Hol
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Hol
-
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 19.05.16 10:31, w całości zmieniany 2 razy
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie czuł czegoś podobnego, lecz nie wydawało mu się to ani trochę dziwne. Przeciwnie – świat jakby wypiękniał, a w powietrzu czuć było przyjemną, kwiatową woń. Od Samaela zaś buchało gorącem, płonął wewnątrz, nie potrafiąc zdefiniować targających nim emocji. Które wlekły go brutalnie wśród niesprecyzowanych i niejasnych terminów, które uparcie próbował zrozumieć. Na próżno, bowiem owa niecodzienność przytłaczała go, sprawiając iż czuł się zagubiony. W swoim własnym dworze, gdzie był przecież (zresztą nie tylko tam) panem i władcą absolutnym miał przykre wrażenie zdezorientowania. W równych proporcjach wymieszanego z ekscytacją, kiedy myślał (nieustannie) o Colinie, który zaraz, za moment, za chwilę, miał przekroczyć próg jego domostwa. Avery przejawiał niezwykłą niecierpliwość, nieomal przebierając w miejscu nogami. Zirytowany już nieco, tak długim oczekiwaniem – naprawdę minęło zaledwie dziesięć minut? Nieustannie zerkał na zegar, jakby samym wzrokiem był w stanie popędzić czas i spowodować, iż Fawley pojawi się przy nim natychmiast. Żeby znów mógł się cieszyć widokiem jego harmonijnej twarzy… a może nie tylko? Uśmiechnął się szeroko, jednak z zawstydzeniem, jakby był zażenowany własnymi, niegrzecznymi wizjami. W których przesuwał dłonią po policzku Colina, czując jego szorstki zarost i zachłannie sięgał ku jego pięknie wykrojonym ustom, patrząc mu przy tym prosto w oczy. Krzywo wypuszczona strzała Amora trafiła Avery’ego w samo serce, bijące szaleńczym rytmem, odzwierciedlającym odgłos kroków na ścieżce przed rezydencją. Wiedział, że to nie są zwykłe złudzenia – nie mógł się mylić, przecież znał Colina niemal na pamięć! Donośne stukanie kołatki przywołało skrzata, lecz Samael agresywnie go odepchnął, zdążając ku drzwiom. Chwiejąc cię lekko – z nadmiaru rozsadzających go emocji? Nie zważał zupełnie, iż jest goły jak święty Turecki (nawet tego nie zauważył), gdy otwierał drzwi, wciągając Colina do środka i spontanicznie rzucając mu się na szyję. Chciał to zrobić już dawno temu, a teraz nareszcie się
o d w a ż y ł.
o d w a ż y ł.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był wściekły, pisząc Samowi odpowiedź na jego zachęcający liścik, ale w głębi duszy wiedział, że nawet największa złość nie sprawiłaby, że zignorowałby jego wezwanie. Nie po tym, jak obiecał mu bezgraniczne posłuszeństwo, pieczętując obietnicę własnym ciałem. I nie po tym, jak Samael zadrwił sobie jego kosztem na festynie. Nawet marna pociecha w postaci Raven, która powoli wpadała w jego sidła, nie była w stanie ukoić rozsadzającej go od środka (uzasadnionej) żądzy zemsty za ten haniebny występek, chociaż zarówno rozum, jak i ciało krzyczały w zgodnym proteście, by nie ryzykować - rozjuszony Avery był zjawiskiem, którego Colin nigdy nie chciał oglądać, a zapewne właśnie tak skończyłyby się wszelkie próby zrealizowania jakiegokolwiek planu zemsty. Colin począł nawet żałować, że odważył się wczoraj tu przyjść po kryjomu, by umieścić zdradliwe bańki w łazience Samaela. Właściwie dzisiejsze wezwanie chciał wykorzystać nie tyle, by spojrzeć w twarz arystokraty i czynić mu zarzuty, lecz by zabrać feralne bańki z łazienki, ratując swój własny tyłek przed srogimi i nieubłaganymi konsekwencjami. Co też do diabła strzeliło mu do tego głupiego łba, że poważył się na tak absurdalny krok? W myślach planował już dziesięć różnych wymówek, by wymknąć się do łazienki i kolejnych dziesięć, by porozmawiać na osobności ze skrzatem - na wypadek, gdyby ten schował bańki w jakimś dziwnym miejscu i Colin nie mógł ich znaleźć. Przygotował kilkanaście różnych przemów, które planował wygłosić Samaelowi, zaczynając od kompletnie niepotrzebnego upokorzenia, przez dziecinne zachowanie, po absurdalne chamstwo - a przynajmniej przygotowywał je jeszcze w drodze przez żwirowaną alejkę, bo gdy unosił dłoń, by zakołatać do drzwi, wszelka odwaga do opuściła. Szykował się do kiwnięcia głową skrzatowi, za którym grzecznie poszedłby do gabinetu Avery'ego lub umościł się wygodnie w salonie... gdyby nie jeden mały szczegół.
Za otwierającymi się drzwiami nie było skrzata. Nie było nawet lokaja usługującego na wzór mugolski, ani tym bardziej kampanii reprezentacyjnej wojska. Był za to Samael - nagi jak go natura stworzyła - prezentując wszystkie swoje walory - w pełnej krasie, co wzbudziło w Colinie lekkie uczucie zazdrości - z radosnym uśmiechem na twarzy. I samo to mogłoby jeszcze zostać jakoś zaakceptowane - wszak szlacheckie szaleństwa nie należały do rzadkości, a Avery mógł znów drwić sobie z niego wprawiając go w niemałe zaskoczenie graniczące wręcz z osłupieniem - gdyby nie kolejny mały szczegół. Nagusieńki w każdym swoim centymetrze Samael rzucił mu się bowiem w ramiona, obejmując rękami za szyję i prawie przewracając go do tyłu. Gdyby nie stuprocentowa pewność, że nie raczył się dzisiaj żadnym trunkiem i nie kosztował żadnej podejrzanej potrawy, mógłby uznać całe wydarzenie za wymysł chorej wyobraźni. Obściskujący go radośnie Samael wydawał się jednak równie prawdziwy, jak jego broda łaskocząca Colina po policzku i pełne entuzjazmu ciało, które przyklejało się do niego każdym swoim fragmentem. Zbladł momentalnie, kiedy uświadomił sobie, co to wszystko mogło oznaczać - a raczej, że jego misja ratunkowa (dla samego siebie) zakończyła się kompletną porażką, zanim w ogóle została rozpoczęta. Niemało trudu kosztowało go wejście do środka z dorosłym mężczyzną uwieszonym na szyi; pogłaskał go niepewnie po głowie, dziękując Merlinowi, że działanie baniek nie pozwala ofierze racjonalnie myśleć.
- Hm... no tak, ciebie też miło widzieć, Samaelu - powiedział ostrożnie, odsuwając się od niego na szerokość ramienia i zastanawiając się, jak długo ten bańkowy efekt będzie się utrzymywał. - Może coś na siebie, hm... włożysz? - zaproponował, rozglądając się po holu, ale w zasięgu wzroku nie znalazł niczego, co nadawałoby się do założenia albo choćby przysłonięcia... tej części Samaela, na którą Colin zerkał cokolwiek wstydliwe (naprawdę, Colinie? Po tym, co niedawno zaszło?) i z niejaką pewnością, że jeśli po bańkach Avery będzie coś z tego pamiętał, to na pewno nie omieszka pozbawić tejże części Colina, robiąc to w przemyślnie wyuzdany sposób. Na przykład korzystając z wykałaczki i kastrując go przez nos. Jęknął po chwili z dezaprobatą dla samego siebie, wyjmując z kieszeni różdżkę i zręcznie transmutując swoją haftowaną chusteczkę w mięciutki pluszowy szlafrok, który rzucił Samaelowi. Niestety transmutacja nie była udana w stu procentach i szlafrok zdobiony był w eleganckie kolorowe kwiaty z dominującym odcieniem różu, wyraźnie kontrastował z męskim ciałem.
Za otwierającymi się drzwiami nie było skrzata. Nie było nawet lokaja usługującego na wzór mugolski, ani tym bardziej kampanii reprezentacyjnej wojska. Był za to Samael - nagi jak go natura stworzyła - prezentując wszystkie swoje walory - w pełnej krasie, co wzbudziło w Colinie lekkie uczucie zazdrości - z radosnym uśmiechem na twarzy. I samo to mogłoby jeszcze zostać jakoś zaakceptowane - wszak szlacheckie szaleństwa nie należały do rzadkości, a Avery mógł znów drwić sobie z niego wprawiając go w niemałe zaskoczenie graniczące wręcz z osłupieniem - gdyby nie kolejny mały szczegół. Nagusieńki w każdym swoim centymetrze Samael rzucił mu się bowiem w ramiona, obejmując rękami za szyję i prawie przewracając go do tyłu. Gdyby nie stuprocentowa pewność, że nie raczył się dzisiaj żadnym trunkiem i nie kosztował żadnej podejrzanej potrawy, mógłby uznać całe wydarzenie za wymysł chorej wyobraźni. Obściskujący go radośnie Samael wydawał się jednak równie prawdziwy, jak jego broda łaskocząca Colina po policzku i pełne entuzjazmu ciało, które przyklejało się do niego każdym swoim fragmentem. Zbladł momentalnie, kiedy uświadomił sobie, co to wszystko mogło oznaczać - a raczej, że jego misja ratunkowa (dla samego siebie) zakończyła się kompletną porażką, zanim w ogóle została rozpoczęta. Niemało trudu kosztowało go wejście do środka z dorosłym mężczyzną uwieszonym na szyi; pogłaskał go niepewnie po głowie, dziękując Merlinowi, że działanie baniek nie pozwala ofierze racjonalnie myśleć.
- Hm... no tak, ciebie też miło widzieć, Samaelu - powiedział ostrożnie, odsuwając się od niego na szerokość ramienia i zastanawiając się, jak długo ten bańkowy efekt będzie się utrzymywał. - Może coś na siebie, hm... włożysz? - zaproponował, rozglądając się po holu, ale w zasięgu wzroku nie znalazł niczego, co nadawałoby się do założenia albo choćby przysłonięcia... tej części Samaela, na którą Colin zerkał cokolwiek wstydliwe (naprawdę, Colinie? Po tym, co niedawno zaszło?) i z niejaką pewnością, że jeśli po bańkach Avery będzie coś z tego pamiętał, to na pewno nie omieszka pozbawić tejże części Colina, robiąc to w przemyślnie wyuzdany sposób. Na przykład korzystając z wykałaczki i kastrując go przez nos. Jęknął po chwili z dezaprobatą dla samego siebie, wyjmując z kieszeni różdżkę i zręcznie transmutując swoją haftowaną chusteczkę w mięciutki pluszowy szlafrok, który rzucił Samaelowi. Niestety transmutacja nie była udana w stu procentach i szlafrok zdobiony był w eleganckie kolorowe kwiaty z dominującym odcieniem różu, wyraźnie kontrastował z męskim ciałem.
Nie za bardzo wiedział, co się z nim dzieje, ale to chyba wcale nie było istotne, bo czuł się wspaniale. Prosto, autentycznie i zupełnie cudownie, a zawdzięczał to tylko i wyłącznie stojącemu przed nim Colinowi. W którym zapadał się zupełnie (jakby chciał wrosnąć w jego ramiona – chciał, naprawdę nie marzył o niczym innym), chłonął zapach jego perfum i niezamierzenie (wcale a wcale!) ocierał brodą o jego mięciusi policzek. Mógłby tkwić w tej pozycji godzinami, wtulony w księgarza, czując się bezpiecznie w mocnym, męskim uścisku. Niestety, Fawley musiał wszystko zepsuć i jakoś się wyplątać i odepchnąć go od siebie. Odrzucał go? Avery ostatkiem silnej woli pohamował łzy cisnące mu się szczerze do oczu. Jak on mógł? Jak śmiał? Czyż to nie była jawna deklaracja uczuć z jego strony? Czemu podeptał ją tak bezlitośnie? Dlaczego zachowywał się równie barbarzyńsko, zupełnie się z nim nie licząc? Naprawdę nie obchodziły go zupełnie uczucia Samaela? Nie rozumiał, że on cierpiał przez każdą sekundę separacji? Nie potrafił już zupełnie odizolować swoich myśli od rozpalającego go pragnienia oraz tęsknoty za obecnością Colina. Potrzebował go, po prostu. Jak najbliżej siebie: do tulenia, do całowania na dobranoc i do wspólnego jedzenia śniadania. Tak wyobrażał sobie kolejne tygodnie, miesiące i lata. Fawley i Avery już na zawsze razem! Idealny plan na przyszłość! Chciałby nawet mu o tym powiedzieć, ale trochę się wstydził, więc zdecydował, że pomilczy. Dziwne, iż przy całym swoim entuzjazmie, okropnie zjadała go nieśmiałość oraz niepewność, jak na te wyznania zareaguje Colin. Nie powinien się bać. Księgarzowi też przecież na nim zależało. Oczywiście, że tak! Na pewno! Komu by na nim nie zależało? Przecież wszyscy go uwielbiali! Fawley zaś w szczególności, inaczej nie przełknąłby go tak szybko. Teraz, kiecy pozbył się wątpliwości, oddychał głęboko z ulgą i uśmiechał się promiennie. Po niedoszłych łzach szklących się gdzieś w kącikach oczu nie było najmniejszego śladu – w ciemnogranatowych tęczówkach odbijała się już tylko czysta radość.
- Coooooolin. Muszę ci coś powiedzieć – szepnął, nachyliwszy się wprost do jego ucha. Zachichotał, gdy oderwał się od mężczyzny, czekając, aż wyrazi swoje zainteresowanie – musiał najpierw rozbudzić w nim ciekawość, nie wyłoży przecież od razu kawy na ławę! Nie ma tak łatwo!
Fawley musiał o tym wiedzieć, tak samo jak o tym, że Avery to człowiek raczej uparty. Nie będzie przecież się kryć pod jakimiś szlafroczkami. Okrycie niezbyt przypadło mu do gustu, ponadto panowały raczej optymalne temperatury. Zresztą, Samael był u siebie, więc on decydował o swoim ubiorze. Lub jego braku.
- Och, to zbyteczne – prychnął, pufając z niezadowolenia i odrzucając szlafrok na podłogę – może ty byś się rozebrał? – spytał z najrzetelniejszym podekscytowaniem, wpatrując się z wyczekiwaniem w twarz Colina. Przelotnie dotknął palcami jego ust, myśląc o tym, jak bardzo chciałby je całować. Musiał mieć nieprzytomne spojrzenie, bo wszystko prócz boskiego oblicza księgarza rozmywało mu się we mgle oddziaływania zbyt wielu bodźców. Chyba, że to właśnie Fawley tak na niego działał. A było to więcej, niż prawdopodobne.
- Coooooolin. Muszę ci coś powiedzieć – szepnął, nachyliwszy się wprost do jego ucha. Zachichotał, gdy oderwał się od mężczyzny, czekając, aż wyrazi swoje zainteresowanie – musiał najpierw rozbudzić w nim ciekawość, nie wyłoży przecież od razu kawy na ławę! Nie ma tak łatwo!
Fawley musiał o tym wiedzieć, tak samo jak o tym, że Avery to człowiek raczej uparty. Nie będzie przecież się kryć pod jakimiś szlafroczkami. Okrycie niezbyt przypadło mu do gustu, ponadto panowały raczej optymalne temperatury. Zresztą, Samael był u siebie, więc on decydował o swoim ubiorze. Lub jego braku.
- Och, to zbyteczne – prychnął, pufając z niezadowolenia i odrzucając szlafrok na podłogę – może ty byś się rozebrał? – spytał z najrzetelniejszym podekscytowaniem, wpatrując się z wyczekiwaniem w twarz Colina. Przelotnie dotknął palcami jego ust, myśląc o tym, jak bardzo chciałby je całować. Musiał mieć nieprzytomne spojrzenie, bo wszystko prócz boskiego oblicza księgarza rozmywało mu się we mgle oddziaływania zbyt wielu bodźców. Chyba, że to właśnie Fawley tak na niego działał. A było to więcej, niż prawdopodobne.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Opisać całą sytuację słowem niezręcznie byłoby cokolwiek przesadą - pierwsza niezręczność z racji widoki nagiego Samaela minęła wraz z chwilą rzucenia mu szlafroka - przemieniając się błyskawicznie z stonowane zaciekawienie, gdy mężczyzna wzgardził kolorowym kwieciem, wciąż prezentując w całości swoją osobę. Co - trzeba sprawiedliwie przyznać - w dość ponurym holu stanowiło widok zabawny i Colin jedynie dzięki wciąż niegasnącemu przerażeniu powstrzymał się przed wybuchnięciem śmiechem. Nie odmówił sobie jednakże prostej przyjemności obejrzenia szlachcica nad wyraz dokładnie - w końcu mimo absurdu całej sytuacji mogła się ona już nigdy nie powtórzyć (co było całkiem prawdopodobne, gdy Samael obudzi się z tego dziwnego letargu i zemści na nim okrutnie). Żałował jedynie, że nie wypytał sprzedawcy o czas działania baniek, ich skutków oraz tego, czy ofiara będzie wszystko, wszyściusieńko pamiętała i miał szczerą nadzieję, że jego odpowiedź na ostatnie pytanie byłaby kategorycznym zaprzeczeniem. Nie pamiętał zbyt wiele ze szkolnych lekcji eliksirów, lecz zachowanie Samaela było chyba zbliżone do tego, jak zachowywały się ofiary poddane Amortencji; jednak w ich przypadku eliksir wywoływał miłość, tutaj chodziło wszak o zauroczenie, zwykłe krótkotrwałe uczucie, gdy ukochany z ukochaną spędzali wiele godzin w różanych ogrodach, trzymając się z nieśmiałością za ręce i skradając kilka pocałunków, gdy przezorne przyzwoitki na moment odwróciły wzrok. Spojrzał na Samaela, korzystając z okazji, że na chwilę się od niego uwolnił, mimowolnie uśmiechając się na myśl, jak też wyglądałby ten poważny arystokrata w tajemnym uścisku z młodą damą.
- Dobrze, Samciu, mogę ci mówić Samciu, prawda? - zapytał, nie czekając jednak na odpowiedź - zaraz mi wszystko opowiesz, tylko naprawdę, załóż coś na siebie, bo trochę mnie rozpraszasz - tłumaczył spokojnym, łagodnym tonem, zupełnie jakby przemawiał do pięcioletniego dziecka, a nie do trzydziestoletniego mężczyzny. Podejrzewał zresztą, że dziecko byłoby w tym wypadku bardziej skore do współpracy, zwłaszcza gdyby zaproponował mu jakąś słodką nagrodę. Chociaż w tej chwili to raczej Avery zręcznie (i nieświadomie) nagradzał go swoim dotykiem. Uklęknął przed Samem, wciąż czując na ustach dotyk jego palców, podnosząc rzucony przez niego szlafrok i mimowolnie przywołał wspomnienie, w którym jego osoba również klęczała w okolicznościach na szczęście nieco innych. Podniósł się, starając nie dać po sobie poznać nagłego wzburzenia i tym razem sam okręcił Avery'ego w kolorowy szlafrok, zawiązując mocno pasek. - Nie będę się rozbierał, Samciu - wyjaśniał rzeczowym tonem, gdy wielka kokarda zaczęła zdobić Samaela jak jakiś elegancko zapakowany prezent. - A ciebie trzeba zapakować czym prędzej do łóżka, bo jeszcze strzeli ci do głowy, by paradować tak na zewnątrz - zadrżał na samą myśl o tym, jak arystokrata zareagowałby na wieść, że latał nagi po swoim ogrodzie, wykrzykując miłosne zwierzenia względem Colina. Chyba bezpieczniej byłoby wtedy samemu palnąć sobie Avadą w głowę. Przypomniał sobie widok mugoli, gdy jeszcze zdarzało mu się wybierać w londyńskie dzielnice pełne tego plugastwa, działających pod wpływem tych ich nakty-narty- narkotyków? I miał szczerą, wielką nadzieję, że w przypadku tych idiotycznych baniek działanie będzie cokolwiek inne.
- Dobrze, Samciu, mogę ci mówić Samciu, prawda? - zapytał, nie czekając jednak na odpowiedź - zaraz mi wszystko opowiesz, tylko naprawdę, załóż coś na siebie, bo trochę mnie rozpraszasz - tłumaczył spokojnym, łagodnym tonem, zupełnie jakby przemawiał do pięcioletniego dziecka, a nie do trzydziestoletniego mężczyzny. Podejrzewał zresztą, że dziecko byłoby w tym wypadku bardziej skore do współpracy, zwłaszcza gdyby zaproponował mu jakąś słodką nagrodę. Chociaż w tej chwili to raczej Avery zręcznie (i nieświadomie) nagradzał go swoim dotykiem. Uklęknął przed Samem, wciąż czując na ustach dotyk jego palców, podnosząc rzucony przez niego szlafrok i mimowolnie przywołał wspomnienie, w którym jego osoba również klęczała w okolicznościach na szczęście nieco innych. Podniósł się, starając nie dać po sobie poznać nagłego wzburzenia i tym razem sam okręcił Avery'ego w kolorowy szlafrok, zawiązując mocno pasek. - Nie będę się rozbierał, Samciu - wyjaśniał rzeczowym tonem, gdy wielka kokarda zaczęła zdobić Samaela jak jakiś elegancko zapakowany prezent. - A ciebie trzeba zapakować czym prędzej do łóżka, bo jeszcze strzeli ci do głowy, by paradować tak na zewnątrz - zadrżał na samą myśl o tym, jak arystokrata zareagowałby na wieść, że latał nagi po swoim ogrodzie, wykrzykując miłosne zwierzenia względem Colina. Chyba bezpieczniej byłoby wtedy samemu palnąć sobie Avadą w głowę. Przypomniał sobie widok mugoli, gdy jeszcze zdarzało mu się wybierać w londyńskie dzielnice pełne tego plugastwa, działających pod wpływem tych ich nakty-narty- narkotyków? I miał szczerą, wielką nadzieję, że w przypadku tych idiotycznych baniek działanie będzie cokolwiek inne.
W obecnych warunkach wcale nie czuł się niekomfortowo. Ba, nawet przez myśl mu nie przeszło, że zachowuje się niewłaściwie, czy może nietaktownie. Miał przed sobą osobę najukochańszą pod słońcem, która rozpromieniała mu każdy dzień, zatem czemu powinien okazywać zażenowanie? Samael uśmiechał się radośnie, zachłannie wpatrując się w Colina, jakby zapragnął utrwalić sobie w pamięci jego rysopis już na zawsze. Rejestrował najdrobniejsze zmiany, jakie zaszły w jego wyglądzie i z czystym zachwytem przyglądał się jego szczupłej sylwetce, odzianej w doskonale dopasowane szaty, które kolorystycznie współgrała z jego zarumienionymi policzkami. Prezentował się elegancko, męsko i okropnie pociągająco i Avery ledwo zdławiał w sobie chęć padnięcia na kolana i wyznania Colinowi gorącej miłości, powstrzymywany chyba tylko ostatkiem rozsądku. Którego wszakże miał w sobie coraz mniej, zupełnie jakby z kolejnymi minutami u jego boku gwałtownie wyparowywał, pozostawiając wyłącznie młodzieńcze, niemalże nastoletnie uczucie. Głośno domagające się manifestacji. Na razie jednak nie mógł zdziałać zbyt wiele i zadowalał się faktem, iż Fawley równie skrupulatnie lustruje wzrokiem jego ciało. Pochlebiało mu to niezmiernie, więc niby przypadkiem prężył się przed nim i udawał, iż wcale nie robi tego specjalnie. Nietrudno zresztą było to zadanie, ponieważ nieustannie powracał spojrzeniem do twarzy Colina, napawając się jej harmonijnymi rysami i ciepłem bijącym z niebieskich tęczówek. Mógłby w nich utonąć, wydawałoby mu się naprawdę przemiłą śmiercią…
Westchnął cicho, kiedy usłyszał z ust Colina zdrobnienie swego imienia. Nie podejrzewał, że mogło one brzmieć równie rozkosznie, lecz kiedy dźwięki miękko spływały z jego pełnych warg, Avery poczuł, jak miękną mu kolana i omal nie osunął się na ziemię z tego rozczulenia.
- Nazywaj mnie, jak tylko sobie życzysz – zaszczebiotał, trzepocząc rzęsami (wielokrotnie widział, jak czynią tak młode panienki; wtedy ten gest sprawiał wrażenie zabawnego, jednakowoż teraz miał nadzieję, iż sprawi, że księgarzowi również mocniej zabije serce) i uwieszając się jego ramienia – naprawdę m u s z ę? – spytał, z niezadowoleniem wyginając usta w podkówkę. Naraz jednak rozchmurzył się, ponieważ Fawley osobiście zaczął go odziewać. Choć starannie powstrzymywał się przed dotykaniem nagiego ciała Samaela (dlaczego?), on perfidnie mu to utrudniał, kręcąc się i wiercąc, niby protestując przeciwko włożeniu tego okropnego szlafroczka, a w rzeczywistości z przyjemnością się z nim drocząc.
- Podoba ci się, jak wyglądam? – spytał, okręcając się dookoła własnej osi. Nic sobie nie robiąc z tego, że poły szlafroczka kapryśnie się uniosły, ponownie odsłaniając jego nagie ciało. Tam do licha, przecież byli dorosłymi ludźmi! Czego on się tak wstydził? Jill była w swoim pokoju i grzecznie się bawiła (mimo zamroczenia, pamiętał aby zatroszczyć się o córkę), a wątpił, by ktokolwiek wparował do jego domu bez zaproszenia. Mieli dla siebie całą rezydencję, a Fawley oczywiście musiał wszystko popsuć, zachowując się jak cnotka i nie dając mu nawet okazji do skradnięcia jednego, głupiego pocałunku!
-Nie chcę spać – nadąsał się, spoglądając na niego z wyrzutem. Który niemal natychmiastowo przekształcił się w najpiękniejszy, najbardziej olśniewający uśmiech, jakim Avery mógł go obdarzyć. Wspiął się na palce i odgarnął kosmyk włosów mężczyzny, nieznacznie muskając ustami jego ucho.
- Mam inny pomysł. Ufasz mi? – szepnął, zaciskając palce na jego dłoni. Mogli zabawić się razem naprawdę wspaniale! Wszystko zależało tylko od dobrej woli Colina.
Westchnął cicho, kiedy usłyszał z ust Colina zdrobnienie swego imienia. Nie podejrzewał, że mogło one brzmieć równie rozkosznie, lecz kiedy dźwięki miękko spływały z jego pełnych warg, Avery poczuł, jak miękną mu kolana i omal nie osunął się na ziemię z tego rozczulenia.
- Nazywaj mnie, jak tylko sobie życzysz – zaszczebiotał, trzepocząc rzęsami (wielokrotnie widział, jak czynią tak młode panienki; wtedy ten gest sprawiał wrażenie zabawnego, jednakowoż teraz miał nadzieję, iż sprawi, że księgarzowi również mocniej zabije serce) i uwieszając się jego ramienia – naprawdę m u s z ę? – spytał, z niezadowoleniem wyginając usta w podkówkę. Naraz jednak rozchmurzył się, ponieważ Fawley osobiście zaczął go odziewać. Choć starannie powstrzymywał się przed dotykaniem nagiego ciała Samaela (dlaczego?), on perfidnie mu to utrudniał, kręcąc się i wiercąc, niby protestując przeciwko włożeniu tego okropnego szlafroczka, a w rzeczywistości z przyjemnością się z nim drocząc.
- Podoba ci się, jak wyglądam? – spytał, okręcając się dookoła własnej osi. Nic sobie nie robiąc z tego, że poły szlafroczka kapryśnie się uniosły, ponownie odsłaniając jego nagie ciało. Tam do licha, przecież byli dorosłymi ludźmi! Czego on się tak wstydził? Jill była w swoim pokoju i grzecznie się bawiła (mimo zamroczenia, pamiętał aby zatroszczyć się o córkę), a wątpił, by ktokolwiek wparował do jego domu bez zaproszenia. Mieli dla siebie całą rezydencję, a Fawley oczywiście musiał wszystko popsuć, zachowując się jak cnotka i nie dając mu nawet okazji do skradnięcia jednego, głupiego pocałunku!
-Nie chcę spać – nadąsał się, spoglądając na niego z wyrzutem. Który niemal natychmiastowo przekształcił się w najpiękniejszy, najbardziej olśniewający uśmiech, jakim Avery mógł go obdarzyć. Wspiął się na palce i odgarnął kosmyk włosów mężczyzny, nieznacznie muskając ustami jego ucho.
- Mam inny pomysł. Ufasz mi? – szepnął, zaciskając palce na jego dłoni. Mogli zabawić się razem naprawdę wspaniale! Wszystko zależało tylko od dobrej woli Colina.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z sekundy na sekundę zaczął wątpić w realność rozgrywanej w holu sceny, ale - jak zauważone zostało wcześniej - każdy dotyk Samaela był zbyt rzeczywisty, by poddawać go w jakąkolwiek wątpliwość. Może więc to jakaś reakcja obronna organizmu? Blokada rozumu, który bronił się rękami i nogami przed absurdem całej sytuacji, nie dopuszczając (jeszcze) do tego, by niesiony desperacją, przerażeniem i szokiem Colin popełnił kolejny idiotyczny błąd i skorzystał z okazji, podejmując grę zapoczątkowaną przez rozmarzonego miłością Samaela? Niestety nie miał się teraz kogoś poradzić, a jedyna osoba, która mogłaby mu zdradzić zawiłości ludzkiego umysłu, zachowywała się jak nabzdyczona osa, polująca niecierpliwie na swoją biedną ofiarę (Colina). Do diabła, to nie on był tutaj psychiatrą, żeby na środku wielkiego holu, parującego zewsząd absurdem i szokiem, roztrząsać zachowanie najbardziej apodyktycznego, aroganckiego, zadufanego w sobie szlachcica jest już wystarczająco nienormalne, czy też arystokrata szykuje jeszcze coś w zapasie i za chwilę zastrzeli go asem z rękawa. Żałował, że nie miał ze sobą drugiej fiolki tego parszywego specyfiku. Z pewnością łatwiej byłoby mu przetrwać całą sytuację, gdyby był równie nietrzeźwy nastoletnim zauroczeniem.
- Naprawdę musisz, żabko - powiedział, poprawiając kokardę, która niezgrabnie się przekrzywiła, gdy Samael odstawił swój godowy taniec, najwyraźniej szalenie z siebie dumny. - I wyglądasz ś l i c z n i e - przyznał, łapiąc go za policzki i tarmosząc, jakby faktycznie miał do czynienia z pięcioletnim dzieckiem. Darował sobie tylko to matczyne "pucipuci", bo mimo najszczerszych chęci i ogarniającej go rezygnacji, tak wielkiego absurdu nie byłby w stanie znieść. Skupił się na twarzy Samaela, skrupulatnie unikając patrzenia w dół - na wszelki wypadek nie patrzył też na boki, gdyby nagle w holu pojawiła się armia skrzatów - dostrzegając na niej pierwsze oznaki grymaszenia. Odetchnął głęboko, zdobywając się na głośne westchnienie, gdy Avery przypuścił atak na jego ucho, szepcząc mu coś cicho, i na drugie westchnienie, gdy ostrożnie odgarnął mu włosy. - Oczywiście, że ci ufam, mój mały nieboraczku - poddał się w końcu uznając, że jeśli los chce z niego okrutnie drwić kilka godzin przed śmiercią (z którą powoli się już godził), to nie pozostawało mu nic innego, jak ulec przeznaczeniu i skorzystać z ostatnich chwil, wypełniając je radosnymi wspomnieniami.
- Ale mam inny pomysł... może ugotuję ci rosołku? - zadał niepewnie pytanie, kładąc dłoń na czole mężczyzny i bawiąc się jego puszystą grzywą, badając palcami jej miękkość i zastanawiając się, czy nie powinien podjąć ostatniej próby ratowania sytuacji i wezwać magomedyków. - Mógłbyś siedzieć w delikatnej pościeli, zawiązałbym ci chustkę pod szyją i karmił dietetycznymi kluseczkami? Co ty na to? Pierwsza łyżeczka za Colisia, a druga za mamusię? - mrugnął łobuzersko okiem, podnosząc dłoń i imitując nią łyżkę, którą powoli zbliżał do ust Samaela. - Bziuuuum, leci samolocik - zaśmiał się, czochrając mu włosy jak niesfornemu dziecku, które tylko w ten sposób można było zachęcić do zjedzenia czegokolwiek.
- Naprawdę musisz, żabko - powiedział, poprawiając kokardę, która niezgrabnie się przekrzywiła, gdy Samael odstawił swój godowy taniec, najwyraźniej szalenie z siebie dumny. - I wyglądasz ś l i c z n i e - przyznał, łapiąc go za policzki i tarmosząc, jakby faktycznie miał do czynienia z pięcioletnim dzieckiem. Darował sobie tylko to matczyne "pucipuci", bo mimo najszczerszych chęci i ogarniającej go rezygnacji, tak wielkiego absurdu nie byłby w stanie znieść. Skupił się na twarzy Samaela, skrupulatnie unikając patrzenia w dół - na wszelki wypadek nie patrzył też na boki, gdyby nagle w holu pojawiła się armia skrzatów - dostrzegając na niej pierwsze oznaki grymaszenia. Odetchnął głęboko, zdobywając się na głośne westchnienie, gdy Avery przypuścił atak na jego ucho, szepcząc mu coś cicho, i na drugie westchnienie, gdy ostrożnie odgarnął mu włosy. - Oczywiście, że ci ufam, mój mały nieboraczku - poddał się w końcu uznając, że jeśli los chce z niego okrutnie drwić kilka godzin przed śmiercią (z którą powoli się już godził), to nie pozostawało mu nic innego, jak ulec przeznaczeniu i skorzystać z ostatnich chwil, wypełniając je radosnymi wspomnieniami.
- Ale mam inny pomysł... może ugotuję ci rosołku? - zadał niepewnie pytanie, kładąc dłoń na czole mężczyzny i bawiąc się jego puszystą grzywą, badając palcami jej miękkość i zastanawiając się, czy nie powinien podjąć ostatniej próby ratowania sytuacji i wezwać magomedyków. - Mógłbyś siedzieć w delikatnej pościeli, zawiązałbym ci chustkę pod szyją i karmił dietetycznymi kluseczkami? Co ty na to? Pierwsza łyżeczka za Colisia, a druga za mamusię? - mrugnął łobuzersko okiem, podnosząc dłoń i imitując nią łyżkę, którą powoli zbliżał do ust Samaela. - Bziuuuum, leci samolocik - zaśmiał się, czochrając mu włosy jak niesfornemu dziecku, które tylko w ten sposób można było zachęcić do zjedzenia czegokolwiek.
Zdenerwowanie zaczynało ustępować jedynie chęci bycia blisko. Wszystko inne automatycznie przestało się liczyć i Avery kompletnie zapomniał o tym, że istnieje cokolwiek oprócz C o l i n a. Wokół którego nagle skoncentrował się cały jego wszechświat. Księżyc świecił odbitym blaskiem odbitym od Fawley’a, Słońce nie prażyło równie intensywnie, jak jego uśmiech, a gwiazdy nie umywały się nawet w najmniejszym stopniu do jego roziskrzonych, niebieskich oczu. Wpatrywał się w nie z nieco nieprzytomnym uśmiechem, chłonąc ten nieziemski, chłodny błękit, kontrastujący na równi z czerwienią policzków i karminem warg. Pełnych, idealnie wykrojonych, zapraszających do złożenia na nich czułego pocałunku. Miał diabelną ochotę to zrobić, musnąć go swoimi ustami, nieznacznie przygryźć wargę, ale… czemu tak bardzo wstydził się przed wykonaniem pierwszego kroku? Objawy niezwykle przypominające nastoletnie zakochanie, a był przecież dojrzałym mężczyzną. Przystojnym, obdarzonym niewątpliwymi walorami (nadal obiektywnie oceniał swe ciało) i Colin nie mógł odmówić mu żadnych przymiotów. Samael błagał w myślach Salazara, żeby ten czym prędzej natchnął księgarza i uświadomił mu, że czekają wyłącznie na jego decyzje. Avery spalał się z wewnętrznej potrzeby objęcia swego towarzysza, zasypania go pieszczotami oraz niewinnym trzymaniu go za rękę podczas romantycznego spaceru wśród różanych krzewów. Pragnął karmić go malinami (cóż za erotyczne owoce), słuchać komplementów oraz rewanżować się zasypywaniem go słodkimi słówkami. Nade wszystko zaś marzył o czułostkach na jakie przecież zasługiwali oboje.
- Naprawdę? Ślicznie? – spytał jeszcze, chcąc dokładnie i stuprocentowo się upewnić, że Colin aprobuje jego wizerunek. Samemu zerknął jeszcze raz na jego sylwetkę, zatrzymując się dłuższą chwilę na obliczu księgarza. Fawley był pięknem, kanonicznym obrazem Adonisa i według niego, mógłby odziewać się nawet w worki po ziemniakach, a i tak wzbudzałby zasłużony zachwyt. Pozwolił mu potarmosić się za policzki, choć zdecydowanie wolałby inną formę pieszczot – priorytetem była jednak przyjemność Colina, więc jeśli jemu sprawiało to satysfakcję – proszę bardzo! Avery w tej chwili zrobiłby wszystko, aby on czuł się dobrze, a miętoszenie policzków wcale tak bardzo mu nie przeszkadzało. Fawley w jednej chwili zmienił się w jego osobistego boga, szturmem zajmując pozycję na złotym piedestale, dotąd nigdy niezdobytym. Ni to mocą ludzką, ni nadnaturalną – księgarz miał powody do dumy z tego, iż udało mu się całkowicie usidlić niedostępnego Samaela. Któremu jednak nie przypadł do gustu pomysł ugotowania zupki oraz kluseczek. Preferował inne formy spędzania czasu i już klarowała mu się wizja, jak mogliby zagospodarować sobie wolne godziny. Na razie wszakże zamknął oczy, mrucząc cicho z rozkoszy, kiedy Colin gładził go po włoskach. Czuł się niczym kiciuś, pieszczony i głaskany, ale nadal było mu mało. Miał ogromny niedosyty i dziwny brak radości. Nie rozśmieszył go nawet Fawley, udający samolot, więc zbył te śmieszne odgłosy, składając usta w ciup i wciskając na jego ustach soczystego całusa.
- Podobasz mi się, Colin – wyznał, rozemocjonowany oczekując jego reakcji. Nie wątpił, iż będzie ona pozytywna, jednakowoż oczekiwał czegoś lepszego od obietnic rosołku z makaronem.
- Naprawdę? Ślicznie? – spytał jeszcze, chcąc dokładnie i stuprocentowo się upewnić, że Colin aprobuje jego wizerunek. Samemu zerknął jeszcze raz na jego sylwetkę, zatrzymując się dłuższą chwilę na obliczu księgarza. Fawley był pięknem, kanonicznym obrazem Adonisa i według niego, mógłby odziewać się nawet w worki po ziemniakach, a i tak wzbudzałby zasłużony zachwyt. Pozwolił mu potarmosić się za policzki, choć zdecydowanie wolałby inną formę pieszczot – priorytetem była jednak przyjemność Colina, więc jeśli jemu sprawiało to satysfakcję – proszę bardzo! Avery w tej chwili zrobiłby wszystko, aby on czuł się dobrze, a miętoszenie policzków wcale tak bardzo mu nie przeszkadzało. Fawley w jednej chwili zmienił się w jego osobistego boga, szturmem zajmując pozycję na złotym piedestale, dotąd nigdy niezdobytym. Ni to mocą ludzką, ni nadnaturalną – księgarz miał powody do dumy z tego, iż udało mu się całkowicie usidlić niedostępnego Samaela. Któremu jednak nie przypadł do gustu pomysł ugotowania zupki oraz kluseczek. Preferował inne formy spędzania czasu i już klarowała mu się wizja, jak mogliby zagospodarować sobie wolne godziny. Na razie wszakże zamknął oczy, mrucząc cicho z rozkoszy, kiedy Colin gładził go po włoskach. Czuł się niczym kiciuś, pieszczony i głaskany, ale nadal było mu mało. Miał ogromny niedosyty i dziwny brak radości. Nie rozśmieszył go nawet Fawley, udający samolot, więc zbył te śmieszne odgłosy, składając usta w ciup i wciskając na jego ustach soczystego całusa.
- Podobasz mi się, Colin – wyznał, rozemocjonowany oczekując jego reakcji. Nie wątpił, iż będzie ona pozytywna, jednakowoż oczekiwał czegoś lepszego od obietnic rosołku z makaronem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świadomość, że zrzucił wszystkie ale, wszystkie bo, wszystkie a gdyby na karb losu - pozostawiając sobie jednakże możliwość ucieczki w każdym momencie - sprawiła, że jego nieporadne myśli zaczęły układać się w logiczną całość. Samael, nawet jeśli pozostawał pod wpływem magii, był przecież n a d a l tym samym Samaelem, który kilka dni temu zadrwił z niego na festynie, a jeszcze wcześniej niewzruszony (do czasu) przyjmował jego przysięgę wierności. Był tym samym aroganckim arystokratą, który buszował po szlacheckich salonach z ogromną pewnością siebie, wzbudzając przy tym zawistne spojrzenia panów, którzy musieli łapać swoje niewiasty po tym, gdy te masowo omdlewały w jego obecności. Rzucił więc Samowi sfochowane spojrzenie, że ten zignorował jego rosołową propozycję - a przecież mogli się doskonale bawić, ganiając po mugolskiej wsi w poszukiwaniu jakiejś dorodnej kury - pozwalając się jednak cmoknąć w usta, łaskawie darując sobie uwagę o drapiącej brodzie i wąsach.
- Ślicznie, pucusiu - potwierdził po dłuższej chwili jeszcze raz, ujmując go za ramię i prowadząc na pufę, która stała po drugiej stronie holu obok małej szafki. Usiadł pierwszy, wciągając Samaela na swoje kolana (kolejny dowód, że miał do czynienia z dzieckiem?), wciąż głaszcząc go po głowie, bardziej jednak dla zebrania myśli, niż dla sprawienia mężczyźnie (ekhem) przyjemności. Może faktycznie popełnił gafę z tym rosołem? Może opcja spaghetti z mięsnymi kuleczkami byłaby o wiele bardziej romantyczna - szczególnie, gdy poturlałby nosem taką kulkę w stronę Samaela, patrząc na niego zawstydzonym spojrzeniem, a w odpowiedzi Sam zlizałby resztę sosu z jego nosa, okraszając wszystko dorodnym buziakiem. Tak, to była zdecydowanie lepsza opcja i Colin westchnął z rezygnacją, że dobre pomysły przychodzą mu do głowy dopiero po fakcie. Zakręcił sobie na palcu jeden z Samaelowych loczków i uśmiechnął się szeroko do swojego nowego chłopaka, poddając się urokowi chwili.
- A co najbardziej ci się we mnie podoba? - zniżył głos, spuszczając wzrok na jego szyję i zagryzając z niecierpliwości wargi i krygując się jak panna na wydaniu, która właśnie pytała swojego narzeczonego o jego najskrytsze uczucia. - Moje wąsy? - zapytał znacząco, błądząc spojrzeniem po kołnierzu szlafroka i zastanawiając się, gdzie w skali od jeden do ty idioto, mieściłoby się rozebrania Sama z tego niepotrzebnego ciucha. Opanował jednak błyskawicznie swoje niepokorne myśli, wracając do okrutnej (okrutnie przyjemnej) rzeczywistości, w której szlachecki tyłek Samaela wbijał mu się słodkim ciężarem w kolana.
- Ślicznie, pucusiu - potwierdził po dłuższej chwili jeszcze raz, ujmując go za ramię i prowadząc na pufę, która stała po drugiej stronie holu obok małej szafki. Usiadł pierwszy, wciągając Samaela na swoje kolana (kolejny dowód, że miał do czynienia z dzieckiem?), wciąż głaszcząc go po głowie, bardziej jednak dla zebrania myśli, niż dla sprawienia mężczyźnie (ekhem) przyjemności. Może faktycznie popełnił gafę z tym rosołem? Może opcja spaghetti z mięsnymi kuleczkami byłaby o wiele bardziej romantyczna - szczególnie, gdy poturlałby nosem taką kulkę w stronę Samaela, patrząc na niego zawstydzonym spojrzeniem, a w odpowiedzi Sam zlizałby resztę sosu z jego nosa, okraszając wszystko dorodnym buziakiem. Tak, to była zdecydowanie lepsza opcja i Colin westchnął z rezygnacją, że dobre pomysły przychodzą mu do głowy dopiero po fakcie. Zakręcił sobie na palcu jeden z Samaelowych loczków i uśmiechnął się szeroko do swojego nowego chłopaka, poddając się urokowi chwili.
- A co najbardziej ci się we mnie podoba? - zniżył głos, spuszczając wzrok na jego szyję i zagryzając z niecierpliwości wargi i krygując się jak panna na wydaniu, która właśnie pytała swojego narzeczonego o jego najskrytsze uczucia. - Moje wąsy? - zapytał znacząco, błądząc spojrzeniem po kołnierzu szlafroka i zastanawiając się, gdzie w skali od jeden do ty idioto, mieściłoby się rozebrania Sama z tego niepotrzebnego ciucha. Opanował jednak błyskawicznie swoje niepokorne myśli, wracając do okrutnej (okrutnie przyjemnej) rzeczywistości, w której szlachecki tyłek Samaela wbijał mu się słodkim ciężarem w kolana.
Gdyby był kobietą, pozwoliłby Colinowi, aby ten zrobił z nim absolutnie wszystko. Czuł się jednak stuprocentowym samcem, a wygląd jego nagiego ciała również to potwierdzał, więc niestety nie mógł zaoferować mu aż takiej swobody. Pomimo tego, pragnął księgarza wręcz okrutnie, a wizja spacerów w świetle księżyca i schadzek pod jaworem rozpalała zatwardziałe dotychczas serduszko Avery’ego miłością bezgraniczną. Był pewny, jak jeszcze nigdy dotąd, że tak właśnie smakuje to uczucie. Porównując je do kulinariów, miłość stanowiła idealne spaghetti z długim, ciągnącym się makaronem, który został przecież wręcz stworzony do tego, aby się nim dzielić i zasysać go wspólnie. Jednak nawet najlepiej wykonane, nie równało się ustom Colina. Strasznie słodkim, więc Avery oblizał się łakomie, powstrzymując się przed cmoknięciem go raz jeszcze. Czekał aż on to zrobi – czemu miał niby ze wszystkim się śpieszyć i eksperymentować samemu? Zrobiło mu się niemal przykro, iż księgarzowi nie zależy na nim w równym stopniu, ale szybko pozbył się tego uczucia, słysząc z jego ust urocze zdrobnienie. Samael potulnie poszedł za nim (najskuteczniejszym argumentem okazał się fakt, iż chwycił go za r ę k ę) i z radością wgramolił mu się na kolana. Machinalnie przesuwając jedną dłonią po jego policzku, a drugą po udzie. Fawley w tym czasie nakręcał sobie na palcach loczki z włosów Avery’ego, co mężczyzna przyjmował z cichymi pomrukami zadowolenia. Było mu dobrze, cieplutko i przyjemnie. Mimo, że coś twardego wbijało mu się w tyłek. Powiercił się jednak dłuższą chwilę i znowu umościł się na tyle wygodnie, aby przymknąć oczy i oprzeć głowę o policzek Colina. Jego głos był tak słodki, że miód przy nim zdawałby się gorzki (lol, co ja piszę) i Samael chciałby zasypiać nie inaczej, jak właśnie przy tych cudownych, uspokajających tonach. Objął go za szyję, niecierpliwie cmokając w usta po raz kolejny, aby wyszeptać mu miłosne wyznanie wprost do uszka, bo na głos troszkę się wstydził.
- Lubię twoje oczy, przypominające lazur nieba. I twoje zmarszczki, kiedy się uśmiechasz, mięciusie włosy i rumieńce, kiedy się zawstydzasz. Nawet twój zarost, który przyjemnie drażni skórę. I… podobają mi się też twoje pieprzyki – wypalił, ponieważ w tym momencie byli przecież ze sobą absolutnie szczerzy. Chciałby mu powiedzieć jeszcze o milionach innych cech oraz drobnych nawyków, które ukochał, lecz marzył, aby i z colinowych ust dobyły się podobne wyzwania. Zasługiwał przecież na nie i patrzył teraz na Fawley’a wzrokiem wręcz proszącym o podobną dozę komplementów.
- Lubię twoje oczy, przypominające lazur nieba. I twoje zmarszczki, kiedy się uśmiechasz, mięciusie włosy i rumieńce, kiedy się zawstydzasz. Nawet twój zarost, który przyjemnie drażni skórę. I… podobają mi się też twoje pieprzyki – wypalił, ponieważ w tym momencie byli przecież ze sobą absolutnie szczerzy. Chciałby mu powiedzieć jeszcze o milionach innych cech oraz drobnych nawyków, które ukochał, lecz marzył, aby i z colinowych ust dobyły się podobne wyzwania. Zasługiwał przecież na nie i patrzył teraz na Fawley’a wzrokiem wręcz proszącym o podobną dozę komplementów.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywiście mógł być wymarzoną nitką makaronu okręcającą się wokół języka Sama, zanim wchłonąłby ją w siebie ze smakiem (w końcu przez żołądek do serca, zahaczając o okrężnicę), ale o wiele bardziej wolałaby być kromką chleba, na której Sam rozlewałby przepyszny, ciągnący się miód, rozsmarowując go idealnie równo po całej powierzchni. Albo niesamowicie słodkim waflem, który rozpływałby się w ustach, zapewniając Avery'emu nieziemskie wręcz doznania i gwarantując, że już nigdy, przenigdy nie sięgnąłby po żaden inny smakołyk. Niestety był jedynie Colinem, przygarniającym łapczywie męskie ciało do siebie i poddającym się rozkosznym komplementom sypiącym się z ust Sama jak cukierki z piniaty. Błądził dłońmi po jego plecach, ginąc palcami w puszystym szlafroku, pod którym rysowały się silne, napięte mięśnie i niecierpliwie wiercił się na krześle za każdym razem, gdy Sam postanowił zmienić pozycję. Z pewnością Amor, który wystrzelił pechową strzałę, zataczał się teraz gdzieś pijany z rozpaczy, ale Colina niewiele to obchodziło, gdy wczepił się palcami w ramiona swojego u k o c h a n e g o, z radością wysłuchując jego kolejnych słów. Najsłodszych niczym boska ambrozja, którą spijałby bez wahania z ust Samaela, brodząc po pas w ich wspólnej, nieokiełznanej miłości.
- Jestem zawstydzony tylko przy tobie, mój puszysty tygrrrrrysie - zamruczał, odszukując w końcu upragnione usta i wyciskając na nich skromny pocałunek, kilka sekund skradzionego szczęścia. - Ale czy będziesz mnie stały? - zapytał zaraz zmartwiony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie wrażenie w towarzystwie robił Samael. - Czy będziesz mi wkładał kwiaty do wianka, gdy będziemy wędrować kwiecistymi kobiercami naszych ogrodów? - czy Samael w ogóle ma jakiś ogród? - I przysięgniesz mi wierność dozgonną? I uszanujesz moją niewinność? - spłonił się ponownie, odszukując roznamiętnionym wzrokiem spojrzenie Samaela, jakby pragnął z niego wyczytać wszelkie mroczne i zdrożne intencje czające się pod łepetyną arystokraty. - Przedstawisz mnie swojej rodzinie? - odważył się zadać na końcu najważniejsze pytanie, zapominając zupełnie, że nawet twierdząca odpowiedź nie musi oznaczać, że Colin tejże prezentacji dożyje. Czymże jednak była zabawa bez ryzykowania własnym życiem? Szczególnie z mile ciężkim męskim ciałem na kolanach, które tuliło się do niego ufne, stęsknione komplementów i czekające na podobne miłosne wyznania. W myślach roztaczał już przyjemne wizje wspólnej przyszłości, gdy będą spędzać leniwe ranki w łóżku, karmiąc się chrupkimi bułkami z dżemem i spijając sobie kakao z dzióbków.
- Jestem zawstydzony tylko przy tobie, mój puszysty tygrrrrrysie - zamruczał, odszukując w końcu upragnione usta i wyciskając na nich skromny pocałunek, kilka sekund skradzionego szczęścia. - Ale czy będziesz mnie stały? - zapytał zaraz zmartwiony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie wrażenie w towarzystwie robił Samael. - Czy będziesz mi wkładał kwiaty do wianka, gdy będziemy wędrować kwiecistymi kobiercami naszych ogrodów? - czy Samael w ogóle ma jakiś ogród? - I przysięgniesz mi wierność dozgonną? I uszanujesz moją niewinność? - spłonił się ponownie, odszukując roznamiętnionym wzrokiem spojrzenie Samaela, jakby pragnął z niego wyczytać wszelkie mroczne i zdrożne intencje czające się pod łepetyną arystokraty. - Przedstawisz mnie swojej rodzinie? - odważył się zadać na końcu najważniejsze pytanie, zapominając zupełnie, że nawet twierdząca odpowiedź nie musi oznaczać, że Colin tejże prezentacji dożyje. Czymże jednak była zabawa bez ryzykowania własnym życiem? Szczególnie z mile ciężkim męskim ciałem na kolanach, które tuliło się do niego ufne, stęsknione komplementów i czekające na podobne miłosne wyznania. W myślach roztaczał już przyjemne wizje wspólnej przyszłości, gdy będą spędzać leniwe ranki w łóżku, karmiąc się chrupkimi bułkami z dżemem i spijając sobie kakao z dzióbków.
Samael od zawsze miał o sobie (dość) wysokie mniemanie, lecz teraz megalomania osiągnęła punkt krytyczny, kiedy w swoich wyobrażeniach, poczuł się wywyższać nad Afrodytę. Bo niby kim była przy nim bogini miłości? Ha! Kobietą przeciętnej urody w dziwnych szatkach, które na dodatek więcej zakrywały niż pokazywały! I ktoś taki miał czelność zwać się boginią miłości? Na dodatek ta jej niestałość w uczuciach... Avery prychnął ze zdegustowania. Dla n i e g o liczył się jedynie Colin. Tylko i wyłącznie i bezdyskusyjnie. Nikt przecież nie mógł podważyć tego uczucia, buchającego i żarzącego się ogniem równie gorącym, jak piekielny, lecz bynajmniej niepowodującym poparzeń. Ogień ich miłości miał jakby działanie lecznicze, ponieważ Samael czuł się zupełnie jak nowo narodzony, a każde spojrzenie w oczy księgarza skutkowało nagłym zastrzykiem energii oraz sił witalnych, zupełnie, jakby napił się słodkiego nektaru wiecznej młodości. Nie zależało mu na niej zupełnie – nawet chciałby się zestarzeć – wspólnie z Colinem, po latach udanego pożycia. Mieli przed sobą tyleee czasu. Ogrom, praktycznie wieczność, jaką mogli spędzić na milion różnych, niezwykle przyjemnych sposobów. Planował już ich romantyczne spacery w blasku księżyca, wygrywanie serenad pod oknem, improwizacje na fortepianie dedykowane Colinowi (którego palce rozkosznie błądziły po samaelowych plecach, wybijając rytm mozartowskiego koncertu c-moll KV 491), zagraniczne wycieczki, kochanie się w cieniu rzucanym przez egipskie piramidy… Posiadali ogromne możliwości i żadnych ograniczeń! Cały świat stał przed nimi otworem i Avery był więcej niż pewny, że nic nie stanie na przeszkodzie ich uczuciu.
- Mnie nie musisz się przecież wstydzić, mój słodziutki niedźwiadku – odparł, lekko przyganiającym tonem, jednakowoż szybko złagodniał. Nie potrafił zupełnie być dla niego surowy. Zwłaszcza, kiedy ciepłe usta muskały jego wargi, ofiarując mu (zdecydowanie za krótkie) chwile nieokiełznanej przyjemności. Uniósł głowę, jednocześnie odnajdując dłoń Colina, którą ścisnął (i już nie puścił, spryciula) i spojrzał w jego niebieskie tęczówki.
- Będę – obiecał z mocą, nie lękając się ani odrobinę, czy aby nie złamie swojej przysięgi. Topos wiernej Penelopy zmieni się w archetyp wiernego Samaela, bowiem w jego sercu nie było miejsca dla nikogo, prócz Colina. I niechby się rozstali na lat pięć, dziesięć, a nawet i trzydzieści – Avery nigdy by go nie zdradził, czekając nań i codziennie wychylając się zza okna, żeby sprawdzić, czy jego kochanek nie powraca. Mało tego! Czekałby z gorącym obiadkiem, a nawet nauczyłby się piec ciasta! Wszystko dla Colina!
- Będę obsypywać cię kwieciem i rozpylać dokoła Ciebie pachnidła, będę zraszać Cię wonnościami oraz nosić cię na rękach, aby twoje stopy nigdy nie dotknęły ziemi. Będę twoim już na zawsze i ani myślę dybać na twą cnotę. Obiecuję ci – rzekł uroczyście, podrywając się z jego uścisku i klękając przed księgarzem – jutro! – wykrzyknął, na jego nieśmiałe pytanie, chwytając go w silny uścisk i okręcając się wraz z nim – muszą poznać mego wybranka – zakrzyknął Avery, śmiejąc się radośnie i całując Colina po trzykroć w każdy policzek.
- Mnie nie musisz się przecież wstydzić, mój słodziutki niedźwiadku – odparł, lekko przyganiającym tonem, jednakowoż szybko złagodniał. Nie potrafił zupełnie być dla niego surowy. Zwłaszcza, kiedy ciepłe usta muskały jego wargi, ofiarując mu (zdecydowanie za krótkie) chwile nieokiełznanej przyjemności. Uniósł głowę, jednocześnie odnajdując dłoń Colina, którą ścisnął (i już nie puścił, spryciula) i spojrzał w jego niebieskie tęczówki.
- Będę – obiecał z mocą, nie lękając się ani odrobinę, czy aby nie złamie swojej przysięgi. Topos wiernej Penelopy zmieni się w archetyp wiernego Samaela, bowiem w jego sercu nie było miejsca dla nikogo, prócz Colina. I niechby się rozstali na lat pięć, dziesięć, a nawet i trzydzieści – Avery nigdy by go nie zdradził, czekając nań i codziennie wychylając się zza okna, żeby sprawdzić, czy jego kochanek nie powraca. Mało tego! Czekałby z gorącym obiadkiem, a nawet nauczyłby się piec ciasta! Wszystko dla Colina!
- Będę obsypywać cię kwieciem i rozpylać dokoła Ciebie pachnidła, będę zraszać Cię wonnościami oraz nosić cię na rękach, aby twoje stopy nigdy nie dotknęły ziemi. Będę twoim już na zawsze i ani myślę dybać na twą cnotę. Obiecuję ci – rzekł uroczyście, podrywając się z jego uścisku i klękając przed księgarzem – jutro! – wykrzyknął, na jego nieśmiałe pytanie, chwytając go w silny uścisk i okręcając się wraz z nim – muszą poznać mego wybranka – zakrzyknął Avery, śmiejąc się radośnie i całując Colina po trzykroć w każdy policzek.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wazon leci przez cały pokój, wymierzony w głowę Alexandra. Nie obchodzi mnie to, że to jakiś antyk z czasów dynastii Tang. Obchodzi mnie jedynie to, że nie trafiam, a porcelana roztrzaskuje się w drobny mak o ścianę, a nie o twoją głowę. Za dużo między nami wisiało, nawet jeśli skapitulowałam, uwierzyłam w twoje słowa, nie powinnam wierzyć w to, że potrwa to dłużej niż kilka dni. Spaliłeś wszystko, każdy jeden most utworzony między nami w próbie budowania relacji.
- JAK ŚMIAŁEŚ?! TY ZADUFANY W SOBIE… NIE JESTEM TWOJĄ WŁASNOŚCIĄ! – nie wiem skąd we mnie ta odwaga, lecz krew buzuje w żyłach i nawet nie przeszkadza mi twoja złość. Tym razem twoja ekspresywność przegrywa z kretesem wobec stanu, do którego mnie doprowadziłeś. - Ani twoją… Ani Samalea! I nie zrobię nic, by zadowolić ŻADNEGO z was! ZROZUMIAŁEŚ?! Czy to dla ciebie za trudne?! – unoszę się dalej, lecz to właściwie wszystko, co miałam ci do powiedzenia. Nasze oddechy się mieszają, gdy nagle stoimy zadziwiająco blisko siebie. Nie mam pojęcia, kiedy dystans z długości połowy pokoju zmniejszył się do kilku centymetrów. Wyglądamy jak para wzburzonych kochanków z tych mugolskich romansideł, które trzymam głęboko ukryte w swoim kufrze. Lecz nie będzie żadnych pocałunków, wybuchu namiętności, wyznań miłości. Jedyne co jest między nami, to paląca nienawiść.
- Na Salazara, a pomyśleć, że chciałam cię poślubić – głos zamienia się w niespokojny szept kobiety zawiedzionej, tym co stało się przed kilkoma godzinami. Wciąż nie potrafię przełknąć takiej zniewagi, gdy o tym myślę, być może moje oczy stają się zbyt szkliste. Tym bardziej czuję się zraniona, bo przecież stopniowo zaczynałam ci ufać. Następnym razem nie będę już taka głupia. - Odwołasz to i nigdy więcej cię nie zobaczę, rozumiesz? – podejmuję decyzję w ciągu ułamków sekund. To przecież takie proste, zawsze było takie proste, tylko strach wzbraniał mnie przed działaniem, dlatego gdy pozbywam się własnych koszmarów i lęków… – Idziemy do Samaela – oznajmiam ci pewnym tonem, nim chwytam mankiet twojej koszuli. Chyba jesteś zbyt zaszokowany moim słowami, bo nie sprzeczasz się ze mną, nie wyrywasz ręki, dlatego też bez problemu zaciągam cię do kominka.
Ogień w kominku zatrzeszczał, zmieniając się na jaskrawo zielony, a w palenisku pojawiała się dwójka czarodziejów. Nie obchodzi mnie, czy jesteśmy tutaj zaproszeni, nie obchodzi mnie, że jedyne co mam to własną różdżkę. Skonfrontuję nas wszystkich i w końcu pozbędę się problemu, który mnie dusi i utrudnia działanie.
- Gdzie jest Samael? – warczę po skrzacie domowym, który przyszedł, by przywitać gości. Nie przyjmuję jego słów, jako że pan nie przyjmuje gości. W końcu istota pod naporem mojej złości, łamie się i wśród pisków, gryzienia własnych rąk, wyjawia interesujące mnie informacje. Hol... czyżby przyjmował jakichś gości? Dlatego wychodzę z salonu, a Alexander towarzyszy mi krok w krok, nawet już się nie kłócimy – czy to z przejęcia, a może wszystko zostało już powiedziane. Drzwi ustępują, gdy jak dzika furia wpadam do holu, całkowicie pochłonięta własną złością, nie przejmuję się tym, co mogę zastać. A być może powinnam, bo gdy widzę innego mężczyznę, trzymającego Samaela na kolanach… Po prostu zamieram, nie wiedząc co zrobić. Może przyjście tutaj wcale nie było takim dobrym pomysłem?
- JAK ŚMIAŁEŚ?! TY ZADUFANY W SOBIE… NIE JESTEM TWOJĄ WŁASNOŚCIĄ! – nie wiem skąd we mnie ta odwaga, lecz krew buzuje w żyłach i nawet nie przeszkadza mi twoja złość. Tym razem twoja ekspresywność przegrywa z kretesem wobec stanu, do którego mnie doprowadziłeś. - Ani twoją… Ani Samalea! I nie zrobię nic, by zadowolić ŻADNEGO z was! ZROZUMIAŁEŚ?! Czy to dla ciebie za trudne?! – unoszę się dalej, lecz to właściwie wszystko, co miałam ci do powiedzenia. Nasze oddechy się mieszają, gdy nagle stoimy zadziwiająco blisko siebie. Nie mam pojęcia, kiedy dystans z długości połowy pokoju zmniejszył się do kilku centymetrów. Wyglądamy jak para wzburzonych kochanków z tych mugolskich romansideł, które trzymam głęboko ukryte w swoim kufrze. Lecz nie będzie żadnych pocałunków, wybuchu namiętności, wyznań miłości. Jedyne co jest między nami, to paląca nienawiść.
- Na Salazara, a pomyśleć, że chciałam cię poślubić – głos zamienia się w niespokojny szept kobiety zawiedzionej, tym co stało się przed kilkoma godzinami. Wciąż nie potrafię przełknąć takiej zniewagi, gdy o tym myślę, być może moje oczy stają się zbyt szkliste. Tym bardziej czuję się zraniona, bo przecież stopniowo zaczynałam ci ufać. Następnym razem nie będę już taka głupia. - Odwołasz to i nigdy więcej cię nie zobaczę, rozumiesz? – podejmuję decyzję w ciągu ułamków sekund. To przecież takie proste, zawsze było takie proste, tylko strach wzbraniał mnie przed działaniem, dlatego gdy pozbywam się własnych koszmarów i lęków… – Idziemy do Samaela – oznajmiam ci pewnym tonem, nim chwytam mankiet twojej koszuli. Chyba jesteś zbyt zaszokowany moim słowami, bo nie sprzeczasz się ze mną, nie wyrywasz ręki, dlatego też bez problemu zaciągam cię do kominka.
***
Ogień w kominku zatrzeszczał, zmieniając się na jaskrawo zielony, a w palenisku pojawiała się dwójka czarodziejów. Nie obchodzi mnie, czy jesteśmy tutaj zaproszeni, nie obchodzi mnie, że jedyne co mam to własną różdżkę. Skonfrontuję nas wszystkich i w końcu pozbędę się problemu, który mnie dusi i utrudnia działanie.
- Gdzie jest Samael? – warczę po skrzacie domowym, który przyszedł, by przywitać gości. Nie przyjmuję jego słów, jako że pan nie przyjmuje gości. W końcu istota pod naporem mojej złości, łamie się i wśród pisków, gryzienia własnych rąk, wyjawia interesujące mnie informacje. Hol... czyżby przyjmował jakichś gości? Dlatego wychodzę z salonu, a Alexander towarzyszy mi krok w krok, nawet już się nie kłócimy – czy to z przejęcia, a może wszystko zostało już powiedziane. Drzwi ustępują, gdy jak dzika furia wpadam do holu, całkowicie pochłonięta własną złością, nie przejmuję się tym, co mogę zastać. A być może powinnam, bo gdy widzę innego mężczyznę, trzymającego Samaela na kolanach… Po prostu zamieram, nie wiedząc co zrobić. Może przyjście tutaj wcale nie było takim dobrym pomysłem?
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ta kobieta go irytowała. Merlinie, jak ona działała mu na nerwy! W kółko ta sama gadka, te same wystraszone oczy, te same wściekłe argumenty, te same wrzaski i płacze. Nie wiedział, dlaczego miał takiego pecha, ale trafiła mu się chyba najbardziej uparta kobieta świata, która klapki na oczy musiała przykleić sobie tak mocno, że zrosły się z jej ciałem.
- Miałem pełne prawo zrobić cokolwiek co chciałem - cedził przez zęby. - To, że masz jakiegoś cholernego bzika na swoim punkcie, a zwłaszcza na punkcie swojej absurdalnej niezależności, która dla ciebie ma chyba status relikwii, to już nie moja win- urwał, po czym błyskawicznie rzucił się w bok, ledwo unikając spotkania trzeciego stopnia jego głowy z jakąś wazą, która wcześniej stanowiła element wystroju salonu w rezydencji Hylands.
Wracając... Zrosły się z jej ciałem, które chętnie w tym momencie by spopielił. O ile kobieta sama się nie zapali od gniewu, który w niej buzował. Gdyby nie był tak rozjuszony, pewnie zwróciłby uwagę, że ze spotkania na spotkanie Allison staje się coraz bardziej odważna w pokazywaniu tego, co jej się nie podoba. Zaczyna otwarcie pokazywać emocje, które nie powinny być okazywane przez młodą szlachciankę.
Jednak głowa Selwyna płonęła, nie tylko rudością włosów, ale też niepohamowaną wściekłością, od której cały stężał. Ta kobieta sprawiała, że miał ochotę wrzeszczeć, niszczyć i... nie, zabijać jeszcze nie.
MERLINIE, CZEMU POCIĄGAŁA GO JESZCZE BARDZIEJ, GDY SIĘ KŁÓCILI?!
Stracił na ułamek sekundy animusz, gdy w burzy między ich spojrzeniami rozkojarzyła go i dała radę zaciągnąć do kominka. Oprzytomniał dopiero na piskliwy głos skrzata domowego. Co ta Allison...? Gdy ruszyła z kopyta, pośpieszył za nią co tchu. Może i byli właśnie w środku iście ognistej kłótni (swoją drogą Allison świetnie nadawała się na kobietę noszącą nazwisko Selwyn), ale nie chciał, żeby sama znalazła się w jaskini lwa. Przelecieli jak wicher przez rezydencję (której wystrój co prawda Alexowi do gustu nie przypadł) tylko po to, by stanąć jak wryci, gdy ujrzeli, co znajduje się w holu.
Albo raczej kto.
Alexander złapał Allison za ramiona i odwrócił szybko, wtulając jej twarz w swoją pierś. Jakby to było w stanie wymazać z jej głowy obraz Samaela w różowym, kwiecistym szlafroku, siedzącego na kolanach Fawley'a (zbieg okoliczności, czy wszyscy Fawley'owie mają talent do pakowania się w niezłe kaszany?) w dość... jednoznacznej sytuacji.
- Miałem pełne prawo zrobić cokolwiek co chciałem - cedził przez zęby. - To, że masz jakiegoś cholernego bzika na swoim punkcie, a zwłaszcza na punkcie swojej absurdalnej niezależności, która dla ciebie ma chyba status relikwii, to już nie moja win- urwał, po czym błyskawicznie rzucił się w bok, ledwo unikając spotkania trzeciego stopnia jego głowy z jakąś wazą, która wcześniej stanowiła element wystroju salonu w rezydencji Hylands.
Wracając... Zrosły się z jej ciałem, które chętnie w tym momencie by spopielił. O ile kobieta sama się nie zapali od gniewu, który w niej buzował. Gdyby nie był tak rozjuszony, pewnie zwróciłby uwagę, że ze spotkania na spotkanie Allison staje się coraz bardziej odważna w pokazywaniu tego, co jej się nie podoba. Zaczyna otwarcie pokazywać emocje, które nie powinny być okazywane przez młodą szlachciankę.
Jednak głowa Selwyna płonęła, nie tylko rudością włosów, ale też niepohamowaną wściekłością, od której cały stężał. Ta kobieta sprawiała, że miał ochotę wrzeszczeć, niszczyć i... nie, zabijać jeszcze nie.
MERLINIE, CZEMU POCIĄGAŁA GO JESZCZE BARDZIEJ, GDY SIĘ KŁÓCILI?!
Stracił na ułamek sekundy animusz, gdy w burzy między ich spojrzeniami rozkojarzyła go i dała radę zaciągnąć do kominka. Oprzytomniał dopiero na piskliwy głos skrzata domowego. Co ta Allison...? Gdy ruszyła z kopyta, pośpieszył za nią co tchu. Może i byli właśnie w środku iście ognistej kłótni (swoją drogą Allison świetnie nadawała się na kobietę noszącą nazwisko Selwyn), ale nie chciał, żeby sama znalazła się w jaskini lwa. Przelecieli jak wicher przez rezydencję (której wystrój co prawda Alexowi do gustu nie przypadł) tylko po to, by stanąć jak wryci, gdy ujrzeli, co znajduje się w holu.
Albo raczej kto.
Alexander złapał Allison za ramiona i odwrócił szybko, wtulając jej twarz w swoją pierś. Jakby to było w stanie wymazać z jej głowy obraz Samaela w różowym, kwiecistym szlafroku, siedzącego na kolanach Fawley'a (zbieg okoliczności, czy wszyscy Fawley'owie mają talent do pakowania się w niezłe kaszany?) w dość... jednoznacznej sytuacji.
Miłosne szaleństwo, które wyczuwalne było w powietrzu (i w każdym słowie wypowiadanym przez Samaela), nie miało wcale a wcale łatki szaleństwa niegodnego - takowe mieściłoby się dopiero w abstrakcyjnym pojęciu głupoty, a do tej (jeszcze?) żaden z nich nie dał się sprowokować. Ciężko jednak było wciąż przed sobą udawać, że ich czyny nie będą miały żadnej konsekwencji w przyszłości: zarówno dla Colina, który zapewne skończyłby gdzieś martwy, jak i dla Samaela, który najpewniej długo nie mógłby zrozumieć, jak łatwo (i głupio) dał się podejść. Niemniej nie to teraz zaprzątało głowę księgarza, w której prócz miłosnych uniesień i chęci złośliwego wykorzystania szlachcica (może wezwać jego znajomych), krzątały się myśli cokolwiek odmienne. A gdyby... a gdyby tak zaryzykować i wyciągnąć od niego trochę informacji? Był zły, o tak, to nie ulegało wątpliwości, był wciąż na niego obrażony i z gniewem reagował na każde wspomnienie - chociaż wczoraj na kilka godzin musiał przygasić swoją niechęć - ale nadal był ciekawy Samaela jako osoby. Jako człowieka, który skrupulatnie chronił swoją prywatność i z jawną dezaprobatą odnosił się do wszystkich prób Colina, gdy ten próbował się o nim czegoś dowiedzieć. Może więc teraz, gdy był pod magicznym działaniem baniek i wygadywał przeróżne rzeczy (chociaż niezwykle słodkie i Colinowe serduszko prawie pękało z rozpaczy, że musi to przerwać), zgodziłby się ujawnić kilka sekretów? Jakieś wspomnienia z dzieciństwa, gdy zamordował swojego pierwszego królika i udusił ptaszka, który wypadł z gniazda?
- Zatem jutro, Samaelu - położył mu dłoń na piersi, odsuwając nieco rozgorączkowanego arystokratę, który łapczywie i z niejaką determinacją obcałowywał mu policzki. - Z przyjemnością poznam twoją rodzinę, bo po zapoznaniu z panią Avery odczuwam pewien niedosyt - zamruczał jeszcze, poprawiając Samaelowi szlafrok, który przy gwałtownych ruchach mężczyzny znów się niepoprawnie podwinął, niemoralnie ukazując kształtne łydki. Rychło w czas, bo chwilę później z salonu dobiegł jakiś rumor, może nawet głosy (nie miał czasu nasłuchiwać, zbytnio zapatrzony w Samaelowe łydki, szybkie i głośne kroki i... jakaś nieznana mu para wkroczyła do holu, nie zadając sobie nawet trudu powiedzenia dzień dobry (był wszakże gościem) czy ukłonienia się na powitanie (był wszakże szlachcicem, któremu należał się szacunek). Zmierzył ich zaskoczonym spojrzeniem, obejmując jednocześnie Samaela ramionami, jakby w obawie, że nieznajomi przyszli ich bestialsko rozdzielić. Teraz, gdy najsłodsze słowa padały z ust tego groźnego potwora, brylującego na salonach i poruszającego się z wdzięczną lekkością wśród arystokratycznych pułapek.
- Pan Avery nie przyjmuje akwizytorów, jest zajęty - wyjaśnił rzeczowym tonem, gdy po kilku sekundach ciszy upewnił się, że nie będzie ani powitania, ani pokłonu. - I chory - dodał lekko usprawiedliwiającym tonem, jednocześnie kładąc mu dłoń na czole na potwierdzenie swoich słów. Gorączka, smocza ospa, wysypka i biegunka, mogli sobie wybrać co tylko chcieli, niezbyt go teraz interesowało informowanie obcych sobie ludzi o stanie zdrowia swojego mentora i mistrza, a tym bardziej tłumaczenie się, dlaczegoż siedzi mu na kolanach. - Zatem będzie najlepiej, gdy zabiorę go do szpitala - klepnął Samaela w ramię, a gdy ten zsunął się na ziemię (szlafrok na szczęście już się nie podwijał), złapał go za wspomniane ramię i wdzięcznie wyprowadził z holu w stronę salonu, mijając po drodze przerażonego skrzata i puszczając oczko do kobiety. W grę wchodziło oczywiście jeszcze proste zaklęcie Obliviate, ale rozczulony miłosnymi wyznania Colin miał zbyt dobry humor, by trudzić się marnowaniem magii. Wcisnął jakimś cudem Samaela do kominka, samemu przy tym ledwo się mieszcząc, nabrał w dłoń nieco proszku Fiuu i przeniósł ich prosto na swoją uroczystość pogrzebową.
z/t Colin i Sam
- Zatem jutro, Samaelu - położył mu dłoń na piersi, odsuwając nieco rozgorączkowanego arystokratę, który łapczywie i z niejaką determinacją obcałowywał mu policzki. - Z przyjemnością poznam twoją rodzinę, bo po zapoznaniu z panią Avery odczuwam pewien niedosyt - zamruczał jeszcze, poprawiając Samaelowi szlafrok, który przy gwałtownych ruchach mężczyzny znów się niepoprawnie podwinął, niemoralnie ukazując kształtne łydki. Rychło w czas, bo chwilę później z salonu dobiegł jakiś rumor, może nawet głosy (nie miał czasu nasłuchiwać, zbytnio zapatrzony w Samaelowe łydki, szybkie i głośne kroki i... jakaś nieznana mu para wkroczyła do holu, nie zadając sobie nawet trudu powiedzenia dzień dobry (był wszakże gościem) czy ukłonienia się na powitanie (był wszakże szlachcicem, któremu należał się szacunek). Zmierzył ich zaskoczonym spojrzeniem, obejmując jednocześnie Samaela ramionami, jakby w obawie, że nieznajomi przyszli ich bestialsko rozdzielić. Teraz, gdy najsłodsze słowa padały z ust tego groźnego potwora, brylującego na salonach i poruszającego się z wdzięczną lekkością wśród arystokratycznych pułapek.
- Pan Avery nie przyjmuje akwizytorów, jest zajęty - wyjaśnił rzeczowym tonem, gdy po kilku sekundach ciszy upewnił się, że nie będzie ani powitania, ani pokłonu. - I chory - dodał lekko usprawiedliwiającym tonem, jednocześnie kładąc mu dłoń na czole na potwierdzenie swoich słów. Gorączka, smocza ospa, wysypka i biegunka, mogli sobie wybrać co tylko chcieli, niezbyt go teraz interesowało informowanie obcych sobie ludzi o stanie zdrowia swojego mentora i mistrza, a tym bardziej tłumaczenie się, dlaczegoż siedzi mu na kolanach. - Zatem będzie najlepiej, gdy zabiorę go do szpitala - klepnął Samaela w ramię, a gdy ten zsunął się na ziemię (szlafrok na szczęście już się nie podwijał), złapał go za wspomniane ramię i wdzięcznie wyprowadził z holu w stronę salonu, mijając po drodze przerażonego skrzata i puszczając oczko do kobiety. W grę wchodziło oczywiście jeszcze proste zaklęcie Obliviate, ale rozczulony miłosnymi wyznania Colin miał zbyt dobry humor, by trudzić się marnowaniem magii. Wcisnął jakimś cudem Samaela do kominka, samemu przy tym ledwo się mieszcząc, nabrał w dłoń nieco proszku Fiuu i przeniósł ich prosto na swoją uroczystość pogrzebową.
z/t Colin i Sam
Strona 1 z 2 • 1, 2
Hol
Szybka odpowiedź