Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Rzeka Severn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Rzeka Severn
Rzeka Severn jest najdłuższą rzeką Wielkiej Brytanii. Jej koryto wije się przez setki kilometrów zarówno tworząc miejsca przystępne, doskonałe do letniej kąpieli, zimowej jazdy na łyżwach, jak i te całkowicie niedostępne, zarośnięte chaszczami, bardzo głębokie, unikane przez mugoli. Jej brzegi łączy wiele, najczęściej żeliwnych mostów. Jednakże w tej części biegu rzeki nie uświadczy się żadnego z nich w promieniu wielu kilometrów. Choć rzeka traci na przystępności podczas roztopów, w trakcie suchego lata jej nurt jest spokojny, mało rwący, przynajmniej na tyle, by nie utonąć. W tej części dorzecza nie pojawia się zbyt wiele osób, być może jest to spowodowane działaniem zaklęć antymugolskich, a może związane jest to z położeniem miejsca na terenach należących do rodu Averych, którzy słyną z przetrzymywania na swoich terenach groźnych trolli rzecznych. Mówi się, że przy odrobinie pecha można je tutaj spotkać. Dlatego, by uniknąć nieproszonych gości, pewne części rzeki i pobliskich lasów chronią przed czarodziejami zaklęciami uniemożliwiającymi teleportację.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.01.19 7:45, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Pobudki tych szczurów były nieznane; absurdalne już w samym początku, w punkcie w którym zdradzali własną rasę, stojąc murem za uzurpatorem. Tatiany tak naprawdę nie interesowały wartości wyznawane przez Brytyjczyków; znała jednak siłę czystej krwi, znała tradycje, w których wzrastała i które były świętością. Nie stała jednak przy rzece Severn z patriotyzmu czy potrzeby udowodnienia swojej racji; padające bezustannie pioruny i ciężki deszcz nie były tym, czego chciała doświadczać w obronie swoich korzeni. Kolejne kroki i kolejne zakręty niewidzialnych pasm zabezpieczenia nie były dyktowane interesem Anglii.
Dolohov stała za własnym bezpieczeństwem; za bezpieczeństwem, wygodą i potęgą, a te mógł jej ofiarować jedynie Czarny Pan.
Nie przysłuchiwała się rozmowie Corneliusa z Elvirą, wciąż wytyczając różdżką odpowiedni obszar ziemi, który naznaczała pułapką; dopiero słowa Sallowa, a raczej słowo, które w obecnej scenerii i okolicznościach, brzmiało niemalże jak strzępek rozmowy wyrwanej ze snu, sprawił, że Tatiana odwróciła się przez ramię, unosząc brew z zaskoczeniem i nutą rozbawienia.
– To urocze, Corneliusie, ale zostawmy sobie poczęstunek na później. Nie podnieca mnie elektryczność wyładowań atmosferycznych w swoim ciele – bo choć intensywna barwa pomarańczy wyłaniała się spośród półmroków i szarości, kusząc egzotyką, nie powinni zostawać tutaj ni chwili dłużej.
– Pospieszmy się i znikajmy – rzuciła jeszcze krótko, posyłając krótkie spojrzenie pozostałym. Przez moment stała w bezruchu, obserwując teren, który właśnie naznaczyła zabezpieczeniem; finalnie jednak zaczęła odtwarzać trasę, a różdżka znów uniosła się w górę. Stawiała kroki spokojnie choć prędko, mamrocząc pod nosem ciche słowa i koncentrując się na spływającej z tarninowego drewna magii. Pułapka wydawała się być jedynie formalnością, ale czasami takie formalności decydowały o finale. Chciała dostatecznie odciąć wrogowi drogę ucieczki; sprawić, że nie będzie mógł rozmyć się w powietrzu jak ci, których zaledwie kilka chwil temu atakowali zaklęciami. Że nie będzie mógł stchórzyć i aportować się do swojego schronu.
Że jeśli przyjdzie mu bronić tej ziemi, zostanie na niej tak długo, aż polegnie.
Kiedy magiczna sieć pułapki była gotowa, marzyła tylko o tym, by jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce.
nakładam Tenuistis, rzut k100 na tempus
Dolohov stała za własnym bezpieczeństwem; za bezpieczeństwem, wygodą i potęgą, a te mógł jej ofiarować jedynie Czarny Pan.
Nie przysłuchiwała się rozmowie Corneliusa z Elvirą, wciąż wytyczając różdżką odpowiedni obszar ziemi, który naznaczała pułapką; dopiero słowa Sallowa, a raczej słowo, które w obecnej scenerii i okolicznościach, brzmiało niemalże jak strzępek rozmowy wyrwanej ze snu, sprawił, że Tatiana odwróciła się przez ramię, unosząc brew z zaskoczeniem i nutą rozbawienia.
– To urocze, Corneliusie, ale zostawmy sobie poczęstunek na później. Nie podnieca mnie elektryczność wyładowań atmosferycznych w swoim ciele – bo choć intensywna barwa pomarańczy wyłaniała się spośród półmroków i szarości, kusząc egzotyką, nie powinni zostawać tutaj ni chwili dłużej.
– Pospieszmy się i znikajmy – rzuciła jeszcze krótko, posyłając krótkie spojrzenie pozostałym. Przez moment stała w bezruchu, obserwując teren, który właśnie naznaczyła zabezpieczeniem; finalnie jednak zaczęła odtwarzać trasę, a różdżka znów uniosła się w górę. Stawiała kroki spokojnie choć prędko, mamrocząc pod nosem ciche słowa i koncentrując się na spływającej z tarninowego drewna magii. Pułapka wydawała się być jedynie formalnością, ale czasami takie formalności decydowały o finale. Chciała dostatecznie odciąć wrogowi drogę ucieczki; sprawić, że nie będzie mógł rozmyć się w powietrzu jak ci, których zaledwie kilka chwil temu atakowali zaklęciami. Że nie będzie mógł stchórzyć i aportować się do swojego schronu.
Że jeśli przyjdzie mu bronić tej ziemi, zostanie na niej tak długo, aż polegnie.
Kiedy magiczna sieć pułapki była gotowa, marzyła tylko o tym, by jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce.
nakładam Tenuistis, rzut k100 na tempus
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Tatiana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Długie godziny mijały na żmudnej pracy, jaką było nakładanie stosownych zabezpieczeń obejmujących duży teren rozciągający się nad bagnistym wybrzeżem rzeki Severn, lecz mimo to burza nie słabła ani odrobinę - szcześliwie jednak nie wzmagała się również, pozwalając grupie zagorzałych popleczników Czarnego Pana kontynuować swe działania i jeszcze odrobinę dłużej balansować na granicy ogromnego ryzyka, jakie niosła każda kolejna minuta spędzona w tym miejscu.
- Jeden rebeliant drugiemu nierówny, tchórze zdarzają się w każdym kręgu - nawet wśród arystokracji, stanowiącej warstwę, która będąc u szczytów bogactw, wpływów, kontaktów międzynarodowych i znakomitej edukacji otwierającej tak wiele różnych drzwi, mogła zdziałać najwięcej. Wciąż jednak wielu szlachetnie urodzonych mężczyzn (kobietom wszak nieprzystały podobne inicjatywy i wojenne zapędy), którzy uchylali się jak mogli od ciążącego na nich gromadnie obowiązku i odmawiali wzięcia odpowiedzialności za ukierunkowanie poglądów w swych hrabstwach - o losach kraju już nawet nie wspominając. Tych delikwentów, których nie sposób było nazwać inaczej niż głupcami i słabeuszami, Bulstrode najchętniej pociągnąłby do konsekwencji; jeśli nie mieli zamiaru przykładać swych różdżek do toczonych wszędzie wokół działań, nie powinni mieć prawa spijania słodkiego nektaru zwycięstwa, które miało niechybnie nadejść. Ale to nie był czas na takie rozważania i takie kroki, nim dojdzie do porządkowania wyższych warstw społecznych, musieli uporządkować plebs. - Longbottom zbiera bandę mieszańców, bezpańskich kundli i straceńców bez drogi powrotu. Pod jego skrzydła trafiają osoby wiedzione strachem, ślepo wierzące, że je uratuje, nieznajdujące innej alternatywy; trafiałyby tam również gdyby był ślepy, głuchy i niemy - charyzma nie miała tu nic do rzeczy, nawet drewniana kukła mogła zostać wytypowana na przywódcę zbieraniny przypadkowych jednostek, dla których nie było już innego miejsca w cywilizowanym świecie. Zatrzymał się w miejscu, słysząc zaskakującą propozycję pana Sallow. Jako pracownik Ministerstwa zapewnie korzystał chętnie z koneksji zapewniających dostęp do szerszego asortymentu, jednak Bulstrode wciąż był pewny tego, że zapasy gromadzone przez polityka nijak mogły się równać z tymi przetrzymywanymi w jego rodowej rezydencji. - Doceniam wspaniałomyślny gest, Corneliusie, lecz wolałbym skończyć jak najszybciej i opuścić ten przeklęty teren - nim któreś z nas zostanie rażone piorunem. Krążąca w jego żyłach adrenalina sprawiała, że nie czuł nawet głodu, choć to zapewne miało się zmienić bardzo szybko, gdy tylko znajdzie się na powrót w bezpiecznym zaciszu domowym. Sam wyczerpał już swe siły, niezdolny był podjąć się nakładania kolejnych pułapek, wyprostował więc plecy, które ścierpły w pełnym czujności napięciu i omiótł spojrzeniem towarzyszy. - Nie było to najłatwiejsze zadanie, lecz wierzę, że odnieśliśmy dziś istotny sukces - kawałek terenów przynależnych Averym wracał w prawowite ręce konserwatystów, to należało celebrować. - Dziękuję za owocną współpracę i do następnego razu - oznajmił w ramach pożegnania, gdy wycofywali się już z objętego burzą obszaru. O niczym nie marzył tak bardzo, jak o gorącej kąpieli.
rzut na tempus, magnusek out - będzie zbiorcze zt w ostatnim poście w wątku
- Jeden rebeliant drugiemu nierówny, tchórze zdarzają się w każdym kręgu - nawet wśród arystokracji, stanowiącej warstwę, która będąc u szczytów bogactw, wpływów, kontaktów międzynarodowych i znakomitej edukacji otwierającej tak wiele różnych drzwi, mogła zdziałać najwięcej. Wciąż jednak wielu szlachetnie urodzonych mężczyzn (kobietom wszak nieprzystały podobne inicjatywy i wojenne zapędy), którzy uchylali się jak mogli od ciążącego na nich gromadnie obowiązku i odmawiali wzięcia odpowiedzialności za ukierunkowanie poglądów w swych hrabstwach - o losach kraju już nawet nie wspominając. Tych delikwentów, których nie sposób było nazwać inaczej niż głupcami i słabeuszami, Bulstrode najchętniej pociągnąłby do konsekwencji; jeśli nie mieli zamiaru przykładać swych różdżek do toczonych wszędzie wokół działań, nie powinni mieć prawa spijania słodkiego nektaru zwycięstwa, które miało niechybnie nadejść. Ale to nie był czas na takie rozważania i takie kroki, nim dojdzie do porządkowania wyższych warstw społecznych, musieli uporządkować plebs. - Longbottom zbiera bandę mieszańców, bezpańskich kundli i straceńców bez drogi powrotu. Pod jego skrzydła trafiają osoby wiedzione strachem, ślepo wierzące, że je uratuje, nieznajdujące innej alternatywy; trafiałyby tam również gdyby był ślepy, głuchy i niemy - charyzma nie miała tu nic do rzeczy, nawet drewniana kukła mogła zostać wytypowana na przywódcę zbieraniny przypadkowych jednostek, dla których nie było już innego miejsca w cywilizowanym świecie. Zatrzymał się w miejscu, słysząc zaskakującą propozycję pana Sallow. Jako pracownik Ministerstwa zapewnie korzystał chętnie z koneksji zapewniających dostęp do szerszego asortymentu, jednak Bulstrode wciąż był pewny tego, że zapasy gromadzone przez polityka nijak mogły się równać z tymi przetrzymywanymi w jego rodowej rezydencji. - Doceniam wspaniałomyślny gest, Corneliusie, lecz wolałbym skończyć jak najszybciej i opuścić ten przeklęty teren - nim któreś z nas zostanie rażone piorunem. Krążąca w jego żyłach adrenalina sprawiała, że nie czuł nawet głodu, choć to zapewne miało się zmienić bardzo szybko, gdy tylko znajdzie się na powrót w bezpiecznym zaciszu domowym. Sam wyczerpał już swe siły, niezdolny był podjąć się nakładania kolejnych pułapek, wyprostował więc plecy, które ścierpły w pełnym czujności napięciu i omiótł spojrzeniem towarzyszy. - Nie było to najłatwiejsze zadanie, lecz wierzę, że odnieśliśmy dziś istotny sukces - kawałek terenów przynależnych Averym wracał w prawowite ręce konserwatystów, to należało celebrować. - Dziękuję za owocną współpracę i do następnego razu - oznajmił w ramach pożegnania, gdy wycofywali się już z objętego burzą obszaru. O niczym nie marzył tak bardzo, jak o gorącej kąpieli.
rzut na tempus, magnusek out - będzie zbiorcze zt w ostatnim poście w wątku
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Maghnus Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
-Mówiłem o rebeliantach z londyńskich kanałów, może ci w Shropshire jednak nie chcą umierać. - poprawił Elvirę, nie chcąc zostać źle zrozumianym. Przynajmniej sięgnęła po mandarynkę - w przeciwieństwie do Tatiany, a jakoś bardziej zależało mu na poczęstowaniu owocami panny Dolohov.
-Oczywiście. - powinni wracać do pracy, jemu i tak pozostała już tylko garść orzechów, bo zachciało mu się być dżentelmenem.
-Tchórzy można stworzyć propagandą. Bohaterów też. - skwitował z bladym, lisim uśmiechem. Musiał zadziałać w tym zakresie, uderzyć mocniej, sprytniej, intensywniej. Szkoda, że ministerialna propaganda nie docierała już najpewniej na Półwysep Kornwalijski, ale dzięki zdobyciu Staffordshire można zalać nią inne hrabstwa pozostające pod wpływem promugolskich lordów.
Sam był tchórzem, wiedział coś o tym. Nie przyzna się, nigdy - tchórzostwo rekompensował sobie bezwzględnością, oszukańczym bohaterstwem, nadgorliwym zapałem.
Może to nawróceni tchórze bywali najbardziej niebezpieczni, najbardziej żarliwi.
Nie miał zamiaru ich bagatelizować, ale nie chciał też spierać się z lordem Bulstrode. To nie miejsce ani czas ani pozycja, by mówić, że pamiętał Harolda Longbottoma z Ministerstwa. Że był surowym fanatykiem, ale inteligencji trudno mu odmówić. Cornelius nigdy nie bagatelizował ani przyjaciół ani wrogów - dzięki temu skuteczniej mógł niszczyć tych drugich.
Pokiwał więc głową z lekkim uśmiechem lizusa i wrócił do pracy. Po kolejnych godzinach żmudnego nakładania pułapki upewnił się, że Błyskotek zadziała jak powinien i z satysfakcją się wyprostował.
-Pomogliśmy nie tylko naszym wysiłkom wojennym, ale i lordom tych ziem. - prawdę mówiąc, panowie Avery powinni skuteczniej bronić rzeki, ale jako wierny wasal Cornelius uprzejmie ich w tym wysłużył. Pracując w Londynie odciął się nieco od dawnych rodzinnych zależności, ale zabezpieczenie rzeki było ważnym gestem - również osobistym. Sallowowie od wieków byli związani ze Shropshire, a ich pozycja nieco podupadła (relacje Corneliusa z rodzicami również), to Cornelius był świadom, że to na jego barkach spoczywa przyszłość rodu. Może inny mężczyzna zająłby się najpierw szukaniem żony i płodzeniem dziedzica, ale Sallow wolał chwytać okazję. Wykorzystać wojnę, wznieść się na szczyt i dopiero wtedy poznać panią Sallow.
Sympatia lorda Bulstrode była pierwszym krokiem ku szczytom.
-Dziękuję za współpracę. - zwrócił się do lorda i pań, uśmiechając się uprzejmie do wszystkich, nawet panny Multon.
Spojrzał pytająco na młode damy, chwytając za miotłę. Czas opuścić to miejsce, skryć się przed burzą.
-Oczywiście. - powinni wracać do pracy, jemu i tak pozostała już tylko garść orzechów, bo zachciało mu się być dżentelmenem.
-Tchórzy można stworzyć propagandą. Bohaterów też. - skwitował z bladym, lisim uśmiechem. Musiał zadziałać w tym zakresie, uderzyć mocniej, sprytniej, intensywniej. Szkoda, że ministerialna propaganda nie docierała już najpewniej na Półwysep Kornwalijski, ale dzięki zdobyciu Staffordshire można zalać nią inne hrabstwa pozostające pod wpływem promugolskich lordów.
Sam był tchórzem, wiedział coś o tym. Nie przyzna się, nigdy - tchórzostwo rekompensował sobie bezwzględnością, oszukańczym bohaterstwem, nadgorliwym zapałem.
Może to nawróceni tchórze bywali najbardziej niebezpieczni, najbardziej żarliwi.
Nie miał zamiaru ich bagatelizować, ale nie chciał też spierać się z lordem Bulstrode. To nie miejsce ani czas ani pozycja, by mówić, że pamiętał Harolda Longbottoma z Ministerstwa. Że był surowym fanatykiem, ale inteligencji trudno mu odmówić. Cornelius nigdy nie bagatelizował ani przyjaciół ani wrogów - dzięki temu skuteczniej mógł niszczyć tych drugich.
Pokiwał więc głową z lekkim uśmiechem lizusa i wrócił do pracy. Po kolejnych godzinach żmudnego nakładania pułapki upewnił się, że Błyskotek zadziała jak powinien i z satysfakcją się wyprostował.
-Pomogliśmy nie tylko naszym wysiłkom wojennym, ale i lordom tych ziem. - prawdę mówiąc, panowie Avery powinni skuteczniej bronić rzeki, ale jako wierny wasal Cornelius uprzejmie ich w tym wysłużył. Pracując w Londynie odciął się nieco od dawnych rodzinnych zależności, ale zabezpieczenie rzeki było ważnym gestem - również osobistym. Sallowowie od wieków byli związani ze Shropshire, a ich pozycja nieco podupadła (relacje Corneliusa z rodzicami również), to Cornelius był świadom, że to na jego barkach spoczywa przyszłość rodu. Może inny mężczyzna zająłby się najpierw szukaniem żony i płodzeniem dziedzica, ale Sallow wolał chwytać okazję. Wykorzystać wojnę, wznieść się na szczyt i dopiero wtedy poznać panią Sallow.
Sympatia lorda Bulstrode była pierwszym krokiem ku szczytom.
-Dziękuję za współpracę. - zwrócił się do lorda i pań, uśmiechając się uprzejmie do wszystkich, nawet panny Multon.
Spojrzał pytająco na młode damy, chwytając za miotłę. Czas opuścić to miejsce, skryć się przed burzą.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Nie dało odmówić się rozsądku Tatianie oraz Maghnusowi. Im dłużej przebywali na otwartym terenie w trakcie szalejącej nawałnicy, tym większe stawało się prawdopodobieństwo kolejnego incydentu w rodzaju tego, który nieomal doprowadził do przygniecenia Sallowa przez łamiące się drzewo. Przeklęci Zakonnicy i ich samobójcze pomysły. Chwytali się każdej taktyki jak tonący brzytwy, byleby tylko nie musieć stawać z nimi twarzą w twarz w honorowej walce. I choć sama Elvira miała z honorem niewiele wspólnego i podjęłaby się każdego podstępu, aby tylko pozbawić któregoś ze szlamolubów życia, inaczej było - przynajmniej w jej mniemaniu - gdy za taką oznaką tchórzostwa stała wyłącznie chęć napsucia innym krwi. Bez efektu, bez sukcesu.
Skinęła głową do Tatiany, gdyż ta stała najbliżej. Chętnie zrzuciłaby z siebie ten przemoczony płaszcz, zmieniła ubranie na suche i ciepłe, ale w obecnych warunkach sensu nie miało nawet ogrzewanie materiału zaklęciami, gdyż trudno było walczyć z deszczem, który pomału zmieniał się w gradobicie. Maleńkie krople pod wpływem zimna formowały pękający pod stopami szron.
- Ci, którzy chowają się w londyńskich kanałach, nie mają perspektyw na nic innego - rzuciła prawie pojednawczym tonem, lecz wyłącznie dlatego, że chciała jak najszybciej opuścić wybrzeże Severn, a lojalnie czekała, aż każdy skończy nakładanie zabezpieczeń i będzie gotowy do drogi powrotnej, a przynajmniej poza obszar działania zaklęcia Tempus. Skłamałaby, gdyby rzekła, że nie należy im się za to zwycięstwo kolejka Ognistej w pubie; ciekawe, czy dałoby się uczynić coś, aby namówić na nią tylko Bulstrode'a i Dolohov, a Sallowa odesłać do pracy? - Na nas już pora - zgodziła się z towarzyszami, dojadając mandarynkę i bez wyrzutów sumienia rzucając kawałki skórki w najbliższe krzaki. Zainteresują się nimi zwierzęta, a jeśli nie, szybko się rozłożą. - Nie wiem, czy miotła w taką pogodę jest najlepszym pomysłem - rzuciła z nieznacznie uniesioną brwią, posyłając Corneliusowi wymowne spojrzenie. Potem wcisnęła szczupłe dłonie do kieszeni i ruszyła u boku Tatiany, z zamiarem teleportowania się w najbliższym miejscu dość bezpiecznym, aby dało się w nim swobodnie skupić myśli.
/zt x4
Skinęła głową do Tatiany, gdyż ta stała najbliżej. Chętnie zrzuciłaby z siebie ten przemoczony płaszcz, zmieniła ubranie na suche i ciepłe, ale w obecnych warunkach sensu nie miało nawet ogrzewanie materiału zaklęciami, gdyż trudno było walczyć z deszczem, który pomału zmieniał się w gradobicie. Maleńkie krople pod wpływem zimna formowały pękający pod stopami szron.
- Ci, którzy chowają się w londyńskich kanałach, nie mają perspektyw na nic innego - rzuciła prawie pojednawczym tonem, lecz wyłącznie dlatego, że chciała jak najszybciej opuścić wybrzeże Severn, a lojalnie czekała, aż każdy skończy nakładanie zabezpieczeń i będzie gotowy do drogi powrotnej, a przynajmniej poza obszar działania zaklęcia Tempus. Skłamałaby, gdyby rzekła, że nie należy im się za to zwycięstwo kolejka Ognistej w pubie; ciekawe, czy dałoby się uczynić coś, aby namówić na nią tylko Bulstrode'a i Dolohov, a Sallowa odesłać do pracy? - Na nas już pora - zgodziła się z towarzyszami, dojadając mandarynkę i bez wyrzutów sumienia rzucając kawałki skórki w najbliższe krzaki. Zainteresują się nimi zwierzęta, a jeśli nie, szybko się rozłożą. - Nie wiem, czy miotła w taką pogodę jest najlepszym pomysłem - rzuciła z nieznacznie uniesioną brwią, posyłając Corneliusowi wymowne spojrzenie. Potem wcisnęła szczupłe dłonie do kieszeni i ruszyła u boku Tatiany, z zamiarem teleportowania się w najbliższym miejscu dość bezpiecznym, aby dało się w nim swobodnie skupić myśli.
/zt x4
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
| 17 marca '58
Brak własnego konia doskwierał nie mniej niż brak chleba na wyciągnięcie ręki. Nie mniej niż brak papierosów czy faworyzowanego wina na sklepowych półkach stolicy, która przez buntownicze zabiegi terrorystów przestała przypominać tę obiecaną krainę płynącą mlekiem i miodem, dosłownie - bo i te stały się nagle niemal nie do zdobycia, przeznaczone dla szczęśliwców wygrywających los na loterii samego Merlina. Tak długo jednak, jak mogła cieszyć się nieposkromionym kłusem przez zaśnieżone tereny brytyjskiej zimy tuż po uregulowaniu za ten przywilej nieskąpej zapłaty, tak długo nie zamierzała narzekać, lub przynajmniej swoje narzekanie pohamować do pewnego stopnia. A mało kto wiedział, że Amelia zdecydowała się tymczasowo zrezygnować z usług ulubionej stadniny w podlondyńskiej okolicy, niby przypadkiem odnajdując ciekawszą, atrakcyjniejszą ofertę w przybytku w Shropshire.
Septimus nie miał jeszcze pojęcia co go czeka. Enigmatyczny list, zbyt krótki, by można było wydedukować z niego prawdziwą przyczynę, polecił mu jedynie ubrać się wygodnie, jakby w przygotowaniu do wyjątkowo długiego, mroźnego spaceru, z którego niechybnie wróci zmęczony, ba, w rzeczywistości nawet padnięty, jeśli nie fizyczną aktywnością, to koniecznością ścierania się z Amelią w oburzonej manierze na sam widok czterokopytnego stworzenia. Średniego wzrostu wałach o alabastrowym umaszczeniu, tak białym jak śnieg, nie należał do grona jej ścisłych faworytów, lecz dla Vanity musiał wystarczyć. Czarownica preferowała bowiem konie o gorącej krwi, skłonne do nieposłuszeństwa, do nagłych uskoków w bok, do kaprysów i dumnych odmów; im silniejsze było zwierzę, tym większą przyjemność zyskiwała ze zdobywania jego zaufania, uczenia się wzajemnej symbiozy, by w końcu wypracować współpracę. Nie zamierzała łamać im karków, nie o to chodziło. Ale widzieć w oczach stworzenia, magicznego czy pozbawionego magii, wyraz odwzajemnianego szacunku, podczas gdy innym stawało kopytem na stopach, och, jak mogła za tym nie przepadać?
Do umówionego miejsca w Shropshire, ojczystym hrabstwie dyrygenta, które ostatnim razem oficjalnie odwiedziła wraz z końcem lutego, Amelia zawitała już na grzbiecie wyważonego wierzchowca wypożyczonego na to popołudnie, usadzona w pierwszej wnęce dwuosobowego siodła dopasowanego do szczególnych potrzeb. Polerowana, droga skóra scalała się z wygodnym siedziskiem, nie za miękkim, nie za twardym, by doświadczenie jeździectwa przekuć w upojność, nie utrapienie, choć wszelkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że Septimus nie będzie w stanie tego docenić. Nie dzisiaj.
- Nie spóźniłeś się, co za zaskoczenie - rzuciła w formie powitania z nieprecyzyjną, celowo wyolbrzymioną oschłością, chociaż kąciki ust drgnęły, uniesione leniwie ku górze na jego widok. Wyglądała inaczej niż mógł zakładać; na głowie miała dobrej jakości toczek, spod którego wystawały pukle jasnych włosów, ramiona podtrzymywały krótszy niż zwykle zimowy płaszcz, a tam, gdzie zazwyczaj widniała spódnica, pojawiły się ocieplane od środka opięte bryczesy, pod kolanami przysłonięte przez wysokie botki. Kolejny toczek oczekiwał na nowego właściciela przytroczony do dalszej części siodła. Nie uchroni go od tego żadna z dróg prowadzących przez pola hrabstwa. Nie uchroni go nawet Cornelius. Decyzja już zapadła, nawet jeśli sam artysta nie brał w procesie jej podejmowania żadnego udziału. - Jesteś w opłakanej kondycji, Septimusie - wymagam od ciebie więcej -, więc dziś nad tym popracujemy. Dyrygowanie zapewnia ci siłę w rękach, prawda? Rzeźbi cię godzinami pracy, która, choć wygląda na delikatną, wcale taka nie jest. Ale stanie i garbienie się przed grupą muzyków nie ma dobrego wpływu na mięśnie twoich nóg, dlatego musimy coś na to zaradzić. Jeździłeś kiedyś konno? - spytała ze spokojnym powątpiewaniem; oczywiście, że nie. Zapewne nigdy dotąd nawet nie widział podobnej istoty na własne oczy, nagle stający przed koniecznością pojęcia zupełnie nowej dziedziny tylko dlatego, że tak oto umyśliła to sobie Amelia. Wałach okrążył posłusznie czarodzieja pod jej dyktando, zanim przystanął na pociągnięcie lejcami, by kobieta mogła zwinnie przełożyć nogę na drugą stronę siodła i zeskoczyć na ziemię, w miejscu, gdzie śnieg pozostawał rzadszy, a gleba zziębnięta, ale nieoblodzona. Wodze ujęła w jedną dłoń, po czym podprowadziła zwierzę bliżej Vanity, ciekawa reakcji. - To Galahad - oznajmiła z pewnym sentymentem, ciepłym, cieplejszym niż gdyby przedstawiała mu ludzkiego przyjaciela. - Pozwól mu się poznać, unieś powoli dłoń i pogładź go po szyi. A jak już się oswoicie, pomogę ci wsiąść - powróciła wzrokiem do Septimusa. Bądź odważny.
Brak własnego konia doskwierał nie mniej niż brak chleba na wyciągnięcie ręki. Nie mniej niż brak papierosów czy faworyzowanego wina na sklepowych półkach stolicy, która przez buntownicze zabiegi terrorystów przestała przypominać tę obiecaną krainę płynącą mlekiem i miodem, dosłownie - bo i te stały się nagle niemal nie do zdobycia, przeznaczone dla szczęśliwców wygrywających los na loterii samego Merlina. Tak długo jednak, jak mogła cieszyć się nieposkromionym kłusem przez zaśnieżone tereny brytyjskiej zimy tuż po uregulowaniu za ten przywilej nieskąpej zapłaty, tak długo nie zamierzała narzekać, lub przynajmniej swoje narzekanie pohamować do pewnego stopnia. A mało kto wiedział, że Amelia zdecydowała się tymczasowo zrezygnować z usług ulubionej stadniny w podlondyńskiej okolicy, niby przypadkiem odnajdując ciekawszą, atrakcyjniejszą ofertę w przybytku w Shropshire.
Septimus nie miał jeszcze pojęcia co go czeka. Enigmatyczny list, zbyt krótki, by można było wydedukować z niego prawdziwą przyczynę, polecił mu jedynie ubrać się wygodnie, jakby w przygotowaniu do wyjątkowo długiego, mroźnego spaceru, z którego niechybnie wróci zmęczony, ba, w rzeczywistości nawet padnięty, jeśli nie fizyczną aktywnością, to koniecznością ścierania się z Amelią w oburzonej manierze na sam widok czterokopytnego stworzenia. Średniego wzrostu wałach o alabastrowym umaszczeniu, tak białym jak śnieg, nie należał do grona jej ścisłych faworytów, lecz dla Vanity musiał wystarczyć. Czarownica preferowała bowiem konie o gorącej krwi, skłonne do nieposłuszeństwa, do nagłych uskoków w bok, do kaprysów i dumnych odmów; im silniejsze było zwierzę, tym większą przyjemność zyskiwała ze zdobywania jego zaufania, uczenia się wzajemnej symbiozy, by w końcu wypracować współpracę. Nie zamierzała łamać im karków, nie o to chodziło. Ale widzieć w oczach stworzenia, magicznego czy pozbawionego magii, wyraz odwzajemnianego szacunku, podczas gdy innym stawało kopytem na stopach, och, jak mogła za tym nie przepadać?
Do umówionego miejsca w Shropshire, ojczystym hrabstwie dyrygenta, które ostatnim razem oficjalnie odwiedziła wraz z końcem lutego, Amelia zawitała już na grzbiecie wyważonego wierzchowca wypożyczonego na to popołudnie, usadzona w pierwszej wnęce dwuosobowego siodła dopasowanego do szczególnych potrzeb. Polerowana, droga skóra scalała się z wygodnym siedziskiem, nie za miękkim, nie za twardym, by doświadczenie jeździectwa przekuć w upojność, nie utrapienie, choć wszelkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że Septimus nie będzie w stanie tego docenić. Nie dzisiaj.
- Nie spóźniłeś się, co za zaskoczenie - rzuciła w formie powitania z nieprecyzyjną, celowo wyolbrzymioną oschłością, chociaż kąciki ust drgnęły, uniesione leniwie ku górze na jego widok. Wyglądała inaczej niż mógł zakładać; na głowie miała dobrej jakości toczek, spod którego wystawały pukle jasnych włosów, ramiona podtrzymywały krótszy niż zwykle zimowy płaszcz, a tam, gdzie zazwyczaj widniała spódnica, pojawiły się ocieplane od środka opięte bryczesy, pod kolanami przysłonięte przez wysokie botki. Kolejny toczek oczekiwał na nowego właściciela przytroczony do dalszej części siodła. Nie uchroni go od tego żadna z dróg prowadzących przez pola hrabstwa. Nie uchroni go nawet Cornelius. Decyzja już zapadła, nawet jeśli sam artysta nie brał w procesie jej podejmowania żadnego udziału. - Jesteś w opłakanej kondycji, Septimusie - wymagam od ciebie więcej -, więc dziś nad tym popracujemy. Dyrygowanie zapewnia ci siłę w rękach, prawda? Rzeźbi cię godzinami pracy, która, choć wygląda na delikatną, wcale taka nie jest. Ale stanie i garbienie się przed grupą muzyków nie ma dobrego wpływu na mięśnie twoich nóg, dlatego musimy coś na to zaradzić. Jeździłeś kiedyś konno? - spytała ze spokojnym powątpiewaniem; oczywiście, że nie. Zapewne nigdy dotąd nawet nie widział podobnej istoty na własne oczy, nagle stający przed koniecznością pojęcia zupełnie nowej dziedziny tylko dlatego, że tak oto umyśliła to sobie Amelia. Wałach okrążył posłusznie czarodzieja pod jej dyktando, zanim przystanął na pociągnięcie lejcami, by kobieta mogła zwinnie przełożyć nogę na drugą stronę siodła i zeskoczyć na ziemię, w miejscu, gdzie śnieg pozostawał rzadszy, a gleba zziębnięta, ale nieoblodzona. Wodze ujęła w jedną dłoń, po czym podprowadziła zwierzę bliżej Vanity, ciekawa reakcji. - To Galahad - oznajmiła z pewnym sentymentem, ciepłym, cieplejszym niż gdyby przedstawiała mu ludzkiego przyjaciela. - Pozwól mu się poznać, unieś powoli dłoń i pogładź go po szyi. A jak już się oswoicie, pomogę ci wsiąść - powróciła wzrokiem do Septimusa. Bądź odważny.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miotnął listem na stertę niepoukładanych papierów na przyłóżkowym stoliczku. Był zajęty wydziobywaniem sobie niesfornych brwi przy pomocy pincety, gdy Amelia postanowiła posłać mu sowę z wiadomością i chociaż doskonale rozpoznał jej umaszczonego jasno Wolfganga, w tym świecie były rzeczy ważne i ważniejsze – prezencja wydawała się być czymś istotnym od długich lat. Wielu mężczyzn ignorowało kwestie swojej skóry, brwi czy zarostu, pozwalając na życie własnym życiem, Septimus jednak lubił się podobać, a nauczony przed laty troski o wręcz kobiece drobiazgi – potrafił niekiedy zaskoczyć swoim wyglądem. Wygląd był jednak jedyną kwestią, w której potrafił osiągnąć porządek i pedantyzm, wystarczyło w końcu spojrzeć na przestrzeń którą otaczał się i cały ten cholerny artystyczny nieład, który mógłby uprzątnąć kilkoma ruchami różdżką.
Vanity i wygodne ubrania, cóż – niepocieszające. Septimus od zawsze był tą osobą, która nad ciepłem zimą, wybierała dobry wizerunek. Nad wygodą w trakcie wędrówek w plenerze – ładne, wypolerowane butki. Sugestie skierowane w liście potraktował jednak z odpowiednim namaszczeniem – chciała widzieć go ubranego wygodnie, zatem ubrał się niczym ten lump – ubrania które już dawno powinny wylądować u biedniejszych mieszkańców hrabstwa, pewnie tych dotkniętych jakimś nieszczęściem i cerującym swoje skarpety po kilkanaście razy, pasowały do Septimusa jak pięść do nosa. Ufryzowany, z włosami wystylizowanymi na pomadę, otulony był grubym płaszczem w kolorze błota zmieszanego z odcieniami młóconego zboża. Wysokie buty, w których nie musiał bać się błota, kałuż czy śliskich rumowisk, były jedynym co wystawało spod płaszcza. Nie miał na sobie nawet ulubionego, czerwonego szalika, nie chcąc bezcześcić jego aury. A spotkanie przybył nieco skrzywiony, właściwie niechętny nawet do spędzania czasu na świeżym powietrzu, od kiedy ponownie zaznał nieco chęci do komponowania. Bał się, że starożytne wiatry Shropshire mógłby wywiać mu wenę z głowy…
Widząc jednak twarz Amelii, w naturalnych warunkach – rozpromieniłby się. Szkoda tylko, że lico jej znajdowało się niestandardowo wysoko, a jej zgrabne pośladki zajmowały miejsce na grzbiecie jakiejś… Szkapy. Skrzywił się wręcz teatralnie. Co to miało znaczyć? Spodziewał się spaceru, trzymania się za rękę, miłych czy mniej miłych rozmów, a nie pokazów wierzchowców. Dodatkowo smród zwierzęcia gryzł się z jego świeżą aurą.
- Jestem w dobrej kondycji, radzę sobie… – powiedział od razu, ignorując jej komentarz co do punktualności. Znał się na tempie, był muzykiem – jego spóźnienie nie było nigdy elementem niezamierzonym – na pewno zawsze kryła się za tym artystyczna wizja. Na pewno. – Nie jeździłem, ale te konie na pewno śmierdzą. Złaź z tego Amelia albo zaraz wracam do domu. Jest zimno, to nie pora na zabawy ze zwierzętami.
Marudził, otwierając ramiona. A potem podrapał się po tyle głowy i wycofał kilka kroków, gdy Amelia zdecydowała się na przybliżenie ku niemu z tym dzikim, nieokiełznanym stworzeniem. Pokręcił głową, wyraźnie nie chcąc nawiązywać przyjaźni z Galahadem, jakkolwiek by zresztą nie miał na imię. Nie ogłaskałby go nawet, gdyby miał na imię Amelia.
- Wykluczone, co za poroniony pomysł… Co jeżeli mnie użre? – dramatyzował.
Vanity i wygodne ubrania, cóż – niepocieszające. Septimus od zawsze był tą osobą, która nad ciepłem zimą, wybierała dobry wizerunek. Nad wygodą w trakcie wędrówek w plenerze – ładne, wypolerowane butki. Sugestie skierowane w liście potraktował jednak z odpowiednim namaszczeniem – chciała widzieć go ubranego wygodnie, zatem ubrał się niczym ten lump – ubrania które już dawno powinny wylądować u biedniejszych mieszkańców hrabstwa, pewnie tych dotkniętych jakimś nieszczęściem i cerującym swoje skarpety po kilkanaście razy, pasowały do Septimusa jak pięść do nosa. Ufryzowany, z włosami wystylizowanymi na pomadę, otulony był grubym płaszczem w kolorze błota zmieszanego z odcieniami młóconego zboża. Wysokie buty, w których nie musiał bać się błota, kałuż czy śliskich rumowisk, były jedynym co wystawało spod płaszcza. Nie miał na sobie nawet ulubionego, czerwonego szalika, nie chcąc bezcześcić jego aury. A spotkanie przybył nieco skrzywiony, właściwie niechętny nawet do spędzania czasu na świeżym powietrzu, od kiedy ponownie zaznał nieco chęci do komponowania. Bał się, że starożytne wiatry Shropshire mógłby wywiać mu wenę z głowy…
Widząc jednak twarz Amelii, w naturalnych warunkach – rozpromieniłby się. Szkoda tylko, że lico jej znajdowało się niestandardowo wysoko, a jej zgrabne pośladki zajmowały miejsce na grzbiecie jakiejś… Szkapy. Skrzywił się wręcz teatralnie. Co to miało znaczyć? Spodziewał się spaceru, trzymania się za rękę, miłych czy mniej miłych rozmów, a nie pokazów wierzchowców. Dodatkowo smród zwierzęcia gryzł się z jego świeżą aurą.
- Jestem w dobrej kondycji, radzę sobie… – powiedział od razu, ignorując jej komentarz co do punktualności. Znał się na tempie, był muzykiem – jego spóźnienie nie było nigdy elementem niezamierzonym – na pewno zawsze kryła się za tym artystyczna wizja. Na pewno. – Nie jeździłem, ale te konie na pewno śmierdzą. Złaź z tego Amelia albo zaraz wracam do domu. Jest zimno, to nie pora na zabawy ze zwierzętami.
Marudził, otwierając ramiona. A potem podrapał się po tyle głowy i wycofał kilka kroków, gdy Amelia zdecydowała się na przybliżenie ku niemu z tym dzikim, nieokiełznanym stworzeniem. Pokręcił głową, wyraźnie nie chcąc nawiązywać przyjaźni z Galahadem, jakkolwiek by zresztą nie miał na imię. Nie ogłaskałby go nawet, gdyby miał na imię Amelia.
- Wykluczone, co za poroniony pomysł… Co jeżeli mnie użre? – dramatyzował.
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
The member 'Septimus Vanity' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Śmierdzą? Zabawy ze zwierzętami? Użre? Nie tego spodziewała się po wrażliwym artyście, po kimś, kto powinien nawiązywać harmonijną nić porozumienia z każdą żywą istotą, by doskonalić twórczy warsztat, rozumieć, nie wzbraniać się przed nieznanym doświadczeniem, które mogło zaprocentować dodatkowym natchnieniem. Poza tym - obrażony samą sugestią Septimus zachował się w jej mniemaniu jak dziecko. Rozkapryszony, oporny, zwyczajnie też przykry, spychający na margines próbę, jaką podjęła, by razem z nim spędzić czas, nie tego oczekiwał?
Amelia zamrugała w oszołomionym niezrozumieniu, odmalowało się to również na jej twarzy lekko zarumienionej od marcowego chłodu, ale kiedy tylko zorientowała się o ujawnieniu swojego rozczarowania natychmiast zmusiła ekspresję do obojętności. Znajomy chłód wkradł się w mięśnie twarzy, rozluźnił je, odrzucając - co? Smutek? Złość? Gorycz? Wszystko to na raz? Emocje nieprzyjemnie ścisnęły żołądek i na moment zakleszczyły gardło w ciszy, która wydawała się odbijać echem od uśpionego krajobrazu; nad rzeką znajdowali się tylko oni i kilka domów rozsianych w pewnej odległości od siebie, cichych, jakby leniwie drzemiących o poranku, który nie zbudził ich wzejściem słońca.
- Proszę bardzo - zaczęła tonem zimniejszym od powietrza, od sopli lodu zwisających z gałęzi drzew, patrząca na Septimusa karcącym, pustym spojrzeniem. - Wracaj do domu, skoro zamierzasz być niewdzięczny. Niepotrzebnie traciłam na to czas - na ciebie, na nas, myśląc, że jedna wizyta w twoich rodzinnych stronach mimo wszystko coś będzie znaczyć. Nie znaczyła. Eberhart specjalnie dla niego wybrała spokojnego wierzchowca, niemal wydarła z dłoni właściciela stadniny ekskluzywne, nietypowe siodło, jeden raz stawiająca czyjś komfort ponad własnym. A on? Odrzucił to w mgnieniu oka, kręcił nosem jak niezadowolona szlachcianka, jednocześnie podkreśliwszy, że w istocie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Toteż przytłoczona kwaśnością swojej reakcji Amelia wycofała się, gdy Septimus powziął kilka kroków do tyłu, po czym obróciła i zadarła nogę, stopę wsunąwszy w strzemię przy siodle; mogła go strofować i dalej wytykać braki w kondycji, ale po co, skoro wiedział lepiej? Sarnia zwinność zezwoliła na odbicie się od ziemi i gładkie wsiąście na koński grzbiet. Poprawiła lejce w dłoniach i miękkim gestem nakazała Galahadowi cofnąć się jeszcze dalej, ale tym razem nie patrzyła już na dyrygenta, a na dwie sylwetki wyłaniające się zza płotu jednej z ubogich posiadłości. - Ale to nic, w okolicy na pewno znajdę innego syna Shropshire, który nie wzgardzi tego typu życzliwością, nie okaże się rozczarowujący - i nie szukaj mnie w najbliższym czasie, będę zajęta - przemawiała przez nią gorycz urażonej kobiecej dumy, wymuszona lodowatość maskująca prawdziwe uczucia, które Hector Vale rozgryzłby w mgnieniu oka, jak zawsze. I bez pożegnania - ruszyła naprzód. Lekkie wciśnięcie pięt w boki konia zachęciło go do ruszenia mozolnym stepem, w głowie już planowała zwrócenie się do dwóch przypadkowych przechodniów, byle tylko zagrać Vanity na nerwach - przecież jestem na to za stara, a sama zachowuję się jak obrażona nastolatka -, lecz gdy tylko odległość między nimi się zmniejszyła... Rozpoznała te twarze, a krew odeszła z jej własnej, pozostawiwszy skórę bladą jak papier.
Znała ich. Pamiętała z jednej z ostatnich wypraw do Shropshire, pamiętała wstrętne uśmiechy i komentarze padające z ich ust, pamiętała stonowany ukłon w stronę Corneliusa, którego rozpoznali z Ministerstwa. Szmalcownicy. Ta sama dwójka z dłońmi skrytymi w kieszeniach, w płaszczach umorusanych świeżą posoką, ze śladami kropelek karminu na policzkach. Jeden z nich był poważnie zadrapany w okolicy szyi, ale to nie przeszkadzało w wyśmienitej atmosferze, gdy mijali ją z obojętnością, idący w stronę Vanity. Nie był ich celem, po prostu zmierzali w tamtym kierunku.
- Ta przynajmniej trochę się wiła. Lubię jak kurwa nie leży na ziemi jak kłoda - przyciszonym głosem zaśmiał się jeden z nich, niższy i odrobinę okrąglejszy.
- Tobie to się może podobało bo nie wlazłeś pierwszy. Była sucha jak wióry, ale czego się spodziewać po szlamie. I jeszcze te piski, na Merlina, myślałem, że mi uszy odpadną - parsknął jego towarzysz, wulgarnie imitując dźwięki wydawane przez kobietę, o której rozmawiali, po czym oboje wybuchli gromkim śmiechem, zadowoleni i spełnieni.
Echo ich słów dotarło także do Amelii, która wręcz nieświadomie zatrzymała Galahada nieopodal płotu posesji, którą właśnie opuścili mężczyźni - jeśli tak mogła nazywać ich w myślach. Bestie, wstrętne, ohydne, które należało wyplenić z tkanki społeczeństwa... Czarownica obróciła głowę, by spojrzeć w ich kierunku nieodgadnionym - wystraszonym? - wzrokiem, jednocześnie upewniająca się, że ci nie zaczepili Septimusa, a potem zerknęła w stronę niedomkniętych drzwi domu, z którego dobiegała jedynie cisza. Nie wiedziała nawet kiedy zsunęła się z siodła na ziemię. Dlaczego znów się w to pakuję?
Amelia zamrugała w oszołomionym niezrozumieniu, odmalowało się to również na jej twarzy lekko zarumienionej od marcowego chłodu, ale kiedy tylko zorientowała się o ujawnieniu swojego rozczarowania natychmiast zmusiła ekspresję do obojętności. Znajomy chłód wkradł się w mięśnie twarzy, rozluźnił je, odrzucając - co? Smutek? Złość? Gorycz? Wszystko to na raz? Emocje nieprzyjemnie ścisnęły żołądek i na moment zakleszczyły gardło w ciszy, która wydawała się odbijać echem od uśpionego krajobrazu; nad rzeką znajdowali się tylko oni i kilka domów rozsianych w pewnej odległości od siebie, cichych, jakby leniwie drzemiących o poranku, który nie zbudził ich wzejściem słońca.
- Proszę bardzo - zaczęła tonem zimniejszym od powietrza, od sopli lodu zwisających z gałęzi drzew, patrząca na Septimusa karcącym, pustym spojrzeniem. - Wracaj do domu, skoro zamierzasz być niewdzięczny. Niepotrzebnie traciłam na to czas - na ciebie, na nas, myśląc, że jedna wizyta w twoich rodzinnych stronach mimo wszystko coś będzie znaczyć. Nie znaczyła. Eberhart specjalnie dla niego wybrała spokojnego wierzchowca, niemal wydarła z dłoni właściciela stadniny ekskluzywne, nietypowe siodło, jeden raz stawiająca czyjś komfort ponad własnym. A on? Odrzucił to w mgnieniu oka, kręcił nosem jak niezadowolona szlachcianka, jednocześnie podkreśliwszy, że w istocie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Toteż przytłoczona kwaśnością swojej reakcji Amelia wycofała się, gdy Septimus powziął kilka kroków do tyłu, po czym obróciła i zadarła nogę, stopę wsunąwszy w strzemię przy siodle; mogła go strofować i dalej wytykać braki w kondycji, ale po co, skoro wiedział lepiej? Sarnia zwinność zezwoliła na odbicie się od ziemi i gładkie wsiąście na koński grzbiet. Poprawiła lejce w dłoniach i miękkim gestem nakazała Galahadowi cofnąć się jeszcze dalej, ale tym razem nie patrzyła już na dyrygenta, a na dwie sylwetki wyłaniające się zza płotu jednej z ubogich posiadłości. - Ale to nic, w okolicy na pewno znajdę innego syna Shropshire, który nie wzgardzi tego typu życzliwością, nie okaże się rozczarowujący - i nie szukaj mnie w najbliższym czasie, będę zajęta - przemawiała przez nią gorycz urażonej kobiecej dumy, wymuszona lodowatość maskująca prawdziwe uczucia, które Hector Vale rozgryzłby w mgnieniu oka, jak zawsze. I bez pożegnania - ruszyła naprzód. Lekkie wciśnięcie pięt w boki konia zachęciło go do ruszenia mozolnym stepem, w głowie już planowała zwrócenie się do dwóch przypadkowych przechodniów, byle tylko zagrać Vanity na nerwach - przecież jestem na to za stara, a sama zachowuję się jak obrażona nastolatka -, lecz gdy tylko odległość między nimi się zmniejszyła... Rozpoznała te twarze, a krew odeszła z jej własnej, pozostawiwszy skórę bladą jak papier.
Znała ich. Pamiętała z jednej z ostatnich wypraw do Shropshire, pamiętała wstrętne uśmiechy i komentarze padające z ich ust, pamiętała stonowany ukłon w stronę Corneliusa, którego rozpoznali z Ministerstwa. Szmalcownicy. Ta sama dwójka z dłońmi skrytymi w kieszeniach, w płaszczach umorusanych świeżą posoką, ze śladami kropelek karminu na policzkach. Jeden z nich był poważnie zadrapany w okolicy szyi, ale to nie przeszkadzało w wyśmienitej atmosferze, gdy mijali ją z obojętnością, idący w stronę Vanity. Nie był ich celem, po prostu zmierzali w tamtym kierunku.
- Ta przynajmniej trochę się wiła. Lubię jak kurwa nie leży na ziemi jak kłoda - przyciszonym głosem zaśmiał się jeden z nich, niższy i odrobinę okrąglejszy.
- Tobie to się może podobało bo nie wlazłeś pierwszy. Była sucha jak wióry, ale czego się spodziewać po szlamie. I jeszcze te piski, na Merlina, myślałem, że mi uszy odpadną - parsknął jego towarzysz, wulgarnie imitując dźwięki wydawane przez kobietę, o której rozmawiali, po czym oboje wybuchli gromkim śmiechem, zadowoleni i spełnieni.
Echo ich słów dotarło także do Amelii, która wręcz nieświadomie zatrzymała Galahada nieopodal płotu posesji, którą właśnie opuścili mężczyźni - jeśli tak mogła nazywać ich w myślach. Bestie, wstrętne, ohydne, które należało wyplenić z tkanki społeczeństwa... Czarownica obróciła głowę, by spojrzeć w ich kierunku nieodgadnionym - wystraszonym? - wzrokiem, jednocześnie upewniająca się, że ci nie zaczepili Septimusa, a potem zerknęła w stronę niedomkniętych drzwi domu, z którego dobiegała jedynie cisza. Nie wiedziała nawet kiedy zsunęła się z siodła na ziemię. Dlaczego znów się w to pakuję?
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeżeli oczekiwała tego, że mężczyzna zachwyci się możliwością przebywania na łonie natury ze zwierzętami, to była w błędzie i mogła poczuć to najmocniej teraz, w tym momencie, kiedy Vanity za razem czuł się wystraszony, zniechęcony i zraniony jej słowami – był niewdzięczny? Być może. Może nawet był paskudnie rozpuszczony, wzgardzający wszystkim tym, co nie znajdowało się bezpośrednio w zakresie jego zainteresowań. Amelia mogła na przestrzeni lat zauważyć, że Septimus był dość… Nieugięty i specyficzny. Chociaż chciał zachęcić Eberhart do ślubu, nigdy nie próbował właśnie dla niej uczyć się nowych rzeczy, byle tylko być odpowiednim partnerem i interesującym rozmówcą. Był zatracony w swojej pasji i to jej się poświęcał – nie był gotowy na poznawanie nowych rzeczy, może dlatego też, że starego psa ciężko było nauczyć nowych sztuczek. On kochał jednak Amalię za to jaką była, on też był jakiś – czasami byle jaki, wolałby, by akceptowała go też tak jak on ją. I nie wciskała mu przyjemności, które odbierał jako… Paradoksalny brak przyjemności.
- Idę utopić się w swojej podłej kondycji, skoro tak chcesz – odpowiedział równie złośliwie, chociaż właściwie tego nie chciał. Nie miał ochoty sprzeczać się z Amelią, nie był przecież tym typem człowieka, który słowami umyślnie chciał sprawić przykrość komukolwiek. Był energiczny i dość kłótliwy w momentach ulegania bardziej porywającym emocjom. Zawsze mimiczny, manifestujący pozytywne jak i negatywne porywy. Nie obrażał się na nią, jakby nauczony cierpliwości jej wielokrotnymi odmowami. Widocznie Amelia nie była taka wytrzymała, stąd jego grubiańskie zachowanie odebrane zostało jako największa ujma na honorze.
Kiedy Amelia wsiadła na konia i poczęła sunąć na koniu, Septimus powiedział tylko:
- Masz rację, znajdź sobie może właściciela chlewni, na pewno doceni twoją pasję, a nie dyrygenta idiotę który tylko cię kocha – zarzekał się, chociaż wcale nie przepraszającym tonem. Wiedział, że przesadzał i powoli pozwalał sobie na zbyt wiele słów, za które potem przeprosi albo zostanie ukarany. Milczeniem, cichymi dniami, które będzie musiał przetrawić w głowie, wyrzucić z siebie do kogoś zupełnie obcego bądź znajomego, narazić się na ostracyzm Corneliusa bojącego się o jego małżeńskie niedoszłe sprawki… Albo ulżyć sobie w towarzystwie kogoś innego. Był przecież spaczony…
Pozwolił jej odsunąć się od niego, nie gonił za nią czy nie wołał jej. Dzisiejszego dnia nie był tak uległy jak mogła się po nim spodziewać. Zaplótł ramiona na piersi, odprowadzając ją wzrokiem, jednak wzrokiem szybko posunął ku dwóm innym sylwetkom. Dwójka mężczyzn, lokalni szmalcownicy – Vanity momentalnie rozpoznał ich, będąc mieszkańcem Shropshire świadomym raczej zdarzeń na jego terenie. Wojna była brutalna, oni też. Widać to było po ich sylwetkach, zakrwawieni, ale i zadowoleni. Septimus był kiedyś jak oni – brudził sobie dłonie. To była jednak przeszłość, teraz starał się dawać więcej szans odbudowywanemu sumieniu. Albo przynajmniej – temu, co zdarzało mu się nazywać sumieniem.
- Panowie… – przywitał ich tylko, gdy kiwnęli mu głową, wyraźnie nie obawiając się agresji z ich strony. Rozpoznali się wzajemnie. Starał się pozostawać głuchy na wszystkie słowa które posłyszał z ich strony, próbował nie myśleć o tym, że panowie ci właśnie dopuścili się zbezczeszczenia życia i godności drugiej osoby. To Szlama, nie można było się nad nią litować. – Umyjcie się może, zaburzacie mi estetykę… – zaśmiał się, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Ręce trzęsły się niczym osiki, chociaż skryte w kieszeniach dłonie nie pozwalały dać o tym poznać.
- Za moment panie Vanity, jeszcze tylko jedno miejsce… Zrobimy to za jednym zamachem – powiedział jeden z nich, wyraźnie nie odbierając Septimusa za jakiekolwiek zagrożenie. Dyrygent nie mieszał się w ich sprawy – oni nie mieszali się w sprawy jego. – Już schodzimy z pola widzenia… – i faktycznie, udając się dalej ścieżyną wydeptaną w śniegu, parli wzdłuż rzeki do kolejnych znajdujących się kilka kilometrów stąd zabudowań. Nie teleportowali się chyba tylko dlatego, że teren mógł się zmieniać i nie pozostawać takim, jakim go zapamiętali. Vanity obejrzał się tylko za nimi, a potem przyspieszonym krokiem pomknął ku budynku, który chwilę temu opuścili.
Może ta jeszcze żyłą, dychała? Może krew dało się zatamować… To Szlama, Vanity – Szlama – zasugerowała podświadomość. Sumienie zatem uspokoiło się, co innego jednak pragnienie wiedzy. Mógł posprzątać. Sprawdzić, czy nie porzucili tam niczego… Cenniejszego. Dogonienie jednak Amelii na koniu zajęło trochę czasu.
- Idę utopić się w swojej podłej kondycji, skoro tak chcesz – odpowiedział równie złośliwie, chociaż właściwie tego nie chciał. Nie miał ochoty sprzeczać się z Amelią, nie był przecież tym typem człowieka, który słowami umyślnie chciał sprawić przykrość komukolwiek. Był energiczny i dość kłótliwy w momentach ulegania bardziej porywającym emocjom. Zawsze mimiczny, manifestujący pozytywne jak i negatywne porywy. Nie obrażał się na nią, jakby nauczony cierpliwości jej wielokrotnymi odmowami. Widocznie Amelia nie była taka wytrzymała, stąd jego grubiańskie zachowanie odebrane zostało jako największa ujma na honorze.
Kiedy Amelia wsiadła na konia i poczęła sunąć na koniu, Septimus powiedział tylko:
- Masz rację, znajdź sobie może właściciela chlewni, na pewno doceni twoją pasję, a nie dyrygenta idiotę który tylko cię kocha – zarzekał się, chociaż wcale nie przepraszającym tonem. Wiedział, że przesadzał i powoli pozwalał sobie na zbyt wiele słów, za które potem przeprosi albo zostanie ukarany. Milczeniem, cichymi dniami, które będzie musiał przetrawić w głowie, wyrzucić z siebie do kogoś zupełnie obcego bądź znajomego, narazić się na ostracyzm Corneliusa bojącego się o jego małżeńskie niedoszłe sprawki… Albo ulżyć sobie w towarzystwie kogoś innego. Był przecież spaczony…
Pozwolił jej odsunąć się od niego, nie gonił za nią czy nie wołał jej. Dzisiejszego dnia nie był tak uległy jak mogła się po nim spodziewać. Zaplótł ramiona na piersi, odprowadzając ją wzrokiem, jednak wzrokiem szybko posunął ku dwóm innym sylwetkom. Dwójka mężczyzn, lokalni szmalcownicy – Vanity momentalnie rozpoznał ich, będąc mieszkańcem Shropshire świadomym raczej zdarzeń na jego terenie. Wojna była brutalna, oni też. Widać to było po ich sylwetkach, zakrwawieni, ale i zadowoleni. Septimus był kiedyś jak oni – brudził sobie dłonie. To była jednak przeszłość, teraz starał się dawać więcej szans odbudowywanemu sumieniu. Albo przynajmniej – temu, co zdarzało mu się nazywać sumieniem.
- Panowie… – przywitał ich tylko, gdy kiwnęli mu głową, wyraźnie nie obawiając się agresji z ich strony. Rozpoznali się wzajemnie. Starał się pozostawać głuchy na wszystkie słowa które posłyszał z ich strony, próbował nie myśleć o tym, że panowie ci właśnie dopuścili się zbezczeszczenia życia i godności drugiej osoby. To Szlama, nie można było się nad nią litować. – Umyjcie się może, zaburzacie mi estetykę… – zaśmiał się, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Ręce trzęsły się niczym osiki, chociaż skryte w kieszeniach dłonie nie pozwalały dać o tym poznać.
- Za moment panie Vanity, jeszcze tylko jedno miejsce… Zrobimy to za jednym zamachem – powiedział jeden z nich, wyraźnie nie odbierając Septimusa za jakiekolwiek zagrożenie. Dyrygent nie mieszał się w ich sprawy – oni nie mieszali się w sprawy jego. – Już schodzimy z pola widzenia… – i faktycznie, udając się dalej ścieżyną wydeptaną w śniegu, parli wzdłuż rzeki do kolejnych znajdujących się kilka kilometrów stąd zabudowań. Nie teleportowali się chyba tylko dlatego, że teren mógł się zmieniać i nie pozostawać takim, jakim go zapamiętali. Vanity obejrzał się tylko za nimi, a potem przyspieszonym krokiem pomknął ku budynku, który chwilę temu opuścili.
Może ta jeszcze żyłą, dychała? Może krew dało się zatamować… To Szlama, Vanity – Szlama – zasugerowała podświadomość. Sumienie zatem uspokoiło się, co innego jednak pragnienie wiedzy. Mógł posprzątać. Sprawdzić, czy nie porzucili tam niczego… Cenniejszego. Dogonienie jednak Amelii na koniu zajęło trochę czasu.
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
- Przynajmniej w jednej kwestii się zgadzamy - odparła zimno, nie zawracając sobie głowy dobrymi manierami spojrzenia na niego choćby przez ramię. Galahad niósł ją z daleka od grubiańskiego Septimusa, od kogoś, kto szumnie opowiadał o miłości, ale nie był w stanie nagiąć choćby jednej z własnych zasad do niej, kobiety, z którą rzekomo chciał spędzić resztę życia. Pewnego dnia skończą się im tematy do rozmów, jednostronne o pracy, nużące o miłości. Co wtedy? Zgorzknieją, zamilkną, zrozumieją, że chwilowa uległość wspólnemu szaleństwu w istocie była po nic? Że stracili tylko lata swojej nie tak świeżej, lecz wciąż młodości na związek bez przyszłości? - Jesteś idiotą - Amelia nie dbała o to czy Septimus dosłyszał jej kwaśny pomruk, mógł robić z tym co chciał, byle tylko z daleka od niej. Po co w ogóle słuchała rady Hectora? Dlaczego dała wmanewrować się w poczucie, że mogła bez strachu uchylić rąbka własnego świata przed podobno zakochanym w niej mężczyzną? Pożałowała dziś, że kiedykolwiek pozwoliła sobie zaufać Vale'owi. Że w absurdzie zaszczepionych w niej refleksji uznała ten proces za wart zachodu. Oczywiście, że musiało się to skończyć fiaskiem, Vanity był tylko dużym dzieckiem w atrakcyjnej otoczce, niczym więcej - i całe szczęście, że tamtego zimowego poranka w Shropshire nie powiedziała tak.
Bliźniaczo podobna scena, choć różne okoliczności. Uchylone drzwi nie prowadziły już do stodoły, a do wnętrza domu, skąd momentalnie uderzył ją ciężki zapach świeżo przelanej krwi, której ślady widoczne były już w skromnym wiatrołapie, mażące po ścianach w miejscu, gdzie jeden ze szmalcowników musiał przesunąć dłoń. Makabra kilku podłużnych pociągnięć, ciche świadectwo odebranego życia - bo co do tego, że kobieta, którą zhańbili już nie żyła Amelia nie miała żadnych wątpliwości. I słusznie. Ostatnim razem natknęła się na widok rozpłatanego podbrzusza i obscenicznego napisu wyrytego na nagim torsie, czego mogła spodziewać się tym razem w miejscu o identycznej ciszy zalegającej wśród ścian? Tamtą dziewczynę dopadli w stodole, tę - najpewniej w jej własnym rodzinnym domu, w którym akurat była sama, zdana na własną wolę walki, na poczucie zagrożenia pompujące adrenalinę w każdą kończynę. Broniła się: dowodził tego salonik przeistoczony w pobojowisko, o poprzewracanych meblach i śladach płynnego szkarłatu widocznych to tu, to tam, ale nieważne jak bardzo walczyła, nic nie mogło uchronić jej przed nieuchronnym. Byli silniejsi. Mieli przewagę nie tyle mięśni, magii, co także liczebną, przyzwyczajeni do radzenia sobie w podobnych sytuacjach, niewarci własnej męskiej godności, skoro czerpali taką dumę, taką uciechę ze znęcania się nad niewinnymi kobietami niefortunnej krwi. Amelia chciała myśleć inaczej, uważać, że takie działania były potrzebne, że mogły przechylić szalę zwycięstwa na ich stronę, czasami, kiedy umysł poddawał w wątpliwość pozafrontalną działalność zwolenników nowego porządku, przyrównując ich raczej do zwierząt zainfekowanych niepohamowaną agresją, niż ludzi - jak teraz, gdy stanęła przed zwłokami bezimiennej dziewczyny.
Nagimi plecami leżała na stole, nogami ledwo dosięgnąwszy podłogi. Rozdarta na strzępy koszula, w której kieszeni znajdował się zmięty list do rodziny, uwydatniała przeraźliwie młode ciało, z kolei zadarta na biodra spódnica odsłaniała uda po wewnętrznej stronie pokryte śladami paznokci. Rozdarli ją tam do mięsa. Żyła kiedy dostawali się pod skórę determinacją własnych dłoni? Eberhart znała tamtą dwójkę jedynie przez pryzmat miejsc ich zbrodni, lecz wszystko co dotychczas widziała nakazywało sądzić, że nie pozostawiliby jej bez cierpienia. Nie okazaliby litości. Czy nie o tym mówił jeden z nich? Trochę się wiła. Ona, na oko nie starsza niż szesnaście, siedemnaście lat. Mogłaby być moją córką.
Torsje podeszły do gardła na ten widok, ciało oblał zimny pot, świat na moment zatańczył przed oczyma w niepohamowanej potrzebie zmącenia każdego zmysłu; ledwo dostrzegalnie drżąca dłoń jak błyskawica wystrzeliła w kierunku ust, mocno przyciskając swój wierzch do ich zmarzniętej powierzchni, palcami częściowo przysłoniwszy też nozdrza, choć wiedziała, że to na nic. Nie będzie w stanie wyzbyć się wspomnienia tego odoru, nie wypleni spod powiek powidoku kolejnej zgwałconej i zamordowanej kobiety - nie, ona była jeszcze dzieckiem, nawet nie kobietą -, wypędzi to z pamięci dopiero ciężkim alkoholem zgarniętym z kuchennej półki własnego mieszkania, w samotności, skoro tylko na to mogła dziś liczyć. Czarownica cofnęła się o kilka chwiejnych kroków, odnalazła ścianę, jej stabilność, nieświadoma, że i tam czaiły się ślady krwi, i na chwilę przymknęła powieki. Incydent z o wiele młodszą ofiarą wywarł na niej widocznie większy wpływ, wprowadził w szok, którego jak najszybciej musiała się pozbyć, by nie naruszyć ścian własnej perfekcyjnie poukładanej psychiki. Dopiero po tym, gdy oddech spowolnił, a gardło zapiekło od zdławionych wymiotów, odważyła się ocucić i podejść bliżej; bliżej do nieszczęsnej szlamy, zbyt młodej, by kiedykolwiek zaznać prawdziwego smaku życia, zbyt ślicznej, by nie zwrócić sobą uwagi zdegenerowanych szmalcowników. Nie zasłużyła sobie na to, tak jak tamta kobieta z szopy. Amelia uniosła dłoń do jej wciąż otwartych oczu, przyjrzała się zamrożonym w śmierci tęczówkom szmaragdowego koloru i powoli zmusiła powieki do opadnięcia - chociaż tyle mogła dla niej zrobić.
Bliźniaczo podobna scena, choć różne okoliczności. Uchylone drzwi nie prowadziły już do stodoły, a do wnętrza domu, skąd momentalnie uderzył ją ciężki zapach świeżo przelanej krwi, której ślady widoczne były już w skromnym wiatrołapie, mażące po ścianach w miejscu, gdzie jeden ze szmalcowników musiał przesunąć dłoń. Makabra kilku podłużnych pociągnięć, ciche świadectwo odebranego życia - bo co do tego, że kobieta, którą zhańbili już nie żyła Amelia nie miała żadnych wątpliwości. I słusznie. Ostatnim razem natknęła się na widok rozpłatanego podbrzusza i obscenicznego napisu wyrytego na nagim torsie, czego mogła spodziewać się tym razem w miejscu o identycznej ciszy zalegającej wśród ścian? Tamtą dziewczynę dopadli w stodole, tę - najpewniej w jej własnym rodzinnym domu, w którym akurat była sama, zdana na własną wolę walki, na poczucie zagrożenia pompujące adrenalinę w każdą kończynę. Broniła się: dowodził tego salonik przeistoczony w pobojowisko, o poprzewracanych meblach i śladach płynnego szkarłatu widocznych to tu, to tam, ale nieważne jak bardzo walczyła, nic nie mogło uchronić jej przed nieuchronnym. Byli silniejsi. Mieli przewagę nie tyle mięśni, magii, co także liczebną, przyzwyczajeni do radzenia sobie w podobnych sytuacjach, niewarci własnej męskiej godności, skoro czerpali taką dumę, taką uciechę ze znęcania się nad niewinnymi kobietami niefortunnej krwi. Amelia chciała myśleć inaczej, uważać, że takie działania były potrzebne, że mogły przechylić szalę zwycięstwa na ich stronę, czasami, kiedy umysł poddawał w wątpliwość pozafrontalną działalność zwolenników nowego porządku, przyrównując ich raczej do zwierząt zainfekowanych niepohamowaną agresją, niż ludzi - jak teraz, gdy stanęła przed zwłokami bezimiennej dziewczyny.
Nagimi plecami leżała na stole, nogami ledwo dosięgnąwszy podłogi. Rozdarta na strzępy koszula, w której kieszeni znajdował się zmięty list do rodziny, uwydatniała przeraźliwie młode ciało, z kolei zadarta na biodra spódnica odsłaniała uda po wewnętrznej stronie pokryte śladami paznokci. Rozdarli ją tam do mięsa. Żyła kiedy dostawali się pod skórę determinacją własnych dłoni? Eberhart znała tamtą dwójkę jedynie przez pryzmat miejsc ich zbrodni, lecz wszystko co dotychczas widziała nakazywało sądzić, że nie pozostawiliby jej bez cierpienia. Nie okazaliby litości. Czy nie o tym mówił jeden z nich? Trochę się wiła. Ona, na oko nie starsza niż szesnaście, siedemnaście lat. Mogłaby być moją córką.
Torsje podeszły do gardła na ten widok, ciało oblał zimny pot, świat na moment zatańczył przed oczyma w niepohamowanej potrzebie zmącenia każdego zmysłu; ledwo dostrzegalnie drżąca dłoń jak błyskawica wystrzeliła w kierunku ust, mocno przyciskając swój wierzch do ich zmarzniętej powierzchni, palcami częściowo przysłoniwszy też nozdrza, choć wiedziała, że to na nic. Nie będzie w stanie wyzbyć się wspomnienia tego odoru, nie wypleni spod powiek powidoku kolejnej zgwałconej i zamordowanej kobiety - nie, ona była jeszcze dzieckiem, nawet nie kobietą -, wypędzi to z pamięci dopiero ciężkim alkoholem zgarniętym z kuchennej półki własnego mieszkania, w samotności, skoro tylko na to mogła dziś liczyć. Czarownica cofnęła się o kilka chwiejnych kroków, odnalazła ścianę, jej stabilność, nieświadoma, że i tam czaiły się ślady krwi, i na chwilę przymknęła powieki. Incydent z o wiele młodszą ofiarą wywarł na niej widocznie większy wpływ, wprowadził w szok, którego jak najszybciej musiała się pozbyć, by nie naruszyć ścian własnej perfekcyjnie poukładanej psychiki. Dopiero po tym, gdy oddech spowolnił, a gardło zapiekło od zdławionych wymiotów, odważyła się ocucić i podejść bliżej; bliżej do nieszczęsnej szlamy, zbyt młodej, by kiedykolwiek zaznać prawdziwego smaku życia, zbyt ślicznej, by nie zwrócić sobą uwagi zdegenerowanych szmalcowników. Nie zasłużyła sobie na to, tak jak tamta kobieta z szopy. Amelia uniosła dłoń do jej wciąż otwartych oczu, przyjrzała się zamrożonym w śmierci tęczówkom szmaragdowego koloru i powoli zmusiła powieki do opadnięcia - chociaż tyle mogła dla niej zrobić.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rzeka Severn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire