Szklarnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szklarnia
Mała szklarenka znajdująca się za kamienicą. Zazwyczaj małe okienka są zasłonięte czarnym materiałem, co pomaga w kamuflażu przed mugolami... i hodowli małych sadzonek diabelskich sideł.
Powinna żałować, że tak wiele rzeczy umykało do tej pory jej uwadze... albo nie umykało, po prostu nie chciała ich widzieć. Jej umysł celowo spychał je na bok, jakoby były tymi najmniej ważnymi elementami w jej życiu. Alan był niemal cały czas obok, Eileen doskonale zdawała sobie z tego sprawę... i to chyba w tym był cały problem. Z początku, kiedy oboje mieli największe pole manewru i czas, mogli doskonale się poznawać. Później, kiedy już ich przyjaźń nabrała doświadczenia i oboje zjedli beczkę soli, zdążyła nauczyć się go na pamięć. Rutyna wkradła się w jej życie, pozwalając się rozgościć na tyle, że Eileen przestała widzieć rzeczy, które działy się tuż pod jej nosem. W dodatku niedawne wydarzenia również miały wpływ na to, jak się czuła i jak postrzegała świat.
- Zważając na mój zawód i zainteresowania, to dawanie mi kwiatów jest całkiem normalną rzeczą - uśmiechnęła się z rozbawieniem, unosząc z ziemi stary wazon i stawiając go na drewnianym blacie. Wykonała delikatny ruch różdżkę i naczynie napełniło się wodą. Ostrożnie ułożyła kwiaty w wazonie, po czym znów obejrzała się na przyjaciela. - Tak. Chcę zdążyć z porządkami przed grudniem, bo potem ziemia zamarznie i nie będzie już czego chronić. Co roku tak robię.
Delikatnie zmarszczyła brwi, przyglądając mu się z zaciekawieniem. No, Eileen, spójrz jeszcze raz. Dostrzeż to, co ci zawsze umykało.
Szkoda tylko, że sama Wilde pozostawała głucha na te wskazówki.
- Więc tylko to cię tutaj sprowadza? - spytała z niedowierzaniem, pozwalając, by nikły śmiech musnął jej wargi. - Aż nie chce mi się w to wierzyć! No już, Alan, co cię tu sprowadza? Niestety nie ugoszczę cię herbatą, nie mam jej tu.
W jego towarzystwie mogła czuć się wolna, dlatego ton jej głosu był przepełniony beztroską i cichą radością.
- Zważając na mój zawód i zainteresowania, to dawanie mi kwiatów jest całkiem normalną rzeczą - uśmiechnęła się z rozbawieniem, unosząc z ziemi stary wazon i stawiając go na drewnianym blacie. Wykonała delikatny ruch różdżkę i naczynie napełniło się wodą. Ostrożnie ułożyła kwiaty w wazonie, po czym znów obejrzała się na przyjaciela. - Tak. Chcę zdążyć z porządkami przed grudniem, bo potem ziemia zamarznie i nie będzie już czego chronić. Co roku tak robię.
Delikatnie zmarszczyła brwi, przyglądając mu się z zaciekawieniem. No, Eileen, spójrz jeszcze raz. Dostrzeż to, co ci zawsze umykało.
Szkoda tylko, że sama Wilde pozostawała głucha na te wskazówki.
- Więc tylko to cię tutaj sprowadza? - spytała z niedowierzaniem, pozwalając, by nikły śmiech musnął jej wargi. - Aż nie chce mi się w to wierzyć! No już, Alan, co cię tu sprowadza? Niestety nie ugoszczę cię herbatą, nie mam jej tu.
W jego towarzystwie mogła czuć się wolna, dlatego ton jej głosu był przepełniony beztroską i cichą radością.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Miał wrażenie, że odczuwał każdą sekundę i każdą minutę, które minęły odkąd pojawił się w szklarni. Miał wrażenie, że upływ czasu go ranił, stawał się coraz bardziej niewygodny, nieznośny. Jego serce było już chyba zmęczone przyspieszonym tempem bicia. Nigdy nie czuł się tak niezręcznie i nieswojo w obecności Eileen. Nie potrafił się rozluźnić, zapomnieć o tym, po co tu przyszedł. I stawało się to coraz bardziej po nim widoczne. Kręcił się, przestępował z nogi na nogę, uciekał wzrokiem w wiele losowych punktów. Jego dłonie były spocone, miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Był zmęczony. Był zmęczony czekaniem, które nie przynosiło żadnego skutku. Był zmęczony nadzieją na to, że coś się zmieni. Był zmęczony tym wszystkim co się działo ostatnio w jego życiu oraz własnymi myślami. A także reakcjami jego organizmu.
- Tak. Chociaż zdecydowanie bardziej na miejscu byłoby dawanie Ci kwiatków w doniczce - zażartował. Czy rzeczywiście brzmiał tak nienaturalnie, czy tylko jemu się tak wydawało? Nie był co do tego pewien, ale to tylko potęgowało jego zdenerwowanie.
- Mogę Ci pomóc, jeśli chcesz - zaproponował odruchowo. Zazwyczaj już by zakasywał rękawy, by rzeczywiście wziąć się do pomocy, jednak cel jego wizyty u Eileen ciągle wisiał nad nim niczym widmo, nie pozwalając mu także na to. Czy to widziała? Zerkał na nią ukradkiem zastanawiając się czy się domyśla, czy coś dostrzega. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, jednocześnie analizując jej zachowanie, jak i szukając sposobności do zaczęcia tematu. Nie przyszedł tu przecież po to, aby rozmawiać o roślinach. Przyszedł tu w konkretnym celu. Czemu jednak słowa nie chciały przejść przez jego gardło? Nie potrafił nic z tym zrobić.
Wzdrygnął się, kiedy kobieta ponownie odezwała się, przywołując go do porządku. Wszelkie hamulce i próby udawania opuściły go. Teraz dopiero wyraźnie widoczne stało się po nim jego zdenerwowanie, jego zagubienie. Złapał głęboki oddech, splatając dłonie na swoim karku i wzdychając głośno, unosząc wzrok w górę. Zamknął oczy i przeszedł się w kółko.
- Masz rację. Nie po to tu przyszedłem - mruknął, drepcząc w miejscu. Gestykulował, kręcił się, co chwila coś robił z dłońmi, jakby nie do końca zdecydowany co chce z nimi robić. Dała mu taką okazję, zachęcała go. No powiedzże coś, Bennett!
- Ja... Ja nie wiem jak Ci to powiedzieć, nie wiem od czego zacząć. - Gubił się w swoich słowach, głos mu drżał. A przecież nie powiedział jeszcze nic takiego. Odwrócił się do niej plecami, znów splatając dłonie na karku. - Powinienem Ci powiedzieć już dawno, Eileen. Pluję sobie w twarz, że tego nie zrobiłem. Ale bałem się, cholera, bałem się. Nie chciałem psuć wszystkiego. Ja... - Słowa nie chciały opuścić jego gardła. Uwięzły w nim. Odwrócił się w jej kierunku, ale nie patrzył na nią. Podszedł bliżej i zgarnął ją dłonią, by przycisnąć ją lekko do siebie. Była od niego starsza, ale od dawna była mniejsza od niego. Mógł więc oprzeć się czołem o czubek jej głowy. Kosmyki jej włosów muskały jego usta.
- Jestem beznadziejny. I jestem tchórzem kompletnym - mruknął cicho. Chwilę gibał się z nią w milczeniu. Jeżeli próbowała coś mówić, uciszał ją cichym ,,cii". - Kocham Cię, Eileen. Wiem jaka będzie Twoja odpowiedź, cholera, wiem to od dawna. Ale musiałem Ci powiedzieć. Nie mogłem już tak dłużej. - I nie wypuszczał jej. Bał się na nią spojrzeć, bał się spojrzeć w jej oczy. Cholera, był przerażony niczym dziecko bojące się dużego, strasznego pana z sąsiedztwa. A Eileen była taka malutka, tak drobna, tak nieszkodliwa i wspaniała. Jednak potrafiła obudzić w nim dziecko, wywołać u niego nieposkramianą radość, smutek, a także strach.
- Tak. Chociaż zdecydowanie bardziej na miejscu byłoby dawanie Ci kwiatków w doniczce - zażartował. Czy rzeczywiście brzmiał tak nienaturalnie, czy tylko jemu się tak wydawało? Nie był co do tego pewien, ale to tylko potęgowało jego zdenerwowanie.
- Mogę Ci pomóc, jeśli chcesz - zaproponował odruchowo. Zazwyczaj już by zakasywał rękawy, by rzeczywiście wziąć się do pomocy, jednak cel jego wizyty u Eileen ciągle wisiał nad nim niczym widmo, nie pozwalając mu także na to. Czy to widziała? Zerkał na nią ukradkiem zastanawiając się czy się domyśla, czy coś dostrzega. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, jednocześnie analizując jej zachowanie, jak i szukając sposobności do zaczęcia tematu. Nie przyszedł tu przecież po to, aby rozmawiać o roślinach. Przyszedł tu w konkretnym celu. Czemu jednak słowa nie chciały przejść przez jego gardło? Nie potrafił nic z tym zrobić.
Wzdrygnął się, kiedy kobieta ponownie odezwała się, przywołując go do porządku. Wszelkie hamulce i próby udawania opuściły go. Teraz dopiero wyraźnie widoczne stało się po nim jego zdenerwowanie, jego zagubienie. Złapał głęboki oddech, splatając dłonie na swoim karku i wzdychając głośno, unosząc wzrok w górę. Zamknął oczy i przeszedł się w kółko.
- Masz rację. Nie po to tu przyszedłem - mruknął, drepcząc w miejscu. Gestykulował, kręcił się, co chwila coś robił z dłońmi, jakby nie do końca zdecydowany co chce z nimi robić. Dała mu taką okazję, zachęcała go. No powiedzże coś, Bennett!
- Ja... Ja nie wiem jak Ci to powiedzieć, nie wiem od czego zacząć. - Gubił się w swoich słowach, głos mu drżał. A przecież nie powiedział jeszcze nic takiego. Odwrócił się do niej plecami, znów splatając dłonie na karku. - Powinienem Ci powiedzieć już dawno, Eileen. Pluję sobie w twarz, że tego nie zrobiłem. Ale bałem się, cholera, bałem się. Nie chciałem psuć wszystkiego. Ja... - Słowa nie chciały opuścić jego gardła. Uwięzły w nim. Odwrócił się w jej kierunku, ale nie patrzył na nią. Podszedł bliżej i zgarnął ją dłonią, by przycisnąć ją lekko do siebie. Była od niego starsza, ale od dawna była mniejsza od niego. Mógł więc oprzeć się czołem o czubek jej głowy. Kosmyki jej włosów muskały jego usta.
- Jestem beznadziejny. I jestem tchórzem kompletnym - mruknął cicho. Chwilę gibał się z nią w milczeniu. Jeżeli próbowała coś mówić, uciszał ją cichym ,,cii". - Kocham Cię, Eileen. Wiem jaka będzie Twoja odpowiedź, cholera, wiem to od dawna. Ale musiałem Ci powiedzieć. Nie mogłem już tak dłużej. - I nie wypuszczał jej. Bał się na nią spojrzeć, bał się spojrzeć w jej oczy. Cholera, był przerażony niczym dziecko bojące się dużego, strasznego pana z sąsiedztwa. A Eileen była taka malutka, tak drobna, tak nieszkodliwa i wspaniała. Jednak potrafiła obudzić w nim dziecko, wywołać u niego nieposkramianą radość, smutek, a także strach.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ona, w przeciwieństwie do niego, patrzyła prosto przed siebie, nieco zadzierając nos ku górze, chociaż nie była tak malutkim stworzeniem i znała swoje możliwości zaglądania do cudzych oczu. Tym razem nie było dane jej oglądanie oczu Alana. Błądził nimi gdzie popadło, haczył źrenicami o zupełnie nic niewarte przedmioty, zamiast, jak to przy rozmowie bywa, utkwić je w twarzy Eileen. Ceniła sobie szczerość i patrzenie rozmówcy prosto w oczy, Alan dobrze o tym wiedział.
Dlatego, kiedy zmienił taktykę, zmartwiła się. Albo raczej... poczuła się zaalarmowana. Do czego on, na Merlina jedynego, dążył?
Pokręciła głową w odpowiedzi na jego propozycję pomocy. Z roślinami radziła sobie doskonale sama, a nawet, powiem więcej, nikogo do nich nie dopuszczała. Pozwalała za to nosić ziemię albo doniczki. Nikt nigdy nie dotknął roślin znajdujących się w szklarni.
- Od początku - wtrąciła, nieco już podirytowana całą sytuacją. Serce zaczęło jej bić szybciej i mocniej. Dłonie stały się wilgotne.
Im bliżej był rozwiązania swojego problemu, tym Eileen gorzej się czuła. Coś nie pozwalało jej utrzymywać rytmicznego oddechu, a kiedy przyciągnął ją do siebie, otworzyła szeroko oczy. Bała się. Bała się tego, co za chwilę nastąpi, bo chociaż nie wiedziała, o co tak naprawdę mu chodziło, podskórnie czuła, że chodzi o...
Miłość.
Przekleństwo i błogosławieństwo wszystkich narodów. Skarb i klątwa ludzi. Jednych zabija, drugich ożywia. Jednych zrzuca z klifu wprost do morza, drugich w ostatniej chwili ratuje od samobójstwa. Loteria - albo cierpisz, albo spacerujesz między chmurami.
Odsunęła się od niego, robiąc dwa kroki w tył, zdobywając w ten sposób potrzebny sobie dystans. Spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczami i delikatnie rozchylonymi wargami.
- Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Nie, nie - wystawiła dłoń w jego kierunku, jakby chciała go przed czymś ostrzec. Może przed sobą. - Czego ode mnie oczekujesz? Nie rzucę ci się w ramiona, Alan. Ja... ja nie potrafię kochać. Nie potrafię.
Jej wyraz twarzy uległ natychmiastowej zmianie. Zaciśnięte usta i uwidaczniająca się zmarszczka między brwiami pokazały rozgoryczenie. Nie potrafiła kochać nikogo innego.
Dlatego, kiedy zmienił taktykę, zmartwiła się. Albo raczej... poczuła się zaalarmowana. Do czego on, na Merlina jedynego, dążył?
Pokręciła głową w odpowiedzi na jego propozycję pomocy. Z roślinami radziła sobie doskonale sama, a nawet, powiem więcej, nikogo do nich nie dopuszczała. Pozwalała za to nosić ziemię albo doniczki. Nikt nigdy nie dotknął roślin znajdujących się w szklarni.
- Od początku - wtrąciła, nieco już podirytowana całą sytuacją. Serce zaczęło jej bić szybciej i mocniej. Dłonie stały się wilgotne.
Im bliżej był rozwiązania swojego problemu, tym Eileen gorzej się czuła. Coś nie pozwalało jej utrzymywać rytmicznego oddechu, a kiedy przyciągnął ją do siebie, otworzyła szeroko oczy. Bała się. Bała się tego, co za chwilę nastąpi, bo chociaż nie wiedziała, o co tak naprawdę mu chodziło, podskórnie czuła, że chodzi o...
Miłość.
Przekleństwo i błogosławieństwo wszystkich narodów. Skarb i klątwa ludzi. Jednych zabija, drugich ożywia. Jednych zrzuca z klifu wprost do morza, drugich w ostatniej chwili ratuje od samobójstwa. Loteria - albo cierpisz, albo spacerujesz między chmurami.
Odsunęła się od niego, robiąc dwa kroki w tył, zdobywając w ten sposób potrzebny sobie dystans. Spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczami i delikatnie rozchylonymi wargami.
- Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Nie, nie - wystawiła dłoń w jego kierunku, jakby chciała go przed czymś ostrzec. Może przed sobą. - Czego ode mnie oczekujesz? Nie rzucę ci się w ramiona, Alan. Ja... ja nie potrafię kochać. Nie potrafię.
Jej wyraz twarzy uległ natychmiastowej zmianie. Zaciśnięte usta i uwidaczniająca się zmarszczka między brwiami pokazały rozgoryczenie. Nie potrafiła kochać nikogo innego.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Dobrze wiedział, że nie miała o niczym pojęcia. Wiedział to od dawna, dlatego nigdy nie wychylał się, swoje uczucia chowając w cieniu. Ten cień ciągle był przy nim i gdyby Eileen tylko chciała, gdyby tylko spojrzała w tamtym kierunku i zapragnęła odkryć co się tam kryje - z pewnością by to dostrzegła. Ale nie zrobiła tego. Przez tyle lat, kiedy on powoli pielęgnował ów uczucie, które pomimo małych szans odwzajemnienia, ciągle kwitło w jego sercu. Czasami modlił się o to, aby ów kwiatek usechł i zniknął bezpowrotnie, aby wszystko było tak jak być powinno. Aby byli przyjaciółmi. Nie udało mu się to nigdy. I to wszystko było przyczyną sytuacji, w której się teraz znalazł.
Widział te kiełkujące w jej spojrzeniu zrozumienie. Zaczynała się domyślać. Pierwszy raz jej umysł zaczął podsuwać jej poprawną odpowiedź. Ona już właściwie wiedziała dlaczego tutaj był. Właściwie już wiedziała co chciał jej powiedzieć. Widział strach w jej oczach, nerwowe reakcje. To również dlatego nie chciał patrzeć jej teraz w oczy. Bał się, że gdy tylko to zrobi, nie będzie w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa. Czuł się niczym mały chłopiec, który bał się przyznać do tego, co spsocił. Ale czy miłość do niej była zbrodnią, czymś złym? Nigdy tak o tym nie myślał. Choć w ostatnim czasie z pewnością była czymś, co sprawiało mu coraz więcej bólu.
Sam nie wiedział dlaczego potrzebował mieć ją tak blisko siebie, by w końcu wykrztusić to, co powinien powiedzieć tak dawno. Być może podświadomie czuł, że być może to był ostatni raz kiedy mógł ją w ten sposób przytulić. Odrzuci go, był tego pewien. A potem nic już nie będzie takie jak dawniej.
- Mówiłem Ci już. Ze strachu. Bałem się wszystko popsuć. Ale już dłużej nie mogę, Eileen - mruknął, zdziwiony tym jak jego głos brzmiał. Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go z całych sił w głowę. Czuł się tak, jakby cały jego świat powoli się walił, tuż pod jego stopami. Obserwował ją śmielej niż jeszcze parę chwil temu. Teraz nie musiał się już obawiać tego, że jej spojrzenie odejmie mu odwagę i nie pozwoli na powiedzenie tego, co chciał powiedzieć. Przecież już to zrobił. Jej reakcja raniła go, lecz on uśmiechnął się lekko, starając się ukryć to jak najlepiej.
Bennett, przecież tego właśnie się spodziewałeś. Skąd więc ten zawód w twoim sercu?
- Bzdura! Nie wiem czy darzysz kogoś takim uczuciem, ponieważ nigdy mi o tym nie mówiłaś, ale nigdy nie zdołasz mi wmówić, że nie potrafisz kochać - odparł z zaskakującą pewnością w głosie. Jego uśmiech nieco zbladł, kiedy ukradkiem zaciskał dłonie na materiale własnego ubrania. - Niczego od Ciebie nie oczekuję, Eileen. Stwierdziłem po prostu, że muszę Ci powiedzieć. Dużo się dzieje w moim życiu ostatnio, dużo spraw stało się dla mnie nieznośnych i uciążliwych. Także czekanie. - Kopnął lekko jakiś kamyk, który zawieruszył się nieopodal jego nogi. Znów nie patrzył na nią. - Znam Cię nie od dziś, Eili. Wybacz, że tak wyszło. - Uniósł wzrok. Zrobił krok w jej kierunku. Jeżeli odsunęła się, zatrzymał się na chwilę. - Ostatni raz, Eili. Proszę. - Odezwał się cicho. I jeżeli mu pozwoliła, być może po raz ostatni zgarnął ją ramieniem, lecz tym razem nie przyciskając do siebie. Ucałował ją w czubek głowy, po czym cofnął się o krok.
- Dbaj o siebie - rzucił na odchodne, po czym wyszedł ze szklarni. To chyba było ich pożegnanie. Nie wiedział czy po czymś takim będzie w stanie spojrzeć znów na nią, spojrzeć znów w jej oczy. Być może potrzebował czasu, bo w tej chwili jego serce było jedną wielką miazgą. Nie był pewien jak poskładać je do kupy.
Widział te kiełkujące w jej spojrzeniu zrozumienie. Zaczynała się domyślać. Pierwszy raz jej umysł zaczął podsuwać jej poprawną odpowiedź. Ona już właściwie wiedziała dlaczego tutaj był. Właściwie już wiedziała co chciał jej powiedzieć. Widział strach w jej oczach, nerwowe reakcje. To również dlatego nie chciał patrzeć jej teraz w oczy. Bał się, że gdy tylko to zrobi, nie będzie w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa. Czuł się niczym mały chłopiec, który bał się przyznać do tego, co spsocił. Ale czy miłość do niej była zbrodnią, czymś złym? Nigdy tak o tym nie myślał. Choć w ostatnim czasie z pewnością była czymś, co sprawiało mu coraz więcej bólu.
Sam nie wiedział dlaczego potrzebował mieć ją tak blisko siebie, by w końcu wykrztusić to, co powinien powiedzieć tak dawno. Być może podświadomie czuł, że być może to był ostatni raz kiedy mógł ją w ten sposób przytulić. Odrzuci go, był tego pewien. A potem nic już nie będzie takie jak dawniej.
- Mówiłem Ci już. Ze strachu. Bałem się wszystko popsuć. Ale już dłużej nie mogę, Eileen - mruknął, zdziwiony tym jak jego głos brzmiał. Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go z całych sił w głowę. Czuł się tak, jakby cały jego świat powoli się walił, tuż pod jego stopami. Obserwował ją śmielej niż jeszcze parę chwil temu. Teraz nie musiał się już obawiać tego, że jej spojrzenie odejmie mu odwagę i nie pozwoli na powiedzenie tego, co chciał powiedzieć. Przecież już to zrobił. Jej reakcja raniła go, lecz on uśmiechnął się lekko, starając się ukryć to jak najlepiej.
Bennett, przecież tego właśnie się spodziewałeś. Skąd więc ten zawód w twoim sercu?
- Bzdura! Nie wiem czy darzysz kogoś takim uczuciem, ponieważ nigdy mi o tym nie mówiłaś, ale nigdy nie zdołasz mi wmówić, że nie potrafisz kochać - odparł z zaskakującą pewnością w głosie. Jego uśmiech nieco zbladł, kiedy ukradkiem zaciskał dłonie na materiale własnego ubrania. - Niczego od Ciebie nie oczekuję, Eileen. Stwierdziłem po prostu, że muszę Ci powiedzieć. Dużo się dzieje w moim życiu ostatnio, dużo spraw stało się dla mnie nieznośnych i uciążliwych. Także czekanie. - Kopnął lekko jakiś kamyk, który zawieruszył się nieopodal jego nogi. Znów nie patrzył na nią. - Znam Cię nie od dziś, Eili. Wybacz, że tak wyszło. - Uniósł wzrok. Zrobił krok w jej kierunku. Jeżeli odsunęła się, zatrzymał się na chwilę. - Ostatni raz, Eili. Proszę. - Odezwał się cicho. I jeżeli mu pozwoliła, być może po raz ostatni zgarnął ją ramieniem, lecz tym razem nie przyciskając do siebie. Ucałował ją w czubek głowy, po czym cofnął się o krok.
- Dbaj o siebie - rzucił na odchodne, po czym wyszedł ze szklarni. To chyba było ich pożegnanie. Nie wiedział czy po czymś takim będzie w stanie spojrzeć znów na nią, spojrzeć znów w jej oczy. Być może potrzebował czasu, bo w tej chwili jego serce było jedną wielką miazgą. Nie był pewien jak poskładać je do kupy.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Ostatnio zmieniony przez Alan Bennett dnia 15.03.16 21:10, w całości zmieniany 1 raz
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odwróciła od niego wzrok, próbując powstrzymać w sobie to kłębowisko emocji. Wszystko się ze sobą przeplatało. Rozgoryczenie, złość, smutek, irytacja. Łzy napłynęły jej do oczu, chociaż wcale nie chciała płakać. Dłonią sięgnęła do blatu, szukając w nim oparcia dla swoich rozdygotanych palców. Kiedy krzyknął, drgnęła.
- Tak, kochałam innego! - odpowiedziała tym samym, wyrzucając z siebie to wszystko, co zdążyło zgromadzić się przez kilka ostatnich chwil.
Szybciej zadziałała, niż pomyślała. Dopiero po chwili zadała sobie jedno fundamentalne pytanie - po co to zrobiłaś? Do tej pory trzymała tę tajemnicę tylko dla siebie, pielęgnując ją jak jedną ze swoich roślin, tę najważniejszą, niespotykaną, najrzadszą. Nikomu o niej nie mówiła, jakby ten malutki sekret skrywał w sobie jakąś magiczną moc. Zakochać się bez pamięci w mężczyźnie, który siada obok ciebie co roku na kolacji rozpoczynającej rok szkolny.
A jednak obok niej rozwijał się kolejny kwiat. Równie piękny, równie dobry. Nie widziała tego, była zbyt zaślepiona własnymi potrzebami i wizjami.
Dała mu się przytulić i w tej chwili nie potrafiła powstrzymać łez. Zaznaczyły słone ścieżki na jej policzkach. Nie pozwoliła mu odejść, więc kiedy poczuła, jak się odsuwa, chwyciła go za nadgarstek i wykonała duży krok w jego stronę. Lewą dłonią chwyciła jego drugi nadgarstek i stanęła na palcach, zanurzając swoje usta w jego wargach, chcąc przekazać mu ciepły pocałunek jako znak... czego, Eileen? Co chciałaś mu uświadomić?
To nie trwało długo. Zaledwie sekundę, może dwie. Ale nigdy nie oddała żadnemu pocałunkowi tyle uczucia. Objęła się ramionami, patrząc w bok.
- Ty również - odpowiedziała cicho. - I... dziękuję za szczerość.
Podeszła do blatu i wzięła do ręki doniczkę z rośliną, którą chciała uchronić przed zimnem grudniowych nocy.
- Tak, kochałam innego! - odpowiedziała tym samym, wyrzucając z siebie to wszystko, co zdążyło zgromadzić się przez kilka ostatnich chwil.
Szybciej zadziałała, niż pomyślała. Dopiero po chwili zadała sobie jedno fundamentalne pytanie - po co to zrobiłaś? Do tej pory trzymała tę tajemnicę tylko dla siebie, pielęgnując ją jak jedną ze swoich roślin, tę najważniejszą, niespotykaną, najrzadszą. Nikomu o niej nie mówiła, jakby ten malutki sekret skrywał w sobie jakąś magiczną moc. Zakochać się bez pamięci w mężczyźnie, który siada obok ciebie co roku na kolacji rozpoczynającej rok szkolny.
A jednak obok niej rozwijał się kolejny kwiat. Równie piękny, równie dobry. Nie widziała tego, była zbyt zaślepiona własnymi potrzebami i wizjami.
Dała mu się przytulić i w tej chwili nie potrafiła powstrzymać łez. Zaznaczyły słone ścieżki na jej policzkach. Nie pozwoliła mu odejść, więc kiedy poczuła, jak się odsuwa, chwyciła go za nadgarstek i wykonała duży krok w jego stronę. Lewą dłonią chwyciła jego drugi nadgarstek i stanęła na palcach, zanurzając swoje usta w jego wargach, chcąc przekazać mu ciepły pocałunek jako znak... czego, Eileen? Co chciałaś mu uświadomić?
To nie trwało długo. Zaledwie sekundę, może dwie. Ale nigdy nie oddała żadnemu pocałunkowi tyle uczucia. Objęła się ramionami, patrząc w bok.
- Ty również - odpowiedziała cicho. - I... dziękuję za szczerość.
Podeszła do blatu i wzięła do ręki doniczkę z rośliną, którą chciała uchronić przed zimnem grudniowych nocy.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Kochałam innego.
Słowa te pobrzmiewały w jego głowie niczym wprawiony w ruch dzwonek. Dźwięk, który wydawał nie miał zbyt wiele wspólnego z przyjemnymi dźwiękami. Był głośny, zbyt głośny, wręcz drażniący. Zupełnie tak, jakby ktoś przystawił mu go do ucha i dzwonił nim złośliwie, bez przerwy. Kochała innego. Czyż nie mógł się tego domyślać? Czyż to nie właśnie to mogło być powodem, przez który nigdy nie dostrzegała jego uczuć, choć zawsze był obok, choć zawsze był przy niej, gdy tego potrzebowała? Był niczym ten kwiatek, nieśmiało kiełkujący w cieniu. Powolutku, niepewnie, z ogromnymi trudnościami. Bo brakowało mu słońca. Słońca, którym było dla niego odwzajemnienie jego uczuć i pragnień. Eileen była jego słońcem. Lecz ona zajmowała się innym kwiatkiem.
Z drugiej strony pośród tych irytujących dźwięków dostrzegł coś, co sprawiło, że pewna nutka nadziei pojawiła się w jego sercu. Coś, co pośród ów hałasu było całkiem przyjemnym dźwiękiem. A może mu się tylko wydawało? Może niepotrzebnie się na tym skupiał, może sam siebie wprowadzał w błąd? Jednak nie potrafił nie dostrzec nadziei w czymś, co być może wcale nie miało mu jej dawać. Użyła czasu przeszłego. Czy to znaczyło, że nie kochała już mężczyzny, o którym mu mówiła?
Nie był w stanie winić siebie za to, że doprowadził ją do takiego stanu, że sprawił, iż uniosła złość. Egoistycznie starał się poukładać sobie wszystko w głowie, dojść do jakichś wniosków, odnaleźć odpowiedzi na swoje pytanie. Ale nie potrafił. Bardzo szybko w jego głowie pojawiła się myśl, że się pomylił, że nie powinien robić sobie niepotrzebnej nadziei. To co, że użyła czasu przeszłego. Jej reakcja, jej spojrzenie i słowa... to wszystko mówiło samo za siebie. Miał dość czekania, ale miał również dość tkwienia tutaj w tej atmosferze i samotnego cierpienia, kiedy wiedział, że jego uczucia nie są i być może nigdy nie będą odwzajemnione. Dlatego postanowił odejść. Ale nie potrafił tego zrobić bez dotknięcia jej i pocałowania po raz ostatni. Tak więc to właśnie zrobił, zagarniając ją do siebie ramieniem.
