Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
W Dorset nie znalazła się przypadkiem, sama nigdy nie ruszyłaby w te rejony, jednak nie mogła zignorować prośby jednej z lady o towarzystwo, która - w przeciwieństwie do lady Rosier - miała nadzieję poznać przyszłość właśnie dzięki odbywającym się tu wróżbom. Nie podeszła bliżej, zatrzymała się kawałek dalej, przy jednym z drzew. Choć wizja oparcia się o pień plecami kusiła nie uczyniła tego. Splotła dłonie przed sobą, a stalowo-niebieskie spojrzenie obserwowała z pewnej odległości poczynania jej towarzyski, obok której już po chwili zjawił się starający o jej dłoń kawaler. Westchnęła lekko. Wiedziała, że zjawienie się tutaj dzisiaj będzie błędem, jednak nie spodziewała się, że aż tak dużym.
Rozejrzała się wokół, nie mogła odmówić Prewettom rozmachu, zagajnik prezentował się nienagannie, gdyby lubowała się w rzeczach pięknych, z pewnością byłaby w stanie zachwycić się urokiem miejsca w którym własnie się znajdowała. W półmroku, szeptach rozmów, zdobień z kluczy i nikłych świateł udało im się wyciągnąć nastrój którego nie każdy miał dane doświadczyć w innym miejscu. Czasem, jedynie doroczny festiwal na to pozwalał. W zeszłym roku tez tu była, wraz z Fantine, która namawiała ją na przelanie wosku. W końcu dała się namówić - jej siostra, jako jedna z niewielu potrafiła przekonać ją do czegoś, na co nie miała ochoty. Z sceptycyzmem oglądała potem kształtne woskowe serce zapowiadające wielką miłość.
Minął rok, a ona dalej jej nie spotkała. Nie też, żeby za taką tęskniła. Nie potrzebowała jej. To uczucie mogło jedynie wszystko skomplikować. A Melisande nie potrzebowała komplikacji. W morzu obowiązku i zadań stawionych przed nią i tymi, które stawiała sobie sama, nie było czasu na rozterki miłosne. Ani rok temu, ani dzisiaj.
Jej znajoma zerknęła w jej stronę posyłając jej przerażający uśmiech, który jednocześnie znaczył, że zamierza spędzić jeszcze chwilę - jedną, dwie, milion, z mężczyzną obok. Tym razem się nie rozejrzała, by sprawdzić, czy ktoś jej nie obserwuje. Westchnęła sfrustrowana. W ogóle nie chciała tu być. Postanowiła dać przyjaciółce jeszcze kilka chwil, nim podejdzie do niej, kulturalnie oznajmiając, że wraca do posiadłości.
Tylko kilka, nie mniej, nie więcej.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Sam nie wiedział jakim cudem znalazł się pomiędzy tymi, którzy czekali na wywróżenie swojej przyszłości z wosku, ale w końcu nie zważał uwagi na to, gdzie zmierza. Wszędzie było pięknie, a on musiał się nacieszyć widokiem wspaniałej okolicy. Niewątpliwie Weymouth należało do tej zaczarowanej części Wielkiej Brytanii i nie można było tego podważać. Jay podczas pobytu na Festiwalu Lata zwiedził znaczną część dostępną dla gości rodziny Prewett i jeszcze nie mógł się nadziwić. Szedł tam, gdzie poniosły go kończyny, pragnąc czerpać z tego szczęśliwego okresu jak najwięcej. W tych ciężkich czasach było to wyjątkowo ważne. Gdy zaburczało mu w brzuchu, przypomniał sobie, że zakupił na jarmarku parę wypieków, które zamierzał teraz opędzlować. Przystanął i zaczął wpatrywać się w niebo, podnosząc oczy w tamtą stronę i na pewno wyglądając w tej pozie niezwykle interesująco. Być może dlatego nie spostrzegł zbliżającego się w jego kierunku młodszego z braci Snape. Słysząc znajomy głos, profesor zszedł na ziemię i zatrzymał wzrok na twarzy Orpheusa.
- O, cześć! - przywitał się, starając się, by muffinka za bardzo mu nie wypadła z buzi, ale kilka jej okruszków już znalazło się na miękkiej trawie i zapewne miały się nimi zająć zgłodniałe ptaki, gdy tylko czarodzieje usuną się z tego miejsca. Nie miał zielonego pojęcia, co mogło aktualnie trafić jego młodszego towarzysza - podobnie zresztą nie tylko jego. Jay był osobą, która nie dostrzegała niektórych rzeczy w stanie astronomicznej zadumy jak jeszcze przed momentem, dlatego nie wyczuł niepewności uzdrowiciela. - W jak najlepszym! Pomijając oczywiście brak zajęć i świadomość, że już nie napotkam niektórych twarzy po powrocie we wrześniu... - odparł, wzruszając ramionami i już przełykając swoją babeczkę. - Jeny. Tak dawno się nie widzieliśmy! Co się u ciebie działo? Z Cyrusem widujemy się raczej raz po raz, ale niestety wyleciało mi z głowy, by o ciebie wypytać. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz - dodał lekko zawstydzony swoim brakiem taktu i pomyślunku. Musiał jednak oddać to faktom, że starszy Snape odnalazł wyjątkowy meteoryt, nad którym profesor głowił się już jakiś czas. Niesamowite odkrycie... I niesamowite możliwości. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Uśmiechnął się ciepło, czując naprawdę szczęście z powodu tego spotkania. Wydawać by się mogło, że przez ostatni czas zaniedbał parę znajomości. Dobrze, że nadarzała się okazja, by sobie o nich przypomnieć.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Początkowo była pewna, że zjawi się tylko na dniu otwarcia i puszczaniu wianków, ale ostatecznie pokusa pokazywania się w towarzystwie była zbyt silna. Jej ród mógł nie lubić Prewettów i uważać sabaty za bardziej elitarne, ale pozostawało faktem, że Festiwal Lata był ważnym wydarzeniem gromadzącym również śmietankę towarzyską. Niestety oprócz niej był też plebs, ale czego spodziewać się po rodzie szlamolubów? Tak czy inaczej Elise nie zwracała na nich uwagi, krocząc przez Weymouth z dumnie uniesionym podbródkiem, ubrana w przepiękną zieloną suknię z haftami w motywach Nottów. Była to jedna z nowych kreacji, które otrzymała z okazji ukończenia Hogwartu i prawdziwego wejścia w dorosłość, więc obnosiła ją z dumą, zadowolona, że już nigdy nie przywdzieje nijakich szat szkolnych.
Trochę doskwierało jej to, że większość lipca spędziła w dworze i niezmiernie radowała ją okazja do opuszczenia go. Miała nadzieję na spotkanie swoich krewnych ze strony matki, których towarzystwa nie miała na co dzień w Ashfield, a także innych znajomych z salonów bądź szkoły, bo nawet w Hogwarcie można było jakieś ciekawe znajomości zawrzeć, przynajmniej w obrębie uczniów Domu Węża.
Początkowo towarzyszyła jej matka, opowiadająca z nostalgią o festiwalu, które przeżyła jako młoda dziewczyna krótko przed tym, jak ojciec ofiarował jej rękę Nottowi. Ale w pewnym momencie wśród rozmaitych ludzkich sylwetek dostrzegła wreszcie jakąś znajomą twarz i na moment zawiesiła na niej wzrok, z ciekawością lustrując kreację napotkanej damy. Matka, widząc jej zainteresowanie młodą lady Rosier, zachęciła ją, by do niej podeszła; Cassiopei bardzo zależało na tym, by jej córka obracała się w towarzystwie jej podobnych dobrze wychowanych dam z zaprzyjaźnionych rodów. A Elise nie trzeba było powtarzać dwa razy, więc grzecznie pożegnała matkę i ruszyła w stronę najmłodszej z róż.
Na sabacie nie sposób było przegapić lady Rosier, tym bardziej, że tańczyła z jej drogim kuzynem Flavienem, była też siostrą małżonka jej kuzynki Evandry. W oczach parę lat młodszej Elise wydawała się przykładem dobrej damy, która wiedziała, jak poruszać się w zawiłościach świata salonów. Ale nie tylko to sprawiło, że młoda Nottówna zdecydowała się do niej podejść.
- Droga Fantine – przywitała ją z uśmiechem, wiedząc, jak się zachować i sprawiać dobre wrażenie. – Jak miło wreszcie dostrzec w tym tłumie jakąś znajomą twarz. Może przejdziemy się razem? Słyszałam, że w pobliskim zagajniku organizują dziś wróżby. Może to dobry moment, by zobaczyć, co pokaże nam wosk?
Elise nieszczególnie wierzyła we wróżbiarskie praktyki i w Hogwarcie rzuciła ten przedmiot po zaledwie miesiącu, ale nagle uznała, że przejście się tam to dobry pomysł, zwłaszcza gdyby miała tak ciekawe towarzystwo, mogące zdradzić sporą garść salonowych ploteczek... i tańczące na sabacie z Flavienem. O tak, Elise była niezwykle ciekawa, czy tę dwójkę łączy jakaś bliższa relacja, czy to tylko przypadkowy wybór lady Adelaide.
- Jak podoba ci się tegoroczny festiwal? Spełnia twoje oczekiwania? – zapytała w ramach zapoczątkowania rozmowy, kierując się w stronę zagajnika.
Zamyśliła się nad jego słowami; jeśli to stare porzekadło miałoby w sobie choć trochę prawdy, powinna była już dawno nabrać nieco ogłady i samokontroli, właściwej ich wspólnemu sojusznikowi, albo zimnej krwi własnego bliźniaczego brata.
- Czy to znaczy, że wpadnę w alkoholizm jeszcze tej nocy? - spytała rozbawiona, zerkając wymownie na dzierżoną przez niego piersiówkę.
Niemal zakręciło się jej w głowie od mdlącego zapachu kadzideł i wosku.
- No właśnie nie - zaprotestowała od razu, posyłając pełne pobłażania spojrzenie jego rażącej niewiedzy. - Przed śmiercią ma się ostatnie życzenia. Będzie ponurak, to spełniasz moje - wyjaśniła mu łaskawie; oczywiście zazwyczaj było to jedno życzenie dotyczące posiłku, lecz przecież alkohol też się spożywało, czyż nie?
Nie dała się wyprowadzić z równowagi przez jego drwiącą uwagę, choć na samo wspomnienie tych stworów zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Wyciągnęła bez zawahania rękę, by boleśnie uszczypnąć go w przedramię. - Żebym ja ci dementora nie wywróżyła, stracisz coś więcej niż duszę - syknęła przez zaciśnięte zęby. Wróciła spojrzeniem do własnej wróżby. Przyglądała się jej z przechyloną lekko w bok głową. - To chyba ma rogi... - zastanowiła się na głos, mrużąc przy tym oczy, jakby miało to wyostrzyć jej wzrok - zwłaszcza trzecie ok, któreg nie posiadała. - Kozioł. Nic dziwnego, mieszkam nieopodal gór - dodała zawiedziona; liczyła na coś bardziej spektakularnego. Z zerową wiedzą na temat wróżbiarstwa nie potrafiła tego poprawnie zinterpretować. - Twoja kolej - ponagliła go, by sam przelał wosk przez klucz. Czekała i czekała, aż przybierze konkretny kształt, lecz nic się takiego nie stało. - Wygląda jak kałuża - stwierdziła po chwili z miną prawdziwego znawcy. - Pewnie rozbijesz butelkę, Macnair, jak możesz?! - spytała z wyrzutem, wycofując się w stronę drzew; nie chciała rzucać się w oczy, gdy sięgnie po dar otrzymany w genach. Już po chwili wychynęła stamtąd z płomiennorudymi włosami i łagodniejszymi rysami twarzy.
Była gotowa, aby jako lady Prewett przepowiadać śmierć.
- Mój panie... - odezwała się w stronę nie mniej ryżego Macnaira bardzo, ale to bardzo oficjalnym i poważnym tonem, zerkając wymownie w stronę młodych dziewcząt pochylonych nad jedną z mis.
ruined
I am
r u i n a t i o n
Przywołała na usta uśmiech, gdy kątem oka dostrzegła zbliżającą się do niej młodziutką Elise Nott. Wyprostowała się i uniosła brodę wyżej, obdarzając dziewczynę łaskawym spojrzeniem; dobrze, że zdecydowała się podejść do niej pierwsza. Fantine lubiła, gdy zabiegano o jej towarzystwo.
- Droga Elise, cudownie cię widzieć - przywitała się nie mniej uprzejmie, skinąwszy jej lekko głową. Fantine była świadoma łączącego ich, odległego powinowactwa; matka Elise wywodziła się z rodu Lestrange, tak jak i świeżo upieczona małżonka Tristana, Evandra. Najpewniej zarówno ona, jak i sama Elise mogłaby odnaleźć w drzewie genealogicznym inne łączące ich rodzinę punkty. Świat brytyjskiej arystokracji był niewielki, wszyscy w mniejszym, bądź większym stopniu byli ze sobą spokrewnieni. - Ja także o tym słyszałam - kiwnęła głową, z uwagą przyglądając się Elise, a zwłaszcza jej sukience i biżuterii; minę miała zagadkową, oczy nieprzeniknione. - Z checią, moja droga. Przejdźmy się i przekonajmy jak bardzo świetlana przyszłość nas czeka - odpowiedziała z niezachwianą pewnością; nie mogło być przecież inaczej. Obie wywodziły się z dobrych rodzin, w ich żyłach płynęła szlachetnie czysta krew, były piękne i wykształcone - zasługiwały na wszystko, co najlepsze, czyż nie? - Pięknie wyglądasz, lady Nott! - dodała po chwili, obdarzając Elise łaskawym komplementem i uśmiechem; suknia Nottówny pasowała do jej urody i okazji, zasługiwała na pochwałę.
Ruszyły wydeptaną ścieżką wiodącą do zagajnika. Z każdym krokiem coraz mocniej wyczuwalna była woń kadzideł i wosku, nieco zbyt mdląca jak na wyrafinowane gusta Fantine. Kroczyła nieśpiesznie, z dłońmi splecionymi przed sobą; miała nadzieję, ze większość obecnych na Festiwalu Lata opuściła już to miejsce.
- Och, niezbyt - wyrzekła konspiracyjnym szeptem, nachylając się lekko ku Elise. Po twarzy Fanny przemknął wyraźny cień, w oczach pojawiło się obrzydzenie. - Jakże mogłabym być zadowolona, skoro rodznie Prewett nie przeszkadza, że każdy może się tu pojawić? - spytala retorycznie, nie starając się nawet ukryć zdegustowania. Źle czuła się w towarzystwie niżej urodzonych, a już zwłaszcza świadomść, że wokół mogą przebyć szlamy była jak ostry kamień w pantofelku.
Dotarłszy na miejsce Fantine westchnęła z lekkim zachwytem. Atmosfera była naprawdę ujmująca. Pogrążanej w półmroku polanie towarzyszył niemal mistyczny, doskonale wyczuwalny nastrój; w powietrzu unosiły się świece, a rozmowy toczono ściszonymi głosami. W oddali dostrzegła Melisande i uśmiechnęła się do niej promiennie; Fantine nie przypuszczała, że starsza siostra zechce zaszczycić zagajnik swa obecnością. Zeszłego lata ledwie ją namówiła! Cieszyła się, że Melisande otwiera się na podobne zabawy, które były właściwe młodym damom.
Jeszcze mocniej zapragnęła poznać swą przyszłość. Podeszły z Elise do jednej z mis, na uboczu, z dala od innych; żadna z nich nie miała ochoty przebywać zbyt blisko niżej urodzonych. - Pozwolisz moja droga, że zrobię to pierwsza - odezwała się władczo Fantine, sięgając po klucz; nie było pytanie, nie potrzebowała zgody młodszej dziewczyny. Zwykła uprzejmość zaznaczyła jej pozycję. Drobna dłoń Różyczki ujęła stary, złoty klucz, druga świecę. Jęła przelewać przezeń wosk, niemal drżąc z niecierpliwości, gdy wypatrywała konkretnego kształtu.
Co przyniesie jej los?
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
'Wróżby' :
Trudno było o kogoś, kto nie otarł sie o mrok. Trudno spotkać było chociaż jedną sylwetę, którą bezpośredni lub nie tknęło otaczające wokół szaleństwo. Mogła ten sam, tajemniczy błysk niepokoju dostrzec w jasnych źrenicach Evandry. Z lekkością projektowała wokół aurę szczęśliwości, ale Inara wiedziała, że nigdy nie było tak prosto. Duma wychylała się na pierwsze miejsce, satysfakcja, piękno, a pomiędzy nimi kryła sie tęsknota i blady cień smutku. Wszystko to jednak umykało w roztaczanej przez półwilę uroku. Była piękna i nikt nie mógł temu zaprzeczyć, a Inara umiała się przy niej odprężyć, spychając gdzieś w dal targające nią smutki - Dziękuję, moja Droga - usta wygięły się w uśmiechu, który sięgnął orzechowych źrenic. Alchemiczka wciąż nie była pewna, co właściwie miała myśleć o swoim stanie. Z jednej strony - cieszyła się niemożliwą wręcz radością. Z drugiej...z drugiej bała się. Nie tylko samej kwestii bycia matką, ale przeraźliwego czasu, w którym urodzić się miał jej syn.
- Domyślam się, że otacza cię wianek pomocy, a Tristan zadba o każdy specyfik, który ulży ci w bólu, ale jeśli tylko zechcesz, spróbuję przygotować ci wzmacniające serum - troska zadrgała w głosie alchemiczki nie bez powodu. Klątwa choroby, którą nosiła na sobie Evandra, aż nazbyt wiele cieni rysowała nad przyszłością. Nott próbowała nawet kreślić plany na badania, które mogłyby ulżyć w cierpieniu przyjaciółce i kobietom jej podobnym. Pomysł jednak przesuwał się w czasie, rzucając czarnowłosej dużo większe zapotrzebowanie na bardziej aktualne specyfiki. Uwielbiała siedzieć w pracowni alchemicznej, ale ostatnia częstotliwość wyraźnie wzrosła. Obserwowała przeraźliwy wzrost i konieczność na tworzenie eliksirów. Także tych bojowych - Ja... trochę się boję... - przyznała się i niemal w tym samym momencie usłyszała słowa przyjaciółki. Nachyliła się lekko w stronę złocistych pukli towarzyszki. Odezwała się szeptem, ale była na tyle blisko, by słowa dotarły do adresatki - Tristan nie pozwoli, by stała ci się krzywda - dodała równym szeptem - i ja ci nie pozwolę - zakończyła równie bezgłośnie, by uwieńczyć wypowiedź muśnięciem warg jasnego lica.
Oderwała się od płynących ze słowami cieni i skupiła na otaczającej je magii. Festiwal niósł przecież nutę orzeźwienia, oddech pośród tężejącego mroku. Przyjęła więc słowa przyjaciółki sinieniem głowy, chociaż nie była przekonana. Co prawda, dawno temu porzuciła plany na naukę wróżbiarstwa i nie szło jej odgadywanie płynącej z woskowych plam - symboliki, ale artystyczna skaza na spojrzeniu, kazała jej doszukiwać się czegoś bardziej skomplikowanego. Może zbyt? - Twoja wizja bardziej mi się podoba - zmrużyła oczy i tym razem uwagę posłała ku drobnym dłoniom półwili i plamom kapiącego na wodę wosku. Pokręciła energicznie głową, aż czarne pasma rozsypały się na ramionach - Żuczek - nachyliła się nad misą, przyglądając powstałemu kształtowi - Popatrz, tu ma nóżki, pancerzyk - przesunęła opuszkiem palca nad woskową figurą - A one są symbolem fortuny, dobrego losu - spojrzała poważnie w jasny błękit, by upewnić przyjaciółkę o swej racji - Pamiętaj, jestem alchemikiem, mam wiele do czynienia z tymi stworzonkami - uśmiechnęła się jeszcze zaczepnie, rozpraszając ciągnącą się chmurę i chwyciła w dłoń, smukłe palce Evandry.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Wypatrzywszy lady Rosier zdecydowała się do niej podejść, zadowolona z okazji do porozmawiania z inną znakomicie wychowaną damą, mającą prawdopodobnie podobne co ona priorytety i zapewne równie niezadowoloną z otwartości Prewettów, którzy zaprosili tu nawet szlamy. Mogły wspólnie na to ponarzekać oraz poplotkować; Elise uwielbiała salonowe ploteczki, a podejrzewała, że Fantine musi znać mnóstwo smaczków, w końcu była dorosła całe trzy lata dłużej od niej.
- Ciebie też – rzekła. – I również pięknie wyglądasz. Twoja biżuteria niezwykle dobrze pasuje do tej sukni – pochwaliła również ją, w duchu bardzo zadowolona z komplementu, bo uwielbiała pławić się w pochwałach, ale również Fantine zasłużyła na zauważenie jej pięknej kreacji. Niemniej jednak obie wyglądały jak przystało na idealne młode przedstawicielki swoich rodów i z daleka było widać ich wysoki status. Elise nie zamierzała jednak dostosowywać się do pospólstwa, nie obchodziło jej to, że komuś niższego stanu mogło być przykro i chętnie podkreślała to, kim była, czując się lepszą od tych, których nazwiska nie figurowały w Skorowidzu.
Z całą pewnością w ich drzewach genealogicznych znalazłyby się punkty wspólne, biorąc pod uwagę, że ich rody żyły w przyjaźni, a Elise dodatkowo była blisko związana z rodem Lestrange; jej matka była bowiem siostrą ojców Evandry, Marine i Flaviena. Biorąc pod uwagę hermetyczność szlacheckiego środowiska rody łączyła cała sieć misternych powiązań, niekiedy dalekich, a niekiedy nawet bliskich. Musieli trzymać się razem, chcąc podtrzymać szlachetną krew i odwieczne tradycje.
- Zaiste, powinna być świetlana – powiedziała. Jakże mogłoby być inaczej? Dwie młode lady z dobrych rodów musiało czekać piękne i pomyślne życie w blasku. Nie chciała w tym momencie myśleć o Rosalind, której bajka została przerwana zbyt szybko, ale łudziła się, że nie podzieli jej losu, nie miała w końcu serpentyny ani traumy krwi, które mogłyby przedwcześnie zakończyć jej żywot. Nie chciała też myśleć o niedawnych nieprzyjemnych zdarzeniach, łudząc się naiwnie, że jej szlachetna krew i bycie Nottem uchronią ją przed największym niebezpieczeństwem.
Zmierzały w stronę zagajnika już z daleka roztaczającego lekką woń kadzideł i wosku, skąd wiedziały, dokąd się kierować, bo gdy weszły między drzewa zapach stawał się coraz intensywniejszy.
Kiedy Fantine nachyliła się w jej stronę, w oczach Elise błysnęła ciekawość.
- Rzeczywiście, to stanowi bez wątpienia cień kładący się na całym wydarzeniu. Towarzystwo nie jest tak elitarne jak na naszych sabatach, ale Nottowie bardzo dbają o to, kogo zapraszają na swoje uroczystości – powiedziała, obrzucając wyniosłym spojrzeniem jakąś młodą dziewczynę w nijakiej, spłowiałej sukienczynie, która właśnie je minęła. Nie było tajemnicą, że Elise nie znosiła mugolaków i biedoty, a połączenie jednego i drugiego już w ogóle niezwykle ją drażniło. Na bale i sabaty Nottów miała wstęp tylko śmietanka towarzyska. – A jeśli przy sabacie jesteśmy, to widziałam twój taniec z moim drogim kuzynem – dodała, ciekawa czy Fantine zdradzi coś więcej. – Ale i tutaj można spotkać towarzystwo warte uwagi, nawet, jeśli trzeba rozglądać się za nim uważniej – skinęła w stronę Rosierówny. – Poza tym, kiedy jest się debiutantką każda okazja do towarzyskiego wyjścia jest dobra. – Zwłaszcza teraz, w czasach nieprzyjemnych, drażniących ograniczeń i niepokojów, które mąciły jej start w dorosłość. Dlatego warto było nawet pojawić się na ziemiach nielubianego rodu, byle tylko zażyć odrobiny dobrej zabawy i towarzystwa.
Dotarły w końcu na miejsce, gdzie znajdowały się porozstawiane misy i gdzie czarodzieje dokonywali już swoich wróżb. Z ulgą zauważyła, że byli tu też szlachetnie urodzeni i nie miały być samotne. Mogła przysiąc, że gdzieś dostrzegła małżonkę Percivala w towarzystwie, co zaskakujące, Evandry, oraz starszą z sióstr Rosier.
Nie wyraziła sprzeciwu, kiedy Fantine powróżyła sobie jako pierwsza; ostatecznie była starsza i bardziej doświadczona, dlatego Elise nie była o to zła. Za parę lat sama pewnie będzie równie władczo wysuwać się przed młodsze koleżanki.
- Och, czy to nie koniczyna... i to czterolistna? – spytała, zauważając kształt odlany przez Fantine. – To chyba szczęśliwa wróżba!
Nie trzeba było dużo wiedzieć o tajnikach wróżbiarstwa, żeby rozpoznać tak powszechnie znany szczęśliwy symbol. Była ciekawa, w co wosk ułoży się dla niej, dlatego kiedy tylko Fantine wyjęła z misy koniczynkę, Elise chwyciła klucz i ostrożnie przelała wosk, próbując odgadnąć, co przypomina kształt powoli krzepnący w wodzie.
'Wróżby' :
Niebo stopniowo skrywało się pod całunem nocy, błękit okraszony dozą barwy pomarańczowej oraz różowej, uginał się pod siłą atramentowego kolorytu oraz świetlistych gwiazd nim upstrzonych. Aromat lasu, poszycia deptanego przez dziesiątki stóp, liści oraz niezliczonych kwiatów skrytych pomiędzy zdradliwymi gałązkami krzaków mieszał się z zapachem topionego wosku. Zagajnik tchnął tego wieczora szmerem przejętych, tudzież lekko sceptycznych głosów, które pod wpływem panującej wręcz mistycznej atmosfery nie głośniejsze od szeptów były. Było w tym coś uspokajającego, wręcz relaksującego, nawet jeśli na tafli wody jednej z mis warzyć się mogło czyjeś przeznaczenie. Ale taki był właśnie Festiwal Lata, niosący szczęście, pozorną przyjaźń oraz zdejmujący osiadający dotąd na ramionach ciężar. Pozwalał na głęboki oddech, na wykrzywienie warg w na wpół radosnym na wpół leniwym uśmiechu, na chłonięcie tego wszystkiego, co tylko mogła ofiarować chwila spokoju. Wolność, brak lęku o następny dzień, ekscytację przyprószoną pewnego rodzaju opieszałością. Trochę za tym tęsknił, chociaż trochę nie, bo nawet nie wiedział, że za tym tęsknił, dopóki wielkie magiczne wydarzenie nie nadeszło, pozostawiając Ernesta z dłońmi w kieszeniach skórzanej kurtki oraz tlącym się papierosem w ustach. Pierś ogrzewała piersiówka wypełniona jakimś tam alkoholem, oczy zaś jaśniały szczerym zainteresowaniem wespół ze spokojem, który zdawał się nigdy nie opuszczać Prangowej osoby. Doprawdy, świat mógłby się walić na jego oczach — co teoretycznie teraz robił, ale on się tym nie przejmował, bo magiczne społeczeństwo miało skłonności do dramatyzowania. Drugiej światowej nie widzieli, to panikują — a on nie uniósłby nawet jednej brwi w zdziwieniu. Przyjąłby po prostu, że tak jest. Tak jak zawsze przyjmował wszystko, co gotowy był zesłać mu los. Bierność ponad wszystko.
No więc był, w całej tej swojej Ernowej glorii i chwale, przedzierając się przez gęstą knieję, chcąc poznać swoją przyszłość oraz przyszłość kogoś, z kim przyjdzie mu spędzić ten wieczór. Liczył trochę, że Johnatan ta menda nieczysta i brat z siostrą w jednym, zdecyduje się mu towarzyszyć, jak kumplowi przystało, ale ten wolał czas spędzać z jakąś panienką. Totalnie dostał za to dwa uniesione kciuki. Niemniej był sam, ale sam długo nie będzie, bo to stworzenie nader społeczne i zaraz wślizgnie się w jakąś grupkę, będąc czarującym sobą. Jednak plany Erniego miały to do siebie, że często się swoich wytycznych nie trzymały, tak też bystre ciemnoniebieskie ślepia miast ciągnąć ku jakiejś roześmianej gromadzie, skupiły się niemal natychmiast na samotnej sylwetce czającej się w cieniu drzew. Niewieścia sylwetka naturalnie zdradzała się niepewnością oraz być może nieśmiałością, a przede wszystkim niejakim rozpoznaniem. Bo oto Prang dostrzegł czającą się Poppy, która najwyraźniej wyczekiwała na próżno towarzystwa. Poczekał chwilę, dopalając papierosa, zaraz listek mięty żując, a gdy upewnił się, iż wyczekiwana osoba nie nadchodzi, palcami przeczesał rozwiane włosy, wzdychając przy tym.
— Panno Pomfrey! — zawołał, machając doń ręką lekko — Proszę wybaczyć, moje spóźnienie! Co prawda nie miałem pojęcia, że mieliśmy się spotkać, ale słowo! Spieszyłem się, jak tylko mogłem — zapewnił, rękę do serca przykładając i oddychając gwałtownie, jakby naprawdę biegł wprost ku pielęgniarce. Mrugnął zaraz doń pogodnie — Jeżeli nie znalazła panienka przez ten czas godnego zastępstwa, proszę mi pozwolić wynagrodzić to opóźnienie i spędzić ze mną ten wieczór na wróżbach — poprosił zaraz, oferując dziewczęciu ramie. Bo Ernie był nader uprzejmą osobą, choć nikt tego nie doceniał w momencie, gdy za kółkiem Błędnego siadał. Nawet Poppy zdarzało się krzyczeć, kiedy za mocno kierownicą szarpał. Ale co poradzić. Niemniej, Ernie to super facet. Zawsze poratuje damę w opałach. Proszę nie tworzyć jakiś dziwnych scenariuszy w swojej głowie. On jest miły. Proszę go nie bić. Super Ernie jest super.
Przybycie na miejsce oprócz bólu nie kosztowało go nic - a być może dzięki polubowności w kontaktach z matką zyska przez jakiś czas spokój. Szedł niespiesznie udeptanymi ścieżkami. Wszyscy jak jeden mąż zachwalali wróżby prowadzone w zagajniku, zatem wiedziony ciekawością Rowle poszedł wraz z nimi oświetloną lampionami drogą. Przystanął dopiero w niewielkiej odległości od wejścia. Zauważył, że zdecydowana większość osób spędza czas na przelewaniu wosku do misy w parach lub w większym gronie. Samotne usadowienie się przy jednym ze stanowisk nagle wydało się mężczyźnie wysoce niekomfortowe. Rozejrzał się za ewentualną ofiarą, z którą mógłby dzielić trudy oraz znoje tak wymagającego zajęcia jak wróżenie, aż dostrzegł stojącą przy drzewie lady Rosier. Nie podszedł od razu - poddawał sytuację analizie. Widocznie przyszła z inną lady, którą bardziej od przyjaciółki interesował flirt z pewnym lordem. Trwało to może pięć minut, lecz towarzyszka nie odrywała spojrzenia od wyraźnie zadowolonego samca. Lou westchnął pod nosem, po czym raźnym krokiem podszedł do wyraźnie zniesmaczonej czarownicy.
- Lady Rosier - przywitał ją z należnym szacunkiem, skłaniając się płytko. Uśmiechnął się, chcąc nadać ostrym rysom twarzy łagodności oraz przyćmić dość ciężki, surowy głos jakim został obdarzony. Wszakże nie zamierzał jej wystraszyć. - Proszę wybaczyć mi moją śmiałość, lecz podszedłem do lady nie bez powodu. Otóż osoba chcąca mi towarzyszyć podczas ceremonii wróżenia wystawiła mnie w ostatniej chwili. Może zechciałabyś uświetnić ten pokaz bajdurzenia swą urokliwą osobą, lady? Obiecuję każdy zły omen wziąć na swoje barki - powiedział, kłamiąc gładko. Nie tyle chodziło o niego, co chciał wybawić Melisande z opresji samotnego sterczenia pod drzewem oraz oczekiwania, aż koleżanka postanowi wreszcie odkleić się od adoratora. Nie wypadało stawiać kobiety w niewygodnym położeniu, zatem wziął całą winę na siebie - to on został ofiarą, pozwalając tym samym wynieść Różę na piedestał królewskiej wybawicielki jeżeli tylko skłoniłaby się do prośby Rowle'a. Mówcą był niezgorszym, miał na to szanse, lecz nie był pewien czy umiejętności oratorskie zdołają przekonać kobietę do spędzenia z nim tego wieczoru. On byłby tym zachwycony - to na pewno.
- Masz zupełną rację, Tristan zapewnił mi najlepszych uzdrowicieli, czuwał także przy moim łożu – odpowiedziała z wdzięcznością, koloryzując rzeczywistość. Tak naprawdę słyszała, od plotek i z podszeptów służby, że jej mąż wcale nie spędzał przy wezgłowiu nieprzytomnej żony całych dni a wręcz przeciwnie, znikał. Chroniła jednak nie tyle jego, co złudną wizję ich idealnego małżeństwa. Sama mogła mieć wątpliwości i czuć rozżalenie, ale na zewnątrz prezentowała nienaganną widokówkę ze szczęśliwego związku pozbawionego najmniejszych wad. – Nikt jednak nie jest w stanie uwarzyć tak dobrego eliksiru jak ty, Inaro – komplementowała ją poufale, podziwiając alchemiczne umiejętności przyjaciółki. – a to dlatego, że dodajesz tam specjalne ingrediencje. Uczucie, wsparcie, czułość – wyjaśniła ciepłym szeptem, także pozwalając sobie na ściśnięcie delikatnej dłoni brunetki w swojej. Była wdzięczna za propozycję, jaką oczywiście przyjęła, nie musząc nawet wypowiadać, jak cenne będą dla niej eliksiry wychodzącej spod ręki lady Nott.
- Czego się boisz, Inaro? – spytała cicho, delikatnie, by nie przywołać przykrych obrazów. Znajdowały się na Festiwalu Lata, powinny się cieszyć i eksponować szczęście dwóch brzemiennych arystokratek, ale nad ich złotymi klatkami zbierały się ciemne chmury. – Nasi mężowie poradzą sobie ze wszystkim, co złe, kochana– potwierdziła z stuprocentową pewnością, a błękitne oczy zalśniły stalowym spokojem. Zarówno Percival jak i Tristan byli odważnymi mężczyznami o coraz szerszych wpływach, nadzieją swych rodów. Rozumiała lęk przyjaciółki, sama go czuła, ale dotyczył on wyłącznie jej słabości, Serpentyny. Gdyby nie ona, mogłaby tylko cieszyć się z ciąży i pojawienia się na świecie dziecka. Niecierpliwiła się, chciałaby już przytulić do piersi drobne ciałko, upewniając się, powiła zdrowego syna. Wewnętrzny niepokój ujawnił się w postaci zasmuconej twarzy. Reagowała tak zarówno na własne uczucia jak i na paskudny prztyczek, otrzymany od woskowej wróżby. Świnia. Nie mogła w to uwierzyć; to zwierzę było dobre dla niższych sfer albo otyłych starych ciotek a nie dla niej. Wróżbiarstwo było dla Evandry sztuką tajemną. Zaczytywała się w horoskopach, ale nie znała szczegółów ani znaczenia pojawiającego się na wodzie kształtu. Dla niej był wyłącznie brzydki i upokarzający. Z wdzięcznością przyjęła pocieszenie Inary. – Naprawdę tak myślisz? – spytała drżąco, z nadzieją wpatrując się z bliska w twarz przyjaciółki. – Robaków też nie lubię – zorientowała się, a różane usta wygięły się w podkówkę. Z dwojga złego wolała jednak żuka niż brudne zwierzę, łączone z plugastwem. – Może to skarabeusz? Bywają naprawdę piękne, widziałam kiedyś taką biżuterię u lady Shafiq – zastanowiła się na głos, szukając promyka nadziei na to, że wróżba sugeruje dla niej coś szczęśliwego.
- Podobno można przyciągać różne rzeczy podświadomością, wiesz, zbierać dobrą energię z kosmosu czy skądśtam, nie wiem, nie znam się aż tak. - wzruszam ramionami, w międzyczasie zerkając już w dół, na szybko twardniejący wosk. Odkładam klucz i świecę, po czym zdrapuję z palców drobinki zastygłej masy. Marszczę brwi.
- Czekaj, czekaj, daj zerknąć bo nic nie widzę. - tak się Lea pochyla nad tą misą, że widzę tylko tył jej głowy, więc się gibam na wszystkie strony żeby z którejś może zerknąć na swoją wróżbę, a jak mi się wreszcie udaje to do zmarszczonych brwi dochodzi jeszcze nos. Tykam to palcem.
- No coś jakby... no w tę stronę to faktycznie jakby miał tutaj takie skrzydło... ale wtedy to nijak nie pasuje. - wzdycham i przekrzywiam łeb na prawo i lewo, doszukując się jakiś konkretów, aż nagle... - TYYYYY!... - grzmię na całe gardło, aż się kilka głów odwraca w naszą stronę, ale oto mnie oświeciło, trzecie oko wróża mi się otworzyło i w ogóle, bo widzę dokładnie, że to co mogło być koniem, kotem, ptakiem bądź plamą, jest niczym mniej i niczym więcej niż - Jednorożec! To jest jednorożec! Popatrz, tutaj ma kadłub i kopyta, tutaj ogon trochę i łeb taki z grzywą, a tu jest róg, co nie? - pokazuję pannie Tonks gdzie co jest, chociaż koń jaki jest każdy widzi, a ten ma dodatkowo róg wyrastający prosto z łba - Widzisz to? - dopytuję, a zaraz się głęboko zamyślam nad tym wszystkim, bo co to może znaczyć? Zawsze odpływałem na wróżbiarstwie w jakieś swoje dzikie fantazje, więc średnio się znałem na symbolach i takich tam.
- To chyba dobra wróżba? Jednorożec to w końcu cudowne stworzenie jest, przepiękne, magiczne, czyste i niewinne, dziewicze wręcz... - tak sobie głośno myślę, aż coś mi wpada do łba i uśmiecham się w ten swój łobuzerski sposób - Wiesz co ja myślę, Lea? Że się powinienem wybrać do zagrody jednorożców, pewnie czeka mnie tam jakieś szczęście. - puszczam jej porozumiewawcze oczko, bo ona już pewnie wie co mi po głowie chodzi, a dam sobie rękę uciąć, że aż się tam roi od różnych panien...
Uniósł brew nie kryjąc teatralnego wyrzutu malującego się na twarzy. -Alkoholizm, a degustacja to inne pojęcia.- poprawił ją, bo alkoholik brzmiało po prostu źle, choć w gruncie rzeczy było mu kompletnie obojętne jak go opisywano patrząc z boku. Bez ognistej nie wytrwałby tutaj nawet minuty – podobnie jak w towarzystwie większości osób – więc spożywanie sporych dawek wiązało się z samymi plusami. -Nie musisz rzucać knutami za tą cenną radę.
Zaśmiał się pod nosem na słowa dziewczyny, bo musiała być naprawdę naiwna jeśli myślała, że zrobi cokolwiek, aby poprawić jej humor. -Niech będzie. Ostatnie życzenie, a zaraz po nim pozbędę się Ciebie szybciej niżeli dorwie Cię przeznaczenie.- skwitował fundując jej kolejny ze swoich szyderczych uśmiechów.
Nie zwrócił uwagi na reakcję dziewczyny przyglądając się wylanemu przez siebie wosku, który był podobny zupełnie do niczego. Zbita flaszka, rozlana zupa? Nie miał pojęcia. Z zamyślenia wyrwały go dopiero słowa Rookwood. -Dobrze, że nie użyłaś słowa wyssałabym.- odchrząknął z udaną powagą, choć ta nie trwała długo, bowiem nie mógł powstrzymać się przed szerokim uśmiechem. Domyślał się, iż wiązało się to dla niej z bolesnymi wspomnieniami, jednak granice żartu zwykle były mu obce. Przyglądnąwszy się wróżbie dziewczyny nie potrafił wyczytać z niej nic – co akurat nie mogło nikogo dziwić – więc porwał się na zwykłe wymysły nie mające w sobie nawet krzty prawdy. -Kozioł akurat by pasował, szczególnie ten ofiarny.- pokiwał głową powracając jeszcze na moment do swojej chmury z nadzieją, iż może cokolwiek się zmieniło i dziwny kształt przerodził się w coś sensownego, jednak wierzył na próżno. Prychnąwszy na jej słowa posłał nienawistne spojrzenie – jak w ogóle mogła go oskarżać o takie marnotrawstwo? -Jak faktycznie stłukę to wiem do kogo udać się po nową.
Mniej tudzież bardziej dyskretnie przeobrazili się we wskazaną przez Sigurn dwójkę, choć z pewnością zapomnieli o kilku detalach mogących szybko zdemaskować ich kłamstwo. -Moja pani.- odpowiedział, a jego twarz wyraźnie spoważniała. Podchodząc do dwóch, młodych dziewczyn spojrzał na nią wymownie, jakoby rzucając wyzwanie. No dalej Rookwood zdradź im mroczną przyszłość. -Pozwólcie, że moja małżonka odczyta wasze wróżby. Nie znam osoby posiadającej lepsze trzecie oko.- powiedział spokojnym tonem zerkając wprost na wesołe twarze. Cóż szybko miny im zrzędną.
— Jeżeli bierzesz się za bajkopisarstwo moja droga, to proszę wyczarować mi jakiegoś zacnego oraz dzielnego ponad miarę amanta. Najlepiej w rozchełstanej koszuli, któremu kochana Max przyzna przepiękne dziesięć punktów, płacząc przy tym rzewnie, na widok takiego poświęcenia — oświadczyła Red figlarnie, zaraz współczująco ściskając ramię blondynki na wieść o jakże przykrych perypetiach z gęsiami. Osobiście lubiła te ptaki, wydawały się urocze, smaczne również — Pomona zwykła piec je z pomarańczami. Prychnęła po chwili, słysząc drobne złośliwości kierowane w stronę jej oraz umiłowanych bucików na wysokich obcasach, bezczelne żyrafy.
— Musiałabyś wlać we mnie niebotyczną ilość wina, żebym mogła się potknąć w tych cudeńkach. Albo w jakichkolwiek cudeńkach, które naturalnie możesz mi sprawić — stwierdziła lekko naburmuszona, powstrzymując kąśliwy język przed przytykiem w stronę drugiego rudzielca odnośnie galeonów, które nie zwykły się Weasleyów trzymać. Nie zrobiła tego, po pierwsze za bardzo uwielbiała dobroduszną Rię, po drugie miała klasę, a po trzecie...trochę podziwiała ród przyjaciółki za to, iż skory był do wyrzeczenia się swoich dóbr. Czynić wredne komentarze na ten temat? Nu-uh. To byłoby nie w jej stylu, a o styl jakby nie patrzeć dbała wyjątkowo.
— Jeżeli tak się stanie, to chcę być twoją druhną na ślubie. Nie zapomnisz o mnie, jak już osiądziesz w jakimś zamku, prawda? — spytała niewinnie, trzepocąc przy tym szaleńczo i jakże sztucznie rzęsami.
— Cóż... — odpowiedziała poważnie Rowan, patrząc na najmłodszą członkinię ich niewielkiej grupy, zastanawiając się przez moment jak tu by pogodzić śmierć i zaliczenie — ...w takim przypadku, będziemy musiały oszukać przeznaczenie — stwierdziła pewnie panienka Sprout, której tylko brakowało mugolskich okularów przeciwsłonecznych na nosie oraz głośnego `yeaaah` grzmiącego w tle. Zaraz wyraźnie się ożywiła — Oooch! Słyszałam o tym! Zawsze chciałam zobaczyć takie polowanie, ale wiecie...jestem trochę zbyt żywa i zbyt ogłowiona na takie zabawy— westchnęła z żalem, wachlując się przy tym ręką w geście `cóż mogę poradzić`.
— Ptysiu, jak z tobą skończę, to twoja matka słać mi będzie do końca życia wyjce — stwierdziła nader protekcjonalnie w stronę Rhiannon, puszczając jej zaraz oczko. Płomiennowłosa lubiła wierzyć, iż jej talent do quidditcha nigdy nie uległ zapomnieniu i nadal lśnił swym niezaprzeczalnym blaskiem, niemniej wybór innej ścieżki kariery oraz brak regularnych treningów mógł go nieco przytępić. I chociaż lubiła wierzyć, tak realistyczne podejście nie pozwalało na nadmierne fantazje — czy oznaczało to, że teraz w rozmowie winna podkulić puchatą lisią kitę i przyznać dwóm zawodowym graczkom rację? Nigdy. Przenigdy. Po jej powabnym trupie. Burknęła zaraz, poprawiając potargane przez Desmond włosy, choć na dużych ustach wciąż uśmiech się błąkał.
— Albo wręcz przeciwnie, zdobędziesz księcia, lecz przekonasz go, że wasza miłość wymaga, by ten został w domu i wychowywał małe Maxiątka, podczas gdy ty będziesz wygrywać nadchodzące mecze — zasugerowała uczynnie Red, która była zdania, iż starsza Harpia byłaby w stanie komuś z rodu Shafiq latający dywan sprzedać — Cóż, gdyby Riri była lordem, to walka z wiklinowym magiem z góry zostałaby przesądzona — uznała dziewczyna wzruszając przy tym ramionami, po czym skupiła się na wróżbie Rii.
— A może to na wyścigu właśnie spotkasz swe przeznaczenie? Wygrywając, odrzucisz malowniczo włosy, przystojny rywal przybędzie ci pogratulować, wasze oczy się spotkają, dłonie delikatnie się musną i BAM — tutaj klasnęła głośno, zmuszając do drgnięcia pobliskie osoby stojące nad własnymi misami — Miłość, szmaragd i smarkatki. Chcę być druhną i matką chrzestną. Byłabym cudowną matką chrzestną Ria, nie odbieraj mi tego — poprosiła radośnie. Zaraz mina jej zrzedła, przez czerń oczu przemknęło rozczarowanie, a prędki ruch zmusił ją do zbliżenia się do własnej figury woskowej.
— Ale jak to gumochłon? — zapytała, niemal z dziecięcym smutkiem — Kula jest kształtem idealnym, a turlanie się będzie wygodniejsze. Jak rzucę odpowiednie zaklęcie, to może nawet będę się odbijać jak piłeczka — uznała, choć jakoś tak bez żaru, patrząc na woskowe dziwadło, jakby co najmniej zrobiło jej jakąś podłą krzywdę — Dla mnie to może być nawet i jeleń, tak czy inaczej rogacz — westchnęła, przenosząc lekko zbolałe spojrzenie na towarzyszki — Moje drogie, to źle wygląda. Świnia, rączy ogier i rogacz. Jutrzejszy dzień z pewnością będzie interesujący — i jaki prawdziwy, aż chciało się rzec, acz o tym nasze drogie panienki jeszcze nie wiedziały. Zaraz to jakaś werwa na nowo zaległa we wnętrzu Sproutowskiej dzierlatki, gdy przyuważyła lekkie zamieszanie.
— Och! Och! Niebawem zacznie się Wiklinowy Mag! — ucieszyła się wyraźnie — Chcecie zobaczyć, jak nieustraszeni panowie walczą o tytuł Pogromcy? Podobno udział biorą tylko najdzielniejsi z dzielnych — oświadczyła tonem znawcy, nie kryjąc podziwu. Nie było w niej tym razem złośliwości, a szczera chęć przekonania się, jak w tym roku będą wyglądały zmagania.
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset