Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
Wygodnie siedzieć w siodle? Dobre sobie, szlachetny panie! Artemis spróbował się wyprostować. Mięśnie jego pleców napięły się. Zdawać się mogło, że podstawy tej sztuki kawaler ma opanowane. Mimo to ciężko było zignorować ból w okolicach kości ogonowej. Niezbyt wygodnie.
Artemis próbował skupić się jednocześnie na słowach mężczyzny, jak i na tym, by dobrze trzymać wodze i patrzeć przed siebie. Wcześniej poczynił wysiłek przywitania się z Wilkiem i Evelyn, ale nie był pewien, czy dostrzegli jego gest pozdrowienia. Jak nic tego wieczoru, również i to nie wyszło Artemisowi szczególnie zgrabnie.
Nikt postronny zapewne nie był zainteresowany zerkaniem na czterech jeźdźców. Nie było więc powodu do wstydu. Wzrok ludzi nie biorących udział w tym, zdaniem Artemisa, lekkim szaleństwie zatrzymywał się niechybnie na aetonanach. Piękne stworzenia. Ciekawe czy ich bezskrzydli kuzyni patrzyli na nich z podziwem? Zazdrością? A może byli do bólu obojętni? Artemis zamyślił się na parę chwil. Ucieszył się w głębi ducha, że nie było tu Sue - zapewne odciągałaby go od tego głupiego pomysłu. Pewnikiem zaproponowałaby naukę jazdy konnej, wspominałaby o tym, że trzeba krok po kroku bezpiecznie nabywać nowych umiejętności. Ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Artemis potrzebował tej nocy nowej podniety lub porządnej dawki bólu. I to, i to było możliwe do uzyskania podczas wyścigu.
Trzy, dwa, jeden... i jazda!, pomyślał Artemis i pełen wiary w swój absolutny brak umiejętności jeździeckich zaczął krzyczeć. Był to krzyk podekscytowania czy przerażenia?
Byłoby w tym wszystkim coś wyzwalającego, gdyby nie fakt, że Lovegood nie miał absolutnie żadnej kontroli nad tym, co się dzieje. Koń wystartował i nie obchodziło go to, czy jego jeździec był gotowy. Drżenie ziemi było wyczuwalne przez innych, ale nie przez Artemisa, który sam stał się jednym wielkim drżeniem. C-c-co mmmoże pój-ść n-n-nie tak?, myślał podskakując na siodle i mimo wszystko szykując się na bliskie spotkanie z ziemią pod kopytami Wiosenki.
Artemis próbował skupić się jednocześnie na słowach mężczyzny, jak i na tym, by dobrze trzymać wodze i patrzeć przed siebie. Wcześniej poczynił wysiłek przywitania się z Wilkiem i Evelyn, ale nie był pewien, czy dostrzegli jego gest pozdrowienia. Jak nic tego wieczoru, również i to nie wyszło Artemisowi szczególnie zgrabnie.
Nikt postronny zapewne nie był zainteresowany zerkaniem na czterech jeźdźców. Nie było więc powodu do wstydu. Wzrok ludzi nie biorących udział w tym, zdaniem Artemisa, lekkim szaleństwie zatrzymywał się niechybnie na aetonanach. Piękne stworzenia. Ciekawe czy ich bezskrzydli kuzyni patrzyli na nich z podziwem? Zazdrością? A może byli do bólu obojętni? Artemis zamyślił się na parę chwil. Ucieszył się w głębi ducha, że nie było tu Sue - zapewne odciągałaby go od tego głupiego pomysłu. Pewnikiem zaproponowałaby naukę jazdy konnej, wspominałaby o tym, że trzeba krok po kroku bezpiecznie nabywać nowych umiejętności. Ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Artemis potrzebował tej nocy nowej podniety lub porządnej dawki bólu. I to, i to było możliwe do uzyskania podczas wyścigu.
Trzy, dwa, jeden... i jazda!, pomyślał Artemis i pełen wiary w swój absolutny brak umiejętności jeździeckich zaczął krzyczeć. Był to krzyk podekscytowania czy przerażenia?
Byłoby w tym wszystkim coś wyzwalającego, gdyby nie fakt, że Lovegood nie miał absolutnie żadnej kontroli nad tym, co się dzieje. Koń wystartował i nie obchodziło go to, czy jego jeździec był gotowy. Drżenie ziemi było wyczuwalne przez innych, ale nie przez Artemisa, który sam stał się jednym wielkim drżeniem. C-c-co mmmoże pój-ść n-n-nie tak?, myślał podskakując na siodle i mimo wszystko szykując się na bliskie spotkanie z ziemią pod kopytami Wiosenki.
The member 'Artemis Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Miała nadzieję, że wszystko jest w porządku, ba, sprawdziła wszystko na tyle dokładnie, by mieć pewność, że właśnie tak było. Niemniej nigdy nie ulegała zachłannej pewności, pozostając czujną na ewentualny margines błędu. Przesunęła opuszkami palców po siwym boku swej dzisiejszej towarzyszki, dla otuchy, bardziej swojej, niż tejże. Włożyła czubek stopy w strzemiono, zacisnęła palce na siodle i swoim zwyczajem odbiła się wpierw nisko dwa razy, by za trzecim powtórzeniem podskoczyć wyżej, siłą własnych mięśni podciągając się na pożądaną, choć dość ambitną względem własnego wzrostu wysokość. Wprawnym i niebywale ostrożnym ruchem przełożyła prawą nogę na drugą stronę końskiego grzbietu, opadając miękko w siodło. Odetchnęła cicho, poprawiając materiał jeździeckiej spódnicy tak, aby zakrywał część grzbietu klaczy, dopiero po tym pozwoliła sobie na stabilniejsze umieszczenie stóp w strzemionach.
- Co jak co, ale jednak do najniższych to ty nie należysz, moja droga - szepnęła z uśmiechem na ustach. Prawdę mówiąc już sam fakt pojawienia się na siwym grzbiecie sprawił, że czuła się wygrana, zupełnie tak, jakby lekki dreszczyk ekscytacji perfekcyjnie imitował jej poczucie wieloznaczeniowej wolności. Oddychało jej się lżej, bo tu, właśnie teraz, wiedziała, że nie jest w stanie sprawować kontroli nad wszystkim, niezależnie od tego, jak bardzo by się starała.
Lekkim ruchem bioder zachęciła stworzenie do ruchu wprzód, z zaskoczeniem przyjmując, że prowadzi się miękko, co jedynie upewniło Szkotkę co do słuszności własnego wyboru.
Ze spokojem dotarła na linię startu, stając we wskazanym przez organizatorów miejscu, odstępując w bok na tyle, by udostępnić odpowiednią ilość przestrzeni dla klaczy Wilkiego. Wychyliła się lekko przód, krótkim skinieniem witając dwóch pozostałych w jej rzędzie mężczyzn, teraz w końcu miała na to chwilę czasu. Raz, jeden raz odwróciła się, by wzrokiem odnaleźć Everetta, a następnie prześlizgnąć spojrzeniem do Arraxa, jakby musiała się upewnić, że tym dwóm udaje się jakoś porozumieć. Wróciła do pierwotnej pozycji prędzej niż później, dokładnie w momencie, gdy do jej uszu doszły pierwsze słowa otwierające wydarzenie. Skupiła się na przemówieniu rosłego mężczyzny, uspokajająco głaszcząc Jaskółkę po szyi, próbując spamiętać tę niełatwą trasę, którą to już niedługo pokonywać będą pary znajdujące się za nią. Nie żeby jej było to potrzebne, ot, chciała wiedzieć gdzie patrzeć na późniejszym etapie, by móc analizować ruchy i zachowania własnego podopiecznego podczas kibicowania. Sama zaś miała krótkie zadanie, krótsze niż się spodziewała; pozornie proste przegalopowanie wyznaczonego odcinka plaży i zjechanie z trasy w celu udrożnienia jej dla tych, którzy mieli wzlecieć.
Gdy mężczyzna klasnął dłonią w udo, poprawiła się ostatecznie, pewniej chwytając wodze między palce. Ze świstem wypuściła powietrze z płuc, gdy rozpoczęło się przeciągliwe odliczanie do startu, chyba jedyny stresujący moment dla wszystkich, po którym już nic nie miało być pewne. Nie martwiła się tym, nie było sensu niepokoić siebie, a tym bardziej ufnej klaczy, którą miała pod sobą. Iskry z różdżki obwieściły moment startu, a ona ścisnęła nieznacznie klacz w bokach, wypychając ją wprzód ruchem bioder, ufając, że nie trzeba przy niej cudować, a stosować się zachowawczo do podstawowych, miękkich pomocy. Pierwsze metry, pierwsze metry, najważniejsze zawsze są pierwsze metry, mruczała w myślach, gdy Jaskółka ruszyła pędem przed siebie.
| jeździectwo I
- Co jak co, ale jednak do najniższych to ty nie należysz, moja droga - szepnęła z uśmiechem na ustach. Prawdę mówiąc już sam fakt pojawienia się na siwym grzbiecie sprawił, że czuła się wygrana, zupełnie tak, jakby lekki dreszczyk ekscytacji perfekcyjnie imitował jej poczucie wieloznaczeniowej wolności. Oddychało jej się lżej, bo tu, właśnie teraz, wiedziała, że nie jest w stanie sprawować kontroli nad wszystkim, niezależnie od tego, jak bardzo by się starała.
Lekkim ruchem bioder zachęciła stworzenie do ruchu wprzód, z zaskoczeniem przyjmując, że prowadzi się miękko, co jedynie upewniło Szkotkę co do słuszności własnego wyboru.
Ze spokojem dotarła na linię startu, stając we wskazanym przez organizatorów miejscu, odstępując w bok na tyle, by udostępnić odpowiednią ilość przestrzeni dla klaczy Wilkiego. Wychyliła się lekko przód, krótkim skinieniem witając dwóch pozostałych w jej rzędzie mężczyzn, teraz w końcu miała na to chwilę czasu. Raz, jeden raz odwróciła się, by wzrokiem odnaleźć Everetta, a następnie prześlizgnąć spojrzeniem do Arraxa, jakby musiała się upewnić, że tym dwóm udaje się jakoś porozumieć. Wróciła do pierwotnej pozycji prędzej niż później, dokładnie w momencie, gdy do jej uszu doszły pierwsze słowa otwierające wydarzenie. Skupiła się na przemówieniu rosłego mężczyzny, uspokajająco głaszcząc Jaskółkę po szyi, próbując spamiętać tę niełatwą trasę, którą to już niedługo pokonywać będą pary znajdujące się za nią. Nie żeby jej było to potrzebne, ot, chciała wiedzieć gdzie patrzeć na późniejszym etapie, by móc analizować ruchy i zachowania własnego podopiecznego podczas kibicowania. Sama zaś miała krótkie zadanie, krótsze niż się spodziewała; pozornie proste przegalopowanie wyznaczonego odcinka plaży i zjechanie z trasy w celu udrożnienia jej dla tych, którzy mieli wzlecieć.
Gdy mężczyzna klasnął dłonią w udo, poprawiła się ostatecznie, pewniej chwytając wodze między palce. Ze świstem wypuściła powietrze z płuc, gdy rozpoczęło się przeciągliwe odliczanie do startu, chyba jedyny stresujący moment dla wszystkich, po którym już nic nie miało być pewne. Nie martwiła się tym, nie było sensu niepokoić siebie, a tym bardziej ufnej klaczy, którą miała pod sobą. Iskry z różdżki obwieściły moment startu, a ona ścisnęła nieznacznie klacz w bokach, wypychając ją wprzód ruchem bioder, ufając, że nie trzeba przy niej cudować, a stosować się zachowawczo do podstawowych, miękkich pomocy. Pierwsze metry, pierwsze metry, najważniejsze zawsze są pierwsze metry, mruczała w myślach, gdy Jaskółka ruszyła pędem przed siebie.
| jeździectwo I
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
The member 'Evelyn Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
- Plan zakłada, że będzie - odpowiedziałem donośnie Justine, starając się przebić się przez gwar. Ciężkie zadanie, zazwyczaj mówiłem cicho - dlatego kiwnąłem głową, zostawiając jasny znak, że ma być, nim ruszyłem dalej. Zdołałem już dostrzec znajome konie z rodzinnej hodowli, ale poszukiwania samej Evelyn - bezowocne. Odpłynąłem, zatrzymany w miejscu idiotycznymi myślami, opornie kojarząc fakty, relację kuzynki także zarejestrowałem z opóźnieniem. Może jednak byłem bardziej zaspany niż początkowo oceniłem. Zaraz, zaraz, jakie nie mam ochoty na podniebne wojaże? Zmrużyłem oczy, przypatrując się kuzynce.
- Poczekaj, co? - wydusiłem, unosząc brwi w zaskoczeniu. - Skąd ten demimoz? Nic ci nie jest? - zmartwiłem się, czujnie próbując wyłapać niepokojące oznaki starcia ze stworzeniem, ale wydawała się cała, na szczęście, odpukać w niemalowane - instynktownie sięgnąłem wysłużonego amuletu. Może analizowałbym sprawę dokładniej, gdyby nie nagła zmiana planów, która niezbyt mi się podobała - wolałbym widzieć, jak współpracuje ze swoim kompanem, jak wznoszą się z Arraxem w przestworza i pokazują wszystkim, jak się wygrywa z klasą. Byłbym szalenie dumny, widząc ją wśród zawodników, ale na tę chwilę musiałem rozprawić się z wątpliwościami - nie względem siebie, bajdurzenia o nieosiągalnym trzeba było odgonić i tyle - a względem decyzji Eve. - Zadziwiasz mnie dzisiaj - stwierdziłem, rozmasowując swój kark dłonią, trochę skrępowany. Miałem nadzieję, że powodem nie był mój nastrój - próbując dokopać się do pobudek kuzynki, do głowy wpadła mi jeszcze myśl - był trzynasty, niby środa, nie piątek, ale trzynasty, jeśli przylgnął do niej pech... i te skały... aż mnie dreszcz przeszedł, nienie, nie, odpukane, o tym nie myślimy, nie ma mowy - może lepiej, że na lądzie zostanie. Odetchnąłem z rezygnacją, rozprawiając się z pytaniem słowo po słowie. W zasadzie pomysł był niezły, ograniczał pole nieszczęściom. - Chętnie, ale - jesteś pewna? - tak, jasne - już widzę, jak stwierdza, że nie. Mimo wszystko, wolałem zapytać.
Nie dosłyszałem okrzyków znajomego głosu, pies nadrobił za mnie ten mankament. Entuzjazm Szałwii zaczynał przekraczać normy, tyle znajomych twarzy, tyle powitań! Odwróciłem się, uśmiechając szczerze i szeroko na widok Jarvisa, w mig ściągającego uwagę - uraczyłem chłopca ledwo odczuwalnym kuksańcem w ramię, tym samym sposobem witając również jego ojca, któremu miałem dziś kibicować.
- Jarvis nas znalazł, chciałeś powiedzieć. Nie, urwisie? Będziesz najgłośniejszym kibicem? - zagadnąłem chłopca pogodnie, przyglądając się z rozczuleniem jego umorusanej twarzy - w swoim żywiole! Dobrze było ich widzieć, towarzystwo trochę rozganiało troski, trzeba było korzystać z ostatnich chwil względnego spokoju. Karty podpowiedziały mi co nieco o udziale Everetta w gonitwie, więc kiedy wspomniał o Arraxie, zamarłem na chwilę, prędko łącząc wątki - ha! Ha, wszystko jasne, oderwane od kontekstu elementy nie do końca były kwestią wierzchowca. Usta same ściągnęły się w dzióbek jeszcze zanim Evelyn posłała mi pytające spojrzenie, na które trochę uciekło mi się wzrokiem - grymas na mojej twarzy stał się aż nazbyt wymowny, wiedziałem. A więc Arrax, to też odpowiadałoby relacji kart.
Podałem dłoń Jasperowi, wymieniając z nim krótkie uprzejmości, lecz czas naglił. Zdążyłem jeszcze poklepać Everetta po ramieniu i rzucić krótkie - powodzenia - z nadzieją, że wraz z Arraxem dotrą do mety nie tylko nietknięci, ale i pierwsi - byłem ciekaw ich współpracy, lecz najpierw musiałem zająć się własną. Nie lubiłem pośpiechu, Nitka wydawała się to rozumieć - nie musiała być pierwsza we wszystkich wyścigach, nie miałem takich ambicji - już nie - bardziej zależało mi na harmonii. - Podoba, podoba - odpowiedziałem spokojnie hodowcy, zerkając na niego z uprzejmym uśmiechem. Chwyciłem wodze, dając sobie chwilę na zapoznanie z klaczą, w międzyczasie skinąwszy głową do Evelyn, jej pytanie trochę zmotywowało mnie do żwawszych ruchów. Mieliśmy jechać, nie spacerować i wspominać zmarłych, tym zajęli się w Londynie. - No, Nitka, dziś nie śpimy - obiecałem, chyba bardziej sobie. Popręg poprawiony, strzemiona sprawdzone i zaraz siedziałem na grzbiecie, całkiem pewnie, ciesząc się ze znajomego uczucia. Hodowca nie musiał odprowadzać nas do startowej linii, Nitka nie była może najprostsza w prowadzeniu, ale usłuchała - oswajaliśmy się ze sobą, mimo ograniczonego czasu. Jej senna aura zgrała się z moją, co wziąłem za dobry znak i tego kurczowo się trzymałem, gdy ustawialiśmy się w pierwszym rzędzie. Korzystając z okazji zerknąłem, kogo mam za plecami - złapawszy kontakt wzrokowy z Everettem uśmiechnąłem się, ostatni raz życząc przyjacielowi powodzenia, później zaś skrzyżowałem spojrzenia z Evelyn, unosząc głowę w górę, na znak zadowolenia.
- Miłe uczucie, ostatnio nie było okazji na wspólne przejażdżki - stwierdziłem z lekkim rozbawieniem, bo do przejażdżki okolicznościom było trochę daleko, a stres już rozepchał się między ciemnymi lokami, musiałem więc powiedzieć cokolwiek. Wzrokiem podążyłem do nieznajomych mężczyzn obok nas, prędko pojmując, że porwali się na niezłe wyzwanie - siedzieli niepewnie. Zdusiłem w sobie westchnienie, starając się wyglądać uprzejmie, wesprzeć ich uśmiechem mimo wątpliwości... tyle dobrze, że nie wsiedli na aetonany. Upewniłem się raz jeszcze, że siedzę stabilnie, wysłuchując słów prowadzącego - mimo krótkiego odcinka zdenerwowanie narastało, ożywiając i wyostrzając uwagę. Nie miałem wątpliwości, że Evelyn poradzi sobie świetnie, miała do koni oko i wprawną rękę, bardziej martwiłem się o nieznajomą dwójkę, a o siebie... cóż, o siebie martwiłem się zawsze - że sknocę - dlatego utkwiłem spojrzenie na linii trasy, koncentrując się na odliczaniu i zgrabnym starcie, stanowczo, aczkolwiek niegwałtownie motywując kara klacz do ruchu. Nie śpimy.
| jeździectwo I
- Poczekaj, co? - wydusiłem, unosząc brwi w zaskoczeniu. - Skąd ten demimoz? Nic ci nie jest? - zmartwiłem się, czujnie próbując wyłapać niepokojące oznaki starcia ze stworzeniem, ale wydawała się cała, na szczęście, odpukać w niemalowane - instynktownie sięgnąłem wysłużonego amuletu. Może analizowałbym sprawę dokładniej, gdyby nie nagła zmiana planów, która niezbyt mi się podobała - wolałbym widzieć, jak współpracuje ze swoim kompanem, jak wznoszą się z Arraxem w przestworza i pokazują wszystkim, jak się wygrywa z klasą. Byłbym szalenie dumny, widząc ją wśród zawodników, ale na tę chwilę musiałem rozprawić się z wątpliwościami - nie względem siebie, bajdurzenia o nieosiągalnym trzeba było odgonić i tyle - a względem decyzji Eve. - Zadziwiasz mnie dzisiaj - stwierdziłem, rozmasowując swój kark dłonią, trochę skrępowany. Miałem nadzieję, że powodem nie był mój nastrój - próbując dokopać się do pobudek kuzynki, do głowy wpadła mi jeszcze myśl - był trzynasty, niby środa, nie piątek, ale trzynasty, jeśli przylgnął do niej pech... i te skały... aż mnie dreszcz przeszedł, nienie, nie, odpukane, o tym nie myślimy, nie ma mowy - może lepiej, że na lądzie zostanie. Odetchnąłem z rezygnacją, rozprawiając się z pytaniem słowo po słowie. W zasadzie pomysł był niezły, ograniczał pole nieszczęściom. - Chętnie, ale - jesteś pewna? - tak, jasne - już widzę, jak stwierdza, że nie. Mimo wszystko, wolałem zapytać.
Nie dosłyszałem okrzyków znajomego głosu, pies nadrobił za mnie ten mankament. Entuzjazm Szałwii zaczynał przekraczać normy, tyle znajomych twarzy, tyle powitań! Odwróciłem się, uśmiechając szczerze i szeroko na widok Jarvisa, w mig ściągającego uwagę - uraczyłem chłopca ledwo odczuwalnym kuksańcem w ramię, tym samym sposobem witając również jego ojca, któremu miałem dziś kibicować.
- Jarvis nas znalazł, chciałeś powiedzieć. Nie, urwisie? Będziesz najgłośniejszym kibicem? - zagadnąłem chłopca pogodnie, przyglądając się z rozczuleniem jego umorusanej twarzy - w swoim żywiole! Dobrze było ich widzieć, towarzystwo trochę rozganiało troski, trzeba było korzystać z ostatnich chwil względnego spokoju. Karty podpowiedziały mi co nieco o udziale Everetta w gonitwie, więc kiedy wspomniał o Arraxie, zamarłem na chwilę, prędko łącząc wątki - ha! Ha, wszystko jasne, oderwane od kontekstu elementy nie do końca były kwestią wierzchowca. Usta same ściągnęły się w dzióbek jeszcze zanim Evelyn posłała mi pytające spojrzenie, na które trochę uciekło mi się wzrokiem - grymas na mojej twarzy stał się aż nazbyt wymowny, wiedziałem. A więc Arrax, to też odpowiadałoby relacji kart.
Podałem dłoń Jasperowi, wymieniając z nim krótkie uprzejmości, lecz czas naglił. Zdążyłem jeszcze poklepać Everetta po ramieniu i rzucić krótkie - powodzenia - z nadzieją, że wraz z Arraxem dotrą do mety nie tylko nietknięci, ale i pierwsi - byłem ciekaw ich współpracy, lecz najpierw musiałem zająć się własną. Nie lubiłem pośpiechu, Nitka wydawała się to rozumieć - nie musiała być pierwsza we wszystkich wyścigach, nie miałem takich ambicji - już nie - bardziej zależało mi na harmonii. - Podoba, podoba - odpowiedziałem spokojnie hodowcy, zerkając na niego z uprzejmym uśmiechem. Chwyciłem wodze, dając sobie chwilę na zapoznanie z klaczą, w międzyczasie skinąwszy głową do Evelyn, jej pytanie trochę zmotywowało mnie do żwawszych ruchów. Mieliśmy jechać, nie spacerować i wspominać zmarłych, tym zajęli się w Londynie. - No, Nitka, dziś nie śpimy - obiecałem, chyba bardziej sobie. Popręg poprawiony, strzemiona sprawdzone i zaraz siedziałem na grzbiecie, całkiem pewnie, ciesząc się ze znajomego uczucia. Hodowca nie musiał odprowadzać nas do startowej linii, Nitka nie była może najprostsza w prowadzeniu, ale usłuchała - oswajaliśmy się ze sobą, mimo ograniczonego czasu. Jej senna aura zgrała się z moją, co wziąłem za dobry znak i tego kurczowo się trzymałem, gdy ustawialiśmy się w pierwszym rzędzie. Korzystając z okazji zerknąłem, kogo mam za plecami - złapawszy kontakt wzrokowy z Everettem uśmiechnąłem się, ostatni raz życząc przyjacielowi powodzenia, później zaś skrzyżowałem spojrzenia z Evelyn, unosząc głowę w górę, na znak zadowolenia.
- Miłe uczucie, ostatnio nie było okazji na wspólne przejażdżki - stwierdziłem z lekkim rozbawieniem, bo do przejażdżki okolicznościom było trochę daleko, a stres już rozepchał się między ciemnymi lokami, musiałem więc powiedzieć cokolwiek. Wzrokiem podążyłem do nieznajomych mężczyzn obok nas, prędko pojmując, że porwali się na niezłe wyzwanie - siedzieli niepewnie. Zdusiłem w sobie westchnienie, starając się wyglądać uprzejmie, wesprzeć ich uśmiechem mimo wątpliwości... tyle dobrze, że nie wsiedli na aetonany. Upewniłem się raz jeszcze, że siedzę stabilnie, wysłuchując słów prowadzącego - mimo krótkiego odcinka zdenerwowanie narastało, ożywiając i wyostrzając uwagę. Nie miałem wątpliwości, że Evelyn poradzi sobie świetnie, miała do koni oko i wprawną rękę, bardziej martwiłem się o nieznajomą dwójkę, a o siebie... cóż, o siebie martwiłem się zawsze - że sknocę - dlatego utkwiłem spojrzenie na linii trasy, koncentrując się na odliczaniu i zgrabnym starcie, stanowczo, aczkolwiek niegwałtownie motywując kara klacz do ruchu. Nie śpimy.
| jeździectwo I
Wilkie Despenser
Zawód : wróżbita, zielarz
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +2
UZDRAWIANIE : 5 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Wilkie Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Gniady Harcerzy wyrwał się do przodu, powodując, że Roger przechylił się na siodle do tyłu, nogi posunęły mu się do przodu. Szarpnął rękami, a wędzidło obiło się z brzdękiem o końskie zęby na co gniadosz zareagował mocnym szarpnięciem głową. Pociągnął zaraz Rogera, wyciągając szyję i puścił się cwałem po plaży przed siebie. Jaskółka wystartowała od razu, w tej samej chwili. Dobrze prowadzona, niemalże natychmiast zgrywając się z siedzącą w siodle Evelyn, wypruła do przodu natychmiast obejmując prowadzenie. Biegła elektrycznie, szybko, a kiedy poczuła, że może galop zmienił się w cwał, a wyciągnięta siwa klacz objęła prowadzenie. Piach leciał spod kopyt. Kasztanowa holenderska klacz nie wystartowała jednocześnie z nim. Podobnie jak kara Nitka, wydawały się nieco ospałe, zareagowały z późnieniem na sygnał i być może gdyby nie niecierpliwiące się tuż za nimi aetoany, które miały wystartować w tej samej chwili, nie ruszyłyby się wcale. Presja rozemocjonowanych zwierząt popędziła zarówno Nitkę jak i Wiosenkę i choć zostały z tyłu za Harcerzem i Jaskółką, która błyskawicznie objęła prowadzenie. Artemis nie miał pojęcia o jeździe konnej, a niewygodny galop, którym pognała kasztanka zupełnie wybił go z rytmu. Chwilę podskakiwał w siodle, stopy wysunęły się ze strzemion, a czarodziej spadł w piach. Wilkie miał więcej szczęścia od chwilowego towarzysza. Powolna nitka stopniowo się rozpędzała, aż w dużych fulach minęła Harcerza i dosiadającego go Rogera, który kompletnie nie miał panowania nad koniem. Harcerzowi nie spodobała się próba wyprzedzenia go przez Nitkę, położył uszy po sobie, ale ostatecznie kara klacz wyprzedziła go i zostawiła daleko w tyle.
To tylko post uzupełniający. Przed wszystkimi Aetonanami pojawiła się żywa przeszkoda w postaci Artemisa i będzie tak długo póki nie zejdzie z trasy).
Wyniki:
Evelyn: 86
Wilkie: 74
Roger: 33
Artemis: 2 - upadek z konia
Wyniki:
Evelyn: 86
Wilkie: 74
Roger: 33
Artemis: 2 - upadek z konia
Ramsey Mulciber
Aetonan, którego wybrał, wyglądał bardzo poczciwie. Miał wielkie, nieco wilgotne ślepia, wielkie, nerwowo rozchylające się chrapy i wielkie, strzygące raz po raz uszy. Właściwie cały był wielki, wielki i biały, dotrzymywał też kroku prowadzącemu go Benjaminowi, lecz poruszał się raczej niechętnie, a gdy tuż obok nich przebiegła grupka podekscytowanych dzieciaków, koń zarżał płaczliwie, uskakując w bok. Wright przytrzymał go za wodze - w samą porę, by uniknąć obserwowania tratowanych pędraków - i poklepał uspokajająco aetonana po boku pyska.
- No co jest, czego się boisz? - wychrypiał kojącym tonem, który brzmiał raczej jak przesuwanie papierem ściernym po nierównościach drewna. Koń łypnął na niego nerwowo, ale ruszył dalej, posłusznie prowadzony ku linii startu, rżąc jednak cicho i lękliwie, gdy wokół nich działo się cokolwiek nieprzewidywalnego. - Taki z ciebie dryblas, a taki lękliwy. Musisz w siebie uwierzyć - próby wzmocnienia morali wierzchowca nie szły mu chyba najlepiej, Ben robił jednak co mógł, skupiając się na zadaniu. Wziąć udział w wyścigu, wygrać; co potem - nieważne. Żył chwilą, skacowany, smutny, rozgniewany i porzucony, chociaż przez moment mając jakiś plan na życie. I towarzysza niedoli, liżącego go po wierzchu dłoni. - W sumie wyglądasz jak biały miś, taki duży - zwrócił się do białego ogiera, postanawiając nadać mu właśnie takie imię. Niedźwiedź. Całkiem niezłe miano, miał nadzieję, że doda aetonanowi animuszu i pozwoli mu pokonać grawitację. A także resztę zbierającej się gawiedzi. Gdy rozpoczynający wyścig mężczyzna rozpoczął przemowę, niezbyt go słuchał, a w momencie, w jakim padały sprzeczne ze sobą kierunku, zupełnie się wyłączył, zgrabnie wskakując na grzbiet Niedźwiedzia. Wygodniej ułożył się w siodle, pochwycił wodze, przeczesał białą grzywę konia i dopiero gdy podniósł głowę ujrzał bezpośrednie towarzystwo. - Cześć, Billy - mruknął, starając się brzmieć przyjaźnie, ale dalej chrypiał i mówił przez połamany nos. - Gdzie Hannah? - przetarł wierzchem dłoni przekrwione i zapuchnięte oczy, tak, jakby miało pomóc mu dostrzec siostrę w zaawansowanej ciąży, biorącej udział w wyścigu. - Wybacz, że nazwałem cię idiotą - czy tam kretynem. Mam gorszy czas w życiu, rozumiesz - dodał na tym samym wdechu, z gracją pomijając rozmowy o pogodzie oraz jakiekolwiek inne, lepsze tematy do podjęcia z nowo odzyskanym szwagrem. Spróbował się nawet do niego uśmiechnąć, ale zamiast tego usta wykrzywiły się w dziwnym grymasie nerwobólu, zaprzestał więc zabawy w mima. - I ten, słuchaj, bo chyba będę z wami... - zaczął jeszcze, ale wtedy wzrok skupił się na drugim jeźdźcu, dołączającym do niego zaraz za Williamem. Barczysta sylwetka. Bardzo przystojna twarz. Bardzo szarozielone, wręcz srebrzyste oczy. Tak bardzo jak Niedźwiedź był biały i wielki, tak bardzo przyjemny dla oczu był nieznajomy, co sprawiło, że Benjamin na kilka sekund urwał wypowiedź. Akurat w chwili, w której w powietrze wystrzelły różnobarwne iskry, informujące, o rozpoczęciu wyścigu.
- Ostatni na mecie to miękka faja! - kulturalnie pożegnał szwagra i nieznajomego bruneta, po czym spiął wodze i nakazał Niedźwiedziowi zebranie się do biegu. Pochylił się nad jego karkiem i kierował koniem tak, by ten ominął wolniejszych graczy a także pechowca, który najwyraźniej padł ofiarą wyjątkowo kapryśnego zwierzaka i wylądował na ziemi.
jeździectwo I
1. utrzymanie się w siodle
2. tempo
- No co jest, czego się boisz? - wychrypiał kojącym tonem, który brzmiał raczej jak przesuwanie papierem ściernym po nierównościach drewna. Koń łypnął na niego nerwowo, ale ruszył dalej, posłusznie prowadzony ku linii startu, rżąc jednak cicho i lękliwie, gdy wokół nich działo się cokolwiek nieprzewidywalnego. - Taki z ciebie dryblas, a taki lękliwy. Musisz w siebie uwierzyć - próby wzmocnienia morali wierzchowca nie szły mu chyba najlepiej, Ben robił jednak co mógł, skupiając się na zadaniu. Wziąć udział w wyścigu, wygrać; co potem - nieważne. Żył chwilą, skacowany, smutny, rozgniewany i porzucony, chociaż przez moment mając jakiś plan na życie. I towarzysza niedoli, liżącego go po wierzchu dłoni. - W sumie wyglądasz jak biały miś, taki duży - zwrócił się do białego ogiera, postanawiając nadać mu właśnie takie imię. Niedźwiedź. Całkiem niezłe miano, miał nadzieję, że doda aetonanowi animuszu i pozwoli mu pokonać grawitację. A także resztę zbierającej się gawiedzi. Gdy rozpoczynający wyścig mężczyzna rozpoczął przemowę, niezbyt go słuchał, a w momencie, w jakim padały sprzeczne ze sobą kierunku, zupełnie się wyłączył, zgrabnie wskakując na grzbiet Niedźwiedzia. Wygodniej ułożył się w siodle, pochwycił wodze, przeczesał białą grzywę konia i dopiero gdy podniósł głowę ujrzał bezpośrednie towarzystwo. - Cześć, Billy - mruknął, starając się brzmieć przyjaźnie, ale dalej chrypiał i mówił przez połamany nos. - Gdzie Hannah? - przetarł wierzchem dłoni przekrwione i zapuchnięte oczy, tak, jakby miało pomóc mu dostrzec siostrę w zaawansowanej ciąży, biorącej udział w wyścigu. - Wybacz, że nazwałem cię idiotą - czy tam kretynem. Mam gorszy czas w życiu, rozumiesz - dodał na tym samym wdechu, z gracją pomijając rozmowy o pogodzie oraz jakiekolwiek inne, lepsze tematy do podjęcia z nowo odzyskanym szwagrem. Spróbował się nawet do niego uśmiechnąć, ale zamiast tego usta wykrzywiły się w dziwnym grymasie nerwobólu, zaprzestał więc zabawy w mima. - I ten, słuchaj, bo chyba będę z wami... - zaczął jeszcze, ale wtedy wzrok skupił się na drugim jeźdźcu, dołączającym do niego zaraz za Williamem. Barczysta sylwetka. Bardzo przystojna twarz. Bardzo szarozielone, wręcz srebrzyste oczy. Tak bardzo jak Niedźwiedź był biały i wielki, tak bardzo przyjemny dla oczu był nieznajomy, co sprawiło, że Benjamin na kilka sekund urwał wypowiedź. Akurat w chwili, w której w powietrze wystrzelły różnobarwne iskry, informujące, o rozpoczęciu wyścigu.
- Ostatni na mecie to miękka faja! - kulturalnie pożegnał szwagra i nieznajomego bruneta, po czym spiął wodze i nakazał Niedźwiedziowi zebranie się do biegu. Pochylił się nad jego karkiem i kierował koniem tak, by ten ominął wolniejszych graczy a także pechowca, który najwyraźniej padł ofiarą wyjątkowo kapryśnego zwierzaka i wylądował na ziemi.
jeździectwo I
1. utrzymanie się w siodle
2. tempo
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k100' : 43
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k100' : 43
Właściwie to Gwen na tym skrzydlatym koniu naprawdę całkiem się podobało, mimo że zwierzę zdecydowanie do zadowolonych nie należało. Nie zwracała aż tak uwagi na otoczenie, skupiona na zwierzęciu; czas jednak leciał nieubłaganie i wokół zaczęło zbierać się więcej osób. Niespodziewanie podniosła głowę w stronę, z której dobiegało jej imię, wypowiedziane przez głos, który stał się w ciągu ostatniego roku niemal wspomnieniem; gdy zobaczyła Billy’ego, natychmiast poczerwieniała po uszy.
– Eee… to… to… to przypadkiem! – odkrzyknęła mu, czując nagłą potrzebę, aby się z tego wszystkiego wytłumaczyć. To naprawdę nie byłoby zabawne, gdyby mężczyzna po raz kolejny miał wyciągać ją z wody. Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie zeszłoroczny festiwal, w którym niemal zginęła, choć przecież nic groźnego wcale tam nie zrobiła. Tylko puszczała wianki…
Przypadki chodzą po ludziach, prawda? O ile przypadkiem można nazwać dobrowolne wskoczenie na potężnego, kasztanowatego rumaka ze skrzydłami. Nie dane było się jednak nad tym Gwen skupić, bo już po chwili dołączyła do nich ciężarna, ciemnowłosa, młoda dziewczyna, która najwyraźniej całkiem nieźle się z Kerry znała. Malarce wydawało się, że jej twarz wydaje się znajoma, ale nie była w stanie jej rozpoznać. Eve mówiła jednak z sensem, dając pannie Grey wskazówki co do jazdy konno. Rudowłosa na chwilę zamarła, wzięła głęboki oddech i spróbowała wykonać wskazówki.
– O tak? – Jej ruchy był dość nieskoordynowane, ale koń faktycznie, zamiast się cofać, powoli ruszył, jakby troszeczkę się uspokajając. Pociągnęła za wodze, dalej dość mocno, lecz już delikatniej, niż wcześniej; wierzchowiec machnął głową, ale posłusznie się zatrzymał. – Ojej! Znasz się na koniach? – ni to spytała, ni to stwierdziła, spoglądając na Eve.
To jednak nie były jedyne osoby, które pojawiły się niedaleko nich, bo chwilę później w stronę znajomej Kerry podeszła jakaś ciemnowłosa dziewczyna, która wkrótce również wybrała sobie konia i Herbert. Gwen uśmiechnęła się na widok kuzyna. O ile jednak pierwszy rumieniec zdążył już wyblaknąć, o tyle jego miejsce zajął kolejny, gdy usłyszała jego słowa.
– To przypadkiem! – powtórzyła po raz kolejny. – Ale Herbert, zobacz, jaki ładny! – dodała. Kuzyn jednak zdawał sobie chyba sprawę ze swojej roli – kuzyna, a nie rodzica – i wyciągnął aparat, robiąc im zdjęcie. Gdy już miał odchodzić, zorientowała się, że przez to wszystko nie zdążyła odpowiedzieć Kerstin:
– Kerry, nie martw się, nie zależy mi na wyścigu – powiedziała, zgodnie z prawdą. Przegra czy wygra, co za różnica? Już samo dotykanie takiego stworzenia, jak Nauroch było wystarczającą nagrodą.
Mimo słów, które wypowiedziała w stronę Kerstin, w jej głowie pobrzmiewały słowa mężczyzny, który przekazywał jej wodze konia; dosiadała zwierzę, które podobno mogło mieć faktyczną szansę na wygarną. Właściwie to całkiem w to wierzyła. Jako malarka być może nie specjalizowała się w behawiorze zwierząt, ale miała dość dobre pojęcie na temat ich anatomii, a Nauroch wydawał się być całkiem atletycznym zwierzęciem. Nie brakowało mu mięśni w miejscach, w których mieć je powinien. Może, więc jeśli po prostu pozwoli mu jechać? Nie wiedziała tylko, czy powinna – w końcu nie miała pojęcia, czy w ogóle utrzyma się w trakcie lotu.
Koń Gwen został zaprowadzony na linię startu. Starała się uważnie słuchać tego, co mówi mężczyzna, jednak była dość zaaferowana i nie była wcale pewna, czy dobrze zrozumiała co dokładnie ma zrobić. Być może miała szczęście: ustawiono ją w drugim rzędzie, tuż za normalnymi końmi, co z jednej strony mogło zwiększyć jej szansę na zwycięstwo, z drugiej jednak strony chyba oznaczało, że jeśli spadnie, może znaleźć się pod kopytami całego stada. Nie była to najlepsza myśl. Nie zwracała szczególnej uwagi na konie obok niej, skupiając się zdecydowanie bardziej na tym, by jakoś utrzymać w ryzach swojego nerwowego wierzchowca.
Nim zaś zdążyła przygotować swoje rozkołatane serce, czarodziej wypuścił iskry z różdżek, a jej koń ruszył, nie potrzebując żadnej większej zachęty.
Gwen poczuła, jak zwierzę wyrywa się do przodu. Nie spodziewała się aż tak gwałtownego skoku. Nawet nie wiedziała, kiedy na ziemi pojawił się młody mężczyzna, który na jej oczach spadł z konia.
– Uważaj! – krzyknęła, szarpiąc wodzami w jedną stronę tak, aby koń ominął przeszkodę, jednocześnie usilnie próbując złapać choćby zalążek równowagi; nie skupiała się wcale na tym, by wyprzedzać innych, bardziej walcząc o przetrwanie, niż zwycięstwo. Och, to przecież nie miało być takie trudne!
| onms II, brak biegłości jazda konno; 1. k100 utrzymanie się w siodle; 2. k100 tempo
– Eee… to… to… to przypadkiem! – odkrzyknęła mu, czując nagłą potrzebę, aby się z tego wszystkiego wytłumaczyć. To naprawdę nie byłoby zabawne, gdyby mężczyzna po raz kolejny miał wyciągać ją z wody. Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie zeszłoroczny festiwal, w którym niemal zginęła, choć przecież nic groźnego wcale tam nie zrobiła. Tylko puszczała wianki…
Przypadki chodzą po ludziach, prawda? O ile przypadkiem można nazwać dobrowolne wskoczenie na potężnego, kasztanowatego rumaka ze skrzydłami. Nie dane było się jednak nad tym Gwen skupić, bo już po chwili dołączyła do nich ciężarna, ciemnowłosa, młoda dziewczyna, która najwyraźniej całkiem nieźle się z Kerry znała. Malarce wydawało się, że jej twarz wydaje się znajoma, ale nie była w stanie jej rozpoznać. Eve mówiła jednak z sensem, dając pannie Grey wskazówki co do jazdy konno. Rudowłosa na chwilę zamarła, wzięła głęboki oddech i spróbowała wykonać wskazówki.
– O tak? – Jej ruchy był dość nieskoordynowane, ale koń faktycznie, zamiast się cofać, powoli ruszył, jakby troszeczkę się uspokajając. Pociągnęła za wodze, dalej dość mocno, lecz już delikatniej, niż wcześniej; wierzchowiec machnął głową, ale posłusznie się zatrzymał. – Ojej! Znasz się na koniach? – ni to spytała, ni to stwierdziła, spoglądając na Eve.
To jednak nie były jedyne osoby, które pojawiły się niedaleko nich, bo chwilę później w stronę znajomej Kerry podeszła jakaś ciemnowłosa dziewczyna, która wkrótce również wybrała sobie konia i Herbert. Gwen uśmiechnęła się na widok kuzyna. O ile jednak pierwszy rumieniec zdążył już wyblaknąć, o tyle jego miejsce zajął kolejny, gdy usłyszała jego słowa.
– To przypadkiem! – powtórzyła po raz kolejny. – Ale Herbert, zobacz, jaki ładny! – dodała. Kuzyn jednak zdawał sobie chyba sprawę ze swojej roli – kuzyna, a nie rodzica – i wyciągnął aparat, robiąc im zdjęcie. Gdy już miał odchodzić, zorientowała się, że przez to wszystko nie zdążyła odpowiedzieć Kerstin:
– Kerry, nie martw się, nie zależy mi na wyścigu – powiedziała, zgodnie z prawdą. Przegra czy wygra, co za różnica? Już samo dotykanie takiego stworzenia, jak Nauroch było wystarczającą nagrodą.
Mimo słów, które wypowiedziała w stronę Kerstin, w jej głowie pobrzmiewały słowa mężczyzny, który przekazywał jej wodze konia; dosiadała zwierzę, które podobno mogło mieć faktyczną szansę na wygarną. Właściwie to całkiem w to wierzyła. Jako malarka być może nie specjalizowała się w behawiorze zwierząt, ale miała dość dobre pojęcie na temat ich anatomii, a Nauroch wydawał się być całkiem atletycznym zwierzęciem. Nie brakowało mu mięśni w miejscach, w których mieć je powinien. Może, więc jeśli po prostu pozwoli mu jechać? Nie wiedziała tylko, czy powinna – w końcu nie miała pojęcia, czy w ogóle utrzyma się w trakcie lotu.
Koń Gwen został zaprowadzony na linię startu. Starała się uważnie słuchać tego, co mówi mężczyzna, jednak była dość zaaferowana i nie była wcale pewna, czy dobrze zrozumiała co dokładnie ma zrobić. Być może miała szczęście: ustawiono ją w drugim rzędzie, tuż za normalnymi końmi, co z jednej strony mogło zwiększyć jej szansę na zwycięstwo, z drugiej jednak strony chyba oznaczało, że jeśli spadnie, może znaleźć się pod kopytami całego stada. Nie była to najlepsza myśl. Nie zwracała szczególnej uwagi na konie obok niej, skupiając się zdecydowanie bardziej na tym, by jakoś utrzymać w ryzach swojego nerwowego wierzchowca.
Nim zaś zdążyła przygotować swoje rozkołatane serce, czarodziej wypuścił iskry z różdżek, a jej koń ruszył, nie potrzebując żadnej większej zachęty.
Gwen poczuła, jak zwierzę wyrywa się do przodu. Nie spodziewała się aż tak gwałtownego skoku. Nawet nie wiedziała, kiedy na ziemi pojawił się młody mężczyzna, który na jej oczach spadł z konia.
– Uważaj! – krzyknęła, szarpiąc wodzami w jedną stronę tak, aby koń ominął przeszkodę, jednocześnie usilnie próbując złapać choćby zalążek równowagi; nie skupiała się wcale na tym, by wyprzedzać innych, bardziej walcząc o przetrwanie, niż zwycięstwo. Och, to przecież nie miało być takie trudne!
| onms II, brak biegłości jazda konno; 1. k100 utrzymanie się w siodle; 2. k100 tempo
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29, 97
'k100' : 29, 97
Walka z własną równowagą, gdy siedziało się na grzbiecie żyjącego zwierzęcia, nie była wcale taka prosta. Nauroch gnał szybko, zdecydowanie szybciej, niż panna Grey przypuszczała. Mężczyzna zdecydowanie nie kłamał.
Problem polegał na tym, że przy tak zabójczym wręcz tempie młoda dziewczyna, niemająca wcześniej nigdy styczności z końmi, nie miała szans na utrzymanie się na końskim grzbiecie. Nawet nie wiedziała kiedy zupełnie straciła równowagę, lądując boleśnie na ziemi. Piasek trochę zamortyzował upadek, jednak Gwen i tak poczuła, jak mroczki pojawiają jej się przed oczami, a świat na chwilę cichnie. Organizm potrzebował kilku chwil, by mogła w pełni zrozumieć, co się stało.
Problem polegał na tym, że przy tak zabójczym wręcz tempie młoda dziewczyna, niemająca wcześniej nigdy styczności z końmi, nie miała szans na utrzymanie się na końskim grzbiecie. Nawet nie wiedziała kiedy zupełnie straciła równowagę, lądując boleśnie na ziemi. Piasek trochę zamortyzował upadek, jednak Gwen i tak poczuła, jak mroczki pojawiają jej się przed oczami, a świat na chwilę cichnie. Organizm potrzebował kilku chwil, by mogła w pełni zrozumieć, co się stało.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Artemis przeczuwał, że tak się to skończy. Dlatego na parę sekund przez upadkiem napiął mięśnie i postarał się upaść taktycznie, by się nie połamać. Zaklął szpetnie pod nosem z bólu, już z perspektywy piachu. Piasek zagościł na jego włosach, twarzy, znalazł nawet drogę do jego uszu i ust. Najpierw rzucił okiem, czy był cały, a potem podniósł głowę. Z uśmiechem odprowadzał Wiosenkę, która była taka piękna. I wolna!
Następnie Artemis zerknął za siebie i struchlał. Pod koniem było zdecydowanie niebezpieczniej niż na nim! Aetonany nadchodziły.
- O rety, rety, rety, rety! - wołał, próbując się podnieść. Plaża jednak lubiła się z nim przytulać, ciągnęła go za ręce i nogi, by wciąż trwał w leżącej pozycji.
Zatem jedynym wyjściem było czołganie się. Niestety nieznajoma mu Gwendolyn nie zdołała go ominąć - biedna duszyczko, że też los spłatał ci figla w mojej postaci! Mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Ten pech musimy podzielić między nas dwoje.
Zajęło to chwil parę, ale w końcu Artemis doczołgał się w bezpiecznie miejsce. Jegomość zasapał się lekko.
- Wszystko w porządku?! Jesteś cała? - zawołał, a w jego głosie Gwendolyn mogła usłyszeć zarówno troskę, jak i zakłopotanie.
Następnie Artemis zerknął za siebie i struchlał. Pod koniem było zdecydowanie niebezpieczniej niż na nim! Aetonany nadchodziły.
- O rety, rety, rety, rety! - wołał, próbując się podnieść. Plaża jednak lubiła się z nim przytulać, ciągnęła go za ręce i nogi, by wciąż trwał w leżącej pozycji.
Zatem jedynym wyjściem było czołganie się. Niestety nieznajoma mu Gwendolyn nie zdołała go ominąć - biedna duszyczko, że też los spłatał ci figla w mojej postaci! Mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Ten pech musimy podzielić między nas dwoje.
Zajęło to chwil parę, ale w końcu Artemis doczołgał się w bezpiecznie miejsce. Jegomość zasapał się lekko.
- Wszystko w porządku?! Jesteś cała? - zawołał, a w jego głosie Gwendolyn mogła usłyszeć zarówno troskę, jak i zakłopotanie.
Uśmiechnąłem się lekko, ze swobodą, której nie uświadczyłem od ponad miesiąca, gdy Evelyn oświadczyła, że będzie trzymać kciuki za nas obu. Znaczy, za mnie i Arraxa, albo na odwrót. I kto wie, może tak tylko jej się powiedziało, może nie chciała dawać Wilkiemu powodów do zmartwień – wziąłem to jednak za dobrą monetę. Nie dociekałem, dlaczego zrezygnowała z udziału w gonitwie; zamiast tego bezwiednie zerknąłem ku stojącemu opodal śpiochowi, w pewnym stopniu podejrzewając, co mogło kryć się za tą niełatwą decyzją. Cóż, nawet i przejażdżka na niemagicznym rumaku mogła okazać się dla Despensera nie lada ryzykiem, lecz na pewno mniejszym, niż wzbijanie się ku niebiosom na grzbiecie aetonana. Oby więc galop po plaży przebiegł spokojnie, bez choćby jednego chrapnięcia. – Spróbujemy cię nie zawieść, szefowo – obwieściłem w imieniu swoim i jej pupilka, skinąwszy przy tym nieznacznie głową, mając szczerą nadzieję, że nie pojawimy się na mecie ostatni. Albo że nie zostanę wyrzucony z siodła wiele, wiele stóp nad ziemią.
Może dlatego poświęciłem aż tyle czasu, by godnie powitać Arraxa; chciałem wkupić się w jego łaski to do niego przemawiając, to poklepując po kształtnej głowie czy imponującej szyi. Odganiałem ewentualną podejrzliwość kolejnymi miękkimi słowami, z jednej strony podekscytowany nadchodzącą wielkimi krokami gonitwą, zdrową dawką sportowej rywalizacji, z drugiej – przejęty obecnością bliskich sercu kibiców. – To jak, dogadamy się? Dla Evelyn? – wymruczałem do aetonana, próbując wyczytać coś z jego spojrzenia. W odpowiedzi uraczył mnie przeciągłym rżeniem, które zinterpretowałem jako potaknięcie. Dopiero wtedy ulokowałem stopę w strzemieniu, po czym odetchnąłem głębiej i odbiłem się od ziemi, bez cienia strachu zajmując miejsce w siodle.
Los chciał, że na linii startu znalazłem się w rzędzie zaraz za rozpoczynającymi bieg końmi. W przelocie podchwyciłem spojrzenie Wilkiego – wykorzystałem tę okazję, by mrugnąć doń porozumiewawczo – a później nawet wzrok jego kuzynki; uniosłem brew nieco wyżej, w wyrazie niemej zaczepki, czy raczej pytania, które nie sięgnęło ust: zamierzała mieć mnie na oku? Rozejrzałem się dookoła, krótkimi skinieniami witając się z rozstawionymi obok paniami (Liddy i Gwen), później spoglądając również przez ramię, na blondwłosą mścicielkę (Tonks). Chyba cudem wdrapała się na tego swojego wierzchowca, czy raczej diabła wcielonego; nie bała się, że znów zarobi z kopyta? Poniekąd godne podziwu.
Próbowałem zapamiętać przebieg trasy, naprawdę, lecz mężczyzna otwierający wyścig mówił w sposób na tyle zawiły i chaotyczny, że poddałem się gdzieś w połowie wywodu; trudno, dam sobie radę, w końcu jakoś musiał zostać oznaczony kierunek lotu... nieprawdaż? Wspomnienie płomiennego kręgu nieznacznie wzmogło odczuwane napięcie, wzbudziło coś na kształt obawy, lecz spróbowałem stłumić ją w zarodku; w tej chwili najważniejszym było, by nie popełnić błędu jeszcze na samej plaży, nim oderwiemy kopyta od piachu i nie wzlecimy ponad szerokie wody.
Wybrzmiało jeden, ku niebu wystrzeliła garść wielobarwnych iskier, a ja ścisnąłem boki Arraxa nieco mocniej, tak na wszelki wypadek, jednak nie zbyt mocno; ostatnim na czym mi zależało to zirytowanie dopiero co poznawanego wierzchowca. Dobry start mógł wiele ułatwić, zagwarantować przewagę – choćby i drobną – lecz dopóki biegł przed nami rząd nieskrzydlatych koni, nie mieliśmy sposobności, by rozpędzać się bez żadnych ograniczeń. Nie zamierzałem jednak narzekać. Pierwszy odcinek zamierzałem potraktować jako okazję do lepszego poznania się z dosiadanym aetonanem; poprawiłem uścisk na wodzach, subtelnymi ruchami motywując Arraxa do sukcesywnego zwiększenia tempa. Inna sprawa, czy miał mnie posłuchać. Widziałem, że sylwetka Evelyn śmignęła daleko do przodu, niewiele za nią mknął Wilkie – Despenserowie, jazdę konną mieli we krwi – lecz nie każdemu szło równie dobrze. Jeden z pozostałych jeźdźców nie zdołał utrzymać się w siodle, runął prosto w piach, zamieniając się w pierwszą prawdziwą przeszkodę wyścigu (Artemis). – Ostrożnie – rzuciłem na poły do swego rumaka, na poły do siebie, dokładając wszelkich starań, by wyminąć pechowego zawodnika. Nawet nie podejrzewałem, że ledwie chwilę później z konia zsunie się kolejna osoba (Gwen), tym razem jednak jadąca obok mnie, toteż przynajmniej nie musiałem reagować w ostatniej chwili, próbować jej przeskakiwać; z dwojga złego, chyba lepiej, że spadła z aetonana teraz, a nie później, nad wodą...? Nie miałem jednak czasu na podobne rozważania. Musiałem skupić się na tym, by nie dołączyć do tej nieszczęsnej dwójki, a także nabrać prędkość, która pozwoliłaby mi utrzymać się w czołówce.
Byle dalej, byle do końca plaży, do kwietnego słupa. Starałem się gnać śladem Evelyn, wszak za nią powstało najwięcej miejsca do rozpędu.
| pierwsza kostka: na utrzymanie się w siodle; druga kostka: na tempo jazdy; jeździectwo I
Może dlatego poświęciłem aż tyle czasu, by godnie powitać Arraxa; chciałem wkupić się w jego łaski to do niego przemawiając, to poklepując po kształtnej głowie czy imponującej szyi. Odganiałem ewentualną podejrzliwość kolejnymi miękkimi słowami, z jednej strony podekscytowany nadchodzącą wielkimi krokami gonitwą, zdrową dawką sportowej rywalizacji, z drugiej – przejęty obecnością bliskich sercu kibiców. – To jak, dogadamy się? Dla Evelyn? – wymruczałem do aetonana, próbując wyczytać coś z jego spojrzenia. W odpowiedzi uraczył mnie przeciągłym rżeniem, które zinterpretowałem jako potaknięcie. Dopiero wtedy ulokowałem stopę w strzemieniu, po czym odetchnąłem głębiej i odbiłem się od ziemi, bez cienia strachu zajmując miejsce w siodle.
Los chciał, że na linii startu znalazłem się w rzędzie zaraz za rozpoczynającymi bieg końmi. W przelocie podchwyciłem spojrzenie Wilkiego – wykorzystałem tę okazję, by mrugnąć doń porozumiewawczo – a później nawet wzrok jego kuzynki; uniosłem brew nieco wyżej, w wyrazie niemej zaczepki, czy raczej pytania, które nie sięgnęło ust: zamierzała mieć mnie na oku? Rozejrzałem się dookoła, krótkimi skinieniami witając się z rozstawionymi obok paniami (Liddy i Gwen), później spoglądając również przez ramię, na blondwłosą mścicielkę (Tonks). Chyba cudem wdrapała się na tego swojego wierzchowca, czy raczej diabła wcielonego; nie bała się, że znów zarobi z kopyta? Poniekąd godne podziwu.
Próbowałem zapamiętać przebieg trasy, naprawdę, lecz mężczyzna otwierający wyścig mówił w sposób na tyle zawiły i chaotyczny, że poddałem się gdzieś w połowie wywodu; trudno, dam sobie radę, w końcu jakoś musiał zostać oznaczony kierunek lotu... nieprawdaż? Wspomnienie płomiennego kręgu nieznacznie wzmogło odczuwane napięcie, wzbudziło coś na kształt obawy, lecz spróbowałem stłumić ją w zarodku; w tej chwili najważniejszym było, by nie popełnić błędu jeszcze na samej plaży, nim oderwiemy kopyta od piachu i nie wzlecimy ponad szerokie wody.
Wybrzmiało jeden, ku niebu wystrzeliła garść wielobarwnych iskier, a ja ścisnąłem boki Arraxa nieco mocniej, tak na wszelki wypadek, jednak nie zbyt mocno; ostatnim na czym mi zależało to zirytowanie dopiero co poznawanego wierzchowca. Dobry start mógł wiele ułatwić, zagwarantować przewagę – choćby i drobną – lecz dopóki biegł przed nami rząd nieskrzydlatych koni, nie mieliśmy sposobności, by rozpędzać się bez żadnych ograniczeń. Nie zamierzałem jednak narzekać. Pierwszy odcinek zamierzałem potraktować jako okazję do lepszego poznania się z dosiadanym aetonanem; poprawiłem uścisk na wodzach, subtelnymi ruchami motywując Arraxa do sukcesywnego zwiększenia tempa. Inna sprawa, czy miał mnie posłuchać. Widziałem, że sylwetka Evelyn śmignęła daleko do przodu, niewiele za nią mknął Wilkie – Despenserowie, jazdę konną mieli we krwi – lecz nie każdemu szło równie dobrze. Jeden z pozostałych jeźdźców nie zdołał utrzymać się w siodle, runął prosto w piach, zamieniając się w pierwszą prawdziwą przeszkodę wyścigu (Artemis). – Ostrożnie – rzuciłem na poły do swego rumaka, na poły do siebie, dokładając wszelkich starań, by wyminąć pechowego zawodnika. Nawet nie podejrzewałem, że ledwie chwilę później z konia zsunie się kolejna osoba (Gwen), tym razem jednak jadąca obok mnie, toteż przynajmniej nie musiałem reagować w ostatniej chwili, próbować jej przeskakiwać; z dwojga złego, chyba lepiej, że spadła z aetonana teraz, a nie później, nad wodą...? Nie miałem jednak czasu na podobne rozważania. Musiałem skupić się na tym, by nie dołączyć do tej nieszczęsnej dwójki, a także nabrać prędkość, która pozwoliłaby mi utrzymać się w czołówce.
Byle dalej, byle do końca plaży, do kwietnego słupa. Starałem się gnać śladem Evelyn, wszak za nią powstało najwięcej miejsca do rozpędu.
| pierwsza kostka: na utrzymanie się w siodle; druga kostka: na tempo jazdy; jeździectwo I
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k100' : 94
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'k100' : 94
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset