delektuje się alkoholem w małych ilościach. To dziwnie brzmi, ale według niej tacy mężczyźni mieli mocną wolę, która doskonale ich określała pod względem siły. Ale czy Eileen tylko na tę cechę patrzyła? Nie, raczej nie.
Spojrzała na przyjaciela i uśmiechnęła się do niego szeroko, dając mu tym samym znak, że czuje się doskonale. Nawet mimo tego worka marchewek i innych marchewkowych prezentów, które czasami wywoływały w niej sprzeczne emocje. Oblizała koniuszki palców i podała mu pucharki, by napełnił je winem.
- Czasami mam wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie - parsknęła śmiechem, patrząc jak czerwony płyn obija się falami o szkło. - Że mam zdecydowanie słabszą głowę... od ciebie czy od innych, to już nie ma znaczenia. Lubi degustować alkohol, ale nigdy pić go hektolitrami! I nie, nie próbuj mnie upijać, nie uda ci się to!
Jej obawa wynikała raczej z przeszłości matki, o której jej opowiadała, a nie z niedalekich przeżyć samej Eileen. Jej dziadek sporo pił, zmuszając czasami rodzinę Roany do trwania w ubóstwie. Matka zawsze ostrzegała swoją córkę, by ta nie szukała sobie pijaka, ale mężczyzny takiego, który delektuje się alkoholem w małych ilościach. To dziwnie brzmi, ale według niej tacy mężczyźni mieli mocną wolę, która doskonale ich określała pod względem siły. Ale czy Eileen tylko na tę cechę patrzyła? Nie, raczej nie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Alan doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Eileen tak dobrze czuła się w swojej szklarni. Właśnie dlatego nawet słowem nie wspomniał o tym, by przenieśli się do jej mieszkania, chociaż w jego wyobrażeniach to właśnie tam wręczał jej te wszystkie prezenty. Choć sam nie lubił roślin, a niektórych wręcz się obawiał (te plujące sokiem, albo drące się mandragory...), szanował fakt, że jego przyjaciółka tak je kochała. Z przyjemnością obserwował jej szczęśliwą twarz i błyszczące oczy, gdy pielęgnowała swoje rośliny, bądź kupowała nowe. Tak jak wtedy na festiwalu. Jej szczęśliwa twarz dodawała mu sił i poprawiała nastrój na długo.
- Może to i lepiej? Dobrze to o Tobie świadczy. Niektórzy ludzie... i ze smutkiem przyznam, że głównie mężczyźni, lubią nadużywać alkoholu. - stwierdził, biorąc w dłoń jeden z kieliszków. - Nie bój się, nie będę próbował. - obiecał z rozbawieniem. - Chociaż przyznam, że jestem ogromnie ciekaw jak zachowywałaby się pijana Eileen. - Zaśmiał się na samo wyobrażenie. Ona miała okazję widzieć go czasem po zbyt dużej ilości alkoholu. Raz, może dwa razy, nie więcej. Lubił czasem iść do baru ze starymi znajomymi i napić się piwa. Ale nie robił tego często, bowiem on również nie przepadał za ludźmi, którzy nadużywali alkoholu i nie chciał być taki, jak oni. W dodatku miał słabą głowę i niesamowicie szybko się upijał, a następnego dnia umierał trawiony przez kaca.
- No to... za nas. Obyśmy zawsze byli blisko siebie! - uniósł kieliszek w górę i stuknął nim o kieliszek Eileen. Prawdą było, że on również co roku w swoje urodziny miał jedno i to samo życzenie. Ale podświadomie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że było ono niemożliwe do spełnienia.
- Właśnie, mam jeszcze coś. Dziś jest dobry dzień, by Ci to dać, choć dałbym Ci to teraz nawet jeśli miałabyś urodziny za miesiąc. - wyjaśnił, grzebiąc w kieszeni. - Wyciągnij dłoń. - poprosił, samemu wyjmując w kieszeni coś, co było na tyle niewielkie, że mógł schować to pod palcami własnej pięści. Gdy zrobiła to, o co prosił - położył na jej dłoń jeden z dwóch posiadanych białych kryształów, po czym delikatnie zgiął jej palce, aby i ona zamknęła kamyk w uścisku. - Biały kryształ, ja posiadam drugi. Jeżeli coś będzie Ci się działo - mój zacznie świecić na czerwono. I na odwrót. Będę spokojniejszy, gdy będziesz tak daleko, a będziesz w posiadaniu tego. - powiedział cicho. Kusiło go, by schylić się i ucałować dłoń Eileen. Przy niej był niczym spragnione czułości dziecko. Uwielbiał ją przytulać, jej dotykać, choć sam się tym ranił, bowiem wiedział, że obydwoje patrzą na to zupełnie inaczej. Spojrzał w jej oczy i uśmiechnął się. Musiał dalej odgrywać rolę przyjaciela. Choć powoli, powolutku zaczynał mieć tego dość.
- Może to i lepiej? Dobrze to o Tobie świadczy. Niektórzy ludzie... i ze smutkiem przyznam, że głównie mężczyźni, lubią nadużywać alkoholu. - stwierdził, biorąc w dłoń jeden z kieliszków. - Nie bój się, nie będę próbował. - obiecał z rozbawieniem. - Chociaż przyznam, że jestem ogromnie ciekaw jak zachowywałaby się pijana Eileen. - Zaśmiał się na samo wyobrażenie. Ona miała okazję widzieć go czasem po zbyt dużej ilości alkoholu. Raz, może dwa razy, nie więcej. Lubił czasem iść do baru ze starymi znajomymi i napić się piwa. Ale nie robił tego często, bowiem on również nie przepadał za ludźmi, którzy nadużywali alkoholu i nie chciał być taki, jak oni. W dodatku miał słabą głowę i niesamowicie szybko się upijał, a następnego dnia umierał trawiony przez kaca.
- No to... za nas. Obyśmy zawsze byli blisko siebie! - uniósł kieliszek w górę i stuknął nim o kieliszek Eileen. Prawdą było, że on również co roku w swoje urodziny miał jedno i to samo życzenie. Ale podświadomie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że było ono niemożliwe do spełnienia.
- Właśnie, mam jeszcze coś. Dziś jest dobry dzień, by Ci to dać, choć dałbym Ci to teraz nawet jeśli miałabyś urodziny za miesiąc. - wyjaśnił, grzebiąc w kieszeni. - Wyciągnij dłoń. - poprosił, samemu wyjmując w kieszeni coś, co było na tyle niewielkie, że mógł schować to pod palcami własnej pięści. Gdy zrobiła to, o co prosił - położył na jej dłoń jeden z dwóch posiadanych białych kryształów, po czym delikatnie zgiął jej palce, aby i ona zamknęła kamyk w uścisku. - Biały kryształ, ja posiadam drugi. Jeżeli coś będzie Ci się działo - mój zacznie świecić na czerwono. I na odwrót. Będę spokojniejszy, gdy będziesz tak daleko, a będziesz w posiadaniu tego. - powiedział cicho. Kusiło go, by schylić się i ucałować dłoń Eileen. Przy niej był niczym spragnione czułości dziecko. Uwielbiał ją przytulać, jej dotykać, choć sam się tym ranił, bowiem wiedział, że obydwoje patrzą na to zupełnie inaczej. Spojrzał w jej oczy i uśmiechnął się. Musiał dalej odgrywać rolę przyjaciela. Choć powoli, powolutku zaczynał mieć tego dość.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na swoje nieszczęście przypomniała sobie tamto feralne popołudnie, które chciała w spokoju spędzić jako królik, kicając po polanie w Inverness i podjadając tamtejsze owoce. Odnalazła miejsce, w którym rosły te najsłodsze, najdorodniejsze. Zamazany był jedynie moment, w którym padła na stoliku, a potem obudziła się na kolanach Colina Fawley'a. Kręci jej się w głowie, jak tylko sobie o tym przypomni, więc to chyba coś znaczy, prawda?
- Za nas! - powtórzyła po nim i upiła z pucharka nieco wina, gdy już wymienili się między sobą krótkimi stuknięciami.
Przez chwilę oglądała w zamyśleniu jak wino obija się szklane ścianki naczynia. Piętnasty sierpnia, mimo że był to chyba najszczęśliwszy dzień w roku, zawsze ciągnął za sobą pewne zmartwienia, które nawarstwiały się w jej świadomości. W głównej mierze dotyczyły one Hogwartu i spraw z nim związanych. Miała nadzieję na jakieś zmiany, oczywiście tylko te dobre. Miała nadzieję, że w tym roku Grindelwald zrezygnuje z rygoru i wprowadzi luźniejszą atmosferę w już i tak przemarznięte ściany zamku.
Z tego krótkiego zamyślenia wyrwał ja Alan, gdy poprosił o jej dłoń. Uniosła delikatnie brwi, ale zrobiła to, o co ją prosił. Poczuła niewielki ciężar małego, białego kryształu z drobnymi ryskami przecinającymi jego matową fakturę. Spojrzała na Alana, gdy tłumaczył jej mechanizm jego działania.
- W takim razie mam nadzieję, że nie będę musiała oglądać zmiany jego zabarwienia - uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Obiecuję, że swój egzemplarz będę miała przy sobie. I też miej przy sobie swój.
Kryształ wsunęła do kieszeni swojej sukienki, bardzo wygodnej z czasie prac w szklarni.
To był dobry dzień spędzony w wyjątkowo dobrym towarzystwie.
| zt x2
- Za nas! - powtórzyła po nim i upiła z pucharka nieco wina, gdy już wymienili się między sobą krótkimi stuknięciami.
Przez chwilę oglądała w zamyśleniu jak wino obija się szklane ścianki naczynia. Piętnasty sierpnia, mimo że był to chyba najszczęśliwszy dzień w roku, zawsze ciągnął za sobą pewne zmartwienia, które nawarstwiały się w jej świadomości. W głównej mierze dotyczyły one Hogwartu i spraw z nim związanych. Miała nadzieję na jakieś zmiany, oczywiście tylko te dobre. Miała nadzieję, że w tym roku Grindelwald zrezygnuje z rygoru i wprowadzi luźniejszą atmosferę w już i tak przemarznięte ściany zamku.
Z tego krótkiego zamyślenia wyrwał ja Alan, gdy poprosił o jej dłoń. Uniosła delikatnie brwi, ale zrobiła to, o co ją prosił. Poczuła niewielki ciężar małego, białego kryształu z drobnymi ryskami przecinającymi jego matową fakturę. Spojrzała na Alana, gdy tłumaczył jej mechanizm jego działania.
- W takim razie mam nadzieję, że nie będę musiała oglądać zmiany jego zabarwienia - uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. - Obiecuję, że swój egzemplarz będę miała przy sobie. I też miej przy sobie swój.
Kryształ wsunęła do kieszeni swojej sukienki, bardzo wygodnej z czasie prac w szklarni.
To był dobry dzień spędzony w wyjątkowo dobrym towarzystwie.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Był listopad. To normalne, że dnie, wieczory i noce były coraz krótsze, coraz chłodniejsze. Jednak tego wieczora Bennett miał wrażenie, że dookoła było ciepło, gorąco, wręcz nie do wytrzymania. Jego serce biło nienaturalnie szybko, dłonie trzęsły się i pociły, a on sam walczył ze sobą zawzięcie, niczym lew broniący swej zdobyczy lub rodziny. Nie pamiętał kiedy ostatnio tak dbał o swój wygląd, kiedy ostatnio tak przejmował się każdą fałdką na źle wyprasowanym ubraniu, kiedy ostatnio tyle czasu spędził przed lustrem powtarzając sobie niepewne ,,Będzie dobrze". Być może nie zdarzyło się to nigdy, być może bardzo dawno temu, jednak magomedykowi nie było teraz po drodze, by zastanawiać się nad takimi rzeczami. Nie teraz, nie dziś. Choć próbował zająć myśli wieloma rzeczami, co i rusz zapominał o tym, na nowo przejmując się każdą błahostką.
Bał się. Cholernie się bał. O ironio - bał się Eileen.
Kiedy upewnił się już, że żadne zgięcie nie psuje idealnej harmonii wyprasowanego ubrania, gdy upewnił się, że jego włosy nie są w nieładzie, broda jest dobrze obcięta, a jego wygląd jest nienaganny, westchnął ostatni raz, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
- Dasz radę, Bennett - powtórzył jeszcze raz. A potem odwrócił się i opuścił mieszkanie.
Droga na Charing Cross Road 5 zajęła mu więcej niż zwykle. Mógł to zrobić inaczej, mógł się przeteleportować, a jednak postanowił iść na pieszo, po cichu licząc na to, że chłodne powietrze pomoże mu ochłonąć, uspokoić się. Nie pomogło.
Planował iść prosto do jej mieszkania, planował wspiąć się po schodkach, stanąć przed jej drzwiami, westchnąć głośno, zacisnąć pięści i zapukać. Jednak jedno spojrzenie w stronę kwiaciarni wystarczyło, by cały jego plan znikł. Była tam, widział światło i krzątającą się w środku sylwetkę. Przystanął nieco bliżej i obserwował ją w milczeniu. Nawet nie będąc świadoma tego, że ktoś ją widzi, dalej była piękna, przepiękna, idealna. Serce Bennetta wygrywało teraz niezwykle żywą melodie, poruszone tym bliskim mu widokiem. Alan zacisnął pięści, mówiąc do niego po cichu, by się uspokoiło. Nie posłuchało.
Zrobił kilka kroków i przystanął w wejściu do szklarni. Popatrzył na nią chwilę, po czym zastukał palcem o szklaną ściankę, chcąc zwrócić jej uwagę. Nie chciał pojawiać się przed nią nagle, nie chciał jej wystraszyć. Sam bał się już wystarczająco mocno. Uśmiechnął się, kiedy zwróciła się w jego kierunku i nim zdążyła powitać go tak jak zwykle - wyciągnął w jej stronę bukiet kwiatów.
- Proszę. To dla Ciebie. - Odezwał się, mając w głosie więcej pewności, niż się tego spodziewał. Mimo tego był bardzo mocno zdenerwowany, lecz nie miał pewności, czy udaje mu się to zatuszować. Jeżeli chciała, wyciągnął ręce w jej stronę, aby ją objąć. Było to najcudowniejsze uczucie, najbardziej przez niego kochane, sprawiające mu najwięcej radości, poruszające jego serce. Boże, jak on ją kochał.
Bał się. Cholernie się bał. O ironio - bał się Eileen.
Kiedy upewnił się już, że żadne zgięcie nie psuje idealnej harmonii wyprasowanego ubrania, gdy upewnił się, że jego włosy nie są w nieładzie, broda jest dobrze obcięta, a jego wygląd jest nienaganny, westchnął ostatni raz, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
- Dasz radę, Bennett - powtórzył jeszcze raz. A potem odwrócił się i opuścił mieszkanie.
Droga na Charing Cross Road 5 zajęła mu więcej niż zwykle. Mógł to zrobić inaczej, mógł się przeteleportować, a jednak postanowił iść na pieszo, po cichu licząc na to, że chłodne powietrze pomoże mu ochłonąć, uspokoić się. Nie pomogło.
Planował iść prosto do jej mieszkania, planował wspiąć się po schodkach, stanąć przed jej drzwiami, westchnąć głośno, zacisnąć pięści i zapukać. Jednak jedno spojrzenie w stronę kwiaciarni wystarczyło, by cały jego plan znikł. Była tam, widział światło i krzątającą się w środku sylwetkę. Przystanął nieco bliżej i obserwował ją w milczeniu. Nawet nie będąc świadoma tego, że ktoś ją widzi, dalej była piękna, przepiękna, idealna. Serce Bennetta wygrywało teraz niezwykle żywą melodie, poruszone tym bliskim mu widokiem. Alan zacisnął pięści, mówiąc do niego po cichu, by się uspokoiło. Nie posłuchało.
Zrobił kilka kroków i przystanął w wejściu do szklarni. Popatrzył na nią chwilę, po czym zastukał palcem o szklaną ściankę, chcąc zwrócić jej uwagę. Nie chciał pojawiać się przed nią nagle, nie chciał jej wystraszyć. Sam bał się już wystarczająco mocno. Uśmiechnął się, kiedy zwróciła się w jego kierunku i nim zdążyła powitać go tak jak zwykle - wyciągnął w jej stronę bukiet kwiatów.
- Proszę. To dla Ciebie. - Odezwał się, mając w głosie więcej pewności, niż się tego spodziewał. Mimo tego był bardzo mocno zdenerwowany, lecz nie miał pewności, czy udaje mu się to zatuszować. Jeżeli chciała, wyciągnął ręce w jej stronę, aby ją objąć. Było to najcudowniejsze uczucie, najbardziej przez niego kochane, sprawiające mu najwięcej radości, poruszające jego serce. Boże, jak on ją kochał.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Początek listopada najlepiej określał to, jak mało czasu zostało do grudnia, do czasu, kiedy rośliny chowają się pod białą pierzyną, by przespać w ten sposób całą zimę. Nie tylko zwierzęta zapadały w hibernację. W takich chwilach, kiedy żadna z mieszkanek szklarni nie atakowała jej swoimi pnączami, liśćmi ani łodygami, lubiła opiekować się nimi z pomocą swoich dłoni, a nie różdżki. Na czas opieki porzucała wyuczone w Hogwarcie zaklęcia i delektowała się fizycznym kontaktem z obiektem swoich badań. Zerknęła w bok, na małą sadzonkę diabelskich sideł, które zwijały się w bardzo charakterystyczny sposób. Uśmiechnęła się kątem ust.
Poprawiła lampion wiszący na srebrnym haczyku nad przesłoniętym kawałkiem szklanej ściany i chwyciła za lniane płótno, które po owinięciu dolnych partii rośliny, miało ją chronić przed wyziębieniem. Musiała zająć się każdą jednostką z osobna, bo nie chciała, żeby najdroższe i najważniejsze okazy mocno ucierpiały. Nie wiedziała, jaka w tym roku będzie zima. Mogła być sroga i swoimi lodowatymi ramionami sięgnąć wgłąb szklarni, która i tak nie było dość dobrze chroniona od środka; mogła być też lekka, tylko z misternymi wyżłobieniami rysującymi się na delikatnej, mroźnej powłoce otulającej szkło okien.
Jej wyobraźnia z łatwością nadawała kształt jej myślom. Wyobrażała sobie jak dotyka opuszką palca tej miękkiej otuliny, jak wyrysowuje na niej inne kształty, zdecydowanie brzydsze od tych wykrojonych przez naturę, ale wciąż posiadających pewien urok. Na czas tych rozmyślań porzuciła pracę, którą zajmowały się jej jasne dłonie. Mimowolnie chciała jednak do nich wrócić, gdy usłyszała pukanie. Poczuła się, jak dziecko przyłapane na bawieniu się zabawką w momencie, gdy miało odrabiać pracę domową.
- Alan - drgnęła, widząc przed sobą bukiet kwiatów. Przytuliła go krótko na powitanie i przyjęła wiązankę, na kilka sekund tonąc nosem w jej aromacie. Uśmiechnęła się lekko, po czym przeniosła wzrok na przyjaciela. - Z jakiej to okazji?
Poprawiła lampion wiszący na srebrnym haczyku nad przesłoniętym kawałkiem szklanej ściany i chwyciła za lniane płótno, które po owinięciu dolnych partii rośliny, miało ją chronić przed wyziębieniem. Musiała zająć się każdą jednostką z osobna, bo nie chciała, żeby najdroższe i najważniejsze okazy mocno ucierpiały. Nie wiedziała, jaka w tym roku będzie zima. Mogła być sroga i swoimi lodowatymi ramionami sięgnąć wgłąb szklarni, która i tak nie było dość dobrze chroniona od środka; mogła być też lekka, tylko z misternymi wyżłobieniami rysującymi się na delikatnej, mroźnej powłoce otulającej szkło okien.
Jej wyobraźnia z łatwością nadawała kształt jej myślom. Wyobrażała sobie jak dotyka opuszką palca tej miękkiej otuliny, jak wyrysowuje na niej inne kształty, zdecydowanie brzydsze od tych wykrojonych przez naturę, ale wciąż posiadających pewien urok. Na czas tych rozmyślań porzuciła pracę, którą zajmowały się jej jasne dłonie. Mimowolnie chciała jednak do nich wrócić, gdy usłyszała pukanie. Poczuła się, jak dziecko przyłapane na bawieniu się zabawką w momencie, gdy miało odrabiać pracę domową.
- Alan - drgnęła, widząc przed sobą bukiet kwiatów. Przytuliła go krótko na powitanie i przyjęła wiązankę, na kilka sekund tonąc nosem w jej aromacie. Uśmiechnęła się lekko, po czym przeniosła wzrok na przyjaciela. - Z jakiej to okazji?
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Tak delikatna, tak wrażliwa, czuła. Ile by dał, aby opiekowała się nim tak, jak opiekowała się kwiatami. Ile by dał, by dotykała go z taką czułością i uwielbieniem, jak rośliny. Ile by dał, aby zajmować jej myśli w równie dużym stopniu, co one. Jednak kochał patrzeć na nią, kiedy pracowała. Obserwować z daleka, po cichu, bez słowa. Czy była świadoma tego, jakże piękną kobietą była? Jakże urodziwą i pełną wdzięku nawet wtedy, gdy jej ręce były po łokcie brudne w ziemi? Nie, zapewne nie. Alan wiele by dał, by móc jej to mówić często, co dzień. By móc jej to w ogóle mówić. Nie mógł sobie na to pozwolić, zamknięty w ciasnej klatce, której granice wyznaczało tylko jedno słowo.
Przyjaciel.
Tyle lat, tyle długich lat tkwił w tym pudle. Miał zapewnione wszystkie podstawowe potrzeby, czasem był nagradzany za cierpliwość, za brak skarżenia się, za samo bycie. Tkwił w nim potulnie, ani myśląc o tym, aby wystawić nos za nie, aby poczynić pewien krok, coś zmienić w swoim życiu. Dopiero gdy w zasięgu jego pola widzenia pojawiło się coś nowego, zapragnął stąd wyjść, opuścić klatkę, poznać nowy świat, spróbować tam żyć. Nie... To wszystko brzmiało zbyt pięknie. A wystarczyło użyć tylko kilku słów.
Daniel. Eileen. Brak cierpliwości. Czas.
I był tu. Z bukietem kwiatów, które zapewne ją zaskoczą. Oj, Bennett.
Starał się skryć zdenerwowanie, gdy tylko przekroczył próg szklarni. Choć nie był aktorem, wychodziło mu to całkiem nieźle. Na ustach pojawił się sztuczny uśmiech, wzrok uciekał gdzieś w bok. Bał się, cholera. Był dorosłym facetem, a bał się jak małe dziecko. Dłonie mu drżały, lekko pociły się, serce biło szybciej, skóra twarzy miała nieco inny kolor. Miał nadzieję, że tego nie zauważyła. Modlił się o to. Uśmiech na ustach poszerzył się. Gdy go przytuliła, wręcz wstrzymał oddech. Wszystko w tamtej chwili zniknęło, całe nerwy, cały stres. Wróciło, gdy tylko się odsunęła.
- Czy nie mogę Ci czasem podarować kwiatów bez okazji? - Odparł pogodnie, patrząc na nią z przekorą.
Oj, Bennett. Nie po to tu przyszedłeś, dlaczego mydlisz oczy i sobie i jej?
Serce biło szybko i zdawało się krzyczeć do niego, wołać, aby się wycofał. Przecież dobrze wiedział jak to się skończy. Czemu więc zdecydował się tu przyjść, skoro ten krok mógł zburzyć cały jego świat? Skoro dobrze wiedział, jak to się skończy. Chyba po prostu nie miał już sił, by to dłużej ciągnąć.
- Zajmujesz się roślinami o tej godzinie? To dlatego, że zbliża się zima? - Odezwał się, chcąc zmienić temat, chcąc wybrnąć. Ale kogo on chciał oszukać? Ręce trzęsły mu się, choć starał się to ukryć, ciągle nimi ruszając. Zakasał rękawy nowego, starannie wyprasowanego ubrania. To co, że się pobrudzi. To co, że się zniszczy. Czekały go gorsze rzeczy od tego. Już teraz, tego wieczora, tutaj. Czekał... właściwie na co? Nie potrafił rozpocząć rozmowy, nie wiedział jak ma się za to zabrać. Wszystkie wcześniej ułożone w głowie scenariusze wyparowały, zniknęły bez śladu.
Oj, Bennett. Jesteś idiotą.
Przyjaciel.
Tyle lat, tyle długich lat tkwił w tym pudle. Miał zapewnione wszystkie podstawowe potrzeby, czasem był nagradzany za cierpliwość, za brak skarżenia się, za samo bycie. Tkwił w nim potulnie, ani myśląc o tym, aby wystawić nos za nie, aby poczynić pewien krok, coś zmienić w swoim życiu. Dopiero gdy w zasięgu jego pola widzenia pojawiło się coś nowego, zapragnął stąd wyjść, opuścić klatkę, poznać nowy świat, spróbować tam żyć. Nie... To wszystko brzmiało zbyt pięknie. A wystarczyło użyć tylko kilku słów.
Daniel. Eileen. Brak cierpliwości. Czas.
I był tu. Z bukietem kwiatów, które zapewne ją zaskoczą. Oj, Bennett.
Starał się skryć zdenerwowanie, gdy tylko przekroczył próg szklarni. Choć nie był aktorem, wychodziło mu to całkiem nieźle. Na ustach pojawił się sztuczny uśmiech, wzrok uciekał gdzieś w bok. Bał się, cholera. Był dorosłym facetem, a bał się jak małe dziecko. Dłonie mu drżały, lekko pociły się, serce biło szybciej, skóra twarzy miała nieco inny kolor. Miał nadzieję, że tego nie zauważyła. Modlił się o to. Uśmiech na ustach poszerzył się. Gdy go przytuliła, wręcz wstrzymał oddech. Wszystko w tamtej chwili zniknęło, całe nerwy, cały stres. Wróciło, gdy tylko się odsunęła.
- Czy nie mogę Ci czasem podarować kwiatów bez okazji? - Odparł pogodnie, patrząc na nią z przekorą.
Oj, Bennett. Nie po to tu przyszedłeś, dlaczego mydlisz oczy i sobie i jej?
Serce biło szybko i zdawało się krzyczeć do niego, wołać, aby się wycofał. Przecież dobrze wiedział jak to się skończy. Czemu więc zdecydował się tu przyjść, skoro ten krok mógł zburzyć cały jego świat? Skoro dobrze wiedział, jak to się skończy. Chyba po prostu nie miał już sił, by to dłużej ciągnąć.
- Zajmujesz się roślinami o tej godzinie? To dlatego, że zbliża się zima? - Odezwał się, chcąc zmienić temat, chcąc wybrnąć. Ale kogo on chciał oszukać? Ręce trzęsły mu się, choć starał się to ukryć, ciągle nimi ruszając. Zakasał rękawy nowego, starannie wyprasowanego ubrania. To co, że się pobrudzi. To co, że się zniszczy. Czekały go gorsze rzeczy od tego. Już teraz, tego wieczora, tutaj. Czekał... właściwie na co? Nie potrafił rozpocząć rozmowy, nie wiedział jak ma się za to zabrać. Wszystkie wcześniej ułożone w głowie scenariusze wyparowały, zniknęły bez śladu.
Oj, Bennett. Jesteś idiotą.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Szklarnia
Szybka odpowiedź