Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka przy plaży
Każdego dnia po zmroku czarodzieje oddają się tańcom i świętowaniu przy rozpalanych w lesie i na plaży ogniskach. Dziewczęta bawią się z chłopcami, którzy wyłowili ich wianki, pojawiają się zakochane pary, młodzież, a także dojrzali czarodzieje chcący nasycić się świąteczną atmosferą. Grają sprowadzeni przez organizatorów muzycy, wielu utalentowanych czarodziejów przynosi też własne instrumenty, a co jakiś czas wszyscy obecni śpiewają wspólnie zaintonowane przyśpiewki. Przy ogniskach świętują też pary, które zawarły małżeństwa w chabrowym rytuale - dziewczęta we wiankach z chabrów wita się entuzjastycznie, oklaskami.
W trakcie festiwalu przy ogniskach panuje radosna atmosfera, sprzyjająca nawiązywaniu nowych znajomości. Czarodzieje chętnie dzielą się otwartym alkoholem lub poczęstunkiem, dziewczęta mogą niespodziewanie zostać porwane do tańca.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
W lokacji można opcjonalnie rzucić kością k6, by odnieść się do sytuacji losowej:
- sytuacje losowe:
- 1: Wpada na ciebie pijany młodzieniec, mocno popychając cię ramieniem. Spogląda na ciebie z zaskoczeniem i natychmiast zaczyna się kajać i przepraszać. Wyciągając w twoją stronę otwartą butelkę z ognistą whiskey, zachęca do wypicia wspólnej kolejki. Jeśli zdecydujesz się wznieść z nim toast, z radości wciśnie ci w ręce otwartą i pełną do połowy butelkę.
2: Jeśli jesteś kobietą - czujesz na sobie spojrzenie młodego chłopaka, który przez moment nie może oderwać od ciebie wzroku. W końcu podchodzi bliżej i wyciąga rękę, by poprosić cię do tańca. Wydaje się być lekko wstawiony i roztrzepany - zdaje się nie zauważać, czy jesteś w towarzystwie. Jeśli się zgodzisz, z entuzjazmu pocałuje cię w policzek.
Jeśli jesteś mężczyzną - czujesz na sobie spojrzenie ślicznej, jasnowłosej dziewczyny w wianku z dzikich kwiatów. Nieznajoma ma głęboki dekolt i krągłe biodra, a gdy tylko zerkniesz w jej stronę - puści ci perskie oko. Po chwili podchodzi w twoją stronę, by nagle chwycić cię za rękę i pociągnąć do tańca.
3: Rubaszny, rumiany czarodziej podchodzi do ciebie z butelką mocnego alkoholu. - Wypijmy brudzia! - proponuje, wznosząc toast. Wciska ci w rękę butelkę, a gdy się z nim napijesz - ściska cię serdecznie i soczyście całuje w obydwa policzki, na znak, że z nieznajomych zmieniliście się w przyjaciół.
4: Dziewczyna w zwiewnej spódnicy wiruje w samotnym tańcu, roześmiana i radosna, wpadając prosto na ciebie. Śmieję się do ciebie wesoło, przepraszająco ściska twoje ramię i odchodzi lekkim tanecznym krokiem.
5: Czujesz na skórze nogi coś mokrego, w pierwszej chwili wydaje ci się, że to po prostu fragment ubrania zamoczony w morzu lub ochlapany przez osobę, która z wody wyszła. Po chwili czujesz jednak wyraźnie, że to uczucie mknie w górę po twojej nodze, pod nogawką spodni lub pod płachtą spódnicy. To mała żaba, która wdarła ci się pod ubranie - i coraz trudniej będzie ci się jej pozbyć!
6: Podchodzi do ciebie niski młodzieniec o uśmiechu cwaniaczka. - Papierosy i skręty, w dobrej cenie. - proponuje szeptem, nachylając się do twojego ucha. Rozchyla torbę, w której widzisz paczki papierosów niskiej jakości (5 PM) i skręty z diablego ziela (5 PM/sztuka).
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:07, w całości zmieniany 2 razy
- Nie potrafię nie oznacza, że staniesz w ogniu, gdy spróbujesz - podkreśliła niepokornie, nie dając za wygraną. Splot ich ścieżek sugerował, że w normalnych okolicznościach, być może w zaciszu gabinetu podczas rytualnego spotkania, już dawno wycofałaby się z nacisków i zamiotła własne wierzenia pod dywan, jednak w tym dniu było coś specjalnego, napełniającego ją radością zdolną odsunąć na bok większość demonów. - Albo w nim staniesz, ale zrozumiesz, że ogień nie tylko parzy i spopiela, ale może też być przyjemny. Może być życiem, zamiast zgubą - gdzieś na dnie jej słów kryła się niewypowiedziana prawda. Czy nie tak poczuła się z Benem, gdy ich usta połączył pierwszy pocałunek? Wygłodniały, pełen tęsknoty i poszukiwania. Przeżyli taniec, który zaczynał na nowo oswajać ją z jej ciałem, o tym jednak Hector nie wiedział i nie była pewna kiedy i czy się dowie. Choć jej serce pragnęło wykrzyczeć to całemu światu, przezorność podpowiadała, by jeszcze przez moment zachowała to dla siebie, badając i poznając. Potępiłby ją, gdyby o tym usłyszał? Znał jej portową przeszłość, znał udrękę Tower, czy uznałby, że postępowała nierozsądnie, poddając się impulsom?
Syknąłby na nią tak, jak na rudowłosą tancerkę?
Niepokój mrowił jej kończyny, rozpychając się w myślach jak panisko na włościach, oporny na mantrę przypomnienia, że to przecież Hector, ten sam, który bez zawahania przyjął ją na nadprogramowe spotkanie bladym świtem, gdy świat jeszcze spał. Od miesięcy stawiał ją na nogi, ufała mu. Każdy miał prawo do rozdrażnienia, a słowa wymykały się czasem w nutach głośnego brzmienia, zanim zdołało się je powstrzymać, niezależnie od życzeń, kultury i wewnętrznych zasad. Traktowanie go przez pryzmat jednej reakcji było niesprawiedliwe - sam wobec niej tego nie zrobił, gdy z jej dłoni uleciały iskry, grożące obutemu w drewno i pergamin gabinetowi. Celine tłumaczyła to sobie w duchu, przesuwając spojrzeniem po udeptanej ziemi, zanim odważyła się unieść na niego wzrok i przyjrzeć się rysom twarzy. Znajomym; irytacja osunęła się w niepamięć, zastąpiona zwyczajowym spokojem podkreślanym przez czerwone ślady płomieni pełgające po jego twarzy, jakby i one starały się przypomnieć, że miał w sobie ciepło, po prostu na chwilę przysłonięte przez tchnienie zimy. Półwila odetchnęła głęboko i pokiwała głową, układając usta w delikatnie cierpki grymas.
- Niestety - przytaknęła. Zazdrość była jej cieniem, podążała za nią gdziekolwiek się udawała, ostrząc niechętnie spojrzenia kobiet niezależnie od wieku i okoliczności, i nauczyła się z nią żyć, nie widzieć jej, co nie znaczyło jednak, że ta świadomość nie wwiercała się w jej serce jak tępy, zardzewiały gwóźdź. - Na szczęście niektórym udaje się to stłumić - wymuszony i speszony uśmiech nabrał utraconej wcześniej lekkości, krok po kroku, mrugnięcie po mrugnięciu, oddech po oddechu. Słowa Hectora wciąż wydawały się nieodpowiednie, przypominały płomienne szepty partnerów, z którymi przetańczyła ten wieczór, a które spychała we własną nieuwagę. Nie chciała się na nich koncentrować, nie potrzebowała tego. Potrzebowała ruchu, ludowych nowostek, nie końskich zalotów, szczególnie że jej serce pęczniało i dryfowało w obłokach. Powiodła wzrokiem za oddalającą się rudowłosą, lecz ta wirowała już z innym mężczyzną, najwyraźniej zacierając niesmak pozostawiony przez Hectora. Może rzeczywiście było jak mówił? Zauważyła, że odbierająca jej atencji Celine rozmawiała z kimś wyraźnie znajomym i zapragnęła w to zaingerować. - Jeśli tak, po tym zapamięta, by niczego mi nie zabierać... - znów spróbowała uśmiechu, sprawdzała jak ułoży się na policzkach, jak rozleje po mięśniach mimicznych, czy będzie szczery - i był, lub przynajmniej takim się stawał. Poczucie dyskomfortu bledło, obecne, ale znacznie mniej wyczuwalne niż wcześniej. To, że rozmawiali o jej urodzie, sprawiało, że czuła się nieswojo, jednak zdała sobie sprawę z tego, że wyglądał na równie zakłopotanego. Śmiech pełen napięcia zadźwięczał w ramionach otaczającej ich muzyki, odejmując kolejną porcję ciężaru z serca Celine. To tylko nieporozumienie, myśli zbyt prędko opuszczające gardło, nic więcej. Żadnej zdrożności. Hector był ponad to, nie dał jej powodu, by sądzić, że było inaczej. Sarnie oczy rozszerzyły się jeszcze mocniej, gdy postąpił wbrew wcześniejszym zapewnieniom i zaprosił ją do tańca, jakby chciał w ten sposób zrekompensować nietaktowną uwagę, zmazać wspomnienie rozdrażnienia, z którym podszedł do nieznajomej. - Nawróciłeś się - zauważyła, zanim zaśmiała się perliście i dygnęła przed nim, przyjmując zaoferowaną dłoń. Orkiestra przygrywała śliczną ludową piosenkę, do której jej ciało aż się rwało, półwila wiedziała jednak, że musi stłumić w sobie skoczniejsze odruchy, dostosowując je do partnera. Nietypowego, ale nie mniej wartościowego; pozwoliła sobie go poprowadzić, unosząc ku górze ich ręce, by mogła obrócić się wokół własnej osi - a potem zapraszając, by okręcił się razem z nią, niespiesznie, dając kobaltowi łopotać i wirować. Ludowe pląsy przerodziły się przede wszystkim w grę ramion i dłoni, to one grały pierwsze skrzypce, a kroki, które wykonywali, były jedynie niezbędnym minimum, nieobciążającym zanadto jego nogi. - Słyszałeś o Percivalu, który pokonał mistrza Macmillana i sam stał się czempionem? - zagadnęła w międzyczasie, gdy warkocz przecinał powietrze a usta bawiły się uśmiechem. Sprawdzający swoją hipotezę Hector musiał zrozumieć, że odgadł; w tańcu stawała się wolna, beztroska. - To on - w jej głosie kwitły duma i podziw. Ben, jej Ben, zmierzył się z prawdziwym mocarzem i pokonał go, wychodząc z walki bez większego szwanku. - Percival, ale nie Percival, tylko Ben. Ben Wright. Może to brutalne, ale czegoś dokonał, czegoś spektakularnego. Sam, bez pomocy, na własnych warunkach. Co rusz mnie zaskakuje - jaśniała radością, zbliżając się do Hectora i oddalając w rytm muzyki, kiedy ich ręce pod jej przewodnictwem tworzyły lekkie kombinacje, a ciała kołysały się do taktu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 22.11.23 17:24, w całości zmieniany 2 razy
Miał wrażenie, że jużp stoi w ogniu, ale nie powiedział tego Celine. To nie jej wina, powtórzył sobie w myślach, to nie jej wina, że jest tak piękna i że mężczyźni reagują na nią w taki sposób. To nie jej wina, ale dlaczego zatem wirowała w tańcu tak szaleńczo, dlaczego pozwalała na siebie patrzeć i siebie dotykać tym wszystkim wyrostkom? Dlaczego podeszła do niego na skraju polany choć wcale nie musiała robić nic poza kurtuazyjnym skinięciem mu głową? Dlaczego przekomarzała się z nim i uśmiechała w ten prześliczny sposób, tak sympatycznie, jakby szczerze cieszyła się, że go widzi?
-Ogień musi coś spalić żeby móc płonąć. - wychrypiał, samemu nie wiedząc już, czy mówi o cnocie spopielonej w Wenus czy o lekarskiej etyce na krawędzi przyzwoitości. To tylko taniec, wszyscy tu tańczą. Trwał Festiwal Lata, a Celine sama zdawała się senną zjawą, łabędzicą Caer zaszczycającą swoją obecnością biesiadników. Czy gdyby dotknęła go sama bogini, odmówiłby? Czy tak czuli się wodzowie i królowie w obecności pięknej Heleny, olśnieni blaskiem złotych włosów gdy niczym pawie rywalizowali o jej rękę, skazani na okrutne konkury, szaleńczy krąg przy ogniskach? -Czasami spala tlen, niedostrzegalnie. - może to dlatego zaparło jej dech w piersiach, może dlatego spytała go o wodę, tylko dlatego.
Emocje na moment ostygły, ale Celine najwyraźniej przyjmowała kobiecą zazdrość z nieskończenie wiekszą wyrozumiałością i łagodnością niż on przyjmował docinki kolegów. Czasem zastanawiał się, czy Victor oswoił się z agresją właśnie dlatego, że Hector milcząco pragnął aby silniejszy brat ukarał ich wszystkich. Uśmiechnął się uprzejmie, z wyuczoną łagodnością, byleby nie rozwiewać — przez ten jeden, świąteczny wieczór, gdy nie znajdowali się w gabinecie i nie musieli drążyć prawdy — jej iluzji, że innym kobietom udaje się skutecznie stłumić zazdrość. Emocji nie dało się tłumić, niezupełnie, wybuchały wśród barwnej faerii fioletowych sińców.
Niespodziewanie, łagodna i wyrozumiała Celine odsłoniła jednak pazur godny sztuczniełagodnegoiwyrozumiałego Hectora. Po tym zapamięta, by niczego mi nie zabierać? Słowa wybrzmiały niczym groźba i obietnica, momentalnie przywołując na jego twarz uśmiech szczerego rozbawienia - równie szeroki jak wtedy, gdy naigrywali się z Theo z Evelyn, ale czy przy Celine pozwolił sobie kiedykolwiek na podobne rozluźnienie? Jasne oczy zabłysły przekornie, ale nie dopowiedział, że ruda popamięta, instynktownie czując, że Celine nie jest gotowa dorównać mu złośliwościom. A czuł, podskórnie i rozkosznie, jak bardzo złośliwe będzie podążyć teraz do tańca za srebrnowłosą półwilą, nie za tamtą. Nie był pewien czy mścił się na rzeczywistej osobie czy na duchu Beatrice, ale zemsta i tak była słodka.
-Ty mnie nawróciłaś. - mruknął żartobliwie, ujmując jej dłoń w swoją. Palce drgnęły lekko, jej skóra zdawała się parzyć. Była cała rozgrzana wysiłkiem fizycznym, albo może to on miał zbyt zimne dłonie? Przejęty potencjalnym dyskomfortem, prawie poluzował uścisk, ale Celine zdążyła już unieść ich ręce.
Nie miał pojęcia co robić, ale z wdzięcznością pozwolił jej prowadzić. A sobie pozwolił patrzeć, na to jak wirowała jej kobaltowa sukienka i jak iskrzyły jej roześmiane oczy i jak srebrne kosmyki zdawały się być warkoczem zupełnie innej komety niż ta na niebie. Na to, jak ich dłonie stykają się i splatają i rozplatają co chwila w nieznanych mu figurach, które odgadywał z mowy ciała Celine. Właściwie, taki taniec - z minimalnymi krokami i skupieniem na gestach, które i tak nauczył się odczytywać z obserwacji pacjentów - nie był aż tak niezrozumiały i straszny jak mu się wydawało. Przy Celine i jej ciepłych dłoniach był niemal... miły.
Rozluźnił się nieco, ale w zupełnie inny sposób niż ona — świadomy własnego ciała, jej ciała, wrażliwy na każdy dźwięk i oddech niczym podczas splatania meridianów, mógłby trwać w ciszy i nasłuchiwać jedynie muzyki. Jego myśli skupiały się na niej, choć kątem oka wychwytywał zazdrosne spojrzenia jej byłych i niedoszłych partnerów do tańca. Jej myśli biegły do...
-...co, kto? - wyrwało mu się ze zdezorientowanym roztargnieniem, bo nie spodziewał się, że pomiędzy nich wkroczy teraz widmo kogokolwiek, a zwłaszcza — co zrozumiał dopiero po sekundzie — olbrzyma, któremu uratował życie. Skojarzył to dopiero na dźwięk zgłosek nierozerwalnie splecionych z opowieścią Theo. Otworzył szerzej oczy, przez twarz przemknął mu lekki grymas, ale postanowił jej nie straszyć, nie dziś - najwyżej porozmawia z Elrikiem. -Czyż nestor Macmillan nie jest już nieco wiekowy? - może nie aż tak, ale na pewno starszy od Percivala, czy też Bena. Słowa uleciały z jego ust same, zanim zdążył się namyślić nad tym, dlaczego właściwie chce powątpić w zwycięstwo nowego czempiona (w jego myślach to słowo wybrzmiało równie serdecznie jak Jasper i aurorzy) i wydrzeć mu to osiągnięcie? Może dlatego, że Ben Wright połamał Theo, jego Theo. A teraz ten brutal mieszkał w szopie jego Celine. W jego piersi rozlała się jakaś gorycz, a nogi zgubiły nagle rytm. Złapał mocniej laskę, podpierając się - z dumą o ziemię, a nie o Celine. Wyprostował się, dumnie, jakby chciał samą mową ciała uparcie powiedzieć, że nic się nie stało, choć nie był tak silny i postawny jak nowy czempion.
Nie mógł zdobyć się na komplement, choć czuł, że powinien odpowiedzieć coś miłego. Wybawienie przyszło mu samo, w warkoczu, który zatrzymał się gdy na moment zwolnili tempo.
-Wstążka. Czekaj. - poprosił przesuwając dłonią wzdłuż jej przegubu, od nadgarstka po łokieć, by opuścić rękę i ująć w palce koniec jej warkocza. Przysunął się o krok, ale potrzebował obydwu dłoni - więc delikatnie podsunął laskę samej Celine. -Przytrzymasz? Poprawię. - poprawiał tak włosy Cassandry po jej atakach, ale nigdy nie dotykał fryzury Beatrice. Przysunął się o krok, podniósł lekko kraniec warkocza — miała takie miękkie włosy — i rozwiązał wstążkę całkowicie, by przytrzymać lewą dłonią misterną fryzurę, a potem zapleść kokardę jeszcze raz. Misternie, wręcz stanowczo, ciasno, by nie zsunęła się już wcale. -Teraz będzie dobrze. - szepnął, nachylając się nad jej obojczykiem i delikatnie opuszczając warkocz na jej ramię, błysk srebra w morzu kobaltu. Pachniała jak wiśnie. Zamrugał i podniósł wzrok.
Hidin' all of our sins from the daylight
Scenariusz tkany przez Mojry jednakże nie pozwalał mu odejść. Na ucieczkę było za późno, uciekła tylko rudowłosa kobieta, z zacięciem wymalowanym na twarzy spoglądając jeszcze na niego przez ramię, zanim z dumą godną strąconej z tronu królowej usidliła innego partnera, pozwoliwszy mu poprowadzić się pośród ludzi. Celine nie zauważyła tego, odwróciła wzrok, zanim uwaga nieznajomej zwróciła się ku innemu obiektowi, a jej istnienie szybko puściła w niepamięć. Połowiczną, być może, bo pozostały w niej emocje wzniecone rozeźleniem Hectora, ustępującym pod kojącą wizją jego powracającego ja, znajomego i bezpiecznego. Uśmiech kwitnący na jego twarzy zacierał wspomnienie surowego grymasu i ostrego spojrzenia; tak rozbawionego chyba nigdy dotąd go nie widziała. W labiryncie wodziła wzrokiem tu i tam, ale wymiana z Theo pozostała poza granicami świadomości, zbyt zresztą prywatna, by dzielić się nią z pozostałymi śmiałkami. Teraz nie mogła oprzeć się myśli, że było mu do twarzy z uśmiechem - nie uprzejmym i wystudiowanym, a prawdziwym, jaskrawym jak płatki słonecznika oblewane refleksami słońca.
- Order Merlina której klasy jest za to przewidziany? - zaczepnie podchwyciła jego zapewnienie o nawróceniu, śmiejąc się melodyjnie, choć na dnie duszy błyskało ostrzegawcze światełko, szeptające o przekraczaniu granic. Tylko czy rzeczywiście to robili? Był po prostu uprzejmy, zabawiał ją rozmową, dowcipem, pomagał podtrzymać dobry nastrój. Chciała myśleć o tym w ten sposób, spychając w ignorancję to, że był również starszym od niej wdowcem, na dodatek magipsychiatrą, który pomagał jej podnieść się z pogorzeliska niewidzialnych blizn i głęboko zaszczepionych traum. To tylko taniec, wokół nich tańczyło tylu ludzi, oni pozostawali niewidoczni gdzieś w tej feerii ruchu i koloru, rozpoczynając własną grę. Odpowiadał na jej batutę, poznawał gesty utarte w zapamiętanych przez nią podstawach tańca ludowego, przyswajał je, oswajał; wstyd i zażenowanie wciąż mogły kleić się do jego duszy, jednak Celine wiedziała, że prędzej czy później odejdą. Musiały. Niekoniecznie dziś, ale pewnego dnia, gdy w tym nieskomplikowanym kołysaniu poczuje się pewniej. Zresztą, wbrew zapewnieniom, radził sobie - zdawał się wyczuwać inicjowane przez nią ruchy i instynktownie dopowiadał nawet ich resztę, mimo niewprawnych, niezbyt płynnych gestów. Śledziła jego oczy, gdy kończyły się obroty, a jasnobłękitne tęczówki pojawiały się w zasięgu wzroku, i próbowała czytać z nich jak z otwartej księgi. Studiować jego reakcje, szczere i niczym niestłumione, ciekawa jak czuł się w tym obcym świecie.
- Percy - powtórzyła, jego roztargnienie zrzucając na karb zaangażowania w taniec, zamiast na zazdrość szarpiącą za spoiwa duszy i wlewającą się do jego serca ropiejącą mgłą. - Postawiłeś go na nogi i bardzo szybko odzyskał siły. Czy to nie niesamowite? Że w jednej chwili człowiek igra z ciemnością, a w drugiej staje się mocny, niezłomny - mówiła w wyraźnym rozemocjonowaniu. Wspomnienie Bena wznieciło w niej ogień, a ten błyszczał z niej jak płomienie pobliskiego ogniska, roztaczając w jej wnętrzu łaskoczące, napięte ciepło. Gdzie się teraz podziewał, co robił? Odsunęła od siebie te myśli i roześmiała się na pytanie o szlachcica, czysto i dźwięcznie. - To chyba nie był sam nestor! - zaoponowała rozbawiona. - Tylko jeden z kornwalijskich lordów, ponoć umięśniony jak niedźwiedź i do tamtej pory niepokonany. Sama go nie widziałam, ale ludzie tak mówią. Wielki jak dąb i zbudowany jak ze stali - czyli podobnie jak Ben. Pamiętała siłę jego mięśni, gdy wodziła po nich dłońmi, poznając krzywizny wypełniającego go żelaza. To również od siebie odepchnęła, ignorując malinowy rumieniec, który ponownie pogłębił barwę. Jak to interpretował? Jako zachwyt nad wygranymi zapasami, czy może dowód nowej i świeżej sympatii? Zaskoczyło ją to, że zastanawiając się nad tym, poczuła wstyd - jakby spodziewała się, że Vale będzie nią rozczarowany, a nie chciała, by to właśnie czuł. Dlaczego? Na dobrą sprawę nie powinna dbać o jego opinię tak długo, jak długo pomagał jej oswajać demony, a mimo wszystko niesprecyzowane ostrze zakłuło jej pierś i zmusiło, by odwróciła wzrok. Kolorowe spódnice przyciągały uwagę, zatraciła się w zamaszystych, wirujących wzorach, zanim to wrażenie ostygło i znów zdobyła się na to, by spojrzeć na swojego partnera. Sprawiającego wrażenie nieco mniej rozluźnionego niż wcześniej; czy może tylko tak jej się wydawało? Gdy na moment zachwiał się, uchwyciła jego łokieć, choć sam prędko odzyskał rezon i wsparł ciężar ciała na lasce, wciąż dumny, opanowany. To dobrze, nie powinien tracić ducha przez jeden niewprawny krok, takich należało popełnić dziesiątki, setki nawet, zanim taniec opanuje się do perfekcji. Uśmiech, którym mu odpowiedziała, właśnie to wyrażał, miękki i wzmacniający. I tańczyli dalej, w swoim tempie, w swojej okrojonej symfonii - aż coś przykuło jego uwagę i ruch ramion zamarł w połowie, a Hector opuścił ich splecione dłonie, które półwila rozplotła.
- Znowu? - zdumiała się, ale nie oponowała, kiedy wręczył jej laskę, a sam zajął się rozsupłującą się wstęgą. Jego palce przesuwały się po srebrnych kłosach, łaskotały ich zwieńczenie, poznawały, choć robić tego wcale nie powinny. - Dziękuję - powiedziała ciszej, odrobinę zmieszana, cofnąwszy się o krok, gdy Hector pochylił się nad obojczykiem i przełożył warkocz przez ramię. Zastygła potem na moment, skrępowana, przenosząc wzrok na ciasno zaplecioną tkaninę; jej głowa przechyliła się lekko do boku, usta rozchyliły. Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł w gardle - na Merlina, dlaczego? Dlaczego to było tak niesamowicie niestosowne, jakby związywał na jej plecach nici gorsetu, a nie zwykłą wstążkę przytrzymującą warkocz? - Oddaję - zakomunikowała z teatralną emfazą, po czym wręczyła mu laskę ujętą w obie dłonie; wzrok na chwilę osiadł na rzeźbionej w drewnie główce, gdzie sowa miękko przechodziła w lity materiał, elegancki i wysmakowany, wyraźnie zadbany. - Ten symbol ma dla ciebie znaczenie? - spytała, po części prawdziwie zaintrygowana, a po części chcąca rozwiać tę onieśmielającą atmosferę, która wiła się między nimi jak żar ogniska. Przez niego. To on zachowywał się inaczej, on był wobec niej inny. - To sowa, prawda? - upewniła się, ozdabiając usta kolejnym uśmiechem.
-Najwyższej klasy. - mruknął żartobliwie i puścił Celine perskie oko, przyjacielskie i niewinne, jak ostatnio Victor Lecie.
Zaczął radzić sobie w tańcu, bo nie odrywał oczu od niej — próbując dostosować się do jej rytmu i gestów i podchwycić jej spojrzenie z każdym obrotem. Gdy srebrny warkocz śmignął mu przed oczyma, upajając łagodnie wiśniowym zapachem, na moment ogarnęło go zwątpienie — nigdy nie dorówna, nie jej — ale wtedy przypomniał sobie taniec Theo ze złośliwą hydrą i sposób w jaki do Moore'a uśmiechała się sama Celine i w geście dumnej rywalizacji uznał, że on też musi dać radę. Nie pożerał półwili wzrokiem jak inni partnerzy, nie mógłby nawet gdyby chciał. Był zbyt skupiony na krokach i obrotach i utrzymaniu równowagi, a poza tym lubił sobie wmawiać, że podczas długich sesji w gabinecie zdążył przywyknąć do jej słodkiej obecności. Takiej, iskrzącej, radosnej, jeszcze jej nie widział i podświadomie chłonął ten widok, dopóki nie przypomniał sobie kontrastu z chłodem jakim obdarzała jego samego Celine podczas pierwszych wizyt i podziwem z jakim wypowiedziała imię Percivala. Milczał uprzejmie, postanawiając dojrzale przemilczeć to wszystko: wspomnienie tamtego pacjenta podczas ich tańca, że tamten żył dzięki niemu, że wygranie bójki na festiwalu nie jest niczym imponującym w porównaniu z siedmioma latami edukacji lub poskramianiem wilkołaków jak nieustraszony Victor, że miał szwagra aurora i że widział ludzi mocnych i niezłomnych i kończących w mocnej i niezłomnej trumnie. Srebrny warkocz otarł się o jego ramię, płomienie przesunęły się po jego twarzy i nagle wypalił - tonem tak bezbarwnym jakby podsumowywał dzisiejszą pogodę:
-Jedni znajdują w ciemności siłę, a inni spadają ze schodów by nie podnieść się nigdy. - i zamrugał, bo tych słów nie planował wcale. Z wrażenia aż samemu (!!!) zainicjował kolejny obrót, jakby licząc, że jego stwierdzenie przepadnie w rytmie jej kroków.
Przynajmniej zdołał ją rozbawić i zdołał nie przewrócić oczyma.
-Czy ktoś wychowany w pieleszach i skąpany w ognistej whiskey może być zbudowany ze stali? - nie, jednak nie zdołał się powstrzymać. Kolejny obrót, tym razem nie odchylił się w porę i warkocz Celine prawie otarł się o jego twarz. -...ale faktycznie, festiwalowe pojedynki - wiejskie bójki -są imponujące. - przyznał ugodowo, takim samym tonem jakim przyznawał się siostrze do błędu jeśli wcale nie czuł się winny. Wspomnienie Percivala zachwiało jego ego i jego równowagą, a dłoń Celine zdawała się gorąca nawet przez materiał. Cofnął łokieć, ale nieśpiesznie i delikatnie, a przystanięcie pomogło mu zebrać myśli, skupić się na tych niewinnych (jak wstążka) i odgonić te nieproszone.
-Masz śliskie włosy. - Bea by za takie zabiła, spędzając godziny na okiełznaniu puszących się pukli. -Może aksamitna trzymałaby się stabilniej, albo spinka. - mruknął, zacieśniając węzeł równie mocno jakby był gorsetem. Wrażliwy na jej emocje, widząc z bliska (zbyt bliska, cofnął się pośpiesznie) szeroko otwarte oczy, wychwycił jej zmieszanie. W jego własnych źrenicach mogła dostrzec błysk lęku, jakby jej emocje odbiły się jak w lustrze. Zamrugał, przywołał na twarz łagodny, nazbyt łagodny uśmiech, pomiędzy nimi wtargnął duszny dym z ogniska, a on nie mógł ani złapać oddechu ani cofnąć się jeszcze bardziej, bo bez laski nie chciał ryzykować nieostrożnego kroku na grząskim gruncie. Celine oddała mu jednak jego pomoc i jego ciężar. Odebrał hebanowe drewno, niechcący muskając jej dłoń opuszkami palców. Teraz, gdy nie chroniły ich konwenanse ludowego tańca, poczuła na skórze elektryczne iskry, ale udał, że nic się nie stało.
Być może musiała doprecyzować własne pytanie, bo w pierwszej chwili spojrzał na nią zaskoczony i nieco zdezorientowany. Ludzie zwykle omijali starannie jego laskę wzrokiem, albo ze sztuczną uprzejmością pytali dlaczego nie chodzi, ale nie skupiali się na elementach dekoracyjnych.
-Tak, to sowa. - uśmiechnął się blado, już nie utrzymując mięśni w wyćwiczonym grymasie łagodności, a pozwalając im na większą naturalność. -Lubię... chyba lubię ptaki. - roześmiał się, nie znajdując głębszej odpowiedzi niż "ma ostry dziób, a ja potrzebuję ukłucia bólu." -Kruki, sowy, choć moja własna ma koszmarny temperament, jak pewnie się przekonałaś... - rozwinął, próbując zagłuszyć słowami duszny dym, aż nagle dźwięki muzyki umilkły, zwiastując zmianę piosenki. Mógłby teraz się ukłonić, podziękować za taniec i... -Mówiąc o temperamentach, pokażę ci coś. - zaproponował w zamian, a oczy rozbłysły mu nagle wesoło, uśmiech stał się nieco zadziorny, wręcz chłopięcy. - Mój rodzaj tańca. Spójrz. - na londyńskim Festiwalu grał w tą grę z Addą, ale inaczej, dla siebie i dla rozrywki. Teraz nie chciał rozbawić siebie, a samą Celine, chciał wzbudzić jej podziw i zaprosić do zgoła innego tańca. Podbródkiem wskazał jej jedną z tańczących par. -Trzyma ją tak kurczowo, jakby byli zaręczeni. - chłopak był bliżej dziewczyny niż oni siebie gdy jeszcze tańczyli. W przeciwieństwie do niego Hector pilnował pewnych konwenansów, a swoboda młodych ludzi nasunęła mu przypuszczenie, że śmiałość wynika z bycia po słowie, a nie z młodzieńczej namiętności, bo... -...ale ona wciąż zerka na tamtego. Jestem ciekaw, czy to jej stary znajomy, niespełniona miłość. On zerkał już na ciebie, ale w sposób, na który powinnaś uważać, za to tamten - zerknął na bladego wyrostka o poczciwym uśmiechu. -przychyliłby ci świat do stóp za jeden taniec. Nerwowo maca się po kieszeniach, rodzice dali mu więcej sykli z okazji festiwalu i nie wie co z nimi zrobić ani jak ich upilnować, nie lubi tłumów. - mówił coraz szybciej, rozkręcając się i przesuwając po zebranych wzrokiem. Niektórych obserwował już wcześniej, podsumowanie wniosków przychodziło mu więc prędko i bez trudu. -Widzisz dziewczynę w chabrowym wianku? Niesie głowę wysoko, ściska ramię swojego męża jakby dopięła długo wyczekiwanego celu, pewnie namawiała go na stabilizację. On wygląda jakby jeszcze nie wytrzeźwiał, ale jakby już żałował. - roześmiał się, dalej, dalej. -Tamta para przyszła tu razem, ale zakończy wieczór osobno. - kolorowe spódnice śmigały w tańcu, jego głos dostosował się do rytmu nowej, skocznej piosenki. -Tamten chłopak handluje diablim zielem, ale tylko jeśli komuś zaufa. Tamta starsza pani zerka na wszystkich z sympatią, przeżywając drugą młodość - wygląda na plotkarę, ale dzisiaj jest w łagodniejszym, nostalgicznym nastroju. Tamten mężczyzna przyszedł polować na młode panny, nie zbliżaj się do niego. Tamtej dziewczynie nie przeszkadza jego wiek, już ocenia jego sakiewkę. - przesunął oczyma po kolejnych zebranych, podchwycając wzrok uroczej brunetki o ciemnych oczach. Nie spuściła rzęs, przytrzymując jego spojrzenie odrobinę dłużej niż wypadało. O niej nie powiedział nic. -A tamta dziewczyna ma z piętnaście lat, ale udaje dziś dorosłą. - skwitował z rozbawieniem, przenosząc wzrok na inną.
Hidin' all of our sins from the daylight
Złudnym jak sen wybrzmiewający w kłębach szarego dymu wznoszących się ku upstrzonemu gwiazdami niebu, lapidarnym, zdumiewającym. Bawili się tańcem, a ilekroć Celine wychwytywała, że pewne ruchy wykraczały poza swobodne możliwości Hectora, ucinała je w zarodku, powtarzając raz i nigdy do nich nie wracając. Oczywiście mógłby im sprostać, ale po co? Liczyła się przyjemność i łatwość, miał polubić ten nowy świat, wkraczać w niego powoli, zamiast wpadać do głębin obcego oceanu i zachłystywać się słoną, wdzierającą się do płuc wodą. Ona również czerpała z tego radość, obserwująca jak pieczołowicie przykładał się do odczytywania jej zamiarów z drgających mięśni i gry spojrzeń, i zastanawiała się, czy rzeczywiście potrafił to zrobić. Nie jak Cornelius Sallow, lecz ktoś, kto nauczył się oswajać umysły i poznał rządzące nimi sekrety, zamiast ingerować w prywatność wspomnień.
- Ze schodów? - powtórzyła po nim z pierwotnym niezrozumieniem. Może gdyby nie ubrał tego właśnie w takie słowa... Ale podany przez niego przykład był przedziwnie specyficzny, konkretny, dlaczego wybrał właśnie schody, zamiast balkonu albo miotlanej wysokości? Zawahała się przez chwilę, a choć korciło, to nie odszukała wzrokiem laski, zamiast tego utrzymując spojrzenie na jego oczach, zanim zainicjował obrót i świat przed nią zawirował. Ludzie rozmyli się w smugach kolorów, powidok płomieni oblał ich jaskrawą łuną odcinającą się od górującej nad nimi ciemności. - To ci się przytrafiło? - spytała ciszej, nienapastliwie, równie dobrze mógłby uznać, że w przygrywającej im melodii wcale jej nie usłyszał, jeśli wolał zmazać swoje wyznanie i pozwolić, by osunęło się w milczenie. Półwila dawała mu ten wybór świadomie, bo nawet magipsychiatra mógł nie chcieć rozdrapywać pewnych ran. Ale czy zwykły upadek, jakkolwiek poważny, mógł odcisnąć na nim tak dotkliwe piętno, rzutujące na dalsze rozdziały życia? Czy kryło się za tym coś więcej? Przed oczyma stanęły groźby z Tower; strażnicy cedzili do jej uszu okrutne historie o tym, jak dotkliwie łamali kości, zaleczali je połowicznie, po czym łamali je znowu, proces ten powtarzając tak długo, aż kończyny stawały się karykaturalne, jak odnóża upiorów z czarnych koszmarów. Na jej sercu zacisnęła się żelazna obręcz, nie chciała, by spotkało go coś takiego. Nie chciała, by był ofiarą okrucieństwa, by żył w jego pokłosiu po dziś dzień.
- Proszę, nie zadawaj tego pytania eks-mistrzowi Macmillanowi, jeśli go spotkasz - parsknęła, korzystając z powracającej pomiędzy nich lekkości. Ogołocony z tytułu czempiona arystokrata mógłby nie zaszczycić Hectora naukową dywagacją, tylko od razu przejść do prezentowania swoich możliwości, a te, biorąc pod uwagę, że nawet Benowi był zdolny złamać nos, musiały być imponujące. Biedaczyna nie wiedział jednak, że możliwości Wrighta były lepsze. - Ciekawe czy taki tytuł przechodzi na następny festiwal - zastanowiła się, do tej pory nie mając powodu pochylać się nad dyscypliną sportu czy rozrywki, która nie byłaby tańcem. Ale teraz wszystko się zmieniło, teraz jej mężczyzna był mistrzem Lughnasadh i zastanawiała się, czy jeśli ten pas obroni, to czy w kolejnym roku śmiałkowie będą musieli się z nim zderzyć, rozbić o niego jak tumany fal rozbijały się o klify. - Nie wiem nawet, czy mam w domu cokolwiek aksamitnego - zaśmiała się z zażenowaniem, odchrząkując cicho na widok pokrewnego strachu, który błysnął w jego oczach. Wrażliwy na nieme sygnały Hector bezbłędnie wychwycił jej zmieszanie, chociaż nie chciała, by poczuł się przez to źle - nie ich winą było oprawienie ich relacji w pewne ramy, sztywne, skupione na lękach, trudach i łzach, na kompleksach i wstydzie. Przyjmował je na swoje barki i pomagał jej je strawić, a kiedy wychodził z tej roli, Celine gubiła się jeszcze, nie będąc pewną jak teraz na niego patrzeć. Jak na przyjaciela, podpowiadała dusza, i postanowiła jej posłuchać.
- Naprawdę? Nie zauważyłam, żeby Achilles kiedykolwiek był niemiły. U mnie zawsze zachowuje się taktownie, tylko raz umościł się na żerdzi Dandelion, ale to trwało chwilę i jak dostał smaczka, ruszył od razu w drogę powrotną - opowiedziała szczerze, zdziwiona rewelacją. Koszmarny temperament? Z której strony? Może nie przepadał za Hectorem, tak się czasem składało, ale tego półwila rozmyślnie postanowiła nie sugerować, żeby nie robić mu przykrości. Sowy nie były różdżkami, nie wybierały swojego właściciela za sprawą mistycznego połączenia, nie miewały wyborów. Mogły uciekać i żyć w dziczy, ale nie taka była natura tresowanych ptaków. Zaintrygowana lekko zmrużyła oczy, dostrzegając ogniki ekscytacji mieszające się z błękitem jego tęczówek, i zbliżyła się nieznacznie, wodząc wzrokiem za jego przewodnictwem. Tutaj to on był jej dyrygentem, on wprowadzał ją w kanwy charakterologicznych fenomenów, odczytując z mowy ciał ludzkie sekrety. Interpretował je tak, jak Celine interpretowała ruchy tańca, malował nimi jak malarz powołujący do życia nowe dzieło, wielobarwne i wielopoziomowe. Czy to było prawdziwe? Przesuwała wzrok od jednej sylwetki do drugiej i dostrzegała to, na co Hector instynktownie zwracał uwagę, choć sama nigdy nie zawiesiłaby wzroku na takich detalach, nie uznałaby, że mogą coś jej o tych ludziach powiedzieć. Ale on wiedział tak wiele! Zupełnie jakby przysłuchiwał się ich rozmowom i spacerował tuż obok, będący w dwóch miejscach jednocześnie, u jej boku i tam, przy nich. Nie, w kilku miejscach jednocześnie, nie w dwóch, tych postaci było więcej. Na moment zaparło jej dech, obróciła ku niemu głowę, gdy zakończył opowieść, i spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Niesamowite. Skąd to wszystko wiesz? - spytała głucho, prawdziwie zdumiona, z oczyma migoczącymi podziwem. - Znasz ich? Są twoimi pacjentami? - to było jedyne logiczne wyjaśnienie, przecież odczytanie tego ze znajdujących się opodal nieznajomych, z subtelnej gry ich ciał i ekspresji, to było... Jak magia, inna, surrealistyczna, jak niespotykany dar. Teoretycznie mógł wszystko to wymyślić, jednak coś podpowiadało Celine, że wcale tego nie zrobił. Że to, co z nich wydobył, było prawdziwe i gdyby teraz podeszła do wytypowanych przez niego figur, by zweryfikować jego słowa, okazałyby się trafne. - A ja? - spytała nagle, z wyzwaniem. - Co ja ci mówię? - odsunęła się o kilka kroków, uchwyciła w dłonie końcówkę warkocza przewieszonego przez ramię, oparła ciężar ciała na jednej stronie, i czekała. Wbrew sobie; podczas terapii wyznała mu więcej sekretów, niż komukolwiek innemu, brudnych, trudnych i ciężkich, sekretów, których nienawidziła, czy mogły przyćmić świeżość dzisiejszego spotkania? Co widział w niej w tych okolicznościach?
-Tak. - odpowiedział krótko, a sylaby wybrzmiały jakoś niepewnie, z napięciem, które postanowił załagodzić kolejnymi słowami. -Trzeba było składać ją ponownie i ponownie i... niewiele to dało. - wzruszył lekko ramionami, myśląc, że ujął to w sposób zawoalowany. Nie miał pojęcia o tym, że słyszała podobnie okrutne historie w Tower i że potrafiła je sobie wyobrazić. -Czasami złośliwie pytają mnie o to pacjenci, którzy nie wierzą, że umiem leczyć. - wyrwało mu się w gorączkowym rytmie skrzypiec. Ale ona w niego wierzyła, pomimo burzliwych początków. I nigdy, aż do teraz, nie spytała.
Trochę mniej szczęścia, a Percival też byłby t a k i, albo martwy. - zatańczyło mu na języku i w pociemniałym spojrzeniu, ale się powstrzymał.
-Spokojnie, najpierw spytam go jak to jest być eksmistrzem. - zażartował, błyskając zębami i próbując dowcipem zgasić własną gorycz, ale coś nie wychodziło. -Festiwal mija, a męskie ego trwa wiecznie. - skwitował kwaśno. -Ale to nic dziwnego, przecież właśnie to imponuje - tobie -kobietom, prawda? - zapytał z dziwnym naciskiem, mocniej przytrzymując jej dłoń w tańcu. -Siła. - wyobraził sobie jak usuwa się w cień, tam gdzie być powinien i jak Celine tańczy z jego barczystym bratem, który potrafiłby się zdobyć na sprężysty krok i kilka podskoków.
Pewnie pięknie by razem wyglądali.
-Nie masz...? - wyrwało mu się z chłopięcym zaskoczeniem. Celine nie była zamożna, ale nie była też całkowicie biedna, inaczej nie byłoby jej stać na ich spotkania. Wiedział też, że wróciła do pracy, a jego żona, która nigdy nie tknęła żadnej pracy, miała wiele wstążek i wstążeczek. Od niego i nie tylko od niego.
Kilka słów o sowie ostudziło nieco gorącą niezręczność. Słowa, słowa, słowa, zawsze potrafiły wszystko naprawić, ale ten świat nie doceniał naprawy - tylko niszczenie, bezwzględną siłę. Respekt znajdowany nie w oczach pacjentów, a przerażonych kurew. Ten jeden, jedyny raz, gdy wziął Beatrice siłą i zyskał w zamian syna, tak cudownego, że - nie licząc chwil wątpliwości - warto było zdławić pogardę do siebie.
-Może - sowy wyczuwają łagodnych ludzi -cię polubił. - skwitował z rozbawieniem, choć jego oczy pozostały poważne.
Rozbłysły radością dopiero, gdy miał okazję pokazać jej swój świat i znalazł w niej wdzięcznego słuchacza. Mówił szybciej i szybciej, na poczekaniu snując kolejne rozdziały opowieści i składając w całość pojedyncze obserwacje. Jemu też zapierało dech w piersiach i zastanawiał się, czy tak czują się tancerze podrzucający swoją partnerkę w górę albo utrzymujący równowagę na linie, albo kochankowie spleceni w uścisku w którym nie ma ani przemocy ani udawania. Iskry w ich spojrzeniach się zderzyły, zobaczył jej niedowierzającą minę i piękny uśmiech, zdawało mu się, że zasłużył na jej podziw i czuł się tak dobrze, uśmiechając się szeroko i mimowolnie.
-Obserwowałem ich, gdy tu przyszedłem i teraz i... obserwuję ludzi całe życie. - wyrzucił z siebie na jednym wydechu. To była jego praca, wiedziała o tym, ale czujności nauczył się wcześniej. Jeszcze w dzieciństwie, chcąc uniknąć niebezpieczeństw i zrozumieć grozę emocji. Wtedy spostrzegawczość była strategią na przetrwanie, ale dla takich chwil jak ta było warto się jej nauczyć. Roześmiał się serdecznie, kręcąc głową.
-Sekretów pacjentów nie mógłbym ci zdradzić - porozumiewawczo podchwycił jej spojrzenie, twoje są bezpieczne -i nie mam aż tylu znajomych. Zdradzają ich spojrzenia, gesty, sposób w jaki odnoszą się do siebie. W tłumie jest zresztą łatwiej, tyle emocji, używek, konfiguracji. Najtrudniej czytać samotników. - takich jak ja, skrytych za tarczą gdzieś z boku.
-Ty? - złapał powoli oddech, uśmiech spełzł z jego twarzy, ustępując namysłowi i mglistemu wspomnieniu niedawnych snów.
Była kobietą, którą chciałby przytrzymać mocno za nadgarstki dopóki nie wykrzyczałaby jego imienia i której obiecał w duchu, że nie będzie tak o niej myślał. Była półwilą, która obiecała mu, że nigdy nie omami go swoimi wdziękami; obydwoje przysięgli sobie coś sprzecznego z własną naturą. Ale była też Celine, po prostu Celine.
-Kobietą - miał powiedzieć dziewczyną, ale w blasku ognisk wyglądała poważniej, dojrzale -którą poznałem w najsmutniejszym okresie jej życia i którą wreszcie widzę szczęśliwą. - zdążył już spoważnieć, ale uśmiechnął się blado, dumny z tego przełomu i z tego, że odważyła się odnaleźć tą radość w tańcu, nawet pomimo jego własnych obiekcji odnośnie tylu mężczyzn, którzy jej tu dotykali. -I jedyną - dlaczego zaakcentował, podkreślił to słowo? -z którą odważyłem się zatańczyć. Dziękuję, Celine. - skłonił się lekko, ujmując delikatnie jej dłoń, aby niewinnie dżentelmeńskim pocałunkiem odwdzięczyć się za te dwa tańce, ciał i słów. Wyprostował się, tym pożegnaniem gotów powrócić do bezpiecznych ram ich profesjonalnej znajomości - ale nie oddalił się, woląc odprowadzić ją wzrokiem niż myśleć o tym, że to ona będzie oglądać jak wymija roztańczone pary i ściska mocno laskę, w niczym nie przypominając festiwalowych czempionów z jej opowieści.
Hidin' all of our sins from the daylight
― Zdziwiona nie ― odparła, mrużąc zabawnie oczy. ― Ale przyjemnie zaskoczona, owszem. ― Obie te emocje były sobie bliskie, ale jednak była między nimi dość istotna granica, której pozwoliła sobie nie tłumaczyć. Chciała się skupić na zabawie, lekkiej i przyjemnej, na niezobowiązującym flircie, który dyktowała jej natura kokietki, na wprawieniu ― tak siebie, jak i jego ― w wyśmienity nastrój. Adda lubiła, kiedy ludzie z którymi miała do czynienia mieli dobry nastrój, lubiła, gdy okazywali jej swobodę gestów i słów. Takie podejście było naturalnym mechanizmem dobrego szpiega, ale w jej ruchach było coś innego, coś naturalnego, czego nie sposób było uzyskać na żadnym szkoleniu. Coś, co towarzyszyło jej od zawsze, tworząc z charakteru młodej czarownicy wyjątkowo przyjemną mieszankę, której trudno było się oprzeć.
Pytanie o “Czarownicę” skwitowała krótkim, tajemniczym uśmiechem, a ledwie chwilę potem, wraz z kolejnym obrotem, podjęła decyzję by pójść w tę narrację. Małe kłamstwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a łatka dziennikarki wyjątkowo jej się podobała.
― No proszę, jaki przenikliwy ― pochwaliła spolegliwie i zaraz parsknęła śmiechem w odpowiedzi na słowa, które trudno było zinterpretować inaczej niż w ten sposób. Jej towarzysz jednak śmiał się razem z nią, w atmosferze próżno było szukać klinu niezrozumienia, więc nawet nie pytała.
― Ale czy na pewno? ― podłapała, okraszając wypowiedź zadziornym błyskiem w oku i filuterną nutą w głosie. Korciło ją, by znów przełamać schemat, zaszaleć, ale to mogłoby urazić męskie ego na tyle, by przestali się dobrze bawić. Odpuszczenie tematu nie kosztowało wiele i nie zależało jej na udowodnieniu czegokolwiek, więc płynnie okręciła się wtedy, gdy zainicjował kolejny ruch i parsknęła, kątem oka dostrzegając cień nieszczęścia.
― Niewiele brakowało ― skomentowała niedoszły nokaut łokciem, a sekundę później wróciła spojrzeniem do poznaczonej bliznami twarzy kompana. ― Oj Beniu, Beniu ― westchnęła lekko, teatralnie ― adoratorzy to mężczyźni, którzy bardzo chcieliby czegoś więcej, ale do tego “więcej” nie dochodzi, dbam o swoją reputację. Za to zaręczam, że słysząc o mojej niebywałej krzywdzie w postaci połamanej stopy, zapewne zechcieliby mi ten przykry czas osłodzić podarkami, a podarków nigdy dość… ― Wywód został przerwany, bo nagle znalazła się w górze; uczucie nieważkości uderzyło w ułamku sekundy jak narkotyk, wzbudzając w niej nierozsądną chęć na więcej tańców, więcej figur i więcej unoszenia w górę.
― Na dwa ― poradziła bez wahania ― och, no wiesz co, już przyzwyczaiłam się do wizji złamania ― znów się zaśmiała ― ale w takim razie, skoro już przyjąłeś pierwszą radę, to może do końca trwania tej melodii uda mi się ciebie jeszcze trochę podszkolić? Jak myślisz, Ben? Dasz sobie trochę pomóc? Wtedy ― kolejny uśmiech, tajemniczy i subtelny ― może zabłyśniesz przed panną, którą sam sobie wybierzesz.
i jak kot muszę umrzeć
Ponownie i ponownie, te słowa dźwięczały jak skrzekliwa zdarta płyta, jak anomalia zamieszkała w tubie gramofonu, jak szpony przesuwane w dół szmaragdowej tablicy i jak najgorsze obawy. Ile cierpienia musiał doświadczyć - Celine nawet nie chciała sobie wyobrażać. Fizycznego, ale i mentalnego, kiedy każda nieudana próba odzierała go z kolejnych strzępów nadziei, aż poczuł w ustach smak popiołu i pozwolił, żeby gorycz wślizgnęła się i osiadła pod skórą. Kiedy powiedział sobie, że spróbuje po raz ostatni? Kiedy zrozumiał, że następna medyczna tortura nie przyniesie skutku? Czy wciąż pamiętał swój ostatni krok, gdy czuł się pewnie na nogach, nie podejrzewając nadchodzącej tragedii? Myśli półwili cierpły, gdy zalały ją te rozważania, rwały się do niego i do cierpienia zogniskowanego w okaleczonej kości.
- Blizny mówią o przetrwaniu - zaczęła równie cicho, głosem miękkim jak wiosenny poranek. Spojrzenie wciąż nie umykało do jego laski, nie dlatego, że była nią skrępowana, ale dlatego, że wolała skupić się na jego oczach. - Cokolwiek to sprawiło, przetrwałeś - dodała z mocą. Nie oszukiwała go, nie planowała tego robić; łatwo byłoby pogrzebać to pod pogorzeliskiem milczenia, tylko ile osób w jego życiu już na ten temat milczało? - A to, że los doświadczył cię inaczej niż innych... myślę, że mógł ci to zrekompensować mądrością. Wrażliwością, empatią, tak cennym spojrzeniem, nie tylko w twojej pracy, ale w twoim człowieczeństwie - czy nie to było wartościowsze? Piękne serce zamiast dwóch sprawnych kończyn; ale nie spytała o to, nie kogoś, kto całe życie wychowywał się w ograniczeniu, bo spodziewała się, że mógłby się z nią nie zgodzić. On tego nie wybrał, nie chciał. Nie postawiono go przed decyzją czy zamieni zdrową nogę na mądrość jak Odyn poświęcił oko, a za to, co spada na ramiona jak przekleństwo, niemal nie sposób być wdzięcznym. Okręciła się na czubku palców pod parasolem ich złączonymi dłoni, a rąbek spódnicy załaskotał jego kolana, jakby sam materiał łasił się do plagi, z którą musiał żyć. - Mi też chcieli połamać nogi - szepnęła nagle, prawda za prawdę. Z kości obleczonych zimnem wspomnień spłynęło drżenie rozlewające się po jej ciele jak rzeka forsująca koryto; w jej oczach błysnął smutek, ale i coś głębszego, cień koszmaru, który wciąż czasem do niej powracał. - Żebym nie mogła już tańczyć, jeśli dalej byłabym nieposłuszna - przełknęła ślinę, której smak wydał się jej kwaśny. Trujący. Od tamtej chwili przestała walczyć ze strażnikami w Tower of London, a narowisty, desperacki upór zamieniła w konieczną zgodę. O tym wcześniej nie mówiła Hectorowi, nie wiedziała nawet Yvette, nie wiedziała Prima, ale on... On mógłby zrozumieć, wiedział już, czym był dla niej taniec, i znał ciężar laski, która przytraczała ciało do ziemi jak kotwica; nie odnalazłaby się w takim życiu - jak łabędź o podciętych skrzydłach. Jakby na dowód tego zawirowała wokół niego, z opuszkami palców niemalże muskającymi jego tors, ale zachowującymi mimo to pewien dystans, okrążając sylwetkę Hectora w rytm muzyki. - A to, czy masz pół nogi, trzy, czy składasz się z samych rąk, nie mówi o tym, jakim jesteś medykiem - w jej spojrzeniu zatańczył ogień, dłonie rozgrzały się od parzącego poczucia niesprawiedliwości, że ludzie mieli w sobie tyle podłości, by stan Hectora wykorzystywać przeciw niemu. Łatwo było naigrywać się z widocznych gołym okiem defektów, ale to te, których wcale nie było widać, raziły bardziej, niejednokrotnie skrywając prawdziwe niedołęstwo lub okrucieństwo. Nie mieli prawa wyrzucać mu tego jako wady, nad wadami dało się pracować, ale nad połamaną, spisaną na straty kością?
- Och, więc miło było cię znać, szkoda, że tak krótko - zachichotała promiennie, wyobrażając sobie minę pozbawionego wyraźnej twarzy szlachcica na podobne pytanie, prawdopodobnie jeszcze trudniejsze do przełknięcia, niż ich poprzednia sugestia. Powróciła później przed niego, pozwoliła mu na nowo spleść ze sobą ich dłonie, by kontynuować taniec podporządkowany ich wspólnej energii. - Nie tylko - odpowiedziała mu z aksamitnym wzruszeniem ramion, ale nic więcej nie dodała, jej głos jakby rozmyślnie rozmył się w niedopowiedzeniu, nie zaspokajając ciekawości. Siła nie była jedyną wartością, za jaką oglądały się kobiety, bo gdyby tak było, tylko umięśnieni mocarze mieliby dziś żony, reszta mężczyzn natomiast błąkałaby się samotnie, marząc o miłości.
Podchwycił wspomnienie tkaniny, a na jej policzki zakradła się świeża czerwień, układając usta w smugę uśmiechniętego zawstydzenia. Swego czasu ojciec stawał na głowie, by sprostać wszelkiej zachciance ukochanej córki, ale kiedy go zabrakło, a ściany domu zamieniła najpierw na portową komorę i potem na pokoik na Grimmauld Place, wszystko się zmieniło. - Większość rzeczy, które miałam, przepadła. Udało się odratować tylko kilka. A mi teraz wiele nie potrzeba - wyjaśniła, zastanawiając się, czy pomyśli, że karmiła go przekoloryzowaną skromnością. W Tower nie było luksusów. Luksusem była pozbawiona grudek ziemniaczana papka i cieplejsza niż zwykle woda w wiadrze, z której miała chłeptać jak pies, i to zmieniało perspektywę na całe życie. Zapewne się tego domyślał - bo choć sam, miała nadzieję, nigdy nie odwiedził murów więzienia, mógł przyjmować w gabinecie ludzi, którzy tego doświadczyli. Chciała wytańczyć ten wstyd; odgięła się na jednej nodze, podparta jego ramieniem przepasanym przez talię, po czym zwinnie odbiła się i wróciła do pionu, zakłopotanie zamieniając na radość, zmieszanie na ciekawość, onieśmielenie na fascynację. Dziwny był ten jego świat, pełen kolorów i detali, złożony z drobnych akcentów, które tylko w jednym kolażu tworzyły spójny obraz. Półwila chłonęła więc to, co usiłował jej pokazać, zasłuchana w nasycony satysfakcją ton jego głosu, który sprawiał, że jej mięśnie również oblewały się miodem, zainspirowane, omamione, jakby owinął wokół niej tkaną ze złota nić i przyciągał w wybranych przez siebie kierunkach.
- A czy tego można się nauczyć? - spytała, zawładnęło nią niemądre wyobrażenie, że pewnego dnia będzie w stanie czytać z ludzi tak jak Hector, jeśli ten rozwinąłby nad nią cierpliwą kuratelę. Zastygła w oczekiwaniu, mrowiona jego spojrzeniem, lecz dzielnie je wytrzymująca, i gdy z jego ust wydostały się pierwsze słowa, ciepłe, wręcz poetyckie, jej serce rozdzwoniło się jak poruszony wicher. To w niej widział? Malinowy rumieniec zabłyszczał na jej policzkach, oczy migotały jak ozłocona ogniem jesień, błękit przeradzając w modrość, a zieleń w szmaragd. Poznał ją jako ruinę, jako marę utkaną z ludzkiego okrucieństwa, jako przypadek, który we własnej głowie nazwałaby beznadziejnym - lecz nigdy się nie poddał. Nie spisał na straty. Nie przewrócił oczyma, gdy po raz kolejny rozmawiali o tej samej sprawie, z jaką nie potrafiła sobie poradzić. Ciepło, które ją otuliło, przypominało teraz miękki sweter podczas zimowych chłodów. Uśmiechnęła się do niego, wdzięcznie i przyjemnie, a gdy pocałunek pozostawił na wierzchu jej dłoni fantomowy powidok jego warg, zaczerpnęła do płuc nieco więcej powietrza, drżąco. Elegancki aż do cna. - To była przyjemność, móc pokazać ci mój świat i poznać twój - westchnęła błogo. - Ja też muszę ci podziękować. Gdzie byłabym bez twojej pomocy? Nie wiem, nie chcę o tym myśleć, bo to nie byłoby dobre miejsce, ani na zewnątrz, ani tym bardziej w duszy. Umiesz leczyć. I ratujesz tym życia - odparła, absolutnie przekonana, poruszona. Uratował ją. Koszmary wyklute w gnieździe myśli były tak czarne i toksyczne, że prędzej czy później niechybnie otworzyłaby własne żyły, by wypuścić je na zewnątrz wraz z krwią, ale dzięki niemu tego nie zrobiła. - Dziękuję, Hectorze - powtórzyła jego słowa, opuściła brodę niżej i dygnęła przed nim z finezyjną lekkością. Za ocalenie, za taniec, za wszystko. Za zaufanie i odwagę, z jakimi zdecydował się spróbować obcej sobie sztuki, za prawdę, którą jej o sobie opowiedział. Za żarty i za humor o dziwo lepszy niż wcześniej. A gdy odchodziła od niego, jeszcze raz spojrzała przez ramię, posyłając mu ostatni świetlisty uśmiech, nim wkroczyła pomiędzy wrzeciona wirujących par.
zt x2
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 24.10.23 1:01, w całości zmieniany 1 raz
Nieźle szedł mu ten taniec, nie dało się tego ukryć, dlatego brał odpowiedzi Adriany całkiem na serio, zadowolony, że sprawiał jej wielką przyjemność swym niebanalnym talentem. Wrodzonym - no chyba, że przed przykrymi wypadkami był jednak nie gwiazdą Quidditcha, a zawodowym królem parkietu, o czym siostra przypadkiem zapomniała mu napomknąć. Czuł, że w jego mięśniach krył się prawdziwy potencjał, domagający się odkrycia, zdrapywał więc wierzchnią warstwę folijki go zabezpieczającej, poddając się muzyce jeszcze głębiej. W lewo, w prawo, potem, dla zabawy, jeszcze raz w prawo i w prawo; nieco szarpał dłońmi blondynki i zdecydowanie za mocno obkręcił ją wokól własnej osi, woda sodowa uderzyła mu do głowy równie mocno, co rozbawione komplementy sprytnej dziennikarki.
- Wiedziałem, od razu! Masz w oku taki reporterski błysk! - Benjamin zupełnie nie wyczuł kpiny i prowokacji, wierząc na słowo Adrianie. Dlaczego miałaby go okłamywać? Nie istniał żaden racjonalny powód, dopiero się poznali, a czarownica przecież musiała być dziennikarką. Dociekliwa, czarująca, nieco deprymująca - wszystko się zgadzało. No, prawie. - Brakuje ci tylko okularów i samopiszącego pióra. Ale pewnie jesteś po godzinach...Dla jakiego działu w Czarownicy pracujesz? Może chcesz ze mną zrobić wywiad? - zapytał, szczerze zaintrygowany, na moment zaprzestając tanecznych akrobacji, by przez kilka spokojniejszych chwil pobujać się do rytmu. Zmniejszył dzielący ich dystans, głównie dlatego, że kilka tańczących obok nich par syknęło ostrzegawczo w stronę Benjamina, gdy ten wywijał blondynką w kilku kierunkach naraz, dosłownie; musiał się opanować. I przegrupować siły. - W dobrą stronę cię kręciłem? - wtrącił jeszcze, marszcząc brwi. Coś tu mu nie grało. To chyba ta muzyka. I dekoncentrująca kokieteria nowej znajomej. Zaśmiał się lekko, w końcu orientując się, że wchodzą na grunt wesołych dwuznaczności a nie poważnej rozmowy o reporterskiej karierze.
- Dobra, niech ci będzie. Jeśli podzielisz się tymi rozlicznymi podarkami ze mną - mogę udać że łamię ci stopę. Właściwie, mógłbym to zrobić naprawdę, ale nie krzywdzę kobiet. A przynajmniej tak mi powiedziano - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, nie za bardzo zastanawiając się nad tym, co mówił. Muzyka zmieniła rytm, stała się bardzo skoczna, do grona tańczących dołączały coraz to nowe pary, dekoncentrujące Bena na tyle, że znów zmylił kroki. Mimo jasnej instrukcji. Na dwa, nie na pięć, do cholery. Naprawdę się starał, chciał stać się lepszy, z ulgą przyjął więc sugestię nauczycielki. - Dawaj. Przyjmę wszystkie rady. Muszę szybko zostać mistrzem. Tańca, w sensie, walki już zostałem - nie byłby bowiem sobą, gdyby nie przemycił polepszającego poczucie własnej wartości detalu. Tak na wszelki wypadek, gdyby nie słyszała o krwawym zwycięstwie. - Jestem pilnym uczniem. Mów, a ja będę podążał - obiecał solennie, nieco rozluźniając uścisk w talii kobiety, nie miażdżył też jej dłoni we własnej: oddał jej kontrolę, na tyle, by mogła kierować jego pokaźnym ciałem w takt muzyki. - Jest taka jedna. Właściwie trochę tańczyliśmy, ale...no, szybko skończyliśmy - urwał, uśmiechając się trochę głupkowato na wspomnienie Celine. Wspaniale byłoby móc porwać ją do tańca jak prawdziwy dżentelmen, już z podstawową wiedzą o krokach i nie-deptaniu-partnerki. Gdyby się to udało, posłałby Adrianie więcej podarków niż wszyscy jej adoratorzy razem wzięci. Oczywiście kiedy się już odkuje, bo na razie mógłby co najwyżej podarować jej zabrane nad strumykiem kwiaty.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
― W dobrą ― potwierdziła, nie kryjąc w tonie pochwalnej nuty. ― Ale trochę zbyt energicznie, Ben. Wiesz, ja to tam pół biedy, pozbieram się i wytrzymam, ale delikatniejszemu okazowi wyrwiesz rękę… ― dodała rozbawiona, nie mogąc odpędzić od siebie wyobrażenia w którym jakaś biedna panna gubi rytm, gubi pewność siebie i wszystko po kolei.
Zmarszczyła lekko brwi, wychwytując podejrzane stwierdzenie na końcu jego kolejnej wypowiedzi. “Tak mi powiedziano?”, co to miało znaczyć? Sam nie wiedział czy krzywdzi kobiety, czy nie i ktoś musiał mu to nakreślić? Wyłożyć jak krowie na rowie? Nie wierzyła w nieświadomość przemocy, nie, kiedy regularnie doświadczała jej w pierwszym małżeństwie. Festiwal i radosna, taneczna atmosfera nie sprzyjała jednak rozkładaniu tych słów na czynniki pierwsze; może to tylko przejęzyczenie.
― Och, no i to się chwali. Że nie krzywdzisz kobiet, rzecz jasna ― uściśliła od razu. ― A ile byś chciał za takie udawanie? Mogę oddać ci dwadzieścia procent, o ile umiesz dobrze kłamać, co ty na to? ― zapytała lekkim tonem, rozmyślnie pomijając niepasujące do reszty zdanie. Doświadczenie mówiło, by nie przerywać potoku myśli, nie ingerować w nieopatrzne słowa, bo wtedy można się całkiem przypadkowo dowiedzieć ciekawych rzeczy. Ben nie był co prawda jej celem, ale… była ciekawa, tak po prostu. Kim był, co dokładnie robił, czy mógł jej się do czegoś przydać. Był wysoki i postawny, wytrzymały, a mięśnie zdradzały drzemiącą w nich siłę. Czy zgodziłby się jej pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba? Znali się co prawda za krótko by rozważać wciągnięcie go we wrażliwą sprawę, ale… ale jako obstawa?... Czasem włóczyła się po naprawdę nieprzyjemnych miejscach, a cztery litery ratowała animagia, więc może…
Muszę szybko zostać mistrzem. Tańca, w sensie, walki już zostałem. Kolejne nieopatrznie wypowiedziane słowa wyślizgnęły się pomiędzy jej myśli, pozostawiając po sobie jasny trop. Słyszała plotki o tym, że Macmillan został pokonany, ale przez kogo?... Będzie musiała sobie to odświeżyć, przypomnieć i faktycznie zbadać trop.
― Rada pierwsza i najważniejsza: twoja partnerka to nie worek kartofli. ― Znów uderzyła w pogodne, żartobliwe tony i płynnie przejęła kontrolę nad tańcem. Pociągnęła go parę kroków w lewo, zakręcili się całkiem płynnie i ― co najważniejsze ― bez utraty równowagi. ― Może… spróbuj sobie wyobrazić, że zamiast mnie, jest tu twoja panna. Spróbuj mną zakręcić, tak jak zrobiłbyś to z nią, wtedy powiem ci, czy tak było dobrze, zgoda? ― Naprawdę chciała mu pomóc. ― A rada druga to improwizacja. Taniec to nie tylko sztywne kroki, nie tylko schemat, musisz czuć tę melodię ciałem, duchem. ― Uśmiechnęła się i pociągnęła go za rękę, zmuszając do obrotu. ― Widzisz? Tego nie było w schemacie, a jednak pasowało do melodii. Ale może faktycznie, najpierw podstawy, żebyś nie wyszedł na prostaka. No to zobacz, teraz robisz tak… krok, krok, obrót na dwa ― bardzo ładnie ― teraz obracamy się, właśnie tak, i dalej…
|zt?
i jak kot muszę umrzeć
I dobrze było skupić się tylko na fizyczności. Na stawianiu nogi za nogą, na poruszaniu się razem z muzyką, a nie wbrew niej. Na podążaniu za wskazówkami jasnowłosej nauczycielki. - Jeśli nauczysz mnie tańczyć, to nic nie chcę za fatygę - poinformował ją jasno, spoglądając w dół, nie na jej oczy ani w jej dekolt, choć był to widok więcej niż miły, ale na własne stopy, by bardziej zapanować nad ich podrygami. Naprawdę mógł pomagać Adrianie w wielu sprawach, nie wiedział, czym tak naprawdę zajmuje się nieznajoma ani jaki tok myślowy przebiega pod śliczną kopułą jasnej głowy, ale wydawała mu się szczera, prostolinijna, odważna. Równa babka, tak, zasługiwała na to określenie, nawet jeśli nauczycielką okazywała się surową i bezpośrednią.
- Moja panna to raczej dwa ziemniaki razem niż cały worek. Jest bardzo drobna - roześmiał się cicho, porównanie Celiny do kartofla nawet jemu, o wybujałej wyobraźni, wydawało się więcej niż absurdalne. Tym bardziej brał sobie do serca taneczne rady ekspertki, podążając za jej słowami i działaniami. Pozwolił się nawet obrócić, choć w czasie tego gimastycznego eksperymentu niemal wyrwał sporo niższej kobiecie rękę ze stawu. W ostatniej chwili lekko podniósł ją całą i postawił ponownie na ziemi, zadowolony z siebie. - Jasne, improwizacja. Poczuć rytm. Jak wiatr i miotłę - mówił szybko, nieświadomie powracając do podstaw miotlarstwa; do swobody, z jaką czuł się w powietrzu, wykonując akrobacje z lekkością ptaka a nie dwumetrowego dryblasa. Pomogło mu to nieco, kolejne kroki wyprowadził już znacznie lżej, nie jak reem w składzie porcelany. Okręcił też Adrianę, starając się przypomnieć, jak robił to z Celine. Co nie było łatwe, rozkojarzał się na wspomnienie tamtego tańca; tańca, który tak wiele zmienił w jego codzienności. Mimo to udało mu się skupić, choć na jego twarzy pojawił się trochę rozmarzony i bardzo głupkowaty uśmiech - nadający jednak delikatności ruchom, kolejne minuty tańca były najlepsze jak do tej pory. - I jak, lepiej? - spytał po kolejnym powtórzeniu, obrót na dwa, ręce miękko, muzyka w tle. Szło mu dobrze, czuł to też w zachowaniu Adriany - nie wypuścił ją jednak z objęć przez trzy następne utwory, żwawo wygrywane przez muzyków, chłonąc wiedzę i sugestie Adriany. Dopiero, gdy zatańczył niemal poprawnie, pozwolił jej odejść, z nadzieją, że spotkają się jeszcze nie raz - nie tylko w tanecznych okolicznościach.
| zt
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Przemilczanie rzeczy nie było rozwiązaniem. Czasami było wygodne, dawało im złudne wrażenie czystego sumienia, bo przecież się dzięki temu unikało kłamstwa... ale mogło być równie groźne w skutkach. I, co Jim przed chwilą zademonstrował, dawało duże pole do domysłów i oskarżeń, a to już krótka droga prowadząca do niepotrzebnych nieporozumień i konfliktów.
- Chodzi mi o to, że nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków - powiedziała spokojnie. Od tego tak właściwie powinna zacząć, bo przecież sama przed chwilą wyliczała alternatywne scenariusze. Robiła to jednak w nadziei, że Jim spojrzy na całą sprawę z innego punktu widzenia albo w jakiejś szerszej skali, zamiast szastać wyrokami na lewo i prawo. Zresztą... chyba nawet podziałało.
Było tego dużo, bardzo dużo kwestii i emocji, które się nagromadziły i tkwiły w Jimie od cholera wie kiedy. Nie spodziewała usłyszeć tego wszystkiego, ale... mimo mętliku w głowie, mimo tej głupiej niemocy i niewiedzy jak mu pomóc, to miała nadzieję, że samo wyrzucenie z siebie tego wszystkiego w jakiś sposób mu pomagało. Temat był trudny i ciężki, dla niego szczególnie i tym bardziej doceniała to, że się z nią podzielił tym wszystkim. Nawet jeśli wcześniej niezamierzenie.
- Ach, a więc o to w tym wszystkim chodziło, ja głupia! - pacnęła sobie w twarz otwartą dłonią na jego żart. - Ech, ale się dziecinnie dałam podejść - pokręciła głową grając w tą jego grę. Rozluźnienie atmosfery zdecydowanie było im potrzebne w tej chwili.
Tylko zaraz zmarszczyła brwi, kiedy ciut nerwowo zareagował na to, że planowała porozmawiać z Eve. Jak to o czym z nią porozmawia? No... o tej sytuacji! Musieli wiedzieć jak się czują nawzajem, żeby potem móc działać i naprawiać związek, małżeństwo, przyjaźń... no wszystko! I tak, właściwie chciała przyjaciółce przekazać to, z czym Jimowi było tak źle, ale kiedy wyraźnie powiedział, że ma nic nie mówić... Spojrzała na niego.
- Jasne, nic nie powiem - obiecała. To była jego decyzja, nieważne, że trochę jej utrudni sprawę. Bo chciała im pomóc, chciała im pomóc w rozwiązaniu tego dziwnego konfliktu. Ale dobrze, wymyśli jakiś inny sposób.
Kiwnęła jeszcze głową na jego kolejne słowa, choć wcale nie musiał prosić o to, żeby zadbała o Eve i tak by to zrobiła. A czy musiał cokolwiek?
- Jim - odezwała się poważnie, żeby się skupił. - Nic się nie zmieni, jeśli nic z tym nie zrobicie. Albo zmieni się, ale na gorsze, a już jest kijowo, nie? - patrzyła na niego badawczo. - Najważniejsze, żebyś wiedział do czego dążysz - czy chcesz to naprawiać - wyjaśniła - a ja postaram ci się pomóc - zadeklarowała. Nie rozwiąże za nich ich problemów, niestety takiej mocy nie miała, ale na jej wsparcie zawsze mógł liczyć - chciała, żeby to wiedział.
Oczywiście nie zrozumiał nic z tego, co mu próbowała przekazać co do tańca. Westchnęła ciężko. Z drugiej strony... jak miałby to zrozumieć, skoro sama tego do końca nie rozumiała. To jak wyjaśnianie komuś, że nie lubi się pomarańczowego koloru, albo chodzenia w sukienkach. Czy takie rzeczy trzeba było w ogóle wyjaśniać? Czy tego nie powinno się po prostu przyjmować do wiadomości i tyle?
- Wiem, że to nie żaden wstyd, ugh! - westchnęła ponownie z bezradności, bo nie wiedziała jak to opisać. Zależało jej na tym tylko dlatego, bo nie chciała, żeby wyskoczył nagle z "genialnym" pomysłem nauki tańca. - Taniec to nie moja rzecz. Jak sukienki. W tańcu wyglądam i czuję się równie głupio i nie na miejscu jak w kiecce, ok? - spróbowała jeszcze tak mu to zobrazować. - To, że umiem nosić sukienkę, niczego nie zmienia. Z tańcem byłoby tak samo.
Uff, to chyba było najprostsze porównanie jakie przyszło jej do głowy i miała nadzieję, że na tym zakończą ten temat. Raz na zawsze.
A potem gładko przeszli do tematu "tajemniczego" przyjaciela - cyrkowca. Uśmiechnęła się z rozmarzeniem na myśl o cyrku, o podniebnych akrobacjach na linie... Tamten świat musiał być wspaniały, roziskrzony, widowiskowy... Och, tak bardzo chciałaby to zobaczyć! Jako randka to brzmiało więcej niż bajecznie, sama musiała to przyznać. W tym całym obrazie, który malował przed nią Jim, był tylko jeden, maleńki szczegół, który wszystko dość mocno... burzył.
- W to nie wątpię - że by się przy nim nie nudziła. Z Marcelem nigdy się przecież nie nudziła. To, że był bystry, przystojny i zabawny, to przecież też wiedziała bardzo dobrze. Bardzo dobrze wiedziała też za jakimi dziewczynami on i Jim się oglądali i zdecydowanie nie zaliczała się do tej grupy. Nie, żeby jakoś szczególnie jej na tym zależało, ale nieważne.
- Obawiam się tylko, że nieokrzesane, butne, nietańczące i niezbyt ładne, krótkowłose rudzielce mogą nie być w jego typie... - uśmiechnęła się słabo i wzruszyła bezradnie ramionami. W sumie nie wiedziała dlaczego, ale coś ją nieprzyjemnie ścisnęło w żołądku, kiedy to mówiła. Przecież generalnie lubiła siebie właśnie taką jaka była... I przecież nie chodziło o to, że nagle chciałaby być w typie Marcela, był super, ale to przecież kumpel, po prostu... po prostu nagle dopadła ją nieprzyjemna myśl, że co, jeśli nie była w niczyim typie? I to zabolało. Zabolało mocniej niż powinno, choć starała się nie dać tego po sobie poznać i kontynuowała szybko i w podobnym tonie:
- Ale przekaż temu przyjacielowi, że to świetny pomysł na randkę. Powinien go wykorzystać na jednej z tych długonogich tancerek, które jak zatrzepoczą rzęsami, to powodują podmuch wiatru o zapachu róż i fiołków - dodała rozbawieniem maskując ten dziwny dyskomfort, który poczuła przed chwilą i który wciąż jej nie opuszczał. Na szczęście Jim szybko odwrócił jej uwagę od ponurych myśli, a oczy aż jej się zaiskrzyły, kiedy podchwycił pomysł z przedostaniem się do Londynu, do cyrku. W miarę jak mówił, jej uśmiech na twarzy się poszerzał.
- To się może udać... To się uda! - niemal zawołała rozentuzjazmowana. W końcu mogłaby to wszystko zobaczyć na własne oczy, a nie tylko w wyobraźni. Magiczne stworzenia, barwne stroje, niebezpieczne akrobacje, komików...
Gdyby tylko mogli pozostać już przy tym temacie i nie poruszać tych innych - ciężkich i nieprzyjemnych...
Na szczęście tym razem Jim nie czytał już tego przeklętego listu i dawał jej czas na przetrawienie myśli i odczuć z nim związanych.
Mimowolnie się uśmiechnęła, kiedy na chwilę się o nią oparł jak koń (naprawdę skojarzyło jej się to z koniem!). Pewnie miał rację, to musiało poczekać na swój moment. Tylko czekało już tak długo... i wiedziała, że to przetrzymywanie listu czyniło ją pewnego rodzaju tchórzem. Tchórzyła nie paląc go i tchórzyła nie czytając go.
A potem zapytał od kogo jest i... nie wiedziała co mu odpowiedzieć. CZY mu odpowiedzieć. To, że powie, że od Teda, niewiele mu pewnie da, więc powinna powiedzieć, że to brat, opowiedzieć który, czemu napisał i czemu nie chciała tego przeczytać. Za tą jedną odpowiedzią szła cała lawina słów... na pewno chciała mu to teraz opowiadać?
Ale rozbawił ją tym nastraszaniem i głupimi kawałami, uśmiechnęła się nawet lekko, choć nie patrzyła na niego wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
- To od... - zawahała się. Na pewno tego chciała? Rozgrzebywania swoich ran? Teraz? Z drugiej strony... mogła to też tak bardzo skrócić, powiedzieć ogólnikowo w dwóch zdaniach. Ona nie będzie czuła, że coś ukrywa przed kumplem, a i jego ciekawość zostanie zaspokojona. Na pewno sądził, że to od jakiejś miłości jej życia, jak się rozczaruje, to już ciekaw nie będzie, był to jakiś sposób.
- To od Teda - wyrzuciła z siebie szybko na jednym, krótkim wydechu, jakby chciała mieć to już z głowy. - Mojego trzeciego brata - wyjaśniła, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Nie pamiętała czy mówiła chłopakom o Tedzie. Jeśli tak, to musiałaby to zrobić na samym początku, na pierwszym roku, kiedy najintensywniej słała mu swoje koślawe, dziecinne listy. Chociaż... to mało prawdopodobne. Nie chciała rozmawiać o takich rzeczach w szkole. Teraz właściwie też nie. W sumie... otrzymał swoją odpowiedź, może wcale nie musiała mu mówić więcej. Nie dziś.
No chodź, Jimmy, koniec ciężkich tematów na dziś! Będziemy szaleć i zapominać o problemach, od tego był ten przeklęty festiwal!
Przewróciła z rozbawieniem oczami na jego pytanie.
- No doooobrze! Dam ci fory: czysta rywalizacja, bez przekrętów - obiecała wymuszenie, kiedy Jim zaczął się łaskawie podnosić. Ale całe szczęście, że nie straciła czujności i nie spuściła go ani na chwilę z oka. Naprawdę znała te jego numery. Choć wcale nie spodziewała się ataku na swoją osobę, to zareagowała odruchowym odskokiem w bok.
- Hej! - warknęła na niego oburzona. Cwaniaczek! A na niej wymusił czystą grę!
k100+Zx2 - na odskok od nikczemnej szui
1, 2, 3
I'll be there
'k100' : 23
- Tu jesteś! - krzyknął triumfalnie na widok Jamesa, kiedy go zobaczył, choć fakt, że leżał na piasku wydał mu się trochę niepokojący. Potknął się? Przewrócił? Wypił za dużo? - Jim! - Puścił się w jego stronę lekkim truchtem, wyciągając ku niemu ramię, chcąc pomóc mu powstać. - Wszystko gra? Chyba się przeziębiłem - poskarżył się bez ogródek, dopiero po chwili dostrzegając, że nie był sam - dziewczyna obok stała tutaj z nim. Może nie powinien mu przeszkadzać? Blue wydawał się być nią zainteresowany bardziej niż Jamesem. Dziewczyna z kolei wydawała się niepodobna do nikogo. - Cześć, jestem Mar.... - zaczął, wyciągając do dziewczyny rękę, ale urwał w pół słowa, bo to przecież była Liddy. Jak to możliwe, że nie rozpoznał jej wcześniej? Coś się w niej zmieniło - ale im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej nie rozumiał co. Zmieniła fryzurę? Nie, wydawała się taka sama. Uśmiechnęła się? Też nieszczególnie. A mimo to nie wyglądała dzisiaj jak chłopiec. - Lidds? Co jest? Wyglądasz jakoś... inaczej - stwierdził sceptycznie, kątem oka wychwytując profil Jamesa, czy potrafił mu podpowiedzieć?
'k6' : 1
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset