Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka przy plaży
Każdego dnia po zmroku czarodzieje oddają się tańcom i świętowaniu przy rozpalanych w lesie i na plaży ogniskach. Dziewczęta bawią się z chłopcami, którzy wyłowili ich wianki, pojawiają się zakochane pary, młodzież, a także dojrzali czarodzieje chcący nasycić się świąteczną atmosferą. Grają sprowadzeni przez organizatorów muzycy, wielu utalentowanych czarodziejów przynosi też własne instrumenty, a co jakiś czas wszyscy obecni śpiewają wspólnie zaintonowane przyśpiewki. Przy ogniskach świętują też pary, które zawarły małżeństwa w chabrowym rytuale - dziewczęta we wiankach z chabrów wita się entuzjastycznie, oklaskami.
W trakcie festiwalu przy ogniskach panuje radosna atmosfera, sprzyjająca nawiązywaniu nowych znajomości. Czarodzieje chętnie dzielą się otwartym alkoholem lub poczęstunkiem, dziewczęta mogą niespodziewanie zostać porwane do tańca.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
W lokacji można opcjonalnie rzucić kością k6, by odnieść się do sytuacji losowej:
- sytuacje losowe:
- 1: Wpada na ciebie pijany młodzieniec, mocno popychając cię ramieniem. Spogląda na ciebie z zaskoczeniem i natychmiast zaczyna się kajać i przepraszać. Wyciągając w twoją stronę otwartą butelkę z ognistą whiskey, zachęca do wypicia wspólnej kolejki. Jeśli zdecydujesz się wznieść z nim toast, z radości wciśnie ci w ręce otwartą i pełną do połowy butelkę.
2: Jeśli jesteś kobietą - czujesz na sobie spojrzenie młodego chłopaka, który przez moment nie może oderwać od ciebie wzroku. W końcu podchodzi bliżej i wyciąga rękę, by poprosić cię do tańca. Wydaje się być lekko wstawiony i roztrzepany - zdaje się nie zauważać, czy jesteś w towarzystwie. Jeśli się zgodzisz, z entuzjazmu pocałuje cię w policzek.
Jeśli jesteś mężczyzną - czujesz na sobie spojrzenie ślicznej, jasnowłosej dziewczyny w wianku z dzikich kwiatów. Nieznajoma ma głęboki dekolt i krągłe biodra, a gdy tylko zerkniesz w jej stronę - puści ci perskie oko. Po chwili podchodzi w twoją stronę, by nagle chwycić cię za rękę i pociągnąć do tańca.
3: Rubaszny, rumiany czarodziej podchodzi do ciebie z butelką mocnego alkoholu. - Wypijmy brudzia! - proponuje, wznosząc toast. Wciska ci w rękę butelkę, a gdy się z nim napijesz - ściska cię serdecznie i soczyście całuje w obydwa policzki, na znak, że z nieznajomych zmieniliście się w przyjaciół.
4: Dziewczyna w zwiewnej spódnicy wiruje w samotnym tańcu, roześmiana i radosna, wpadając prosto na ciebie. Śmieję się do ciebie wesoło, przepraszająco ściska twoje ramię i odchodzi lekkim tanecznym krokiem.
5: Czujesz na skórze nogi coś mokrego, w pierwszej chwili wydaje ci się, że to po prostu fragment ubrania zamoczony w morzu lub ochlapany przez osobę, która z wody wyszła. Po chwili czujesz jednak wyraźnie, że to uczucie mknie w górę po twojej nodze, pod nogawką spodni lub pod płachtą spódnicy. To mała żaba, która wdarła ci się pod ubranie - i coraz trudniej będzie ci się jej pozbyć!
6: Podchodzi do ciebie niski młodzieniec o uśmiechu cwaniaczka. - Papierosy i skręty, w dobrej cenie. - proponuje szeptem, nachylając się do twojego ucha. Rozchyla torbę, w której widzisz paczki papierosów niskiej jakości (5 PM) i skręty z diablego ziela (5 PM/sztuka).
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:07, w całości zmieniany 2 razy
Niewiele, poza pełnym politowania pokręceniem głową, mogłam i zamierzałam zrobić. Po turbulencjach ostatnich dni miał święte prawo odreagować przeżycia nad chętnie ofiarowanym kuflem alkoholu, więc tak długo, jak nie zamierzał upijać się jak ostatnia łajza pośród bawiących się na plażach Weymouth kobiet i dzieci, wyjątkowo decydowałam się przymknąć oko na sposób spędzania przez niego wolnego czasu. Tylko czy naprawdę nie wychylił o jeden kieliszek za dużo? Ciche wyznanie zaległo między nami jak ciężka woń taniego tytoniu, oprószając nierozsądne oczekiwania nadzieją. Wystarczył mi ochłap, by rozniecać wzięte jeszcze z adolescencji przywiązanie, pokrewne szczenięciu, które wracało do nogi kopiącego je właściciela, wierne i liczące, że tego dnia wreszcie coś się zmieni - a przynajmniej przypisywałam sobie tak nieskazitelną czystość żywionego do niego uczucia, wykraczającego poza społecznie akceptowalne ramy. Uczucia narodzonego pod baldachimem drzewnych koron, w głębinie głuszy, gdzie zamierzałam wędrować tak długo, aż ciotka i wuj sczezną ze strachu o moje zdrowie i przeforsuję nierozsądne, młodzieńcze oczekiwania i plany. Czasem, gdy mówił do mnie w ten sposób, znów wydawał się tamtym gniewnym odludkiem. Właśnie tamtym. Jego chmurna twarz traciła część żłobień obecnych grymasów, jego głos stawał się mniej chrapliwy, mniej obdarty z oczekiwań. Na moment zaschło mi w gardle, opuściłam spojrzenie na skrzącą się pod naszymi stopami zieleń traw, jakbym odsuniętym wzrokiem kupowała sobie chwilę na zebranie myśli, bo gdy znów odnalazłam jego twarz, na ustach ponownie zagrał złośliwy, krzywy uśmiech. - Z biegiem lat stajesz się coraz słodszy - skomentowałam, przechyliwszy głowę do ramienia w wyzywającym geście, zapowiadającym co najwyżej dalsze komentarze, bo niech nie myśli, że odpuszczę mu tak łatwo. - Jak ptyś - a kiedy z ust niemalże padło dodatkowe podsumowanie, że przecież roztyłam się niegdyś przez niego jak przez ogrom deserów, zdusiłam w sobie ten instynktowny, skretyniały żart i parsknęłam do własnych myśli. Jeszcze tego by brakowało.
Ochota na żarty przebrzmiała jednak tak szybko, jak tylko na mnie spłynęła, zastąpiona przez momentalnie ściągnięte brwi i mrużące się oczy, świdrujące jego masywną postać, jakbym zamierzała wydobyć ze szpiku jego kości następne wyznania samym mrugnięciem.
- Słucham? - podjęłam powoli, cedząc każdą głoskę z chirurgiczną precyzją. - Jakie naćpał, jakie zapomniał? Co ty właśnie chcesz mi powiedzieć? - bo jeśli nie było to jedynie niezobowiązującą sugestią braterskich sposobów na relaks, a prawdą, mógł być pewien, że obu ich rozszarpię. Hector miał pod swoją opieką niebywale wrażliwego i spostrzegawczego chłopca i jeśli pojawił się choćby cień szansy na to, by doglądał bezpieczeństwa syna w stanie idiotycznego niedysponowania, musiałam natychmiast to wyjaśnić. I skręcić mu kark.
Buzującej w trzewiach złości nie zaleczył nawet opakowany prezent, choć w każdych innych okolicznościach gest wprawiłby mnie w niemałe oniemienie. Podejrzliwie przyjęłam od niego pakunek i pociągnęłam za niteczkę, by potem unieść wieczko. Nie wiem czego się spodziewałam, przez pryzmat uwagi o Hectorze byłabym w stanie uwierzyć, że oczekiwała tam na mnie strzykawka napełniona narkotycznym uniesieniem, do której zamierzał zachęcić kolejnego Vale'a - ale zamiast tego wzrok osiadł na wachlarzu, znad którego unosiła się kojąca mgiełka chłodu. Błękitna tkanina przypominała roziskrzone letnim słońcem niebo, osadzona w ciemnym drewnie, z brelokiem złożonym z równie błękitnych koralików i umocowanego na końcu pióra skrzącego się srebrnawym zdobieniem na samych rąbkach. Zwężone wcześniej oczy wróciły do jego twarzy, otwarte znacznie szerzej, zdjęte zdumieniem.
- To musiało kosztować - zauważyłam niepewnie. Festiwal zachęcał do beztroski i zabawy, ale to nie znaczyło, że po jego zakończeniu minie głód goszczący w Wielkiej Brytanii jak plaga czyraków - wtedy przyda mu się każdy grosz. Pożałuje, być może, zbędnego wydatku i byłam świadoma, że powinnam go zachęcić, by zwrócił pamiątkę handlarzowi, ale... Przesunęłam opuszką palca po przyjemnie zimnawej drewnianej ramce, po czym ujęłam wachlarz w dłoń i wydostałam z kołyski pudełka, rozprostowując go zaskakująco sprawnym strzepnięciem nadgarstka. Powiew wzburzonego powietrza otulił twarz orzeźwieniem. Uśmiechnęłam się do siebie mimowolnie, jeszcze przez moment nakierowując podmuch rześkości ku sobie, by potem zatrząść wachlarzem w jego kierunku, niech też go doceni. - Dziękuję. Ale ja dla ciebie nic nie mam - przyznałam z ukłuciem wstydu i nagle, jakby z opóźnieniem, dotarło do mnie jak mnie nazwał. Circe. Wiedźma z Ajai, wygnana z boskiego panteonu, wyklęta, potężna, powód rozczarowania. Skazana na ciągnącą się w nieskończoność samotność. Oczyszczająca morderców z ich win. Odprowadzona do swojego więzienia przez rozgniewanego, jaśniejącego potęgą i sprawczością ojca na złotym rydwanie utkanym z promieni słonecznych. Kolory odpłynęły z mojej twarzy, na dno żołądka opadła kotwica nieoczekiwanego ciężaru. - Nikt mnie tak nie nazywa - szepnęłam cicho, zimno, jakby przez mój głos przemówiła magia podarowanego wachlarza. - Tylko ojciec - kiedy wyszydzał nieobjawioną magię, kiedy podkreślał jakim to brzemieniem i plamą stałam się na jego honorze, kiedy zapowiadał nadchodzącą wielkimi krokami karę. Ostatni raz nazwał mnie tak, gdy rozkazał mi spakować walizkę i przegnał ze swojego domu, oddając mnie pod opiekę wujostwu. Na przestrzeni lat zapowiedziałam sobie, że nie dopuszczę, by dźwięk tego imienia jeszcze kiedyś tak bardzo mnie zabolał - ale, do diabła, wciąż bolało. Wciąż spoglądało mi w oczy i śmiało się do rozpuku, Circe, wielka wiedźma, wielka obietnica, wielkie rozczarowanie. - Dlaczego z tobą zawsze tak jest? Jeden krok do przodu, dwa do tyłu. Dlaczego nie po prostu "droga Leto"? Co cię podkusiło? - syknęłam z niedowierzaniem, cofnąwszy się od niego, z wyrzutem wpatrując się w błękit jego oczu. Przecież wiedział. Wiedział jak głęboko tkwiła ta zadra, jak strasznie mnie niszczyła. Dlaczego?
this man is dead.
Parsknęła wesoło w odpowiedzi na jego pytanie. Nie było w nim nic specjalnie zabawnego, ale niesiona lekkością ostatnich chwil i własnym szczęściem, potrafiła się śmiać z byle czego. Reakcja nieznajomego była niecodzienna, choć może nie nawykł do kobiecej uwagi? Był wysoki, masywny, pokryty bliznami, więc nietrudno było się domyślić, że wśród znakomitej większości panien musiał wzbudzać strach, może niesmak czy ogólną niechęć. Szkoda, pomyślała Adda, obchodząc mężczyznę dookoła. Najlepszych kumpli znajduje się właśnie tam, gdzie potencjalnie lepiej nie szukać.
― A musimy się znać, żebym próbowała naciągnąć cię na taniec? ― odpowiedziała pytaniem na pytanie, wciąż beztroska i rozbawiona. Niewielu ludzi jednak lubiło gry w niedopowiedzenia, więc szybko zlitowała się nad nowym kompanem i dodała: ― Nie, nie znamy się, drogi kolego. Ale możemy to całkiem sprawnie naprawić ― wyciągnęła do niego dłoń, całkiem odważnie i śmiało, niespecjalnie zawracając sobie głowę tym, czy przez przypadek nie zmiażdży jej ręki w stalowym uścisku ― Adriana. Ale, jak chcesz, możesz mi mówić Ada. A na ciebie jak wołają? ― zainteresowała się.
― A tam ― machnęła lekceważąco wolną dłonią ― każdy potrafi, choć bywają ci zdolniejsi i ci nieco mniej obyci. Zaręczam jednak, że potrafię sobie poradzić i z jednym i z drugim rodzajem.
Jego kolejne słowa sprawiły, że Adda spłonęła wyćwiczonym rumieńcem i spuściła na moment oczy, tylko po to by dać sobie chwilę na dobranie stosownie chochliczego uśmiechu. Kiedy podniosła na niego wzrok, po teatralnym zawstydzeniu nie było nawet śladu.
― Schlebiasz mi ― odparła, dotykając palcami własnego policzka. ― Ale to dobrze ― dodała zaraz i postąpiła krok w jego stronę. Bliżej, jeszcze bliżej, kawałek po kawałeczku, jak ćma zwabiona do ognia. ― Lubię pochlebstwa ― wyznała, zgłoski wplatając w aksamitny pomruk. Słowa były, jak rzadko kiedy, zgodne z prawdą i wpisywały się w jej śmiałą, kokieteryjną naturę. Nie zamierzała co prawda zawrócić nowemu kompanowi w głowie, nie chciała wykorzystywać na nim najlepszych sztuczek; próbowała być sobą. Trochę zabawną, trochę śmiałą, trochę zbyt łatwo przywiązującą się do ludzi, trochę zbyt otwartą.
I póki co, odmiana w postaci “bycia sobą”, wychodziła jej na dobre. Była miłą odmianą od wojennej rzeczywistości i życia podwójnego szpiega w którym każde słowo i każdy gest musiał być kontrolowany, przemyślany po dwakroć.
Dobrze było nie myśleć, tak po prostu. Tylko uśmiechać się, kręcić wśród ludzi i zabawiać ich swoją obecnością.
― Najpierw musiałbyś mnie nadepnąć, drogi kolego ― odparła miłym dla ucha tonem i odwróciła się płynnie; materiał spódnicy zafalował, zaszeleścił, w półmroku ognisk mignął odsłonięty skrawek łydki ― a gwarantuję ci, że to nie taka prosta sprawa. Ale nawet jeśli, to obiecaj, że zaniesiesz mnie tam, gdzie ci wskażę, dobrze? Z połamanymi kośćmi trudno będzie mi chodzić… ― dokończyła z iście niewinną miną i spojrzeniem zdolnym zmiękczyć nawet najtwardsze serce, przywodzącym na myśl smutne kocięta i porzucone szczeniaczki.
― A teraz chodź, chodź. Szybko, zanim zmienią melodię na jakieś wolne smęty!
i jak kot muszę umrzeć
- Uczyłaś już jakiegoś mężczyznę stawiania pierwszych kroków w tej trudnej sztuce? - spytał nieco rubasznie, podświadomie wpadając w stare koleiny, w wydeptane czerwone dywany gwiazdy Quidditcha, otwartego, głośnego i towarzyskiego człowieka, którym przecież gdzieś tam w duchu ciągle był. On nie przepuściłby okazji do niegroźnego flirtu i dobrej zabawy - byleby tylko zapomnieć, dać sobie chwilę wytchnienia, poddać się chwili. Niegroźnej i zabawnej, nie zamierzał przecież podrywać tej śmiałej blondyneczki, która choć bardzo urodziwa, wyglądem nie dorównywała Celine. Żadna nie była w stanie tego zrobić.
- Zdziwiłabyś się, jaki jestem szybki. Zaskoczę cię - odparł wesoło, podążając wzrokiem za sylwetką Adriany, za jej owijającą się wokół łydek spódnicą, za falą jasnych włosów, za akcentującą talię tkaniną bluzki. Naprawdę obawiał się, że połamie tą niepozorną dziewczynę, ale wydawała się odważna i sprawna na tyle, by faktycznie mu umknąć. Lepiej nauczyć się tej sztuki na niej niż na kruchej Celine, pomyślał i ruszył za Adrianą na prowizorycznie wytyczony parkiet. Miękka trawa uginała się pod jego stopami, żałował, że miał jeszcze na sobie obuwie, ale nie zamierzał teraz bawić się w jego zrzucanie; wyrzucił tylko papierosa gdzieś za plecy i pochwycił dłoń blondynki, nieco hamując jej żwawy krok. - Pamiętaj, dopiero się uczę - przypomniał jej ostrzegawczo, po czym, jakby zaprzeczając swym słowom, lekkim szarpnięciem dłoni obrócił ją w miejscu, drugą ręką przytrzymując ją w talii. Na tym kończyła się jego taneczna wiedza. - I gdzie miałbym cię zanieść? Do adoratora czy do uzdrowiciela? - przekomarzał się z nią dalej, po czym, nie czekając na jej sygnał, zaczął z nią tańczyć. A raczej próbować, muzyka była szybka, udało im się zdążyć przed płaczliwymi balladami, co wcale nie ułatwiało prowadzenia.
| jakmiidzietaniec
1-3 zadeptałem adrianę ups bardzo boli
4-6 obyło się bez zadeptania, ale absolutnie gubię rytm, wstyd
7-9 kołyszę się w dobrą strone, ale trochę za mocno szarpię rękami
10 w tych kilku krokach poszło mi całkiem porządnie!
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
'k10' : 8
Nie skontrował kąśliwego komentarza słowami, nie próbował się także odwinąć w żaden sposób; ten jeden raz dał jej wygrać, tak po prostu. Leta lubiła wygrywać, lubiła, kiedy jej było na wierzchu i choć na co dzień uwielbiał jej to psuć i obserwować, jak się soczyście wkurwia, tak teraz żywił cień nadziei na to, że ją zaskoczy. Zbije z tropu, zmusi do głębszego zastanowienia się, może nawet zmiany taktyki. I faktycznie, dopiął swego. Zmusił ją do zmiany, ale nie do końca takiej, jakiej się spodziewał. Leta zjeżyła się cała na sugestię o naćpanym bracie, a wstawiony Victor nie widział absolutnie nic złego w zapaleniu sobie skręta, czy dwóch. Nawet sześciu pod rząd, popijanych po drodze czymś mocniejszym.
W odpowiedzi zatem uśmiechnął się dość złośliwie, węsząc niebywałą okazję do wycięcia bratu brzydkiego numeru.
― Nie wiedziałaś? ― spytał z teatralnym wręcz zdziwieniem w głosie. Dłonią dotknął nawet klatki piersiowej, jakby ta niewiedza ugodziła go do żywego. ― Nasz brat koi nerwy w diablim zielu, a kto wie, czy tylko w tym ― ciągnął dalej, z prawdziwą przyjemnością obserwując skrzące gniewnie oczy i furię wypełniającą sylwetkę. Oberwie? Nie oberwie? Był ciekaw, czy to na nim wyżyje się najpierw; posłaniec zawsze jest w najbardziej chujowej pozycji. Być może dlatego właśnie przypomniał sobie o skrytym w czeluści kieszeni pudełeczku i uznał, że to najlepsza pora by wręczyć je Lecie.
Z początku furia zdawała się jeszcze przybrać na sile ― Victor odruchowo spiął barki, wyczekując ciosu ― ale równie szybko jak wzrosła, tak opadła i wygasła. Zaskoczył ją tym prezentem, widział to, zauważał i nic nie mógł poradzić na rosnące pod mostkiem poczucie samozadowolenia. Okruch dumy pozwolił mu nawet przekuć zwyczajowy grymas w całkiem miły dla oka uśmiech. Słowa o cenie skwitował beztroskim wzruszeniem ramion.
― Kosztowało tyle, ile powinno ― odpowiedział wymijająco ― i nie żałuję, że go kupiłem. Przyda ci się ― dodał natychmiast, chcąc zamaskować poprzednie, dość nieprzemyślane słowa. Trudno mu było zaakceptować istnienie pewnych emocji i jeszcze trudniej było mu o nich mówić; preferował milczenie, gesty, które każde z nich mogło interpretować na swój sposób. On wygodnie mógł sobie wmawiać, że dba o nią jak o siostrę, a Leta… no właśnie. Co myślała o tym Leta?
Sądząc po minie z jaką testowała możliwości wachlarza ― była całkiem zadowolona.
― Nie, żebym był specjalnie zaskoczony ― mruknął z rozbawieniem, mrużąc lekko oczy od chłodnego podmuchu wiatru. I tak nie oczekiwał żadnego prezentu.
Zadowolona, może nawet w pewien sposób szczęśliwa? Przynajmniej dopóki nie przypomniał jej o imieniu, o dawnym życiu, którego przestała być częścią na wyłączne życzenie ojca. “Circe” przecięła powietrze z ostrością smagającego plecy rzemienia, Leta zbladła zauważalnie, Victor zaklął w głębi ducha. No tak. Zawsze musiał coś spierdolić, mimo tego, że intencje miał dobre.
Wzruszył ramionami, uciekł wzrokiem. Co jej chciał przekazać pamięcią o imieniu? Co, do kurwy, miał na myśli? Sam nie wiedział. Nic już nie wiedział.
― Tak już jest ― powiedział cicho po dłuższej chwili milczenia. Alkohol odebrał mu część dumy, część chłodu i część usposobienia buntownika uważającego się za margines społeczny. Tu i teraz nie wiedział kim był. Byłym brygadzistą? Zwykłym mężczyzną, starającym się odnaleźć w bardzo chujowej rzeczywistości? Przybłędą bez rodziny? Może szumowiną? Pytania piętrzyły się, a pomocy ― lub odpowiedzi ― znikąd.
― Tak już jest ― powtórzył, biorąc głęboki wdech ― zawsze muszę coś spierdolić, nie wiesz o tym? Twoje imię, noga Hectora, zabójstwo ojca ― wyliczył gorączkowym szeptem na jednym wydechu. Mówił jej o tym kiedyś? Tak? Nie? Nie pamiętał.
Adda nie wydawała się zrażona doborem słów nowego kompana, wręcz przeciwnie; podsumowanie ich dotychczasowej nieznajomości skomentowała krótkim parsknięciem. Prosto było utrzymywać lekki nastrój, kiedy nie miała w głowie żadnej naprędce uknutej intrygi i kiedy nic w zasadzie od niego nie chciała; jedynie krótką chwilę zabawy, taniec, może dwa. Łatwo było flirtować i kokietować bez celu, dla czystej rozrywki, dla popisania się umiejętnościami przed samą sobą. Miło było czuć na sobie jego spojrzenie, tak samo, jak miło było oglądać jakąś wesołą iskrę tlącą się w ciemnym oku.
Uśmiechał się też ładnie, ciepło, w sposób, który trudno było jednoznacznie opisać. Zupełnie jakby wielka, barczysta sylwetka była obietnicą bezpieczeństwa, a przyjazny wyraz twarzy dowodem na równie przyjazne usposobienie.
Mogliby być kolegami, uznała, kiedy ścisnął jej rękę cokolwiek za mocno. Naprawdę mogliby.
― Ben ― powtórzyła po nim, smakując każdą głoskę z osobna i uśmiechnęła się. ― Ładnie ― dodała po chwili i uwolniła dłoń. Pomachała nią ostentacyjnie, przywołała na twarz krótki, kwaśny grymas, choć oczy zdradzały, że to tylko fortel, śmieszny podstęp nieniosący za sobą ani grama konsekwencji.
― Och, nie jednego ― odparła powoli, pozwalając, by bardzo podejrzany uśmieszek ozdobił jej wargi i wywołał kolejne pytania, na które być może nigdy nie pojawi się odpowiedź. ― Ale jeszcze nie trafił mi się taki… ― przeciągnęła spojrzeniem po jego sylwetce raz jeszcze. Od stóp, przez uda, biodra, pas, szeroką klatkę i muskularne ramiona. Chciała, żeby czuł na sobie ten wzrok, jak uważnie poddaje obserwacji każdy skrawek ciała. ― …taki wielki osobnik ― odparła, kwitując wszystko rozbawionym, figlarnym tonem i puściła do niego oczko.
― Zaskocz. Lubię niespodzianki, wiesz?
Żwawym krokiem ruszyła na skraj prowizorycznego parkietu. Zaciągnęła się nieco zadymionym powietrzem, odetchnęła głębiej i nim zdążyła uczynić cokolwiek więcej ― została powstrzymana przez Bena.
Uniosła brew; naprawdę podejrzany uśmiech skwitował jego słowa.
― Czy to cicha prośba o łaskawy wyrok za ewentualne nadepnięcie? ― parsknęła wesoło w odpowiedzi na ten ostry ton przypomnienia, a potem okręciła się zwinnie w wyznaczonym z góry ruchu. ― Nie wiem, czy mogę ci wierzyć, Ben ― mruknęła zwodniczo i w naturalnym odruchu przytrzymała się jego ramienia. ― Zawinąłeś mną prawie jak zawodowiec. Jesteś pewien, że z tańcem nie masz za wiele wspólnego? Och, a może właśnie odkryłam talent na miarę następnego artykułu w “Czarownicy”? ― żartowała dalej, choć w paru dalszych krokach wyszedł z niego brak tanecznej zwinności i obeznania w ruchach. Nie przeszkadzało jej to jednak, byli tu dla zabawy. Dwójka nowopoznanych kumpli zażywających festiwalowych aktywności. No i ― rzecz warta zapamiętania ― wartość edukacyjna tego przedsięwzięcia.
― Hmm ― zastanowiła się na głos. Gdzie miałby ją zanieść? Od razu, z miejsca, pomyślała o Michaelu, ale równie prędko wyobraziła sobie minę męża i ewentualne konsekwencje tej całej sytuacji. ― Adoratorów mam cały tuzin, więc zrobimy tak: najpierw zaniesiesz mnie do uzdrowiciela, znam takiego jednego, a potem, w ramach zadośćuczynienia, będziesz mnie nosił do każdego z tych adoratorów z osobna, żebym mogła opowiedzieć o tej dramatycznej sytuacji i zebrać należne mi współczucie. I podarki, rzecz jasna. Biednym, poszkodowanym niewiastom należą się podarki. Duże ilości podarków. ― To mówiąc, przemknęła mu sprytnie pod ramieniem, łamiąc dotychczasowy rytm kroków, pociągnęła go za dłoń, zmuszając do obrotu i błysnęła zębami w szelmowskim uśmiechu.
Widzisz? Też potrafię.
i jak kot muszę umrzeć
Nie chciał ją tym zalewać. Nie chciał obarczać jej własnymi problemami. Nie czuł tego przy Marcelu, bo był świadkiem większości rzeczy, poza tym przyjaciel znał go jak własną kieszeń, potrafił pojąć sens nawet jeśli rozmawiali półsłówkami. Lydia nie rozumiała. Krótkie oskarżenia, czy wybuch złości odbierała jako coś wymagającego interwencji, a on, jeśli nie chciał wyjść na idiotę musiał jej wytłumaczyć. Wyjaśnić, z czego co się brało, jak dziecku. Ilość słów, które potokiem wylały się na Lidię była zatrważająca, a to i tak była kropla w morzu tego, co czuł i co sądził, że mogło się wydarzyć. Jego wspomnienia były wybrakowane, miał luki w pamięci, a co gorsza nie czuł absolutnie nic do swoich bliskich. Byli dla niego obcy. Wydarzenia z pamięci, które miał w głowie nie miały żadnego ładunku emocjonalnego. Z czerwcowego jarmarku wrócił wyprany z uczuć do nich, emocji, które towarzyszyły tym wszystkim zdarzeniom. Kiedy więc nastąpił cały ten zwrot akcji z Eve, z którą przez ten miesiąc próbował stworzyć namiastkę relacji, był ledwie obserwatorem zdarzeń, o których mówiła, nie pojmując jakie znaczenie dzisiaj mogło mieć to, co wydarzyło się dawniej. Ciągłe zarzuty o nieprzemijającym braku zainteresowania były wyssane z palca szczególnie wtedy, kiedy miał silne przeczucie, że się starał — a starał, bo choć wcale nie chciał w czerwcu wracać do domu — musiał. Do żony, która spodziewała się jego dziecka. Nie mógł zostać w Londynie u Marcela, musiał wrócić, wiedząc, że odchodziła od zmysłów. Nie miała pojęcia, że dla niego to było poświęcenie, a praca była podwójnie trudna, kiedy nie darzył ją płomienną miłością, która powinna połączyć małżonków. Nikt nie miał pojęcia. Bo jak mógłby powiedzieć, że ludzie, którzy budowali całe życie jego tożsamość i charakter byli mu prawie obojętni?
— Jasne, nie mówiąc nic nie zepsuła — mruknął z powątpiewaniem w głosie. Liddy się martwiła, być może reszta dziewczyn też. On też by się martwił, ale kiedy wszyscy widzieli, że zostawia ich w taki sposób, postanowili potraktować ją tak samo. Miał dość takich fochów, brakowało mu cierpliwości do walki z nimi. Powoli zaczynał czuć, że niepotrzebnie jej to powiedział. Nie czuł się lżej, dzieląc tym ciężarem. Nie czuł lepiej, że miała szansę go zrozumieć, jeśli właśnie tak postanowi wykorzystać tą wiedzę. Nie czuł się lepiej stawiając Eve w tej sytuacji, bo jeśli ona sama tego nie rozumiała, to fakt, że ktoś będzie patrzył na nią przez pryzmat tego niezrozumienia nie poprawi jego własnej sytuacji. Póki ona nie będzie chciała tego pojąć, nic się nie zmieni, a świadomość Liddy na to w żaden sposób nie wpłynie. Spojrzał na nią powoli, czując jednak wdzięczność, że tu była, że siedziała obok. Pokręcił głową i machnął ręką, gdy zaczęła nieswojo, nienaturalnie nie odnajdując właściwych słów. Rozumiał to, nie musiała nic mówić. Nie oczekiwał ani współczucia ani pocieszenia, a może nawet nie chciał zrozumienia. Pragnął tylko, by przestano zrzucać na jego ramiona wszystkie niepowodzenia. Nie był bohaterem jak Marcel, nie był tak wytrwały i współczujący jak Steffen, by to dźwigać bez słowa. Był słaby, był tchórzem. I próbował uciec od tego, co go przytłacza. Uśmiechnął się jednak i spojrzał na nią.
— Czuję się lepiej, kiedy to przyznałaś – podjął w zamyśleniu. —W końcu. Zobacz do czego mnie zmusiłaś, żeby w końcu prawda ujrzała światło dzienne — rozłożył ręce na boki, próbując słabym żartem rozładować trochę atmosferę, którą przy odrobinie szczęście dałoby się pokroić nożem. Pokręcił zaraz głową, znów na znak "nic się nie stało", nie ma problemu przecież. Nie miał oczekiwań wobec tej rozmowy, nawet jej nie planował. — Sama widzisz, albo nauczysz się w nim brodzić, albo trzeba się z niego wydostać — z tego bagna. — Daj spokój — powtórzył, dla wzmocnienia swojego gestu sprzed chwili. Gdyby spytała pewnie usłyszałaby, że wszystko jest w porządku, bo co innego mógłby powiedzieć? Nie umiał rozmawiać, nie tak na poważnie. Gadka-szmatka, stek bzdur, głupie żarty — to wszystko przychodziło łatwo, miał to we krwi. Namawianie bogatego pana, by za pare knutów dał sobie wypastować buty? Łatwizna. Jednocześnie wyznanie, że nic nie szło po jego myśli wydawało się być sekwencją słów, która nie potrafiła przecisnąć się przez gardło. Prawda nie wypływała z ust tak, jak śliskie kłamstwa. Miała kolce, raniła, zostawiała metaliczny posmak po sobie. — Porozmawiasz z nią o czym? — spytał, spoglądając na nią nieco zaskoczony, ale i wystraszony. Chyba nie zamierzała powtarzać jej tego wszystkiego, co jej powiedział? Swojej wersji zdarzeń? — Nic jej nie mów. Albo, nie wiem. Spytaj się po prostu co u niej i jeśli potrzebuje zadbaj o nią, okej? — Wzruszył ramionami. Ktoś musiał, przyjaciele od tego byli. A jeśli on nie umiał być ani nim ani mężem to ktoś inny musiał to zrobić za niego. — Nie wiem. Muszę cokolwiek? — z tym coś robić? Liczył na to, że wszystko minie samo. Jego żal ucichnie, ból naje się i przestanie dopominać o uwagę, zatka go wszystkimi używkami na jakie uda mu się trafić, a Eve w końcu foch przejdzie, będzie jak gdyby nigdy nic. Rozmowa była zbędna, nie przynosiła żadnych efektów. Nie chciał tego rozgrzebywać po raz kolejny i cofać się raz i znów.
— Więc nie lubisz, bo nie umiesz...— Wyłuskał z jej odpowiedzi. Nie było w tym nic dziwnego, ludzie bali się łapać rzeczy, które przychodziły im z trudnością. — Okej, w porządku. To żaden wstyd... Przyznać się... — dodał, próbując zapewnić ją, że nie miał z tym problemu. Taniec był jedną z tych form zabawy, która angażowała i ciało i ducha. Można było oderwać się od problemów, przestać myśleć — poczuć muzykę, a ta była jednym z najważniejszych elementów w jego życiu. Na skrzypcach nie grał już od pół roku, odkąd opuścił Tower. Czasem brzdękał na strunach, czasem na sucho trenował chwyty, ale za każdym razem, gdy stwierdzał, że robił to zbyt wolno denerwował się i chował wszystko do futerału. Pozostał mu śpiew, pozostało mu słuchanie. Taniec sprawiał, że mógł rozładować się i poczuć melodię, która poruszała serca. Trudno było mu pojąć, że ktoś mógł tego nie lubić, a taniec nie sprawiał przyjemności. Liddy dała mu jednak wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierzała dać się złamać i iść spróbować.
— A i owszem, mam — rzucił, unosząc brwi wysoko z miną pewniaka. Starał się odepchnąć od siebie chmury, które zgromadziły się wokół głowy. — Mogę was poznać ze sobą, jeśli chcesz. Mógłby cię zabrać na taką randkę, ale i nie tylko... Może pozwoliłby ci się pobujać na... tym prostokącie. To takie linki, na których cyrkowiec zwisa i robi piruety, nie jakiś kiepski sposób na podryw, co nie? – zapewnił ją zawczasu, nim zdołała posądzić go o jakieś niemoralne propozycje. — Spodobałby ci się. Jest bystry, bardzo dobrze zbudowany, zabawny. Nie nudziłabyś się przy nim — zapewnił, ręcząc za "tajemniczego" przyjaciela. Nim jednak spytał, czy chciała go poznać, Liddy wypaliła z propozycją pójścia do cyrku. Zamyślił się przez chwilę, marszcząc brwi. — Nie wiem, w sensie... Jestem w Londynie prawie codziennie. Nie sądzę, żeby tam było niebezpiecznie. Wcześniej, czy teraz... Jest cały czas tak samo. Wiesz o co mi chodzi. Nie sądzę, żeby tam ci coś groziło, o ile nie zamierzasz biegać po Pokątnej i krzyczeć, że Zakon Feniksa wygra wojnę... — gdybał. — Moglibyśmy chyba. Znam parę dróg z przedmieść, na których nikt nie powinien nas sprawdzać. Ewentualnie kanałami do portu. Prosto do cyrku — Uśmiechnął się pod nosem na samą myśl i uniósł spojrzenie na Moore. To był świetny pomysł, powinni to zrobić.
A potem zadumała się nad listem. Patrzył na jej buzię, gdy tężała; kiedy oczy smutniały. Próbowała ukryć, że to nie radziła sobie z tym świstkiem pergaminu. Jakby był prawdą, której nie chciała stawić czoła. Nie miał na to złotej rady ani żadnego błyskotliwego pomysłu. Kiedy odwróciła wzrok, sam opuścił własny nieco, zauważając, że mocno ściskała swoje dłonie. Nie sięgnął jednak do niej, próbując ją uspokoić. Byli kumplami. Przechylił się lekko i oparł ramieniem o jej ramię, szturchając ją niemrawo, tak jak koń próbował pocieszyć człowieka przypominając o swojej obecności opierając głowę o niego.
— To chyba musi poczekać na swój moment po prostu — mruknął. Na moment, w którym będzie gotowa by go przeczytać lub spalić. — Powiesz mi od kogo jest ten list? Kto ci tak zalazł za skórę? — spytał, nie onieśmielony własnym wścibstwem. — Nie jesteś damą w potrzebie, więc pewnie nie chcesz żeby mu nakopać bo mogłabyś to zrobić sama, ale... Wiesz. Można mu też zrobić jakiś głupi kawał. Albo nastraszyć — wymieniał, szukając jakiegoś rozwiązania, które pomogłoby jej ulżyć. Nie lubił jej takiej. Chmurnej, przybitej. Nieswojej. Nie zawsze istniało dobre rozwiązanie na problemy, a sam nie był najlepszym przykładem ich rozwiązywania. Wziąć je na przeczekanie to jego stała, najbardziej sprawdzona metoda. Nie był pewien, czy powiedzie się u niej, ale widząc jej załatwioną dłoń pokrytą świeżą krwi, zmarszczył brwi. Denerwowała się, więc umilkł na moment, pozwalając jej delektować się papierosem. Spojrzał w stronę morza. Nawet w tak ciepłe lato bryza była chłodna, a woda zimna. Czasy rozpieszczania go przez szkołę magii i czarodziejstwa już dawno minęły, temperatura go nie zniechęcała. — Zamierzasz mi znowu podłożyć haka? — spytał, unosząc brwi, a za nimi dopiero zadzierając na nią brodę, gdy stała nad nim. Czekał chwilę, jakby oczekiwał tym razem zapewnienia, że zamierza z nim walczyć fair, a potem westchnął głośno, otrzepał dłonie z piachu, uderzając je o uda i zebrał się. Zanim jednak wstał, wystartował prosto w Liddy. Nisko na nogach, z bliska runął na nią, by zwalić ją prosto w piach. — Nie zdążyłem się zrewanżować — warknął. Teraz planował wsadzić jej ten piach wszędzie, gdzie tylko się dało.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Wcale nie wydawało mu się, by jego nowe imię było szczególnie ładne, ot, pospolite, zwykłe personalia, ale nie zamierzał zgrywać skromnego. Ona też skromną nie była, coś w iskrze, z jaką na niego spoglądała, sugerowało wręcz przeciwne określenie. Najwidoczniej miał szczęście do kobiet...może nie upadłych, ale otwartych, filuternych, towarzyskich. Zaskakująco śmiałych i bezkompromisowych. Najwyraźniej źle i ponuro zapamiętał obrazki z tamtego świata, z mrocznych wieków sprzed amnezji; w tej jednej kwestii bez wątpienia wolał aktualne zachowania panienek. Nie rumieniących się na jego widok, nie uciekających przed rosłym i pobliznowaconym brodaczem, nie spoglądających z ukosa i chichoczących we włosy swych koleżanek. Tak, to było lepsze. I pozwalało - o absurdzie - zapomnieć. O tym, co go spotkało i co jeszcze czaiło się w półmroku, za zakrętem, gdzieś na dziwnej drodze przez bagna, które musiał przecież pokonać, jeśli chciał dowiedzieć się o sobie więcej. By niczym syn marnotrawny powrócić do życia i stać się kochającym bratem, synem, przyjacielem i wojownikiem ruchu oporu. Każda z tych ról brzmiała teraz dziwacznie i ciężko, wolał więc na kilka melodii pozostać po prostu Benem, nieporadnym tancerzem, dającym porwać się beztroskiej blondynce o rubasznym poczuciu humoru.
- No to nie wiem, czy jesteś na mnie gotowa, mała - wyszczerzył zęby w odpowiedzi na jej niedwuznaczną aluzję, wspartą jeszcze siłą jej niemalże lepkiego spojrzenia, sunącego po męskiej sylwetce. Zawstydziłby się, wątpił przecież, by komukolowiek mógł się taki - brzydki, poraniony, pełen blizn i poparzeń - podobać, ale to wyjątkowe spotkanie z Adrianą-bez-nazwiska nie było na serio. I odnajdywał w tym piękną ulgę. Nie musiał niczego udowadniać, stawać na wysokości zadania, starać się wypaść jak najlepiej przed kobietą, na której mu zależało, udawać kogoś, kim jeszcze - już? - nie był. Podążył więc na parkiet, dał się porwać muzyce, kapela grała skocznie i wesoło, ale zarazem na tyle glośno, by nawet ktoś zupełnie głuchy na nuty mógł dopasować ruchy ciała do rytmu. Nierównego i kanciastego, pierwszy obrót Adrianą był zdecydowanie za mocny, nie wyrwał jej jednak barku ze stawu, co uznał za spory sukces. - I co, zdziwiona? - uśmiechnął się głupkowato, choć z dumą, naprawdę nieźle ją obrócił, aż sam się zaskoczył, podejrzewał bowiem, że wywrócą się przy pierwszym półobrocie, tak różnym w tańcu od tego w walce. - Jesteś dziennikarką? Piszesz do Czarownicy o sztuce i tak dalej? - spytał, wyciągając rychłe wnioski z jej przekomarzania. - Pasujesz do tej roboty. Chociaż podobno pisanie o tańczeniu to jak gotowanie o budowaniu - zabłysnął nagle wyłaniającym się z mroku niepamięci cytatem, który sam skwitował krótkim wybuchem śmiechu. Nie trwającego długo, skupił się na swych dalszych krokach, pilnując się, by trzymać język za zębami. Dosłownie, czuł się jak uczeń stawiający pierwsze koślawe litery na pożółkłej kartce zeszytu. - Ja prowadzę - zastrzegł zdecydowanie, czując, że Adriana próbuje pomóc mu w opanowaniu kroków. Nie zamierzał oddawać swej dominacji, nawet jeśli przy kolejnym gwałtownym obrocie blondynki niemalże znokautował własnym łokciem tańczącego obok jegomościa. Łypnął na niego przepraszająco, lecz wzrok na dłużej powędrował ku tkaninie spódnicy Adriany, owijającej się wokół jej łydek. Całkiem ładnych. Nic dziwnego, że mąciły w głowie tylu adoratorów. - Aż dwunastu? Jeny, kobieto, mama mi mówiła, że takie nie za bardzo się szanują... - zmartwił się teatralnie, lecz jego pobliznowacona twarz pozostawała pogodna i skupiona. Zrobił kilka kroków w bok, trochę za szybkich, a potem mocniej ujął blondynkę w talii, by podnieść ją nad trawę. Tak, jak czynił to z Celine; ta była nieco lżejsza, zauważył to od razu, lecz i tak ten akrobatyczny popis nie kosztował go wiele sił. - Mam robić krok na dwa czy na cztery? - spytał całkiem rozsądnie, pozwalając w końcu sobie doradzić. - Wtedy nie będę musiał donosić cię do żadnego kawalera, bo nie złamię ci stopy - dodał wyjaśniająco, znów przesuwając dłoń po plecach Adriany wzdłuż łopatek, barku i ręki, by pochwycić dłoń i tańczyć dalej, zdecydowanie bardziej współcześnie niż klasycznie - i pokracznie niż jakkolwiek dobrze. Mimo tego nie zniechęcał się, próbując nadążyć za rytmem i za zwinną blondynką.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Muzyka wiła się wokół niej i opinała każdy jej mięsień. Tętniąc w późnowieczornych cieniach i wkradając się do uśmiechów przyozdabiających rumiane twarze, wypływała z instrumentów przyniesionych przez orkiestrę, która tkała na pięcioliniach skoczne, ludowe utwory. Część z nich półwila zdążyła poznać przy okazji tańca w Palace Theatre, część jednak była zupełnie nowa, świeża, oswajana w przypływie chwili, w ogniu empirycznego doznania, które zachęciło ją do odłączenia się od pozostałych i zaszycia pośród bawiących się ludzi. Ach! Ileż tu było szczęścia i kolorów, podszytych upojeniem miodowym piwem roznoszonym przez śliczne charłaczki. Te omijały Celine łukiem, ale nie zważała na to, zbyt zasłuchana w zewie wypełniającym nawet najdrobniejszy cal ciała, rozkazującym, by poddała się rozkoszy melodii i popłynęła razem z nią. I zrobiła to. Kobaltowa sukienka wirowała wokół niej w szybkim rytmie kolejnego już tańca, a wstążka oplatająca związany na plecach warkocz osuwała się w kierunku ziemi, trzymając się jeszcze na ostatnie słowo honoru. Nie dbała o nią, ani nie zatrzymywała się, by ją poprawić; wszystko przestało się liczyć w chwili, gdy wstąpiła pośród ludzi i pozwoliła się im porwać. Palace Theatre od miesiąca uczyło ją tańców ludowych, a ciało zrodzone ku chwale pląsu w mig łapało nowe ruchy, nowe kompozycje i nowe kształty, które wykorzystywała w żarliwym świetle ogniska. Tego, czego nie umiała, uczyli ją pozostali. Celine podpatrywała ich kroki i odtwarzała je z naturalną sobie lekkością, ku uciesze partnerów zapraszających ją do pas de deux. Nie pamiętała ich twarzy - we frenetycznym, tanecznym uniesieniu i w rozprażonej aurze płomieni nie przyglądała się im na tyle długo, by je od siebie odróżnić. Ledwie kończyła się jedna melodia, już zaczynała się następna, a wówczas nowe przewodnictwo porywało półwilę i zapraszało do tańca, którego nie odmawiała. Zdrowo rumiana skóra lśniła od potu, mięśnie w jej ciele niemal skwierczały, natomiast uśmiech nie schodził z ust. Uwielbiała ten stan, głęboko zakorzenioną satysfakcję rozbudzaną długimi pląsami, poczucie wolności, które temu towarzyszyło. Bez niego czuła się szara, ospała. Martwa; przez pierwsze miesiące tańczyła nawet w Tower, gdy wciąż miała na to siłę, kiedy jednak tych sił zabrakło, pogłębiła się czerń wlana w myśli, marazm, który stępił zmysły i sprawił, że niemal zastygła w emocjonalnej katatonii.
Dziś natomiast czuła życie - niespętane, nieposkromione i piękne; to, jak buzowało w jej krwi, jak ocierało się o kończyny i jak odganiało od niej wszelki lęk.
Zmieniająca się piosenka, zakończony obrót w misternej plątaninie rąk i zakończony tandem; dygnęła przed niewysokim brunetem, który odpowiedział jej niewprawnym pokłonem, po czym zawirowała wokół własnej osi, roztaczając wokół siebie poły kobaltowej spódnicy. Musiała się napić, zmęczone śmiechem gardło wyschło niemal na wiór, a gdy tak rozglądała się za czymś, co nie będzie miało smaku osładzanego chmielu, zrozumiała, że przed nią, ledwie kilka kroków dalej, stoi znajomy, oparty na równie znajomej lasce mężczyzna. Kruczowłosy, posągowy, jak rzeźba antycznego myśliciela; pamiętała złożony na jego głowie wieniec laurowy, koronujący mądrość i dobroć, którą żywił nawet wobec fatamorgany przygotowanej zabawy.
- Och, Hector! - oddychająca głęboko półwila zaczesała za ucho zmierzwione wirującym tańcem włosy, by zaraz potem zbliżyć się do niego o kolejne dwa kroki, tak, by nie musieli przekrzykiwać rozlewającej się wokół nich muzyki. - Dobry wieczór - rzuciła chrapliwie, radośnie, splatając dłonie za plecami. Na jej ustach jaśniał uśmiech, znał ją na tyle, by rozszyfrować, że tu właśnie był jej świat - pośród pogrążonych w pląsie sylwetek, nawet jeśli nie był to balet, tylko ludowa potańcówka. Wyzwalająca zmysły, zmazująca z niej brud Tower of London, wszystkiego mógł się domyślić już po pierwszym spojrzeniu, spodziewała się tego; ktoś tak mądry nie pozostałby ślepym na oczywistości, szczególnie że dopuściła go do tego, zarówno słowem, jak i odwiedzinami w Palace Theatre. - Nie widziałeś czegoś do picia? Czegoś innego niż piwo? - spytała głosem nieustannie rozemocjonowanym i promiennym, znów rozglądając się przy tym na obie strony, pośrodku których stał on.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 23.10.23 17:50, w całości zmieniany 1 raz
Skracanie sobie drogi wśród tańczących (nawet gdy starał się omijać ich szerokim łukiem, co robił) nie było jednak dobrym pomysłem. Ktoś nagle go potrącił, a on zareagował instynktownym lękiem, jak zawsze gdy matka prosiła by na siebie uważał. Zacisnął mocniej dłoń na lasce, wyprostował się, posłał oburzone spojrzenie rudowłosej dziewczynie. Zupełnie zignorowała jego morderczy wzrok, roześmiana i wesoła. Chyba coś mówiła, pewnie liczyła, że zarazi go uśmiechem, ale pozostał nieporuszony i z pozornym roztargnieniem skinął jej głową, spływaj stąd wreszcie. Odeszła, a gdy skręcała ujrzał ponad jej ramieniem kogoś innego.
Srebrny warkocz był nie do pomylenia, ale rozpoznał ją - nieoczekiwanie dla samego siebie - po sposobie, w jaki się poruszała, po zwiewnym i lekkim i tak radosnym tańcu. Widział już jak pewnie odnalazła się na balu Króla Rybaka i nigdy nie zapomni tego widoku. Z równą gracją odnajdywała się w innym towarzystwie, wśród żarzących się ognisk, w innych - chyba - krokach.
A on nie potrafił oderwać od niej wzroku, choć przez lata nauczył się to robić - zaczął ćwiczyć już na Zimowych Balach, gdy podpierał ściany.
Teraz nie miał nawet żadnej ściany do podparcia, teraz powinien iść dalej, ale może mógł zatrzymać się chociaż na chwilę - poprawić laskę, złapać oddech (choć przecież się nie zasapał), śledzić wzrokiem wirującą kobaltową spódnicę, mimowolnie zauważyć, że wstążka zaraz zsunie się z jasnego warkocza, ledwo nadążyć za szybkimi krokami. Zatrzymała się wreszcie, a on zarejestrował, że brunet z którym tańczyła był dla niej za niski. Szóstka przy... nie, nie nazwie Celine dziesiątką, nawet w myślach. Wydawało się to jakieś niewłaściwe. Ciekawe, czy ten młodzieniec patrzył na nią we właściwy sposób. Odprowadził go wzrokiem, jakby chcąc się przekonać, ale nie przewidział, że zanim nieznajomy obejrzy się na Celine - ona dostrzeże jego.
Nie zdołałby uciec nawet gdyby się zorientował, ale znalazła się przed nim tak prędko, że zdołał tylko zamrugać z zaskoczeniem i miną kogoś przyłapanego na gorącym uczynku.
-Dobry wieczór, Celine. - płomienie igrały na jej twarzy, a ona cała zdawała się ogniem. Jasnym, dobrym, słonecznym. -Tam mają misy z miodem... - wskazał rzeczowo. -...a ja mam bukłak z wodą. - zabrał go dla siebie, ale wypadało się podzielić z potrzebującą, prawda? Wyciągnął dłoń przed siebie, choć jakby z wahaniem. Celine zdawała się istnieć teraz we własnym świecie, radosnym i lekkim, więc z lękami o przekroczenie niepisanej granicy musiał się teraz zmagać całkowicie samotnie. Próbował je opędzić i znaleźć, na przykład, inny punkt zaczepienia niż jej roziskrzone oczy i wilgotne usta i rozkloszowana sukienka. -Wstążka. - wyrwało mu się. -...zaraz ci spadnie. - dodał ostrzegawczo.
Hidin' all of our sins from the daylight
- Spadasz mi z nieba - stwierdziła z ulgą, odsłaniając zęby w szerszym, beztroskim uśmiechu, nieświadoma wewnętrznej ostrożności, która rozgrywała walkę w umyśle magipsychiatry. Nie chciał przekraczać ściśle ustalonych granic, choć płomienie pląsające za jej plecami i oświetlające smukłą sylwetkę czerwoną mgławicą zapewne wcale mu nie pomagały. Półwila sięgnęła po zaoferowany przez niego bukłak, odkręciła go i uniosła do ust, spijając ze środka kilka dużych, sycących łyków. I piłaby dalej, bez opamiętania, byle nawilżyć zmęczone wysiłkiem ciało, jednak zatrzymała się w ostatniej chwili, napominając się w duchu, że tak przecież nie wypadało. Odsunęła więc manierkę, dyskretnie oblizała wargi, po czym wydała z siebie pomruk zachwytu. - Od razu lepiej - westchnęła rozanielona. - Zamiast miodu powinni podawać wodę. Wiem, że większość woli miód, ale on tylko mąci wzrok i plącze nogi - pokręciła głową, zakręciwszy kurek bukłaka, który oddała Hectorowi, zadowolona jak kocię po długiej drzemce. Tyle że ona wcale nie drzemała, nie - ona hołdowała swojej naturze, idealnie wpisana w rytmy muzyki i figury niedawno poznanego tańca, wolna jeszcze bardziej niż tamtego wieczoru w labiryncie podczas zabawy na królewskim dworze. Było coś niebywale kuszącego w tańcu ludowym, jakaś nieskrępowana energia, obłożona mniej sztywnymi regułami od klasycznego baletu; odrobina świeżości, jaką łapczywie się zachłystywała, ciesząc się nowością.
- Hm? - zerknęła przez ramię, po czym przełożyła przez nie srebrny warkocz i przyjrzała się niemal całkowicie rozwiązanemu skrawkowi materiału. Zapewne mało który mężczyzna zwróciłby na to uwagę, jednak Hectorowi rzadko kiedy umykało cokolwiek; czasem ją tym niepokoił, ale przez większość czasu była mu za to wdzięczna. Gdyby nie był tak biegły i spostrzegawczy, mogliby utknąć w martwym punkcie na trzęsawisku jej wspomnień, zamiast zmierzać ku coraz bardziej stabilnemu horyzontowi. - Och, faktycznie - przesunęła palcami po kłosach warkocza, by zaraz zacieśnić splot wstążki o równie kobaltowym kolorze co sukienka, powstałym zresztą z jednej szpuli materiału. - Dziękuję - posłała mu aksamitny uśmiech, na powrót odrzuciwszy włosy za plecy. Gdyby tylko była świadoma jego myśli, tego, jak usilnie koncentrował się na przyziemnościach, byle nie poddać się zgubnym rozważaniom... Ale nie była, och, wcale nie była, rozgorączkowana szczęściem, w którego rytmie wiła się i wirowała jeszcze chwilę temu. - Czemu nie tańczysz? - zapytała bezmyślnie, lekko, bo choć chodził o lasce, w mniemaniu Celine byłby zdolny do ruchów, które nie obciążały schorowanej nogi. Nie podejrzewała, że mogłaby tym zrobić mu przykrość czy wprawić w dyskomfort, patrzyła za to na niego oczyma dużymi jak galeony, w których migotał blask płomieni i pasmo komety wiszącej na niebie.
| też rzucam na zdarzenie!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 18.10.23 0:23, w całości zmieniany 4 razy
'k6' : 4
-Alkohol to depresant. - przytaknął, odbierając bukłak. Ich palce musnęły się lekko, jej były gorące. W nagłym, spontanicznym zrywie, samemu pociągnął ostatnie łyki - choć nie był nawet spragniony. Gdzieś w głębi duszy zastanawiał się, jak smakuje Celine: kwiatami, wanilią, słodyczą, goryczą? Ogień odbił się w błękitnych oczach, gdy przełknął krople wody, rzucając komuś nieme wyzwanie: ale komu? Jej, sobie, Mojrom? Nie pił dziś wiele depresantów, ale świat zdawał się wirować, razem z kometą i ogniskami.
-Nie ma za co. - odpowiedział, wiodąc wzrokiem za wstążką zaciśniętą równie ciasno jak jego własne serce. Zamrugał, błysk srebrnej komety - nie, to błysk warkocza...
A potem zamrugał ponownie, pod ciężarem nieoczekiwanego i bardzo niewygodnego pytania. Odruchowo podniósł wzrok, nieroztropnie zderzając się z ogniem w spojrzeniu Celine. Czy to płomienie czy kometa lśniły w jej szklistych oczach? Kometa, tak dziwna i nienaturalna, rozplątująca mu język przy Lecie i zmysły w Londynie. Wspomnienie piątego sierpnia nadal przywodziło za sobą więcej gorąca zmysłów niż chłodu wyrzutów sumienia i może to za ten brak poczucia winy nie potrafił sobie wybaczyć.
Zacisnął mocniej palce na chłodnej główki laski, jakby demonstracyjnie. Oczy Celine lśniły zachęcająco, ale zachęta nie mogła załagodzić prozaicznego faktu, że czegoś nie umiał (nie znosił nie wiedzieć) i że jego niewiedza byłaby tym bardziej rażąca przy kimś kto tańczył tak jak ona. W płomieniach za jej plecami migała cała gama upokarzających wspomnień, Zimowy Bal, ślub, Sylwester... powinnam zatańczyć z twoim ojcem rzucone szeptem przez Beatrice na weselu, jej taniec z Chernovem i...
-...nie tańczę. - jego własny głos rozbrzmiał jak z daleka, zdecydowanie i bez śladu jakichkolwiek emocji. Dysocjacja była w takich sytuacjach intuicyjną ucieczką. Już szykował się do uniesienia kącików ust w przepraszającym uśmiechu, gdy płomienie rudych włosów niespodziewanie wtargnęły między nich, w niezdarnym półobrocie. Z rosnącą konsternacją, sparaliżowany niedawnym wstydem, obserwował jak tamta rudowłosa dziewucha (właściwie, mogła być o kilka lat młodsza od niego i starsza od Celine) przeprasza potrąconą Celine bez specjalnej szczerości, jak najpierw muska dłonią jej ramię (nie dotykaj jej - wślizgnęło się w jego myśli, z odorem z Tower) a potem wyciąga dłoń do... niego?
Niektóre kobiety naprawdę nie potrafiły przyjmować odmowy. Ogień nowego rodzaju - zimny, odległy - rozbłysnął w jego oczach, gdy uświadomił sobie, że jest tu tylu młodzieńców, a ruda zołza uparła się właśnie na niego. Albo na cichą rywalizację z Celine? Dlaczego uparła się wtargnąć między nich w środku rozmowy? (Ze złości nie przewidział, że przy ogniskach nikt nie rozmawia).
-Nie tańczę! - odpowiedział dobitniej, tym razem nie powściągając chłodu irytacji i świadomie piorunując nieznajomą wzrokiem, który odziedziczył po ojcu. Zaledwie ułamek tego rodzaju zdenerwowania wystarczył, by nastraszyć (niedostatecznie mocno) małą łajzę, która niedawno warzyła mu eliksir nad głową - dzisiejsza przeciwniczka zdawała się odważniejsza i bardziej uparta, ale i tak z satysfakcją starł uśmiech z jej ust, i tak odeszła. Rozluźnił uścisk dłoni na lasce. Tym razem oplótł palcami drewno, tak mocno, jakby było kobiecym nadgarstkiem.
Powoli przeniósł wzrok na Celine, która nigdy nie widziała go takiego i której mogły umknąć zawiłości rudowłosej psychiki.
-Jest o ciebie zazdrosna. Tańczysz zbyt pięknie, jesteś zbyt piękna. - wyjaśnił bez namysłu, na jednym wydechu.
Hidin' all of our sins from the daylight
Nawet tę niestosowną ciągotę, której próbował się oprzeć.
Spojrzenie podążyło za ścieżką przyjętego przez niego bukłaku, który Hector podniósł ku górze i przystawił do własnych warg, opróżniając resztę przyjemnie chłodnej wody, a choć w dół jej kręgosłupa prześlizgnął się trudny do sprecyzowania dreszcz, nie powiedziała na ten temat ani jednego słowa. Zauważył pogłębiającą się czerwień rumieńca? Taki widok nie powinien chyba jej krępować, jednak czym innym była niedoprecyzowana myśl, że dopije ostatnie łyki gdzieś samotnie, niż widzieć to na własne oczy, zakrawając o dziwnie uwierającą intymność. Tak desperacko usiłował bronić wytworzonych pomiędzy nimi granic, lecz sam je niszczył, sam przekraczał ich niewidzialną gołym okiem membranę i zaglądał na drugą stronę, sycąc ciekawość. Zgubną - dla niego i być może dla niej.
- Dużo tracisz - odpowiedziała na jego lakoniczne wytłumaczenie, okrojone z argumentów - bo jeden jedyny argument trzymał w ręku, zaciskając dłoń na orlej główce laski; spojrzała przez ramię i wskazała na tłum bawiących się par, zatoczywszy miękki, kolisty ruch nadgarstkiem. Naśladował piruety i rytmiczne skoki. - To nie jest reguła - zapewniła, powracając do niego roziskrzonym wzrokiem. Na jej wargach wciąż prężył się uśmiech, ciepły, pełen przekonania. - Nie trzeba pląsać i podskakiwać, by być częścią tańca. Nawet kilka ruchów może się nim stać, ruchów ramion, dłoni albo palców. A czy istnieje coś, co piękniej wyraża emocje i koi duszę? Absolutnie nie - zagruchała, święcie przekonana, że było to remedium na każde cierpienie i każdy węzeł myśli, na każde bolące serce. Sprawność ani wyczucie rytmu nie miały też znaczenia tak długo, jak długo czerpało się z niego radość i pozwalało, by przepływająca przez mięśnie melodia odpychała czerń zamotaną w duchu.
To samo mogła myśleć rudowłosa kobieta, która pociągnęła ją ramieniem, sprawiwszy, że spłoszona nieco Celine cofnęła się o krok w tył, nieświadomie dopuszczając nieznajomą bliżej Hectora. Chmurniejącego, upominającego, karcącego i takiego, jakim go nie znała. Surowe spojrzenie dźgało oblicze roześmianej piegowatej twarzy, a stanowczy, wzburzony głos odpychał wyciągniętą ku niemu dłoń, w jednej chwili był magipsychiatrą i przyjacielem, w drugiej, po jednym mrugnięciu, przeobraził się w kogoś obcego. Obnażył ostrze złości, które nakazało rudzielcowi czmychnąć, jakby oparzył ją wrzątkiem. We wnętrzu półwili zapłonęła wystraszona konsternacja, spojrzała za tą nieszczęsną dziewczyną, współczując jej, bo nawet jeśli rzeczywiście była zazdrosna, wyglądała na przejętą tak kategoryczną odmową. Wzrok tym razem widocznie wolniej wrócił do Hectora, a jego słowa posłały przez nią kolejny dreszcz, zimny.
- Przestań, zawstydzasz mnie - uśmiechnęła się niepewnie, czuć jednak było, że ten grymas miał maskować rozbudzony w jej sercu lęk. Zaniepokoił ją, mimo iż nie na niej zogniskowało się jego rozdrażnienie, to nie rozumiała skąd się wzięło. Hector nie pozwolił jej myśleć, że był zdolny do takiego... zimna. Nie tylko w tym nie brzmiał jak on; nigdy nie komplementował w ten sposób jej urody, mówił o jej sercu, jej empatii, jej dobroci i wrażliwości, ale aspekt fizyczności rzadko kiedy wybrzmiewał w ich rozmowach. - Chyba po prostu wpadłeś jej w oko - dodała ciszej, ostrożnie. - Wcześniej chciałam zapytać, czy nie chcesz spróbować zatańczyć, ale teraz... teraz trochę się boję - a choć opatrzyła te słowa zakłopotanym śmiechem, kryła się w nich tylko prawda. Bała się.
Zauważył jej rumieniec, głębszy niż ten z wysiłku. Zauważał w niej wiele rzeczy, lubił na nią patrzeć — oczywiście w celach terapeutycznych. Odruchowo dotknął językiem dolnej wargi, by spić z niej ostatnią kroplę, ale nic nie powiedział. Płomienie i cienie przemknęły po jego twarzy, blask komety odbijał się w lśniących oczach. Przestał mrugać, gdy tak pięknie się uśmiechała, zapewne próbując nieświadomą kokieterią uargumentować obronę tańca (tak to sobie wytłumaczył), ale opuścił powieki gdy wspomniała o kojeniu duszy.
-Niektórych potrafi spopielić to, co koi innych. - uśmiechnął się w jakiś posępny, nieodgadniony sposób. -Nie potrafię tańczyć. - przyznał, podnosząc wzrok. -Ale mam swoje sposoby na ukojenie duszy. - czerwień i złoto odbiły się na sekundę w rozszerzonych źrenicach. Sposoby, które spopieliłby partnerkę, ale działały i nie musiał się ich uczyć (tak jak pewnie należało uczyć się tańca), były jedynym, co w życiu przyszło mu samo. Opium, tłumione pożądanie, laska pewnie leżąca w dłoni i tyle wystarczyło.
Śnił czasem o tym, że tańczy tak z Celine, a potem budził się równie zawstydzony jak po koszmarach w których stawał się własnym ojcem.
Samo przyszło mu też odgonienie dziewczyny, której uroda zbyt nieprzyjemnie kojarzyła się z żoną. Do niej też mówił takim tonem, czy jej też Celine by współczuła? Powracając wzrokiem do pacjentki, momentalnie wychwycił jej konsternację. Napięcie pomiędzy nimi wyostrzyło się i zmieniło, na chłodniejsze. Wbił przenikliwe spojrzenie w jej kąciki ust, w sztuczny uśmiech i poczuł wstyd, choć tak naprawdę nie był zaskoczony — bo czy to mogło skończyć się inaczej? Celine zbliżyła się do niego z wdziękiem i ufnością, a poza bezpiecznymi murami gabinetu musiała się sparzyć, wszak nawet Orestes się go czasem bał, nawet Leta wspinała się na wyżyny cierpliwości, nawet Oliver chciał ulepić z niego kogoś innego: dobrego i cierpliwego i pieprzącego się z własną żoną z miłości, a nie obowiązku.
Powinien przyjąć tą rzeczywistość z pokorą, ukłonić się i oddalić i chyba zrobiłby to, gdyby byli sam na sam albo gdyby przyszedł na tańce minutę później. Ale widział jak dotykał jej tamten niski brunet i ponad jej ramieniem widział jak patrzą na nią inni. Dlaczego nie bała się ich? Czym ich dotyk różnił się od chciwych dłoni wszystkich strażników z Tower, dlaczego nie budził w niej lęku ani obrzydzenia? Dlaczego speszyła ją zwykła diagnoza stanu psychologicznego tamtej dziewczyny i stwierdzenie faktu (jesteś piękna, piękna, PIĘKNA - miał ochotę jej wysyczeć, czy naprawdę chciała żyć w kłamstwie i tego nie zauważać?!), a nie spojrzenia przesycone jeszcze większym pożądaniem? Zaczęła się w nim budzić jakaś gorzka przekora i chęć sprawdzenia pewnej hipotezy — czy to taniec łagodził jej lęki, potęgowane teraz, gdy stali w bezruchu? Czy gdyby zaczął głupio podrygiwać do rytmu, przestałaby się go bać?
-Nie chciałem cię zawstydzić, a jedynie stwierdzić fakt. - wytłumaczył prędko, nie chcąc zostawiać tego bez ostatniego słowa. -Budzisz zazdrość kobiet, tak to działa, prawda? - udał, że bazuje na tym, co tłumaczyła mu sama i że wcale nie zaszył się w Bibliotece Londyńskiej wśród pozycji o półwilach i wilach i baśniach o mężczyznach zatańczonych na śmierć przez mary z ciemnego lasu.
Kąciki ust zadrżały w gorzkim uśmiechu.
-Nie wpadłem - nikomu -jej w oko. Rozmawiam z tobą, więc chciała ci coś zabrać. - bo urody nie może.
-Nie wypada żebym to ja był proszony do tańca. - roześmiał się z równym zakłopotaniem, choć jego oczy pozostały czujne, poważne. Słyszał fałsz w jej nerwowym śmiechu - rodzaju chichotu, z jakim dziewczęta reagowały na niechciane zaloty. Nigdy nie zapominał dlaczego ją leczył.
Ukłonić się, oddalić i odejść.
Płomienie tańczyły na jej twarzy, cisnąca się do świadomości hipoteza podsycała jego naukową ciekawość - myśl jasna i gorąca niczym kometa.
-...ale ja byłbym zaszczycony, mogąc poprosić ciebie. - mocniej ścisnął laskę, by ukłucie metalowego dzioba złagodziło jego strach. Prawą dłoń wyciągnął przed siebie, oferując ją Celine - ale na razie tak, by nawet się nie dotykali, jeśli sama nie postąpi o krok do przodu. -...jeśli jesteś przekonana, że każdego da się nauczyć i się - mnie -...nie boisz.
Hidin' all of our sins from the daylight
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset