Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
- Nie przejmuj się, to nic wielkiego. – uspokoiła Floreana. Nie wątpiła, że przecież chciał dobrze. Z uśmiechem odwracającym uwagę od niezręcznej (i, co ważniejsze, minionej) chwili i w napięciu większym, niż powinna wywoływać niewinna zabawa, Frania obserwowała, jak wosk tężeje, przyjmując wreszcie stałą konsystencję oraz – żadna niespodzianka – niekonkretny kształt. Wydobyła wróżbę z miski, by przyjrzeć się mniej więcej okrągłej bryle i kolcom, jakie z niej wystawały.
- Wygląda mi to na słońce, czy coś w tym rodzaju… – ciepłe promienie nie były zbytnio wydumanym skojarzeniem, zwłaszcza gdy słońce przygrzewało nad nimi po miesiącach deszczy, śniegów i mgieł. Cały świat stawał się od razu piękniejszy, a człowiek spędzając czas na słońcu lepiej nastrajał się do życia, nawet, gdy niosło ono coraz więcej nieprzewidzianych trudności. Znajdowało się więcej czasu, entuzjazm do zwyklejszych rzeczy. Wycieczka do Weymouth (za którą będzie Floreanowi dłużna ogromną przysługę; nie myślała przedtem, by wybrać się na festiwal, a ten okazał się odpoczynkiem tak miłym i naturalnym, że to aż podejrzane) rzeczywiście mogłaby potrwać dłużej. Idylla otaczającego ich krajobrazu stanowiła idealne tło do wyobrażeń o spokojnym życiu w jedności z samym sobą i naturą. O ile Frances była zwolenniczką tego pierwszego, to do drugiego mimo prób nie była jeszcze przekonana, a interpretacja jej wróżby, na jaką pokusił się Florean jeszcze jej o tym przypomniała.
- Pająk? Co ty opowiadasz, niby gdzie? – zadała to pytanie tylko po to, by po krótkiej chwili zdziwić się, dlaczego, i jakim cudem nie rozpoznała tego kształtu wcześniej. Najwyraźniej zobaczyła w swojej wróżbie coś innego, bo zwyczajnie nie chciała widzieć pająka. Nie wdrapywała się na krzesła z piskiem, gdy zdarzało jej się wypatrzyć intruza na kuchennej podłodze albo półce z książkami, ale, podobnie jak z wieloma innymi gatunkami – nawet stworzeń bardziej okazałych i ładniejszych – nie była z nimi za pan brat. Brakowało jej zwyczajnie daru zwanego dobrą ręką do zwierząt, choć z czasem udało jej się dogadać z własnym kotem, co należało uznać za mały, ale zawsze sukces.
- Może to słuszne. W końcu, jakby nie patrzeć, są brzydkie, ale pożyteczne. – tym samym nie zamierzała zaprzyjaźniać się z insektami, choćby kosztem nabawienia sobie pecha tą wrogością. Różdżka i miotła zawsze były gdzieś w pogotowiu, gdyby w dniu gorszej tolerancji przyrody jakiemuś ośmionożnemu turyście zawędrowało się za blisko niej. – Miejmy nadzieję, przyda mi się odrobina farta. – nie była jeszcze w stanie orzec, po co, nie chcąc w przyjemnej atmosferze relaksu myśleć o trudnych sytuacjach, jakie mogą czekać w domu, ale zapas szczęścia i drobnych przyjemności był zawsze mile widziany.
- Pokaż, co tam masz. Może wywróżyłeś sobie jakiś domek nad morzem? Nie miałabym nic przeciwko składaniu ci tu stanowczo zbyt częstych wizyt. – ale zasugerowawszy się być może animalistyczną interpretacją Floreana, patrząc na wosk, jaki wylał do miski nie zobaczyła nic, co mogłoby przypominać uroczą drewnianą posiadłość z małym ogródkiem. Zamiast tego wróżba Floreana miała w sobie ładne zawijasy, jakąś charakterystyczną prężność kształtów, która nie była Frani obca.
- To chyba kot, prawda? – spróbowała swoich sił twórczych, niefrasobliwie przekonana, że jeśli pająk to dobra wróżba, to kot – nieporównanie bardziej uroczy i drogi ludziom – też nie może chyba zwiastować nic złego? Nie miała pojęcia, co dokładnie oznacza, z wróżbiarstwa pamiętając wszystko to, co niepotrzebne. – Może będziesz mógł się beztrosko lenić przez jakiś czas, albo czeka cię odkrywcza wędrówka? – mogła czerpać tylko z marnej empirycznej wiedzy jaką o kotach zyskała odkąd przygarnęła swoją pręgowaną Dżumę. Może dlatego zajęcia z przepowiadania przyszłości szły jej tak marnie – bo podchodziła do nich zbyt dosłownie?
A gdzie się podziała jej wyobraźnia? Powinna ją w sobie rozbudzić, skoro już wczesnym rankiem odnalazła w sobie myśl, by przejść się na łąkę pamięci. Może Florean poszedłby tam z nią? W końcu zna tyle historii, całe setki (bez krztyny przesady!), na pewno zebranym tam bajarzom też miałby coś pięknego do powiedzenia.
- Co chcesz robić wieczorem?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
— Czy to tylko wymalowany z wosku symbol podczas letnich wróżb? Czyż nie tego się wymaga? Wiary w wasze słowa?— spytał, odwracając się znów do wróżbitki. On nie wymagał; kpił z tych, którzy w nie wierzyć nie chcieli, lekceważyli słowa wieszczów. Przeznaczenie i tak ich dosięgało prędzej, czy później, na nic zdawały się próby odparcia od siebie nieprzychylnych przejawów przyszłości. Nigdy nie próbował nikomu niczego udowodnić, nie obnosił się też ze sowim darem, choć było go trudno ukryć, kiedy w najmniej niespodziewanym momencie białka jego oczu wywracały się na drugą stronę, a on upadał na ziemię, tracąc kontakt z rzeczywistością.
— Więc wierzysz, lady Prewett, że każdy jest panem własnego losu?— Nuta powątpiewania wdarła się pomiędzy jego słowa. Nie każdy, tylko ci wybrani, tylko Ci, którzy potrafili spoglądać w ciemną przyszłość i odczytywać znaki jakie niosła. Tylko oni byli według jego wiary w stanie zmienić swój i innych los, bo tylko oni znali ścieżkę przeznaczenia. Każdy inny podążał z góry wyznaczoną drogą, która obejmowała już szereg decyzji i wątpliwości, ich nagłe zmiany. Czy wierzyła, tak jak i on, że zmieniający swój los jasnowidz, jest w stanie zmienić los ludzi, którzy go otaczali? To oni kreowali przyszłość, wbijali drogowskazy, to oni podsłuchiwali szepty losu i kierowali się jego podpowiedziami. To wszystko oni — jak wielka i potężna była moc i magia, którą otrzymali w genach?
– Oczywiście, że pani ufam. – Uśmiechnął się życzliwie, najmilej jak potrafił. W jego oczach wciąż iskrzył błysk.
Ujął jej dłoń delikatnie, ale nie pożegnał się wbrew swoim zamiarom. W jednej chwili obrócił ją wierzchem do góry i rozprostował palce, dokonując gwałtu na intymnej sferze każdego jasnowidza, spoglądając na rozłożone linie życia, miłości, rodziny, zdrowia, rozwoju. Błyskawicznie przemykał wzrokiem, rozszyfrowując w mig jej przyszłość, zapisaną w genach, w ciele, które potrzebowało czasu, by dokonać zmian biegu delikatnych zmarszczek we wnętrzu każdej dłoni. On sam nigdy nikomu nie pozwolił na to, dziś, nie pytając wróżbitki o zdanie.
Podniósł na nią wzrok, a lewy kącik ust uniósł się, nadając jego uśmiechowi kształtu drwiny.
Po chwili do jego uszu dotarły znajome głosy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ale chyba nie chciałem teraz o tym myśleć i się martwić na zapas.
- O, tak! Nie sądziłem, że marzę o domku nad morzem dopóki tutaj nie trafiłem - Weymouth zdecydowanie mnie zachwyciło i chyba będę częściej tutaj wpadał na weekendowe spacery. A przez najbliższe lata może uda mu się uzbierać na uroczy domek? Może? Niestety moje zarobki nie były zbyt wysokie - wciąż większość wkładaliśmy w rozwój lodziarni, ale nie miałem zamiaru klepać biedy do końca swoich dni. Tak, mały domek zdecydowanie będzie kiedyś na moją kieszeń. Obiecuję to sobie teraz, w sierpniu 1956 roku.
- Kot? Wydawało mi się, że małpka - obracałem wosk w dłoniach, próbując dostrzec w nim jakikolwiek logiczny kształt, ale postanowiłem zgodzić się z wersją Frances. W zasadzie ten ogon faktycznie mógł należeć do kota. To na pewno dobra wróżba? Poczułem irracjonalny niepokój, który od razu spróbowałem stłamsić. Przecież to nic takiego. - W zasadzie nie obraziłbym się za tę pierwszą opcję - kiedy ostatnio miałem okazję naprawdę się polenić? Leżeć w łóżku do południa bez powodu? Siedzieć w fotelu i cały dzień czytać książkę? Ostatnio naprawdę niewiele potrzebowałem do szczęścia. - Chociaż ta wędrówka zgadzałaby się z moim horoskopem na ten miesiąc - dodałem, zaśmiawszy się pod nosem z samego faktu, że w ogóle go znam! - Według Czarownicy czekają na mnie ciekawe wyzwania i nowe znajomości - niby nie wierzyłem w te bzdury, ale zawsze było miło przeczytać coś pozytywnego. Nawet coś tak błahego było w stanie podnieść mnie na duchu - przynajmniej na chwilę.
- Jeszcze nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Najpierw muszę przeżyć spotkanie z Wiklinowym Magiem - odparłem z uśmiechem, który miał zatuszować rosnący we mnie stres i poddenerwowanie. Doprawdy, po co mi to było! Wcale nie zależy mi na spłodzeniu pięcioraczków, a przecież z tego co słyszałem, płodność ma być tam główną nagrodą. Nawet nie posiadałem żadnej wybranki serca (i chyba nigdy takowej mieć nie będę), co tu dopiero mówić o dzieciach. - Prawdopodobnie będę świętować zwycięstwo albo pocieszać się po porażce - o ile będę stał na nogach! Podobno ta walka bywała niebezpieczna, ale wmawiałem sobie, że skoro Prewettowie organizują ją od lat, nie powinienem wyjść z niej z poważnymi obrażeniami. Byłem gotowy tylko na parę siniaków. - Chyba, że masz inny pomysł? Z chęcią go wysłucham - wyprostowałem nogi i wychyliłem się lekko do tyłu, wystawiając twarz do słońca. Trzeba było wystawiać się na jego promienie dopóki nie zniknęło za chmurami na długie tygodnie.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
- No, dobrze, dobrze już. Tylko nie mów przy mnie „odwłok”, brr. – jeśli jej delikatna kobieca strona miała ujawniać się jako niechęć do słów opisujących nieco obrzydliwe, niewykluczone że włochate części owadziego ciała, to niech i tak będzie. Florean i tak był już narażony na bardziej widowiskowe z jej dziwactw, a w tym miała przynajmniej na swoją obronę przysłowiową słabość płci. Może na jesieni Fortescue odpocznie sobie od nich i w ciszy odnalezionej cudownie po latach jak zaginiony krewny znajdzie chwilę na lenistwo, które mu przepowiedziała? Odkąd żyli ze sobą po sąsiedzku, podrzuciła mu w końcu dość wartych przeczytania książek, by wypełnić nimi cały rok aż do kolejnych wakacji. Cokolwiek przydarzy się Floreanowi, ją podczas roku szkolnego czekało przeciwieństwo słodkiego leżakowania – od września będzie miała znacznie więcej pracy i nowych zadań. I nadal nie miała pojęcia, jak zabierze się do większości z nich.
- Coś mi mówi, że niestety jeszcze przed pierwszym września przyda mi się szczęście. I nie tylko mi zresztą. – musiała pamiętać, nawet w sielankowym otoczeniu Weymouth, że licho nie śpi; sądząc po potwornych wydarzeniach z końca czerwca, właśnie budziło się z drzemki i groziło kolejnymi występkami; trzeba było mieć się na baczności, a Zakonnicy przede wszystkim powinni być czujni. I gotowi na znacznie więcej niż poprowadzenie lekcji z grupą piątoklasistów drżących przed SUMami.
- Małpkę można wypić, a to na pewno jest kot. – skoro on był taki pewien pająka, Frania nie zamierzała ustępować z kotem, chociaż tak naprawdę wróżba nie miała dla niej większego znaczenia. Frances wierzyła, że można – a czasem nawet należy – sprzeciwiać się tak zwanemu przeznaczeniu, cały czas mając w pamięci marzenia i dawne ambicje. Ale jeśli Florean już zadał sobie tyle trudu, by przekartkować „Czarownicę” (a sama dobrze wiedziała, jak męczące bywa czasem przerzucanie steków bzdur, jakimi zapełnia się strony pisemka) i dotrzeć aż do horoskopu, czemu by nie dowiedzieć się, co gwiazdy mają w zanadrzu dla niej? – Czyżby? Może więc nie jestem jednak tak beznadziejną wróżbitką. Albo ci w redakcji są radzą sobie z wróżbiarstwem tak samo pokracznie jak ja… A co pisali tam o Trytonach? - zapytała, choć gadka o Zodiaku szybko odzyskała swój status banialuki, gdy Florean zapowiedział swój udział w potyczce z magiem.
- O! – Frances w przeszłości miewała tradycji za złe, że nie pozwala i kobietom stanąć w szranki z wiklinową figurą. Nieskromnie myśląc, ona sama i wiele z jej przyjaciółek umiały ciskać zaklęciami równie dobrze, co dowolnie wybrany z tłumu przeciwników kukły chojrak. Do znamiennego w kontekście mieszkaniowych planów Floreana sierpnia 1956 zdążyła się jednak pogodzić z tą drobną niesprawiedliwością i zareagowała na jego rewelację z entuzjazmem: – Nie sądziłam, że będziesz chciał wziąć udział w walce. Wspaniale! Myślisz, że będą miejsca dla widzów? Muszę przecież przyjść ci kibicować! – a póki co, idąc w ślady przyjaciela, też zechciała skorzystać z sierpniowego ciepła i rozłożyła się na ziemi, porzucając niewygodny pieniek i tajemniczą atmosferę wróżb. Jeśli mogła jakoś z nich skorzystać, byłaby wdzięczna, gdyby żaden pająk nie zadomowił się w jej włosach ani ubraniu, w końcu miał być dobrą wróżbą.
- Dawno nie czułam, by jakieś miejsce było aż tak przyjazne. – zwierzyła się z przypływu błogiego spokoju, jaki ogarnął ją, gdy przymknęła oczy i skierowała twarz ku słońcu.
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
Granatowa, długa suknia raz po raz zaczepiała się o gałęzie niskich krzewów i wystające z ziemi korzenie, spowalniając spacer Deirdre jeszcze bardziej. Nie przejmowała się tym, nie śpieszyła się nigdzie - tego wieczoru pojawiła się w Weymouth tylko po to, by zrobić niezbędne sprawunki na festiwalowym jarmarku. W drewnianych skrzyniach można było odnaleźć rzadkie przedmioty oraz stare księgi; przeglądała je z ciekawością, wybierając jeden z kamieni oraz bransoletę. Schowała je do kieszeni szaty, rozglądając się dookoła. Słońce szybko zachodziło za horyzontem, kolejny dzień chylił się ku upadkowi w czarną toń morza. Rześka bryza owiewała bladą twarz i szarpała za rozpuszczone włosy, napełniając Deirdre dziwnym uczuciem wolności. Mogła zrobić co chciała; wrócić dziś później do Białej Willi, zmienić decyzję w ostatniej chwili, kroczyć ścieżką, którą sama wybrała. Dystans oddzielający ją od Tristana zwiększał się, panika ustąpiła jednak buntowi, wręcz dziecięcej dumie i chęci bycia niegrzeczną. Na złość opiekunowi, który nawet nie zauważy jej nieobecności, postanowiła nie tyle odmrozić sobie dłonie, co wrócić dziś później do domu. Przeczesała palcami włosy i przerzuciła je na lewe ramię, skręcając z głównej drogi w wąską ścieżkę, prowadzącą wgłąb lasu. Potrzebowała pourywanej samotności, nasiąknięcia innymi ludźmi, oddzielonymi od niej drzewami. Szła sama, wiedząc jednak, że znajduje się wśród czarodziejów. Podsłuchiwała rozmowy o spalonym Ministerstwie, drżące ze strachu głosy, wypowiadające - nieśmiało - personalia Lorda Voldemorta. Nieprawdziwe opowieści o wężu i czaszce, plotki o Grindelwaldzie. Uśmiechała się sama do siebie, z lekką wyniosłością, oddychając głębiej leśnym powietrzem. Spacer przedłużał się, lecz w końcu dotarła na polanę. Nie wiedziała, czy przyszła tutaj przypadkiem czy instynktownie nogi poniosły ją właśnie do środka zagajnika; nie było to w tym momencie istotne. Zapadała noc, czerń rozlewała się wśród drzew, a czarodziejskie miejsce rozświetlały płomienie lewitujących świec, nadających polanie wyjątkowego czaru. Kilka osób stało przy drewnianych misach, rozlegały się szepty - Deirdre przez chwilę wahała się, czy nie wrócić do lasu, lecz czuła, że coś nakazuje jej zostać. Sprawdzić, co może ją spotkać. Nie żyła już z dnia na dzień, miała plan, aspiracje, szansę na potęgę i choć nie wierzyła w przeznaczenie, to w jakiś pokrętny sposób chciała zobaczyć, co przyszykował dla niej los.
Powoli podeszła do najbardziej odsuniętej od innych mis, stojących blisko nieco przekrzywionego jesionu. Pochyliła się nad wodą, lecz zanim zdążyła pochwycić za wosk lub klucz, ujrzała w tafli jasną łunę. Przekręciła głowę, napotykając rozmytą sylwetkę znajomej kobiety - kobiety, która zmarła setki lat temu. - Hesper - powitała ją, mile zaskoczona. Każda inna osoba wywołałaby w niej wstręt i rozdrażnienie, ale towarzystwo ducha nigdy nie było dla niej trudne. - Jak ci się podoba tegoroczny festiwal? - spytała z autentyczną ciekawością: nie był to wstęp do kurtuazyjnej pogawędki, ale prawdziwe zainteresowanie historią; tym, jak wyglądały jej poprzednie festiwale, święta sprzed wielu, wielu lat.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Przez własne odczucia niewłaściwie założyłem, że Frances również nie przejmuje się chwilowo Zakonem, dlatego jej słowa mnie zaskoczyły i przez sekundę nie wiedziałem co na nie odpowiedzieć. - No tak - zacząłem niezbyt inteligentnie, ale całkowicie wyrwała mnie z mojego błogiego nastroju niemyślenia i niewiedzy. Nawet poczułem wyrzuty sumienia z tego powodu - nie powinienem zapominać, nie kiedy tyle nieszczęść wydarzyło się zaledwie parę tygodni temu. - To znaczy... Może do końca sierpnia nic się nie wydarzy - dodałem, ale od razu pożałowałem swoich słów - co to za płonne nadzieje, panie Florianie? Zmieszałem się trochę, głupoty gadałem. Dobrze, że szybko zmieniliśmy temat. Nie miałem ochoty na rozmowę o poważnych rzeczach, na które w zasadzie właśnie rozmawiać powinniśmy.
- No dobrze, dobrze. Wierzę ci - czy przypominam kota? Mój patronus z niewiadomych przyczyn zamienia się w wydrę, a ona chyba nie ma nic wspólnego z tymi czworonożnymi futrzakami. Nie chodzę własnymi ścieżkami, brak mi kociej zwinności i tym bardziej brak mi ichniej wredoty i tego specyficznego indywidualizmu. Mogłem odnieść się tylko do lenistwa - to lubiłem, owszem, i z chęcią spełnię taką wróżbę. - O trytonach? Nie pamiętam - zmarszczyłem czoło, zawsze to robiłem, kiedy intensywnie myślałem. Miałem dobrą fotograficzną pamięć - to chyba zasługa setek przeczytanych ksiąg, a może ojciec historyk przekazał mi to w genach? W każdym razie wystarczyło parę sekund, żebym jednak przypomniał sobie mniej więcej o czym była mowa. - Powinnaś posłuchać instynktu, który mówi, że... eee... jak to było - pstryknąłem palcami jakby to w jakikolwiek sposób miało mi pomóc. - Trwałe relacje są ważniejsze niż liche sojusze, o! - Dokończyłem zadowolony, ale wolałem nie kontynuować tego tematu, czując, że zaraz będę musiał się tłumaczyć dlaczego w ogóle sięgnąłem po tę gazetę. A historia była to długa i zawiła.
- Uwierz mi, do tej pory nie wiem czy faktycznie chcę - zaśmiałem się, ale wtedy mogłem sobie tak mówić - nie wiedziałem jeszcze, że za chwilę przyjdzie mi uciekać przed ognistymi kulami. - Ale jeszcze nigdy nie brałem w tym udziału, więc spróbuję czegoś nowego - wzruszyłem ramionami. W końcu należało się rozwijać a nie zwijać, ot co! Skoro niegroźna mi walka ze złem tego świata, dlaczego miałoby być inaczej z wiklinową kukłą? - Kibicować? Nie wiem czy chcę żebyś była świadkiem mojej ewentualnej sromotnej porażki - przyznałem, bo jak każdy mężczyzna wolałem chwalić się swoimi wybitnymi umiejętnościami, a nie narażać się na spojrzenia pełne politowania. Chociaż z drugiej strony nie obraziłbym się za kibickę, dlatego - ale myślę, że będzie tam przygotowane miejsce dla widzów - powiedziałem, uśmiechając się kątem ust. A może wygram?! Przecież nie zgłaszałbym się gdybym nie miałem tego małego procenta nadziei.
Tymczasem postanowiłem wstać z pieńka i zebrać więcej przepysznych jeżyn - były takie świeże i soczyste, że aż grzechem byłoby zostawić je na krzaczku do zgnicia. Oddaliłem się na moment od Frances, zbierając owoce do kieszeni zrobionej z mojej (białej tym razem) koszuli. Chyba cudem jej nie wybrudziłem! Wysypałem je na ziemię obok swojej towarzyszki i chciałem się też tam położyć, kiedy moim oczom ukazała się ona.
Hesper!
Szturchnąłem Frances w ramię, żeby i ona mogła podziwiać ten niecodzienny widok. - Zobacz, to Hesper! Przychodzi czasem na rybne lody - szepnąłem z nieukrywanym zachwytem, bo duchy zawsze były dla mnie czymś absolutnie niesamowitym. Nie bez powodu zacząłem karierę w Wydziale Duchów - to, że szybko ją skończyłem, to już inny wątek. - Spłonęła na stosie, niesamowita historia - palenie czarownic to jeden z moich ulubionych okresów całej historii magii, więc znajomość Hesper była dla mnie podwójnym szczęściem. Ach! Miałem ochotę jej pomachać, ale z drugiej strony nie chciałem jej przeszkadzać w spotkaniu, więc tak tylko spoglądałem na nią ukradkiem.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
- Ja się chętnie pośmieję z tych wszystkich lady wypatrujących lorda na białym aetonanie. Zawsze przywodzą mi na myśl gęsi mojej matki - zaśmiała się z nutą złośliwości, gdy Rowan dalej ciągnęła temat wianków. Do loży szyderców, bądź jak kto woli - jury oceniającego popisy panów w morzu dołączy bardzo chętnie. - Liczy się jakoś, nie ilość - przypomniała Sproutównie, gdy wszystkie trzy maszerowały pod rękę ku zagajnikowi. - Oni umrą ze szczęścia, my umrzemy z zażenowania - powiedziała teatralnym szeptem, aby tylko przyjaciółki ją usłyszały. Fani ich drużyny czasami potrafili im obu wyjątkowo mocno działać na nerwy, wyobrażając sobie o nich nie wiadomo co, a jednocześnie nie znając ich wcale, lecz doceniała to, że byli. Sława mile łechtała ego Desmondówny. - A umrzeć nie możemy, bo kto wtedy wygra mecz? - spytała retorycznie; była pewna, że z Rią będą grać w jednej drużynie (jakżesz mogło być inaczej?! nie mogli zmusić Harpie do grania przeciwko sobie samym) i zwyciężą - bo były najlepsze. Miała też pewność, że Rowan zechce wziąć udział w zabawie, lecz cóż - będzie musiała pogodzić się z tym, że nie potraktują jej przez to łagodniej! Najlepiej, gdyby trafiła do ich drużyny - wtedy byłoby dopiero cudownie.
A gdyby jeszcze jak zwędziła znicza spod nosa tego parszywca...
Uśmiechnęła się do tej wizji.
Na słowa Rii parsknęła śmiechem, który starała się stłumić dłonią; starsza czarownica znowu rzuciła im potępieńcze spojrzenie, próbując wymusić na nich powagę.
- Nie wiem, czy jestem gotowa, aby tak ryzykować, chociaż dla wróżbiarstwa... Bardzo przyszłościowy kierunek, poważna dziedzina nauki, nie wiem z czego ten śmiech Ria... - szeptała konspiracyjnie, usta jednocześnie rozciągając w uśmiechu. W Hogwarcie uczęszczała na lekcje wróżbiarstwa, to prawda; uważała to raczej za stek bzdur, lecz gdy tylko przypomniała sobie te wszystkie chwile, kiedy w Pokoju Wspólnym Gryfonów wymyślała najbardziej tragiczne historie, które miały spotkać ją w przyszłym miesiącu... Och, to było warte spędzania kilku godzin tygodniowo w dusznej klasie, pełnej puf i kryształowych kul.
W końcu zaczęła lać wosk przez dziurkę od klucza. Wciąż nie była pewna, czy w to wierzy, czy nie (w horoskopy na wróżbiarstwie na pewno nie). Kiedyś, przed laty, gdy była małą dziewczynką, wierzyła, że przyszłość jest starannie zaplanowana - przez Boga, lecz nikomu nie dane jest jej poznać. Rodzice powtarzali, że człowiek musi w pokorze przyjmować swój los, bo takie są boże plany. Wmawiali jej, że gusła, czary i wróżby to stek bzdur i wymysł szatana.
A potem okazało się, że magia istnieje naprawdę, a istnienia Boga nie mogła być pewna - i sama nie wiedziała juz w co powinna była wierzyć, skoro po świecie stąpali prawdziwi jasnowidzowie.
Z uwagą przyglądała się kształtowi, który przybrał wosk na wodzie; przechyliła przy tym lekko głowę i zrobiła bardzo dziwną miną. Burak? Nie, to zdecydowanie nie wyglądało na buraka.
- Co? Niemożliwe! - zaprzeczyła natychmiast, gdy przyjaciółki oznajmiły, że obie widzą w tym kształcie nic innego jak świnię. Pochyliła się nad misą i przyjrzała temu dokładie; musiała jednak przyznać - no świnia jak byk. Maxine zrobiła kwaśną minę i nieco się naburmuszyła. - Czy to znaczy, że porzucę magię i wrócę na wieś hodować świnie i buraki? - zastanowiła się cicho. Prychnęła zaraz pod nosem i splotła ręce na piersi - to było absolutnie wykluczone. Te całe wróżby to po prostu kolejna bzdura. - Dobrze, że chociaż będę żywa, a ty wciąż masz szansę na Wybitny - odparła ścigającej z uśmieszkiem, odsuwając się od misy, aby zrobić miejsce Weasleyównie. Spojrzenie modrych oczu znowu padło na taflę wody, na której formować zaczął się kolejny kształt. - To ma nogi, czyżby...? - ożywiła się znacznie, gdy jżz myślała, że Ria naprawdę miała ponuraka... Nie, żeby życzyła jej rychłej śmierci, ale to byłoby naprawdę zabawne. - Hmmmm... - zastanowiła się, patrząc dalej w wosk bardzo intensywnie, jakby myślała nad tajemnicą wszechświata, albo skomplikowanym równaniem numerologicznym. - Wiem. To chyba koń. Czyżbyś jutro na wiankach miała spotkać rączego ogiera? - zażartowała sobie; musiała sobie jakoś odbić wylosowanie tej przeklętej świni.
Maxine przeniosła wyczekujące spojrzenie na Rowan; otworzyła szeroko oczy i zrobiła taką minę, jakby właśnie sama doznawała prawdziwej wizji: - Pora... przestać... oszukiwać... przeznaczenie... Red... - wydukała niskim głosem, nic już sobie nie robiąc z oburzonej staruszki nieopodal.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- Oczywiście, że powinieneś pójść! Poszłabym za ciebie, gdybyś się rozmyślił, ale że nie mogę… – nawet gdyby coś ostatecznie powstrzymało Floreana przed zmierzeniem się z magiem, Frances postanowiła, że i tak pójdzie obejrzeć starcie. Na opowiadanie historii zawsze znajdzie czas (jeśli nie na festiwalu to w mieszkaniu rodzeństwa Fortescue, kiedy tylko zechce; sąsiedztwo z pasjonatami historii okazało się dla niej wielkim błogosławieństwem), a zmagania z wiklinową figurą zawsze były emocjonującym widowiskiem, jak mecze quidditcha albo pojedynki, a obu tych wydarzeń brakowało jej ostatnio w życiu. – A co jeśli będę świadkiem spektakularnego sukcesu? Ktoś będzie musiał opowiedzieć o nim Florence, bo przecież nie uwierzy ci na słowo. – nie próbowała umniejszyć zdolności Floreana tym niewinnym żartem. Wielokrotnie już ich dowiódł i wątpiła, by swoimi dowcipami zdołała podminować jego pewność siebie na tyle, by stchórzył przed magiem. – No i kto wie, ile musiałaby czekać, aż urodzą ci się te trojaczki przyobiecane jako nagroda… – mogła tylko sądzić po dotychczasowej znajomości z lodziarzem, że otoczony trójką płaczących niemowląt (lub więcej, lecz o tym nie wspominała, by biedaka nie wystraszyć; sama zresztą z trudem wyobrażała sobie, że kobiety czasem rodzą po aż tyle dzieci naraz) straciłby swoją bujającą w obłokach głowę. Tym samym życzyła mu wciąż jak najlepiej, niech zdobędzie chociaż festiwalową sławę, jeśli nie dosyć potomków, by uformować z nich drużynę quidditcha. Zwycięstwo zależy przecież od wielu czynników, nie tylko odwagi zawodnika. Są jeszcze talent, pomyłki konkurencji, szczęście, Confundusy rzucane z widowni… Frances była zdecydowanie dobrej myśli plasując Floreana w myślach daleko od szarego końca klasyfikacji. A zresztą – jeśli wróżba posiadania wieloraczków miała być tak wiarygodna jak ich woskowe przepowiednie, to i najbardziej wymagająca odsłona rodzicielstwa nie groziła Floreanowi choćby naprawdę wygrał.
- Takie rzeczy wiadomo i bez horoskopu. Mogliby się nie ośmieszać wypisywaniem tych bzdur. – odrobina żalu w głosie Frani była wspomnieniem czasów, gdy częściej kupowała „Czarownicę”, śledziła nominację do nagrody za najbardziej czarujący uśmiech roku, a nawet wypróbowywała zamieszczane tam przepisy. W ostatnich numerach pojawiało się jednak stanowczo zbyt dużo plotek o ludziach, których życie było dla niej tak odległe, że aż abstrakcyjne. A od fikcji miała ukochane powieści, chociaż nawet chwili cichego relaksu z książką nie brakowało jej w Weymouth. Ciągle coś się działo, niemal na każdym kroku stawianym bez towarzystwa Floreana napotykała innych znajomych. I te jeżyny…! Niby taki drobny gest, a za zebranie ich (znowu!) gotowa byłaby wyznawać Floreanowi gorące uczucia, zupełnie jak wtedy, gdy się poznali, a on swoim uśmiechem i lodowym kunsztem uratował jej nastrój i życie wśród londyńskiej ulewy. Fortescue nadawał się po prostu do takich drobnych wyznań, na to wychodzi. Pilnując się tym razem, by nie zjeść wszystkich owoców od razu, usunęła się nieco w bok, by zrobić mu miejsce na nasłonecznionej trawie (i czekała też trochę, by z zupełnie nie-kocią gracją rozkwasił sobie jakieś jeżyny na plecach nieskazitelnej koszuli), ale nie skorzystał, niewdzięcznik. Wyrwana z bezruchu spojrzała tam, gdzie zobaczył jakąś rewelację, podpierając się na łokciu. Westchnęła głęboko z zaskoczenia; w słonecznym i beztroskim otoczeniu festiwalowych zabaw nie spodziewała się zobaczyć ducha. Kojarzyły jej się tylko z chłodem zamczysk, bardziej jesienno-zimową atmosferą przemijania. Wszystkie jej doświadczenia ze zjawami w zasadzie ograniczały się do duchów Hogwartu, dlatego fascynacja Floreana, a tym bardziej jego znajomość z nimi, zdawała jej się tym bardziej wyjątkowa.
- Nie mówisz poważnie? Nie miałam pojęcia, że duchy jadają lody… – odszepnęła jeszcze ciszej niż on, niepewnie czując się przy obgadywaniu ducha. Wyjaśniło się przynajmniej, dlaczego widywała u Floreana pojemnik z lodami podpisany najmniej odpowiednim dla deseru smakiem, jaki mogła sobie wyobrazić. Przez cały ten czas nie mówiła nic tylko z grzeczności, zakładając, że lodziarz spełnia rybnymi lodami jakąś swoją nietypową artystyczną wizję.
- Niesamowite. - bezwiednie powtórzyła po nim, próbując przyjrzeć się dyskretnie mglistemu kształtowi kobiety. – A skąd ty ją właściwie znasz?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
Hesper de Motmorency z rzadka opuszczała magiczne centrum Londynu, ulicę Pokatną i Śmiertelny Nokturn, gdzie wiodła swą egzystencję od ponad trzystu lat; tak jak każdy duch była przywiązana do konkretnego miejsca, które opuszczała wyjątkowo niechętnie - wbrew jednak powszechnemu przekonaniu mogła to uczynić, jeśli tylko chciała. Ostatni raz miało to miejsce przed kilkoma miesiącami, gdy po raz kolejny zorganizowano Polowanie bez Głów, zawody podczas których duchy mogły grać w głowopolo, bądź głowogon. Przybyła tam na specjalne zaproszenie prowadzącego, sir Patrica Delaney-Podmore'a, który poświęcił jej niezwykle wiele uwagi.... Zastanawiała się, czy i dziś spotka go w Weymouth. Lewitując pomiędzy drzewami uświadomiła sobie, że tak po prawdzie nie wie, gdzie ten mężczyzna rezyduje na stałe - i postanowiła, że z pewnością go o to zapyta.
Może wspomni o nim Dolohovowi, ostatnio poświęcał jej tak niewiele czasu...
Nie zmierzała w żadną konkretną stronę. W żadnej zabawie nie mogła wziąć udziału tak naprawdę, lecz i tak pragnęła tu być - choćby tylko po to, aby złożyć hołd tradycji i powspominać te piękniejsze lata, gdy mogła upleść swój wianek i położyć go na wodzie. Cieszyła ją także obecność innych, żyjących, pośród których zawsze znalazł się ktoś chętny, by z nią porozmawiać, bądź wysłuchać; dziesiątki lat milczenia potrafiły szczerze znużyć. Hesper nie zauważyła nawet, gdy znalazła się na polanie, gdzie jak zawsze odbywało się tradycyjne wróżenie z wosku - to także pamiętała. Uśmiechnęła się lekko, lewitując pomiędzy innymi zadowolona z ciepłego zmierzchu, który objął Weymouth. Emanowała srebrzystym, bladym światłem, w końcu inni ją dostrzegali i uważali na to, aby w nią nie wejść co zdarzało się za dnia i było nieprzyjemne dla obu stron.
Niespodziewanie usłyszała gdzieś obok znajomy głos, który przykuł jej uwagę; zwróciła spojrzenie, aby odnaleźć jego źródło, a na jej bladych ustach prędko pojawił się uśmiech. - Och, to ty, Deirdre - odpowiedziała, uprzejmie zaskoczona; zbliżyła do czarownicy bez chwili zawahania. Oczywiście, że ją znała. Nie mogłoby być inaczej, skoro od lat spędzała tyle czasu w lecznicy Cassandry, z którą Deirdre łączyła szczera przyjaźń - a skoro ufała jej Cassandra, to Hesper także. - Jak dobrze cię tu widzieć! - ucieszyła się szczerze z obecności Deirdre na tym święcie; to bardzo dobrze o niej świadczyło, że także hołduje starym tradycjom. - Niezaprzeczalnie jest przyjemnie... - odparła Hesper, lecz po chwili westchnęła bardzo, bardzo ciężko. - Jednakże.... to już nie to samo. Kiedyś to było... Ach, nawet sobie nie wyobrażasz! - wyrzekła melancholijnie, wracając wspomnieniami do dawnych lat, a na jej twarzy pojawił się bardziej rozmarzony wyraz.
Rozejrzała się wkoło z ciekawością i dostrzegła kolejną znajomą twarz; właściciel lodziarni zerkał na nią ukradkiem częściej, niż by należało, dlatego Hesper uniosla dłoń i pomachała mu leniwie z łaskawością godną angielskiej królowej. - To Florean Fortescue, uwielbia mnie - wyjaśniła Deirdre z łagodnym uśmiechem, wyraźnie z siebie zadowolona; duchy zazwyczaj miały to do siebie, że cieszyło ich cudze zainteresowanie.
Czasami miała wrażenie, że pan Fortescue wykazuje większy entuzjazm w rozmowach z nią, niźli Valerij...
my skin and bones have seen some better days
- Ciebie także, zwłaszcza w takim miejscu - odpowiedziała uprzejmie. Hesper pasowała do mrocznego lasu, do pięknej nocy i tajemniczych okoliczności wróżb - bardziej niż do zatęchłych piwnic lub zalanych krwią korytarzy lazaretu. - Więcej zabawy i miłosnych szaleństw? - zagadnęła wprost, nie przejmując się uznaniem za bezpruderyjną: Czarnooka była świadoma niedawnego zawodu Deirdre. - Chętnie usłyszałabym o atrakcjach, które zapadły ci w pamięć - dodała szczerze, powoli przenosząc spojrzenie tam, gdzie zerkał lewitujący obok duch, majestatycznie machając w stronę wyraźnie przejętego młodzieńca. Wpatrywał się w Hesper roziskrzonymi oczami: podobny błysk widziała niekiedy w oczach fanów Quidditcha, wgapiających się w ukochanego zawodnika. Zabawne. - Jego zapatrzenie w ciebie jest rozczulające - odpowiedziała szeptem, tak, jakby nagle znalazły się w drugiej klasie i z najlepszą przyjaciółką omawiały zadurzenie chłopca. - Skąd się znacie?[/i] - spytała miękko, chwytając w dłoń klucz. - [b]Masz coś przeciwko? - spytała uprzejmie, sugestywnie zerkając na rozgrzany wosk. Nie chciałaby urazić Hesper swobodą w wykonywaniu ludzkich czynności. Gdy uzyskała zgodę, uśmiechnęła się tylko lekko i powoli przelała wosk - a dłoń zadrżała jej wyraźnie i nagle, zaskakując ją samą i wpływając na ostateczny kształt układającej się na wodzie przyszłości.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
'Wróżby' :
Doskonale pamiętała moment, gdy Deirdre zjawiła się w lecznicy po raz pierwszy; przyglądała się jej z ukrycia, dopóki Cassandra nie zamknęła za sobą drzwi prowadzących do sali, gdzie przyjmowała pacjentów - miała do swej krewnej na tyle szacunku, aby nie podsłuchiwać prywatnych rozmów.
W miarę upływu czasu na ulicy Pokątnej pojawiało się coraz więcej przybyszów z daleka, o różnych kolorach skóry i rysach twarzy; wciąż byli niezwykłą rzadkością, lecz z pewnością budzili już mniejsze zdziwienie niż przed czterystoma laty. Każdy inny mógłby do tego przywyknąć, lecz nie duch - one istniały, lecz nie zmieniały się wcale. Nie dojrzewały, nie uczyły się niczego nowego, nie zmieniały zdania. Hesper, tak jak każdy inny duch, była uwięziona we własnym umyśle sprzed setek lat; egzystowała już bardzo długo, lecz psychicznie - wciąż miała dwadzieścia sześć lat i miała mentalność czarownicy z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku. Dlatego czasami przypatrywała się Deirdre jakby lekko zaskoczona, badając spojrzeniem obce rysy, wysokie kości policzkowe, skośne oczy w kształcie migdałów... Nie przeszkadzały jej, ależ skąd; najważniejsze, że miała czystą krew, fakt ten zdradziła Hesper Cassandra - nie omieszkała w końcu o to zapytać. Nie podzielała bardzo radykalnych poglądów niektórych zwolenników czystej krwi, lecz pałała do mugoli wyjątkową niechęcią - w końcu spalili ją na stosie.
- Och, tak - westchnęła rozmarzona Hesper. - Wiesz, nie obowiązywał wtedy żaden bzdurny kodeks tajności, och, co to był za czas... - ciągnęła dalej, rozanielonym tonem, przechylając lekko głowę. Uśmiechała się szczerze do własnych wspomnień, zupełnie nie przejmując się tym, że właściciel lodziarni mógłby pomyśleć, że uśmiecha się do niego. - Tak? Chciałabyś? - upewniła się, odwracając się z niezwykłą, nienaturalną dla żywego prędkością; czasami nie panowała nad podobnymi odruchami. Spojrzała jeszcze w stronę Floreana, któremu towarzyszyła urocza blondynka; miała dziś szczęście - Fortescue był bardzo bystrym i mądrym czarodziejem, Hesper byłaby w stanie przyznać to głośno, a to nie zdarzał się często. - Tak, jest słodki jak lody, które podaje - zachichotała jakby miała szesnaście, nie trzysta siemdziesiąt sześć lat. - Ma lodziarnię na Pokątnej, jak wiesz często tam bywam. Robi dla mnie specjalne lody - wyszeptała konspiracyjnie do Deirdre, uśmiechając się triumfalnie; nie pomyślała o tym, że wypadałoby wyjaśnić dlaczego Florean robi dla niej lody - skoro od ponad trzystu lat nie mogła jeść.
- Ależ skąd, bardzo proszę! - zaprzeczyła Hesper, wyraźnie zafascynowana atmosferą magii i tajemnicy, która zawsze towarzyszyła wróżbom na tej polanie, niezmiennie od wieków. - Tylko uważaj - ostrzegła ją - Dawno temu wosk ułożył się dla mnie w kształt ponuraka.... Niecały rok później byłam już martwa - wyrzekła z absolutnie śmiertelną powagą, przypatrując się uważnie egzotycznej czarownicy; miała nadzieję, że potraktuje jej słowa poważnie. Wraz z nią nachyliła się nad misą i klanęła w dłonie, śmiejąc się przy tym perliście - a raczej klasnęłaby, gdyby miała materialne ciało. Blade, niematerialne dłonie złączyły się jedynie bezgłośnie.
- Coś takiego! Na Festiwalu Lata wywróżyć serce... To symbol wielkiej miłości, co za szczęście! - wyjaśniła Deirdre, wyraźnie ucieszna i podekscytowana tym faktem; Hesper traktowała te wróżby z niezwykłą powagą. Prędko zachichotała, powracając do urwanego przez Floreana tematu. - Kiedyś to świętowano tu miłość... Czarownice tańczyły nago wokół ognisk - zdradziła Deirdre tę tajemnicę konspiracyjnym szeptem; wiedziała, że może to uczynić przez wzgląd na świadomość jej zawodu - nie czuła się tym zgorszona, choć sama nigdy nie wybrałaby podobnej ścieżki. Gdy jeszcze żyła nierzadko odwiedzały ją czarownice podobne Deirdre, po eliksiry, niezbędne do zapobieżenia niechcianej ciąży - w końcu nie bez powodu zwano to najstarszym zawodem świata.
- Może byłabyś tak uprzejma i przelała wosk za mnie? - spytała nagle Hesper, z wyraźną nadzieją na to, że panna Tsagairt przystanie na tę prośbę. Jeśli tylko by się zgodziła, mogłaby przyłożyć swoją dłoń, do jej... I prawie jakby sama ten wosk przelała! Kontakt z duchem mógł być nieprzyjemny, lecz z pewnością nie był bolesny.
my skin and bones have seen some better days
- Czytałam wiele ksiąg o tych czasach - zobaczenie tego wszystkiego na żywo musiało być wspaniałym doświadczeniem - skomentowała, wzdychając cicho. Chociaż miłość do historii magii osłabła, pamiętała swoją słabość do przeszłości, wiedzy zamkniętej w dawnych rocznikach, faktów, z których mogła - z bezpiecznej czasowej odległości - wyciągać wyłącznie słuszne wnioski. - Oczywiście. Słuchanie cię sprawia mi dużą przyjemność - odpowiedziała szczerze, posyłając mieniącej się srebrem Hesper lekki uśmiech. Rzadko kiedy obdarzała ludzi podobnym zaciekawieniem, w zatrważającej większości nudzili ją niemożebnie.
- Florean Fortescue - powtórzyła, zapamiętując nazwisko. Spojrzała raz jeszcze na zafascynowanego młodzieńca. - Kto wie, może niedługo odwiedzę tego mistrza cukiernictwa. Nigdy nie lubiłam słodkości, ale ostatnio...dużo się zmienia - wyznała spokojnie, tracąc zainteresowanie podkochującym się (na pewno!) w duchu mężczyźnie. Pytanie dotyczące spożywania materialnego jedzenia pojawiło się w jej głowie, ale nie wypowiedziała go na głos, pamiętając wysokie ryzyko urażenia zjawy. Nie minęło tak wiele czasu od ostatniego spotkania z Louvelem, kończącego się tragicznie właśnie przez przeklętą, złośliwą marę, postanawiającą uprzykrzyć im wieczór. Wątpiła, by Hesper była zdolna do takich żenujących akcji, nie miała w sobie nic z małostkowej kobiety, lecz Deirdre zawsze szczyciła się nienagannym zachowaniem.
Tuż po zachęcie Czarnookiej, brunetka pochyliła się nad drewnianą misą. Odgarnęła czarne włosy przez ramię, nie chcąc, by zamoczyły się w wodzie lub posklejały woskiem. Skupiła się na wykonywanej czynności, lecz coś nie pozwalało jej zachować całkowitej stabilności, krople rozlały się jakby wbrew jej woli. Wróżby nie spędzały jej snu z powiek, nie wierzyła w horoskopy i astrologię, z pewnym szacunkiem podchodząc tylko do czarnowidzenia swej przyjaciółki. Wirujący na tafli ponurak nie wywołałby w niej przerażenia: przeżyła gorsze rzeczy, wyszła cało z Azkabanu, oddała swoje życie Czarnemu Panu. Zaprzyjaźniła się z symbolami śmierci, które w normalnych czarodziejach budziły jedynie grozę - właściwie spodziewała się czegoś takiego, czaszki, mroku, kropli krwi lub węża.
Wosk ułożył się jednak w coś zupełnie innego.
Deirdre zamrugała gwałtownie, wpatrując się w jednoznaczny, niebudzący żadnych wątpliwości kształt. Serce. Podekscytowanie Hesper nie udzieliło się jej; gdyby ufała sekretom magicznych wróżb, spełniłyby się najgorsze obawy. - Wielkiej miłości - powtórzyła odruchowo a wypowiedziała te słowa tak, jak zrobiła to Hesper z ponurakiem. Wolała nie zastanawiać się nad tym, co chciał powiedzieć jej los, co skrywała przyszłość, co zapowiadał ckliwy i romantyczny symbol. Wyjęła wosk z wody, zaciskając na nim palce, bliska zgniecenia go w pięści i rozsypania na wilgotnej od wieczornej rosy trawie. Nie zrobiła tego; czuła na sobie spojrzenia innych, nie chciała wyjść na dziwaczkę ani sprawić przykrości zaangażowanej we wróżby Czarnookiej. - Miłość nie przynosi szczęścia - powiedziała tylko ciszej, prawie do siebie. - Zniewala i osłabia - dodała z niechęcią; wolałaby zobaczyć ponuraka, ale tego także nie wypowiedziała na głos: byłoby to niezwykle oburzające dla zmarłej Hesper. - Dobrze, że to tylko zabawa. Szkoda, że nie tak emocjonująca jak przed laty - kontynuowała, powracając do normalnego, uprzejmego, przyjacielskiego tonu. Starała się odsunąć myśli od serca, które ciągle obracała w smukłej dłoni. Jej myśli pomknęły ku Tristanowi, ku tęsknocie, ku odrzuceniu: powstrzymała masochistyczny galop, skupiając się na tu i teraz. Zerknęła z ukosa na Hesper, ponownie przywdziewając na twarzy lekki uśmiech. - Mam bardzo niewygodną suknię. Wydaje się odrobinę za ciasna - dodała teatralnym szeptem, łagodnie wchodząc w konwencję rozmów dwóch bardzo odważnych nastolatek. Sugestia zrzucenia ubrań i tańcu przy ognisku wydawała się kusząca, Deirdre pozostawała sfrustrowana i samotna, rozbudzone pragnienia domagały się zaspokojenia, na co jednak nie pozwalało wychowanie i strach.
Nagła propozycja Hesper wydała się Deirdre rozczulająca i zawstydzająca jednocześnie: rozumiała pragnienie przyszłości, która nigdy nie miała nadejść, życia, które dla ducha stało się czymś nieosiągalnym. Cóż szkodziło spróbować? Zależało jej na dobrych stosunkach z Czarnooką, kto wie, kiedy przyjaźń z duchem okaże się przydatna. - Oczywiście - odpowiedziała po kilku sekundach zastanowienia. Wróżbę serca schowała machinalnie do kieszeni sukni i już z obydwiema wolnymi dłońmi zabrała się za przygotowania wosku oraz klucza. Czuła się dziwnie, tak, jakby zamierzała zrobić coś intymnego, w pewien sposób użyczając innej kobiecie ciała, lecz to uczucie nie było jednoznacznie nieprzyjemne. - Gotowa? - spytała delikatnie, po czym, gdy poczuła już przenikający ją do szpiku kości chłód i bliskość przenikającej ją duszy, przelała wosk - dla Hesper.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
W pewnym sensie było to dla Hesper bardzo dziwne. Odwykła od martwienia się o kogoś; odwykła od posiadania bliskich. Wieki temu patrzyła jak umierają wszyscy jej najbliżsi krewni i przyjaciele, odeszli na zawsze, nie decydując się wieść marnej egzystencji ducha - tak jak ona. Została sama na całe wieki. Jeśli tylko dalej biłoby jej serce, krwawiłoby nieustannie. Przez dziesiątki lat Hesper trzymała się z dala od potomków swych krewnych ze strony ojca; obserwowała ich poczynania, słyszała pogłoski, była z nich dumna, lecz nie zbliżała się - z obawy przed przywiązaniem i kolejną stratą, która mogła przytłoczyć. Duchy się nie zmienią, fizycznie nie odczuwają bólu, lecz dusza wciąż cierpiała i czuła. Dowiedziawszy się jednak, że Cassandra i jej piękna córka wywodzą się od czarownic, z którymi spokrewniona była matka - nie potrafiła się już odsunąć, było na to za późno. Spędzała w lecznicy coraz więcej czasu, odsuwając od siebie paniczne myśli o tym co będzie, gdy straci także i je - do tego czasu z pewnością minie jeszcze wiele lat, lecz w obliczu tych setek, które już przeżyła, to wcale nie był tak znowuż długo.
- Wiele ksiąg o historii magii jest przekłamanych, zawierają nieprawdziwe informacje - odrzekła Hesper nieco wyniośle; nie zarzucała nic samej Deirdre, oczywiście, lecz wszystkim tym historykom od siedmiu boleści. - Tak to jednak jest, gdy człek pisze to, co mu się wydaje, że było, bo nie widział tego na własne oczy... - westchnęła znów ciężko; nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej opowieści także mogły być przekłamane i zakrzywione - przez subiektywny odbiór rzeczywistości. W odpowiedzi na komplement Tsagairt uśmiechnęła się promiennie; podobne słowa mile łechtały jej ego, chciała czuć się potrzebna, lubiła, gdy inni chętnie słuchali tego, co ma do powiedzenia. Dziesiątki lat spędziła na milczeniu; była wściekła na świat i innych za to, co jej uczynili, nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. To zaczęło ją jednak męczyć i nużyć; samotne chwile w absolutnej ciszy, mające nigdy nie mieć końca - były prawdziwą torturą. Tak jak większość duchów zrobiła się bardziej towarzyska.
- Zdecydowanie powinna, moja droga! Nie odbierz tego jak urazy, lecz za mojego życia uznaliby cię, tak jak mnie, za nieco zbyt wątłą - odparła Hesper, spoglądając na wąskie biodra i chude ramiona egzotycznej piękności; w epoce renesansu, w które przyszło jej żyć, poematy pisano do kobiet o znacznie pełniejszych kształtach - Czarnooka za życia miała jednak inne zajęcia, niż troska o to. - Powinnaś spróbować lodów o smaku ryb, pachną obłędnie - poniekąd zdradziła jej własnie tajemnicę tych specjalnych przysmaków właśnie dla niej; Hesper nie mogła oczywiście jeść, lecz tak jak każdy duch wyczuwała bardzo intensywne zapachy. Na teren polowania bez głów żaden żywy nie byłby w stanie wkroczyć; stoły uginały się na półmisków ze zgniłymi jajami, padliną i nieświeżymi rybami. Zapytana o to przez Deirdre wprost nie uczyniłaby jej afrontu przy wszystkich, przyciągając do nich uwagi teatralnym zachowaniem, lecz mogłaby poczuć się urażona; zwłaszcza, że spędziły w swym towarzystwie już nieco czasu, oczekiwała więc po niej, że będzie wiedziała jak się zachować - jak do tej pory Deirdre nigdy Hesper nie zawiodła.
- Cóż to za mina, moja droga? - zdziwiła się Czarnooka, nie potrafiąc nawet ukryć uniesienia brwi; czuła się zaskoczona reakcją twarzy i tonem głosu Deirdre. Każda inna czarownica na jej miejscu najpewniej klasnęłaby w dłonie z uciechy z tak szczęśliwego symbolu; Tsagairt wydawała się jej dziwnie... Zawiedziona? Hesper nie potrafiła tego zrozumieć. Wosk zwiastował jej wielkie szczęście, wierzyła w to, że się spełni. Nie tylko przez wzgląd na to, że sama ujrzała ponuraka i naprawdę straciła życie niespełna rok później; była też córką czarownicy, wywodzącej się z rodziny jasnowidzek Blavatsky. Los poskąpił Katji daru, dlatego uciekła z Rosji, lecz nigdy nie wątpiła w prawdziwość wizji swych krewnych i możliwość przewidzenia tego, co przynosił los; uczyła się wróżbiarstwa, próbowała spoglądać w przyszłość, lecz bezskutecznie - wiara w nie była jednak w niej silną i przelała ją także na swoją córkę.
W ich czasach wszyscy także podchodzili do wróżb i guseł zupełnie inaczej, bardziej poważnie; współcześni czarodzieje lekceważyli tę niezwykle subtelną i trudną dziedzinę magii - co było ogroomnym błędem.
Zachowanie Deirdre Hesper odebrała zupełnie opatrznie; na jej srebrzystej twarzy pojawił się wyraz zatroskania. Wyciągnęła niematerialną dłoń i poklepała czarownicę po ramieniu; kilkukrotnie przeniknęła przez je bark, mogła więc poczuć się tak, jakby zanurzyła się nagle w lodowatej wodzie. - Nie martw się, Deirdre, być może to nie była prawdziwa miłość - odezwała się tonem znawcy; sądziła, że przyjaciółka Cassandry przeżyła poważny zawód miłosny, stąd reakcja i pełne niechęci słowa. - Losowi można jednak pomóc - odezwała się nagle, nachylając ku Deirdre z nieprzewrotnym uśmieszkiem. - Wiesz co naprawdę może zniewolić mężczyznę? Amortencja. Laverne de Montmorency jest potomkinią moich krewnych, wiesz? - nie omieszkała pochwalić się tak znamienitą alchemiczką w rodzinie; Hesper sprawiała wrażenie niezwykle z tego dumnej. - Jeśli tylko będziesz potrzebowała pomocy w jej uwarzeniu... Mogę ci pomóc. Tylko radą, niestety. Chyba, że twoja blondwłosa przyjaciółka będzie potrafiła się tego podjąć? Czy dobrze pamiętam, że zajmuje się alchemią? - zastanowiła się głośno, przywołując przed oczy wyobraźni obraz jasnowłosej Eir Goyle, także nierzadko obecnej w lecznicy Vablatsky.
Hesper zaśmiała się perliście, gdy Deirdre zasugerowała, że ma za ciasną suknię; niejako przez zawód, którym się parała, wzięła jej słowa na poważnie, dlatego położyła znów dłoń na kobiecym ramieniu (a raczej zanurzyła ją w nim) i wyrzekła: - Och, powstrzymaj się. Dawniej bardziej pilnowano tego, kto mógł stąpać po tych ziemiach. Teraz jest tu tylu brudnych... niegodnych... - mówiąc ostatnie słowa wyraźnie się zdenerwowała, a głos zniekształcił się, jakby przeszedł w echo; nie chciała się jednak denerwować. Wzięła głęboki oddech, zmrużyła na chwilę oczy. - Nie są godni tak wspaniałego widoku - dokończyła już spokojnie, z uprzejmym uśmiechem.
Wyraźnie ucieszyła się jeszcze bardziej, gdy Deirdre przystała na jej prośbę. Och, jakież to było ekscytujace! Ostatni raz wosk ułożył się dla niej w kształt ponuraka - jak miało być teraz? Interpretacja go miała byc ograniczona przez to, że nie żyła i nie miała żadnej przyszłości - lecz nie chciała o tym myślec.
Chciała po prostu poczuć się tak jak dawniej.
- Gotowa! - przytaknęła, zbliżając się do Deirdre i obejmując ją ramionami; przeniknęła ją nieco, lecz chciała, aby niejako sama przelać wosk. Dłonie Deirdre były teraz jej dłońmi, złączyły się w jedno, blada skóra emanowała srebrzystą łuną, gdy wosk przelewał się przez klucz.
Hesper z niecierpliwością wypatrywała konkretnego kształtu.
my skin and bones have seen some better days