Na Merlina, Alan, doprowadziłeś ukochaną kobietę do płaczu!
Tylko to przeszło mu przez myśl, kiedy z przerażeniem odkrył, że płakała. Dopiero teraz dotarło do niego, że w tej chwili nie tylko on był zraniony, ale ranił także i on. Łzy były jego słabością. Czymś, czego nie znosił oglądać, czego nie potrafił wytrzymać. Zwłaszcza jej łzy, oraz łzy jego matki. Ucałował ją jeszcze w czoło, chcąc ją uspokoić. Chcąc powiedzieć, aby przestała płakać. Słowa te jednak nie przeszły przez jego gardło. Mógł rzucić jedynie ,,dbaj o siebie" i odwrócić się. Chciał odejść, chciał zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Jakże był zdziwiony, gdy mu na to nie pozwoliła.
Na Merlina, Eileen, co Ty robisz?!
Słowa te omal nie wymsknęły się z jego gardła, kiedy powoli, z lekkim opóźnieniem zaczynało do niego docierać co zrobiła. Zostały w jego głowie, w której myśli były już jednym, wielkim supłem. Jego serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Nie potrafił zareagować inaczej. Czyż nie pragnął tego od tak dawna? Odruchowo wręcz jedną dłonią objął ją w talii, przyciągając do siebie, a drugą wplatając w jej włosy. Nie pozwolił jej się tak szybko odsunąć, odwzajemniając jej pocałunek, z tęsknotą smakując jej warg. Nie trwało to jednak długo. Szybko opamiętał się, z żalem stwierdzając, że nie przynosiło mu to radości. Gdzieś tam w tym wszystkim było coś, co także sprawiało mu ból. Odsunął się więc od niej i odwrócił wzrok.
Cholera, co powinien teraz zrobić, co powinien powiedzieć? Nie miał zielonego pojęcia. Miał ochotę odwrócić się i odejść i tak właśnie zrobił. Zrobił krok, potem drugi, nie widząc jej, nie widząc smutku w jej oczach i tego, co robiła. Ale nie zrobił ani kroku więcej, machinalnie odwracając się na pięcie i patrząc na nią z rozgoryczeniem.
- Na litość Merlina, Eileen. Co ja mam sobie myśleć po tym, co przed chwilą miało miejsce? - Jęknął z rozżaleniem, jak zbity pies. Nie miał już na to wszystko siły. Westchnął, chwilowo chowając twarz w dłoni. Złapał głęboki wdech, zamykając oczy. - Moim celem nigdy nie było zmuszanie Cię do robienia czegokolwiek wbrew sobie, Eili - dodał w końcu, mając wyrzuty sumienia. Powinien się cieszyć, dostał to czego chciał - pocałunek. Czemu więc czuł jedynie wyrzuty sumienia?
Słowa te pobrzmiewały w jego głowie niczym wprawiony w ruch dzwonek. Dźwięk, który wydawał nie miał zbyt wiele wspólnego z przyjemnymi dźwiękami. Był głośny, zbyt głośny, wręcz drażniący. Zupełnie tak, jakby ktoś przystawił mu go do ucha i dzwonił nim złośliwie, bez przerwy. Kochała innego. Czyż nie mógł się tego domyślać? Czyż to nie właśnie to mogło być powodem, przez który nigdy nie dostrzegała jego uczuć, choć zawsze był obok, choć zawsze był przy niej, gdy tego potrzebowała? Był niczym ten kwiatek, nieśmiało kiełkujący w cieniu. Powolutku, niepewnie, z ogromnymi trudnościami. Bo brakowało mu słońca. Słońca, którym było dla niego odwzajemnienie jego uczuć i pragnień. Eileen była jego słońcem. Lecz ona zajmowała się innym kwiatkiem.
Z drugiej strony pośród tych irytujących dźwięków dostrzegł coś, co sprawiło, że pewna nutka nadziei pojawiła się w jego sercu. Coś, co pośród ów hałasu było całkiem przyjemnym dźwiękiem. A może mu się tylko wydawało? Może niepotrzebnie się na tym skupiał, może sam siebie wprowadzał w błąd? Jednak nie potrafił nie dostrzec nadziei w czymś, co być może wcale nie miało mu jej dawać. Użyła czasu przeszłego. Czy to znaczyło, że nie kochała już mężczyzny, o którym mu mówiła?
Nie był w stanie winić siebie za to, że doprowadził ją do takiego stanu, że sprawił, iż uniosła złość. Egoistycznie starał się poukładać sobie wszystko w głowie, dojść do jakichś wniosków, odnaleźć odpowiedzi na swoje pytanie. Ale nie potrafił. Bardzo szybko w jego głowie pojawiła się myśl, że się pomylił, że nie powinien robić sobie niepotrzebnej nadziei. To co, że użyła czasu przeszłego. Jej reakcja, jej spojrzenie i słowa... to wszystko mówiło samo za siebie. Miał dość czekania, ale miał również dość tkwienia tutaj w tej atmosferze i samotnego cierpienia, kiedy wiedział, że jego uczucia nie są i być może nigdy nie będą odwzajemnione. Dlatego postanowił odejść. Ale nie potrafił tego zrobić bez dotknięcia jej i pocałowania po raz ostatni. Tak więc to właśnie zrobił, zagarniając ją do siebie ramieniem.
Na Merlina, Alan, doprowadziłeś ukochaną kobietę do płaczu!
Tylko to przeszło mu przez myśl, kiedy z przerażeniem odkrył, że płakała. Dopiero teraz dotarło do niego, że w tej chwili nie tylko on był zraniony, ale ranił także i on. Łzy były jego słabością. Czymś, czego nie znosił oglądać, czego nie potrafił wytrzymać. Zwłaszcza jej łzy, oraz łzy jego matki. Ucałował ją jeszcze w czoło, chcąc ją uspokoić. Chcąc powiedzieć, aby przestała płakać. Słowa te jednak nie przeszły przez jego gardło. Mógł rzucić jedynie ,,dbaj o siebie" i odwrócić się. Chciał odejść, chciał zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Jakże był zdziwiony, gdy mu na to nie pozwoliła.
Na Merlina, Eileen, co Ty robisz?!
Słowa te omal nie wymsknęły się z jego gardła, kiedy powoli, z lekkim opóźnieniem zaczynało do niego docierać co zrobiła. Zostały w jego głowie, w której myśli były już jednym, wielkim supłem. Jego serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Nie potrafił zareagować inaczej. Czyż nie pragnął tego od tak dawna? Odruchowo wręcz jedną dłonią objął ją w talii, przyciągając do siebie, a drugą wplatając w jej włosy. Nie pozwolił jej się tak szybko odsunąć, odwzajemniając jej pocałunek, z tęsknotą smakując jej warg. Nie trwało to jednak długo. Szybko opamiętał się, z żalem stwierdzając, że nie przynosiło mu to radości. Gdzieś tam w tym wszystkim było coś, co także sprawiało mu ból. Odsunął się więc od niej i odwrócił wzrok.
Cholera, co powinien teraz zrobić, co powinien powiedzieć? Nie miał zielonego pojęcia. Miał ochotę odwrócić się i odejść i tak właśnie zrobił. Zrobił krok, potem drugi, nie widząc jej, nie widząc smutku w jej oczach i tego, co robiła. Ale nie zrobił ani kroku więcej, machinalnie odwracając się na pięcie i patrząc na nią z rozgoryczeniem.
- Na litość Merlina, Eileen. Co ja mam sobie myśleć po tym, co przed chwilą miało miejsce? - Jęknął z rozżaleniem, jak zbity pies. Nie miał już na to wszystko siły. Westchnął, chwilowo chowając twarz w dłoni. Złapał głęboki wdech, zamykając oczy. - Moim celem nigdy nie było zmuszanie Cię do robienia czegokolwiek wbrew sobie, Eili - dodał w końcu, mając wyrzuty sumienia. Powinien się cieszyć, dostał to czego chciał - pocałunek. Czemu więc czuł jedynie wyrzuty sumienia?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To nie był dobry okres w jej życiu. Wszystko zaczęło się od śmierci Rosy i nieszczęsnego spadku samopoczucia Eileen. Potem, mimo szczerych chęci, zarówno rodziny, jak i przyjaciół, jej stan czasami się polepszał, a czasami pogarszał, ale nigdy nie wrócił do stanu sprzed śmierci siostry. Czuła się jak na huśtawce, poruszana mocnym wiatrem raz do przodu, raz do tyłu. Chciała się zatrzymać, powiedzieć, że ta zabawa przestaje jej się podobać i trwa już zbyt długo, ale nie mogła. Nie była w stanie sama sobie z tym poradzić, chociaż bardzo się starała.
Wręcz zachłysnęła się powietrzem, kiedy odkryła, że Alan również nie pozwala jej się od siebie uwolnić. Coś zaczęło się w niej kruszyć z każdym kolejnym bodźcem płynącym z obecności jego silnych dłoni na jej ciele. Jedno pęknięcie pojawiało się za drugim, kolejna rysa krzyżowała się z poprzednią. Objęła go mocno za szyję, odpowiadając na kilka kolejnych pocałunków... i w końcu się oderwała. Zrobiła to tak nagle, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Co ona wyprawiała?! Oszalała, do reszty postradała zmysły!
Ścisnęła w dłoni spory kawałek płótna, który miał służyć jako izolacja przed zimnem dla jej sadzonek. Najchętniej sama by się nim teraz opatuliła, żeby schować się przed całym światem i zostać pod tym kloszem przez całą zimę. Może wtedy coś by się wyklarowało w jej przepełnionej głowie, może wtedy myśli przestałyby być jedną, bezkształtną masą.
Uniosła prawy nadgarstek do policzków, by otrzeć wierzchem rękawa resztki łez.
- Może otworzyłbyś mi oczy, gdybyś powiedział mi o tym wcześniej - powiedziała, nie znacząc swojej wypowiedzi ani jednym gramem wyrzutów. Jedynie ona sama mogła mieć w tej chwili pretensje, ale tylko i wyłącznie do samej siebie. - Bo byłam... byłam zaślepiona. Strasznie. Nie zalecałeś się, Alan... albo ja tego zwyczajnie nie zauważałam. Nie winię cię, po prostu... po prostu próbuję to sobie samej wytłumaczyć. Przepraszam.
Nie miała zamiaru mu teraz dramatyzować, że jest rozbita, chociaż była; że ma problemy z poskładaniem tego wszystkiego do kupy, chociaż miała. Ale nie chciała też mówić, dlaczego dała się porwać tej nagłej potrzebie, bo... zwyczajnie nie znała jej genezy.
Ale tak, owszem, coś w niej pękło. I to z jego powodu.
Wręcz zachłysnęła się powietrzem, kiedy odkryła, że Alan również nie pozwala jej się od siebie uwolnić. Coś zaczęło się w niej kruszyć z każdym kolejnym bodźcem płynącym z obecności jego silnych dłoni na jej ciele. Jedno pęknięcie pojawiało się za drugim, kolejna rysa krzyżowała się z poprzednią. Objęła go mocno za szyję, odpowiadając na kilka kolejnych pocałunków... i w końcu się oderwała. Zrobiła to tak nagle, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Co ona wyprawiała?! Oszalała, do reszty postradała zmysły!
Ścisnęła w dłoni spory kawałek płótna, który miał służyć jako izolacja przed zimnem dla jej sadzonek. Najchętniej sama by się nim teraz opatuliła, żeby schować się przed całym światem i zostać pod tym kloszem przez całą zimę. Może wtedy coś by się wyklarowało w jej przepełnionej głowie, może wtedy myśli przestałyby być jedną, bezkształtną masą.
Uniosła prawy nadgarstek do policzków, by otrzeć wierzchem rękawa resztki łez.
- Może otworzyłbyś mi oczy, gdybyś powiedział mi o tym wcześniej - powiedziała, nie znacząc swojej wypowiedzi ani jednym gramem wyrzutów. Jedynie ona sama mogła mieć w tej chwili pretensje, ale tylko i wyłącznie do samej siebie. - Bo byłam... byłam zaślepiona. Strasznie. Nie zalecałeś się, Alan... albo ja tego zwyczajnie nie zauważałam. Nie winię cię, po prostu... po prostu próbuję to sobie samej wytłumaczyć. Przepraszam.
Nie miała zamiaru mu teraz dramatyzować, że jest rozbita, chociaż była; że ma problemy z poskładaniem tego wszystkiego do kupy, chociaż miała. Ale nie chciała też mówić, dlaczego dała się porwać tej nagłej potrzebie, bo... zwyczajnie nie znała jej genezy.
Ale tak, owszem, coś w niej pękło. I to z jego powodu.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Powoli poddawał się temu. Zapominał o całym świecie, skupiony tylko na tej jednej czynności. Czynności, o której marzył od lat. Ileż razy wyobrażał sobie, że całuje te drobne, blade usta? Ileż razy wyobrażał sobie, że ona odwzajemni ten pocałunek i spełnią się jego wszystkie ukryte pragnienia? Wszystko to jednak pozostawało jedynie w sferze wyobraźni i dobrze wiedział, że niewielkie są szanse na to, aby w tej kwestii coś się zmieniło. A teraz? Teraz to ona wykonała pierwszy krok. Choć nie wiedział co to znaczy i jak powinien to odbierać, w tej chwili o tym nie myślał. Nie był w stanie, kiedy jego umysł stał się niemalże pusty a jedyne, co w nim brzmiało to jej imię. Eileen. Całowała go, bo również go kochała, a on nigdy tego nie zauważył? Nie. Całowała go z litości? Zapewne. Jednak nie był w stanie odsunąć się i samemu zrujnować tę małą szansę, którą dała mu ona sama. Wszystko jednak prysło niczym bańka mydlana. I to ona była tego przyczyną, choć sama znajdowała się w samym środeczku ów bańki. Prysło, odsunęła się, trzeba było powrócić na ziemię. Spojrzał na nią, rozumiejąc jej obawy, jej spojrzenie, a także potwierdzając swoje przypuszczenia. Chciał otrzeć jej łzy, tak, jak to robił zawsze, jednak wiedział, że nie powinien tego robić. Nie chciał jej przestraszyć, wprawiać w poczucie dyskomfortu. A tak zapewne by się stało, gdyby ponownie się do niej zbliżył. Musiał dać jej chwilkę na ochłonięcie.
- Nie chciałem niczego niszczyć, Eili. Poza tym, teraz już i tak nie cofnę czasu. Mówię Ci to teraz i co? Czy gdybym powiedział Ci wcześniej, reakcja byłaby inna? Nie sądzę - odparł z dużą dozą pewności w głosie. Obserwował ją przez te wszystkie lata, doszukując się choć najmniejszych oznak zainteresowania nim w ten romantyczny sposób. Nigdy się tego nie doszukał. - Nie przepraszaj, Eili. Nie masz za co. - Zrobił krok w jej kierunku, potem kolejny, aż znów znalazł się przy niej. Dłoń wplótł w jej włosy u tyłu jej głowy, po czym przyciągnął do siebie lekko, żeby móc złożyć pocałunek na czubku jej głowy. Czuły gest, który serwował jej bardzo często jako przyjaciel. Znała go przecież bardzo dobrze, prawda?
- Serce nie sługa, prawda? Nie można się zmusić do miłości. - Odsunął się od niej, zabierając także dłoń. Popatrzył na nią i zmusił się do lekkiego uśmiechu, który wypadł średnio przekonująco. Tak naprawdę nie było mu do śmiechu. Czuł się raczej jakby ktoś dał mu solidnego kopa w brzuch.
- Dbaj o siebie, Eili. Ja... Ja muszę teraz ochłonąć. Raczej prędko się nie zobaczymy - dodał nieco ciszej. Uśmiechnął się do niej i odwrócił na pięcie, by tym razem opuścić szklarnię. Nie wiedział, czy jeszcze kiedyś tu wróci. Nie wiedział, czy będzie w stanie powrócić do tego, co było wcześniej. Najpierw musiał zdusić miłość do niej, które ciągle płonęło żywym ogniem w jego sercu.
zt
- Nie chciałem niczego niszczyć, Eili. Poza tym, teraz już i tak nie cofnę czasu. Mówię Ci to teraz i co? Czy gdybym powiedział Ci wcześniej, reakcja byłaby inna? Nie sądzę - odparł z dużą dozą pewności w głosie. Obserwował ją przez te wszystkie lata, doszukując się choć najmniejszych oznak zainteresowania nim w ten romantyczny sposób. Nigdy się tego nie doszukał. - Nie przepraszaj, Eili. Nie masz za co. - Zrobił krok w jej kierunku, potem kolejny, aż znów znalazł się przy niej. Dłoń wplótł w jej włosy u tyłu jej głowy, po czym przyciągnął do siebie lekko, żeby móc złożyć pocałunek na czubku jej głowy. Czuły gest, który serwował jej bardzo często jako przyjaciel. Znała go przecież bardzo dobrze, prawda?
- Serce nie sługa, prawda? Nie można się zmusić do miłości. - Odsunął się od niej, zabierając także dłoń. Popatrzył na nią i zmusił się do lekkiego uśmiechu, który wypadł średnio przekonująco. Tak naprawdę nie było mu do śmiechu. Czuł się raczej jakby ktoś dał mu solidnego kopa w brzuch.
- Dbaj o siebie, Eili. Ja... Ja muszę teraz ochłonąć. Raczej prędko się nie zobaczymy - dodał nieco ciszej. Uśmiechnął się do niej i odwrócił na pięcie, by tym razem opuścić szklarnię. Nie wiedział, czy jeszcze kiedyś tu wróci. Nie wiedział, czy będzie w stanie powrócić do tego, co było wcześniej. Najpierw musiał zdusić miłość do niej, które ciągle płonęło żywym ogniem w jego sercu.
zt
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Szklarnia
Szybka odpowiedź